HMP 69

Page 1



Spis tresci

Mark "The Shark" Shelton 3.12.1957 - 27.07.2018

Mark "The Shark" Shelton 3.12.1957 - 27.07.2018

Nazawsze w naszej pamięci Dnia 27.07.2018 kolejna wielka postać metalowego świata opuściła ziemski padół. Mark Shelton bo o nim mowa, znany był przede wszystkim z grupy Manilla Road, zespołu, który obok Manowar wyznaczył szlak całej współczesnej scenie epic metalowej. Informacja o jego nagłej śmierci została rozesłana przez Bryana Patricka - wokalistę Manilla Road i długoletniego przyjaciela Marka. W chwili gdy piszę te słowa, przyczyna śmierci gitarzysty nie została jeszcze podana do publicznej wiadomości (nieoficjalnie mówi się o zawale). Muzyk miał 60 lat. W chwili, gdy dotarła do nas ta wiadomość, ten numer HMP był już niemalże gotowy, jednak stwierdziliśmy, że nie można pominąć tej informacji. Mark Shelton używający także pseudonimu "The Shark" urodził się 3.12.1957 w bardzo muzykalnej rodzinie. Jego matka będąca profesorem z dziedziny muzyki od najmłodszych lat dbała o muzyczną edukację syna. Już jako kilkulatek brał lekcje gry na pianinie oraz lekcje śpiewu. Zaszczepiona w dzieciństwie pasja eksplodowała w wieku nastoletnim, gdy Mark, będący wówczas pod wielkim wrażeniem grupy Rush chwycił za gitarę. W 1976 (według niektórych źródeł w 1977) wraz z kilkoma dobrymi znajomymi z rodzinnego miasta Witchita w stanie Kansas założył zespół o nazwie Manilla Road. Co było dalej, każdy wie. Nie był to jednak jedyny zespół, w którym Mark się udzielał. Warto tu przywołać choćby doom metalowy Hellwell oraz Riddlemaster bardziej odwołujący się

do klasycznego hardrocka, a miejscami nawet bluesa. Chętnie udzielał się też na płytach innych zespołów jako gość. Można go usłyszeć choćby w nagraniach takich kapel jak Battleroar, DawnRider czy Ironsword. Mark słynął ze skromności i z bardzo dobrego kontaktu z fanami. Miałem okazję się o tym przekonać nie tylko obserwując go na różnych mediach społecznościowych, ale także widząc to na własne oczy po majowym koncercie w Gliwicach. Po koncercie, mimo ogromnego zmęczenia do późnej nocy prowadził dyskusje ze zgromadzonymi fanami, pozował do zdjęć i podpisywał przyniesione materiały. Dostałem możliwość przeprowadzenia z Markiem wywiadu, który jak się okazało, jest najprawdopodobniej ostatnim wywiadem udzielonym polskim mediom. Cała rozmowa przebiegała w dość specyficznej atmosferze. Na początku chcieliśmy porozmawiać w klubie za kulisami, ale ochroniarz poinformował nas, że już nie można bo "coś tam...". Siedliśmy sobie zatem na schodach przed klubem między pozostawionymi przez fanów butelkami po piwie i mocniejszych alkoholach. Sami przyznacie, dość swojski obrazek. Efekt tej rozmowy można przeczytać obok. Można się z niej dowiedzieć, że planował wiele rzeczy, których realizacja nie była mu widocznie pisana. Na koniec Mark poprosił o podesłanie linka do opublikowanego wywiadu. Cóż, być może przeczyta go z innego, miejmy nadzieję lepszego świata. Bartłomiej Kuczak

Intro Pracując nad składem najnowszego numeru, w pewnym momencie pomyślałem, czy przez to, że kolejny raz sięgnęliśmy po wywiad z Markiem Sheltonem, to przypadkiem, w ten sposób was zniechęcamy i zanudzamy tematem Manilla Road. Jednak prawda była taka, że w ostatnim czasie było wiele okazji aby poprosić Marka o rozmowę, A to pierwsza wizyta Manilli w Polsce, a to niedawna druga wizyta Sharka z chłopakami, a to wydanie najnowszej płyty Manilla Road, "To Kill A King", a to premiera solowego albumu Marka, czy też innych "pobocznych" projektów tj. Riddlemaster oraz Hellwell. A Mark swoim zwyczajem nigdy nie odmawiał, zawsze chętny był do rozmowy i za każdym razem potrafił snuć ciekawe opowieści. Nigdy nie było uczucia, żeby się ociągał lub podchodził do wywiadu z niechęcią. Robił wręcz wszystko, żeby mimo nieprzychylnych okoliczności, czy po prostu własnego zmęczenia, umówiona rozmowa zawsze się odbyła. Dzisiaj te moje dywagacje stały się zupełnie nieważne. Teraz będzie brakowało nam nowych historii Marka oraz jego nowej muzyki i to obojętnie pod jakim szyldem wydanej, czy to Manilla Road, Mark Shelton, Hellwell czy też Riddlemaster. Całe szczęście, że pozostawił nam wiele wspaniałych albumów i to nie tylko tych z lat 80-tych zeszłego wieku ale także tych współczesnych. Mam nadzieję, że wielu z was nie zapomni o nich, a w dodatku przyczyni się do tego, aby te wszystkie krążki zdobyły jeszcze więcej odbiorców i wyznawców. Liczę też, że młode pokolenie muzyków podźwignie schedę po Sharku i jego zespołach. I mimo, że epicki metal to niszowy odłam klasycznego heavy metalu, to właśnie dzięki tym młodym nadal będzie jego ważną częścią. Mam na myśli zespoły takie, jak ten z okładki naszego nowego numeru czyli Visigoth. W ostatnim okresie o Amerykanach mówi się bardzo pozytywnie, a ich płyty "The Revenant King"

i "Conqueeoe's Oath" są dość szczegółowo analizowane przez krytyków i fanów oraz przeważnie wysoko ocenianie, więc może to będzie ta kapela, która zdoła się zapisać w historii heavy metalu. Ogólnie sporo jest zespołów młodego pokolenia, które śmiało i dumnie niosą pochodnie z ogniem klasycznego heavy metalu. O takich kapelach piszemy też w nowym numerze. Zawarliśmy w nim wszystko co udało się nam przygotować przez ostatni kwartał, więc znajdziecie świeże wywiad jak i te starsze. Bywają też te, które mają dość duży poślizg. Myśl przewodnia każdego numeru jest zawsze taka sama, chcemy przekazać jak najwięcej informacji z tego, co dzieje się na scenach tradycyjnego heavy metalu i thrash metalu. Nie patrzymy zespołom w metryki, dlatego pojawiają się te bardzo młode, dopiero rozpoczynające swe kariery ale także te, które granie rozpoczynały dawno temu, zapomniano o nich zupełnie, a teraz ktoś sobie o nich przypomniał i mają swój króciutki czas na chwilę sławy. Jeden warunek aby u nas zaistnieć, to muszą choć trochę się wyróżnić. Zresztą samych odcieniów heavy metalu i thrash metalu jest również bardzo wiele. Udowadnia to w zasadzie każdy band, który znalazł się w nowym numerze. Bywa też, że leciutko przekraczamy poza przyjęty przez nas profil, czego tym razem przykładami są Messiah i Infected Mind. Oczywiście staramy się chociaż trochę napisać o innych podgatunkach będących w orbicie naszych głównych frakcji, dlatego też zawsze znajdziecie coś o melodyjnym power metalu, hard rocku, roku progresywnym czy też szeroko pojętym metalu progresywnym. Ogólnie staramy się aby was - drodzy czytelnicy - jakoś zaciekawić. Mamy nadzieję, że tym razem też to się udało (chociaż w pewnej mierze). Michał Mazur

3 4 8 11 12 14 16 20 24 26 28 30 32 34 36 37 38 40 42 44 46 48 50 52 56 58 60 61 62 63 64 66 68 71 72 74 76 78 79 80 82 84 85 86 88 90 91 92 94 95 96 98 100 102 104 105 106 108 109 110 112 113 114 116 118 121 122 126 128 130 132 134 136 138 140 144 146 148 151 152 184

Intro Visigoth Iron Angel Thrust Manilla Road Xentrix Messiah Mindwars Bullet Gatekeeper Legendry Battleroar Unitra Vojd Exarsis Armory Amken Game Over Nuclear Warfare Gross Reality Madhouse Infected Mind Vexovoid Thor Blaze Bayley Obsession Leather Eliminator Toledo Steel Mandragora Shadowkeep Lucifer’s Hammer Wrathblade Eternal Thrist Seven Sisters Cult Of The Fox Old Mother Hell Purple Hill Witch Aguish Monolith Cult Tyfon’s Doom King Heavy Pulver Gonoreas Seasons Of The Wolf Evil-Lyn Iron Will Raging Fate Spitefuel Sign Of The Jackal Wild Witch Aggression Hellavista Volition Sacred Leather Rawfoil Monasthyr R.U.S.T.-X. Ascendant Old Wolf Vhaldemar Roberspierre Praying Mantis Solstice Ravage Operation: Mindcrime Exlibris Powerwolf Manigance Suberfuge River Of Time Cereus Steel Shock Lizzy Borden Desolation Angels Reminiscencje NWOBHM Jenner Axe Master Zelazna Klasyka Decibels` Storm Old, Classic, Forgotten...

3


"Majestatyczny" to mój ulubiony przymiotnik Jeśli jeszcze nie słuchaliście nowej płyty Visigoth, posłuchajcie. Jest naprawdę świetna i - bez kurtuazyjnego "pismaczenia" - naprawdę trafia do serca miłośników klasycznego, epic heavy metalu. Pod warunkiem, że owe serca nie są nastawione tylko na oldschoolowe brzmienie spod szafy. Jak posłuchacie - przeczytajcie tę rozmowę. Przekonacie się jak wiele Waszych spostrzeżeń jest trafnych, a jednocześnie jak wiele przemyśleć gitarzysty Visigoth Was zaskoczy. HMP: Słucham właśnie Waszej drugiej płyty. Mam wrażenie, że ten krążek jest jeszcze bardziej klasyczny, epicki i US metalowy niż "Revenenat King". Leeland Campana: Bardzo dziękuję, że tak mówisz! Kiedy zaczynaliśmy tworzyć materiał do "Conquerer's Oath", to, w porównaniu do "The Revenant King", z całą pewnością lepiej wiedzieliśmy, jak chcemy, żeby ten album brzmiał i mam wrażenie, że to osiągnęliśmy. Oczywiście, każdy z nas jest ogromnym fanem klasycznego, epickiego heavy metalu w stylu USPM. Ctego typu zespoły są natchnieniem i inspiracją dla Visigoth kiedy piszemy własną muzykę, ale tak naprawdę nigdy nie myśleliśmy

okienko czasowe, a długość utworów zwykle oscylowała pomiędzy trzema a pięcioma minutami. Zdaliśmy sobie sprawę, że jeśli razem nad popracujemy nad naśladownictwem tego przykładu, być może uda nam się stworzyć bardziej zwięzły album. Dzięki temu słuchacz włączy płytę jeszcze raz zamiast słuchania raz, ale długo. "Conqueror's Oath" brzmi niezwykle epicko, potężnie i majestatycznie. Jak osiągnęliście ten efekt? To kwestia brzmienia czy kompozy cji jako takich? Jestem w stu procentqach przekonany, że to, co sprawia, że dany kawałek brzmi epicko czy

jest jednym z przedostatnich hymnów epickiego metalu. Obróbka jest całkiem wyrazista, ale jak na dzisiejsze standardy kompletnie nie jest ciężka, ale to bez znaczenia… Ponieważ epicki klimat leży w aranżacji akordów i melodii, i tempie tego kawałka, nie wspominając nawet o przepotężnym, podnoszącym na duchu tekście. Inną rzeczą, która sprawia, że "Battle Hymns" jest świetnym przykładem to fakt, że oryginalne nagranie nie ma w sobie nic, poza dobrym miksem, minimalnym nakładaniem wokali i lekkim akompaniamentem orkiestrowym. Mimo to, ten czteroczęściowy zespół (perkusja, gitara, bas, wokal) potrafi stworzyć kawałek, który jest nieziemsko epicki ze znikomą ilością różnych udziwnień. Nie mówię też, że te dodatkowe elementy są czymś złym. Jako Visigoth od początku skupialiśmy się na tym, żeby aranżacje były tak dobre, jak to tylko możliwe. Chcieliśmy również uchwycić to hymniczne wezwanie do śpiewania, zwłaszcza w refrenach, a obróbka wypadła najlepiej jak tylko się uda… Utwór dostaje prawdziwe życie dzięki chwytliwemu wokalowi, melodiom gitarowym, i samej aranżacji, aniżeli przez głośność i kompresję. Żeby osiągnąć rezultat, o który pytałaś, spędziliśmy mnóstwo czasu na nauce i powolnym szlifowaniu umiejętności jako twórców, żeby dostać się do sedna tego, co sprawia, że dany kawałek brzmi dobrze, zostaje zapamiętany, jest epicki lub mający siłę napędową. Staramy się jak możemy, żeby znaleźć i wykorzystać te elementy tak, aby dało się je zauważyć zarówno na nagraniu, jak i na żywo. Mam też wrażenie, że Jake Rogers śpiewa mocniej, a i same linie wokalne są bardziej wymagające. Ćwiczył przez te trzy lata intensywniej? Zgadzam się, uważam, że wykonanie Jake'a na "Conquerer's Oath" jest zdecydowanie jedną z mocnych stron tej płyty, a przy tym jest dużo lepsze niż na "The Revenant King". Jednak odpowiedź na to pytanie to poniekąd i tak, i nie. Jake nie przechodził żadnego specjalnego szkolenia wokalnego, ale w okresie pomiędzy pierwszą płytą a "Conquerer's Oath", nabrał dużo więcej doświadczenia i zrozumienia własnego głosu i strun głosowych. Teraz dużo lepiej orientuje się w tym, gdzie leżą pewne ograniczenia, które sprawiają, że może zachować głos na żywo i na nagraniach. Nauczył się też, jak używać innych mięśni wokalnych, dzięki czemu nie nadwyręża już tak bardzo swoich strun głosowych, przez co potrafi zaśpiewać dużo solidniej i dynamiczniej, niż na poprzednich nagraniach.

Foto: Metal Blade

w kategoriach tego, jak klasycznie czy w stylu amerykańskim, czy europejskim powinien brzmieć nasz nowy album. Główną rzeczą, na jakiej skupiliśmy się na "Conquerer's Oath" była zwięzłość i mniejsza długość kawałków przy jednoczesnym nierezygnowaniu z epickości znanej z debiutu. Taka decyzja częściowo zmuszała nas, jako twórców, do większego zdyscyplinowania i wybiórczości w kwestii tego, jakie rzeczy z tych, które napisaliśmy będą pasowały najlepiej do całego utworu, a nie tylko jego części. Zauważyłem, że kiedy tworzę utwór dla Visigoth, mam tendencję do formowania kawałka w coś, co właściwie mogłoby być dwoma równymi kawałkami w jednym. Stało się tak do pewnego stopnia w przypadku wielu utworów z "The Revenant King" i po części właśnie dlatego kawałki na pierwszej płycie były dużo dłuższe. Muszę przyznać, że przyjrzeliśmy się starszym heavy metalowym zespołom. Wiele z nich wpasowało się idealnie w 45-minutowe

4

VISIGOTH

potężnie, czy też, mój ulubiony przymiotnik, którego użyłaś w pytaniu, "majestatycznie", tkwi w całości w kompozycji i aranżacji. Pewnie, to prawda, że ekstremalnie dopracowany utwór w zakresie produkcji w pierwszej chwili "zabrzmi" ciężej albo głośniej, od tej, która nie jest doszlifowana, ale uczucia epickości i majestatyczności znikną, bo w wałku jest sto ścieżek orkiestry midi, albo silny delay na wokalach. To bierze się z aranżacji rytmicznej i melodycznej. Świetnym sposobem na to, żeby zrozumieć, o co mi chodzi, jest porównanie sobie jakiegoś sztampowego albumu symfonicznego metalu z mocno skompresowanym masteringiem i takiego z nowoczesną produkcją i posłuchać jaka jest różnica w brzmieniu. Oczywiście, jeśli utwór został epicko napisany, to będzie dobre, ale nie będzie przesady jeśli powiem, że jest sporo takiego sobie nowoczesnego metalu symfonicznego (śmiech). Poza tym, po prostu posłuchaj "Battle Hymns" Manowar, który w mojej opinii

Jest coś, co można nazwać "wyróżniającą cechą" Visigoth. Mam na myśli majestatyczne, polifoniczne partie. To był Wasz pomysł od początku Waszego istnienia czy jest wynikiem ewolucji? Polifoniczne brzmienie Visigoth, począwszy od kilkuwarstwowego wokalu, skończywszy na stylu aranżacji gitary i instrumentów zdecydowanie było czymś, co mieliśmy w zamyśle od samego początku. Oczywiście, z upływem czasu wszystko dopracowaliśmy i zdobyliśmy więcej doświadczenia w wykorzystywaniu tego masywnego, epickiego brzmienia. Zresztą dalej to robimy. Często wspominamy, że naszą główną inspiracją dla założenia Visigoth był Grand Magus, a nasze brzmienie jest często do niego porównywane. Jednak chyba bardziej wpływowym zespołem dla mnie i naszego brzmienia jest Twisted Tower Dire. Zwłaszcza album "Crest of The Martyrs". Ta płyta po prostu wgniotła mnie w fotel, kiedy pierwszy raz jej słuchałem. Zanim jeszcze nawet nasza EPka


"Final Spell" została nagrana, zarówno Jake jak i ja, byliśmy w pogoni za tym samym wielowarstwowym brzmieniem wokalu, jakie miał Tony Taylor na tym i na innych wydawnictwach Twisted Tower Dire, na których śpiewał. Myślę, że to jest przyczyna, dla której włączyliśmy taką dynamikę do naszej muzyki. Często kategoryzuje się nas jako "power metal", co jest spoko, bo zespoły pokroju Blind Guardian naprawdę nakładają na siebie wokale w refrenach i chyba są też najbardziej znanym przykładem z tego stylu. Z pewnością w naszym brzmieniu są punkty styczne z niektórymi rodzajami power metalu. Niektórzy mogą powiedzieć, że Twisted Tower Dire to bardziej power metal, niż USPM albo tradycyjny, czy epicki heavy metal. Myślę, że można zaryzykować stwierdzenie, że nasze brzmienie leży gdzieś pomiędzy, ale naprawdę uwielbiamy potężną, epicką obróbkę wokalu. Właśnie miałam pytać o Grand Magus. Pierwszy kawałek "Steel and Silver" przywołuje skojarzenia z tym zespołem. Bez bicia przyznam, że nie ma tutaj przypadku, ale nie mogę powiedzieć, żebyśmy bezmyślnie od nich zrzynali. Główny powód, dla którego Grand Magus wywiera tak silny wpływ na brzmienie Visigoth, to sposób w jaki mistrzowsko łączą proste, chwytliwe riffy z refrenami i ogólną strukturą utworów. Nie mówię "proste" w tym sensie, że są nudne czy przewidywalne, ale raczej proste w najlepszym możliwym tego słowa znaczeniu. Oni nigdy nie komplikują za bardzo albo niepotrzebnie rozbudowują, a rezultatem są efektowne, niesamowite utwory, do których dobrze się śpiewa i łatwo je zapamiętuje. Między innymi właśnie do tego dążymy w naszych aranżacjach, więc, oczywiście, próbowaliśmy naśladować niektóre elementy, które naszym zdaniem sprawdzają się w Grand Magus. Chcieliśmy je wdrożyć u nas. Pod wieloma względami myślę o nich jako o nieświadomych mentorach, którzy pomogli nam znaleźć technikę dobrego pisania utworów (śmiech). Mam nadzieję, że pewnego dnia ich spotkamy i podziękujemy za utorowanie tak ważnej i wpływowej drogi. Mam jeszcze inne skojarzenie. Głos Jake'a brzmi nieco jak Sven D'anna z Wizard. Znas ten zespół? Słyszałem wcześniej Wizard, ale przesłuchałem sobie kilka ich kawałków jeszcze raz po zapoznaniu się z pytaniem. Zdecydowanie słyszę jakieś podobieństwa w tonie ich głosów, jednak dla mnie głos Jake'a jest bardzo silny, wydobywany pełnym gardłem. Ponieważ utwory piszemy razem już lata, znaleźliśmy zalety, wiemy, kiedy jego śpiew może naprawdę zabłysnąć. Należy do nich tworzenie okazji do długich, rozciągniętych nut i rytmicznych synkop, w któ-rych Jake może stworzyć niemiłosiernie chwytliwą linię wokalną - tego szukamy. Do tego momenty, kiedy może swoim głosem zapełnić przestrzenie między

aranżacjami instrumentalnymi zawsze były super, zwłaszcza nałożone na siebie w studio… Refreny w "Steel and Silver" i "Hammerforged" są dobrymi przykładami takiej wspólnej interakcji wokalu z instrumentami. Dokładnie! "Hammerforged" w pierwszej minucie kojarzy mi się z Atlantean Kodex. Dla mnie to zaleta, bo jestem ich wielką fanką. Serio, to wręcz brzmi jak hołd dla tej kapeli. (Śmiech) Po raz kolejny to nie jest przypadek. Kochamy Atlantean Kodex na zabój razem z tymi epickimi uczuciami, z jakimi ich muzyka jest tak szeroko kojarzona. Kiedy napisałem riff, który jest na początku "Hammerforged", tak naprawdę próbowałem zrobić coś w stylu Solstice, kolejnego zespołu, który jest naszą inspiracją. Ale tak, część z czystą gitarą, zaraz po części z podwójnymi gitarami, gdzie wokale dopiero wchodzą, można uznać za bezwstydny hołd dla Atlantean Kodex. W pewnym momencie melodia nagle uderzyła Jake'a, a my nie byliśmy w stanie wymyślić żadnego lepiej brzmiącego w

nich, ale były takie kawałki, albumy i momenty w czasie, kiedy każdy z tych zespołów był dla mnie bardzo ważny. Wiele współczesnym kapel heavy metalowych mówi, że nie chcą kopiować innych grupy, a porównania traktują jako afront. To zabawne, bo ich muzyka bazuje na klasycznym heavy metalu. Z tego powodu podoba mi się Wasze podejście i deklaracja, że Visigoth jest czymś w rodzaju hołdu dla klasycznego, epickiego heavy metalu i zespołów. Wymaga ono czegoś w rodzaju odwagi? To ciekawe. Myślę, że więcej odwagi albo może ślepej pewności siebie, potrzeba, aby sądzić, że muzyki własnego zespołu nie można porównać do grup, które grały już wcześniej. To paradoks, bo w końcu my, jako fani muzyki i słuchacze rozumiemy gatunki i style muzyczne poprzez ramy czasowe, w których powstały i poprzez zespoły, które były inspiracją. Z mojego punktu widzenia, w przypadku Visigoth po prostu prościej i precyzyjniej jest powiedzieć, że nasza

Foto: Metal Blade

tym miejscu wokalu. Dobrze wiedzieliśmy, że to kompletnie w stylu Atlantean Kodex, ale uznaliśmy "tak, tak musi brzmieć ta część, i tak, brzmi jak Atlantean Kodex, ale nam to pasuje, bo oni są świetni". Nie przejmowaliśmy się za bardzo tym, że ludzie będą nas posądzać o "kradzież" brzmienia wokalu Atlantean Kodex, ponieważ tak naprawdę dzieje się to tylko w tej jednej części, a nie na każdym utworze z płyty… Przynajmniej powstrzymaliśmy się przed dodaniem do tego kawałka odległego dźwięku fal morskich (śmiech). (Śmiech) Jakie jeszcze zespoły miały wpływ na Ciebie osobiście? Dla mnie osobiście, jako że jestem gitarzystą prowadzącym i kompozytorem aranżacji instrumentalnych, riffów przy większości naszych kawałków - jest kilka zespołów, które naprawdę wywarły wpływ na moje zrozumienie epickiego i tradycyjnego heavy metalu. Pominąwszy już Twisted Tower Dire i Grand Magus, powiedziałbym, że najbardziej znaczącymi zespołami były oczywiście Manowar, ale też Grave Digger, Running Wild, Accept, Judas Priest, Manilla Road, Iron Maiden, Lost Horizon, Demon, Dio i Black Sabbath z czasów Dio, Riot, oraz Virgin Steele. Trudno wspomnieć o każdej ważnej inspiracji bez pomijania kilku z

muzyka istnieje, ponieważ "stoimy na barkach gigantów", którzy istnieli przed nami. Nie robimy nic w kierunku ukrywania albo przekręcania tego faktu (śmiech). Bez wątpienia kochamy klasyczny heavy metal i epicki metal, i raczej w pierwszej kolejności widzimy się jako fanów z obsesją na punkcie tych gatunków, dopiero potem jako muzyków. Jedyne, o co mógłbym się sprzeczać, to słowo "trybut"… Może i jako zespół nie będziemy wahać się, żeby "złożyć hołd" i oddać najwyższą cześć zespołom, które utorowały drogę dla formy Visigoth. ale, w naszym procesie twórczym chodzi raczej o to, żeby znaleźć to, co jako muzycy i twórcy chcemy usłyszeć w obrębie naszego heavy metalu. Innymi słowy, nie popadamy w paranoje i nie upewniamy się, czy nasze brzmienie jest dość "klasycznie heavy metalowe" albo "nie oddające dostatecznego hołdu" dla Dio bądź saxonowych riffów w tej czy innej części kawałka. Mimo to, raczej z dumą mówimy, że tak, Riot jest serio fajny i dobry, i że napisaliśmy dany wałek po wielokrotnym słuchaniu "Thundersteel" i nie wstydzimy się tego (śmiech). Moja osobista konkluzja na ten temat, a zarazem to, jak zespół powinny do tego podchodzić, jest taka, że ostatecznie wszystko zależy od samego pisania kawałków. Nie ma znaczenia, czy masz te wszystkie piece starego

VISIGOTH

5


typu i gitary używane podczas nagrywania w erze "Heaven and Hell" Black Sabbath, albo czy masz najlepszą produkcję na ziemi… Jeśli potrafisz napisać dobry numer nie przejmując się, czy i jak bardzo wpasowuje się do tego czy innego gatunku, to właśnie to najsilniej oddziałuje na słuchaczy, a nie "o, nie możemy zrobić takiej harmonii gitarowej, jest już zbyt ograna" albo "musimy mieć takie czy inne brzmienie gitar lub produkcję". Warto się zastanawiać, czy dany element pasuje do utworu i czy baza kawałka jest ciekawa, i czy brzmi dobrze, przynajmniej dla moich uszu? Albo może to tylko mało entuzjastyczna, pusta próba uchwycenia przeszłości połączona z sileniem się na "tradycyjność"? Pamiętam jak robiłam wywiad z Roxxcalibur. Mówili mi, że ich muzyka to nie tylko wehikuł czasu, ale też szansa na posłuchanie na żywo starego heavy metalu, zwłaszcza od kapel, które już nie istnieją. Rzecz jasna Wy nie gra cie coverów jak Roxxcalibur, ale przywodzicie mi na myśl podobne myśli. Wasza muzyka daje nam szansę doświadczenia świeżości klasycznego heavy metalu i poczucia się jak

Niestety niektóre kapele lat 80. miały kiepskie brzmienie. Nie mówię rzecz jasna na przykład o Omen (śmiech). "Conqueror's Oath" brzmi jak stary, dobry band ale z dobrym brzmieniem i produkcją. To Wasz cel? (Śmiech) Będę całkowicie szczery i powiem po prostu, że naszym celem jest zrobienie jak najlepiej brzmiącej płyty. Jest parę wyzwań jeśli chodzi o nagrywanie w mieście pokroju Salt Lake City w Utah. Nie ma tu za dużo studiów do wyboru w kwestii nagrywania tego typu rzeczy, a co dopiero tradycyjnego heavy metalu. Jednak wszyscy lubimy współpracować z naszym dźwiękowcem Andym Pattersonem, który także nagrał i zmiksował nasz pierwszy album. Niewielu o tym wie, ale podczas nagrywania "Conquerer's Oath" byliśmy poniekąd po presją czasu i musieliśmy pracować jak najefektywniej, żeby nagrać wszystko na czas. Naszymi głównymi zadaniami było uzyskanie czystszego brzmienia gitary rytmicznej i potężniejszego wokalu, a w międzyczasie składaliśmy nowe kawałki, na które się cieszyliśmy. Dla żadnej z gitar nie zastosowaliśmy reampingu, bardzo minimalna zamiana bębnów, no i oczywiście zero autotune'a dla wokali. To w połączeniu z

Foto: Metal Blade

ludzie w latach 80. poznający młodziutkie kapele takie jak Manowar, Brocas Helm czy Omen. Chylę czoła i czuję się niezmiernie połechtany, że masz taki sentyment do Visigoth. Fani mówili nam podobne rzeczy po występach. Nie mógłbym czuć się bardziej przytłoczony, i nieco onieśmielony na myśl o takim porównaniu, ale cieszę się, że takie właśnie wrażenia i uczucia wywołujemy, zwłaszcza na żywo. Nie było nas jeszcze w latach 70. i wczesnych 80., żeby przeżyć i poczuć bezpośrednio rozwój heavy metalu i epickiego metalu z zespołami jak Iron Maiden, Rainbow, Saxon, Manowar i Manilla Road, ale z pewnością wszyscy wyobrażaliśmy sobie, jak mogło być i chcieliśmy tam być. Z naszej perspektywy, jako zespół chcielibyśmy dać koncert, który odzwierciedlałby nasz entuzjazm i ekscytacje do heavy metalu. Pragniemy dać naszym słuchaczom, te same, silne uczucia, które zainspirowały nas do tworzenia tego typu muzyki. To jeden z moich głównych celów jeśli chodzi o Visigoth - pogoń za tymi świetnymi uczuciami oraz inspiracją, którą daje nam nasz ulubiony heavy metal i tworzenie takiej właśnie muzyki.

6

VISIGOTH

tym, że mamy nieco bardziej tradycyjne brzmienie, złożyło się na trochę bardziej klasycznie brzmiącą produkcję, ale to nie było w stu procentach zamierzone. Za to jak najbardziej zamierzone było nagranie jak najlepszych wykonań i zmiksowanie ścieżek. Był to zresztą główny cel podczas produkcji "Conquerer's Oath". W połowie lat 90. muzycy Omen i Cirith Ungol nie mieli pojęcia, że w Europie amerykański heavy metal wciąż był popularny. Wiem, że w Stanach ten rodzaj metalu przeżywał kryzys. I dziś grają głównie dla europe jskiej publiki. Myślę, że to "odkrycie europe jskiej publiki" jest częściowo powodem pow stawania wielu nowych zespołów w USA. Co o tym myślisz, jako twórca młodego, amerykańskiego zespołu? Całkowicie zgadzam się, że to olbrzymia zachęta, zarówno dla Amerykańskich jak i Kanadyjskich kapel, jeśli nie po prostu dla wszystkich metalowych zespołów z obydwu Ameryk. Z naszej perspektywy, jako młodego zespołu, który dopiero niedawno zawitał do Europy, jasne jest, że europejska publiczność daje największe wsparcie i najbardziej kocha tego typu heavy

metal. Z pewnością ilość słuchaczy w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie cały czas rośnie, ale tradycyjnie brzmiący heavy metal tak naprawdę dopiero zaczął znów być popularny w ostatnich dziewięciu - dziesięciu latach. Kiedy dopiero zaczynaliśmy granie, możliwość opuszczenia Salt Lake City, a co dopiero podróż do Europy, była marzeniem, które było tak daleko, że wciąż nie możemy uwierzyć, że w końcu się nam udało. To, co można zaobserwować rzadko wśród zespołów, to ilość pracy włożonej w granie na poziomie lokalnym i ogarnianie swojego własnego brzmienia, wyglądu scenicznego, podczas gdy nikt nie zna ani twojej nazwy, ani muzyki, poza znajomymi i rodziną. Visigoth jest "nowy" w tym sensie, że dopiero od niedawna jesteśmy zauważeni w świecie, ale już wcześniej graliśmy na żywo w Salt Lake City od 2010 roku. Na pewno będzie nam dane obserwować powstawanie nowych heavy metalowych kapel ze Stanów Zjednoczonych i Kanady, ich świetne albumy i zaistnienie wśród publiczności europejskiej. Mogę jeszcze tylko powiedzieć, że niezmiernie cieszę się i nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć więcej heavy metalowej muzyki. Mam nadzieję, że będzie rozwijać się wciąż w dobrym kierunku, i przyniesie wiele wyśmienitych zespołów. Na nowym krążku są kawałki typowe dla stylu "Revenant King, ale też zupełnie nowe. Dla mnie "Salt City" to odpowiednik "Creature of Desire" z poprzedniej płyty. "Salt City" to z pewnością stylistyczna przerwa of typowego, masywnego, epickiego stylu wielu kawałków z "The Revenant King" i większości utworów z "Conquerer's Oath". Rozmawialiśmy o tym już w studiu, ale w końcu uznaliśmy, że warto dodać go do albumu, bo był to według nas solidny kawałek. W dużej mierze inspiracją dla "Salt City" były raczej zespoły grające klasyczny rock, typu Thin Lizzy. "Creature of Desire" był poniekąd bardziej pozytywny i chwytliwy, różniący się stylowo od wielu innych kawałków Visigoth, powiedziałbym, że nawet od "Dungeon Master". Tym samym jestem w stanie zrozumieć, dlaczego można by postrzegać je jako podobne. Jest taki kawałek, "Call of the Road" z naszej EPki "Final Spell", który jest chyba najbardziej zbliżony, przynajmniej jeśli chodzi o ten swingowy rytm w refrenie. Zauważyłem, że "Salt City" albo jest bardzo lubiany, albo jest głównym obiektem narzekania i krytyki, jeśli chodzi o "Conquerer's Oath" (śmiech). Pozostaje chyba pytanie, czy Visigoth nadal będzie od czasu do czasu podrzucał taką nieoczekiwaną, stylową podkręconą piłkę na każdym albumie, czy raczej wpadnie w bardziej przewidywalną rutynę? Mogę tylko powiedzieć, że nauczyliśmy się sporo w procesie tworzenia obydwu albumów i czujemy się lepiej w znajdowaniu własnego brzmienia. Czy to będzie oznaczać, że na trzecim albumie znajdzie się kolejny ich odpowiednik - nie mogę mieć pewności, ale tak czy siak, naszym głównym celem będzie dopracowanie wszystkich kawałków na błysk. Z drugiej strony, speed metal z maidenowym riffem w "Outlive Them All" jest czymś nowym dla Visigoth. Napisaliście go specjalnie na nowy album czy to coś, co leżało w szu fladzie i czekało na swoją kolejkę? "Outlive Them All" został napisany specjalnie z myślą o tym albumie i, jak się okazało, jest moim zdaniem jednym z najlepszych kawałków. To Jake jest odpowiedzialny za tchnienie życia w ten utwór. Bardzo się cieszę, że tak się stało, ponieważ niezmiernie lubię tę dynamikę, którą z niego wycisnęliśmy, i ten absurdalnie


chwytliwy wokal. Zdecydowanie uważam, że w przyszłości zrobimy więcej aranżacji w podobnym stylu. To dla nas jak na razie coś nowego, ale myślę że nieźle nam wychodzi granie w tym stylu, a jeśli czyta to ktoś, komu podoba się właśnie ten wałek, to masz szczęście, bo niesłychanie podobało nam się jej tworzenie i granie na żywo. Naprawdę cieszę się, że eksperymentujemy z szybszymi tempami i riffami typu Iron Maiden. Muszę powiedzieć, że Wizygoci jako etnos są mi szczególnie bliscy (śmiech). Jestem arche ologiem i od czasu do czasu mam do czynienia z Gotami i ich następcami, zarówno Wizygotami i Ostrogotami. Nie dziw się, że zapy tam skąd pomysł na Waszą nazwę. Tylko nie mów, że ma związek z belgijskim Ostrogoth (śmiech). Ciekawie to słyszeć! Zawsze się zastanawiam, kiedy po jakimś koncercie podejdzie do nas historyk albo archeolog i będzie chciał porozmawiać o Wizygotach. Mogę spokojnie powiedzieć, że nie myśleliśmy o Ostrogoth, kiedy zakładaliśmy nasz zespół (śmiech). Jake i ja mieliśmy z początku wielką listę innych nazw, ale w końcu zdecydowaliśmy się, że chcemy, żeby nasz zespół miał jednoczłonową nazwę i nie brzmiał jak mnóstwo innych, typu "Wolf". Visigoth się pojawił, ponieważ sami jesteśmy historycznymi nerdami i próbowaliśmy wymyślić jakąś barbarzyńsko brzmiącą nazwę, a dobrze zdawaliśmy sobie sprawę z podbicia i złupienia Rzymu przez Wizygotów. Do tego tłumaczenie słowa Wizygot to coś w stylu "Zachodni Got" albo "Goci z Zachodu", a skoro zaczęliśmy tutaj, w Utah, na zachodzie Stanów Zjednoczonych, uznałem, że bardzo to pasuje także w tym kontekście. Właśnie a propos Utah, tak się zastanawiałam jaką historię kryje w sobie kawałek "Salt City". Z pewnością ma związek z Waszym miastem. "Salt City" to kawałek o naszym mieście rodzinnym i można na niego patrzeć jako na hołd dla naszej kolebki. Dla mnie, ten kawałek reprezentuje nasze początki i to, jak pomogły nam przyjaźnie i wsparcie lokalnej heavy metalowej społeczności. Nasze miasto nigdy nie było znane jako meta dla heavy metalu albo muzyki na żywo, ale jest z nami bardzo oddana heavy me-

Foto: Visigoth

talowa brać. To właśnie dzięki tym ludziom, muzykom i mentorom z Salt Lake jesteśmy dzisiaj tym, kim jesteśmy. Podoba mi się, że mamy utwór o naszym mieście również dlatego, że jest całe mnóstwo negatywnych nagonek na Salt Lake jako miasta głównie mormońskiego. Mimo to, żaden z nas nie jest i nigdy nie był Mormonem. Zdecydowanie tego nie popieramy. To bardziej jak ugodzenie nożem w stereotypy o Utah i Salt Lake City w tym sensie, że jest tutaj dużo więcej ludzi przeróżnej narodowości niż się sądzi w naszym kraju i poza jego granicami. Podoba nam się to, że poniekąd ogłaszamy to w naszym "Salt City". Ja z kolei słyszałam, że w Salt Lake City jest wiele utalentowanych ludzi. Wielu może o tym nie wiedzieć, ale w obrębie Salt Lake mieszka prawie dwa miliony osób i wiele spośród nich to niezwykle utalentowani muzycy. To chyba więcej niż ludność Szwecji (śmiech). Ale, w przeciwieństwie do Szwecji, nie mamy prawie żadnej infrastruktury wspierającej produkcję rocka i heavy metalu, typu większe studia, wytwórnie, producenci merchu, agenci

do spraw rezerwacji, dobrze znanych miejscówek i tym podobnych, przynajmniej na tę chwilę (śmiech). Mimo to, panuje tutaj spory głód na muzykę i ogromna ilość utalentowanych muzyków, którzy chcą tworzyć. Oczywiście było pewne wyzwanie, któremu musieliśmy sprostać jako lokalny zespól z Salt Lake City, a dzięki temu, z przymusu, dopracowaliśmy wiele umiejętności z zakresu "zrób to sam". Wiem, że lubicie grać covery. Dlaczego nie ma żadnego na nowej płycie? A może jest, tylko o tym nie wiem (śmiech)? (Śmiech) Nie ma żadnych coverów na "Conquerer's Oath", ale ogromnie podoba nam się granie coverów. Na "The Revenant King" oczywiście zrobiliśmy cover "Necropolis" Manilla Road. Taka decyzja zapadła częściowo dlatego, że w tamtym czasie, mimo że Visigoth miał kontrakt z Metal Blade, cały czas byliśmy nieznanym zespołem. Uwielbialiśmy grać "Necropolis" na żywo, uznaliśmy, że da to fanom tradycyjnego heavy i epickiego metalu dobre wyobrażenie o tym, skąd pochodzi nasz styl. Poza tym, że to po prostu świetny kawałek. Nagraliśmy też cover "Battle Cry" Omen na naszych pierwszych demówkach. Problemem, z jakim ostatnio się mierzymy, jest częściowo to, że szybko ucieka nam czas podczas setu, mimo tego, że mamy krótsze kawałki na "Conquerer's Oath". Na naszej ostatniej trasie graliśmy "Bloodstreets" Riot i mimo że był dobrze przyjęty, było jasne, że ludzie są bardziej zainteresowani naszymi oryginalnymi numerami. Wyrzuciliśmy więc go z naszej setlisty, a koncerty z miejsca zyskały więcej energii i entuzjazmu. Nie mówię, że już nigdy nie zrobimy coverów, ale to po prostu musi być kompozycja, która będzie bardzo dobrze rezonować z resztą naszego setu albo utworów z naszej następnej płyty. Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie odpowiedzi: Karol Gospodarek

Foto: Visigoth

VISIGOTH

7


Kpił sobie ze mnie, do czasu, w którym przeleciał na drugą stronę pokoju Iron Angel to zespół, którego nie trzeba fanom niemieckiego metalu przedstawiać. No przynajmniej tym, którzy wgryźli się w temat bardziej niż Kreator, Sodom czy Accept. Miałem okazję sobie pogadać z wokalistą zespołu, Dirkiem Schröderem, który opowiedział mi trochę o najnowszym albumie, o zespole w latach osiemdziesiątych, jak powstał, dlaczego się rozpadł i jak wyglądał powrót. Nie przedłużając, zapraszam do wywiadu. HMP: Cześć. Możesz opowiedzieć nam na początku o waszym najnowszym albumie? Jaki on jest? Widziałem tę promkę od waszego wydawnictwa z krótkim opisem: dla fanów Iron Angel, starego Accept oraz niemieckiego speed metalu. Czy ten opis jest wystarczający? Dirk Schröder: "Hellbound" to album, który z pewnością spodoba się naszym fanom oraz fanom staroszkolnego niemieckiego speed metalu. Czujemy, że jest to dobry album, gdyż nie jest to tylko powrót do naszej starej formy, ale także krok naprzód. Jeśli miałbyś porównać wasz najnowszy album do waszych poprzednich, to który z nich byłby najbardziej podobny do waszego "Hell-

małem wersję winylową naszego najnowszego albumu. Czułem się tak jakbym przeżywał ponownie te wydarzenia sprzed trzech dekad. To było absolutnie ekscytujące. To był naprawdę emocjonujący moment dla mnie. Nikt nie wierzył, że Iron Angel znowu nagra pełny album, po tym co się zdarzyło w przeszłości (o czym dalej - przyp. red.), ale udało nam się. Co sądzisz o obecnych członkach zespołu? Dirk Schröder: Jest świetnie. Czuję, że wszystko układa się po naszej myśli. Znam Didy'iego (basista Iron Angel) od ponad 35. lat i jest zadowolony z tego, że mogę z nim współpracować. Mitsch (gitarzysta) nie ma sobie równych w kulturze pracy, wkłada więcej siebie w ten zespół niż w wszystko inne. Rob (gitarzy-

został założony przez Mike'a i Thorstena. Peter oraz Sven dołączyli potem, a ja zasadniczo dołączyłem na końcu. Mieli innego wokalistę, który próbował z nimi grać w tamtym czasie, kiedy go usłyszałem pomyślałem sobie: "stary, mogę to zrobić lepiej". Jak się tam znalazłem? Często z nimi bywałem na ich próbach, gdyż byliśmy przyjaciółmi od czasów szkoły. Wziąłem wtedy mikrofon i wszystkim w zespole się to spodobało, tak więc wykopali tamtego gościa i tak się zaczęło. To musiały być lata 1982/1983. Szybko zmieniliśmy naszą nazwę na Iron Angel. To był pomysł Mike'a. On wtedy był najbardziej zaangażowany w nasz zespół oraz pisał teksty na nasze albumy. Myślę, że muzyka Judas Priest zawsze była dla nas w mniejszym lub większym stopniu inspiracją. Nigdy nie próbowaliśmy ich kopiować, jednak zawsze ich muzyka nas inspirowała. Co możesz powiedzieć o Twoich początkach bycia speed/thrash metalowym wokalistą? Dirk Schröder: Tak poważnie mówiąc, to nie zbyt uważam siebie za speed/thrash metalowego wokalistę, ponieważ w momencie kiedy dochodzi do śpiewania większość z nich ma bardzo ograniczoną skalę. W latach osiemdziesiątych pewien znany niemiecki metalowy magazyn nazwał mnie "Robem Halfordem speed metalu", co było całkiem prestiżowe. Jednak uważam się za wokalistę, który sprawdziłby się niezależnie od gatunku, który by wykonywał. Kiedy nie grałem w Iron Angel, podczas przerwy, wykonywałem różne rodzaje muzyki, i to mi też sprawiało przyjemność. Zacząłem jako nastolatek śpiewający do ulubionych metalowych krążków i stąd to się wzięło. Wasze pierwsze demo to "Power Metal Attack". Możesz powiedzieć więcej na jego temat? Co sądzisz o innych demach z tego okresu? Dirk Schröder: Szczerze, to kiedy obecnie przychodzi mi słuchanie ich, to słyszę tylko szum. Nie wiem co Ci ludzie w nich słyszą. Uważam, że brzmią okropnie, nie, nie chodzi mi tu o kompozycje czy sposób gry, ale o samo brzmienie. Nagraliśmy je magnetofonem, daliśmy jeden mikrofon w środku naszej sali prób i zaczęliśmy grać. Nic poważnego. Mieliśmy trochę utworów z naszych pierwszych prób, część z nich przepisaliśmy, część pogrzebaliśmy. Wtedy też był czas na nagrania na nasz pierwszy długograj. Kto wie, może ten porzucony materiał z demówek nagramy w przyszłości, tak jak zrobiliśmy to z utworem "The Unnamed One".

Foto: Mighty Music

8

bound"? Dirk Schröder: "Hellish Crossfire" z całą pewnością. Na "Hellbound" jest wiele żywych utworów, podobnych do naszego debiutu, oraz pomiędzy parę cięższych kawałków i bardziej w średnim tempie. Część utworów zawiera w sobie bardziej naszą melodyczną stronę, która została pokazana na "Winds of War", aczkolwiek całościowo nasz najnowszy album jest bardziej podobny do debiutu.

sta) jest bardzo utalentowany i w przyszłości z pewnością planuję napisać z nim więcej utworów. Również Mäx (perkusista) jest utalentowanym muzykiem, pisze dla nas teksty i często wszystko tłumaczy dla nas. Kiedy nasz obecny skład uformował się, wiedziałem, że to jest ten, który stworzy kolejny album. Próbowaliśmy stworzyć kolejny album z dawnym składem Iron Angel, jednak to nie wyszło. To jest obecny Iron Angel i niech już tak zostanie.

Jak to jest być ponownie z Iron Angel po trzy dziestu latach i wydać kolejny długograj? Pomijając już pomniejsze epizody z demami... Dirk Schröder: Świetnie. Byłem kompletnie przytłoczony przez reakcje naszych fanów, kiedy zapowiedzieliśmy nasz powrót kilka lat temu. Pozwól, że Ci opowiem o tym jak się czułem, jak kilka tygodni temu pierwszy raz trzy-

Skoro już zaczęliśmy o starym składzie zespołu. Jak się znalazłeś w Iron Angel? Jaka była geneza waszej pierwszej nazwy zespołu, Metal Gods? Dlaczego ją wybraliście? Czy wciąż jesteście zainspirowani przez muzykę Judas Priest? Dirk Schröder: Z pewnością ta nazwa została zainspirowana przez Judas Priest. Ten zespół

IRON ANGEL

W 1985 wydaliście "Hellish Crossfire". Jak duży był odzew z niemieckiej metalowej sceny? Co ziny o tym sądziły? Dirk Schröder: Byliśmy trochę zaskoczeni, jak zobaczyliśmy, jak wiele sztuk naszego albumu się sprzedało, pomimo tego, że uważaliśmy się za zespół, który już jakiś czas istniał i zajął swoje miejsce na scenie, to nie było zbytnio hype na ten album, jednak sprzedaliśmy ponad 26-tysięcy kopii. Pamiętam czytanie recenzji na temat tego albumu z zagranicznej prasy, amerykańskiej i z innych krajów. Naprawdę to uwielbiali. Czułem się dobrze z tym. Co zainspirowało was do stworzenia "Hellish Crossfire"? Dirk Schröder: Będę szczery; nigdy nie mieliśmy jakiegoś głównego planu czy czegoś w tym stylu. Po prostu zrobiliśmy to co chcieliśmy zrobić. To we wczesny 1985r. stało się albumem "Hellish Crossfire". Było bardziej zainspirowane thrashem przez Peter'a oraz Mike'a, jak sądzę, jednak zakończyło się to w ten sposób,


jaki my wszyscy chcieliśmy. Co sądzisz o scenie metalowej z lat osiemdziesiątych? Wymienisz zespoły, z którymi grałeś? Dirk Schröder: Graliśmy z prawie wszystkimi zespołami, które potem zdołały stać się dużymi graczami na scenie metalowej. Zespoły takie jak Running Wild, Helloween, Destruction, Kreator czy Sodom, i tak dalej. Nasz pierwszy koncert był w Hamburg-Stellingen w małym domie młodzieżowym, gdzie otwieraliśmy koncert dla Running Wild oraz Helloween. Potem regularnie graliśmy z Destruction oraz Kreator, z którymi potem mieliśmy dobre stosunki, jak zresztą z Sodom, choć… więc z nimi aż tak dobrych stosunków nie mieliśmy. Graliśmy z nimi, Destruction oraz Kreator w Niemczech, w Essen. Angelripper kpił sobie ze mnie do czasu, w którym przeleciał na drugą stronę pokoju, uderzony przeze mnie w twarz. Możesz porównać "Winds of War" do "Hellish Crossfire"? Co było lepsze na drugim albu mie, a co zaś gorsze? Dirk Schröder: Na "Winds of War" staliśmy się lepszymi muzykami, to z całą pewnością. Poza tym nasze kompozycje stały się doroślejsze i sądzę, że to mógłby to by być nasz najlepszy album, jednak już wtedy nie mieliśmy wspólnego pomysłu, kiedy nagrywaliśmy ten album i wiedzieliśmy, że to będzie nasz ostatni album w tym składzie i myślę, że to sprawiło, że "Winds of War" było dość niespójne. Poza tym zawierało jeden z moich najmniej lubianych utworów Iron Angel, którym było "Born To Rock". Naprawdę nie chciałem go wykonywać, jednak zgodziłem się to zrobić... I to był jeden z tych powód, dla których zespół się rozpadł w roku 1986? Dirk Schröder: Tak jak powiedziałem, kiedy nagrywaliśmy "Winds of War", to już wtedy wiedzieliśmy, że ten zespół nie będzie taki sam jak kiedyś. Thorsten powiedział nam, że po nagraniu swoich partii basowych zamierza zostawić zespół i zostać kucharzem, tak więc wiedzieliśmy, że będziemy potrzebować nowego basisty. Napięcia pomiędzy Peterem i Svenem, naszymi dwoma głównymi twórcami utworów były dość mocne, ponieważ Peter, pomimo faktu, że naprawdę umiał tworzyć melodyczne utwory, chciał wrócić do speed i thrash metalu, gdy Sven chciał aby zespół stał się bardziej komercyjny, melodyczny i przystępny. Znalazł swoją pasję w tych wszystkich amerykańskich zespołach glamowych, co potem weszło również do

Foto: SPV/Steamhammer

Foto: SPV/Steamhammer

naszej muzyki, co zresztą możesz usłyszeć na naszym drugim albumie, jednak, co dziwne, udało mu się wyjść także z takimi thrashowymi kawałkami jak na przykład "Vicious". My jako zespół po prostu nie mieliśmy wspólnych podstaw, więc uznaliśmy, że trzeba to zakończyć. Tak swoją drogą, zabawne było to, że parę dni przed zakończeniem działalności jako Iron Angel przesłuchiwaliśmy ludzi na pozycję basisty. Wybraliśmy Didy Mackela, który obecnie jest naszym basistą. Cóż za zbieg okoliczności. Czy możesz powiedzieć coś o J.R. Blackmore's Superstition? Dirk Schröder: O tak. Wtedy byłem poza biznesem muzyczny przez jakiejś już trzy-cztery lata, kiedy oni mnie poprosili o dołączenie do zespołu. Naprawdę to lubiłem, gdyż dostałem możliwość wyjścia poza swoją dotychczasową skalę, której używałem w Iron Angel. Nagrywaliśmy razem album, jednak uznałem, że opuszczę pokład tego zespołu w trakcie jak przechodziliśmy przez proces nagrywania, gdyż byłem świadkiem wielu rzeczy, które mi się nie podobały. Powiedziałem to Jürgenowi, który najwyraźniej miał w poważaniu, to wszystko, co się działo niedobrego… Okazało się, że koszt nagrania albumu był za drogi i z tego co mi wiadomo, nigdy nie został wydany, tak więc myślę, że zrobiłem właściwy ruch. Wróćmy już do bliższych czasów: możesz coś mi powiedzieć na temat kompilacji, które uka-

zywały się w latach 2003 - 2016? Mam na myśli zagadnienia związane z licencją, wydawnictwami i tak dalej. Dirk Schröder: Nie miałem świadomości, że istnieją na rynku, dopóki mnie o tych wydawnictwach nie poinformowali fani. Nie dałem im zgody na to. Wiesz, część wydawnictw robi sobie te kompilacje i przy okazji ponowne olewa nasze należne tantiemy czy nawet poinformowanie nas o swoich zamierzeniach. Kopie zrobione przez Hammerheart oraz Painkiller nie są przez Iron Angel zaakceptowane. Złożyliśmy przeciwko nim pozew. Czy masz kontakt z poprzednimi członkami zespołu? Dirk Schröder: Wiem, że Thorsten żyje we Francji, gdzie stał się szanowanym szefem kuchni. Odwiedzał Niemcy parę miesięcy temu, wtedy po raz ostatni spotkałem się z nim i z Mike'iem. Mike jest zajęty swoją firmą i zagłębia się w inne typy muzyki. Okej, przejdźmy może teraz do najnowszego albumu. Powiedz nam więcej o produkcji waszego albumu. Dirk Schröder: Chcieliśmy jako zespół, żeby ten album brzmiał bardzo naturalnie i staroszkolnie, sądzę, że ten album przez większość czasu tak właśnie brzmi. Jak zwykle to bywa, jest parę rzeczy, które chciałoby się zmienić, jednak myślę, że możemy być zadowoleni z rezultatu. Nagrywaliśmy to w studiu RosenquarzTonstudio. Wszystkie instrumenty nagrywaliśmy oddzielnie, zaczynając od perkusji i basu, które nagraliśmy w kilka dni. Następnie gitary rytmiczne i prowadzące, których nagranie zajęło nam około dwa tygodnie. Zważając na to, że nie mam zbyt dużo czasu, mogliśmy nagrywać wokale tylko podczas weekendów czy w niedziele. Nasz perkusista, Mäx był odpowiedzialny za teksty utworów, tak więc był również na sesjach na których nagrywaliśmy mój wokal. Pomagał mi z wymową i czytaniem swoich tekstów. Obróbka ścieżek została zrealizowana przez Andreasa Georg Libera, zaś właściciel studia Michael Hank zajął się brzmieniem i masterem. Często wściubialiśmy nosa w brzmienie tego albumu, jednak pomimo tego (bądź dzięki temu) udało się nam stworzyć naprawdę dobrze brzmiące nagranie. Powiedz nam więcej o historii utworu "Carnivore Flashmob". Jestem pewien, że wasi fani są zainteresowani motywami, które są na waszym nadchodzącym albumie.

IRON ANGEL

9


Dirk Schröder: Mogę Ci powiedzieć, że to był naprawdę trudny utwór dla mnie do zrealizowania, a to dlatego, że mój angielski nie jest zbyt zaawansowany. Tekst tego utworu miał dość trudne słowa. Myślę, że Mäx najlepiej odpowie na Twoje pytanie, szczególnie, że to on stoi za tymi tekstami i może Ci powiedzieć o nich więcej. Maximilian Behr: "Carnivore Flashmob" jest o schizofrenicznym seryjnym mordercy, który jest niepomny swojej ciemnej strony i często znajduje się w sytuacjach trudnych do wyjaśnienia, jak to jest opisane w tekście. Potem jest nawiedzany przez wizje, które jego alter ego doświadczyło, kiedy on zabijał swoje ofiary, co sprawia, że protagonista dowiaduje się o swojej drugiej, sekretnej osobowości, o tym co w nim drzemało w tym czasie. Dusze jego ofiar wracają, by go nawiedzać. Przybierają one formę złych kreatur rozrywających jego podświadomość. Fakt, że ich nadejścia zdarzają się niespodziewanie, akcentuje też jego burzliwą osobowość. Przez te dusze

mierą)? Dirk Schröder: W tym momencie ten album nie został jeszcze wydany, aczkolwiek ludzie którzy słyszeli ten album i zobaczyli wideoklipy mają pozytywne zdanie na temat naszej muzyki. Chcieliśmy stworzyć to nagranie dla fanów i mamy nadzieje że nam się to udało. Czy byliście zainspirowani przez Rush ("Time Stand Still"), kiedy pracowaliście nad waszym teledyskiem do "Ministry of Metal". Dirk Schröder: (śmiech), nie. Wideo było w całości pomysłem Mitcha. On również je pociął i edytował. Myślę, że konceptem na ten teledysk było stworzenie czegoś zajmującego, natężonego klimatu dla utworu, który sam w sobie jest już szybki. Wideo otrzymało naprawdę różne opinie. Część je lubiła, część uznała, że to totalne gówno - jednak wszyscy lubili sam utwór. Schmier z Destruction któregoś dnia do mnie zadzwonił i nawet przed samym przywitaniem zaczął gadać coś w stylu: "Jesteście po-

Dirk Schröder: Jest zadowoleni z współpracy z nimi. Jak do tej pory szło dobrze i zarówno my, jak i wydawnictwo obserwujemy to, jak się sprawuje nasz najnowszy album. Co możecie powiedzieć o waszej trasie w Ameryce Południowej? Dirk Schröder: Ameryka Południowa była po prostu wspaniała. Ludzie naprawdę szaleją na tych koncertach. Nie, że tylko wyciągnięte pięści w paru rzędach, ale rzeczywiście całe miejsce przyłącza się do zabawy. Występy, ludzie, hotele, to było wspaniałe. Sama podróż niezbyt, aczkolwiek to już jest tylko moja opinia. Co zamierzacie robić w najbliższej przyszłości, poza paroma koncertami w Niemczech i Danii? Dirk Schröder: Wciąż jesteśmy w kontakcie z różnymi promotorami rozsiany po całym globie, w celu zaplanowania większej trasy dla Was, fanów, i zagrania jak największej ilości koncertów, jakich to jest możliwo. To nie jest tak, że nie ma żadnych ofert, jednak wiele z nich musieliśmy odrzucić, bo nie spełniały naszych warunków. Zamierzacie grać koncerty w Polsce? Dirk Schröder: Miejmy nadzieję. Jeśli znajdziemy jakiś dobrych ludzi, którzy zajmują się organizowaniem koncertów, to z pewnością chętnie przyjedziemy i zagramy dla Was. Które zespoły z Niemiec są w twojej Top 5 wszechczasów? Mógłbyś podać albumy, które powinniśmy przesłuchać od nich? Dirk Schröder: Hmmm... myślę, że wspomnę tutaj Helloween, Accept, Running Wild, Destruction i Kreator. Najprawdopodobniej wybrałbym ich debiuty, poza Accept, od nich bym wybrał "Balls to the Wall". Co sądzisz o tajwańskiej serii filmów o tytule "Iron Angel"? Wiesz coś o tym? Dirk Schröder: Nie widziałem, nie słyszałem o tym nawet.

Foto: Mighty Music

ofiar ten utwór nazywa się "Carnivore Flashmob". Innymi tematami na tym albumie są: fundamentalizm i jego niszczącą natura ("Purist of Sin", z perspektywy satanistycznego purysty), chciwość ("Writing's on the Wall"), stale rosnąca spirala przemocy ("Judgement Day"), marnowanie swojej nadziei bez podejmowania akcji ("Waiting for a Miracle") oraz ta cienka linia pomiędzy hedonizmem i samozniczeniem ("Hellbound"). Samo "Hell and Back" jest na temat Dirk'a i powrocie Iron Angel, który jest przyprawiony paroma mrocznymi wydźwiękami, odnoszącymi się do przeszłości zespołu. "Blood and Leather" jest na temat wolności, jej zalet i wad, ponieważ tutaj warto zauważyć, że nie każdy jest w stanie żyć takim życiem jak to przedstawione w tym utworze. "Deliverance in Black" jest na temat faktu, jakim jest to, że każdy umrze wcześniej czy później. "Ministry of Metal" zaś jest utworem na temat metalu, podobnym do "Heavy Metal Soldiers" lub "Stronger Than Steel". Edycja limitowana zawiera jeszcze utwór "The Unnamed One", która odnosi się do fikcyjnego systemu nuklearnego, który znajduje się w Pacyfiku, który pod wpływem trzęsienia ziemi się samo uaktywnia i dokonuje zniszczenia całej ludzkości. Stara wersja tego utworu nie miała żadnego tekstu. Co sądzisz o odbiorze tego albumu (przed pre -

10

IRON ANGEL

ważni? O czym żeście myśleli tworząc ten teledysk?". No mniej więcej tak. Kto stworzył grafikę na wasz najnowszy album? Dirk Schröder: Grafika została stworzona przez naszego polskiego fana, Leszka Wojnicza Sianożeckiego. Skontaktował się z nami za pośrednictwem Facebooka i zaproponował nam współpracę. Po tym jak zobaczyliśmy jego portfolio, to się zgodziliśmy. Chcieliśmy na początku nazwać nasz najnowszy album "Phoenix from the Ashes" i to był również główny temat okładki, który Leszek dostał i ukazał na grafice. Parę miesięcy po tym jak dał nam swoją ukończoną grafikę, uznaliśmy że przemianujemy ten album na "Hellbound". Czemu przestaliście używać kobiecych postaci po waszym drugim LP? Dirk Schröder: Jest jedna wersja wersja cover'a, gdzie jest przedstawiona postać kobieca. Ta grafika bodajże skończyła chyba jako okładka "Ministry of Metal", aczkolwiek nie mogę sobie przypomnieć czy był anioł z mieczem (podobny do postaci z debiutu) widoczny, przez to, że ona została przedstawiona w niższej części grafiki, wraz z kolesiem z pierwszego albumu. Co sądzisz o wydawnictwie Mighty Music?

Jeśli miałbym wybrać jakiś film, który choć trochę pasuje do waszej muzyki, to pewnie bym wziął klasycznego "Easy Ridera". Jaki film najbardziej by pasował do muzyki z tego albumu? Dirk Schröder: Myślisz tak z powodu teledysku do "Blood and Leather"? Zasadniczo to użyliśmy motywów z filmu motocyklowego. Miał tytuł "Running Cool", zaś jego reżyser dał nam pozwolenie do użycia fragmentów tego filmu. Wątpię, że jest jakiś utwór, który by dobrze portretował ten album w pełni, ponieważ ten album jest zróżnicowany pod względem tematycznym, muzycznym i tekstowym. Dziękuje za wasz poświęcony czas, co chciałbyś powiedzieć na koniec tego wywiadu? Dirk Schröder: Cześć, z tej strony Dirk z Iron Angel, mam nadzieje, że spodobał się wam nasz najnowszy album. Mamy nadzieję wreszcie zagrać parę koncertów dla was w przyszłości. Jacek Woźniak


Idealnie metalowe połączenie Mówisz Thrust, myślisz "Fist Held High" - przez lata z powodu skromnej dyskografii grupy nie było innej opcji, tym bardziej, że to faktycznie jeden z lepszych albumów US power metalu lat 80. W ostatnich latach sytuacja Thrust uległa jednak zmianie, a dobry odbiór, poszerzonego o niepublikowane dotąd materiały, wznowienia debiutu zaowocował nowym, bardzo udanym longiem "Harvest Of Souls". Trudno więc dziwić się , że gitarzysta Ron Cooke (w zespole od 1982 roku) jest pełen entuzjazmu: HMP: Wygląda na to, że ciepłe przyjęcie wznowień waszego kultowego debiutu "Fist Held High" oraz zestawu na 35-lecie zespołu, gdzie pojawił się też wasz drugi, wcześniej oficjalnie nie wydany, album "Reincarnation", nieźle zdopingowały was do pracy, czego efektem jest świeżutki materiał "Harvest Of Souls"? Ron Cooke: Brian Slagel z Metal Blade Records zadzwonił do mnie i powiedział "Słuchaj, wydajemy wznowienie waszego "Fist Held High", macie jakiś bonusowy materiał?". Miałem cały album "Reincarnation", który nigdy nie został wydany, plus Metal Blade znalazło parę demówek. Okazało się więc, że będzie z tego podwójny album z ponad trzydziestoma utworami, co znowu nadało zespołowi pędu! Doczekaliśmy się świetnego odbioru, znowu zaczął się szum i dostawaliśmy telefony odnośnie grania na festiwalach na całym świecie! Nasz oficjalny występ powrotny miał miejsce na festiwalu Keep It True w Niemczech. Dziękuję Oliver! Tak się podjaraliśmy, że zaczęliśmy pisać między tymi wszystkimi koncertami nowy materiał, co zaowocowało naszym nowym wydawnictwem "Harvest Of Souls". To właściwie pierwszy raz w historii zespołu, kiedy możecie pracować w tak regularnym ryt mie i przygotować nowy album krótko po wydaniu poprzedniego, bez długich przerw czy zawirowań w historii zespołu - to duży komfort, tym bardziej, że fani o was nie zapom nieli? Tak, miło było widzieć, że fani metalu nadal o nas pamiętali! Dodatkowo fajnie się złożyło, że nowy album wyszedł teraz, w tym roku, po podwójnym albumie z 2015 roku. Od ponad 15 lat Thrust ma stabilny skład, w dodatku niedawno wzmocniony drugim gitarzystą Angelem Rodriguezem i wokalistą Eric'em Claro. Co istotne Eric nie jest żadnym młokosem, ale to doświadczony wokalista, tyle, że bez jakiejś znaczącej dotąd kariery na koncie - właśnie dlatego go wybraliście, że jest dobry, ale z racji wieku nie ma pstro w głowie, a do tego jest głodny sukcesu? Cały nasz obecny line-up jest niezmienny od 25 lat, tylko Eric jest nowy. Przesłuchaliśmy jego demo i zaprosiliśmy go na próbę i to tyle, został wokalistą. Szczerze mówiąc, jest on jednym z najlepszych metalowych wokalistów i bardzo chce, aby o nim usłyszano! Było to więc idealnie metalowe połączenie.

kompozycje, bez sięgania do zespołowego archiwum?Fakt, że "Fist Held High" to jeden z klasyków US power metalu był tu dla ciebie jakimś obciążeniem? Myślałeś czasami: kur czę, co będzie jak nie dam rady napisać czegoś równie dobrego, czy też absolutnie się tym nie przejmowałeś, wiedząc na co cię stać? Album "The Harvest Of Souls" był napisany kompletnie od podstaw, bez wykorzystywania starych pomysłów. Czysty, świeży metal. Zaskoczył mnie fakt, że to nie Metal Blade będzie wydawcą "Harvest Of Souls" - czyżby uznali, że na wznowieniach waszych płyt zdołają zarobić, ale nowa to niezbyt pewny interes? Label Metal Blade ostatnio jest bardziej nastawiony na death metal, a my nie gramy w tym stylu. Złożono nam wiele ofert, ale wybraliśmy Pure Steel Records. To dzięki ich podekscytowaniu przy podpisywaniu z nami kontraktu i zaangażowaniu przy ogromnej promocji, jakiej nigdy dotąd nie mieliśmy. No i do tego są prawdziwą metalową wytwórnią, promującą klasyczny metal. Dziwne to o tyle, że to świetny materiał, jakby konsekwentna kontynuacja tego, czym imponowaliście w latach 80. Od razu było wiado mo, że będziecie musieli szukać wydawcy dla tej płyty, czy też decyzja Slagela i Blade była dla was zaskoczeniem? Są też jednak i pozyty wy takiego stanu rzeczy, bo kto wie, czy Pure Steel Records nie jest dla was w obecnej sytu acji nawet lepszym rozwiązaniem, zważywszy na fakt, że Thrust zawsze cieszył się większą sławą w Europie niż w ojczyźnie, a i obecnie tradycyjny metal jest u nas znacznie bardziej popularny, zaś w Niemczech wręcz uwiel biany - braliście to wszystko pod uwagę, decy dując się na Pure Steel? Tak, jeśli chodzi o metal to ostatnimi czasy Europa/Niemcy to miejsca, gdzie jest większość fanów metalu, dlatego uwielbiamy się tam wybierać. Tutaj w USA gramy zwykle w klubach/ teatrach, a za oceanem na stadionach. Z całą pewnością metal jest tam silniejszy niż w Stanach.

Już z nimi pracowaliście nad nowymi utwora mi, czy też dołączyli do zespołu w momencie, gdy materiał na "Harvest Of Souls" był już w pełni gotowy? Jak już Eric został wybrany na wokalistę, zaczęliśmy pisać nowe utwory. Od początku.

Nie rozważałeś więc nigdy opcji przeprowadzki do Europy? Choćby Paul Speckmann z deathmetalowego Master od lat mieszka w Czechach i pracuje z czeskimi i niemieckimi muzykami, wychodząc z założenia, że w USA death jest zbyt niszowy, czy też masz już dość przeprowadzek, ten przeskok z jednego krańca Stanów Zjednoczonych na drugi, z Chicago do Los Angeles w połowie lat 80. był dla ciebie wystarczającą zmianą otoczenia i środowiska? Wciąż mieszkam w Los Angeles, ale uwielbiam podróżować!

Postawiłeś tu pewnie na w pełni premierowe

Będziecie jednak pojawiać się pewnie w Euro-

pie na koncertach, a przynajmniej na więk szych festiwalach, bo przecież promocja płyty musi być wsparta koncertami? Tak, naprawdę chcielibyśmy zorganizować teraz jakąś wielką trasę, żeby promować nowy album. Fajnie byłoby zagrać znowu tak jak kiedyś z Judas Priest czy Motörhead (to akurat będzie dość trudne - przyp. red). Mamy już zarezerwowany koncerty, ale potrzebujemy pomocy i póki co szukamy agencji koncertowej i menadżera! W latach 80. dzieliliście scenę z takimi gigan tami jak Judas Priest, Motörhead, Michael Schenker Group czy Twisted Sister. Jak wspominasz te czasy? Liczysz, że w obecnych czasach zdołacie równie silnie zaznaczyć swą obecność na metalowej scenie, że "Harvest Of Souls" będzie swoistym punktem zwrotnym w waszej karierze? Myślę, że jeśli dostaniemy szansę zagrania na festiwalach i zrobimy trasę, to z całą pewnością "Harvest Of Souls" mógłby zostać zajebistym albumem, takim jak "Ace Of Spades" dla Motörhead! Twoi rodacy z Savage Grace doczekali się w Niemczech nawet zespołu zainspirowanego ich stylem i płytami tak, że nazwał się Masters Of Disguise, w hołdzie dla LP "Master Of Disguise". Też macie tak oddanych fanów, bo fakt, że mieliście spory wpływ na scenę powermetalową, mimo skromnego wydawniczego dorobku, jest przecież niezaprzeczalny? Nasz zespół wrócił z jednego powodu. Zostaliśmy zasypani prośbami od fanów, żeby znowu się zejść. Jesteś więc na tym etapie kariery spełnionym człowiekiem i artystą, a wszystko pozytywne co dzieje się wokół zespołu jest dla ciebie potwierdzeniem, że jako nastolatek nie popełniłeś błędu zaczynając grać, bo pomimo braku spektakularnej kariery zdołałeś jednak odcisnąć trwały ślad w historii amerykańskiego metalu, a do tego wciąż tworzysz, więc jest szansa na więcej? naprawdę jestem wdzięczny, że dano mi tyle szans, z których skorzystałem. Naprawdę doceniam to po 35 latach zaangażowania w metal! Tak, Thrust wrócił, a wy usłyszycie więcej naszych nowych albumów i tras koncertowych, więc bądźcie z nami na bieżąco sprawdzając wieści z naszej oficjalnej strony oraz naszego Facebooka. Wojciech Chamryk, Karol Gospodarek, Paweł Gorgol

THRUST

11


Mogę robić co zechcę Z nazwą Manilla Road pierwszy raz zetknąłem się gdzieś w roku 2005 bądź 2006. Tak czy siak w czasach licealnych. Byłem wtedy młody, miałem mnóstwo czasu i lubiłem go marnotrawić przesiadując na różnych forach internetowych, min. tych poświęconych muzyce metalowej. Na jednym z nich (niestety już po tylu latach nie pamiętam jakim) jeden z bardzo aktywnych użytkowników pozujący na wielkiego true metala (chociaż z tego co pamiętam, mimo tej śmiesznej postawy, człowiek ten jakąś wiedzę miał i widać było, że metalu nie słucha od wczoraj). Pisał on, że metalowa młodzież kompletnie nie zna się na muzyce, której rzekomo słucha i że większość nastoletnich metalowców przewraca bezmyślnie oczami na nazwy typu Manilla Road. Przyznam, że zaintrygował mnie tak bardzo, że właściwie od razu rozpocząłem szukanie muzyki tej tajemniczej dla mnie wówczas kapeli. Pierwszym albumem, który udało mi się zdobyć był "Crystal Logic". Pamiętam, że już od pierwszego przesłuchania, to granie mną zawładnęło. Już wtedy rozmyślałem, jak wspaniałym przeżyciem byłoby zobaczyć tą ekipę na żywo. Tylko, że w tamtych czasach wizja koncertu Manilla Road nad Wisłą wydawała się niemal utopijna. Wówczas zespół ten mógł przyciągnąć u nas maksymalnie kilkadziesiąt osób. Przez te kilkanaście lat jednak sporo się zmieniło. Manilla Road zdobyła w naszym kraju ogromną popularność. Nie tylko wśród starych wyjadaczy, ale także wśród metalowej młodzieży. Zespół już drugi raz odwiedził Polskę, tym razem zagrał dwa koncerty. Po jednym z nich, mianowicie tym w Gliwicach miałem okazję zamienić kilka słów z Markiem Sheltonem, który mimo ogromnego zmęczenia, zgodził się na krótką pogawędkę. HMP: Mark, to Wasza druga wizyta w Polsce. Wczoraj graliście w Warszawie, dziś jesteś świeżo po koncercie w Gliwicach. Jak ogólne wrażenia? Mark Shelton: Oba koncerty były naprawdę niezwykłe. Polska publiczność jest niesamowita. Było tak pięknie jak tylko byłem sobie w stanie to wyobrazić. Rok temu po koncercie w Warszawie obiecałem, że wrócimy najszybciej, jak tylko się da. I słowa żeśmy dotrzymali. Rok pó-

źniej jesteśmy tutaj. Podczas tej wizyty poznałem wielu nowych przyjaciół. Nigdy wcześniej nie byłem w Gliwicach, czy w ogóle na Śląsku, zatem jest to dla mnie nowe doświadczenie. Miałem okazje przyjrzeć się bliżej Polsce, gdyż przebyliśmy niemal przez połowę tego kraju. Jest to idealne miejsce na wakacje! (śmiech). Wstępne plany odnośnie Waszego pierwszego koncertu w Polsce pojawiły się już kilka lat Foto: Manilla Road

temu. Organizatorem miał być Bart Gabriel człowiek zasłużony dla promocji muzyki metalowej nie tylko w naszym kraju. Jednak nic konkretnego z tego nie wyszło. Możesz zdradzić dlaczego? O tym koncercie faktycznie rozmawialiśmy z Bartem, który miał być jego organizatorem. Nic z tego nie wyszło, gdyż wszyscy stwierdziliśmy, że nie ma większego sensu robić show, na które przyjdzie może 50 osób. Jednak teraz sytuacja się zmieniła i to znacznie. To naprawdę świetny człowiek. Robi kawał dobrej roboty jeśli chodzi o promocje i organizacje koncertów. Uwielbiam Barta. No i fajnie się z nim pije. Jest długodystansowcem (wybuch śmiechu). Uwielbiam także Crystal Viper, czyli kapelę, w której śpiewa jego żona Marta. Nagrali świetną wersję "Flaming Metal Systems" na nas tribute album. Co do organizacji koncertu Manilla Road w Polsce, to jak widać sytuacja znacznie się zmieniła. Michał Sabatowski z Black Silesia Promotions uznał, zresztą nie tylko on, zeszłoroczny koncert w Warszawie za ogromny sukces, dlatego uznał, że należy nas tu sprowadzić ponownie, tym razem jednak na dwa koncerty. Szczerze mówiąc chciałem tu zagrać już wiele lat temu. Miło to słyszeć. Powiedz mi proszę, macie jakiś specjalny klucz, wg którego układacie swoją setlistę? Nie bardzo. Ja decyduję jakie utwory trafią na koncert, Bryan natomiast decyduje o kolejności. Gramy głównie utwory ze starych albumów, ponieważ są to rzeczy, które ludzie zazwyczaj chcą usłyszeć. Nasz set zależy też czasem od miejsca, w którym gramy. Czasami też dostosowujemy się do wymagań publiczności, słuchamy co wykrzykują, i gramy czasem utwory, których pierwotnie nie zamierzaliśmy grać. Żałuje trochę, że nie było świetnego "The Ninth Wave". O, ja też myślę, że to świetny utwór. Graliśmy to wczoraj w Warszawie i szczerze mówiąc planowaliśmy to zagrać także tu w Gliwicach. Większość ludzi jednak domagali się "Dreams Of Eschaton". Czas koncertu też jest ograniczony i nie jesteśmy w stanie zadowolić każdego, chociaż bardzo byśmy chcieli. W zeszłym roku wydałeś trzy świetne albumy. Jeden z Manilla Road ("To Kill a King") jeden z Hellwell ("Behind The Demon's Eyes") Oraz jeden ze swoim nowym projektem Riddlemaster ("Bring The Magik Down"). Jak znajdujesz czas na te wszystkie przedsięwzięcia? Tak, to prawda, jednak warto wspomnieć, że materiał, który znalazł się na albumie Hellwell został napisany w 2015 roku i wtedy też rozpoczęliśmy nagrywanie. Więc nad tym albumem pracowaliśmy trzy lata. Co do Riddlemaster, to nie potrzebowaliśmy aż tyle czasu. Praca przebiegała sprawnie i bez komplikacji, gdyż z Rickiem Fisherem łączy mnie wieloletnia przyjaźń i dobrze się rozumiemy. Poznaliśmy się gdzieś w 1973 roku w szkole średniej i cały czas mieliśmy ze sobą kontakt. Nawet po jego odejściu z Manilla Road. Planujemy kolejny album, który prawdopodobnie będzie wydawnictwem koncepcyjnym. Natomiast pracę nad nowym albumem Hellwell zaczniemy może w roku 2019, ale to na razie nie są konkretne informacje. Wiesz, praca nad trzema projektami jednocześnie jest trochę męcząca (śmiech). Na razie jestem bardziej skoncentrowany by nagrać nowe materiały Manilla Road i Riddlemaster. Hellwell zajmę się, kiedy Randy Foxe również znajdzie wolną chwilę. Uważam Hellwell za bardzo ważny i rozwojowy projekt, dlatego prace nad nim pochłaniają mnóstwo czasu. Muzy-

12

MANILLA ROAD


Foto: Manilla Road

ka Hellwell zawiera elementy klasycznego hardrocka, rocka progresywnego, heavy metalu, a nawet death metalu. Zawsze, kiedy pracuje w studio z ludźmi, których lubię, poświęcam swój czas muzyce, odczuwam ogromną radość. A plus tych dodatkowych projektów jest taki, że ponownie mogę pracować, ze swoimi starymi przyjaciółmi i zacieśniać nasze relacje. Natomiast jeden z plusów grania w Manilla Road jest taki, że mogę spędzić ten wieczór tutaj w Gliwicach wśród wspaniałych ludzi, porozmawiać z Tobą i mieć kupę dobrej zabawy (śmiech). Dzięki, miło to słyszeć (śmiech). Wspomniałeś o współpracy z dawnymi członkami Manilla Road, mianowicie perkusistami Rickiem Fisherem oraz Randym Foxe'm. Ciężko było ich namówić ponownie do grania? Nie, absolutnie nie miałem z tym żadnego problemu. Po prostu powiedziałem im "Hej, chcecie żebyśmy znów zrobili coś razem?", a jeden i drugi na to "jasne, dawaj!" (śmiech). Ta więc jak widzisz, było to wręcz dziecinnie łatwe. Gdy tylko dysponowali czasem, to od razu próbowaliśmy coś stworzyć. Powiedz mi, czy gdyby któryś z nich wyraził chęć powrotu do Manilla Road, widziałbyś dla niego miejsce? Nie sądzę, żeby któryś z nich chciał wrócić. Obaj mają swoje życie, swoją prace i inne zajęcia, które nie pozwalają im wyruszyć w dłuższą trasę, co już niestety ich wyklucza z tego zespołu. Za to wspaniale nam się współpracuje przy wspomnianych projektach. Zresztą temat jest czysto teoretyczny, gdyż nasz obecny perkusista Neudi nie zamierza opuszczać Manilla Road. To również jest wspaniały człowiek i bardzo sobie cenię naszą współpracę. Zarówno Rick i Randy dzielą swoją muzyczną aktywność z innymi aktywnościami, jak praca rodzina i tym podobne. Ja mogę poświęcać muzyce cały swój czas. Moje dzieci są już dorosłe i mają własne życie, nie mam żony, więc mogę robić co tylko zechcę (śmiech). Dość interesującym wydawnictwem w Waszej dyskografii wydaje się być album "The Circus Maximus". Wszyscy wiemy, że ta płyta pierwotnie nie miała się ukazać jako album Manilla Road... Dokładnie. Nazwa tego projektu brzmiała tak, jak tytuł albumu. The Circus Maximus. I pod takim szyldem miało się to ukazać. To prawda. Chciałem jednak zapytać, kim byli muzycy, którzy nagrali z Tobą tą płytę. Nie

mogę nigdzie o nich znaleźć, żadnych informacji oczywiście poza tą, że udzielali się na "The Circus Maximus" oraz niewyraźnymi zdjęciami pochodzącymi z wkładki wspomnianej płyty. Zacznijmy może od tego, że Aaron Brown i Andrew Coss, bo o nich mowa, to ludzie kompletnie nie związani z muzyką metalową. Ich klimaty to rock progresywny oraz szeroko pojęty pop rock. Aaron zagrał na perkusji oraz zaśpiewał w trzech kawałkach. Stworzył również okładkę do tej płyty. Wcześniej również z nami współpracował na tej płaszczyźnie, gdyż jest również autorem okładek do "Out Of The Abyss" oraz "Court Of Chaos". Po nagraniu "The Circus Maximus" przestał się zajmować muzyką i obecnie pracuje jako nauczyciel sztuki. Rozwija w młodzieży zmysły artystyczne. Drugi z muzyków, Andrew. Znaliśmy się wcześniej, ale na poważnie zaczęliśmy rozmawiać o współpracy, gdy szukałem muzyków na mój solowy album, który wówczas planowałem. Ten człowiek wydawał się dość zainteresowany tym projektem. Zaczęliśmy razem pracować nad materiałem. Andrew był od początku ogromnie zaangażowany. Co chwilę mówił "ja chcę do tego napisać tekst" albo "ja chcę to zaśpiewać" (śmiech). Zaśpiewał większość, bo aż pięć utworów. Miał też duży wkład w teksty i komponowanie. Ja zaśpiewałem w trzech. Po skończeniu nagrywania stwierdziliśmy, że to nie brzmi jak moja solowa płyta, tylko jak album nagrany przez zespół. Zatem postanowiliśmy temu zespołowi nadać nazwę The Circus Maximus. Mieliśmy sporo zabawy tworząc ten materiał. Zagraliśmy też kilka koncertów. Współpraca z tymi ludźmi bardzo poszerzyła moje horyzonty i wpłynęła na mój muzyczny rozwój. Pokazali mi inną stronę muzyki rockowej. Nauczyłem się od nich wielu harmonii wokalnych. Szczególnie Andrew jest genialnym wokalistą. Bardzo się cieszę, że ten album się ukazał. Jednak muzyka tam zawarta ma naprawdę niewiele wspólnego z Manilla Road. Do repertuaru tej kapeli pasowałyby jedynie takie utwory, jak "Forbidden Zone" i "Throne Of Blood". Ale cieszę się, że metal mógł się spotkać z odmiennymi stylami. Widzę, że masz na sobie koszulkę z podobizną Edgara Allana Poe. Co szczególnie inspiruje Cię w jego twórczości? Uwielbiam go. Moja ulubione dzieło jego autorstwa to "Mystification". Trochę przypomina twórczość Lovecrafta. Ale generalnie cenię wszystko, co Edgar napisał. Nasz album "Mystification" był oparty na jego twórczości. Cie-

kawą powieścią jest też "Mordesrstwo w Rue Morgue". Poe jest ważny szczególnie dla nas, Amerykanów. Śledzę Twojego facebooka i widzę, że masz bardzo dobry kontakt z fanami. Mogłem zaob serwować to także tutaj po koncercie. Powiedz mi, dlaczego dziś tak wiele kapel metalowych przesadnie gwiazdorzy i nie dopuszcza siebie słuchaczy? Nie mam pojęcia. Nie lubię zresztą wypowiadać się za innych. Ze swojej strony mogę tylko powiedzieć, że cenie tych ludzi, gdyż często jadą setki kilometrów, by nas zobaczyć, wydają swoje ciężko zarobione pieniądze na nasze płyty, koszulki czy inny merch. Nie umiałbym tego nie uszanować i nie poświęcać im swojego czasu. Ci ludzie od samego początku istnienia Manilla Road determinują mnie do tworzenia muzyki. To fani sprawili, że wróciliśmy w latach 90-tych ponownie na scenę. Gdyby nie ci ludzie, których widzisz tu dookoła, nie byłoby mnie tu dziś. Kilkanaście lat temu przez pewien czas miesz kałem w USAi zauważyłem, że wasze płyty było dużo łatwiej kupić w Polsce niż tam. Jakie były powody tak kiepskiej dystrybucji Waszej muzyki w Waszym ojczystym kraju? Kilkanaście lat temu być może rzeczywiście było tak, jak twierdzisz, ale teraz zdecydowanie się zmieniło na lepsze. Możesz spokojnie bez większego trudu nabyć zarówno naszą muzykę, jak i nasze gadżety. W Ameryce jest trochę inny system. Ludzie przywiązują dużą wagę do tego co jest w modzie, co akurat puszczają w radiu itp. Zawsze byliśmy bardziej popularni w Europie, ale teraz w USA również zyskujemy nowych słuchaczy. A publiczność chodząca na koncerty w Ameryce bardzo się różni od tej w Europie? Nie. Powiedziałbym nawet, że nie różnią się wcale. Zarówno w Europie, jak i w Stanach gramy różne rodzaje koncertów. Od występów w małych klubach, po wielkie festiwale. Jest wiele różnic między przeciętnym Europejczykiem a przeciętnym Amerykaninem, ale w przypadku miłośników metalu te granice zdają się nie istnieć OK Mark, dzięki za rozmowę i za wspaniały koncert. Również dziękuję mój przyjacielu. Niech moc będzie z tobą! Bartłomiej Kuczak

MANILLA ROAD

13


Metallica. Oni w ogóle tego nie odczuli.

Za krótko Xentrix był jedną z poważniejszych gwiazd tegorocznej Metalmanii. Koszulki, liczba ludzi oraz szaleństwo pod sceną dobitnie pokazały, że ci brytyjscy thrasherzy mają w naszym kraju sporą i oddaną grupę wielbicieli. Oczywiście ten występ nie był jedynym tematem mojej rozmowy z Kristianem "Stanem" Havardem. A w obozie Xentrix dzieją się ostatnio naprawdę dość ciekawe rzeczy. HMP: Cześć Stan, pierwszy raz graliście w Polsce. Jak Ci się podobało? Kristian "Stan" Havard: Metalmania 2018 była fantastyczna. Mieliśmy kupę zabawy. Atmosfera sprawiła, że czuliśmy się jak w domu. Tłum szalał. Podczas naszego ostatniego kawałka "No Compromise" pod sceną wytworzyło się ogromne pogo. Ogólnie uczestnictwo w tym festiwalu to ogromna przyjemność. No i masa fanów metalu dookoła. Czego chcieć więcej. Wasz zespół powstał w 1988 roku, jednak jak dotąd nie udało Wam się odwiedzić naszego kraju. Dlaczego? Szczerze, to naprawdę nie wiem dlaczego. Graliśmy w Niemczech (nawet jeszcze w dawnych czasach w NRD), Austrii, Francji, Belgii, Holandii ale do Polski jakoś nie udało nam się dotrzeć. Decyzje o tym, gdzie gramy tak naprawdę

zną częścią naszej setlisty i są grane na każdym koncercie. Akurat w Katowicach zagraliśmy je wszystkie. Mam nadzieję, że wkrótce wrócimy do Polski i zagramy pełny set złożony z utworów pochodzących z naszych wszystkich albumów. Jak zatem po latach oceniasz album "Kin"? Bardzo wtedy zmieniliście styl. Po dziś dzień ta płyta jest bardzo krytykowana zarówno przez słuchaczy, jak i dziennikarzy. Jeśli chodzi o same utwory zawarte na tej płycie, to bardzo je lubię. Nie podoba mi się niestety produkcja. Próbowaliśmy się dostosować do czasów, w których przyszło nam tworzyć. Wtedy świat ciężkiego grania został opanowany przez grunge i jego pochodne. Klasyczny metal poszedł w odstawkę. Wiele zespołów grających heavy czy thrash, by pozostać na fali zaczęło do

Foto: Panzer

nigdy nie należały do nas. Po prostu nasz manager przychodził i mówił, że jutro gramy tu, pojutrze tu, a za tydzień jeszcze gdzie indziej. Gdyby to zależało od nas gralibyśmy wszędzie, gdzie tylko się da. W sumie to fajne uczucie zagrać w miejscu, gdzie jeszcze nie grałeś mimo, że działasz w tej branży od ok 30 lat. Wasz set był wypełniony utworami z dwóch pierwszych płyt. "Shatterede Existence" i "For Whose Advantage?". Nie lubicie Waszych późniejszych albumów. Zazwyczaj grywamy też utwory z innych albumów, ale pomyśleliśmy, że z okazji naszego pierwszego koncertu w Polsce, zagramy głównie stary materiał. Mieliśmy tylko pół godziny czasu, a to starczyło na zagranie zaledwie sześciu kawałków. Mamy kilka utworów, które są żela-

14

XENTRIX

swojej muzyki wprowadzać różne nowoczesne udziwnienia. Zgadzam się z opiniami, że "Kin" to nasz najmniej thrashowy album, ale mimo wszystko nie uważam go za zły. Czasy, o których mówiłeś to druga połowa lat 90-tych. W jednym z wywiadów wspominałeś, że wówczas na Wasze koncerty przychodziło 40-50 osób. Czy uważasz, że jedynym powo dem spadku popularności metalu była fala grunge'u i pojawienie się poniekąd powiązanego z nią w pewnym stopniu gatunku zwanego nu-metalem? Miało to ogromny wpływ na zaistniałą sytuacje. Zespoły o ugruntowanej pozycji gwałtownie traciły popularność, a młodym kapelom zostało przygrywanie do kotleta w obskurnych spelunach. Oczywiście nie tyczy się to gwiazd typu

Czyli brak zainteresowania Waszymi koncer tami oraz fatalne przyjęcie albumu "Kin" sprawiło, że postanowiliście zakończyć działalność. Dokładnie. Na tamten moment nie było wielkiego sensu na siłę tego ciągnąć. Uznaliśmy, że lepiej dać sobie spokój, niż niepotrzebnie się denerwować. Wspomniałeś o Metallice. Kiedyś czytałem, jak jeden z dziennikarzy recenzujących album "Shattered Existence" nazwał was "brytyjską Metallicą". Zgadazasz się z tym porównaniem? Potrafię zrozumieć to porównanie, ale uważam, że używanie go to spore uproszczenie i pójście na łatwiznę ze strony metalowej prasy. Skoro już drążymy ten temat, to powiedz mi co myślisz o muzyce Metallicy i drodze, którą obrali po tzw. "Czarnym Albumie"? Nie jestem wielkim fanem twórczości Metallicy po płycie "Master Of Puppets". Moim ulubionym albumem jest "Ride The Lightning". Myślę, ż wraz ze śmiercią Cliffa Burtona stracili sporo mocy twórczej. Porozmawiajmy o Waszych początkach. Zaczęliście w roku 1986 (pod nazwą Sweet Vengeance). W Wielkiej Brytanii, skąd pochodzicie był to okres panowania nurtu NWOB HM. Powiedz mi jak Wy, jako młody thrash metalowy zespół byliście postrzegani w swojej ojczyźnie, zanim wydaliście pierwszą płytę? W 1986 często musieliśmy naprawdę walczyć, by móc zagrać jakiś pojedynczy koncert. Nasza muzyka była zbyt ekstremalna dla brytyjskiej publiczności. Oczywiście teraz w Wielkiej Brytanii istnieją zespoły, które grają muzykę dużo ostrzejszą od naszej, ale w 1986 byliśmy postrzegani jako zbyt hałaśliwi. To było zanim wydaliśmy nasz pierwszy album i zaczęliśmy grać trasy z innymi brytyjskimi thrashowymi bandami jak Sabbat, Onslought czy Slammer. Jednak mimo trudnych początków Wasz debiutancki album "Shattered Existence" wydany w 1989 roku zebrał świetne recenzje, odniósł ogromny sukces i można powiedzieć, że z dnia na dzień trafiliście do pierwszej ligi światowego metalu. Spodziewaliście się tego, czy była to dla Was niespodzianka? Wszystko, co stało się po wydaniu tej płyty było dla nas niespodzianką i pozytywnym szokiem. W czasie tworzenia tego materiału nie specjalnie nas obchodziło jak ludzie na niego zareagują. Cała sesja nagraniowa trwała 10 dni i odbyła się w jakimś totalnie gównianym studio w Birningham. Wszystko nagrywaliśmy na żywo w jednym pokoju. W tym samym roku wasz kawałek "Secrets" znalazł się na składance sygnowanej przez MetalHammer. Znaleźliście się tam obok takich kapel jak Vain, The Almighty oraz Little Angels. To była płytka dodawana do Metal Hammera w celach promocyjnych. Jako młody zespół nie gardziliśmy żadną formą promocji, a dzięki tej płytce, parę osób nas poznało. Jakiś czas później nagraliście dość zabawną wersję utworu "Ghostbusters". Zaczęliśmy to grywać na próbach dla zabawy, potem parę razy zdarzyło nam się to zagrać na żywo. Tłum wtedy szalał, więc w niedługim czasie "Ghosbusters" stał się żelaznym punktem naszej koncertowej setlisty. Po trasie z Sabbat


Foto: Xentrix

zostaliśmy poproszeni o występ w audycji BBC Radio One Rock Show. Naszym jedynym albumem był wówczas "Shattered Existence", ale nie chcieliśmy grać utworów z niego. Sięgnęliśmy po kilka naszych wczesnych, nienagranych utworów i między nie wrzuciliśmy "Ghostbusters". Ludziom z Roadrunnera, który był wówczas naszym wydawcą bardzo się to spodobało, zatem zaproponowali, byśmy to wydali na singlu. Osobiście jednak nie byliśmy do tego przekonani, ale ostatecznie zgodziliśmy się. Planowaliśmy zrobić okładkę z duchem z plakatu filmowego tylko pokazującym środkowy palec (śmiech). Wszystko było przygotowane, jednak ktoś z Roadrunner postanowił zapytać ludzi z Columbia Pictures (twórcy filmu), czy wszystko będzie w porządku. Efekt był taki, że zagrozili nam pozwem sądowym, czym poniekąd zmusili nas do zmiany pierwotnej wersji okładki. Wróćmy do nowszych wątków waszej historii. W 2006 roku na krótko żeście się reaktywowali, jednak po paru występach ponownie zawiesiliście działalność. Po tym, jak parę ładnych lat nie graliśmy razem, nasz dawny Paul McKenzie zapytał nas, czy nie zagralibyśmy na jego czterdziestych urodzinach. Zgodziliśmy się. Kiedy zaczęliśmy grać próby, poczuliśmy się, jakbyśmy znowu mieli po 21 lat. Wtedy ktoś rzucił pomysł, że jak już żeśmy się skrzyknęli, to może warto by zagrać jakiś koncert albo kilka. Tak też się stało, jednak proza życia i inne zobowiązania zmusiły nas do ponownego rozwiązania kapeli. Wydaje się jednak, że w tej chwili wróciliście na scenę na dobre. Wszystko na to wskazuje. Macie nowego wokalistę Jaya Walsha. Jak trafił do grupy? Jay od zawsze był fanem Xentrix. Kiedyś ze swoją kapelą nagrał cover naszego utworu "No Compromise". Rozmawialiśmy na Bloodstock 2016. Chciałem mu początkowo zaoferować funkcję gitarzysty rytmicznego, gdyż mieliśmy wówczas potencjalnego wokalistę. Tamten gość się jednak nie sprawdził, następny także. Wtedy powiedziałem Jayowi: "Wcale nie będzie trudno znaleźć następcę Chrisa, chcesz spróbować?". Powiedziałem to w kategorii żartu, ale jego odpowiedź mnie zaskoczyła. Powiedział: "Śpiewałem w swoim pierwszym zespole, więc czemu by nie". Byłem w szoku, gdy śpiewał na

naszej pierwszej wspólnej próbie. Powalił mnie na kolana. Czyli sugerujesz, że Jay idealnie wpasował się w zespół. Osobiście uważam go za godnego następcę Chrisa Astleya. Jay to właściwy człowiek na właściwym miejscu. Brzmi świetnie zarówno w nowych, jak i starych utworach. A poza muzyką mamy bardzo podobne poczucie humoru (śmiech). A co było powodem nagłego opuszczenia zespołu przez Chrisa? W pewnym momencie stwierdził, że nie chce się więcej zajmować muzyką. Nie chce nic nagrywać, ani grać koncertów. Mamy z nim ciągły kontakt. Co ciekawe, po Metalmanii wysłał mi wiadomość, że oglądał ten występ na youtube i stwierdził, że wypadliśmy świetnie. Szczególnie podobały mu się wokale Jaya. Nie powiem było to bardzo miłe. Nagraliście nowy materiał z Chrisem. Co zamierzacie dalej z tym zrobić? I właśnie to jest trochę denerwujące w całej tej sytuacji. Ciężko żeśmy nad tym pracowali, a on nagle nas informuje, że nie chce więcej grać. Postanowiliśmy wstrzymać wydanie albumu, aż do momentu, gdy znajdziemy wokalistę i zamieścimy tam jego partie wokalne. Teraz jest właśnie ten moment. Czyli wkrótce możemy się podziewać nowego wydawnictwa? Jay niedawno skończył nagrywanie wokali, więc właściwie wszystko jest gotowe do wydania. Jak dobrze pójdzie, to nowy Xentrix wyjdzie jeszcze w tym roku. Trzymaj kciuki (śmiech). Niedawno zostałeś dziadkiem. Moje gratu lacje! Jak się odnajdujesz w tej roli? Nie koliduje Ci to z działalnością muzyczną? Dzięki! Nie koliduje, bycie dziadkiem wcale nie jest trudne. Zauważyłem, że zarówno na scenie, jak i poza nią chętnie częstowałeś się naszym polskim piwem. Jak Ci smakowało? Polskie piwo jest fantastyczne. Próbowałem Żywca i Tyskiego. Wiem, że to stare browary z tradycjami. Chociaż piwo, które produkują wydaje mi się trochę za mocne. Bartłomiej Kuczak

XENTRIX

15


Mamy pełną swobodę działania Messiah jest zespołem którego nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Był jednym z przedstawicieli ekstremalnego thrash metalu oraz szwajcarskiego death metalu. Jest on znany z takich albumów jak okraszony wybitną okładką "Extreme Cold Weather" czy "Rotten Perish". O tych albumach, o początkach zespołu, oraz o tym jak wielką porażką był Underground opowie więcej gitarzysta zespołu, R. "Brögi" Broggi. HMP: Cześć! Czy możecie opisać swoją muzykę ludziom, którzy nie wiedzą nic o waszym zespole? R. "Brögi" Broggi: Cześć! Dziękuję bardzo za możliwość udzielenia wywiadu polskiej gazecie szacunek! Messiah ma dwa okresy. Ten pierwszy składa się ze z starego towaru z lat osiemdziesiątych, chorego, surowego, niekontrolowanego i napędzanego emocjami hałasu od nas, fanów różnych stylów metalowych. Ten drugi, zawierający w sobie albumy wydawane przez

Możesz nazwać inne dzieła, które zain spirowały Wasze albumy? Mam na myśli filmy, książki lub inne utwory muzyczne. Nigdy nie byliśmy zainspirowani przez filmy czy książki. Na początku to były nasze osobiste doświadczenia z kościołem katolickim, sytuacja społeczna w naszym kraju. Naszym głównym przesłaniem było zawsze: bądź swoim własnym zbawicielem, bez robienia czegoś, tylko dlatego, że tego od ciebie oczekuje społeczeństwo. Poza tym były tematy związane z doświadczeniami z

Co sądzisz obecnie o waszym debiucie, "Hymn to Abramelin"? Jest to dość ważne pytanie. Nie tak łatwo mi na nie odpowiedzieć. Ja widzę ten album z dwóch perspektyw. Jako muzyk, mający większe wymagania, jestem zszokowany tym, co nabroiliśmy na tym albumie. Z drugiej strony, jestem zafascynowany atmosferą tego albumu, która by nie była możliwa do osiągnięcia dzisiaj. Obecnie traktuję go jak zapis naszej przeszłości. Kto stworzył wasze logo? Wszystkie wersje naszego logo zostały stworzone przeze mnie. Kiedy ćwiczyłem swoje zdolności kreślarskie, często zamiast wykonywać rysunki techniczne, studiowałem logo Messiah. Zostając jeszcze przy (mniej więcej) debiucie: opowiedz o Twojej najstraszniejszej wizycie u dentysty. Żeby być szczerym - każdy odwiedza przecież dentystę. W przeszłości raczej było to bardziej nieprzyjemnym doświadczeniem niż jest to obecnie. Zdecydowaliśmy się napisać utwór o tym, by się uspokoić przed kolejnym zabiegiem. Dźwięki, które akompaniowały leczeniu były interesujące. Myślę, że atmosfera, która panowała w tym utworze powinna trochę uspokajać... Muszę zadać to pytanie: kto wpadł na pomysł, że miś polarny będzie doskonałym konceptem na okładkę? Jak dla mnie to był strzał w dziesiątkę. Myślę, że znowu to była kwestia doświadczeń i emocji. Zima w roku 1987 była naprawdę mroźna. Ten prosty temat i rzeczywistość zajęła nas. Chodzenie do szkoły w taką złą pogodę wcale nie nastrajało nas pozytywnie. W przeciwieństwie do niedźwiedzia polarnego, który jest zadowolony ze swojego otoczenia - trochę mu zazdrościliśmy. Moim pomysłem było wzięcie grafiki z jakiegoś kalendarza. Nigdy nie myśleliśmy o odwróconych krzyżach, czaszkach czy mrocznych zdjęciach - po prostu robiliśmy to, co czuliśmy.

Foto: Mike Weibel

Noise, składa się z muzyki bardziej technicznej i zorientowanej na death metal. Dobrzy ludzie i źli muzycy. Czy ta sentencja wciąż opisuje wasz zespół? Jak sądzisz? Arghhh, mam nadzieję, że jesteśmy dobrymi ludźmi. Jak również mam nadzieję, że staliśmy się lepszymi muzykami. Jak się zaczęła Twoja przygoda z muzyką? Możesz wymienić paru muzyków bądź zespoły, które Cię zainspirowały? Jak wspomniałem na początku, zaczęliśmy jako fani muzyki metalowej. Różnych stylów muzyki metalowej. Ja byłem i jestem fanem bardziej klasycznego metalu, Tschösi preferował wówczas nowy, bardziej ekstremalny metal, który zaczął się rozwijać na początku lat osiemdziesiątych, zaś Jazzi słuchał wtedy starszej muzyki, hard rocka z lat siedemdziesiątych. Moje gitarowe inspiracje przyszły głównie z starszych albumów Manilla Road ("Metal", "Invasion", "Crystal Logic", "The Deluge…").

16

MESSIAH

naszych pierwszych koncertów, związanych z przemocą na nich występującą (utwór "Enjoy Yourself"). Powiedz więcej o Twoim pierwszym koncercie w Messiah. Oh, to jest dość dziwne wspomnienie: nasz pierwszy koncert w naszym mieście rodzinnym Baar w roku 1985 w ośrodku kościelnym. Ha! Bardzo brutalny występ, który mimo wszystko został zatwierdzony. Szaleństwo! Nie mieli pojęcia co się tam działo... Co możesz powiedzieć o waszym pierwszym demo, "Powerthrash"? Bardzo surowe i nieprofesjonalne nagranie, z którego byliśmy na tyle dumni, by je wydać na ówczesny rynek kasetowy. Gdzie nagraliście wasze pierwsze demo? Na naszej próbie, przy użyciu czterościeżkowego magnetofonu Fostex.

"Extreme Cold Weather" było dość dziwne łączyło ze sobą naprawdę brutalny, szybki i agresywny styl gry, z dość przeciwnym do bru talności tematem. Mam na myśli tu utwór tytułowy czy "Enjoy Yourself". Dlaczego? Jak już wcześniej wspomniałem, utwory takie jak "Enjoy Yourself" czy "Extreme Cold Weather" były związane z naszymi doświadczeniami. W tym wypadku, była ta niepotrzebna przemoc na naszych wczesnych koncertach. Czy pierwsza wersja "Enjoy Yourself" miała intro? Tak, możesz je usłyszeć na ponownym wydaniu High Roller Records (z 2018r). Większość intro została usunięta z pierwszego wydawnictwa CD rozprowadzanego przez Nuclear Blast. Co sądzisz o Marszu Radeckiego jako utworze samym w sobie? Z tego, co mi się wydaję, to napisaliście swój utwór, inspirując się tym marszem, gdyż jest on w pewien sposób symbolem wojska. Chcieliście pokazać swoją złość wobec zjawiska poboru, używając tego samego tytułu co popularny marsz. Czy mam tu rację? W kontekście symbolicznym tak. Wszyscy musieliśmy iść do wojska i byliśmy zszokowani, że staniemy się jakimś numerem bez osobowości w systemie. Uznaliśmy, że spróbujemy obejść ten obowiązek wszelkimi możliwymi sposobami, co nie było łatwe w tamtym czasie w Szwajcarii. Zdecydowaliśmy się ponieść wszystkie konsek-


wencje, nawet jeśli musielibyśmy doprowadzić siebie do ruiny. To doświadczenie doprowadziło nas do tego utworu. Część tytułowa była oryginalnie od Status Quo z ich utworu "We are in the Army Now" i zaadaptowana do tej sytuacji (na "Radetzky March (We Hate To Be In The Army Now)" - przyp. red.).

Foto: Messiah

Czy przeczytaliście "Quo Vadis" (autorstwa Henryka Sienkiewicza). Co sądzisz o tej książce? Jeśli nie, to powiedz co cię zain spirowało do stworzenia utworu "Nero". Nie, nie czytaliśmy tej książki. Znaliśmy jedynie motyw z rzymskiej historii i byliśmy zafascynowani szalonym władcą, który również śpiewał o swoich destruktywnych uczynkach. Co sądzisz o prawie do posiadania broni w celu zagwarantowania swojego bezpieczeństwa? Jest to naprawdę osobiste pytanie i trudne do odpowiedzenia dla mnie. Na moje szczęście, żyje w kraju gdzie jest to bardziej lub mniej neutralne zagadnienie i gdzie czasami są również ciężkie czasu. Nie jestem zbytnio zadowolony ze starego Eidgenossen, z ludzi którzy sprzedawali się jako najemnicy i służyli innym nacjom. Mówię tu, że mam gruntowną awersję do wszelkiej przemocy i używania broni. Obecnie zagrożenia bezpieczeństwa się zmieniły, szczególnie jeśli chodzi o terroryzm. Twoja własna broń nie pomoże ci teraz zbytnio. Jak dla mnie, nie można rozwiązywać żadnego problemu przy użyciu siły. Zatem nie ma potrzeby, żeby posiadać broń. Niestety takie podejście jest zbyt naiwne i prowadzi do kłopotów dotyczących natury obrony. Na szczęście w moim kraju nigdy nie byłem w sytuacji, by poważnie myśleć o tym temacie. Pozwolę tu się przenieść na inny, mniej oso bisty temat: Ta perkusja na "Hymn to Abramelin" była naprawdę unikalna. Myślę że Jazzi był ważnym perkusistą w historii Messiah, czyż nie? Dlaczego opuścił zespół w 1989? Tak, Jazzi grał wówczas jak szalony na perkusji - pomimo faktu, że nie był w tamtym czasie zainspirowany przez zespoły wykonujące muzykę ekstremalną. Jego gra była dość niekontrolowana, jednak bardzo szczera i pasująca do miksu naszego albumu. Jak opuszczał zespół, to mnie już w nim nie było od jakiegoś czasu.

Opuściłem kapelę w 1987 z powodów muzycznych, chwilę przed wydaniem "Extreme Cold Weather". Jazzi wciąż grał z Tschösi i gitarzystą sesyjnym, do czasu w którym nie otrzymał oferty dojścia do Poltergeist. Ten gitarzysta sesyjny, V.O Pulver zagrał na debiucie tego zespołu, zaś Messiah rozpadł się w tym samym roku. Co sądzisz o 1990? Jak mógłbyś opisać ten rok w historii Messiah? W tym roku zaczął się nowy okres dla Messiah, wraz z nowymi muzykami. Kluczowe było moje spotkanie z Andy Kainem. Bez pasującego wokalisty do muzyki Messiah wszystko by nie miało zbytniego sensu. Po rotacjach w składzie znalazłem zespół, który chciał bardziej niż poprzednio, pokazać się od strony muzycznej. Czy uważasz "Choir of Horrors" za swoje magnum opus? Patrząc na to dzisiaj - tak. Ten album był wierny stylowi Messiah, przy tym stał się bardziej rozwinięty technicznie, tak jak tego pragnąłem. Jestem bardzo szczęśliwy i dumny z tego, że

"Choir of Horrors" ustabilizował się jako kultowy album i trochę się odciął od wcześniejszych dokonań (nie jest to powiedziane w znaczeniu negatywnym). "Psychomorphia" była na swoje czasy całkiem mroczna. Łączyła ze sobą motywy ogranowe z death/thrash riffami i brutalnym tematem. Czy to EP odniosło sukces? O tak, sprzedaliśmy ponad 700 kopii oficjalnego demo, ponad 500 kopii kasety promocyjnej, zaś sam album pozwolił nam zawrzeć kontrakt z wydawnictwem Noise Records. Kto stworzył okładkę do "Psychmorphia"? Jak dla mnie jest mroczna, straszna i doskonale pasująca do muzyki znajdującej się na albu mie. Ta grafika była jedną z propozycji okładki dla "Choir Of Horrors" autorstwa Adreasa Marschalla. Pierwszą grafiką demo była twarz kobiety, oparta na artykule z kobiecego magazynu na temat zespołu Münchhausena. Czy "Rotten Perish" był albumem koncepcyjnym? Ja uważam, że tak - wszystkie teksty na tym albumie są połączone tematem słabości, choroby i walki. Jak mógłbyś opisać ten album? O tak, masz rację. Mieliśmy do czynienia z przygnębiającymi wydarzeniami i to doprowadziło nas do tematu dotykającego wiary. Matka Andy'ego pracowała w szpitalu i wiele tragedii miało na nią wpływ. Kwestia śmierci i tego, co następuję po niej, jest wszechobecna. Interesujące były niezależne wypowiedzi pacjentów, którzy niemalże przekroczyli próg zaświatów, ale powrócili do życia. Rozszerzyliśmy tę tematykę o pytania dotyczące wiary w sytuacjach, w których towarzyszące im argumenty duchowe już nic nie wnoszą. Ich kulminacja w życiu prowadzi do koszmarnej, ostatecznej zagłady straszliwej śmierci dla tych, których stała się udziałem. Czy "Rotten Perish" jest wciąż aktualne? Tematycznie tak, muzycznie nie do końca.

Foto: Messiah

Czy uważasz że "Underground" było trochę niedocenione? Wcale nie. Fani zdecydowali - z tego, co mi się wydaje. Pozwól mi wytłumaczyć: Messiah stra-

MESSIAH

17


ciło basistę, Patricka i chwilę później wokalistę Andy'iego. Poszukiwaliśmy nowego wokalisty w Szwajcarii - bez powodzenia. Kiedy Therion był z nami w Polsce (wraz z Morgoth), spotkałem Christofera Johnssona. Spytałem się go czy chciałby zrobić z nami kolejny album. Wtedy organizowałem inny koncert Theriona w naszej rodzinnej miejscowości, przez co nasze więzi z Christoferem się wzmocniły. Zgodził się. Do tego mieliśmy nowego basistę. Niestety, dynamiczny rozwój, który miał wówczas miejsce, wcale nie pasował do Messiah. Niemożliwe

mamy kontakt z V.O Pulverem, nasz obecny perkusista gra z nim w Gurd.

sie. Obecnie patrzę na to z innej perspektywy czasy się zmieniają.

Jak sądzisz, czy Mark Shelton wie o waszej interpretacji utworu "Dreams of Eschaton"? Mógłbyś nazwać jego najlepszy album (poza "Crystal Logic")? Co sądzisz o jego najnowszym albumie? Tak, myślę że wie. Nigdy nie wypowiadał się na ten temat. Jest to w porządku. Jestem również dumny z tego, że Manilla Road jest również akceptowana przez fanów death metalu, kiedy

Czy możesz powiedzieć więcej o waszej współpracy z High Roller Records? Poznałem High Roller Records przy okazji tematu licencjonowania wydawnictw winylowych i jestem bardzo zadowolony z ich sposobu pracy, z tego jak przykładają uwagę do szczegółów i autentyczności. Czy mógłbyś porównać każdy z albumów Messiah do Twoich ulubionych filmów? Niestety nie widzę żadnych połączeń pomiędzy filmami i Messiah. Jeśli miałbyś wybrać najlepszy album muzyczny, to co byś wybrał? Jeśli chodzi o Messiah to "Choir of Horrors", jeśli o moją kolekcję to Manilla Road "Crystal Logic" oraz Satan "Court In The Act". Wasz najlepszy koncert po powrocie do Messiah? Zrobiliśmy na razie dwa testowe występy w ostatnich dniach grudnia 2017. Pierwszy prawdziwy koncert dopiero nadejdzie. Co zamierzacie robić w 2018/2019? Na początku mamy zamiar zagrać parę koncertów w Europie i nasz oficjalny występ z okazji powrotu Messiah w Szwajcarii: -29. Września: Galvanik Zug (Szwajcaria) z gościem specjalnym: Cancer UK

Foto: Mike Weibel

teksty, niemożliwe aranżacje. Będąc w studiu zrezygnowałem. "Underground" nie był albumem Messiah. Czy "Battle in the Ancient North" oraz "Epitaph" zostało zainspirowane popularnością Bathory, czy to były raczej wasze inspiracje mitologią w tamtym okresie czasu? Teksty utworzone przez Christofera nie mają nic wspólnego z Messiah. Nie znam tekstów znajdujących się na tym albumie i nie jestem nim zainteresowany, więc nie odpowiem na to pytanie. Przepraszam. Dlaczego rozwiązaliście zespół w 1994? Ponieważ "Underground" był i nie był albumem Messiah! W 2007 zostały wydane demówki z waszych wczesnych lat kariery, nazwane po prostu "Unreleased Demo 1984" za pośrednictwem wydawnictwa Iron Pegasus Records. Możesz powiedzieć coś więcej na temat tej muzyki? Tak, nasz bardzo wielki pierwszy grzech. Byłem w kontakcie z Costa od Iron Pegasus od wielu, wielu lat. Wspaniały człowiek, który naprawdę zajmuje się metalem starej szkoły. Tak więc mieliśmy pomysł, by udostępnić wczesne, naprawdę wczesne, nagrania Messiah zawziętym fanom naszego zespołu. Czegoś co jest częścią naszej historii. Co sądzisz o Poltergeist? Naprawdę dobry, staroszkolny metal ze Szwaj-carii, ze wspaniałymi, wczesnymi, progresywnymi elementami. Z Jazzim grającym na perkusji na ich debiucie i V.O Pulverem, który był gitarzystą sesyjnym Messiah na ostatnich występach w roku 1987, po tym jak opuściłem zespół. Obecnie

18

MESSIAH

grają na festiwalach wraz z zespołami death metalowymi. Wciąż mamy "Dreams of Eschaton" w naszym secie koncertowym i fani uwielbiają ten kawałek. To jest wspaniałe! Uwielbiam każdy album Manilla Road - są oni autentyczni bez tego całego "technicznego gówna", które występuje obecnie i to jest cudowne. Manilla Road zachowuje swojego ducha! "You say that you're one of a kind And think that you're far from the trends Well, I've got news for you, You're creating one more" "Mówisz że jesteś jedynym w swoim rodzaju, I że znajdujesz się daleko od trendów. Mam dla Ciebie nowinę, Tworzysz tylko kolejny."

Czy ta część waszego utworu pt. "Underground jest wciąż aktualna? Co sądzisz obecnie o dzisiejszej muzyce metalowej ogólnie? To był jedyny tekst, który napisałem. Byłem wkurwiony na pewną grupę fanów podziemnej sceny, którzy byli zamknięci na nową muzykę metalową w tamtym okre-

Koncerty poza Szwajcarią: -01. Czerwca: Scandicci Italy Headliner z niezapowiedzianym gościem. -02. Czerwca: Erba Italy Headliner wraz z Evilspell oraz Extirpation -11. Sierpnia: Brutal Assault Festival -8. Sierpnia: Metal Méan Festival z Vader oraz Triptykon -05. Października: Way Of Darkness Festival z Sodom oraz Asphyx Pracujemy nad naszym nowym albumem i planujemy go wydać w 2019. Czy twoje doświadczenie z innych zespołów wpłynie na przyszły album Messiah? Obecnie jesteśmy wolni i mamy pełną swobodę działania. Najnowszy album Messiah będzie zainspirowany jedynie naszymi obecnymi myślami i przeżyciami. Dziękuję za Twój czas. Czym chciałbyś zakończyć ten wywiad? Pamiętam o dwóch wspaniałych występach w Polsce w latach dziewięćdziesiątych, wśród innych koncertów. Chociażby Metalmania z 1993! Z pewnością pragnę ponownie wrócić do Polski i chętnie przyniosę do was thrashowe szaleństwo oraz spotkam się z waszymi fanami muzyki ciężkiej - do zobaczenia wkrótce!!! Dziękuje za wspaniały wywiad. Infernal Thrashing to Poland!!! Jacek Woźniak Korekta tłumaczeń: Aleksander "Sterviss" Trojanowski. (Jeśli jeszcze tego nie zrobiliście, to Brögi prosi o dodanie ich strony facebookwej do ulubionych: https://www.facebook. com/MESSIAHthrashingmadness; - przyp. red.).


Messiah - Hymn To Abramelin 2018 High Roller

Muzyka ze Szwajcarii jest znana w poważniejszych kręgach środowisk metalowych, za pośrednictwem między innymi takich zespołów jak Celtic Frost, Coroner i Poltergeist. Bądź z napaści na bębenki słuchowe, które zafundował nam Messiah. Część z pewnością wie jaką muzykę grał ten zespół oraz, że niedawno wrócił do przemysłu muzycznego. Dla ludzi nie w temacie: Messiah jest jednym z (popularniejszych) szwajcarskich death metalowych zespołów, który działał już przed połową lat 80'. To idealna okazja by przypomnieć o początkach tego zespołu za pośrednictwem wznowionego wydania debiutu "Hymn To Abramelin". Jak mogę krótko streścić ten debiut? Nierówny brzmieniowo (i ogólnie nierówny) wpierdol z pociągiem do antychrześcijaństwa. Chyba nawet z pociągiem dosłownie. Ponoć goście z tego zespołu wzięli mikrofon na bocznice kolejową podczas nagrywania "Messiah" i nagrali, następnie obrabiając z tego sekcję perkusyjną. Nie wiem czy to prawda, czy kit, ale tak to brzmi. Ogólnie ten album raz faworyzuje wokalizy i perkusję, troszkę spychając gitary na dalszy plan, by za innym zacząć faworyzować motywy gitarowe. Album zawiera utwory, które mają wokalizy nagrane głośno, jak np. "Anarchus" oraz ciszej, jak np. "Future Agressor". Liryki? Istnieją. Czasami szczątkowo, czasami są trochę bardziej rozwinięte. Motywy gitarowe? Nie wiem jak ciężko się akompaniuje pociągowi na silnik parowy, ale im się udało otrzymać satysfakcjonujący mnie efekt. Wokalizy? Są egzalto… słyszalne i pasują do muzyki metalowej. Pomimo wszystkich wad, prostoty czy tego, że album jest nagrany po prostu kiepsko i nierówno. Polecam. Dlaczego? Jest to idealny przykład, że do zbudowania klimatu nie trzeba tworzyć idealnych liryk, złożonych sekcji perkusyjnych czy ukręcać odpowiednich brzmień na piecu i odpowiednio pozycjonować instrumenty (choć te dwa ostatnie są mile widziane). Wystarczy wkurw, odpowiednia tematyka, dużo zapału i parę świetnych motywów. Debiut Messiah to wszystko ma. Te motywy z "Hymn To Abramelin"… to jest to, za co lubię metal. Są proste i pociągające jednocześnie. Wraz z komentarzami przed częścią utworów. Chociażby już kultowe: good people and bad musicians. Te komentarze bywają kiczowate, jednak mają swoją wartość historyczną. Nie można tu również odmówić pokory, z jaką członkowie zespołu (z tamtego okresu) podchodzili do swojej twórczości. Jednocześnie tutaj należy zauważyć szacunek, jakim ten album jest darzony - High Roller Records wydał go w surowej formie, dodając do tego remiks z bodajże 1990r. Z jednej strony remiks brzmi o wiele lepiej niż oryginał, z drugiej zaś brakuje pewnych cech, takich jak wcześniej wspomniane komentarze. Poza tym perkusja na remiksie "Messiah" brzmi bardziej selektywnie… co dla części może być wadą. Zresztą jak całe instrumentarium. Wokalizy są łatwiejsze do zrozumienia. Jeśli miałbym szybko porównać te dwie wersje albumów to: 1) totalny, klimatyczny, amatorski wpierdol zrzucający z kapci, 2) inżynier dźwięku w skarpetkach dostał się do konsoli. Jeśli lubisz brudny, agresywny metal to z pewnością to powinieneś przesłuchać. Polecam także sobie porównać obie wersję. Wiem jedno. Messiah to apoteoza metalu. Prosty, brudny, bezpośredni i klimatyczny. Ma wady i nie ma co tutaj udawać, że jest idealny, jednak z odpowiednim nastawieniem może dać masę frajdy ze słuchania go.

Messiah - Extreme Cold Weather 2018 High Roller

"Extreme Cold Weather" to drugi album Messiah, wydany rok po "Hymn To Abramelin". W porówna-

niu do debiutu tego zespołu, jest bardziej dopracowany i ma bardziej rozwinięte liryki. No i bas jest bardziej słyszalny. Jednak wciąż posiada humor, który znamy z pierwowzoru, co jest ukazane na najnowszym wydaniu High Roller Records, opisywanym jako oryginalny miks. Można to zauważyć między innymi na wstępie do "Enjoy Yourself". Poza tym wciąż mamy do czynienia z agresywną sekcją perkusyjną, wkurwionymi wokalizami i świetnymi motywami. Na tym albumie możemy też zauważyć kolejne udane próby tworzenia klimatycznych interludiów klawiszowych, w postaci "Mother Theresa (Dedicated in Love To Mother Theresa)", czy występujące w tej wersji preludium do utworu "Johannes Paul der Letzte (Dedicated in Hate to Pope John Paul II)". Od razu tu przejdę do tematyki albumu: jest ona ogólnikowa - wyraża opinie członków zespołów na temat ówczesnej głowy kościoła (i to przed tak zwaną (przeze mnie) erą internetowego śmieszkowania uprawianego przez mających liche poczucie humoru ateuszątka). Utwory odnoszą się także do sytuacji na koncertach, poboru wojskowego, bądź za ich pośrednictwem zespół interpretuje zjawiska, z którymi mieli styczność członkowie zespołu, tu utwór tytułowy; Na albumie są również utwory, które są inspirowane mitologią i historią, jak "Hyper Borea" oraz "Nero". Same teksty są proste oraz bezpośrednie. Bardzo bezpośrednie. Jednak album zawiera także nagrania na żywo utworów takich jak "Hymn To Abramelin", "Messiah" czy "Thrashing Madness" wraz z utworami, które nie występowały na debiucie, takimi jak "Golden Dawn", "The Last Inferno", "Resurrection" i "Olé Perversus". Nie wiem jak mam je traktować, więc przyjmuję, że album "Extreme Cold Weather" stanowią utwory, które występowały na demówce "Extreme Cold Weather", zaś te z drugiej strony winyla uznaje za utwory dodatkowe, które są miłym dodatkiem do albumu. Wolę dokonać tego podziału, szczególnie, że pierwsze siedem utworów jest utrzymane w charakterystycznym, jednostajnym brzmieniu, zaś kolejne są zapisem koncertowym. Muzyka na tym albumie sama w sobie jest nadal przykładem idealnego połączenia agresji z nieoszlifowanym warsztatem technicznym. Brzmienie gitar pasuje do tytułu albumu. Motywy gitarowe są proste, szybkie i płynne. Solówki pasują do całości. Klimat psychozy na tym albumie jest bardziej stonowany w porównaniu do debiutu, choć nadal jest to jazda bez trzymanki. Zasadniczą wadą (która jakoś jest wynagrodzona przez zawartość albumu) jest fakt, że zasadnicze "Extreme Cold Weather" trwa około 26 minut, trochę krócej niż debiut. Kolejną może być brak spójności pomiędzy klimatem, tekstem i motywami. Ciężko jest ten album jakkolwiek nazwać koncepcyjnym - jest on raczej luźny pod względem połączenia tematycznego utworów i bardziej spójny pod kątem brzmienia. Jednak wydaje się bardziej zróżnicowany pod względem zastosowanego instrumentarium i jest lepszy pod względem brzmienia. Warte odnotowania jest to, że ten album jest wydany jako oryginalny miks, z oryginalnym składem - bez żadnych dodatków, poza tymi, które były pierwszej edycji, z tego też nie ma dodatku w postaci ponownego miksu - który być może by dodał tu powiewu świeżości albumowi, jak w wypadku "Hymn To Abramelin". Myślę że jeśli miałbym polecać komuś muzykę Messiah z ich wczesnego okresu, to bym jednak zaproponował "Extreme Cold Weather" - jest bardziej stonowane, ma lepsze brzmienie niż debiut, odzwierciedla klimat tego zespołu z okresu lat 80' oraz do tego jest krótsze i bardziej skondensowane.. No i to interludium "Mother Theresa..." (…) jest świetne. Jednak moim ulubionym albumem tego zespołu jest "Psychomorphia". Jacek Woźniak

MESSIAH

19


Musimy uzmysłowić sobie fakt, że nie mamy kontroli nad danymi, które chcemy wysłać do internetu Część osób które słucha thrash metalu może kojarzyć taki zespół jakim jest Holy Terror. Z pewnością wiedzą, że w swoim czasie był to oryginalna grupa, która zostawiła po sobie dwa świetne długograje (jeśli nie, to zapraszam do numeru 67, HMP). Najprawdopodobniej zauważyli też (bądź już o niej wiedzą) pewną zbieżność nazwy drugiego albumu i kapeli, z którego członkiem będziemy przeprowadzać wywiad. Mam przyjemność rozmawiać z byłym gitarzystą Holy Terror, Mike'm Alvordem, na temat jego obecnego wkładu w muzykę, o Mindwars, zbieżności nazw oraz o obecnym rynku muzycznym i polityce. Zapraszam: HMP: Cześć! Czy możesz opisać muzykę, którą możemy usłyszeć na albumach Mindwars? Mike Alvord: Witaj! Zanim zaczniemy, chciałbym podziękować za wasze zainteresowanie muzyką i wsparcie, które pozwala scenie metalowej istnieć i mieć się dobrze! Co do naszej muzyki, większość powiedziałaby, że jest to thrash starej szkoły. Jednak wcale nie uważam tego za muzykę starej bądź też nowej daty. Jest to thrash metal taki, jakim go słyszysz. Pewnie to co powiem będzie też częściową odpowiedzią na Twoje kolejne pytania: inspiruje nas to co sprawia, że nasza muzyka jest taka jaka jest. Nasze utwory są zwykle utrzymane w szybkim tempie, chociaż tworzymy również wolniejsze

zróżnicowanymi motywami. Weźmy za przykład utwór "Helpless" z naszego drugiego albumu, "Sworn to Secrecy". Definitywnie nie jest to jeden z moich ulubionych utworów, ale ma on specjalny wydźwięk, znaczenie. Początkową inspiracją były historie ludzi, którzy zostali fałszywie oskarżeni o przestępstwo i aresztowani. To uosabia jak dla mnie prawdziwą niemoc. Wtedy też dużo słuchałem The Beatles i progresja akordów w tym utworze została zainspirowana przez ich muzykę. Oczywiście sam utwór nie brzmi jak kompozycje stworzone przez The Beatles i są w nim thrashowe elementy. Jednak, jest to jeden z najbardziej wyróżniających się utworów, które napisałem. Jeśli miałbyś nas przyporządkować do szufladki ga-

kompozycje. Oczywiście są pewne elementy naszej muzyki które brzmią jak Holy Terror, jednak sądzę, że są również słyszalne różnice pomiędzy muzyką obu zespołów. Na przykład, "Kill or Be Killed" z naszego ostatniego albumu, "Do Unto Others", nie jest zainspirowana muzyką Holy Terror. Część osób twierdzi, że ten utwór ma elementy wzięte z muzyki Slayera, zresztą sam słucham ich twórczości, więc uznam to porównanie za komplement. Również w tym utworze są zawarte również inne muzyczne wpływy. Jeśli bym powrócił do tego utworu i jeszcze raz go odtworzył, to bym z usłyszał inspiracje latami 70', a także trochę naleciałości punk rocku. Ten utwór to tylko jeden przykład. Są także inne utwory, które są zainspirowane

tunkowej, to według mnie byłby to definitywnie thrash, sądzę jednak, że nasza muzyka jest jednak trochę bardziej zróżnicowana. Wracając do mojego komentarza na temat starej szkoły - często w recenzjach "Do Unto Others" pojawia się to sformułowanie. Chyba rozumiem dlaczego ono się pojawia, jednak dla mnie jest to (po prostu) thrash metal.

Foto: Mindwars

20

MINDWARS

Czy mógłbyś rozwinąć temat inspiracji muzy cznych? Pomijając już dość oczywistą, jaką jest muzyka Holy Terror. Część zagadnienia dotyczącego naszych inspiracji opisałem już w poprzednim pytaniu, jednak tutaj pozwolę sobie to zagadnienie rozwinąć. Co jest dość interesujące, personalnie nie uważam

muzyki Holy Terror za inspiracje. To zespoły, które mnie inspirowały i zespoły, które inspirowały innych członków kapeli sprawiły, że Holy Terror miał to brzmienie, dzięki któremu było znane. Czyli tak naprawdę wychodzimy tutaj od tych inspiracji. Jednakże, Keith Deen był tą osobą, która sprawiła, że Holy Terror różnił się od wszystkich innych grup. Jego wokal oraz melodie Kurt'a idealnie do siebie pasowały. Interesujące jest to, że kapele, które wpływały na muzykę Holy Terror, inspirowały także Roby'iego i rozszerzając to także, choć w mniejszym stopniu Danny'iego. Nasz basista jest młodszy ode mnie i od Roby'iego, tak więc może nie sięgać tak daleko swą pamięcią. Kiedy byłem dzieckiem, moja mama puszczała muzykę Toma Jonesa, Willy Nelsona, Freddy'iego Fendera i tak dalej. To było kilku jej ulubionych artystów. Moja starsza siostra była i jest wielką fanką muzyki The Beatles, zaś mój tata uwielbiał muzykę klasyczną. Tak więc miałem kontakt z muzyką od wczesnych lat. Do tego mój tata pracował w Capitol Records i przynosił darmowe gadżety z firmy. Dał mi mój pierwszy album muzyczny. Było to wydawnictwo Alice Coopera, "Bilion Dollar Babies". Byłem wtedy w drugiej klasie. To wydawnictwo mnie powaliło. Oczywiście, jak większość dzieci w latach 70', KISS miał na mnie duży wpływ. Chłopak mojej siostry uwielbiał Led Zeppelin i włączał ich muzykę przez cały czas. Tak więc cała ta muzyka zaczęła kształtować mój styl muzyczny. Kiedy miałem 12 lat, to moja siostra i jej chłopak zabrali mnie na koncert KISS na Alive II Tour. Od tego momentu wiedziałem, że chce grać w zespole. Stąd też zacząłem słuchać muzykę topowych kapel, takich jak Black Sabbath, Deep Purple, Aerosmith i tak dalej. Kiedy trochę podrosłem, zacząłem słuchać cięższej muzyki, grup takich jak Judas Priest, AC/DC, Queen czy UFO i tak dalej. W wczesnych latach 80', albumy Iron Maiden był wciąż w moim odtwarzaczu, zaś muzyka Motorhead skierowała mnie bardziej w stronę thrash metalu. Poza tym, wiele moich przyjaciół było wtedy skupionych wokół sceny punk, tak więc słuchałem również kapel takich jak Thatcher on Acid, Subhumans, Dead Kennedys, Conflict i tak dalej. To było w późnych latach 70' i wczesnych 80'. Grałem w różnych grupach i to był styl muzyczny, jaki chciałem grać. Często też odwiedzałem sklep płytowy Oz Records. Brian Slagel z Metal Blade pracował tam, tak więc były tam zespoły z Europy takie jak Angel Witch, Saxon, Raven i tak dalej. To był też czas w którym słuchałem Metalliki, Cirith Ungol, Riot i masy innych zespołów. Wtedy też miałem okazję spotkać się z Kurt' em. Myślę, że powinienem też wspomnieć o stacji radiowej którą słuchałem w moim samochodzie: Oldies. Samochód nie miał odtwarzacza kasetowego. Było to jedyne radio na częstotliwości AM. Wtedy na tym kanale była grana muzyka z lat 50' i 60'. Czyli takie grupy i artyści jak Temptations, Chuck Berry, Ricky Nelson czy Elvis, i tak dalej. Sądzę, że mój muzyczny gust jest zróżnicowany. Słucham prawie wszystkiego. Możesz powiedzieć więcej o Twoich zapatrywaniach politycznych? Z tego co wiem, to wasza muzyka jest związana tematycznie z poli tyką. Dobrze. Jeśli chodzi o obecną sytuację polityczną w Stanach Zjednoczonych, to wolę zbytnio o niej nie gadać z ludźmi. Głównie jest to spowodowane tym, że zwykle dyskusja o polityce staje się kłótnią. Sprzeczki dotyczące polityki nie mają sensu. Obie strony (frakcje w USA przyp. red.) są zepsute oraz mają pewne słuszne


koncepcje. Przepychanki słowne o to kto ma rację, a kto jej nie ma, są bezcelowe. Jestem i zawsze byłem dość zaciekawiony rzeczami, takimi jak niesprawiedliwość, środowisko; czy problemami takimi jak wojna. Chciałbym żeby nasz rząd prosto i szczerze powiedział, dlaczego wybierają lub nie wybierają uczestnictwa w danym konflikcie. Dlaczego tak prędko weszliśmy do wojny w Iraku? Uznaliśmy, że: "Saddam był bezwzględnym dyktatorem", jednocześnie ignorując to, jakie okropieństwa dzieją się w miejscach takich jak Darfur. Zasadniczo to okupacja w Iraku zablokowała możliwość naszej interwencji w Darfurze. To jest tylko jeden przykład i wydaje się to dość oczywiste, dlaczego rząd rozprasza uwagę i wybiera specyficzne, określone przyczyny, którymi karmi swoich obywateli, w celu usprawiedliwienia swoich wojen. Rządy są firmami. Chciałbym wierzyć w to, że kiedy konstytucja Stanów Zjednoczonych została stworzona, że ten stan rzeczy nie był zamierzeniem jej twórców. Obecnie zamierzeniem rządu jest stworzenie karier dla polityków, zamiast stanowić praworządność i odsunąć się na bok. Obecnie prawo jest stanowione dla określonych ludzi, o określonych interesach, wypełniony lukami pozwalającymi pewnym osobom na oszusta oraz zabierający możliwości i wolność innym. Jest to dość "ustawiony" system. Cały ten fenomen Donalda Trumpa jest interesujący. O ile nie mogę go znieść, sposobu w jaki się zachowuje, czy jego przekonań, to koncept kogoś spoza, kto wchodzi do rządu jest intrygujący. Haczyk z nim jest taki, że nie jestem pewien, czy naprawdę jest on osobą z zewnątrz i nie jestem również pewny powodów, dla który on chciał zostać prezydentem. Niestety, zostaliśmy postawieni przed wyborem pomiędzy Trumpem a politykiem z politycznej dynastii, Hillary Clinton. Nie głosowałem za nikim z tej dwójki i uważam ten wybór za niezbyt dobry. Co do kwestii środowiska, zawsze miałem pasję związaną z światem zewnętrznymi, zwierzętami i ogólnie środowiskiem. Kiedy opuściłem Holy Terror, powróciłem na uniwersytet i uzyskałem stopnie naukowe z biologii i ochrony przyrody. Rząd wykorzystuje przyrodę w ten sam sposób, jak wszystkie inne rzeczy. Pewnie, są pewne strony znajdujące się w politycznym spektrum, które twierdzą, że bardziej zajmują się przyrodą niż inne. Jednakże, te strony upolityczniają to zagadnienie, dla ich specyficznych celów. Nauka jasno określa co środowisko przyrody potrzebuje i to, co je niszczy. Wciąż walczymy o to, określamy to co jest potrzebne. Jednak już nie dyskutujemy o tym. My się o to kłócimy, opierając się o nasze uprzedzenia. Nie rozwijamy się, nie dokonujemy tu zbytniego postępu. Być może nie ma tutaj prostych rozwiązań, jednak nie poświęcamy czasu, w celu negocjacji rozwiązań akceptowanych przez wszystkich. To nie służy politycznym celom, nie tworzy energii, która by sprawiła, że ktoś by poszedł zagłosować i tworzy negatywną filozofię której motywem przewodnim jest to, że: ja "mam rację, zaś mój oponent jest w błędzie". Jednak niewiele dzieje się w tym zakresie - jeśli ktoś już coś robi, to zwykle jest to przesada w jedną, bądź w drugą stronę, zamiast tego, co naprawdę jest potrzebne i prawidłowe. Możesz opisać wasz najnowszy album, "Do Unto Others"? "Czyń wobec innych...? jest mottem, podług którego próbuje żyć - "Czyń wobec innych to, co chciałbyś żeby inni czynili wobec ciebie". Jeśli chcesz żeby ludzie traktowali Cię uczciwie i z szacunkiem, to traktuj ich uczciwie i z szacunkiem. Album omawia oba te zagadnienia jeśli traktujesz ludzi dobrze, wtedy przyczyni-

asz się do pokoju i harmonii na świecie. Jeśli traktujesz ich źle, to siejesz zło, które ma negatywny wpływ na Twoje i innych życie. Okładka albumu próbuje ukazać ten konflikt dobra ze złem. Lewa strona okładki pokazuje zło, zniszczenie i wojnę i tak dalej. Prawa strona pokazuje rzeczy które są czyste. Utwory odnoszą się do tematu wojny, teorii spiskowych i innych. "Allegiance of Death" jest o tym, jak biedni są wykorzystywani do walki w wojnach, dla ludzi, którzy mają w rządzie. "In God's Name" odnosi się do teorii spiskowych dotyczących śmierci papieża Jana Pawła. "Peace Through Violence" odnosi się do taktyk chińskiego generała Sun Tzu i jego "Sztuki Wojennej". "Kill or Be Killed" jest w przybliżeniu o zespole Münchhausena. Czytam i słucham masę podcastów dotyczących polityki, nauki i historii z prawdziwego życia. Te zagadnienia inspirują mnie i zasadniczo tworzę swoje teksty opierający się na tych tematach. Zawsze czuję że w tekstach powinien być zawarty jakiś przekaz. Kiedy mam jakiś specjalny przekaz do zawarcia w moim tekście, zwykle się to dzieje jak piszę (choć nie zawsze), to

wałem szkielet kompozycji, jednak pozostali członkowie kapeli pomagali mi z aranżacją i nawet dodali parę własnych tematów do tekstów utworów. Wciąż nagrywaliśmy oddzielnie swoje instrumenty i nie pisaliśmy utworów razem. Co do "Do Unto Others", to był całkowicie nowy materiał. Napisałem masę riffów i to było to co zrobiłem. Napisałem ich tuziny i udostępniłem je Roby'iemu i Danny'emu. Oni powiedzieli mi, co im się spodobało a co nie. Przy czym spróbowali też zbudować utwory na podstawie części tych motywów. Wziąłem wtedy przygotowane przez nich kompozycje i dokończyłem je. Roby żyje obecnie w Kalifornii i ma własne studio. Tak więc byłem w stanie nagrać gitary i wokale wraz z nim. To z pewnością pozwoliło stworzyć brzmienie różniące się od dwóch pierwszych albumów. Myślę że utwory i brzmienie "Do Unto Others" jest bardziej dopracowane. Jest bardziej spójne w strukturze. Większość utworów przynajmniej w części jest utrzymana w szybkim tempie. Jest więcej zmian temp. Na pewno wpływ miał też fakt nabierania przeze mnie doświadczenia jako wokalista.

Foto: Mindwars

próbuje zostawić dany tekst do interpretacji. To jest powód, dla którego nie zawsze lubię wyjaśniać moje teksty - niech słuchacze stworzą własne znaczenia tych tekstów. Jak bardzo się wasz najnowszy album zmienił, w porównaniu do waszych poprzednich wydawnictw? Zacznę od początku: W momencie w którym uformowaliśmy Mindwars, a był to na koniec grudnia roku 2013, miałem przygotowane masę materiału. Tak więc, była to już kwestia nagrania utworu i zbudowania struktury każdego z nich. Był to dość sterylny proces w tym sensie, że nie było zbyt dużo wkładu pozostałych członków zespołu. Do tego, wiele materiału zostało napisane lata temu. Część z tych kompozycji mogłaby spokojnie zostać utworami Holy Terror. Album "The Enemy Within" był takim bardziej nagraniem demo. Były to kompozycje, które ja stworzyłem oraz do których Roby i Danny dodali sekcję rytmiczną. "Sworn To Secrecy" był albumem, który powstawał przy naszej głębszej współpracy. Nawet jeśli Roby i Danny wciąż byli we Włoszech, zaś ja w Los Angeles, wciąż byliśmy w stanie współpracować ściślej ze sobą, niż podczas nagrywania "The Enemy Within". Wciąż pisałem riffy i budo-

Podczas nagrywania tego albumu starałem się myśleć o śpiewaniu i graniu na żywo bardziej, niż podczas tworzenia dwóch poprzednich albumów. Również próbowałem myśleć bardziej jak wokalista, kiedy tworzyłem teksty. Wciąż uczę się tej sztuki i jest dość daleko od tego, czym chciałbym być. Aczkolwiek myślę że przynajmniej trochę rozwinąłem swoje umiejętności w tej strefie w porównaniu do poprzedniego albumu. Dla mnie "Do Unto Others" brzmi bardziej jak kompletny całościowo album, w porównaniu do dwóch poprzednich. Trudno mi słuchać ich (poprzednich albumów), bez myślenia o tym co mógłbym poprawić lub zrobić inaczej, jednak myślę że to sprawia, że chcę być lepszy i się rozwijać przy kolejnej okazji. "Do Unto Others" był również utworem z waszego… Dobrze, widzę. Czy to kolejny sposób by zaznaczyć że gracie muzykę podobną do Holy Terror? Krótka odpowiedź to tak. Chciałbym żeby ludzie łączyli Mindwars z Holy Terror. Jednak, zawsze dawałem jasno do zrozumienia, że nie jesteśmy Holy Terror i nie jesteśmy zespołem, który powstał jako powrót Holy Terror. Ta grupa była i jest dla mnie ważna i nie chciałbym w żaden sposób obrazić jej spuścizny. Jednak by-

MINDWARS

21


łem poza muzycznym biznesem przez wiele lat i chciałem, żeby ludzie wiedzieli kim ja jestem i związek z Holy Terror było prostym sposobem by to zrobić. Spotkałem się z Kurt'em przed decyzją o tym, by nazwać mój zespół Mindwars. Nie czułem, że potrzebuję jego pozwolenia czy coś, jednak uznałem, że powinienem z nim przedyskutować to. On mnie wspierał w tym zamierzeniu. Nazwanie naszego trzeciego albumu "Do Unto Others" wydało mi się właściwą rzeczą do zrobienia. Żyjemy w interesujących czasach, do których ten tytuł pasuje. Na albumie są utwory i motywy, które są bezpośrednio utrzymane w stylu Holy Terror, oczywiście bez genialnych wokaliz Keith Deena. Jednakże na tym albumie są utwory, które nie brzmią jak Holy Terror i utworów utrzymanych w tym stylu Holy Terror nie zagrał by. Tak więc, byłem częścią Holy Terror oraz chciałem zwrócić uwagę tymi nazwami, jednak uważam, że jesteśmy innym zespołem. Kto stworzył okładkę do waszego najnowszego albumu?

Włoszech. Nie było tutaj między nami wtedy zbytniej kooperacji czy też wkładu pozostałych członków Mindwars. Utwory były dla mnie trochę bardziej osobiste niż polityczne, chociaż "Final Battle" odnosi się do pewnych kwestii związanych z wojną. Czy uważasz, że obecny rozwój mediów społecznościowych może być niebezpieczny? Co sądzisz o tym zagadnieniu? Gdyby nie media społecznościowe (Facebook), to by nie było Mindwars i ten wywiad by się nie odbył. Tak więc, jeśli chodzi o aspekt łączenia ludzi, przywracania starych przyjaźni i podtrzymywania kontaktu, jest to naprawdę wspaniała część mediów społecznościowych. Jednak to w pewien sposób ma swój wkład w obecną pobłażliwości i pozwala każdemu i wszystkim wypluwać swoje opinie. Teraz nagle wszystkie opinie i myśli są czymś naprawdę istotnym. Czy naprawdę potrzebujemy wiedzieć gdzie ktoś chodzi, co ktoś robi, minuta po minucie lub słyszeć to, co ma do powiedzenia na temat polityki? To jest to, czym obecnie stały się media

Czy chciałbyś coś zmienić w waszym debiu tanckim albumie? Całościowe brzmienie i produkcja nie są zbyt dobre. Tak więc z pewnością chciałbym dokonać mały remiks oraz ponowny master. Jednakże, ten album potrzebuje ponownego nagrania, gdyż niska jakość dźwięku jest spowodowana sposobem, w jaki nagraliśmy ten album. Poza tym w pewnych momentach mój wokal wprawia mnie w zażenowanie. Chciałbym móc ponownie nagrać wokale. Stworzyliście tekst na temat eksperymentów na zwierzętach. Był to utwór "No Voice" z "Sworn To Secrecy". Mógłbyś coś powiedzieć na temat? Czy masz jakiś pomysł, propozycję w jaki sposób naukowcy mogliby zastąpić testy na zwierzętach? Eksperymenty na zwierzętach są drażliwym tematem i są tutaj pewne słuszne argumenty za tym by sprawdzać to, co pozwoli rozszerzyć i ulepszyć ludzkie życie. Jednakże, dlaczego powinniśmy uznawać, że naszym wyborem jest niszczenie zwierzęcych istnień w celu sprawdzenia tego czy coś poprawi, bądź nie, ludzkie zdrowie. Jak wiele rzeczy w naszym społeczeństwie, badania przeprowadzane na zwierzętach są kwestią wielkiego biznesu. Jest wiele niepotrzebnych i bezsensownych badań nad rzeczami, które nie mają nic wspólnego z korzyścią dla ludzi. Czy my naprawdę potrzebujemy torturować zwierzęta, tylko po to, by zobaczyć ich reakcję na dany test, by następnie ją przełożyć na to, jaki wpływ może mieć obiekt testu na ludzi w podobnych warunkach? Czy naprawdę potrzebujemy sprawdzać efekty wpływu produktów medycznych na zwierzęta? Wkraplanie zwierzęciu do oczu make-up bądź zmuszanie go do przyjmowania produktów, które dla nas są luksusowe, jest dla mnie jak najbardziej złe. Fizjologia większości zwierząt różni się od ludzkiej, tak więc ekstrapolacja* danych z testów na zwierzętach nie ma żadnego związku z ludźmi. Obecnie z zrozumieniem i użyciem komórek macierzystych oraz symulacji komputerowych mamy parę innych alternatyw. Jednak duży biznes badań na zwierzętach jest potężną machiną do pokonania. * prognozowanie wartości na podstawie wyników

Foto: Mindwars

Artysta Pye Parr związany z Dissonance stworzył tę grafikę. Miałem jej koncept i pomysły, które przesłałem w postaci długiego emailu. Pyn wtedy wziął moje pomysły i naszkicował czarno-białą grafikę. Dałem mu parę sugestii i następną rzeczą, którą wiedziałem o tej grafice to to, że była ona skończona. Lubię ją, naprawdę. Oczywiście nie było do końca to, co sobie wyobrażałem, jednak wyszło to lepiej, niż sobie myślałem. Tak naprawdę wygląda współpraca. Pyn wziął moje myśli i dodał coś od siebie. Mam nadzieję, że wam się to spodobało. Powróćmy do waszego pierwszego albumu. Co mógłbyś więcej powiedzieć o waszym debiucie (do naszych czytelników: możecie go usłyszeć na oficjalnym kanale Youtube zespołu: Mindwars TV). Jak wcześniej wspomniałem, większa część kompozycji została napisana przed uformowaniem się Mindwars. Większość z tego napisałem w latach 1989 i 1990. Tak więc tutaj można zauważyć bezpośrednie połączenie z muzyką Holy Terror. Album był całkowicie samodzielnie nagrany, wyprodukowany, zmiksowany i zmasterowany. Nagrałem wszystkie gitary i wokale w moim domu, zaś Roby i Danny nagrali bas i perkusję w studiu Roby'iego we

22

MINDWARS

Jak wygląda wasza produkcja teledysków? społecznościowe. Ludzie publikują swoje zdania Mógłbyś mi ją opisać na przykładzie teleFoto: Mindwars na temat wszystkiego, mówią o tym co robią i to dysku do "Sworn To Secrecy"? Prawdę powiegdzie idą. Mówią o swoich politycznych opinidziawszy, ten teledysk jest trochę zbyt rozmyach jak o jakiś faktach dokonanych. Gdzie tu ty w pewnych momentach. jest sedno? Znam ludzi, którzy byli przyjaNie mamy zaplecza finansowego, z tego też ciółmi, jednak nimi przestali być, przez rzeczy, większość naszych produkcji jest tworzona przy które zostały wypowiedziane w mediach społeużyciu naszych własnych zasobów. W związku cznościowych. Większość z tych rzeczy staram z tym robimy większość z tego, co posiadamy. się nie odbierać, więc to nie jest strasznie duży Niestety nie mamy czasu, zasobów lub pienięproblem. Większym i bardziej istotnym zagaddzy, potrzebnych do stworzenia teledysku wynieniem jest kwestia prywatności. Wszystko to, sokiej jakości. Kiedy decydujemy się stworzyć co wysłaliśmy w eter internetowy nie jest pry- jakieś materiały promocyjne dla naszej muzyki, watne. Musimy się przebudzić i uzmysłowić staramy się oraz utrzymujemy je w odniesieniu sobie fakt, że nie mamy kontroli nad danymi, i połączeniu do utworu. Co do teledysku do które chcemy wysłać do internetu. Część ludzi "Sworn To Secrecy", naprawdę chcieliśmy uchuważa, że nie jest to problem, jeśli nie robią nic wycić te elementy, o których jest tekst utworu i nielegalnego. Na tym stanowisku można się część grafik naprawdę to robi, jednak sama japrzejechać. Tutaj wchodzą jednak wielkie korkość nie powala. poracje do gry, które wykorzystują te informacje. Wiedza jest źródłem mocy. Im więcej inforMożesz mi powiedzieć więcej o "Scalp macji ludzie posiadają, tym mocniejsi się stają i Bounty"? O samym utworze oraz o teledysku, tym bardziej są w stanie kontrolować narracje, który go okrasza. pod której jesteśmy wpływem. Osobiście nie "Scalp Bounty" został zainspirowany przez artyużywam zbytnio mediów społecznościowych, kuł, który przeczytałem, na temat tego jak natyjednak zdaję sobie sprawę, że wiele ludzi ich wni mieszkańcy Ameryki byli traktowani. O używa, oraz. że jest to bardzo użyteczne tym jakie były przewidziane nagrody za ich narzędzie do marketingu. skalpy. Ludzie nie tylko byli opłacani za zabijanie ich, ale także za obdzieranie ich głów, jako


dowodu ich brutalności. Ta muzyka jest definicją stylu Mindwars. Jest to speed/thrash' owy utwór, który napisałem w duchu utworu "Do Unto Others", który to napisałem dla Holy Terror (album "Mind Wars"). Co do wideo, to nie pamiętam czy to my się skontaktowaliśmy z MisterNatMan, czy raczej on z nami. Jakoś zobaczyliśmy kilka z jego prac i to specyficzne dzieło przedstawiające kowboja i indianina, które miało bezpośrednie odniesienie do "Scalp Bounty". Porozmawialiśmy z nim i spytaliśmy się go, czy możemy użyć jego prac do teledysk. Zgodził się, tak więc zabraliśmy się za to. Lubię ten teledysk, bardzo. Co sądzisz o filmach George Romero? Zauważyłem, że użyliście materiału wideo z "Nocy Żywych Trupów" w waszym teledysku do "Cradle To Grave". Nie zawsze jesteśmy poważni. Nawet jeśli większość naszych tekstów dotyczy poważnych tematów, tak sami nie zawsze traktujemy siebie na poważnie. Rozumiemy idee satyry i sarkazmu. Dlatego w utworze "Cradle to Grave" użyliśmy klipów tańca Astaire i Ginger Rogers. Poza tym uznaliśmy, że klipy z fragmentami "Nocy Żywych Trupów" są zabawne i z pewnością będą pasować do konceptu naszego utworu. Nie jestem wielkim fanem twórczości Romero, jednak uwielbiam ten film, tak więc uznałem, że właściwym będzie umieszczenie paru scen z tej produkcji. Możesz opisać swój ulubiony koncert? Nie jestem pewien czy pytasz się mnie o najbardziej ulubiony koncert na jakim byłem, mój ulubiony koncert, który zagrałem z Holy Terror, czy mój ulubiony koncert z Mindwars. Tak więc bonusowo dostaniesz trzy odpowiedzi. Z wszystkich koncertów, na których byłem, włącznie z uczestnictwem na koncercie Motorhead z trasą "Another Perfect Day", z Metalliką z ich trasą wspierającą debiut czy Slayera z trasą dotyczącą "South of Heaven"… myślę, że powiedziałbym, że jest to KISS na ich trasie "Alive II", kiedy miałem 12 lat, jest moim ulubionym koncertem. To on spowodował, że zapragnąłem grać na gitarze i przesunął moje zainteresowania z baseballu do grania muzyki. Mój ulubiony koncert Holy Terror to był występ w grudniu 1989r., kiedy parę razy otwieraliśmy występy Motorhead. Zagraliśmy z nimi koncert w Santa Monica Civic, było wspaniale. Wszystkie cztery występy były świetne, jednak to był ostatni występ. Lemmy zadedykował nam nawet "Killed By Death". Była wtedy naprawdę spora publika i mieliśmy masę radochy otwierając ich występ i grając naprzeciw rodziny i przyjaciół. Myślę, że nawet moja mama i tata przyszli na ten koncert. Z Mindwars, przez to, że nie żyjemy w tym samym stanie, ba, w tym samym kraju, nie mamy zbyt wielu okazji by zagrać na żywo. Jednakże, w 2016r., zagraliśmy

trochę występów w Europie. Jednym z jaśniejszych wydarzeń był koncert w miejscu zwanym The Dev w Londynie. Mieliśmy zagrać w The Underworld, jednak główny zespół tego występu wycofał się w ostatniej chwili, przez co skończyliśmy grając w mniejszej i bardziej zażyłym miejscu spotkania. Było tak około 75 do 100 ludzi i byliśmy jedyną kapelą, która zagrała. To był naprawdę fajny występ, a sama publiczność była wspaniała. Co sądzisz o Punishment 18 Records? Bez Punishment 18 najprawdopodobniej nie zaczęlibyśmy naszej kariery. Byli zainteresowani tym co chcieliśmy zrobić i wydali nasze pierwsze dwa albumy. Nawet pomogli nam przy produkcji albumu, zatrudniając Bill Metoyera do miksu i masteringu naszego drugiego albumu, "Sworn To Secrecy". Tak więc, gdyby nie P18, Mindwars mogłoby nie istnieć. Jesteśmy wdzięczni temu wydawnictwu, ich wszystkim pracownikom, a szczególnie Corrado Breno. Co zamierzacie robić w 2018 i 2019 roku? Obecnie planujemy parę występów (mini-trasę)

tym, że na rynku jest obecnie przesyt muzyki. Gdzie się nie obrócisz, tam wyskakuje nowa kapela. Jeśli chcesz posłuchać muzyki, to jesteś w świetnej sytuacji! Jesteś muzykiem? To trudniej Ci dotrzeć do ludzi swoją muzyką. Z wieloma zespołami, z dużą ilością muzyki i mnogą ilością sposobów publikowania muzyki jest ciężko obecnie znaleźć coś nadzwyczajnego, w tym zalewie przeciętności. To też sprawia, że obecnie zespołom jest ciężko obecnie zarobić jakiekolwiek pieniądze i utrzymywać się z grania muzyki. Lata temu musiałeś kupić cały album, jeśli chciałeś usłyszeć kapelę. Po zakupie poświęciłeś czas by go kilka razy odsłuchać i po tym czasie ta muzyka dojrzewała w Tobie. Obecnie, odpalasz YouTube, wpisujesz nazwę grupy lub gatunku, słuchasz kawałku i jeśli nie podoba Ci się on od razu, przechodzisz dalej. To "upospolica" proces wyszukiwania grupy, albumu i przesłuchiwania danego albumu w kółko. Wiesz, czasami muzyka musi dojrzeć trochę, zanim zacznie wpadać w ucho. Obecnie z obecnymi cyfrowymi możliwościami nie zdarza się to zbyt często. Dla osób takich jak my to nie ma znaczenia, gdyż pracujemy poza biznesem

Foto: Mindwars

w południowych Stanach Zjednoczonych. Chcielibyśmy zagrać więcej koncertów w Europie, jednak jako support zespołu, który potrafi przyciągnąć całkiem dużą widownię, co pozwoliłoby nam zaprezentować naszą muzykę szerszemu gronu ludzi. Być może będziemy z powrotem w Europie w 2019r. Poza tym zaczynam myśleć nad czwartym albumem. Tak długo jak mam muzykę do tworzenia i rzeczy, o których mogę napisać, to będę grał. Roby i ja pracujemy nad pobocznym projektem punk rockowym. Nazywamy go Mind Wobble. Jest to kolaboracja z grupą Death Wobble z Los Angeles. Obecnie nagrywamy parę coverów starych piosenek punkowych… wiesz, rzeczy takie jak Bad Brains, Dead Kennedys, Circle Jerks i tak dalej. Kto wie jak to się dalej potoczy.

muzycznym. Tak więc nie płacimy podatków za pomocą zarobków z muzyki. Jednakże, dla osób, które chcą być profesjonalnymi muzykami, jest to bardzo trudne. Dziękuje za wywiad. Co chciałbyś powiedzieć polskim słuchaczom metalu i waszym obecnym i przyszłym fanom? Na początek, chciałbym Wam podziękować za możliwość udzielenia wywiadu dla tego magazynu. Ludzie oraz magazyny, takie jak ten, są tym czym pozwala istnieć metalowi. Dziękuje też każdej osobie, która poświęciła swój czas by przeczytać o Mindwars. Mam nadzieję, że podoba wam się nasza muzyka. I pamiętajcie… Prędkość zabija! Cześć! Jacek Woźniak

Obecnie jest łatwiej dystrybuować muzykę niż w latach 80'. Co sądzisz o obecnych możliwych sposobach dystrybucji muzyki? Mam na myśli tu przez użycie mediów społecznościowych, serwisów takich jak Youtube czy sprzedaż przez Bandcamp. Jak internetowa dystrybucja wypada w porównaniu do starych sposobów dystrybucji, z lat 80' i 90'? Jest z pewnością łatwiej, jednak jest to okupione

MINDWARS

23


albumu. Chcieliśmy go zrobić tak, żeby usłyszeć w nim samych siebie. Tak naprawdę nigdy nie wiadomo czego chce publiczność, więc musisz podążyć za swoją intuicją. Sądzę, że ta płyta jest bardziej jak Accept niż AC/DC, do czego zmierzaliśmy już od "Storm Of Blades".

Wiele marzeń do spełnienia - Chcieliśmy zrobić go tak, żeby usłyszeć w nim samych siebie - mówi o najnowszej płycie Bullet gitarzysta Alex Lyrbo. I faktycznie Szwedzi zdołali dokonać rzeczy niemożliwej, bo "Dust To Gold", już szósty album w ich dorobku, to nie tylko odświeżenie formuły archetypowego metalu wczesnych lat 80., ale też jedna z najlepszych płyt Bullet: HMP: Sześć albumów w 12 lat to niezła średnia, tym bardziej, że pomiędzy nimi wydawaliście też przecież i krótsze materiały, a w obecnych realiach muzycznego biznesu nowe płyty nie ukazują się już z taką częstotliwością? Alex Lyrbo: Nie możesz wydać albumu, który ma pięć dobrych kawałków i pięć tylko niezłych. Naprawdę musisz wiele z siebie dać, żeby krążek był jak najlepszy. Jest to warte czekania i poświęcenia dodatkowego czasu. W dzisiejszych czasach mamy wiele konkurencyjnych zespołów wypuszczających coraz to nowe albumy, więc jeśli nie chcesz być zapomniany, to musisz wyróżniać się swoimi produkcjami. Wy jednak nie odpuszczacie, pracujecie w swoim rytmie - z jakimi założeniami przystę-

wa i tak, że ktoś wymyśli jakiś fajny riff w domowym zaciszu i potem już tylko dopracowujecie go wspólnie na próbach? Zwykle nie piszemy niczego na trasie. Przy niektórych utworach spotkaliśmy się w sali prób gdzie się zamknęliśmy, dzięki czemu udało nam się coś z tego zrobić. Ale zazwyczaj było tak, że któryś z nas wykładał na stół riff lub pomysł na kawałek, a potem nad tym pracowaliśmy. Czasami zmienialiśmy całą kompozycję i po prostu zostawialiśmy refren, więc mieliśmy sporo do dopracowania, żeby osiągnąć to co chcieliśmy. Na tym etapie bardzo ważną rolę pełni chyba wasz producent Magnus Sedenberg, do którego należy ostateczna weryfikacja waszych pomysłów - a to ponoć bardzo wymagający gość i w przypadku niektórych utworów z

Nie denerwują was częste porównania do Airbourne? Przecież ta australijska kapela pow stała później od was, a do tego po was też zadebiutowała na rynku płytowym, kiedy wy mieliście już na koncie kilka wydawnictw - może więc powinno się mówić odwrotnie, tyle, że jednak oni są bardziej popularni, stąd te nieporozumienia? Pierwsza płyta Airbourne po prostu niszczy! Nie mamy nic przeciwko byciu porównywanym do nich, nawet mimo faktu, że "Dust To Gold" jest trochę inny w porównaniu do "Runnin' Wild". To prawda, że wszystkie partie z nowej płyty zarejestrowaliście cyfrowo, by później zmik sowany już materiał zgrać na taśmę? Dokładnie; zrobiliśmy tak, żeby było tak jak my tego chcemy. Po prawdzie to nagrywanie cyfrowe jest dużo łatwiejsze niż analogowe. Kiedy wpadliśmy na pomysł żeby nagrać gotowy miks całego materiału na taśmę analogową, zdaliśmy sobie sprawę, że możemy wydobyć dobry rezultat z obu tych technik. I to było źródło do ostatecznego masteringu "Dust To Gold"? Domyślam się, że zależało wam na jak najbardziej organicznym, naturalnym brzmieniu tej płyty, stąd ten zabieg? Tak, a miks, który otrzymaliśmy z taśmy analogowej, później jeszcze zmasterowaliśmy. To spowodowało to ciepło w brzmieniu, do którego dążyliśmy. Nie rozważaliście w takiej sytuacji pracy od razu w analogowym studio i nagrywania od początku na taśmę? Są zespoły wciąż kultywujące taki styl pracy, choćby amerykański Savage Master i efekty tego są naprawdę słyszalne, nie tylko z LP, ale i z CD? Zajęłoby to nam bardzo dużo czasu, żeby zrobić to jak należy (śmiech). Jest nam bardzo wygodnie stosować tę procedurę wraz z Mankanem, w ten sposób otrzymujemy to, czego oczekujemy od naszego materiału. Nie wiem, jak wiele byśmy z tego wyciągnęli robiąc to wszystko analogowo. Nie uważam żeby pójście w oldschool było konieczne tylko z tego względu, bo naszym sposobem też otrzymaliśmy to, czego chcieliśmy.

Foto: SPV/Steamhammer

powaliście więc do tworzenia "Dust To Gold", jeśli jakiekolwiek pojawiły się, bo jakoś nie pasujecie mi do zespołu obmyślającego i planującego takie rzeczy? I tak i nie. Nie możesz wszystkiego zaplanować, a przecież trzeba iść za ciosem. Na tej płycie chcieliśmy uzyskać nieco surowsze i bardziej organiczne podejście oraz brzmienie, zarówno w miksie, jak i w pisaniu tekstów. Nie chcieliśmy, aby kawałki były wymuszone, na przykład wrzucać riff tylko dlatego żeby było fajnie, chociażby nie pasowało to do reszty utworu. Skupiliśmy się też na pisaniu tekstów, chcieliśmy, aby każdy z nich był tak dobry, jak tylko mógł być. Nie jest więc dla was problemem tworzenie w trasie, nie musicie też spotykać się w pełnym składzie, żeby powstały nowe utwory, bo by-

24

BULLET

"Dust To Gold" nieźle was wymęczył? Magnus Sedenberg odegrał ważną rolę na tym albumie. Kiedy tylko mieliśmy gotową wersję demo, wysłaliśmy ją do niego, a on wpadał na pomysł, jak rozwinąć kawałek, tak więc było to dla nas dobre. Rzeczywiście jest bardzo wymagający w studio, ale od ostatniego albumu, który z nim zrobiliśmy, też się tacy staliśmy. W studiu niczego nie pozostawiliśmy przypadkowi, wszystko musiało być tak dobre, jak chcieliśmy. To była bardzo inspirująca sesja. Ale było warto, bo przecież udało wam się wnieść sporo świeżości do tej, było nie było, dość ograniczonej formuły klasycznego hard 'n' heavy, stylu wyznaczonego gdzieś pomiędzy dokonaniami AC/DC i Accept? Bardzo ci dziękuję! Jesteśmy zadowoleni z tego

Wróciliście na "Dust To Gold" do ostrego, surowego brzmienia pierwszych płyt, muzycznie zaś ten album jest totalnie oldschoolowy - pewnie jakby ktoś puściłby mi tę płytę w roku 1985 dałbym się bez trudu przekonać, że to pro dukcja z tamtych lat, w żadnym razie coś pow stałego w drugiej dekadzie XXI wieku - na takim właśnie efekcie wam zależało? Część najlepszej heavy metalowej/rockowej muzyki powstało w tamtym okresie, między 19761986 i wiele z tych albumów ma świetne brzmienie. Naszym zamiarem naprawdę nie jest oldschoolowe brzmienie. Chcemy tylko uzyskać ten rodzaj heavy metalu, który wszyscy kochają. Choć inspirują nas nowe rzeczy, głupio byłoby stać w kącie tylko po to, by być tym prawdziwym, oldschoolowym czy jakimkolwiek. Gracie tak klasycznie, że nie odczuwacie żadnej potrzeby nagrywania coverów, dlatego jedynym jak dotąd obcym utworem w waszym albumowym dorobku jest mniej oczywisty


"This One's For You" Stray, wydany na poprzednim longplayu "Storm of Blades"? Jeśli znajdziemy kawałek, z którego według nas możemy zrobić jego interesującą wersję, wtedy na pewno to zrobimy. Na stronie B singla "Fuel Of Fire" coverowaliśmy "Dr. Phibes", Angel Witch, a na japońskiej wersji "Dust To Gold" również umieściliśmy cover, tym razem "Swords And Tequila" Riot. Nagrywanie własnych wersji numerów AC/DC, Priest, Maiden czy Accept wydawało wam się czymś nieatrakcyjnym, nie chcieliście postępować tak jak wiele innych zespołów? Inspiruje nas różna muzyka, stara i nowa. Jeśli ludzie myślą, że nasze granie brzmi jak Accept i AC/DC, to w porządku. Ale to nie jest to, do czego dążymy. Na koncertach zdarza się jednak, że sięgacie po covery, bo przecież przed laty grywaliście choćby "Stand Up And Shout" Dio, a teraz w waszej setliście zadomowił się wspomniany "Dr. Phibes" Angel Witch? Nagraliśmy cover "Stand Up And Shout" zaraz po śmierci Dio, jako hołd dla niego. Tak, graliśmy "Dr. Phibes" na wielu koncertach i jak już mówiłem jest on uwieczniony również na singlu "Fuel Of Fire". To świetny kawałek i daje nam dużo frajdy podczas występów na żywo. Zmiany składu to zmora wielu kapel, ale u was jakoś obywa się bez częstych roszad. Teraz macie co prawda nowego basistę, bo Gustav zastąpił Adama, ale spędził on w zespole aż 10 lat - zmieniły mu się pewnie życiowe priorytety, miał dość życia w trasie? Tak naprawdę wie o tym tylko Adam, to on może podać powód swojego odejścia. Ale tak, życie w trasie umierającego z głodu zespołu metalowego mogło być czasami trudne. Oldchoolowa muzyka, takiż image, a do tego utrzymana w podobnym klimacie okładka - kolejna motoryzacyjna, z tym, że na pierwszej EP-ce i długogrającym debiucie były motocykle, potem na okładce trójki sportowe, czerwone auto, a teraz mamy... autobus? Hmm, widzę tutaj wspólny motyw (śmiech). To nie jest chwyt, który planowaliśmy, on tylko współgra z tytułami. Ten retro Bullet bus marki Volvo stał się już waszym swoistym znakiem rozpoznawczym, a

Foto: SPV/Steamhammer

do tego, skoro ma już ponad 50 lat, to można chyba określić go mianem zabytku? Nazwałbym go naszym piątym członkiem. Samo wsiadanie do tej poobijanej, rock 'n' rollowej machiny wprawia cię w dobry nastrój. Aby uzyskać w Polsce specjalne tablice rejes tracyjne dla pojazdu zabytkowego samochód lub motocykl musi mieć co najmniej 25 lat, a do tego przynajmniej od 15 lat musi być nieprodukowany - w Szwecji też macie tego typu przepisy? Niedawno bus przeszedł po raz ostatni przegląd. Nie musimy już go sprawdzać aż do 2099 roku. Prawo w Szwecji mówi, że po upływie pewnej liczby lat, w zależności od pojazdu, nie musisz już go więcej sprawdzać. Teraz jest to już weteran wśród pojazdów. Nie boicie się wypuszczać nim w dalsze trasy, mimo tego, że firma Volvo słynie z jakości swych aut, bo to jednak staruszek i jakaś awaria zawsze jest możliwa? To, że kiedyś się zepsuje jest więcej niż pewne (śmiech). Ale zazwyczaj są to łatwe, drobne naprawy, bo nie ma na jego pokładzie żadnych skomplikowanych komputerów. W takim przypadku zatrzymujemy się na godzinę czy dwie, żeby go naprawić. Planujemy wszystko naprzód, więc mamy czas, żeby naprawić wszelkie usterki. Zwykle bierzemy busa na jazdę po

Skandynawii, ale w przyszłości mamy nadzieję na dłuższe dystanse, jednak najpierw chyba będziemy musieli zapłacić niemieckiej policji. (śmiech) Macie wśród was mechanika - złotą rączkę, który w razie potrzeby zakasze rękawy i pogrzebie w silniku? Hampus Klang (drugi gitarzysta - przyp. red.) to nasza złota rączka. Przeważnie kierowcy są całkiem dobrymi mechanikami. Czyli ta fascynacja różnymi pojazdami nie jest tylko inscenizacją na potrzeby sesji zdję ciowych, stare auta i motocykle pełną w życiu części z was rolę równie ważną jak muzyka? Nic nie jest tak ważne jak muzyka. Stare pojazdy są fajne. Ale osobiście mnie nie interesują. Koncertów promujących "Dust To Gold" pewnie nie zabraknie, nie ma innej opcji? Jeśli znasz właściwych ludzi, jesteś w stanie dostać się do radia, telewizji i innych podobnych miejsc. Niestety w Szwecji jest to naprawdę trudne. Ale nawet jeśli by to pomogło, to nadal musimy koncertować. Musisz oczywiście zastanowić się nad rodzajami koncertów, które organizujesz oraz kiedy, gdzie i z kim je grasz. Macie jeszcze jakieś marzenia związane z koncertami? Przed AC/DC już zagraliście, kilkoma innymi zespołami, swymi idolami również, ale to nie znaczy, że osiągnęliście już pod tym względem wszystko, zaistnieliście live na wszystkich kontynentach - jest więc co planować? Nadal jest dużo do zrobienia i wiele marzeń do spełnienia. Trasa światowa byłaby świetna, tak jak i trasa z najlepszymi zespołami, dopóki nadal są z nami. Mamy wiele planów, ale nic nie jest potwierdzone na sto procent, tak więc nie jestem w stanie zbyt wiele powiedzieć. Ale planowane są naprawdę wielkie rzeczy! Wojciech Chamryk, Sandra Rozwalka, Paweł Gorgol

Foto: SPV/Steamhammer

BULLET

25


Straciłem kilka szarych komórek Gatekeeper to stosunkowo młoda kapela pochodząca z Kanady, która łączy ze sobą elementy epic metalu, NWOBHM oraz hardrocka. Jest to także jeden z wielu zespołów, który pierwotnie był jednoosobowym projektem i przeszedł długą drogę zanim zmienił się w pełny skład. Więcej szczegółów w wywiadzie poniżej. HMP: Gatekeeper powstał w 2009 roku. Dlaczego na wydanie pierwszego pełnego albumu czekaliście aż 9 lat? Geoff Blackwell: Tak naprawdę dopiero teraz pojawiła się możliwość nagrania czegoś, co ma ręce i nogi. Starzy członkowie grupy nie byli w nią jakoś specjalnie zaangażowani. Traktowali to jako wakacyjny wypełniacz i wcale nie mieli ochoty na nagrywanie albumu. Teraz mam stały zespół, wspaniałych muzyków, z którymi jestem w stanie iść naprzód.

w pełny zespół? Geoff Blackwell: Po wrzuceniu kilku demówek na Youtube oraz MySpace, dostałem sporo wiadomości od osób związanymi z takimi zespołami jak Argus, Funeral Circle czy Atlantean Kodex. Były to kapele, których namiętnie słuchałem. To był dla mnie impuls do uformowania zespołu w pełnym składzie. Perkusista Atlantean Kodex - Mario nagrał dla nas nawet demo bębnów.

Dotychczas nagraliście masę demówek i EPek. Czy któraś z nich jest dla Was szczególnie wyjątkowa? Geoff Blackwell: Wszystkie są wyjątkowe, jednak nasze dwa ostatnie splity (z Eternal Champion i Funeral Circle) są według mnie najlepszymi materiałami nagranymi w starym składzie. Zarówno utwory, jak i produkcja są na wyższym poziomie, niż w przypadku wcześniejszych nagrań. Wszystkie te utwory nagraliśmy ponownie na składance "The Vigilance Sessions", którą można nabyć jedynie na naszych koncertach.

Wasz kawałek "Bells Of Tarantia trafił na składankę "Metal Massacre". Jak Wam się to udało? Geoff Blackwell: Wiesz, po prostu szczęście. Alan Averill z Metal Blade napisał do mnie maila, że słyszał jeden z naszych utworów na Youtube. Spodobał mu się, zapytał, czy nie udostępnił bym mu czegoś na nową składankę z serii "Metal Massacre". Oczywiście się zgodziłem i niedługo potem przysłał mi całą papierologię z tym związaną i w niedługim czasie potem mieliśmy w ręce CD i LP. Alan był z tego bardzo zadowolony. Kilka lat później spotkaliśmy go na festiwalu Frost And Fire.

Zaczynaliście jako jednoosobowy projekt. Co było głównym powodem zmiany Gatekeeper

"East Of The Sun" jest wypełniony utworami stworzonymi podczas całego okresu Waszej

działalności. Nie baliście się braku spójności? Jean-Pierre Abboud: Utwory na album zostały dobrane bardzo starannie, każdy żyje swoim życiem. Geoff Blackwell: Rozmawialiśmy o tym wiele przed wejściem doi studia. Osobiście cieszę się, że utwory na albumie są zróżnicowane. Dzięki temu materiał nie jest nudny. Poza tym ta płyta idealnie pokazuje naszą ewolucję od początku naszego istnienia do dzisiaj. Poprawiliśmy kilka starych kawałków, skomponowaliśmy kilka nowych jako zespół oraz kilka napisałem sam. Każdy z muzyków odcisnął swoje piętno na tym albumie. Pomieszanie starych i nowych utworów było strzałem w dziesiątkę. Nagrywaliście w Harbouredside Studio w Vancouver. Uważacie, że było to idealne miejsce do nagrania "East Of Sun"? Geoff Blackwell: Świetne pomieszczenie, świetny sprzęt. Jedynym mankamentem jest harmonogram. Znajduje się tam szkoła dla szkoła dla producentów oraz inżynierów dźwięku. Musiałem nagrywać pośród studentów realizujących swoje projekty. Nie było to zbyt komfortowe, więc część swoich partii gitarowych nagrywałem nocą. Zaczynałem o 21:00 a kończyłem o 6:00 rano. Potem wracałem, jadłem śniadanie szedłem do pracy. Chyba przez to straciłem kilka szarych komórek. A jak oceniacie efekt pracy producenta Marka Rogersona? Jean-Pierre Abboud: Jest świetny. Również nasz inżynier dźwięku Angelo Boose wiele nam pomógł. Geoff Blackwell: Facet zna się na swojej robocie. Pracowaliśmy już razem przy okazji składanki "Pounding Metal" i byliśmy pod wrażeniem. Facet ma duszę wojownika. Kilka tygodni przed premierą albumu wydaliś cie promo CD z trzema kawałkami z "East Of The Sun". Jaki był tego powód? Czy nie lepiej było poczekać na premierę pełnego wydawnictwa? Geoff Blackwell: Skąd o Tym wiesz? To było tak. Graliśmy na Northwest Metalfest w Seattle w marcu tego roku i chcieliśmy zostawić tam jakieś promo. To bardzo ryzykowne, gdy kanadyjskie zespoły grają w USA i nigdy nie ma pewności, że zespół będzie mógł tam powrócić. Dlatego postanowiliśmy zostawić to promo. I uważam, że to słuszny krok. Mam nadzieję, że zachęci przynajmniej część ludzi do sięgnięcia po album. Jean-Pierre Abboud: Ten materiał był bardzo potrzebny. Chodziliśmy z tymi płytami po Seattle, wypatrywaliśmy ludzi, którzy wyglądali na słuchaczy rocka i metalu, mówiliśmy, że jesteśmy z zespołu Gatekeeper i wręczaliśmy im płytkę. Reakcje były pozytywne.

Foto: Gatekeeper

26

GATEKEEPER


W waszych tekstach często przywołujecie fikcyjną krainę zwaną Cymerią. Co było u Was pierwsze? Fascynacja muzyką metalową czy historiami o Conanie Barbarzyńcy? Jean-Pierre Abboud: Na początku był film, potem muzyka. Geoff Blackwell: U mnie podobnie. Najpierw filmy, książki, komiksy o Conanie. To się zaczęło, gdy byłem nastolatkiem. Robert E. Howard to dla mnie postać niezwykle inspirująca. Tytuł "East Of The Sun" nawiązuje do skan dynawskich podań ludowych. Kiedy pierwszy raz usłyszałeś te historie? Geoff Blackwell: Znałem je już we wczesnym dzieciństwie. Moja babcia jest Norweżką i norweskie tradycje są podtrzymywane w mojej rodzinie. Jean - Pierre, wydajesz się być idealnym wokalistą dla zespołu takiego, jak Gatekeeper. Jak trafiłeś do tej kapeli? Jean-Pierre Abboud: Geoff zaprosił mnie do współpracy w styczniu 2016r. Pamiętam, że było to niedługo po śmierci Davida Bowie. Geoff Blackwell: Tak, ale nasze pierwsze spotkanie miało miejsce pod koniec 2015 roku na Guardians Of The Northwest. Kawałek "Warrior Without Fear" ma niezwykły chórek w refrenie. Geoff Blackwell: Chciałem zaprosić wielu wokalistów jako gości, ale ostatecznie stwierdziłem, ż sam zrobię te chórki. Pomysł tego kawałka zrodził się w 2016 roku po krótkiej trasie, którą graliśmy razem z grupą Satan. Refren pojawił się pierwszy raz w mojej głowie, gdy usłyszałem ten miażdżący riff. Na początku tytułowego utworu, słyszę ewidentną inspirację stylem śpiewania ŚP Ronniego Jamesa Dio. Przypomina bardzo sabbathowy "The Sign Of The Southern Cross". Jean-Pierre Abboud: Miałem to niezwykłe szczęście zobaczyć Ronniego na żywo podczas trasy promującej album "Master Of The Moon" oraz kilku jego koncertów z Sabbathami. Uwielbiam jego głos. Ten człowiek już zawsze pozostanie dla mnie ogromną inspiracją. Sięgnęliście po utwór "Death Rider" grupy Omen. Zgadzacie się ze stwierdzeniem, że ich

Foto: Gatekeeper

album "Battle Cry" to jedna z najważniejszych płyt w historii heavy metalu? Jean-Pierre Abboud: Tak Geoff Blackwell: Dokładnie. Jest to jedna z pierwszych płyt z power metalem dla "błękitnych kołnierzyków". Choć osobiście uważam, że "Warning Of Danger" jest trochę lepszą płytą. Kolejny cover, który żeście nagrali to "Hail To The Mountain King" grupy Savatage. Jak oce niacie ich wpływ? Jean-Pierre Abboud: Przeogromny. Większość współczesnych kapel heavy czy power metalowych czerpie z ich dorobku. Geoff Blackwell: Savatage zrobił wiele dla współczesnego metalu i trochę wstyd, że dziś w Ameryce Północnej wydają się być zapomniani. Jest to jeden z największych zespołów w historii. Wokale Jona Olivy są pełne ekspresji. Chris Oliva natomiast był postacią niedocenioną za swojego życia. Lubię wszystko co ten człowiek zagrał. Wasz wydawca poleca Waszą muzykę fanom

takich kapel jak Manowar, Manilla Road itp. Jednak zdajecie się sięgać dalej. Np w utworze "Swan Rock Saga" słychać wyraźne inspiracje hard rockiem lat 70-tych. Czego słuchacie na co dzień? Jean-Pierre Abboud: Najchętniej to Genesis, Iron Maiden, Camel, Judas Priest, Kate Bush, KISS, Sisters of Mercy, New Order, Pat Benatar, Russ Ballard, Asia, Sortilege, Kim Wilde, Dio, Marillion. Pracuję w klubie muzycznym, który skupia się na jazzie, bluegrassie i folku. Każdego wieczoru spotykam wspaniałych muzyków. Jest to praca moich marzeń, przyjacielu. Geoff Blackwell: To ciekawe. Myślę, że jesteś pierwszą osobą, która dopatrzyła się w naszej muzyce wpływów rocka lat 70-tych. Moje korzenie tkwią bardziej w power/heavy metalu z moich nastoletnich lat i zespołów takich jak Solstice, Doomsword, Twisted Tower Dire. Wspomniane zespoły były wczesnymi inspiracjami dla Gatekeepera. Obecnie słucham sporo jazzu i rocka progresywnego, a także starszego metalu. Mahavishnu Orchestra, Thin Lizzy, Return To Forever, Billy Cobham, Fate's Warning, King Crimson, John Coltrane, Riot, Weather Report, Queensryche, Holy Blade, Queen. JP i ja jesteśmy współlokatorami, więc chcąc nie chcąc doskonale wiem, czego on słucha. Widzę, że macie wiele inspiracji muzycznych, ale jednocześnie nie chcecie nikogo kopiować. Czy uważacie, że posiadanie własnej twarzy na scenie metalowej jest dziś możliwe? Wielu metalowych dziennikarzy, fanów, a nawet samych muzyków wyraża opinię, że wszystko, co było do powiedzenia w muzyce metalowej, zostało już powiedziane. Zgadzacie się z tym? Geoff Blackwell: Staram się nie myśleć o to zbyt wiele... Powiedziałbym, że bardziej się martwię własną działalnością niż tym , co dzieje się z innymi zespołami lub ze sceną metalową w ogóle. Chcę tworzyć muzykę, która będzie się podsobała zarówno mnie, jak i innym ludziom. Chcę wyjść na scenę i zniszczyć konkurencję całą energią, jaką jestem w stanie wytworzyć. Jean-Pierre Abboud: Też sobie tym głowy nie zaprzątam. Chcę po prostu grać muzykę, która kopie tyłki. I to jest mój cel. Bartłomiej Kuczak

Foto: Gatekeeper

GATEKEEPER

27


Własne universum Vidarr zaczynał od black metalu, ale już od jakiegoś czasu realizuje się grając surowy, pełen mocy heavy/epicki metal. Najnowszy, drugi w dyskografii, album Legendry "Dungeon Crawler" jest znacznie ciekawszy od debiutu - jeśli ktoś lubi Manilla Road, Brocas Helm, Cirith Ungol, Omen czy wczesne Iron Maiden, zapraszam do lektury i słuchania: HMP: Po wydaniu udanego, a do tego jeszcze dobrze przyjętego debiutu, wiele zespołów stara się jak najdłużej rozkoszować takim stanem rzeczy, zwykle grając jeszcze jak najwięcej promocyjnych koncertów. Jednak wy po pre mierze "Mists Of Time" obraliście inną strate gię, postanawiając jak najszybciej wydać kole jny album? Vidarr: Kiedy wydawaliśmy nasz pierwszy album, wciąż nie mieliśmy basisty, więc nie było żadnej szansy na koncertowanie. Z tego powodu Kicker i ja, zaraz po wydaniu "Mists Of Time", zaczęliśmy pisać i nagrywać kawałki, z których powstał "Dungeon Crawler". Mieliśmy sporo nowych pomysłów, miedzy innymi koncept tej płyty, w którym wojownik zostaje przeniesiony z Ziemi do innego wymiaru, łączącego cechy światów stworzonych przez autorów fantasy. Wciąż mamy wiele pomysłów i jeszcze nie skończyliśmy z konceptem "Dungeon Crawler". Całe universum, otaczające naszego barbarzyńcę bez twarzy, powoli zaczyna przyjmować formę. Również więc pod tym względem jesteście sukcesorami zespołów z dawnych lat, kiedy to płyta co roku była na porządku dziennym, a część kapel nierzadko popełniała w 12 miesięcy i dwa krążki?

Całkowicie! Dosyć trudno jest dotrzymać kroku kapelom z lat 70. i 80., które co rok wydawały longplaye w czasie rozkwitu ich kariery. Wiele z tych zespołów utrzymywało się ze sprzedaży albumów i koncertowania, bez potrzeby czy obowiązku pracy na pełen etat. Oczywiście my nie mamy takiego luksusu, ale chcemy wydawać materiały w regularnych odstępach czasowych. Można w sumie powiedzieć, że był to też efekt tego, że płyty winylowe miały ograniczoną pojemność i zespoły bardziej kreatywne miały zwykle znacznie więcej materiału niż 35-40 minut. W twoim przypadku jest zapewne podob nie, stąd szybkie ukazanie się "Dungeon Crawler"? Niekoniecznie. Uważam, że 35-45 minutowe albumy są wystarczająco długie. Wiadomo, że taka długość była spowodowana limitami czasowymi, ale uważam, że ciężej się słucha dłuższych albumów podczas jednego posiedzenia. W momencie, gdy CD stało się głównym formatem dla muzyki, albumy stały się dwukrotnie dłuższe i podczas gdy niektóre z moich ulubionych albumów są tej długości to uważam, że nie jest to regułą. Chcieliśmy, żeby "Mists Of Time" miało epicką długość i w momencie wydawania, nie mieliśmy planów, żeby wydać longplay. Planowane wydanie LP "Mists Of

Foto: Legendry

28

LEGENDRY

Time" okazało się wyjątkowym wyzwaniem jeżeli chodzi o fundusze. Potrzebowaliśmy łącznie czternastu miesięcy, żeby stworzyć "Dungeon Crawler". Początkowo planowaliśmy wydać go w maju ubiegłego roku ale zmiany w składzie podczas nagrywania trochę wszystko opóźniły. Uważam jednak, że warto było czekać. Evil St. Clair wykonał kawał dobrej roboty zaczynając tam, gdzie nasz poprzedni basista skończył i napisał parę genialnych partii basowych, które znacznie pomogły tej płycie. Planowaliśmy wydać "Dungeon Crawler" w wersji winylowej wraz z Non Nobis Productions i Underground Power Records, które także zajmują się wydawaniem CD i LP, więc musieliśmy pozbyć się dwóch utworów, żeby zmieścić się w czasie trwania winylu. Domyślam się, że na "Mists Of Time" wyko rzystaliście co mieliście w tamtym momencie najlepszego, tak więc przystępując do prac nad kolejnym materiałem zaczynaliście może nie od zera, ale trzeba było stworzyć ten materiał właściwie od początku? Napisanie materiału na "Mists Of Time" zajęło mniej więcej tyle samo czasu, co napisanie nowego. Zaczęliśmy nagrywać "Mists Of Time" kiedy nagraliśmy demo "Initiation Rituals". Mówi się, że wielu zespołom stworzenie pierwszego albumu zajmuje dużo czasu, lecz nie można tego powiedzieć o nas. Ponieważ nie mieliśmy basisty kiedy nagrywaliśmy "Mists Of Time" musieliśmy wiele rzeczy zrobić całkowicie na opak. Kicker i ja uważaliśmy wtedy Legendry za projekt studyjny, więc praktycznie nagrywaliśmy utwory w momencie kiedy je stworzyliśmy. Uważam, że kawałki na "Dungeon Crawler" są bardziej zwarte i uważam, że ten album jest znacznie lepszy w porównaniu do "Mists Of Time", ale czy nie każdemu muzykowi wydaje się, że jego najnowszy materiał jest zarazem tym najlepszym? Dlatego "Dungeon Crawler" jest o dobre 10 minut krótsza od debiutu, czy może uznałeś, że tytułowy kolos i niewiele krótszy "The Conjurer" wystarczą, nie ma co przesadzać z tymi najbardziej rozbudowanymi utworami, stąd większa ilość tych krótszych, bardziej zwartych? Jak wspomniałem wcześniej, "Dungeon Crawler" został napisany z myślą o wydaniu na winylu, więc długość powyżej 45 minut nie wchodziła w rachubę, chyba że stworzylibyśmy podwójny album. Kiedy komponujemy, uważamy kompozycję samą w sobie za główny punkt i na tym się koncentrujemy. Chodzi mi o to, że riffy i aranżacje determinują długość utworu. Niektóre kawałki potrzebują dłuższej partii instrumentalnej, zaś innym wystarczą trzy minuty. Zawsze lubiłem dłuższe utwory i Legendry na pewno wciąż będzie tworzył długie kompozycje, jednocześnie uważam, że epickie walory


niekoniecznie potrzebują dziesięciu minut. Nie da się nie zauważyć, że obecnie trudno jest przyciągnąć uwagę słuchacza na dłużej, ludzie klikają w sieci na utwór, odsłuchują jego fragment i przechodzą do następnego - to też miało wpływ, że na "Dungeon Crawler" jest więcej tych krótszych utworów? Bynajmniej, jest to jeden z powodów dlaczego album rozpoczyna dziesięciominutowy kawałek! Jak wspomniałem wcześniej, krótsze utwory powstały w ten sposób same z siebie. Cover znowu jest pod siódmym indeksem - to przypadek, czy już stała praktyka, która będzie kontynuowana na kolejnych płytach? Pytam o to, bo chciałbym usłyszeć w waszej wersji coś Legend czy Cirith Ungol... Jest to celowe w tym sensie, że akurat pasowało, żeby umieścić ten cover i poprzedni zaraz przed utworami kończącymi album. Chcieliśmy, żeby covery te brzmiały jakby były integralną częścią albumu. W pewny sposób covery te były ukłonem w stronę Judas Priest i tego w jaki sposób umieszczali oni swoje covery na niektórych z ich albumów wydanych w latach 70. Dyskutowaliśmy już też o stworzeniu w przyszłości kolejnych coverów.

Teraz było łatwiej o tyle, że mieliście już w składzie basistę, więc nie musiałeś nagrywać jego partii, tak jak w czasie poprzedniej sesji? Zdecydowanie! Dobrze było mieć kolejnego muzyka, który napisał dodatkowe partie, bo większość z linii basu nie idzie bezpośrednio za gitarą. Na "Mists Of Time", większość moich partii basowych szła za riffami gitarowymi. Bas nagłośniliśmy i nagraliśmy za pomocą klasycznego wzmacniacza i kolumny Fender Bassman, dzięki czemu uzyskał on bardziej żywe i bluesowe brzmienie.

historie służą za idealną tematykę naszych piosenek. W zasadzie podzieliliśmy "Dungeon Crawler" na oryginalną historię, opisującą losy głównego bohatera ("Dungeon Crawler", "Quest for Glory", "The Conjurer" i "The Edge Of Time") i kompozycje oparte na historiach Howarda ("Rogues In The House", "A Witch Is Born" i "Shadows In The Moonlight"). W przyszłości prawdopodobnie wciąż będziemy używać jego historii pod tematykę naszych kawałków, ale chciałbym też rozwijać nasze własne universum.

Marzy ci się pewnie nagrywanie w całkowicie analogowym studio, zmierzenie się z taśmą, albo nagranie całości na tzw. setkę? Nagranie za pomocą analogowej taśmy jest zdecydowanie naszym celem, który w pewnym momencie zrealizujemy. Bardzo chciałbym nagrywać wszystko całkowicie analogowo, szczególnie dla wersji winylowych naszych płyt, ale wysokie koszta powstrzymują nas przed zrobieniem tego już teraz.

Solomon Kane czy Conan Barbarzyńca? A może masz innego faworyta z bogatej twórc zości Howarda? Przeczytałem więcej historii o Conanie Barbarzyńcy niż o Solomonie Kane, ale obaj mają swoje zalety. Powiedziałbym, że Conan jest większą inspiracją z powodu filozofii jakiej Howard używa do ukazania barbarzyńcy jako szlachetnego dzikusa. I kiedy jego historie są proste w strukturze, to jego wyobrażenia i filozofia, które wybrzmiewają z opowieści są dla mnie najbardziej interesujące. Jego styl pisania ma

Za partie instrumentów klawiszowych na de-

Sięgnięcie przez was po "Necropolis" Manilla Road na debiucie wcale mnie nie dziwi, bo jesteś wielkim fanem zespołu Marka Sheltona, a skąd wybór "Swords Of Zeus" Lord Of The Crimson Alliance, zespołu znanego obecnie tylko nielicznym fanom metalu? Lords Of The Crimson Alliance naprawdę przykuli moją uwagę jako jeden z najbardziej tajemniczych zespołów na które natrafiłem. W czasie gdy wiele zespołów black metalowych tworzy obraz zapomnienia i tajemniczości, Lords Of The Crimson Alliance osiągnęli to za pomocą welonu tajemniczości, który otacza ich jedyny album. Wydaje mi się także, że "Swords Of Zeus" pasuje do klimatu stworzonego na naszym albumie. Pracując nad "Mists Of Time" starałeś się jak najwięcej nagrywać na żywo, choćby razem partie perkusji i gitary rytmicznej, żeby to, co trafi na płytę jak najbardziej odzwierciedlało wasze naturalne, koncertowe brzmienie. Przy "Dungeon Crawler" było pewnie podobnie, bo sound tych utworów jest bardzo organiczny? Tak, chcieliśmy uchwycić realistyczną jakość grania na żywo. Ustawiliśmy niską głośność wzmacniacza gitarowego, a perkusja została nagłośniona standardowo, tak jak zrobiono by to w każdym studio. Dodatkowe gitary rytmiczne były dogrywane później. Użyliśmy tej metody na obu albumach. W produkcji "Dungeon Crawler" zależało nam głównie na uzyskaniu cech nagrań z lat 70. Nagraliśmy wszystko na obu albumach za pomocą sprzętu z mojego domowego studio, więc było sporo ograniczeń odnośnie tego, co mogliśmy zrobić. Od nagrania "Mists Of Time" do "Dungeon Crawler" podszkoliłem się w fachu, nauczyłem się paru nowych rzeczy i kupiłem lepszy sprzęt, przez co jest widoczna różnica w jakości pomiędzy tymi dwoma albumami. Dodatkowo Arthur Rizk z Sumerlands/Eternal Champion zrobił mastering "Dungeon Crawler", co pomogło wydobyć wszystko co najlepsze z tego nagrania. Album niedawno został wydany na kasetach przez Metalstorm Recordings, a wersja winylowa wyjdzie w ciągu najbliższych tygodni nakładem Non Nobis/Underground Power. Muszę przyznać, że analogowe wersje tego albumu brzmią fantastycznie i całkowicie przebijają jakość CD.

Foto: Legendry

biucie odpowiadała twoja żona Drea, tak więc domyślam się, że to jej grę słyszymy też choć by w "The Edge of Time" i "The Conjurer", a kto gra na... harfie w utworze tytułowym? Na "Mists Of Time" na wstępie do "Attack Of The Necromancer", grała też na darbuce, nie tylko na klawiszach. Harfa na początku albumu jest także partią klawiszową Drea'i. Mamy plany by kontynuować tę tradycję na następnym albumie, z zamiarem dołączenia partii fletu prostego, na którym również gra. Pamięć o dawnych czasach kultywujesz też w tekstach, zainspirowanych z jednej strony grami jak choćby "Skyrim" czy "Dark Souls", ale też twórczością Roberta E. Howarda? W rzeczywistości to nie grałem w żadną z tych gier. Zdecydowanie bardziej preferuję starsze, bardziej zakurzone gry jak "Gauntlet", "Golden Axe" czy gry RPG na NES i SNES. Robert E. Howard jest dla mnie wielką inspiracją, a jego

elektryzujące i intrygujące cechy, których u wielu autorów nie doświadczyłem. Twoje zainteresowania skłaniają do przypuszczeń, że raczej prędzej niż później spróbu jesz zmierzyć się z jakimś tekstowym konceptem, wprost wymarzonym do epickiego metalu? Ironią jest to, że o tym akurat wspomniałeś, bo właśnie jesteśmy w trakcie prac nad nowym albumem, który będzie posiadał jednolity koncept. Na chwilę obecną nie będę zdradzał żadnych szczegółów, ale mogę powiedzieć, że jest to jedno z najbardziej dziwnych i epickich materiałów jakie kiedykolwiek stworzyliśmy. Sam stworzyłeś też okładki płyt Legendry. Co ciekawe są to olejne obrazy, a nie jakieś kom puterowe prace, wykonane w programach graficznych?

LEGENDRY

29


HMP: Witaj Kostas. Kostas "H.K." Tzortzis: Witaj. Pochodzicie z Grecji. Powiedz mi proszę co według Ciebie jest przyczyną popularności epickiego metalu w Twoim kraju. Szczerze mówiąc nie znam przyczyny. To po prostu się dzieje i tyle. Może ma to związek z naszą historią i jej wpływem na Greków.

Foto: Legendry

Tak, obie okładki są obrazami olejnymi. Jedynie skład tekstu i design dla CD/LP/kaset jest robiony komputerowo. Studiowałem tradycyjne malarstwo olejowe przez wiele lat oprócz studiowania muzyki i w tym momencie byłoby dziwne, gdybym zatrudnił innego artystę do stworzenia okładki. Nie powiem, żeby mnie te prace zachwyciły pod względem technicznym, ale mają swój klimat, co jest pewnie dla ciebie najważniejsze? (Śmiech!) Tak, dusza włożona w pracę jest najważniejsza. Te obrazy różnią się od mojego stylu opartego o obserwacje, ponieważ w całości były namalowane bez użycia fotografii czy żywych modeli. Jako artysta, jestem mocno zainspirowany Rembrandtem i Caravaggio, jak i bardziej nowoczesnymi artystami jak Frazetta, więc można zaobserwować ich wpływ na moją pracę. Zawsze byłem zafascynowany okładkami płyt i kocham dziwaczne rzeczy, które czasem one przedstawiają. Swą przygodę z graniem zaczynałeś od black metalu, ale z każdą kolejną płytą coraz bardziej skłaniasz się do klasycznego brzmienia metalu przełomu lat 70. i 80., tak jakbyś stopniowo wracał do korzeni mocnej muzyki? Tak, moje pierwsze nagrania były w stylu folkowym połączonym z black metalem, wraz z mo-

im projektem Defeat. Kiedy skończyłem ostatni album, "The Winds Have Changed", zdałem sobie sprawę, że mój gust zaczął zwracać w stronę bardziej melodyjnych i epickich rodzajów metalu. Legendry jest pierwszym zespołem w którym śpiewam "czysto" i z którym grałem koncerty, więc były to dla mnie duże zmiany. Był czas, parę lat temu, gdzie praktycznie wyszukiwałem muzykę bluesową i folkową z lat 30./50., co doprowadziło mnie do miejsca w którym zacząłem, czyli heavy metalu. Mój punkt widzenia na temat metalu zmienił się od czasów gdy nagrywałem albumy Defeat; na moją muzykę wpływ ma wiele rzeczy, niekoniecznie metal. Pomogło to w tworzeniu riffów i aranżacji, a także mojemu generalnemu podejściu do muzyki. Czym więc możesz zaskoczyć nas w przyszłości? Będziesz szukać dalej, czy też znalazłeś już swą wymarzoną niszę i teraz skupisz się już tylko na tym, aby w jej obrębie być jak najlepszym muzykiem i kompozytorem? Zdecydowanie mamy w zanadrzu parę niespodzianek i pomimo tego, że znaleźliśmy nasze "brzmienie", będzie ono ewoluowało z każdym albumem. Zdecydowanie nie chcę wydawać kolejnego "Dungeon Crawler" czy "Mists Of Time"; teraz czas na inne wyzwanie. Jak wspomniałem wcześniej, jesteśmy właśnie w trakcie prac nad naszym kolejnym albumem, ale na chwilę obecną będziemy pieczołowicie strzec naszych sekretów!

Jeśli chodzi o Wasz a rodzimą scenę epickiego grania, jesteście w absolutnej czołówce. Czy ciężko Wam było osiągnąć tą pozycję? Dzięki za dobre słowo! Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Po prostu robiłem to, co lubię i co uważałem za słuszne. Tworzyłem muzykę, którą kocham. I tyle. Wasz debiut ukazał się 15 lat temu. Jesteście zadowoleni z drogi, którą przebyliście jako zespół? Zdecydowanie. Staraliśmy się zrobić wszystko najlepiej, jak tylko byliśmy w stanie. Czasem wychodziło, czasem nie. Oczywiście zawsze mogło być lepiej. Z drugiej strony równie dobrze zawsze mogło być też gorzej... Jest jak jest. W ciągu tego okresu wielokrotnie zmieniał się skład. Miało to jakiś wpływ na Wasz styl? Myślę, że tak. Wielu członków próbowało przemycić swoje pomysły do Battleroar. Dlatego nasz styl przez lata ewoluował. Wasz aktualny wokalista Gerrit Mutz pochodzi z Niemiec, reszta zespołu, jak już wspom-

Wojciech Chamryk, Paweł Gorgol, Bartosz Hryszkiewicz

Foto: Battleroar

30

LEGENDRY


To zależy od nastroju. Generalnie staram się łączyć jedno i drugie. Jak wyglądają Wasze plany odnośnie kon certów? Właśnie wróciliśmy z koncertu w Dublinie w Irlandii. Następne koncerty w Europie planujemy na jesień.

Starożytna epicka historia Popularność Epic Metalu w Grecji jest dość interesującym fenomenem. Być może ma to jakiś związek z antyczną historią tego kraju, z którą spora część Greków ciągle w jakiś sposób się utożsamia. Efektem tej popularności jest rozwój tamtejszej sceny epickiego metalu. Battleroar zdaje się być samym topem owej sceny. Właśnie ukazał się ich piąty album, wspaniały "Codex Epicus". Co prawda lider i jedyny oryginalny członek zespołu, Kostas Tzortzis nie należy do osób lubiących długie i rozbudowane wypowiedzi, jednak co nieco o nowym wydawnictwie opowiedział. niałem pochodzi z Grecji. Czy ta odległość nie stanowi dla Was problemu? Czasem tak. Zwłaszcza teraz w okresie kryzysu finansowego. Ale jak na razie dobrze tą współpracą zarządzamy i wszystko działa prawidłowo. Często gracie próby z Gerritem? Nie tak często jakbyśmy tego chcieli. Wszystko zależy od grafiku koncertowego i terminów nagrań. Czy znalezienie odpowiedniego wokalisty w Waszym kraju było zadaniem niewykonal nym. Może nie niewykonalnym, ale na pewno bardzo trudnym. Dlaczego nadaliście płycie łaciński tytuł? Bardzo chciałem użyć w tytule słowa "Codex", które wywodzi się właśnie z Łaciny. Następnie dodałem do tego inne słowo również wywodzące się z tego języka i i tak powstał tytuł "Codex Epicus". Osobiście uważam, że Łacina jest językiem "teatralnym" i dramatycznym idealnie pasującym do naszej twórczości. Co oznacza tytuł albumu? "Codex" to starożytna księga. Dodając do tego słowo "epicus" otrzymamy coś na kształt starożytnej księgi opisującej epickie czyny. Intro płyty pt. "Awakening the Muse" zawiera

wiele orkiestrowych motywów i chóralnych śpiewów. Czo spowodowało, że decydowaliś cie się na zamieścić taki utwór na tej płycie? Jest to nawiązanie do tego, co robili poeci w starożytnej Grecji. Gdy zaczynali narracje, zarówno w przypadku śpiewu, jak i narracji, prosili swoje muzy o inspiracje i odpowiednie prowadzenie. Zatem i ja zdecydowałem się zrobić coś na ten kształt, by album brzmiał jak starożytna epicka historia. Uważam, że kawałek "We Shall Conqer" byłby świetnym openerem dla występów na żywo. Kiedy go słucham, widzę te tłumy szalejące pod sceną. Masz podobne odczucia? Być może masz racje. Sprawdzimy w praktyce. Na "Codex Epicus" jako gość pojawił się sam Mark "The Shark" Shelton. Udzielał się w kawałku "Sword On The Flame". Jak w ogóle doszło do Waszej współpracy. Mark jest moim przyjacielem od wielu lat. Poprosiłem go o pomoc i zgodził się bez niczego. Jest on jednym z najwspanialszych ludzi w świecie heavy metalu. Ewidentnie kocha to, co robi. Wszyscy jesteście fanami Manilla Road? Tak, wszyscy. Od wielu lat!

Są jakieś szanse by w końcu zobaczyć Was w Polsce? Bardzo bym chciał. Nigdy nie graliśmy u Was, ale wiem, że mamy w Waszym kraju wielu słuchaczy. Polska to piękny kraj i mam nadzieje, że wkrótce go odwiedzimy. W 2013 nagraliście cover "Falling On The Edge Of The World" Black Sabbath na płytę "Sabbath Caddabra, A Greek Tribute To Black Sabbath". Dlaczego zdecydowaliście się aku rat na ten utwór? Dla mnie jest to jeden z najważniejszych utworów Black Sabbath. Szczególnie z okresu, gdy wokalistą był Dio. Uwielbiałem ją już jako dzieciak. Udzielaliście się na innych tribute albumach? Tak, pojawiliśmy się na tribute albumie dla naszych przyjaciół z Rotting Christ. Nagraliśmy ich utwór pt "Shadows Follow". Poza Battleroar udzielasz się jeszcze w kapeli Arpyan Horde. Mozesz coś powiedzieć o tym projekcie? Założyłem Arpyan Horde w 2003 roku wraz ze znajomymi muzykami. Nagraliśmy siedmiocalowy winyl z dwoma utworami. ("...from Olympus", "Wind from the Cave") w 2004 roku. Potem niewiele się w tej materii działo. Udało na się jedynie parę lat temu zagrać na Up the Hammers Fest tu w Atenach. Dzięki za wywiad. Również dziękuję za zainteresowanie i danie szansy zaprezentowania się Waszym czytelnikom. Epic Metal to the End! Bartłomiej Kuczak

Powiedz mi czego słuchasz częściej. Starych sprawdzonych klasycznych kapel czy może śledzisz poczynania młodych obiecujących grup? Foto: Battleroar

BATTLEROAR

31


Unitra to zespół brytyjski z nurtu NW OTHM. Jednak jedynym autochtonem jest Ben "Inverted" Cross. Natomiast pod psedonimami Max Speed i Marty Jupiter ukrywają się dwaj Polacy. Chociażby z tego powodu powinniśmy zainteresować się tym zespołem. Sprawę jednak ułatwia ich debiutancka EPka "Lock Up Your Daughters" (choć sami upierają się, że to pełen album), która zawiera niezłej próby heavy metal, zagrany w staroszkolnym stylu. Natomiast w wywiadzie muzycy opowiadają o płycie, muzyce i o wielu innych rzeczach. Zresztą przekonajcie się sami.

Jest ogień!

HMP: Co jest? Dwóch Polaków na ekonomicznej emigracji, a ma czas na założenie i granie w kapeli. Co to? Nie musicie zostawać po godzinach? Macie zbyt dużo czasu i się nudzicie? Unitra: Nie jesteśmy na ekonomicznej emigracji. Przyjechaliśmy tu żyć i dobrze się bawić. Pić whiskey i szlifować język angielski… jeśli wiesz co mam na myśli. Mamy na tyle dobre fuchy, że nie musimy walić nadgodzin, a kasa sypie się z nieba.

Kiedy mieszkaliśmy w Polsce wszyscy słuchali tradycyjnego heavy metalu, wszyscy chcieli go grać i wszyscy go uwielbiali. Wychowaliśmy się w tych klimatach i tak już zostało. Ben podłapał temat i teraz sam pije swoja herbatę z mlekiem w białych adikach. Zależy nam na dostępności muzyki dla szerokiego grona słuchaczy. Tradycyjny heavy metal jest przyjemny i łatwy w odbiorze, a jednocześnie wpada w ucho jak jasny skurwysyn.

Czy to wy znaleźliście Bena, czy raczej on was znalazł? Nikt tak na prawdę nie pamięta. Początki zespołu są bardzo mgliste, zaczęło się chyba w obskurnym angielskim pubie, gdzie piwo było tanie, a kobiety… no też.

Wasza muzyka klasyfikowana jest jako heavy metal. Dla mnie jest w niej sporo speed met alu. Jak sami opisalibyście swoją muzykę? Zajebisty heavy metal. Dużo w nim inspiracji rożnymi gatunkami, każdy wnosi coś od siebie, a potem wkładamy to do naszego blendera polewając wszystko Jackiem Danielsem i wychodzi z tego Unitra!

Ukrywacie się pod pseudonimami, ma to wam ułatwić zdobycie popularności?

Jakich starych zespołów i płyt słuchaliście,

tów. Spośród nich najważniejszym dla nas jest zespól Enforcer. Lubimy również Cauldron, Evil Invaders, White Wizzard, Katana i Elm Street. A obserwujecie taką scenę w Polsce? Znacie jakieś zespoły lub ich płyty? Znamy Headbangera i Repulsora. Jeśli pojawi sie cos ciekawego z Polski to chętnie posłuchamy, ale w tym momencie nie mamy żadnych faworytów. O dziwo w Wielkiej Brytanii jest coraz więcej młodych zespołów, które grają tradycyjny heavy metal chociażby: Sevens Sister, Toledo Steel, Eliminator, Monument, Dark Forest itd. Znacie się, kumplujecie się, słuchacie ich płyt, gracie jakieś wspólne koncerty? Znamy większość z nich z nazwy. Niewiele zespołów w Anglii jest chętnych do współpracy. Niestety nie istnieje jeszcze braterstwo metalu tak jak ma to miejsce w Polsce. Tutaj niestety to bardziej rywalizacja niż współpraca. Dzięki odrodzeniu się zainteresowania heavy metalem na scenę powróciły stare zapomniane kapele z nurtu NWOBHM - nie mówię o Iron Maiden czy Saxon - a o Salem, Millennium, Tyson Dog, Desolation Angels czy Traitors Gate... Czy ta aktywność jest zauważalna tam w Królestwie? Szczerze mówiąc nie słyszeliśmy o żadnej z tych kapel. Dużo za to słychać o Tygers of Pan Tang, Praying Mantis, Satan i UFO. Gracie w trójkę, to dla was optymalne zestaw ienie? Przypomina to Raven albo Anvil, gener alnie zacne skojarzenie… W trójkę gra nam się najlepiej. Więcej kasy do podziału, krótsza kolejka do panienek oraz nie znaleźliśmy nikogo kto by do nas pasował. Niektórzy porównują nas do Venom i Motorhead. Jak powstawał materiał na "Lock Up Your Daughters", są to kawałki, które do tej pory powstały na próbach, czy raczej jest to mate riał specjalnie napisany na tę płytkę? Kawałki piszemy od paru lat. Graliśmy mnóstwo koncertowo, a gdy w końcu znaleźliśmy kasę i inżyniera zdecydowaliśmy się na nagranie płyty. "Lock Up Your Daughters" to właściwie nasz koncertowy set grany od półtora roku. Jak pracujecie nad materiałem? Kto odpowia da u was za muzykę, a kto za teksty? Wszyscy wnoszą coś od siebie. Jeśli choć jednej osobie w kapeli coś się nie podoba, pracujemy nad tym by to poprawić. Na szczęście mamy bardzo podobne gusta i łatwo się dogadać. Zazwyczaj jeden z nas pojawia się na próbie z nowym riffem i wszyscy mam szanse coś do tego dołożyć.

Foto: Marek Jamroz

Ukrywamy sie również przed policją. Unitra kojarzy mi się ze starym PRL-owskim zrzeszeniem skupiającym zakłady zajmujące się produkcją elektroniki. Jaka jest geneza nazwy waszego zespołu? Po prostu wpadliśmy na ten pomysł. Szukaliśmy czegoś krótkiego i chwytliwego, co jednocześnie nie ma żadnego prawdziwego znaczenia. W Polsce jest parę kapel, które grają oldschoolowy heavy metal, ale generalnie Polskę bardziej kojarzy się z ekstremalnymi odmiana mi metalu. Jak to się stało, że jednak waszym wyborem jest ten oldschoolowy tradycyjny heavy metal?

32

UNITRA

które z nich były dla was inspiracją? Za długo by opowiadać. Dla Maxa jest to Metallica, dla Martiego, Motley Crue, a dla Bena, Iron Maiden. Ciągle słuchamy też takich kapel jak Dokken, Loudness, Tokyo Blade, Running Wild, Great White, Skid Row, Accept oraz trochę pudlowego metalu. Jak oceniacie cały ten nurt, który jest określany jako NWOTHM? Śledzicie co się na tej sce nie dzieje? Macie swoje ulubione zespoły i płyty? Bardzo cieszymy się, że stary dobry heavy metal wraca do łask. Za 20 lat nie będzie już zespołów z lat 80. i ktoś będzie musiał ich zastąpić. Śledzimy tę scenę uważnie i mamy dużo fawory-

Muzycznie skupiacie się na jak najwierniejszym oddaniu standardów obowiązujących w tradycyjnym heavy metalu. Jak dla mnie w tym tkwi wasza olbrzymia siła… Po prostu tym żyjemy. Kochamy to. Dzisiejszemu metalowi brakuje energii i duszy. W naszej muzyce, ubiorze, przedstawieniu na scenie staramy się odtworzyć ducha koncertów lat 80. Wiele razy byliśmy na koncertach gdzie muzyka była niesamowita ale członkowie wydawali się znudzeni i stali na scenie jak widły w gównie. Bawcie się tym co robicie. Nikt nie karze wam być na tej scenie. Teksty są dość proste, o poezje raczej was nie można posądzać, generalnie nawiązują one do młodzieńczego buntu i uwielbienia heavy me-


talu... Tacy jesteście na co dzień? Tak. Na co dzień jesteśmy prości jak nasze teksty. Pijemy piwo i słuchamy heavy metalu. Waszą muzykę charakteryzuje zaraźliwy młodzieńczy entuzjazm. Jest to kolejna bardzo ważna wasza cecha. Uda się wam utrzymać ją na kolejnych albumach? Uda. Mimo naszego młodzieńczego buntu, jesteśmy juz trochę za starzy żeby się zmienić. Ciężko wybrać najlepszy utwór z waszej EPki. Ale najbardziej pasuje mi "Total Annihilation", który jest najbardziej speed metalowy a nawet czasami zahacza o thrash metal. A dla was, który kawałek jest najlepszy, w jakich kompozycjach czujecie sie najlepiej? To nie EPka. Choćby mogło by się tak wydawać, to pełen album. Krótki, ale pełen. Według brytyjskich standardów płyta z więcej niż czterema kawałkami uznawana jest już za pełen album. Jest krótki bo czuliśmy, że jest skończony i nie chcieliśmy dodawać do niego zapychaczy. "Total Annihilation" to kawałek napisany w większości przez Bena. Lubimy wszystkie utwory z płyty jednak na żywo najlepiej wypada "(We Are) Unitra". Ludzie szaleją i śpiewają razem z nami.

Foto: Unitra

takiego samego sprzętu jak najwięksi w latach 80. Andy dodał do tego trochę swojej magii i wyszło to co dzisiaj słyszycie.

niesamowicie dumni sprzedając płytę z jego okładką. Jego styl bardziej pasuje do naszej muzyki.

Płytkę nagrywaliście z Andy Nichol'em. Jak przebiegała sesja nagraniowa? Jak czuliście sie w studio? Coś zmienialiście czy nagraliście jak sie przygotowaliście na próbie? Andy Nichol jest niesamowitym człowiekiem. W lodowce zawsze ma piwo, a w zamrażarce pizze. Pracowało się z nim świetnie i nie wyobrażamy sobie nikogo innego w tej roli. Przy procesie nagrywania trochę się zmieniło, nowe pomysły pojawiały się już w studio. Sam Andy dorzucił trochę od siebie, ale w większości są bardzo podobne do pierwowzorów.

Wcześniej wspominałem o młodzieńczym entuzjazmie ale pod nim kryją się przemyślane decyzje i posunięcia. Muzyka, zachowanie, ubiór, nawet logo zostało zaprojektowane przez znanego artystę z kręgu metalowego, niejakiego Mario E Lopez M… Mimo całej tej otoczki staramy się być jak najbardziej profesjonalni w tym co robimy. Mario był naszym świadomym wyborem, bo widzieliśmy jego prace i wiedzieliśmy, że dokładnie odwzoruje naszą muzykę w logo zespołu. Ubiór, zachowanie i muzyka przychodzą same. Nie udajemy nic, tak ubieramy się i zachowujemy na co dzień. Nawet do sklepu po chleb chodzimy w spandexach, kowbojskim kapeluszu i koszulce w panterkę.

Czy są jacyś inni Polacy, którzy was wspier ają? Mama, tata… Tak na serio to czekamy na wsparcie z Polski, bo obecnie ciężko jest nam załatwić chociażby jeden koncert. Dużo w Polsce widziało nas w jednym z filmów Niekrytego Krytyka na platformie YouTube jak i na filmikach z WOŚP w Londynie. Jeśli chodzi o Polaków w Anglii, to mamy bardzo duże wsparcie od naszych rodaków. Trzydzieści procent ze wszystkich koncertów, które graliśmy było organizowane przez Polaków. Serdecznie wam wszystkim dziękujemy i pozdrawiamy!

Klasyczne brzmienie heavy metalowe jest znane od dekad, czy teraz uzyskanie takiego brzmienia w studio stwarza jakikolwiek prob lem? W żadnym wypadku. Używaliśmy dokładnie

Mario robi również świetne okładki, więc dlaczego zdecydowaliście się na grafikę autorstwa Jerzego Kurczaka? Patriotyzm? Po pierwsze Mario był za drogi... Po drugie Jerzy Kurczak to polska legenda. Jesteśmy

Zdjęcia z waszych koncertów są bardzo dynamiczne. Jacy jesteście w czasie grania show? Nie uwierzysz jeśli nie zobaczysz. Tego nie da się opisać. Zdjęcie oddają tylko cząstkę energii obecnej na scenie. Ciężko to opisać słowami, ale jest ogień! Możemy zagwarantować, że czegoś takiego jeszcze nie widziałeś. Po naszym koncercie wielu ludzi musi udać się do proktologa, bo na prawdę urywa dupę. Zagraliście jakiś koncert, który szczególnie wrył się wam w pamięć? Pierwszy nasz koncert w plenerze dla 500 osób. Graliśmy na zakończeniu roku szkolnego Bena. Po nas grał czarny raper. Było wyśmienicie. Paliliśmy szlugi i złapał nas nauczyciel. Warto wspomnieć, że mamy prawie po 30 lat (oprócz Bena). Macie jakiś szerszy plan aby wypromować was i waszą debiutancką płytkę? Koncerty, koncerty, babeczki i jeszcze raz koncerty. Sam wiesz jak jest w dzisiejszych czasach. Trzeba grac żeby się wybić. W zasadzie "Lock Up Your Daughters" wydaliście własnym sumptem. Dlaczego zde cydowaliście się na taki krok? A co mięliśmy zrobić? W dzisiejszych czasach wszystko działa trochę inaczej. Najpierw trzeba się wybić, a dopiero potem może jakaś wytwórnia się tym zainteresuje. Chcą żeby odwalać za nich czarna robotę, a kontrakty i tak zazwyczaj są do dupy i wykorzystują mużyków. Jest dobrze tak jak jest. Sprzedajemy płyty w Japonii, USA i w innych krajach na całym świecie, wiec jak na razie jest okej.

Foto: Unitra

Od jakiegoś czasu w Królestwie działa Dissonance Productions, wydają różne pozycje, ale zdaje się, że zależy im na spopularyzowa -

UNITRA

33


niu na nowo klasycznego heavy metalu, wyda je się, że są bardzo zaangażowani w promocje nowych, jak i starych kapel? Słyszeliście o nich? Może spróbowalibyście współpracy z nimi? Nigdy o nich nie słyszeliśmy, ale dzięki za cynk. Spróbujemy się do nich odezwać. Niestety w Wielkiej Brytanie jest również mnóstwo oszustów, którzy starają się wykorzystywać zespoły i wyłudzić od nich kilka funtów. Kiedy możemy spodziewać się dużego studyjnego albumu? Będzie to album z zupełnie pre mierowym materiałem, czy któreś kawałki z EPki trafią też na album? Czy na "Lock Up Your Daughters" znalazł się jakiś utwór, który jest wytyczną kierunku, który obierzecie na albumie? Ponownie, jest to już teraz nasz debiutancki album. Powoli piszemy materiał na drugi album i gdy tylko skończymy promować "Lock Up Your Daughters" zamkniemy się w studio na parę miesięcy i spłodzimy nowe dziecko Unitry (miejmy nadzieję, że tylko muzyczne). Następny album będzie prawdopodobnie nieco dłuższy, ale i tym razem nie będziemy chcieli go sztucznie wydłużać. Żaden z obecnie nagranych kawałków nie znajdzie się na następnym albumie. To wciąż będzie Unitra, tylko nowsza, bardziej doświadczona Unitra. Jak obecnie żyje się polskim emigrantom w Królestwie? Czy Brexit jakoś wpłyną na losy Polaków, którzy obecnie żyją na Wyspie? Szczerze to mało nas to obchodzi. Nam na pewno nie przeszkodzi to w graniu muzy. O Brexicie nikt już nie gada. Jak z większością rzeczy, opinia publiczna zapomina po paru tygodniach. Życzę wam powodzenia w dalszej karierze i dziękuje za wywiad… Dziękujemy bardzo i pozdrawiamy wszystkich czytelników! Zapraszamy do słuchania płyty! Mamy nadzieję wkrótce pojawić się w domu na krótkiej trasie koncertowej. Przygotujcie kłódki, bo wasze córki już niedługo usłyszą o Unitrze. Oczywiście tylko te pełnoletnie. Michał Mazur

Foto: Vojd

HMP: Witam. Nie mogę zacząć od innego pytania. Czemu zmieniliście nazwę z Black Trip na Vojd? Josef Tholl: Amerykański zespół Black Trip nabył tę nazwę i naciskał abyśmy ją zmienili. Skąd wziął się pomysł na nowy szyld? Zwłaszcza na nietypową pisownię z "j"? Mieliśmy wiele alternatyw, ale ostatecznie zdecydowaliśmy się na Vojd, ponieważ w jakiś sposób pasuje do naszego subtelnego tematu "kosmosu", który pojawia się w tekstach tego albumu. Pisownia jest tylko dla oryginalności. Muzyka na debiucie Vojd jest mimo wszystko utrzymana w podobnym stylu co Black Trip. W jakich elementach widzicie największe różnice? Myślę, że spektra muzyczne są tym razem szersze. Sądzę, że "Heavy Skies" może być najcięższą kompozycją jaką do tej pory wykonywaliśmy, podczas gdy "Dream Machine" jest najłagodniejsza. Myślę, że nasz metalowy rdzeń wciąż istnieje, ale nie boimy się przesuwania granic na nowe terytoria. Co oprócz Thin Lizzy jest waszą największą inspiracją? Słyszę też sporo najwcześniejszego Iron Maiden i ogólnie duże echa NWOB HM plus rock z lat '70. Mamy swój rdzeń, nasz grunt, na którym stoimy, który był kiedyś oparty na naszej wzajemnej miłości do zespołów takich jak te, które właśnie wspomniałeś. Dla mnie inspiracja może pochodzić z każdego dnia, niezależnie od tego czy jest to muzyka pop czy death metal. Moim pomysłem na pisanie muzyki jest stworzenie świetnej zwrotki i refrenu, który sprawi, że utwór będzie wykonywany tylko na gitarze akustycznej z wokalem, wtedy możesz wybrać jak chcesz go wyprodukować. Zdecydowaliśmy się na wykonanie naszych kawałków jako hard rockowy zespół.

34

UNITRA

Kiedy zaczęliście pracę nad "The Outer Ocean" i jakie cele postawiliście sobie na jej początku? Udało wam się je wszystkie zreali zować? Zaczęliśmy nagrywać pod koniec 2016 roku i wiele wydarzyło się przez ten cały rok, który spędziliśmy nad albumem. Naszym celem było stworzenie lepszej płyty niż poprzednia i myślę, że udało nam się to osiągnąć. W jaki sposób komponujecie nową muzykę? Jak przebiega proces twórczy? Osobiście lubię tworzyć swoje kawałki w domu z pomocą gitary i głosu, następnie składać demo w spójną całość, używając automatów perkusyjnych i innych rzeczy. Następnie zabieram demo na salę prób lub do studia, aby dogadać szczegóły z całym zespołem. Gdzie i z kim zarejestrowaliście "The Outer Ocean"? Pełna satysfakcja z efektu czy może, gdybyście mieli więcej czasu albo możliwości dokonalibyście jakichś poprawek? Sami wszystko nagrywaliśmy. Nasz perkusista Anders Bentell ma świetne studio, wykonał całą pracę inżyniera dźwięku, a następnie Linus Björklund (gitara) dokonał miksowania. W procesie nagrywania zawsze jest miejsce na poprawę, myślę, że mógłbym pracować nad albumem wieczność, gdyby był czas. Wasze teksty do tej pory ocierały się o mroczną stronę i zdradzały powiązania z okultystycznymi sprawami. Teraz mam wrażenie, że trochę to się chyba zmieniło, mam rację? Co teraz przekazujecie w swoich lirykach? Hmm, nie zastanawiałem się nad tą zmianą, ale możesz mieć rację. Znowu musimy znaleźć nowe motywy, które sprawią, że będzie interesująco. Niektóre teksty wciąż mają jednak typowy motyw snu/surrealizmu. W niektórych tekstach używamy wszechświata i wieczności jako metafory.


Subtelny temat kosmosu Album "Shadowline" Black Trip z 2015 roku przyniósł zespołowi pewien rozgłos. Niestety ściągnęło to też na Szwedów kłopoty. Meksykańscy spryciarze z Ameryki zaklepali sobie prawa i zażądali od europejczyków zmiany nazwy. Te problemy spowodowały odejście kilku muzyków. Pozostali członkowie kapeli od 2017 musieli rozpocząć wszystko od początku. Wystartowali pod nowym szyldem Vojd i w bieżącym roku wydali album "The Outer Ocean". O czym rozmawiam z wokalistą i basistą Josefem Thollem. Okładka "The Outer Ocean" to typowe lata 70. Na czym się wzorowaliście, skąd pomysł i kto był jej wykonawcą? Wiedzieliśmy, że chcemy ciemną okładkę z odrobiną przestrzeni kosmicznej, to w zasadzie to co chcieliśmy, Affe Piran jako artysta miał wolną rękę. Dał nam projekt i wszyscy byliśmy z niego bardzo zadowoleni. W waszym składzie w porównaniu z Black Trip zaszły też pewne zmiany. Możecie przy bliżyć je czytelnikom? Cóż, Jonas Wikstrand odszedł wkrótce po wydaniu "Shadowline" z powodu braku czasu. Wtedy za perkusją usiadł Anders Bentella. Potem odeszli Sebastian i Johan, więc Linus Björklunda chwycił za gitarę i ja za bas. Krążek wyszedł nakładem High Roller Records. Czemu zakończyliście współpracę ze Steamhammer i jak wam się układa z nowym labelem? Nie mieliśmy żadnej wytwórni, a po raz pier-

wszy zaczęliśmy się nad tym zastanawiać, gdy album został już nagrany. High Roller dał nam dobrą ofertę. W jakich formatach ukaże się album? Klasycznie CD i winyl, czy może jeszcze szykuje cie coś innego? Jaki będzie nakład? Nie wiem, jak mam być szczerym. Na początku będzie płyta CD i płyta winylowa. Zapewne dochodzą do was już pierwsze reakc je na "The Outer Ocean"? Jaki jest jak do tej pory odbiór tego albumu? Całkiem dobry, cieszę się, że ludzie wciąż nas kupują, nawet jeśli mamy nową nazwę i nowe elementy w naszej muzyce. Zespół musi robić postępy, żeby być lepszym, nie możesz zrobić tego samego albumu dwa razy. Domyślam się, że macie już opracowaną strategię promocji, prawda? Jak zamierzacie działać w tym kierunku? To nie moja praca, inni ludzie robią o wiele le-

piej. Będziecie nagrywać jakiś teledysk? Jeśli go planujecie to jaki utwór zamierzacie zobrazować? Zrobiliśmy film o złudzeniach optycznych na niebie. Ujęcia zrobione są z dala Sztokholmu w mojej letniej rezydencji. Uważaliśmy, że to świetna lokalizacja, jest tam dużo lasów i innych atrakcji. Jak z koncertami? Szykujecie jakąś ofensywę? Gdzie będzie można was zobaczyć? Postaramy się odwiedzić jak najwięcej miejsc, zaczynamy teraz w Szwecji, potem Niemcy, a w niedalekiej przyszłości mam nadzieję, że także Polskę! W waszej setliście znajdzie się też miejsce dla utworów Black Trip? Dla mnie to się wydaje oczywiste. Gracie również w innych zespołach, że wymienię choćby Enforcer czy Merciless. Traktujecie, któryś ze swoich zespołów priorytetowo czy jednak wszystkie uważacie za tak samo ważne? Zagramy utwory ze wszystkich trzech krążków. W tym roku skupimy się całkowicie na obserwowaniu jaka jest reakcja na nasza muzykę. To już wszystkie pytania. Chcielibyście dodać coś na koniec od siebie? Dziękuję bardzo i do zobaczenia na trasie! Dzięki za wywiad! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Filip Wołek, Paweł Gorgol


Piękna przejażdżka Grecy z Exarsis nie są jakoś szczególnie znani, ale z każdym rokiem i następną płytą zdają się rosnąć w siłę, co potwierdza też ich ubiegłoroczny, czwarty już w dyskografii album "New War Order". Wokalista Nick. J. Tragakis opowiedział nam o tym, jak to jest, kiedy gra się thrash w Grecji, dążeniu do perfekcji i spotkaniu z bogami: HMP: Cztery albumy w niespełna sześć lat to robi wrażenie, tym bardziej, że w żadnym razie nie jest to jakiś podrzędny thrash, ale konkretne łojenie w klasycznym stylu, który zdaje się, jest waszą największą inspiracją? Nick. J. Tragakis: Dziękujemy. Cóż, dla nas to jest thrash. To właśnie z niego jesteśmy stworzeni i do niego dążymy. Ale uwielbiamy też klasyczny metal i coraz więcej inspiracji czerpiemy ze wszystkich ulubionych tradycyjnych zespołów metalowych, dlatego nasza muzyka z każdym albumem staje się bardziej melodyjna. Zdajecie się znacznie bardziej cenić szkołę amerykańską od europejskiej, preferując łącze nie techniki z konkretnym wygarem?

jest w każdym razie ich autorstwa. Pamiętam wczesne lata 90., kiedy po okresie dominacji thrashu w drugiej połowie lat 80. fani niemal masowo odwrócili się od takiego grania. Wy z racji wieku nie mogliście wtedy obserwować tych zjawisk, ale pewnie po lat ach, gdy zaczęliście poznawać dogłębnie thrashowe kapele, wielokrotnie byliście zaskakiwani, ile świetnych płyt powstało między 1990 a 1993 rokiem, ale mało kto o nich słyszał, bo grunge panował niepodzielnie? Mogę podać całą masę świetnych thrash metalowych nagrań z lat 1990-93. To były ostatnie osiągnięcia, grzechot śmierci. "Coma Of Souls", "Rust in Peace", "The Underworld" EvilDead,

latach jego istnienia? To prawda. granie w zespole w Grecji w tej dekadzie jest naprawdę trudne na wielu poziomach. W związku z tym niewiele zespołów faktycznie utrzymuje stały skład i nadal koncertuje. W dzisiejszych czasach potrzeba sporo wysiłku by być w Exarsis, więc aby dołączyć do nas w tej pięknej przejażdżce, musisz być w więcej niż stu procentach skoncentrowany na tym, co robimy. Jednak prawdziwa rewolucja personalna w roku 2013 sprawiła, że zyskaliście kreatywny i stabilny skład, bowiem od tego czasu mieliście tylko jedną roszadę na stanowisku gitarzysty? To prawda. Okres od 2013 jest dla naszego zespołu jak dotąd najbardziej ekscytujący, ponieważ utworzyliśmy doskonały skład, a atmosfera między nami jest fantastyczna. "New War Order" to bardzo gniewna płyta to co dzieje się na świecie, a już szczególnie w Grecji, musi was niemożebnie wkurzać? A kto nie jest poirytowany? Exarsis powstał w wyniku całego tego zamieszania i jest dla nas wszystkich misją podkreślenia w naszych tekstach, co nas naprawdę denerwuje. Odczuwacie coś na kształt bezsilnej frustracji, że tak na dobrą sprawę w tej sytuacji nic od was nie zależy, że to ktoś inny rozdaje karty politycy, rekiny finansjery? Nie. To zależy od nas. Jeśli się obudzimy, otworzymy oczy i podbijemy świat, zobaczymy co naprawdę nam robią, będziemy kontrolować tą pieprzoną planetę i wszystkie potężne firmy, politycy i przedstawiciele religijni stracą swoją moc. Ale ta postać z pejsami z okładki może też ściągnąć na was oskarżenia, że obwiniacie za wszystko Żydów, w dodatku przypisując im konszachty z piekielnymi mocami? Nie, to nieporozumienie. Ten album jest ogólną krytyką ucisku religijnego i politycznego. Nie mamy nic przeciwko Żydom jako ludziom, jesteśmy tylko przeciwko religijnemu "porządkowi", który niejednokrotnie był powodem wojen na tym świecie. I to pasuje do każdego kraju, który walczył w imię boga.

Foto: Exarsis

To prawda, że więcej czerpiemy z Bay Area jeśli chodzi o thrash, ale uwielbiamy również thrash z Niemiec i Wielkiej Brytanii. Nie chcemy być zbyt techniczni, ale nasza muzykalność zdecydowanie się rozwija, dzięki koncertom i nagrywaniu albumów. Wydawcy lubują się w górnolotnych hasłach czy reklamowych sloganach, ale w waszym przypadku słowa "The return of thrash metal!" w żadnym razie nie są przesadą, bo faktycznie dajecie thrashowi już nawet nie drugie, ale nawet i trzecie życie? Thrash metal nigdy nie umarł. No dobrze, może było tak w latach 90., ale to co robimy to podkreślanie wszystkich tych elementów, które sprawiają, że thrash metal jest świetny, plus dajemy coś od siebie. "Przywróćmy dawny thrash metal!" (śmiech) - ten slogan naszej wytwórni

36

EXARSIS

"The American Way" i "Independent" Sacred Reich, itp. Nie wiem, czy problemem był grunge czy chęć eksperymentowania, ale pierwsze dwie ery thrashu przeminęły, więc chyba chodziło o właściwy dla tej muzyki czas. Tak dzieje się w przypadku wszystkich gatunków muzycznych. Exarsis był chyba dla niemal każdego z was pierwszym zespołem, w którym uczyliście się wszystkiego od podstaw? Tak, to pierwszy poważny zespół dla większości z nas. To, czego do tej pory nauczyliśmy się w Exarsis, jest nieporównywalne i zdecydowanie będziemy uczyć się jeszcze więcej. Nie wszystkim pewnie odpowiadały ciągłe próby i wyrzeczenia związane z graniem, stąd częste zmiany składu zespołu w pierwszych

Niemal 30 lat temu Testament wydał jedną z najlepszych płyt w historii thrashu, "The New Order". Odbieram wasz najnowszy album jako swoistą kontynuację tamtego krążka, ale bardziej przystającą do obecnych czasów, stąd tytuł "New War Order"? Mniej więcej. Testament jest jednym z pierwszych thrashmetalowych zespołów, które mówiły o New War Order, teoriach spiskowych i tym podobnych rzeczach. Zrobili to nawet na najnowszej, niesamowitej płycie "Brotherhood Of The Snake". Ponownie pracowaliście z Mike'm Karpathiou - fakt, że jest również muzykiem ułatwia wam porozumienie, tym bardziej, że jesteście właściwie rówieśnikami, a on też siedzi w metalu jak mało kto? Mike jest bardziej jak szósty członek zespołu. Jest świetnym producentem, inżynierem dźwięku, wokalistą, muzykiem i tekściarzem, ze świetnym uchem i smakiem. W dodatku jest naszym dobrym przyjacielem. To wszystko czyni go właściwym wyborem dla każdego z naszego albumu. D Studio to miejsce, w którym ćwiczymy, relaksujemy się, rozmawiamy i podejmujemy decyzje. To zupełnie zrozumiałe, że nazywamy to miejsce domem.


Słyszałem waszą wersję "All Guns Blazing" pewnie kiedy dostaliście propozycję udziału w tym hołdzie nie wahaliście się ani chwili, a utwór też nieprzypadkowo wybraliście jeden z szybszych, podkręcając mu obroty jeszcze bardziej? Zostało to nagrane jako część hołdu dla Judas Priest, którą zaaranżował i wydał grecki magazyn Metal Hammer. Naszym zamiarem było wybranie czegoś, co pasuje do naszego zespołu, ale także utworu, który może pozwolić, by Exarsis zabłysło. Jestem naprawdę dumny z tego coveru, Judas Priest jest jednym z moich ulubionych zespołów i był to dla nas znaczący moment, kiedy otwieraliśmy ich koncert w 2015 roku w Atenach. W rzeczywistości ten cover to dodatkowy utwór na limitowanej edycji winylowej naszej najnowszej płyty "New War Order". Mieliście też okazję występować przed Priest i musiało być to dla was niezgorsze przeżycie? Mogliście spotkać się z tymi legendarnymi muzykami, czy też za wysokie progi i byli odizolowani od supportów? To było doświadczenie, którego nie można wyrazić słowami. Oczywiście, że się spotkaliśmy i byli super fajni. To sprawiło, że stali się dla nas jeszcze więksi, jako niewątpliwi Bogowie Metalu. Generalnie, jak na w sumie młody jeszcze zespół, koncertujecie sporo, nierzadko też dzieląc scenę ze znacznie bardziej znanymi zespołami. Teraz nie ma po prostu innej opcji, trzeba występować jak najwięcej, żeby promować swoją kapelę? Gramy tyle, ile możemy, wszędzie, o ile nas zaproszą. Granie przed znanym zespołem jest wspaniałe, ale granie jako headliner to zupełnie inna sprawa. Liczycie, że za jakiś czas dojdziecie do etapu, że będziecie w stanie utrzymać się z grania, czy też jesteście realistami ciesząc się z tego, co już udało wam się osiągnąć i dążąc do czegoś więcej? Pytanie za milion dolarów dla każdego muzyka na tym świecie. Jest to bardzo trudne, zwłaszcza gdy masz metalowy zespół w kraju, w którym ten gatunek nadal jest postrzegany jako obca kultura. Dlatego zazwyczaj gramy za granicą. Dotarliśmy do punktu, w którym zarabiamy niewielkie pieniądze jako zespół, ale niemałe na życie. Dojście do takiego punktu jak wspominasz zajmie więcej czasu i wymaga większego wysiłku, ale jesteśmy tutaj z miłości do metalu, a zarabianie pieniędzy jest dodatkiem. Wszyscy mamy stałą pracę, ale jeśli zapuka do nas jakaś wielka szansa z chęcią z niej zrezygnujemy - już kilka razy to zrobiliśmy.

We wszechświecie istnieje siła, z którą trzeba się liczyć... Armory to kolejny młody szwedzki zespół, łączący wpływy speed i heavy metalu. Dodatkiem do tego stylu są ciekawe teksty o kosmitach, UFO i obcych cywilizacjach. O muzyce oraz kosmicznych fascynacjach opowiedział nam gitarzysta Jesper Lundin. HMP: Cześć Jesper. Wkrótce ukaże się wasz nowy album "The Search". Jesteś zadowolony z ostatecznego efektu? Jesper Lundin: Witaj! Tak "The Search" będzie miął premierę na całym świecie 13 lipca i wszyscy jesteśmy bardzo zadowoleni z ostatecznego wyniku we wszystkich możliwych aspektach! Moją uwagę przykuło bardzo dobre, selekty wne brzmienie. Kto jest odpowiedzialny za produkcje i gdzie album został nagrany? Dzięki! Album został nagrany i zmiksowany przez Isaka Edha w Nacksving Studios tutaj w Göteborgu. Jak się zaczęła Wasza współpraca? Skontaktowaliśmy się z nim po usłyszeniu nowego albumu grupy Vampire "With Primeval Force". Jego brzmienie naprawdę nam się podobało i wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że idealnie pasowałoby do naszego stylu grania. Natomiast studio Nacksving jest jednym z najbardziej renomowanych studiów w Göteborgu! Łączycie ze sobą klasyczny heavy z wpływami speed i thrash metalu. Jakie kapele miały największy wpływ na Was jako zespół i jako muzyków? Zawsze staraliśmy się łączyć surową i techniczną stronę speed metalu z melodyjnością heavy metalu. Zespoły takie jak Judas Priest, Slayer, Iron Maiden i Agent Steel zawsze będą naszymi "głównymi" inspiracjami, ale w zespole jest

nas pięciu i każdy z nas ma nieco inne preferencje muzyczne. A należy również pamiętać, że każdy z nas ma jakiś wpływ na tworzenie muzyki. Jeśli chodzi o mnie, moje ulubione zespoły to Aura Noir, Gorgoroth i Bathory. Czy na "The Search" pojawiają się jacyś goście? Tak, właściwie jest jeden. Niesamowity Oskar Jacobsson ze szwedzkiej heavy metalowej formacji Ambush gościnnie zaśpiewał w jednym z utworów Jak wygląda sprawa z tekstami? Czy "The Search" to concept album? Mimo, że większość tekstów obraca się wokół jednego tematu, nie nazwałbym tego concept albumem. Liryki nie tworzą jakiejś jednej spójnej historii. Kto z was napisał teksty do albumu? Teksty zazwyczaj tworzą nasz gitarzysta G.G Sundin i nasz wokalista Konstapel P! Śpiewacie o kosmitach, innych cywilizacjach, kosmicznych wojnach, kosmosie itd. Co jest główną inspiracją dla tych tekstów? Nasza fascynacja kosmosem samym w sobie i wszystkimi jego tajemnicami, niezliczonymi historiami i niezbadanymi obszarami. Pytanie, co odkryje ludzkość, jeśli będzie mogła podróżować wystarczająco daleko w głąb wszechświata. Jak zareagowalibyśmy na spotkanie z obcą cywilizacją? I najważniejsze... W jaki sposób oni

Wojciech Chamryk, Sandra Rozwalka, Paweł Gorgol

Foto: Armory

ARMORY

37


HMP: Jeszcze nie tak dawno Grecja słynęła z zespołów grających jedyną w swoim rodzaju odmianę black metalu czy bardziej tradycyjny metal, ale wygląda na to, że w obecnej sytuacji polityczno-ekonomicznej to thrash wysuwa się na plan pierwszy, bo ta gniewna, buntownicza i zaangażowana muzyka idealnie oddaje nas troje panujące w waszej ojczyźnie? Giannis Karakoulias: Ludzie zawsze będą czuć potrzebę wyrażenia tego to co czują, a gdy są pod uciskiem i postawieni wobec niesprawiedliwych sytuacji, muzyka może być tylko pełna agresji i buntu. Przez ostatnie siedem lat można to zaobserwować na greckiej scenie, która obecnie przeżywa rozkwit kapel thrashmetalowych.

Foto: Armory

lub zareagowaliby na nas?

więcej okazji do pokazania się zagranicą.

Czy wierzysz, że kosmici istnieją w rzeczy wistości? Powiedzmy, że uważam iż we wszechświecie istnieje siła, z którą trzeba się liczyć...

Czy masz jakieś szczególne lub zabawne wspomnienia ze swoich koncertów? (Śmiech) O tak, niemal z każdego koncertu mamy masę dobrych wspomnień. Nasz ostatni koncert w Muskelrock był absolutnie jednym z najlepszych doświadczeń, jakie kiedykolwiek mieliśmy! Po koncercie upadłem. Powodem było wyczerpanie i udar cieplny! Mimo, że wylądowałem na intensywnej terapii, to traktuję to jako niezwykle zabawną sytuację.

Niektórzy z Waszych członków grają także w thrash metalowych zespołach, takich jak Nuclear Agony i Stormdeath. Czy mógłbyś powiedzieć nam coś o tych kapelach? Ingelman i Ace grają razem od początku 2006 roku. Zarówno towarzyszący im muzycy, jak i nazwy kapel pojawiały się i zniknęły, ale ci dwaj maniacy zawsze trzymali się razem. Nuclear Agony był tylko jednym z zespołów, który tworzyli. Kto wie, może powrócą do niego znowu... Natomiast Stormdeath jest jednym z najbardziej ohydnych i najbardziej pijackich zespołów, jakie kiedykolwiek powstały w naszej okolicy. Pure thrash prosto z serca Göteborga! A co z waszymi planami odnośnie promocji "The Search"? Macie zamiar grać dużo kon certów? W tej chwili jesteśmy w trakcie planowania. Oczywiście staramy się tam dotrzeć w jak najwięcej miejsc i grać jak najwięcej koncertów. Do tej pory występowaliśmy głównie w Szwecji, ale mam nadzieję, że po premierze płyty będzie

Z którym zespołem najbardziej chciałbyś się wybrać w trasę? Oczywiście, Judas Priest. Ale jeśli mam być realistą, to byłoby wspaniale pojechać z naszymi kumplami w Ambush! Porozmawiajmy o Waszych początkach. Jaki był główny powód, dla którego zdecydowaliście się założyć zespół grający heavy metal? Jak już wspomniałem wcześniej, Ingelman i Ace zawsze grali razem, a heavy metal zawsze stanowił dla nich ważną część życia. Chcieli nieco rozszerzyć nasze wpływy i nieco odejść od klasycznie rozumianego speed metalu, dlatego musieli znaleźć jakąś zajebistą grupę ludzi, którzy wsparli by nas w tych poszukiwaniach Stąd pojawili Konstapel P, G. Sundin i moja osoba. Czy trudno Wam było w ogóle zacząć? Wszyscy graliśmy wcześniej w różnych zespołach i mieliśmy na koncie kilka lat doświadczenia, więc trudno nie było. Wiedzieliśmy, jak się do tego zabrać. Szwecja jest znana z dużej liczby metalowych pasm. Czy uważasz, że młode zespoły z Twojego kraju mają łatwiej niż podobne kapele z innych państw? Trudno powiedzieć. W Szwecji mamy to szczęście, że jest tu świetna scena i sporo ludzi, którzy zajmują się promocją takiego grania. Bartłomiej Kuczak

38

ARMORY

Thrash od początku swego istnienia był bardzo niepokorny, być może z racji bliskich związków z równie niezależnym punkiem, ale to chyba nie za dobrze, że lata mijają, a kolejne pokolenia thrashers nie mają innego wyjścia, jak wciąż piętnować w tekstach anomalie współczesnego świata? To prawda. Często mam wrażenie, że jeżeli chodzi o tematy polityczne i warstwę liryczną, wszystko już zostało powiedziane i zrobione. Nie powiedziałbym, że jest to coś złego, ale o wiele bardziej wolałbym, żeby zespoły przyszłych generacji zdawały sobie sprawę z tego co jest nie tak ze światem, nie traktowały go jako "piwny festiwal trwający 24/7", ponieważ tak nie jest. Dla Amken jest to coś, co pcha nas do przodu, staramy się by nie brzmieć dokładnie jak wszystkie zespoły przed nami, które także zajmowały się sprawami społecznymi. To jak żyje się wam obecnie w Grecji? Media wciąż podają, że stan finansów mnóstwa ludzi jest wręcz dramatyczny, a wiele rodzin jest w stanie związać koniec z końcem tylko dzięki emeryturom swych dziadków czy rodziców? Tak, sytuacja finansowa większości mieszkańców jest bardzo zła. Wiele kłamstw na temat sytuacji w Grecji opowiadanych jest przez media mainstreamowe na całym świecie. Mnóstwo ludzi haruje przez więcej niż dziesięć godzin dziennie, by zarobić zaledwie ułamek tego, co można zarobić w innych krajach Unii Europejskiej. Jest to temat na bardzo długą dyskusję, lecz na chwilę obecną powiedzmy, że cała sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana niż to, że "Grecy nie płacą podatków". W waszym przypadku sytuacja jest chyba jeszcze gorsza o tyle, że jesteście bardzo młodymi ludźmi, tak więc albo jeszcze studiujecie, albo od niedawna pracujecie, jeśli udało się coś znaleźć - to wszystko nie napawa optymizmem, delikatnie mówiąc? Rzeczywiście jest nam dość trudno. Musimy utrzymać samych siebie i zrobić wszystko to co jest potrzebne, by zespół szedł dalej do przodu, a zaczynamy w miejscu bardziej oddalonym od innych zespołów. Ale robimy to co kochamy, a cała ta sytuacja powoduje, że jesteśmy jeszcze bardziej oddani naszej sprawie - tworzeniu dobrej muzyki i graniu kopiącego tyłki thrash metalu na naszych koncertach. Dlatego chwyciliście za gitary i założyliście Amken, bo jednak lepiej rozładować frustrację w twórczy sposób niż wychodząc na ulicę z butelkami z benzyną? Nie chcę mówić ludziom co jest dla nich dobre, a co złe. Każdy wyraża swoją frustrację w sposób, który jest dla niego/niej odpowiedni i każdy musi ponieść konsekwencje swoich działań. Wiem tylko, że robimy to co uważamy za słuszne i planujemy to kontynuować.


powiedniego? Tak, niestety bardzo trudno jest znaleźć osobę z taką samą pasją oraz ambicjami, która do tego będzie w stanie dokonać pewnych poświęceń by móc do nas dołączyć. Jesteśmy jednak dobrej myśli i uważamy, że szybciej niż później znajdziemy kogoś na bas.

Agresja, bunt i thrash

to coś, co robi każdy muzyk.

Kiedy uda się zapełnić tę lukę ruszycie pewnie z pracami nad kolejnym albumem, bo nie zdzi wiłbym się, jakbyście mieli już w zanadrzu kilka nowych utworów? Jesteśmy właśnie w trakcie prac nad nowym materiałem i formuje się on w coś naprawdę dobrego. Dodatek w postaci odpowiedniej osoby jako basisty będzie bardzo ważny w całym procesie twórczym, ponieważ nowi ludzie wnoszą nowe spojrzenie na materiał oraz pomysły.

Na żywo pewnie czadzicie jeszcze bardziej, dlatego staracie się koncertować tak często, jak to jest tylko możliwe? W ten sposób cieszymy się naszą muzyką. Od samego początku Amken naszym celem były energiczne i świetne koncerty, a po paru latach koncertowania wydaje mi się, że jesteśmy na właściwym torze. Kolejnym ważnym aspektem

Zdarza się, że ogrywacie je już na koncertach, wychodząc z założenia, że jak sprawdzą się live i zostaną dobrze przyjęte, to są OK i warto je dopracować i nagrać na kolejną płytę? Nie, jeszcze nie. Wciąż jest dużo do zrobienia zanim zagramy je na żywo, a nie lubimy niepotrzebnego pośpiechu. Kiedy będą naprawdę gotowe, to wtedy może zagramy piosenkę lub dwie

Nie da się nie zauważyć, że Grecy mają ostatnio niezbyt wiele powodów do radości, co ma też wpływ na znaczący rozwój sceny metalowej tego kraju. Nowe zespoły powstają niczym grzyby po deszczu, a wiele z nich bierze się za thrash, idealny do oddania społecznych niepokojów i trudnej sytuacji w tym kraju. Jednym z debiutantów jest Amken z Aten, a ponieważ grają naprawdę nieźle postanowiliśmy przepytać gitarzystę Giannisa Karakouliasa: Myślisz więc, że w końcu może dojść do takiej sytuacji, bo cierpliwość Greków jest już na wyczerpaniu, a szans na poprawę za bardzo nie widać? Protesty zdarzały się w przeszłości i będą zdarzać się w przyszłości. Czuję się trochę pesymistycznie, ponieważ nie uważam, że dotarliśmy do dna beczki. Jednak mimo tego, że generalnie żyje wam się ciężko, to jednak zdarzają się też jaśniejsze dni: ot, choćby rozwijacie się jako zespół stopniowo, ale konsekwentnie, bo zaczęliście od demo/EP, potem te same utwory trafiły na split z Maze Of Terror, a niedawno doczekaliście się debiutanckiego albumu "Theater Of The Absurd", w dodatku wydanego nakładem konkretnej wytwórni, No Remorse Records? Tak, zespół ma się całkiem dobrze, a my rozwijamy się jako muzycy i czujemy, że każdy nasz krok jest krokiem w dobrą stronę. Wydaje mi się, że można to zauważyć na naszym debiutanckim albumie "Theather Of The Absurd", który był też naszym pierwszym wydawnictwem popartym odpowiednią trasą koncertową po Europie, kiedy poprzedzaliśmy zespół Gorgoroth. Jesteście więc, mimo wszystko szczęściarza mi, przynajmniej jeśli chodzi o zespół? Powiedziałbym raczej, że osiągnęliśmy to co mamy, ponieważ ciężko na to pracowaliśmy przez ładnych parę lat, ale nie mogę powiedzieć, że fortuna nam nie sprzyja. Vaggelis Theodorakis z Revolted Masses gra gościnnie solo w "D.A.P." - to wasz stary kumpel, stąd jego udział w sesji? Tak! Jest on przyjacielem zespołu i także mieszka w Atenach, a poza tym uważaliśmy, że partia solowa w "D.A.P." pasuje do jego stylu. Więc zapytaliśmy go czy chciałby to zrobić i jesteśmy bardzo zadowoleni, że się zgodził. "Theater Of The Absurd" to płyta krótka, ale konkretna - uznaliście, że tych osiem bardzo intensywnych utworów to wystarczająca dawka, nie ma co zapychać jej ponad miarę, bo to osłabia przekaz, męczy słuchacza? Dokładnie. Zawsze lubiliśmy motto "jakość nad ilość" więc tak zrobiliśmy. Momentami słychać, że nie jest wam również obcy black czy death metal, co jeszcze dodaje poszczególnym utworom, jak np. "Addicted To Green", agresji? Może nie jest to zauważalne podczas pierwszego odsłuchania, ale jest tam parę takich odniesień. Nie robimy tego celowo, ale czasem zapożyczamy elementy z innych odmian metalu, gdy utwór tego potrzebuje. Uważam, że jest

Foto: Amken

jest to, że staramy się tworzyć naszą muzykę tak, by dobrze brzmiała na żywo. Graliście już w wielu europejskich państwach, dzieliliście scenę z takimi tuzami jak Sodom, a mieliście tę długą trasę z Gorgoroth i Gehenna - czuliście się dobrze w tym zestawie, fani blacku chętnie was słuchali? Trasa koncertowa z Gorgoroth i Gehenna była jednym z naszych najbardziej interesujących i unikalnych doświadczeń do tej pory, a do tego naszą pierwszą dużą trasą koncertową. Ludzie byli dla nas naprawdę mili i pomocni i chcielibyśmy im za to raz jeszcze podziękować. Fani black metalu nie spodziewali się, że grecka kapela grająca thrash będzie otwierać takie koncerty, ale udało nam się zjednać wielu z nich i cieszymy się, że mogliśmy podczas trasy poznać tych wszystkich interesujących ludzi. Mamy nadzieję to powtórzyć.

zanim je nagramy. Wiele zespołów unika też czegoś takiego, z obawy przed zamieszczeniem przez słuchaczy nagrań takich nowości w sieci - wam to pewnie aż tak bardzo nie przeszkadza? Nie za bardzo. Nie jest to coś, czemu w pewnym momencie jesteś w stanie zapobiec. "Theater Of The Absurd" wyszedł wiosną tego roku, na kiedy szykujecie więc premierę jego następcy? Płyta co rok nie będzie dla was zbyt dużym wyzwaniem? Uważam, że album będzie gotowy do wydania nowej płyty jakoś w przyszłym roku. Uważam, że dwa lata na stworzenie płyty jest o wiele bardziej odpowiednim odstępem czasu niż jeden rok, jeżeli chcesz mieć wszystko zrobione dobrze i bez pośpiechu. Wojciech Chamryk, Paweł Gorgol

Problemy z basistami to wasz odwieczny problem. Teraz macie na koncerty sesyjnego muzyka, ale wciąż szukacie do składu kogoś od-

AMKEN

39


Współczesne thrashowe zespoły, skupiają się na uderzeniu, odsuwając melodię na bok, a to nie jest dobre Ostatnio mam szczęście do zespołów z Italii. Tym razem padło na Game Over przy okazji premiery ich ostatniego krążka zatytułowanego "Claiming Supremacy". Do odpowiedzi na kilka pytań, udało się nakłonić pana Renato "Reno" Chiccoli, grającego na basie, wokalistę zespołu. Niestety nie udało mi się uzyskać odpowiedzi na temat ulubionych potraw rodowitych Włochów i kilka innych kwestii, ale myślę, że i tak warto poczytać zapis tej rozmowy. HMP: Witam... Kurcze, ja naprawdę nie wiedziałem, że we Włoszech jest tyle thrash metalowych kapel! I do tego cholernie dobrych, (śmiech)... Człowiek uczy się przez całe życie. Do niedawna uważano, że thrash metal to przede wszystkim USA, Niemcy i Brazylia... A tu kolejna kapela z Włoch. Skąd pomysł, żeby grać ten rodzaj metalu? Renato "Reno" Chiccoli: Cześć wszystkim! Cóż, wszyscy od zawsze, słuchaliśmy tego rodzaju muzyki. Dorastaliśmy słuchając głównie amerykańskich i niemieckich thrasherów i już wtedy postanowiliśmy, że kiedyś będziemy grać thrash metal. Doskonale wiedzieliśmy, czego chcemy, kiedy zaczęliśmy wspólnie robić muzy-

ginący ludzie... Całość wygląda jak malowany w starym stylu cover art z lat 80' i to jest fajne. Kto to rysował? (Śmiech!) Dzięki człowieku! Za tym dziełem stoi Mario Lopez, jeden z naszych ulubionych twórców okładek. Zadzwoniliśmy do niego w 2014 roku, kiedy potrzebowaliśmy grafiki do naszego drugiego albumu ("Burst into the Quiet"), a jego praca zachwyciła nas wtedy tak bardzo, że postanowiliśmy być z nim w stałym kontakcie. Od tej pory prosiliśmy go o każdą kolejną okładkę. Obecnie wiele zespołów z nim współpracuje i jesteśmy z tego powodu bardzo szczęśliwi, kochamy go. Tak, okładka "Claiming Supremacy", jest dość klasyczna i pochodzi

Foto: Silvia Casolari

kę, a od pierwszych prób pisaliśmy własne utwory i graliśmy różne covery. Zatrzymajmy się na chwilę przy okładce. Każda wasza okładka, to zupełnie inne style ilustracji. Kilka mi się podoba. Np. "Crimes against Reality" (przypominający nieco obraz "Charlotte the Harlott" Iron Maiden ), czy "Burst Into the Quiet". "Claiming Supremacy" jest moim zdaniem jednak najlepsza z nich. Myślę, że ta wersja logo, jest super i powin niście je umieszczać na kolejnych albumach... Spękane, kamienne litery są ok. Wspaniała ogromna czacha, z księżycem w oczodole...

40

GAME OVER

z lat 80. ze względu na kolory i elementy, które wymieniłeś. To, co widzisz, to Śmierć, która domaga się supremacji nad wszystkim: ludźmi, historią, pasjami, wszystkim, co wydaje się ważne. Wszystko ma koniec. Płyta bardzo klimatycznie się zaczyna, klaw iszowy podkład kojarzy się z filmem science fiction, łagodna gitara i solówka... Wprowadzenie jest dość długie jak na intro... w zasadzie to cały pierwszy utwór, który buduje nastrój i... Dopiero od drugiego zaczyna się konkretna jazda... Ale przyznam, warto było czekać.

(Śmiech) Bardzo dziękuję. Jeśli chodzi o nasz poprzedni album, użyliśmy trochę syntezatorów, a nawet organów Hammonda, ale w przypadku "Claiming Supremacy", wybraliśmy bardziej surowe i mroczniejsze brzmienie. Mimo to, wciąż chcieliśmy użyć syntezatorów, więc umieściliśmy je w intro, które jest w zasadzie częścią pierwszej piosenki. Kiedy gramy na żywo, ta część jest puszczana z płyty. Nie uniknę pewnych skojarzeń, bo za długo chyba słucham takiej muzyki, (śmiech)... Lubicie stary Megadeth czy Flotsam and Jetsam, Testament? Gracie taki właśnie oldskulowy thrash w moim mniemaniu. I mi taka muzyka, wchodzi za pierwszym odsłuchem. Szczególnie gdy wszędzie dookoła serwowana jest jakaś siedmiostrunowa papka bez duszy, albo jakieś dziwne hybrydy. Tak, oczywiście kochamy te zespoły, o których wspomniałeś! Megadeth to jeden z moich ulubionych zespołów, a my jesteśmy na pewno pod ich dużym wpływem! (Śmiech) Nie, nie mamy siedmiostrunowych instrumentów, a nawet nie używamy dropów (o ile działa mój głos). Myślę, że melodia w thrash metalu jest równie ważna jak "groove". Uwielbiam amerykański thrash, ponieważ jest mocny i melodyjny. Moim zdaniem, współczesne thrashowe zespoły, skupiają się na uderzeniu, odsuwając melodię na bok, a to jest niedobre. Dlatego dla mnie wszystkie brzmią tak samo. Uwielbiam Overkillowe i Megadethowe refreny. Uważam, że brutalna muzyka powinna chwytać ludzi za gardła, ale jeśli pracujesz tylko nad "brutalną stroną", uzyskujesz odwrotny efekt, zniechęcając słuchacza. Skojarzenia ze starym amerykańskim thrashem dotyczą również brzmienia. Gdzie nagrywaliście ten album? Czy to było to samo studio, gdzie nagrywany był "Crimes Against Reality"? Nie, zmieniliśmy studio i inżyniera dźwięku. Zawsze pracowaliśmy z niesamowitą Simone Mularoni w Domination Studios, ale dla nowej płyty próbowaliśmy uzyskać inne brzmienie. Miks i mastering, zostały wykonane przez Joela Grinda z Toxic Holocaust, który produkował zespoły, takie jak Sunn O)), Power Trip i wiele innych. Dał nam specyficzną, klaustrofobiczną atmosferę, której szukaliśmy. "Claiming Supremacy" to wasz czwarty duży album. Jesteście rozpoznawani na ulicy przez fanów? I czy wydanie kolejnego albumu oznacza dla was jakąś zmianę, większe zarobki, większe trasy, duże sceny? (Śmiech) Nie jesteśmy tak sławni, ale czasami się to zdarza. Włoska scena thrashowa jest niezbyt liczna, wszyscy znają wszystkich. Ale kilka lat temu wydarzyło się coś bardzo zabawnego, kiedy byliśmy na trasie koncertowej w Stanach Zjednoczonych. Kilku facetów rozpoznało nas


tuż przed hotelem, kilka godzin przed naszym koncertem, w Los Angeles! To było zabawne i jednocześnie satysfakcjonujące w sumie. Oczywiście, chcemy większych tras koncertowych: naszym celem jest rozwój zespołu i dotarcie do jak największej liczby osób. Uwielbiamy grać na żywo i kochamy wszystko to, co wiąże się z byciem na scenie. Czy wybieracie się w trasę po Europie ? Jeśli tak, to jakie kraje zamierzacie odwiedzić? W trakcie ostatniej trasy, która odbyła się w listopadzie, graliśmy w Niemczech, Austrii, Czechach, Francji, Polsce, Holandii i Belgii, ale od tej pory nie graliśmy nowej trasy! Zamierzamy znowu grać koncerty w Niemczech, Francji i Austrii oraz na niektórych festiwalach, ale na pewno dojdzie jeszcze wiele nowych miejsc, w tym roku. Z którym z największych zespołów chcielibyście zagrać trasę, lub chociażby jeden koncert? Uhm, co za trudne pytanie! Jeśli mogę powiedzieć, naprawdę z kim chcę, nawet jeśli brzmiałoby jak żart, z powodu jego nierealności, powiedziałbym: Megadeth, Iron Maiden, Led Zeppelin lub Savatage. Do utworu "Last Before The End" nakręciliście wideoklip. Kolejny koncertowy. Pokazuje was jako żywiołowy, koncertowy zespół. Jednocześnie kojarzy mi się z klipami amerykańskich thrashers z lat 80/90. Czy taki był wasz zami ar? I czy zamierzacie nakręcić jeszcze klip do jakichś innych utworów z "Claiming Supremacy"? Jeśli tak, to do których i w jakim stylu będą te filmy? Tak, klip, który stworzyliśmy, jest nieskomplikowany, prosty, bez wielkiego kombinowania, czy fabuły! Chcielibyśmy zrobić więcej klipów. Pomysły na kilka z nich są obecnie w naszych głowach. Prawdopodobnie następny będzie kolejnym prostym, bez zbędnych kolorów, może w czerni i bieli. Ale piosenka, do której go zrobimy, pozostaje tajemnicą! Każdy z nas chciałby nagrać film do innego utworu, więc jeśli się nie pozabijamy, będziemy musieli zrobić film do każdej piosenki! (to nie prawda: prawdopodobnie będzie to "Two Steps In The Shadows"). Jaki jest najbardziej znany na Świecie włoski

Foto: Anomalia Photo Art

zespół metalowy? We Włoszech jest dużo świetnych zespołów. Rhapsody, Lacuna Coil i Bulldozer są z pewnością dobrze znane poza granicami Italii. W latach 70-tych mieliśmy niesamowitą scenę rocka progresywnego: zespoły takie jak PFM, Area, Banco del Mutuo Soccorso są bardzo znane w Japonii i na całym świecie. Inne dwa świetne zespoły to Raw Power i Cripple Bastards. Co was inspiruje do tworzenia nowej muzyki, tekstów? Kino, literatura, a może coś jeszcze innego? Uwielbiam czerpać inspiracje z różnych rzeczy, tego, co przeczytam, zaobserwuję lub po prostu z życia. Wiele piosenek opowiada o filmach, ponieważ wszyscy uwielbiamy horrory i klasy B, głównie z lat 80-tych. Kilka inspirowanych jest mistrzem H. P. Lovecraftem, a niektóre mówią o tym, jak postrzegam świat, w którym żyję i jakie mam obawy. Uwielbiam mówić o zderzeniu ludzkości z nowymi technologiami, które tworzą nową formę władzy, destabilizując zwykłą politykę i rządy (zanim Black Mirror uczyniło ją mainstreamową - śmiech). Czasami mo-

żna przeczytać pewne introspektywne kwestie w naszych tekstach, powiązane ze zmianami, z którymi przyszło nam się mierzyć. Jak bardzo muzyka metalowa jest popularna we Włoszech? Czy są u was duże festiwale porównywalne do Wacken, Brutal Assault, Graspop Metal Meeting, gdzie można zobaczyć zarówno metalowe legendy, jak i zespoły mniej znane? Szkoda, że metalowa muzyka nie jest tak popularna we Włoszech i nie mamy wielkich festiwali, o których wspomniałeś! Mieliśmy kilka świetnych festiwali, ale ludzie odwiedzają tylko te, gdzie grają duże zespoły. Jeśli gra Iron Maiden, lub Metallica, gig z pewnością zostanie wyprzedany. Ludzie tak naprawdę interesują się tylko wielkimi nazwami. I dlatego musimy grać tak dużo, jak to tylko możliwe poza naszym krajem, gdzie podziemie jest doceniane, a metal wciąż poważany. Czy "Claiming Supremacy" został wydany na winylu? I czy wydajecie swoje pozostałe płyty w tej wersji ? Płyty winylowe są znowu bard zo popularne, zwłaszcza wśród fanów metalu. Płyty winylowe były i są bardzo popularne, wśród fanów metalu. Tak, oczywiście, w bardzo wyszukanej wersji pomarańczowej (oprócz tradycyjnej czerni). Wszystkie nasze albumy, są dostępne na winylu w różnych kolorach ! Myślę, że łatwo się domyślić, dlaczego winyl żyje drugą młodością! Teraz muzyka jest najczęściej odsłuchiwana w Internecie za darmo i prawie nikt już nie kupuje albumów. Więc ci, którzy wciąż chcą mieć fizyczną kopię, muszą dostać coś wyjątkowego. Zarówno pod względem estetycznym, jak i z lepszego materiału , z ogromną grafiką, z lepszym brzmieniem. Coś, co sprawi, że będą chcieli tych winyli nadal słuchać i je oglądać. Dzięki za rozmowę. Jakub Czarnecki

Foto: Game Over

GAME OVER

41


Muzyka jest naszym hobby, a Thrash, naszym stylem życia Nuklearna Wojna nadciąga po raz kolejny... Co prawda płyta "Empowered by Hate" Nuclear Warfare, ukazała się jeszcze w ubiegłym roku, ale jeszcze długo będzie dewastować uszy i niszczyć Świat. Dokooptowanie w 2014 roku do składu, brazylijskiego bębniarza, Alexandre Brito, znanego przede wszystkim, ze znakomitego Andralls wpompowało południowoamerykański temperament do teutońskiego thrashu. Kto słyszał Alexa z Andralls, wie o czym mowa. Co ciekawe, bębniarz nadal jest muzykiem tej formacji, a z Niemcami gra, kiedy jest akurat w Europie. Recenzja płyty ukazała się w poprzednim numerze HMP, teraz czas na krótkie pogaduchy z Florianem "Fritzem" Bernhardem (bas i wokal). HMP: Witam i pozdrawiam. Głowa boli od machania, (śmiech)... Nagraliście kawał ciężkiej, szybkiej muzyki. Bardzo mi się podoba "Empowered by Hate". Przy okazji chcę pozdrowić Alexa! Pamiętam koncert Andralls w Szczecinie. Chłopaki zarządzili. Naprawdę zaskakująca precyzja, zważywszy, że przed koncertem wypili spore ilości piwa, (śmiech)... Jak to się stało, że do was trafił? Brazylia jest jednak dość daleko od Niemiec... Florian "Fritz" Bernhard: Wspaniale słyszeć, że podoba Ci się nasza płyta. Ach, widziałeś go jak pije z Andrallsami, i był dobry? Teraz jest w jeszcze lepszej kondycji! Pije z nami. Liga

zeszłym roku zagraliśmy 23 sztuki, w 23 krajach. Głównym problemem jest to, że prawie nigdy nie mamy czasu na próby. W ubiegłym roku mieliśmy ich zaledwie cztery. Gdzie był nagrywany "Empowered by Hate''? Nagrywaliśmy w Sao Paulo w Papiris Studio. Świetnie się tam bawiliśmy, Caio jest naprawdę fajnym facetem. Pomógł nam zrobić wszystko, jak najlepiej się tylko dało. Nie wiem, czy się zgodzicie, że są trzy style grania thrash metalu? Amerykański, niemiecki i brazylijski? Przy czym, każdy z nich się dość

śmy, piliśmy piwo, i bawiliśmy się, (śmiech). Aż do sesji "Empowered by Hate", nagrywanie albumów było dla nas karą. Alex jest waszym trzecim perkusistą, nie licząc koncertowych. Gdybyście mieli porównać pracę z Thomasem, Miriam i Alexem, jak pracowało się z nimi w studio? Trudno powiedzieć, to troje ludzi o różnych osobowościach. O Thomasie nie mogę powiedzieć zbyt wiele, byliśmy wtedy bardzo młodzi, dopiero zaczynaliśmy. Miriam i Alex, to dwa style i sposoby podejścia do bębnów. Miriam lubiła nagrywać z programem, Alex uwielbia żywioł. Ale oboje są bardzo skoncentrowani w studiu przy nagrywaniu. Zawsze pytam o okładki, bo uważam, że to bardzo ważny element każdego albumu. Charakterystycznym elementem obrazów na waszych płytach jest kościotrup w wojskowym mundurze i hełmie. Kto wymyślił tego gościa? Traktujecie tego żołnierza, jak maskotkę zespołu? Wiecie, Iron Maiden mają Eddie, Megadeth Vic Rattlehead, Motorhead Snaggletooth... wy tego kościotrupa. Na "Empowered by Hate", ten facet to coś, jak skrzyżowanie Sgt. D, z S.O. D. z Eddie na "Minutes to Midnight". Czy to właściwy trop? Kto tym razem stworzył okładkę? I czy to niemieccy żołnierze leżą pokotem u stóp tego jegomościa? To jest Mistrz Wojny, jest na wszystkich naszych płytach. Tym razem projekt okładki wykonał facet z Indonezji. Nazywa się Alfi. Powiedzieliśmy mu z grubsza, co lubimy, co chcielibyśmy mieć. Powstał efekt końcowy, który widzisz. Dla nas to po prostu śmierć jakichś żołnierzy wokół niego, "po bitwie". Coś, co może się wydarzyć.

Foto: Nuclear Warfare

Mistrzów (śmiech!). Dołączył do Nuclear Warfare w 2014 roku, byliśmy w trasie, w Brazylii i Alex był organizatorem trasy. Miriam (poprzednia perkusistka Nuclear Warfare) oznajmiła nam, że chce opuścić zespół po trasie. Rozmawialiśmy o naszych problemach z Alexem, zapytaliśmy czy zagrałby z nami i on powiedział: tak! No właśnie. Jak logistycznie wygląda obecnie funkcjonowanie Nuclear Warfare? Jak często spotykacie się, żeby razem pograć? Czy Alex gra z wami trasy, czy wynajmujecie kogoś na koncerty? Nie, nie wynajęliśmy nikogo. Alex gra wszystkie z nami wszystkie koncerty. Wraz ze swoją agencją On Fire, jest teraz w Europie. Kiedy się spotkamy, musimy wspólnie spojrzeć na grafik i rozplanować, ile możemy zagrać koncertów. W

42

NUCLEAR WARFARE

mocno różni. Polscy fani od zawsze uwielbiali niemiecki sposób grania, ze względu na pewną bezkompromisowość i szybkość. Kiedy pojawiła się Sepultura, Świat poznał nowe oblicze brutalnego grania. Okazało się, że w Brazylii jest mnóstwo świetnych kapel. Dzięki Nuclear Warfare, możemy usłyszeć swoisty mix tych stylów. Alex ma specyficzne podejście do rytmu, charakterystyczne dla stron z których pochodzi. Tego nie podrobi żaden Europejczyk. To wyraźnie słychać na "Empowered by Hate". Płyta jest inna rytmicznie od poprzed nich. Czy zgodzicie się ze mną? Tak, całkowicie się z tobą zgadzam. To był także sposób na nagranie tego albumu. Przy poprzednich albumach potrzebowaliśmy wielu godzin na zaprogramowanie kliknięć i korzystania z programów typu Record Pilotguitars. Przy "Empowered by Hate" nie używaliśmy kliknięć, tylko szliśmy do pokoju nagrań. Grali-

Czy możemy się spodziewać, że będziecie pro mować koncertami wasz nowy album? Zamierzacie objechać Europę? Nie ukrywam, że dobre koncerty thrash metalowe, to coś, co wszyscy w Polsce bardzo lubią. Jesteśmy już gotowi, aby wrócić na trasę, być na scenie i napić się piwa. Zagramy kilka koncertów w Europie. Do tej pory tylko dwa koncerty są potwierdzone, ale im więcej, tym lepiej. Również w sierpniu trasa koncertowa w Brazylii, została potwierdzona. Czy w "Mata Com Faca", to Alex śpiewa po portugalsku? I o czym traktuje tekst? A ten wysoki okrzyk na końcu? (śmiech).... Alex śpiewał to co prawda kiedyś, ale nie wykorzystaliśmy go do tego nagrania. To tylko ja. Ale Caio ma sposób, jak Alexa podkurzyć, żeby coś zaśpiewał... może nadejdzie taki dzień i go wykorzystamy wokalnie, (śmiech!). Płacz na końcu też jest mój. Listl robi mi loda i kiedy dochodzę, zaczynam krzyczeć (śmiech). Oczywiście, żartowałem. Mogę to zrobić bez niczyjej


pomocy. Jakie utwory z "Empowerded by Hate" zamierzacie grać na żywo? I czy są jakieś utwory, które musicie ogrywać dłużej na próbach, przed koncertami? A może po prostu macie przećwiczony cały materiał? Wtedy można zmieniać setlistę dowolnie, danego wieczora. Tak robi np. Saxon, kiedy Biff pyta fanów, jaki utwór chcieliby usłyszeć. Mi się bardzo podo ba takie podejście. Co wy na to? Nie mamy za wielu prób, więc nie bardzo możemy sobie pozwolić na zmiany. Mamy prgram około 12-14 piosenek i z tego wybieramy materiał na koncerty. Zmieniamy od czasu do czasu 1-3 piosenki, w zależności, od miejsca, w którym gramy i sytuacji. Muszę zapytać, co sądzicie o decyzji zespołu Slayer o zakończeniu działalności i pożegnal nej trasie? Wybieracie się na ich koncert? Czy kończy się jakaś epoka w muzyce? Nie jestem pewien, czy to pożegnanie. Odkąd Kiss się żegna, gra chyba piątą trasę poże-gnalną (śmiech). Na razie nie wiem, może się wybiorę. Widziałem Slayera pięć razy. Najlepszy koncert był w 2000 roku, na Full Force Festival, naprawdę niesamowity show. Ja jestem jeszcze zbyt młody, żeby kończyć, ale kto wie, może to ich czas. Świetnym zwieńczeniem albumu są utwory "Nuclear Warfare" i "Thrash to the Bones". Pierwszy siłą rzeczy brzmi, jak hymn, który definiuje zespół, i to też jest charakterystyczne dla starej szkoły metalu. Drugi, to kolejna kompozycja z "Thrash" w tytule. Macie już kilka utworów, z tym słowem w tytule. Jak ważne jest dla Nuclear Warfare, określanie swojej muzyki w tym nurcie? Czy thrash metal może być stylem życia, czymś więcej niż hobby? Metal jest czymś więcej niż hobby, także thrash metal oczywiście. Dla nas to styl życia. Uwielbiamy thrash metal, robimy "Just Fucking Thrash", tworzymy "Thrash Attack", mamy "Thrash Squad", od "Thrash'em'Down", do "Thrash Metal Victory". Jesteśmy "Thrash To The Bone". (Śmiech), A "Thrash Metal Tank"? Na ile więc ważne są dla was teksty w muzyce metalowej? Bardzo ważne jest, że zapisaliśmy je w książe-

Foto: Nuclear Warfare

czce, żeby każdy, kto chce, mógł je przeczytać. Ok, nie mamy tylko poważnych piosenek. Niektóre traktują po prostu o piciu piwa i thrash metalu. Ale mamy też poważne piosenki o polityce, wojnie, niesprawiedliwości i propagandzie. Nagraliście pięć dużych albumów. Czy jesteście rozpoznawani przez fanów na ulicy? I czy staliście się samowystarczalni, jako zespół? Nie pytam, czy jeździcie limuzynami, (śmiech)... ale czy jesteście w stanie sami finansować działalność Nuclear Warfare? Nie, w zasadzie nie. Czasami ludzie widzą mnie i mówią: "Jesteś wokalistą Nuclear Warfare, dobra kapela". Ale nie jesteśmy naprawdę sławni i naprawdę nie zarabiamy. Muzyka jest naszym hobby, a thrash, naszym stylem życia. Znacie jakieś polskie zespoły thrash metal?

Tak, oczywiście, The No Mads są naszymi przyjaciółmi, ale już nie istnieją. Wiem, że Józef i Przemek mają nowy zespół o nazwie Planet Hell. Niesamowici faceci, wstyd mi, że nie mam czasu, żeby tego posłuchać. Z kim pojechalibyście w trasę? Z każdym, kto jest fajny, lubi żartować, pić piwo, lubi dobrą, żywiołową zabawę. Byle nie z kimś kto gra mi na nerwach (śmiech). Dzięki za rozmowę i do zobaczenia! Chcę podziękować, że jesteście zainteresowani naszym zespołem. Bawcie się dobrze. Jakub Czarnecki


Przyszłość amerykańskiego metalu jest świetlana! Może i powyższy tytuł brzmi zbyt optymistycznie, ale każdy ma prawo do własnego zdania. A już Daniel Powell na pewno, bo kiedy zaczynał z Gross Reality grać thrash, to jego zespół szybko zmiotła fala grunge. Powrócili przed dziewięciu laty, nagrali już dwa albumy, a o wszystkim najlepiej opowie główny zainteresowany:

HMP: Odnoszę wrażenie, że w pewnym sen sie nadrabiacie to, że kiedy powstaliście takie granie nie miało racji bytu i dopiero teraz macie szansę naprawdę zaistnieć i normalnie działać? Daniel Powell: Kiedy w 1991 roku założyliśmy zespół, interesowało nas tylko granie prostolinijnego, szybkiego i agresywnego thrash metalu. Pierwszymi dwoma gitarzystami w składzie byli Shawn McCoy i Ritchie Peterson. Naszym oryginalnym wokalistą był Glenn Crickmar. Mieliśmy napisanych dość kawałków na cały album, ale było nas stać tylko na demo w 1993 roku. To demo było naprawdę kiepskiej jakości, więc nie spieszyło nam się z wydawaniem z niego czegokolwiek. Wydaje mi się, że jedyna istniejąca kopia to oryginalne szpulowe nagranie… Ale tak… To słabe. Losy waszego zespołu są też potwierdzeniem zmienności muzycznych trendów i niestałości amerykańskiej publiczności, bo kiedy zakładaliście w 1991 roku zespół, to z miesiąca na miesiąc okazało się, że thrash i metal stały się czymś przebrzmiałym i niemodnym, mimo ogromnych sukcesów z przełomu dekad oraz zainteresowania fonograficznych gigantów taką muzyką? We wczesnych latach 90. popularność thrash

metalu w USA zdawała się słabnąć z kilku przyczyn. Myślę, że słuchacze chcieli pchać tę muzykę w coraz bardziej ekstremalnym kierunku, więc death metal zaczął ewoluować i przejmować miejsce thrashu. Do tego w Stanach uderzyła era grunge i pochowała pozostałości tradycyjnego metalu. Winnymi są Kurt Cobain, Chris Cornell, Layne Staley, Scott Weiland i Shannon Hoon. Wszyscy już nie żyją, a heavy metal znów króluje! Przypadek? Nie sądzę. W Europie nie było wtedy też tak różowo, ale myślę, że mielibyście większe szanse zakładając swój zespół w Niemczech czy kilku innych państwach, bo tu thrash metal nigdy nie został zepchnięty na margines, mimo oczywistego spadku popularności - w Stanach Zjednoczonych wyglądało to jednak wtedy zupełnie inaczej, nastąpiło masowe odejście od thrashu czy tradycyjnego metalu, a nawet ich najwięk sze gwiazdy próbowały dostosować się - patrz "Load" Metalliki - do oczekiwań masowej publiczności? Sądzę, że masz rację. Według nas w Niemczech i kilku krajach Ameryki Południowej pozostało największe zainteresowanie i zapotrzebowanie na ekstremalny metal. Z naszej perspektywy te kraje nie wydają się mieć radykalnych zmian nastroju i wybrednej natury fanów amerykańskich. Gdybyśmy dorastali w Niemczech, z pewnością Foto: Gross Reality

zadawalibyśmy się w liceum z Mille i Ventorem! Amerykańskie wytwórnie miały chyba wiele wspólnego z tym, że zespoły thrashowe ze względu na trendy łagodziły swoje brzmienie. Nie winię za to zespołów. Gdyby wytwórnia zaoferowała mi miliony za napisanie utworów typu "Ronnie", czy "Mama Said", liczyłbym te wszystkie czeki i nagrywał jakiekolwiek gówna, jakich by sobie nie zażyczyli. Bycie spłukanym nie jest fajne. Ano nie, to fakt. Jak odnajdywaliście się w tym wszystkim? Grając thrash nie mieliście przecież szans na kontrakt, z koncertami też pewnie było nie najlepiej - już fakt, że zwykle dzieliliście scenę z takimi zespołami jak choć by Bolt Thrower, Cannibal Corpse, Deicide, Type O Negative czy Unleashed też o czymś świadczy? W tamtym czasie byliśmy typowym lokalnym zespołem. Naszym głównym celem była zabawa. Oczywiście, każdy zespół marzy o wybiciu się, ale wtedy to było dla nas niemożliwe. Po prostu dalej pisaliśmy utwory, które nam się podobały i graliśmy, gdzie się dało… wszystko dla przyjemności. Granie z tymi regularnie koncertującymi grupami definitywnie sprawiało, że było fajniej. Spotkanie z Peterem Steele było niesamowite. Był ogromnym kolesiem. Podszedł do nas kiedy się pakowaliśmy i powiedział tym swoim głębokim głosem: "Cześć, jestem Peter", a my na to: "Taa, wiemy!". W sieci trudno znaleźć jakieś informacje na temat waszych nagrań z lat 1991-96 - nagraliście wtedy jakieś demówki czy coś bardziej oficjalnego, choćby EP? Udało nam się nagrać dwa dema. W 1993 w składzie: Glenn Crickmar (wokal), Ritchie Peterson (gitara), Daniel Powell (bas), i Jason Wheeler (bębny). To demo nigdy nie zostało opublikowane i trzeba by przeszukać całe mnóstwo starych, zakurzonych kartonów, żeby znaleźć tę kasetę. Gdybyś spróbował ją odpalić, taśma zniekształciłaby się, a świat się skończył. W 1995 popełniliśmy kolejne w składzie: Shawn McCoy (gitara), Roland Arthur (gitara), Daniel Powell (wokal/bas) i Jason Wheeler (bębny). To demo także nigdy nie zostało wydane, ale zadebiutowałem na nim jako główny wokalista... stary... to było naprawdę słabe. Mamy cyfrowe kopie tego dema i jedyną fajną rzeczą na niej jest wczesna wersja utworu "Dirt Filled Skulls" z albumu "Overthrow". Po rozpadzie grupy część z was nie zrezygnowała z muzyki, udzielając się w innych zespołach, jak choćby Slugnut czy Widow, ale chyba wciąż mieliście poczucie, że Gross Reality odszedł w niebyt przedwcześnie, stąd pomysł reaktywacji? Kiedy zespół rozpadł się w 1995 roku, thrash metal dawno miał za sobą swoje pięć minut, a każdy z nas chciał iść w swoim własnym kierunku. Shawn McCoy dołączył do zespołu Confessor i cieszył się niejakim międzynarodowym sukcesem. Jason Wheeler i Roland Arthur nieźle radzili sobie z paroma kapelami w Karolinie Północnej. Ja przestałem grać, ale po latach spiknąłem się z Rolandem, żeby pisać i nagrywać kawałki. Rezultatem tych sesji są utwory: 1995: "Generation 36", "Overthrow". 1996: "Invitation". 1997: "Escaping Gravity". 2005: "Save Yourself" i "13 O'clock". Naprawdę bolało nas, że mieliśmy tyle gotowych utworów, ale nie miał ich kto grać. Wiedzieliśmy, że jedynym człowiekiem na to stanowisko był Jason Wheeler, więc skontaktowaliśmy się z nim w 2009 roku, żeby zorientować się, czy nie chciałby znowu sobie pograć. W ten sposób na po-

44

GROSS REALITY


wrót zebraliśmy trzon składu: ja, Roland Arthur i Jason Wheeler. Przesłuchaliśmy mnóstwo gitarzystów i wokalistów, żeby w końcu nagrać demo w 2010 roku z Rayem Kingiem (wokal) i Chrisem Mullinsem (druga gitara). To znowu było kolejne okropne nagranie i wydaliśmy tylko 100 kopii. Jedynymi mocnymi stronami tego dema były wczesne wersje "Save Yourself", "Haunting The Waters", "13 O'clock" i "Sleep Into Dreams". Trzynaście lat to kawał czasu. Plusem jest tu fakt, że przez te lata thrash i generalnie trady cyjne formy metalu odzyskały nieco z dawnej popularności, pojawiło się mnóstwo młodych zespołów nowej fali thrashu czy power metalu. Jednak z drugiej strony istnienie zespołu, szczególnie zaczynającego od zera, stało się jeszcze trudniejsze, bo przebicie się w takim gąszczu innych zespołów jak obecnie wydaje się arcytrudnym zadaniem. W jednak wierzyliście w swoją muzykę i w żadnym razie was to nie zniechęcało? Dokładnie jak w latach 90., nigdy nie obchodziły nas obecne trendy muzyczne. Kiedy założyliśmy zespół w 1991 roku, po prostu chcieliśmy grać szybki, agresywny thrash metal. Teraz jest tak samo. Rozumiemy, że niesłychanie trudno jest zarobić na życie w aktualnym przemyśle muzycznym, zwłaszcza jako kapela grająca ekstremalny metal. Zawsze będziemy pisać i grać typ muzyki, jaki sami chcemy usłyszeć, a jeśli inni chcą jej słuchać, to tylko taki miły bonus. Kontrakt z Divebomb Records to efekt waszych zabiegów, czy też sami do was dotarli? Skontaktowaliśmy się z Divebomb Records za pośrednictwem naszego producenta, Jamie Kinga. Po nagraniu nas, Jamie stwierdził, że Matt z Divebomb mógłby być nami zainteresowany, więc odesłał nas do niego. Podoba mi się, że udało nam się utrzymać ten projekt jako "domową robotę" z Karoliny Północnej. Divebomb Records zrobili dla nas naprawdę wiele. Ich dystrybucja umożliwiła nam pozyskanie wielu fanów z całego świata. To wytwórnia znana przede wszystkim z reedycji, ale coraz częściej wydająca też premierowe materiały - ukazanie się waszego debiu tanckiego albumu "Overthrow" pod tą firmą było więc pewnie dla was sporym przeżyciem, nawet jeśli dla żadnego z was nie była to pier -

Foto: Gross Reality

wsza płyta w karierze? Tak, naprawdę fajnie się złożyło, że wydano "Overthrow". To była kulminacja wielu lat pracy. Naprawdę świetnie jest widzieć wszystkie te kawałki, nad którymi pracowaliśmy tyle lat, odpowiednio wyprodukowane i opakowane. Kiedy zdecydowaliśmy się nagrywać z Jamie Kingiem, to w sumie chcieliśmy tylko dobrego nagrania już gotowych utworów, żebyśmy mieli ich kopie dla siebie samych. Serio nie planowaliśmy wydawać albumu. Nie byłem właściwie głównym wokalistą, a jakieś 40% tekstów/wokalu było napisane z Jamiem w hotelu dzień przed ich nagrywaniem. Jest taka sekcja wokalna, w kawałku "13 O'clock", która byłą napisana dosłownie dwie minuty przed jej nagraniem. To była zdecydowanie ogromna przyjemność, że "Overthrow" wyszło tak jak wyszło. Mogę sobie wyobrazić, jak musi czuć się Stan Lee oglądając, jak jego Superbohaterowie latają po wielkim ekranie, dzięki ogromnym możliwościom nowoczesnych studiów filmowych. Nie było tu oczywiście mowy o jakichś wiel kich nakładach czy karierze, bo to już nie te czasy, ale powodzenie i dobre recenzje tej płyty utwierdziły was w przekonaniu, że warto to

kontynuować i tak oto po trzech latach wyda jecie kolejny album? Mam wrażenie, że idziemy dalej tylko po to, żeby sprawdzić, jak daleko potrafimy zajść muzycznie. To coś typu "Wow, "Overthrow" brzmi świetnie. Jak dobrze będzie brzmiał kolejny album?". Tak jak niesamowicie byłoby móc koncertować po całym świecie i utrzymywać się z tego, tak naprawdę wciąż gramy tylko dla czystej przyjemności i dzięki koleżeństwu. Kiedy zdaliśmy sobie sprawę z naszych możliwości, po nagraniu "Overthrow", uznaliśmy, że tylko niebo nas ogranicza. Proces nagrywania albumu "Escaping Gravity" był zupełnie inny. Mieliśmy o wiele szerszą wiedzę z zakresu nagrywania i wiary w nasze możliwości, zwłaszcza wokalnie. Odnaleźliśmy się podczas sesji nagraniowych "Overthrow". Można więc już mówić o regularnej działalności Gross Reality, jednorazowy powrót zaowocował czymś większym? Tak! Definitywnie będziemy dalej pisać i nagrywać, tak długo jak to możliwe. Właśnie zorganizowaliśmy też nowego drugiego gitarzystę, Dylana Glotzera. On jest brakującym elementem układanki, którego brakowało nam od tylu lat. Mamy wielkie szczęście, że jest z nami. Dylan pojawił się i nauczył błyskawicznie wszystkich naszych wałków i bardzo chcemy usłyszeć jego wpływ na następnym albumie. P.S.: Dylan właśnie uzyskał doktorat, więc musimy się do niego zwracać Doc Glotz! W związku z tym pracowało wam się łatwiej nad utworami, które złożyły się na "Escaping Gravity"? Po pozyskaniu mnóstwa doświadczenia z Jamie'm Kingiem, proces pisania "Escaping Gravity" stał się bardziej zorganizowany. Dużo nagrywaliśmy w domu i wymienialiśmy się tymi nagraniami. Roland przynosił riffy na próby, a Jason wymyślał do nich perkusję. Nagrywaliśmy te ścieżki, a ja zabierałem je do domu i dodawałem wokal i bas. Po nagraniu wszystkich części szukaliśmy miksu, który się nam podobał i decydowaliśmy jak wszystko ma być ustawione. Nagraliśmy w ten sposób cały album, jako demo. Mieliśmy zatem dobry szkic, którego trzymaliśmy się wracając do studia Jamie'go. Już wiedzieliśmy, co i jak chcemy zrobić.

Foto: Gross Reality

Ponownie pracowaliście z Kingiem w The

GROSS REALITY

45


Basement Recording - to jeszcze młody wiekiem, ale już doświadczony producent, w dodatku również muzyk, co zapewne ma dodatkowy wpływ na jego możliwości? Jamie lubi być bardzo dokładny i to się nam w nim podoba. Jego imię będzie widoczne na albumie, więc stara się, żeby brzmiał jak najlepiej. Naprawdę super patrzyło się, jak torturował Rolanda, kiedy nagrywali solówki. Roland zagrał prawie idealne solo, a Jamie mówił cicho: "Nie… od nowa!". Śmiesznie było to oglądać. Zgadzasz się z tym reklamowym hasłem, że wasza muzyka powinna zainteresować fanów Powermad, Gama Bomb, Annihilator i Havok? Bo jak na moje ucho, może poza trafionym porównaniem do Annihilator, szczególnie z pierwszych, klasycznych już płyt, od tych pozostałych zespołów gracie zdecydowanie lepiej, bardziej technicznie, etc.? Raczej zostawiłbym ocenienie tego słuchaczowi. Widziałem recenzje, w których porównywano nas do paru zespołów, a ja nie do końca wiedziałem czemu, ale chyba mamy pewne elementy w utworach, które mogą przywodzić na myśl inne kapele. Nie przeszkadza mi to. W sumie, to nie jestem pewien jaki zespół byłby dość bliskim porównaniem, żeby nas opisać. W Polsce na koncertach daje się zauważyć ciekawe zjawisko, że nawet na tych starszych zespołach wśród publiczności jest coraz więcej młodzieży, a nie podtatusiałych weteranów z lat 80. czy 90. Obserwujecie w coś takiego również w USA, czy też jednak w waszej ojczyźnie metal jest wciąż bardziej hermety cznym zjawiskiem, a gusta najmłodszych słuchaczy kształtują listy przebojów, talent shows i popularne media? Metal zawsze przetrwa i będzie w USA popularny. Widujemy sporo młodszych fanów na naszych występach, obserwujemy też wiele nowych, młodych zespołów w naszej okolicy. Jest całe mnóstwo świetnych kapel w Raleigh w okolicy Karoliny Północnej… Zarówno młodszych, jak i starszych. Poziom talentu w tym mieście jest niesamowity! Przyszłość amerykańskiego metalu jest więc świetlana! Może i sprzedaż albumów spada, ale ludzie zawsze przychodzą, masowo, żeby poczuć siłę metalu! Wojciech Chamryk, Karol Gospodarek, Paulina Manowska

Foto: Madhouse

HMP: Cześć chłopaki. Madhouse: Cześć Bartku, dziękujmy za zainteresowanie zespołem Madhouse i naszym albumem "Metal Or Die!!!".

tykać i sobie pograć stare kawałki tak dla zabawy. Potem spotkaliśmy się ponownie w listopadzie z Larsem i to był wieczór, gdy Madhouse wrócił do świata żywych!

Nie ma sprawy. Było i jest wiele metalowych zespołów o nazwie Madhouse (dwa inne pochodzące z Niemiec). Nie boicie się, że metalowi maniacy mogą Was, z którymś pomylić? Cóż, właściwie nie wiemy nic o innych zespołach zwanych Madhouse, bo jesteśmy jedynym Madhouse grającym pure metal z Hamburga! Nie obawiamy się pomyłki. Łatwo jest nas rozpoznać i odróżnić nas od innych, ponieważ nasz styl muzyczny ma wysoką wartość rozpoznawczą, która zdecydowanie odróżnia nas od innych zespołów. Nie możesz umieścić nas w określonej szufladzie. Wróciliśmy do tej nazwy zespołu w lat 80., ponieważ dosłownie byliśmy dość zwariowaną ekipą i nadal nią jesteśmy dzisiaj. I na koniec jeszcze raz dodajmy, nie ma innego Madhouse (pure metal) z Hamburga (śmiech).

Spotkanie reaktywacyjne przebiegało przy dużej ilości piwa. Czy wierzycie że ten napój ma magiczną moc, która jednoczy ludzi? (śmiech) Spotkanie miało miejsce w nocy i lało się wtedy naprawdę dużo alkoholu. Sam wiesz, że to zachęca do robienia różnych szalonych rzeczy. Wierzymy jednak, że pomimo długiej separacji, Madhouse jakoś tam żył we wnętrzu każdego z nas. Od samego początku była kupa zabawy i radości. Właściwie wróciliśmy do punktu, w którym żeśmy skończyli 24 lata temu.

Określacie swoją muzykę jako "teutonic heavy metal". Czy możesz opisać, co kryje się pod tą dość dziwną nazwą? Określenie "teutonic heavy metal" zostało umieszczone w materiałach promocyjnych przez naszą wytwórnię Iron Shields Records. Jeśli chodzi o naszą muzykę, to już w latach 80-tych przyjęliśmy określenie "pure metal". Oba są w pełni zgodne z naszą filozofią. Gramy czysty i bezkompromisowy heavy metal, który jest od razu rozpoznawalny. Zresztą nazywaj to jak chcesz. "Teutonic heavy metal", "pure metal" albo "shit metal" (śmiech).Ważne, by Ci się podobało! Wznowiliście działalność po 24 latach przerwy. Czyj to był pomysł? Thomas, Carsten i Paul spotkali się latem 2014 roku po to, aby porozmawiać o starych dobrych czasach i chyba Thomas wpadł na pomysł, żeby czasem się po spo-

46

GROSS REALITY

Czy nie myśleliście wcześniej o tym, żeby przywrócić Madhouse do życia? Prawdopodobnie każdy z nas pomyślał choćby przez chwilę. Niestety, musiało minąć prawie ćwierć wieku, by z tego myślenia przejść do czynu. Co się z Wami działo w latach 1990 -2014? Każdy z nas poszedł własną drogą i nie mieliśmy ze sobą żadnego kontaktu. Carsten i Didi jako jedyni kontynuowali tworzenie muzyki i przez te wszystkie lata grali w różnych zespołach. Didi dołączył do Crystal Shark ok. roku 2000 i razem z Carstenem grali w Seven Seas. Wasz perkusista Paul Slabiak ma polsko brzmiące nazwisko. Czy ma polskie korzenie? Tak, Paul urodził się w Polsce, ale mieszka w Hamburgu od 1984 roku. Gdy mieszkał w Warszawie, grał na perkusji w zespole Korpus w latach 1981-82. Macie nowego członka, wokalistę Didi Shulza. Jak to się stało, że dołączył do zespołu? Zaczęliśmy jako kwartet w identycznym


Czysty metal dla Maniaków Czasem bywa tak, że jest sobie jakiś zespół funkcjonujący zupełnie na uboczu sceny, wydający niskonakładowe wydawnictwa własnym sumptem, grający koncerty w pubach itp. Po kilku latach funkcjonowania w podziemiu się rozpada i każdy z członków idzie we własną stronę. Potem czas sobie mija, kapela istnieje tylko w pamięci największych maniaków. Aż tu nagle członkowie spotykają się po ponad 20 latach, czują impuls, postanawiają grać na nowo i zespół przechodzi drugą młodość. Taką właśnie kapelą jest niemiecki Madhouse, który po 24 latach wznowił działalność i wydał debiutancki album. składzie jak w przeszłości. Po jakimś czasie Carsten zdał sobie sprawę, że nie jest w stanie być jednocześnie wokalistą i gitarzystą, więc poprosił swojego starego kumpla, Didiego, by dołączył do zespołu. Carsten i Didi znali się od wielu lat i razem stworzyli sporo muzyki. Sam Didi idealnie zintegrował się z zespołem, a jego głos bardzo dobrze pasuje do naszych piosenek. Zarejestrowaliście na nowo kilka starych utworów, na przykład "Tormentors". Jaki był tego powód? Na "Metal Or Die" znalazły się zarówno stare, jak i nowe kawałki. Stare tylko częściowo się różnią od oryginalnych wersji z przeszłości. Stwierdziliśmy, że potrzebują odświeżenia. Uważamy, że tamte materiały to porcja solidnej muzyki, która mimo upływu lat w żaden sposób nie straciła na wartości. Oczywiście trzeba było co nieco zmienić, bo dziś nie można grać tak jak w latach 80-tych. A tak na marginesie, uwielbiamy "Tormentors". Ten utwór to taki nasz "letni przebój" (śmiech). Nie słyszałem Waszych demówek. Powiedz mi zatem, czy muzyka zawarta na płycie "Metal Or Die" bardzo różni się od Waszych materiałów wydanych w latach 1987-1989? Oczywiście. Przede wszystkim zmiany są na poziomie produkcji. Sam rozwój techniczny oferuje nam dzisiaj zupełnie inne możliwości, więc nie ma sensu nagrywać albumu metodami rodem z lat 80-tych. To nie znaczy

oczywiście, że dziś wszystko jest łatwiejsze. Nagranie "Metal Or Die" sfinansowaliśmy całkowicie z własnej kieszeni. Słychać, że jesteśmy zespołem, którego początki sięgają lat 80-tych, jednak ciągle się rozwijamy. Okładka albumu "Metal Or Die" przypomina mi trochę "Metal Health" autorstwa Quiet Riot. Czy to było zamierzone? Wasza muzyka wydaje się zupełnie inna, niż to co prezentowali Amerykanie. Chcieliśmy, by okładka nawiązywała do nazwy zespołu. Stąd wziął się facet w kaftanie w wyściełanej celi. W tym przypadku rzeczywiście można się doszukać podobieństw do "Metal Health" Quiet Riot lub "Piece Of Mind" Iron Maiden... Jednak nie widzimy w tym żadnego problemu. Słuchając Was odnoszę czasami wrażenie, że brzmicie jak Accept na speedzie (śmiech). Czy zgadzacie się z tym porównaniem? Każdy z nas słuchał Accept i wciąż lubimy ich stare kawałki. Carsten i Didi grali w zespole Accept-Revival w latach 90-tych. Więc to dla nas zaszczyt, gdy porównujesz nas do do tak zasłużonej grupy. Jednak nie widzimy tutaj żadnych muzycznych podobieństw, może być to szorstkie brzmienie z "Breaker".

wielu zasłużonych zespołów, na przykład Accept (brzmienie), Metallica (riffy) i lekka dawka Anthrax (luz) (śmiech). Można tak wymieniać w nieskończoność. Tytuł "Metal Or Die" brzmi jak ostrzeżenie dla tych, którzy nie słuchają metalu. Czy mam rację? Nie, absolutnie nie. Naszym celem jest pokazanie, jak ważny jest heavy metal. Mój dobry przyjaciel powiedział kiedyś, że jeśli nie masz go we krwi, nigdy go nie zrozumiesz... Tym tytułem chcemy pokazać naszą postawę. Jesteśmy głośni, dumni, szybcy, dzicy... Żyjemy metalem. Bardzo łatwo nas przedstawić: prawdziwa metal dla prawdziwych maniaków. Co z promocją albumu? Jesteśmy bardzo dumni z tego, że otrzymaliśmy wsparcie ze strony Pure Steele Promotions, Wykonali wspaniałą pracę, a także chcemy pochwalić naszą wytwórnie płytową Iron Shields Records. Mamy po naszej stronie wartościowych i wiarygodnych partnerów, z którymi chcielibyśmy współpracować również w przyszłości. Wielkie dzięki za wywiad. Nie ma sprawy. Mam nadzieję, że zobaczymy się na jakimś koncercie w Polsce. Up The Mads!!! Bartłomiej Kuczak

Jakimi zatem kapelami się inspirujecie? Zarówno w dawnych czasach, tak jak teraz, staramy się rozwijać własny styl, który jest łatwo rozpoznawalny. Czerpiemy z dorobku

Foto: Madhouse

MADHOUSE

47


Od nagrobka do płyty Infected Mind nadrabiają stracony czas. Po świetnie przyjętej reedycji demo "Lost Existence" z 1993 roku wydali właśnie debiutancki album "Far From Reality" - kawał świetnego, oldschoolowego death/thrash metalu. Gitarzysta Zbigniew "Bero" Ziobro opowiada o kulisach nagrania i wydania tej płyty, zaskakujących powodach reaktywowania zespołu oraz jego dalszych planach: HMP: Reaktywowaliście zespół prawie pięć lat temu. Początkowo z oryginalnego składu było was tylko dwóch, ale stopniowo doszli Darek i Marek - to wtedy poczuliście, że coś może z tego być, nie skończy się tylko na muzykowaniu dla przyjemności czy okazjonal nych koncertach? Zbigniew "Bero" Ziobro: Faktycznie, na początku czyli pod koniec 2013 roku, próbowaliśmy we dwójkę, Kuba i ja. Potem stopniowo dochodzili Adam - perkusja - w 2016r. zastąpił go Marek, Adrian - gitara - w 2016r. zastąpił go Żurek i Darek - wokal. Poniekąd wiem, że Kuba w reaktywacji widział szansę na realizację swojego nadrzędnego celu, jakim było nagranie albumu z Infected Mind. W głowach reszty najprawdopodobniej też tliły się myśli o jakichś ciekawych koncertach, potem być może studio i

Demo "Lost Existence" zostało nagrane na początku 1993 roku, znalazło się na nim sześć utworów + intro. Jego przeznaczeniem było wydanie kasetowe, ponieważ wtedy na rynku dominowały wszechobecne kasety. Natomiast niedługo po nagraniu "Lost..." powstało pięć nowych kawałków i zastanawialiśmy się wtedy czy próbować nagrać drugie demo ,czy też utwory z demówki wraz z nowymi numerami ująć w całość w formie albumu. Plan był, ale sprawa nie doczekała się jednak wtedy realizacji, bo jak wspomniałeś, na skutek zawirowań personalnych zespół zawiesił działalność. Dobre recenzje kompaktowego wznowienia "Lost Existence" i generalnie wywołane nimi większe zainteresowanie zespołem zdopin gowały was do wzmożonej aktywności, której

Foto: Olga Mortar

płyta, ale przede wszystkim chcieli po prostu grać i czerpać z tego satysfakcję. Natomiast moim nadrzędnym celem w reaktywacji zespołu było granie koncertów wraz z zaprzyjaźnionymi kapelami, aby uzbierać środki na nagrobek dla naszego przedwcześnie zmarłego przyjaciela. To był główny powód dla którego dałem się namówić i zdecydowałem się dołączyć. Wtedy nie było dla mnie nic ważniejszego, więc nie zastanawiałem się nad tym co będzie potem. Przedsięwzięcie zakończyło się pomyślnie, nagrobek stoi już od jakiegoś czasu, a my siłą tego rozpędu działamy do dzisiaj. Mieliście też chyba poczucie niedosytu, bo z powodu zawirowań personalnych wasz debiu tancki - i do niedawna jedyny - materiał "Lost Existence" z 1993 nie ukazał się bodajże w pier wotnie założonej formie?

48

INFECTED MIND

celem miał być debiutancki album studyjny z prawdziwego zdarzenia, czy też pracowaliście nad tym materiałem już od momentu reak tywacji? Tak jak wspomniałem wcześniej, zaraz po nagraniu demówki "Lost..." udało nam się zmontować pięć nowych kawałków, które z przyczyn wcześniej wspomnianych nie doczekały się żadnej rejestracji w studiu i nie były nigdzie publikowane. Aż do teraz. W końcu utwory te zostały nagrane w studiu i teraz wraz z numerami z demówki tworzą integralną całość albumu "Far From Reality", który wyszedł w marcu tego roku. Dodam jeszcze, że odtworzenie tych pięciu kawałków możliwe było dzięki temu, że zachowała się kaseta z jednej z ówczesnych prób. Dlaczego zdecydowaliście się na ponowne nagranie "Far From Reality" - pierwotna wers -

ja opublikowana na demo w roku ubiegłym nie spełniła waszych oczekiwań, czy też od razu założyliście, że w momencie znalezienia wydawcy raz jeszcze wejdziecie do studia? Właściwie zaraz po reaktywacji zaczęliśmy z dużym zaangażowaniem sukcesywnie odkurzać cały materiał sprzed lat czyli numery z "Lost..." oraz te pięć utworów, które nie ukazały się nigdzie w żadnej formie. Krok po kroku, kawałek po kawałku, tak zostały reanimowane te numery pochodzące z pierwszej połowy lat 90. W momencie kiedy po latach ponownie zebraliśmy się do kupy właściwie każdy z nas miał inny cel w tej reaktywacji. Chyba jedynym człowiekiem w kapeli, który od samego początku dążył do tego, aby wejść z zespołem do studia i nagrać płytę był Kuba. Po zakończeniu inicjatywy związanej ze wspomnianym wcześniej nagrobkiem wszyscy ujednoliciliśmy swoje cele w jeden główny, którym było przygotowanie materiału na album i nagranie go w studiu. Był rok 2014, a my ogrywaliśmy się na lokalnych koncertach i w międzyczasie na próbach szlifowaliśmy cały materiał pod kątem studia. Na początku 2015 byliśmy już nawet na rozmowach wstępnych w Kosa Buena Studio i dogadywaliśmy się odnośnie pierwszych terminów. Wtedy nastąpiła pierwsza po reaktywacji roszada w składzie. Z przyczyn obiektywnych kapelę musiał opuścić Adam - dobry garowy. W tej sytuacji musieliśmy przełożyć nagrywanie płyty i szukać następcy na jego miejsce. Tak więc pierwsza próba nagrania płyty miała miejsce już w 2015 roku, a reedycja demówki "Lost Existence" wydana na CD przez Thrashing Madness oraz pierwsze związane z tym opinie i recenzje dopiero dwa alta później. Jednak ta świetnie wydana reedycja na pewno w jakimś stopniu dodatkowo nas zmotywowała do pracy nad materiałem i wejścia do studia. Jak wiesz udało się to w końcu i w marcu tego roku wyszedł album "Far From Reality". Zmianie uległa też okładka, ale to już chyba był taki bardziej kosmetyczny zabieg, zważywszy, że musieliście nagrać na nowo całą płytę? Dobrze odbieram ten zamysł, że skoro nowa wersja płyty, to i cover musiał ulec zmianie, żeby nie wprowadzać ludzi w błąd? No nie do końca jest tak że zdecydowaliśmy się ponownie nagrać "Far From Reality", ponieważ jest to nasz debiutancki album i w takiej formie został nagrany tylko raz. Jeśli masz na myśli limitowaną wersję promocyjną to faktycznie różni się ona od oficjalnego wydania okładką, lecz zarówno na promocyjnej jak i oficjalnej jest to ten sam materiał, to samo nagranie. Z tą różnicą, że do oficjalnego wydania doszły krótkie intra przed niektórymi utworami. Jeżeli natomiast chodziło ci o to że na "Far..." można usłyszeć znajome dźwięki, to owszem na tej płycie znajdują się utwory z demówki "Lost..." (są nagrane w troszkę nowszej wersji) i to może trochę mylić, ale pięć kolejnych numerów jest absolutnie premierowych, dotąd nigdzie nie nagrywanych i nie publikowanych. Wszystkie te utwory razem tworzą całość pod szyldem "Far From Reality". Natomiast "Lost Existence" to jest tylko demo z 1993 roku, na którym znajduje się sześć kawałków w tym dwa instrumentalne. Jeden z nich zyskał tekst i w nowej wersji trafił na "Far...". Myślę, że to są jednak dwie różne płyty i nie chodzi mi tylko o różnicę w brzmieniu ale np, w ilości utworów. Na "Lost..." znajduje się sześć kawałków, a na "Far..." jest ich dziesięć, utwory są bardziej czytelne, niektóre w nowszej wersji. Stąd też dwie różne okładki. Brzmienie "Far From Reality" potwierdza jed nak, że było warto i pewnie w żadnym razie nie


żałujecie tej decyzji, mimo dodatkowych kosztów? Oczywiście że było warto, ponieważ już po pierwszych dźwiękach słychać dużą różnicę w brzmieniu, dynamice i generalnie w jakości oczywiście na korzyść "Far...". Należy jednak pamiętać że demo "Lost..." zostało nagrane w 1993 roku i brzmienie na nim jest jakie jest, ale jak na ówczesne standardy nie było najgorsze. Jesteśmy amatorami i jesteśmy na etapie dokładania do zespołu, więc nasz budżet jest ograniczony. Może gdybyśmy dysponowali większymi środkami, to zrobilibyśmy niektóre rzeczy jeszcze lepiej i dokładniej, ale tak jest bardziej adekwatnie do naszych możliwości i nie żałujemy poniesionych kosztów. Pracowaliście tym razem w Kosa Buena Studio Rafała Kossakowskiego i wygląda na to, że jest to realizator oraz miejsce godne polece nia? Studio znajduje się w podziemiu domu, w którym mieszka Rafał wraz z rodziną. Dom położony jest na malowniczym wzgórzu pod Chrzanowem. Pisząc w podziemiu nie mam tutaj na myśli pomieszczeń piwnicznych zaadoptowanych na studio, lecz dokładnie zaprojektowanie od A do Z profesjonalne studio. Znajduje się tam też pokój, w którym przyjezdna kapela może się przespać, do dyspozycji nagrywających jest też wyposażona kuchnia oraz toaleta z natryskiem. Jednym słowem warunki do nagrywania są świetne. Rafał jest stosunkowo młodym człowiekiem, ale za to z dużym bagażem doświadczeń w branży muzycznej, a konkretnie w kwestii realizacji dźwięku. Mimo tego, że Rafał nagrywa różnego rodzaju muzykę to jak sam twierdzi wychował się między innymi na takich kapelach jak Metallica, a muzyka metalowa nie jest mu obca. Kosa jest bardzo komunikatywnym, wesołym i empatycznym gościem, co sprawia, że w czasie nagrywania bardzo dobrze się z nim współpracuje. Kosa Buena Studio nie jest jeszcze dobrze znanym studiem na rodzimym rynku muzyki metalowej ale myślę, że będzie się to sukcesywnie zmieniać, bo jest godne polecenia: zarówno dla młodych kapel, jak i zespołów z stażem. Jak znam Leszka Wojnicza-Sianożęckiego, to pewnie od razu zachwycił się "Far From Reality" i uznał, że musi to wydać w Thrashing Madness, tak więc pewnie nawet nie musieliście za bardzo rozglądać się wśród innych firm, rozsyłać większej ilości demówek? Dokładnie tak było. Jedną z limitowanych płyt promocyjnych wysłaliśmy właśnie do Leszka, a on po niedługim czasie odezwał się twierdząc, że chciałby wydać ten materiał w Thrashing Madness. Byliśmy zadowoleni ze współpracy z Leszkiem i Thrashing Madness podczas wydawania reedycji demówki "Lost..." w tamtym roku, więc nie rozglądaliśmy się zbytnio za inną wytwórnią i poszliśmy przetartą drogą, ponownie decydując się na współpracę z Thrashing Madness. Dla was też ma to zapewne znaczenie, że album ten ukazuje się w tak cenionej wytwórni, znanej nie tylko z doskonałego katalogu archiwalnych nagrań, ale i starannego doboru współczesnych kapel, a do tego z płytami wydawanymi rewelacyjnie również pod wzglę dem edytorskim? Oczywiście, że ma to dla nas duże znaczenie. Leszek wraz ze swoim Thrashing Madnes znani są w Polsce i nie tylko ze starannego doboru zespołów, które czasem okazują się być diamentami czy też unikatami, wygrzebanymi gdzieś z otchłani przeszłości. Natomiast wydane przez

niego na CD np. reedycje tych kapel,w tym i nasza, to profesjonalnie produkcje od A do Z, wraz z ciekawie zaaranżowanymi i bogatymi bookletami wewnątrz. Świetna robota. To była super sprawa móc współpracować z Leszkiem przy wydawaniu najpierw reedycji "Lost...", a potem "Far...". Moment otrzymania gotowych płyt był więc dla was pewnie małym świętem, mimo tego, że przeżywaliście już coś takiego przy okazji pre miery archiwalnego materiału "Lost Existence"? No tak. Rok temu mieliśmy namiastkę którą była reedycja na CD demo "Lost...". Przyznam szczerze, że nie przypuszczałem, iż kiedykolwiek ten materiał doczeka się reedycji na CD i do tego tak wspaniale wydanej. Jednak prawdziwym powodem do świętowania było wydanie w tym roku debiutanckiego albumu "Far From Reality". Jakość i poziom wydania takie same jak w przypadku "Lost...", czyli pełen profesjo-

dował, że z tego rozpędu nagraliśmy album. Faktycznie wygląda to tak, jakby jakaś opatrzność sprawiła, że zebraliśmy się ponownie do kupy i mogliśmy dokończyć dzieło zamykając tamten okres naszej działalności właśnie płytą "Far...". Pewne jest, że gdyby doszło do nagrania płyty w okolicach połowy lat 90., to na pewno album składałby się z tych samych utworów ,które znalazły się teraz na "Far..." i właściwie na tym koniec analogii. Natomiast jeżeli chodzi o jakość i brzmienie, to najprawdopodobniej wyglądałoby to trochę gorzej niż teraz, a na wydanie takie jakie dzisiaj wypuszcza Thrashing Madness też raczej nie moglibyśmy w tamtym okresie liczyć. Dla kapel takich jak nasza dobre studia, jak i liczący się na rodzimym rynku muzycznym wydawcy, były poza zasięgiem. Można więc powiedzieć, że ten materiał na tym ponad 20-letnim poślizgu jednak zyskał: jest niezła jakość, jest super wydanie, jest też możliwość szerszej promocji poprzez różne wydawnictwa i strony internetowe zajmujące się tematyką me-

Foto: Ewa Kubec

nalizm. My natomiast dzięki temu że nagraliśmy "Far..." mogliśmy dokończyć swoje założenia sprzed lat, więc w takich okolicznościach koniecznie musieliśmy to uczcić i trochę poświętować, bo przecież nagrywamy coś raz na 25 lat. (śmiech) "Far From Reality" to świetna płyta - myślisz, że wszystko musi toczyć się z pewnym ustalonym gdzieś poza nami porządkiem rzeczy i to, co działo się u was przez ostanie ćwierć wieku sprawiło, że udało wam się koniec końców nagrać taką petardę? Innymi słowy: czy w roku choćby 1996 też bylibyście w stanie osiągnąć coś takiego? Nie jestem przesądny, nie wierzę w pechowe czarne koty przebiegające drogę, kominiarzy, zakonnice na rowerze albo jakieś inne siły nadprzyrodzone, ale okoliczności naszej reaktywacji na przełomie 2013/14 wyglądały co najmniej ciekawie. Śmierć naszego przyjaciela niejako wymusiła na nas, a na pewno na mnie, chęć reaktywacji zespołu w celu kwestowania środków na nagrobek dla kolegi. Można więc powiedzieć że jest pośrednio odpowiedzialny za tę reaktywację. Mniej więcej w tym samym czasie dosyć przypadkowo stworzyły się warunki do grania - sala do prób, sprzęt do grania. W efekcie splot tych wszystkich okoliczności doprowadził do reaktywacji Infected Mind i spowo-

talową. Wtedy promocja w sieci nie byłaby możliwa. Wasz death/thrash imponuje pod każdym względem - można więc powiedzieć, że z jed nej strony szkoda tego straconego czasu, ale skoro wróciliście w formie lepszej niż kiedykolwiek, to nie ma co już tego rozpamiętywać trzeba grać, promować "Far From Reality" i stopniowo odbudowywać pozycję zespołu? Jeśli chcesz zrobić krok do przodu to nie patrz w tył. Niby tak, ale zdarza się jednak, że czasem przez głowę przemknie mi myśl z tych w rodzaju "co by było gdyby...?". Mamy coś takiego w sobie jak wyobraźnia, a ona ma to do siebie, że lubi sobie czasem pobujać (śmiech). Pierwsze takie uczucie miałem przy okazji wydania reedycji "Lost...". Trzymając w ręku to wydanie pomyślałem sobie wtedy - "jak to by wyglądało, gdyby Infected Mind nie zawiesił działalności i istniałby do dzisiaj i w jakim miejscu bylibyśmy teraz?". To normalne w takich sytuacjach i nie przeszkadza to w tym, aby grać koncerty z ciekawymi kapelami i promować album "Far..." oraz w tym, aby myśleć o nowym materiale. Jednym słowem koncentrujemy się też nad tym, aby zrobić kolejny krok do przodu. Propozycji koncertowych macie coraz więcej, dzielicie też często scenę z bardzo znanymi ze-

INFECTED MIND

49


HMP: Cześć, wydaliście swój debiut w końcówce 2017 roku. Możecie na początku powiedzieć coś na temat tego, jak wasze wydawnict wo zostało przyjęte przez prasę? Ile sprzedaliście już kopii? Vexovoid: Cześć i dziękujemy za możliwość udzielenia wywiadu. "Call of the Starforger" ma się świetnie. Nasi fani są oddani. Wspierają nas przez cały ten okres wydawniczy. Dostajemy masę pozytywnych reakcji, od ludzi którzy odkrywają nas po raz pierwszy i od prasy ogólnie. Sprzedaliśmy już prawie 400 - 450 fizycznych kopii, tak szczerze, to już straciliśmy rachubę. Jeśli mielibyście powiedzieć jedno zdanie na temat waszego debiutu, jak ono by brzmiało? Z pewnością byłoby to: kolejna podróż do kosmosu dedykowana fanom Vektor. Foto: Nathan

społami, jak choćby Dragon czy Kat Romana Kostrzewskiego, ale równie chętnie gracie także z młodymi kapelami? Faktycznie z czasem dostajemy jakby coraz więcej propozycji koncertowych ale większość tych już zagranych to zasługa naszej aktywnej pani manager Ewy Kubec, która prężnie działa na tej płaszczyźnie. Owszem, czasami zdarzy się że zagramy koncert z tuzami polskiej, i nie tylko, sceny metalowej, takimi jak wspomniane przez ciebie Kat & Roman, Dragon czy Betrayer, a ostatnio nawet czeski Hypnos, ale właściwie większość koncertów gramy właśnie z tymi młodymi kapelami i dodam że chętnie to robimy. Mamy wtedy świetną okazję, aby przyjrzeć się dokładniej modnym dzisiaj trendom oraz talentom w polskiej muzyce metalowej. Niewątpliwie te talenty są i myślę, że w niedalekiej przyszłości będą decydować o polskiej scenie metalowej i niewykluczone, że niektóre z nich staną się tak zwanymi naszymi zespołami eksportowymi, bo potencjał w nich jest. Na Śląsku pewnie nie brakuje klubów czy innych miejsc, gdzie metal wciąż rozbrzmiewa na żywo, a z oczywistych względów logisty czno-praktycznych w swym mateczniku gracie zapewne najczęściej? A co z innymi regionami kraju? Szykują się choćby okazjonalne koncer ty w np. centralnej Polsce? Rzeczywiście na Śląsku jest wiele miejsc i klubów, w których odbywają się fajne i ciekawe koncerty metalowe, zarówno z polskimi gwiazdami jak i zagranicznymi. Wystarczy wspomnieć o katowickim Mega Clubie, bielskim Rudeboy'u, chorzowskim Red&Black, zabrzańskim Wiatraku, w Gliwicach do niedawna mieliśmy Rock'a Club, zostało jeszcze Mrowisko w którym swoje koncerty organizuje Black Silesia. Jest jeszcze sporo mniejszych klubów, gdzie też odbywają się fajne koncerty. Generalnie sporo się tutaj dzieje pod tym kątem i z kon-

certowaniem oscylujemy głównie w tym regionie. Zdarzały się jednak koncerty w ościennych województwach, graliśmy dwa razy w Krakowie, natomiast w ramach eliminacji do Dark Fest 2016 zagraliśmy dwa koncerty w Opolu, a ponieważ jakoś udało nam się przejść te eliminacje więc zagraliśmy jeszcze jeden koncert już na samym Dark Fest 2016 w Byczynie koło Kluczborka. Mimo wszystko faktycznie nie wygląda to imponująco jeżeli chodzi o koncerty poza Śląskiem. Nie będę ukrywał, że bliskość dojazdu ma dla nas znaczenie, ponieważ w mniejszym stopniu koliduje to z naszymi pozazespołowymi obowiązkami, pracą i ustalonym pewnym trybem życia. Ale jeśli pojawi się możliwość wkręcenia na jakiś ciekawy koncert lub ktoś nas zaprosi gdzieś z Polski, to na pewno rozważymy taką ewentualność i postaramy się dopasować. Zyskaliście drugą, niepowtarzalną szansę, ale nie da się ukryć, że w tej chwili pewnie dla każdego z was, z racji wieku, zobowiązań rodzin nych czy zawodowych, Infected Mind to hobby, tak więc chyba nie pomylę się zbytnio zakładając, że będziecie grać tak jak dotąd, na 100% umiejętności i możliwości, ale jednak wyłącznie dla przyjemności ciesząc się z każdej pozytywnej recenzji czy udanego koncer tu? Niestety czas mija bezlitośnie, nieubłaganie i zdajemy sobie sprawę z tego że nasz najlepszy okres na działalność i rozwój kapeli już prawie minął. Co prawda przez okres naszej nieobecności dorosło jedno pokolenie, ale jeszcze kilka lat, mam taką nadzieję, trochę was potorturujemy swoimi ,,dokonaniami" (śmiech). Nie zamierzamy się z nikim ścigać, rywalizować ani cokolwiek udowadniać, a całe te nasze granie to taka alternatywna propozycja do obowiązujących dzisiaj nurtów w tej muzyce. Chyba masz rację twierdząc że raczej pozostanie to dla każdego z nas hobby, chociaż wolałbym tutaj użyć słowa pasja. Póki co to właśnie wydaliśmy płytę, gramy i na pewno będziemy się starać na 100% naszych możliwości, na pewno też będziemy chcieli jeszcze coś nagrać bo o to w tym wszystkim chodzi, czyli o muzykę. Wojciech Chamryk

Aczkolwiek, nie musimy się ograniczać do krótkich zdań. Tak więc, ja tutaj wymienię parę zespołów, które mi się kojarzą z waszą muzyką: wcześniej wspomniany i oczywisty Vektor, Voivod i mniej znany kanadyjski Obliveon. Co sądzisz o muzyce tych zespołów? Jak wpłynęły one na waszą muzykę? Są one definitywnie ważne dla nas, zarówno jako inspiracje, jak i jako coś co nas ukształtowało personalnie. Wzięliśmy pewne inspiracje z tych zespołów i spróbowaliśmy zmieszać je tak, by stworzyć swoje własne brzmienie. Kiedy i gdzie został nagrany wasz najnowszy album? "Call of the Starforger" został nagrany w Hell Smell Studio przy współpracy z Alessandro Gavazzi podczas sierpnia 2017r. Powiedzcie więcej na temat waszej grafiki do "Call of The Starforger". Okładka została stworzona przez Marco Hasmanna, który pracował z zespołami takimi jak Beyond Creation, Abnormal Inhumane, Contarian i tak dalej. Sama grafika pokazuje tytułowego "Kowala gwiazd" który niszczy i asymiluje gwiazdy systemu planetarnego. Co możecie powiedzieć na temat wydawnict wa Earthquake Terror Noise? Earthquake Terror Noise Records jest jednym z najlepszych włoskich wydawnictw, za pracę, którą wykonuje z pewnością zasługuje na to by być bardziej rozpoznawalny na poziomie krajowym oraz międzynarodowym. Mało jest takich wydawnictw, które są szczere i uczciwe wobec zespołów tak jak w wypadku Earthquake Terror Noise. Tak właściwie, jak zaczęliście? Kiedy i gdzie powstał Vexovoid? Kto zainicjował jego pow stanie? Zespół został założony przez Leonardo, Danny'ego oraz Salvatore w roku 2013. Wspomniani założyciele grali wtedy jeszcze w zespole Drunken Corpse. Jak doświadczenie z ReaniManiacs wpłynęło na wasz zespół? Z pewnością te dwa zespoły (ReaniManiacs i Vexovoid - przyp. red.) są różne od siebie, aczkolwiek doświadczenie wyciągnięte z ReaniManiacs z pewnością pozwoliło nam dokonać właściwych wyborów. Co sądzisz obecnie o waszej EPce, "Heralds of The Stars"? Po kilku latach ponownie posłuchaliśmy ten album, to było trochę dziwne doświadczenie. Byliśmy o wiele bardziej surowi muzycznie, nasz

50

INFECTED MIND


Nasze doświadczenie z pewnością pozwoliło nam dokonać właściwych wyborów Włoski Vexovoid jest zespołem, który powstał na bazie miłości do kosmosu i thrash metalu. Obecnie składa się z basisty i wokalisty Danny'ego Brunelli, gitarzystów Leonardo Bellavista i Morgana oraz perkusisty Mattia Mornelli. Więcej o samym zespole, jego opiniach o swojej i cudzej muzyce w poniższym wywiadzie. Zapraszam. styl był wtedy niedopracowany, jednak ten album był dużym krokiem w przód dla naszego zespołu. Jesteście bardzo stabilnym zespołem, prawie bez żadnych zmień. Robi to wrażenie. Możecie powiedzieć coś o współpracy w waszym zespole? Spójność pomiędzy członkami zespołu, w składzie, jest jedną z podstawowych rzeczy, które są potrzebne by iść dalej. Każdy z nas pochodzi z trochę innego muzycznego świata. Leo jest wielkim fanem progresywnego i technicznego death metalu, Danny i Mattina żyją klasycznym thrash metalem i heavy metalem, kiedy Morgan, nowy członek naszego zespołu, jest fanem staroszkolnego death metalu. Jeśli powiem Howard Philips Lovecraft, to odpowiecie? Na samym początku był on naszym głównym źródłem inspiracji do tekstów. Był to naprawdę niezwykły pisarz, który dał życie nowemu stylowi narracji, który do dzisiaj jest źródłem inspiracji dla wielu, wielu zespołów (co jest prawdą -

przyp. red.). Który film z trylogii "Martwego Zła" jest najlepszym w waszej opinii? Pierwszy i trzeci bezkompromisowo! Możecie wskazać jakiś film, który jest dobry, aczkolwiek nie znany szerszej publiczności? W naszej opinii jest to "Event Horizon". Jest to jeden z tych filmów, którego wszyscy nienawidzą, tylko takie nerdy, takie jak my potrafią go uwielbiać. Który album metalowy był najlepszy w roku 2017 w waszej opinii? Ostatnio nie było tak dużo zespołów czy wydawnictw, które byłyby w stanie wyjść przed szereg, szczególnie jeśli mówimy o thrash metalu, który jest jednym z najbardziej nasyconych gatunków metalu. Bardzo dobrze się bawiliśmy przy "Nightmare Logic" Power Trip oraz "Woe to the Vanquish" Warbringer. Jeśli mówimy o innych gatunkach metalu, to tutaj chcemy wyróżnić "Ashvattha" The Last of Lucy, która gra technicznego death metal oraz "Con-

queror's Oath" heavy metalowego Visigoth (nawet jeśli zostanie wydany we wczesnym 2018r.). Czy techniczny thrash metal odrodził się w drugiej dekadzie XXI wieku w waszej opinii? Absolutnie, w ostatnich latach powstały takie techniczne thrashowe zespoły takie jak Cryptic Shift, Droid, Teleport oraz wiele innych, bez oczywiście wymieniania tych najbardziej znanych. Co sądzicie na temat włoskiego thrash metalu. Możecie wymienić wasze ulubione zespoły? Włochy mają bardzo aktywną metalową scene pełną niezwykłych zespołów, nie tylko w thrash metalu. Chcielibyśmy wspomnieć zespoły takie jak Game Over, Injury, Hyperblast, Ancient Dome oraz wiele innych - byłaby to zbyt długa lista dla wywiadu. Co chcielibyście przekazać waszym fanom na koniec tego wywiadu? Dziękujemy za czas który nam poświęciliśmy. Drodzy fani, nie możemy się doczekać aby zagrać w waszym mieście i spędzić z wami czas. Do zobaczenia wkrótce! Jacek Woźniak


Siła tkwi w muzyce! Thor to kawał historii tradycyjnego heavy metalu i hard rocka. Mam wrażenie, że u nas ciągle mało znanej. Warto przypominać o tym muzyku, tym bardziej, iż mimo nie najlepszego zdrowia, pracuje bardzo intensywnie i to z nienajgorszym efektem. Czego dowodem są albumu z ostatnich lat: "Metal Avenger" (2015), "Beyond The Pain Barrier" (2017) i "Electric Eyes" (2018). Zapraszam do lektury. HMP: Co było pierwsze kulturystyka czy heavy metal? Co więcej dawało ci satysfakcji, ćwiczenia i występy na zawodach kulturysty cznych czy próby w kumplami z zespołu i granie koncertów? Jon-Mikl Thor: Zacząłem interesować się kulturystyką w młodym wieku, mając siedem lat. Zainspirował mnie do tego serial "Adventures of Superman" i filmy "Hercules". Chciałem być super bohaterem jak Superman i zbudować potężną sylwetkę, którą podziwiałyby inne dzieciaki. Także w tym samym wieku zacząłem grać na instrumentach. Więc można by powiedzieć, że zarówno mięśnie jak i muzyka dawałby mi

do głowy. Emocje odgrywają bardzo ważną rolę w moim procesie twórczym. Pisałem kawałki jadąc autostradą, wspinając się na górę, albo podczas seksu. Mnóstwo podróży życiowych może ożywić wyobraźnię. Używasz nazw Thor, Jon Thor, Jon-Mikl Thor. Czy wiąże się to, przy każdej innej nazwie występujesz z innymi muzykami i grasz zupełnie inny repertuar? Moje pełne imię to Jon Mikl Thor, ale jestem też znany jako Thor czy Jon Thor. Jestem artystą i lubię eksperymentować z różnymi typami muzyki. Ale jeśli chodzi o nazwę, to tylko taka Foto: Thor

nego z postacią Marvela. Stworzyłem moją własną postać: "Thor - The Rock Warrior". Mogę być kreatywny i zrobić co zechcę z moją postacią. Scenografia i kostiumy zmieniają się wraz z każdym albumem. Jak na albumie "Call of the Triumphant" - Thor zamienia się w Zombie Thora. Make up to biała twarz, czarne usta, czarne włosy. Soniczny miecz był używany jako broń na scenie. Na "Unchained" Thor był królem Atlantydy i walczył z olbrzymimi robotami z przyszłości. Zawsze wierzyłem w odgrywanie jak najbardziej ekscytującego występu dla publiczności. Podczas naszej nadchodzącej trasy, będziemy grać "Unchained" w całości w Szweczji na Muskelrock i damy kompletnie inny występ podczas Southpark Festival w Finlandii. Czy jesteś zwolennikiem komiksu, interesu jesz się tą formą sztuki, masz swoich ulubionych komiksowych bohaterów? Tak, jak najbardziej lubię komiksy. Licznie wydano moje komiksy z Thor-Rock Warrior. Mam niezłą kolekcję komiksów ze złotej i srebrnej ery komiksów. Moi ulubieni bohaterowie to "Superman", a ze złotej ery "Zielona Latarnia" i "The Flash". Co sądzisz o współczesnych filmach Marvela o Thorze, chodzisz na nie do kina? Tak, podobają mi się. Niedługo mam zamiar iść na "Avengers: Infinity War". Które filmy bardziej do ciebie przemawiają te z lat siedemdziesiątych np. Superman z Christopher'em Reeve'em czy te współczesne o Avenger'sach i Lidze Sprawiedliwości? Filmy, które cenię sobie najbardziej to te z lat pięćdziesiątych. Pewnie, jako dziecko uwielbiałem filmy pokroju "Superman vs. The Mole Men" z Georgem Reevesem albo "Hercules" ze Steevem Reevesem. Miały wielki wpływ na moją karierę. Był taki moment, że byłeś blisko zagrania w filmie właśnie Thora? Możesz nam o tym opowiedzieć? Tak. W 1977 roku, Stan Lee poprosił mnie, żebym pojechał do Nowego Jorku w celu spotkania się z nim i jego kierownictwem w Marvel Productions. Uważał, że jestem idealnym Thorem i chciał, żebym wystąpił jako Thor w nowym filmie. Dał mi scenariusz. Ostatecznie prace nad filmem zostały porzucone, bo Stan uznał, że przy ówczesnej technologii, film nie byłby dość dobry. Teraz, z grafiką komputerową można zrobić wszystko.

satysfakcję. Kiedy przygotowywałem się do mistrzostw kulturystycznych, na siłowni słuchałem ciężkiej, rockowej muzyki, żeby niejako wprowadzić się w szał. Naprawdę się wtedy napompowywałem. Ale tak samo lubiłem chodzić do sali prób i grać z zespołem. Obydwie te rzeczy szły ze sobą w parze. W twojej muzyce można odnaleźć wpływy hard rocka, heavy rocka, heavy metalu, glam metalu, power metalu, itd., czy gdy piszesz muzykę to zwracasz uwagę na te różnice stylistyczne, czy raczej to kwestia emocji, które chciałbyś przekazać w muzyce? Siedzę w muzycznym biznesie od ponad pięćdziesiąt lat. Przez ten czas pojawili się różni artyści, którzy mogą mieć wpływ na moją twórczość. Ale ja piszę to, co czuję. Melodie i teksty, które piszę, to pomysły, które akurat wpadły mi

52

THOR

etykieta. Jak Arnold Schwarzenegger a.k.a. "Arnold" albo Alice Cooper to "Alice", Dwayne Jonson a.k.a. "The Rock". Okładka "Electric Eyes" wygląda jak fragment komiksu. Powiedz mi czy twoja postać Thora ma coś wspólnego z postacią z komiksów Marvela? Na czym oparłeś kreację swojej scenicznej postaci i jak zmieniała się w raz z twoja karierą? Okładka "Electric Eyes" została namalowana przez Kena Landgrafa z New York City. To także on namalował okładkę "Hail to England" Manowar. Jest wspaniałym kumplem od ponad czterdziestu lat. Ken namalował okładkę komiksu "Thor-Rock Warrior" #1 w roku 1982. Super było znowu z nim współpracować. Mój wizerunek, nazwa, prawa i postać są zarezerwowane przez moją spółkę. Nie mam nic wspól-

Zagrałeś w kilku filmach, który z nich najlepiej wspominasz? Wydaje mi się, że najlepiej zagrałem w filmie "A Family Lost", który był emitowany w sieci Lifetime w USA. "Rock n Roll Nightmare" to produkcja, którą wciąż jestem przesiąknięty. Dostaję tyle korespondencji odnośnie tego filmu. Wiele fanów uznaje go za pierwszy prawdziwy film z Thorem, mimo, że główny bohater nazywa się Triton. Na początku kariery na scenie oprócz młotów używałeś mieczy. Interesuje mnie jak powstają twoje sceniczne gadżety? Wiele kostiumów miałem od projektantów i studiów filmowych. Olbrzymie roboty, olbrzymie pająki, filary, rydwany, głazy i inne takie... Oprócz gadżetów na scenie odgrywałeś rożne scenki. Mnie utkwił fragment filmu gdzie nadmuchiwałeś termofor jak najzwyklejszy balon. Jakie aktualnie sceny odgrywasz na swoim


show? Częścią show scenicznego dla przyciągnięcia uwagi było to, że nadmuchiwałem do wybuchu termofory z dożywotnią gwarancją przy pomocy moich nadludzkich płuc. Ozzy odgryzł głowę nietoperzowi, Alice Cooper się wieszał, a Gene Simmons ział ogniem. Robiłem też pokazy siłowe, na przykład zginałem zębami stalowe pręty, łamałem na pół rejestracje samochodowe, roztrzaskiwałem sobie o klatę betonowe cegły. Nadal mamy niezwykłe występy. Jednak siła tkwi w muzyce! Niedawno przebyłeś bardzo poważną chorobę. Jak to odbije się na twoich występach? Będziesz teraz rzadziej występować czy też bardziej ostrożny na scenie? Jestem w niesłychanej formie. Podczas każdego występu na trasie daję z siebie wszystko. Nie ma żadnych śladów zwalniania. Mam wrażenie, że obecnie jestem jednym z najbardziej żywiołowych i elektryzujących wykonawców na świecie. Kilka razy byłeś już na Starym Kontynencie, czy jest jeszcze szansa, że wkrótce odwiedzisz Europę? Tak, wyruszamy w czerwcu, żeby zagrać na 10tej rocznicy Muskelrock w Szwecji i na South Park Festival w Finlandii. W latach osiemdziesiątych wydałeś dwa albumy studyjne, jedną EPkę i album z nagraniami koncertowymi. Stosunkowo niedawno wyszły ich reedycje. Jakbyś zachwalił nowe wydania tych płyt? Są całe tony moich albumów. Wystarczy wejść na Amazon.com albo bezpośrednio na stronę naszej wytwórni Cleopatra Records (www.cleorecs.com). Jeszcze w latach osiemdziesiątych wydałeś

Foto: Thor

dwa albumy, które były soundtrack'ami do filmów w których brałeś udział. "Recruits Wild in the Streets" wydałeś pod nazwą Jon-Mikl Thor, nato miast "The Edge of Hell" jako Tritonz. Skąd wzięła się nazwa Tritonz? Ja stworzyłem nazwę Tritonz. Napisałem scenariusz i fabułę filmu. Główny bohater nazywa się "Triton", więc nazwałem zespół Tritonz. W twojej karierze używałeś jeszcze dwóch nazw Thor & the Imps oraz Thor & the Ass Boys. Co to za projekty, powiedz coś o nich? Thor and The Imps powstało w 1976 roku. Miałem naprawdę małych muzyków. Dlatego nazwałem ich The Imps (chochliki przyp. red.). Kanadyjska legenda gitary Foto: Thor Frank Soda był jednym z nich. Podnosiłem go sobie nad głowę, kiedy grał solówkę i wrzucałem w publiczność. Thor and the Ass Boys był jednorazowym zespołem punkowym powstałym w latach 90. jako eksperyment. Graliśmy na uniwersytetach i koledżach po całych Stanach. Jednym z ostatnich twoich soundtrack'ów jest "Thor - I Am Thor - Original Motion Picture Soundtrack". Zawiera on muzykę do filmu dokumentalnego o tobie i zespole. Jeszcze filmu nie oglądałem, ale w informacjach, które znalazłem o tym filmie, wynika, że film był kręcony gdy jeszcze nie doszedłeś do siebie po chorobie. Nie krępowało cię to oglądając ten film, nie wszyscy lubią jak pokazuje się ich w nieko rzystny sposób? Musisz obejrzeć ten film. Wygrałem wiele nagród. Niektórzy recenzenci nazwali go najlepszym muzycznym filmem dokumentalnym. Ta produkcja traktuje o ludzkim przedmiocie zainteresowań. Nie wszystko układa się w życiu perfekcyjnie. Trzeba pokonać pewne przeszkody. To ci, którzy potrafią burzyć ściany, kopać kopiących, śmiać się ze

śmiejących, są prawdziwymi bohaterami. Nie słódź w dokumencie, bo wtedy to gówno prawda, pokaż prawdziwą historię. Nie ma ani jednego artysty, który nie napotkałby większego problemu podczas swojej kariery, bez względu na jego popularność. To szalony przemysł i dziki świat. Inną kwestią, która była zaznaczona w filmie, to że mimo nienajlepszej kondycji byłeś niesamowicie oddany muzyce, koncertom, fanom i sprawom związanym z trasą. Fani są numerem jeden! Nieważne co się z tobą dzieje, musisz wyjść i dać im rocka! Od momentu gdy wróciłeś, czyli od drugiej polowy lat 90., wydałeś wiele płyt, reedycji, kompilacji, albumów studyjnych, itd., jest tego tak wiele, że można się pogubić. Które z tych albumów są najważniejsze, które z nich w pier wszej kolejności powinien kupić twój fan? Myślę, że te albumy są najważniejsze: 1977: "Keep The Dogs Away" 1983: "Unchained" 1985: "Only The Strong" 1996: "Anthorlogy: Ride of The Chariots" 1998: "Thunderstruck: Tales from the Equinox" 2000: "Dogz II" 2002: "Call of the Triumphant" 2004: "Beastwomen from the center of the Earth" 2005: "Thor against the World" 2006: "Devastation of Musculation" 2015: "Metal Avenger" 2017: "Beyond The Pain Barrier" 2018: "Electric Eyes" "Electric Eyes" to album nagrany w 1979 i wydany po latach dopiero teraz. Dlaczego nie udało się wydać albumu w momencie nagrania i dlaczego postanowiłeś zrobić to teraz? Ówczesna wytwórnia wtedy, w 1979 roku, chciała raczej albumu z produkcją typu "Keep The Dogs Away". "Electric Eyes" był bardziej

THOR

53


surowy i organiczny. Więc został odstawiony na półkę. Zawsze chciałem go wydać. To dzieło było zagubione przez wiele lat. Niedawno zostało odnalezione i kierownictwo Cleopatra Records go posłuchało i pokochało. Ile jeszcze takich rarytasów jest w twoim sej fie? Niedawno odkryłem jeszcze parę. Więc niedługo kolejne perełki będą wydane. Słuchając twojego najnowszego albumu "Beyond The Pain Barrier" mam wrażenie, że od dawna nie byłeś w tak dobrej formie... Odnoszę wrażenie, że moje wokale stają się silniejsze. A "Metal Avenger" to wciąż jeden z moich ulubionych albumów. Na tym albumie znalazła się tradycyjny heavy metal, który jest syntezą tego co grałeś przez lata swojej kariery. Odnajdziemy w nim pewne elementy hard rocka i power metalu, ale to co mnie najbardziej zachwyca to twój mocny wręcz epicki głos. Dzięki. Przeszedłem trening wokalny, tak żebym śpiewał z przepony, a nie tylko zdzierał gardło. Więc moje wokale są lepsze zarówno na żywo jak i w studiu. Na twojej poprzedniej płycie "Metal Avenger" w tytułowym kawałku - w dodatku znakomitym - wspierał cię Fast Edie Clarke. Niestety już odszedł od nas. Nie masz wrażenia, że powoli odchodzi pewna epoka, twoja i moja? Było mi niebywale smutno, kiedy odszedł Ed. Znałem wszystkich z Motorhead, lata temu mieliśmy tego samego menadżera w Anglii, Douglasa Smitha. Kiedy niedawno grałem w Hollywood, w lutym podczas trasy po USA, poszedłem na obiad do Rainbow Room. Widziałem posąg Lemmiego. Ciężko było mi uwie-

Foto: Thor

rzyć, jedliśmy razem obiad w Londynie w 1984 roku. To było jak wczoraj. A teraz go nie ma, a jego wizerunek został uwieczniony w posągu. Czas leci bardzo szybko. Nadal wydaje mi się, że heavy metal będzie trwał jeszcze przez wieki i prześcignie czas. Jest wiele świetnych młodych zespołów, które poniosą pochodnię naszej muzyki w przyszłość. Będzie ciekawie, jeśli Lemmy, Eddie Clarke i Motorhead będą pamiętani za 100 lat. Kto wie, kto z naszej ery zostanie zapamiętany? Jakbyś miał teraz podsumować swoją karierę muzyczną, jakie jest największe osiągniecie Thor'a? Dostaje mnóstwo korespondencji od fanów, którzy mówią, że moja muzyka pomogła im przetrwać trudne czasy w życiu. To było jak latarnia w środku nocy. Był taki facet w San Francisco, który miał raka i powiedział mi, że słuchał codziennie "Only The Strong", co pomogło mu wygrać z chorobą. Jeszcze pewien wysoko postawiony człowiek w Boston mówił, że słuchał "Call of the Triumphant", żeby przygotować się psychicznie na spotkania biznesowe. Jeśli moja muzyka może pomóc ludziom w życiu, to uważam to za moje największe osiągnięcie.

Foto: Thor

54

THOR

Jak długo będziesz nagrywał płyty i grał na scenie? Planujesz za jakiś czas iść na emeryturę czy raczej zamierzasz być artystą, który będzie pisał muzykę i grał na sce nie dopóki wystarczy

mu sił? Mam sporo energii. Czuję się, jakbym był młodym trzydziestolatkiem. Więc, tak długo, jak jest we mnie entuzjazm, będę dostarczał rocka! Niedawno ogłoszono, że Glenn Tipton ma Parkinsona i dlatego jego miejsce zajmie Andy Sneap. Paul Stanley ostatnio udzielając wywiadu też sformułował myśl, że wyobraża sobie, że ktoś go zastąpi. Porównał Kiss do drużyny sportowej, gdzie na ich miejsce może przyjść każdy, kto jest aktualnie najlepszy. W ten sposób według niego Kiss może istnieć jeszcze wiele lat, jak odejdą oryginalni muzycy? Co myślisz o takim pomyśle? Myślę, że to super sprawa, ale fani wolą zobaczyć prawdziwego, oryginalnego artystę. Są różne zespoły, które grają nasze covery i odwalają kawał dobrej roboty. Iron Thor z Niemiec, Zon Thor z Kanady, Fin Thor z Finlandii, Legion of Thor z Brazylii. Z kolei koledzy Ronnie James Dio w prowadzili w życie pomysł hologramu, nie wszystkim przypadł do gustu ten pomysł. Chciałbyś aby twoi koledzy objeżdżali koncerty z twoim hologramem? Wyobrażasz to sobie? Myślę, że to wspaniałe. Technologia będzie coraz lepsza. To ciekawa alternatywa. Ale fani zawsze chcą prawdziwego artysty, nawet jeśli widzą jego hologram albo tribute band. No, ale Elvisa i Dio nie ma z nami. W tym sensie to super opcja. Czy młode pokolenie muzyków jest w stanie nadal dumnie dzierżyć sztandar tradycyjnego heavy metalu? Masz może swoje ulubione młode kapele, które grają tradycyjny heavy metal? Pewnie, mamy niesamowitych młodych artystów, którzy niosą pochodnię klasycznego metalu dla następnych generacji. Metal nigdy nie umrze. Lubię Greta Van Fleet, Bullet, Helvetets Port i innych… Michał Mazur Tłumaczenie: Karol Gospodarek


Thor - Metal Avenger 2015 Dedline Music/Cleopatra

Wydaje się, że głównym pomysłem na "Metal Avenger" byli goście. W sumie przy nagrywaniu tego krążka wzięło udział siedmiu zaprzyjaźnionych muzyków, z kręgów heavy metalu, punka i hardcore'a, co daje prawie połowę materiału, który znalazł się na tym albumie. Płyta zaczyna się autorskim, znakomitym heavy metalowym kawałkiem "Out Of Control". Jednak wiadomo, że Thor bardzo lubi swój heavy metal przeplatać hard rockiem, tak jest z "King Of Thunder And Lightning". Natomiast w kolejnym własnym kawałku "Destruct" dorzuca także odrobinę rock'n'rolla. Natomiast "Havy Load" i "Legions Of The Psykon World" to rytmiczne, pulsujące utwory, gdzie pobrzmiewają jakieś echa bluesa, boogie czy klasycznego rocka. "Atomic Man" wydaje się dość nijaki. Te nienajlepsze wrażenie rozwiewa rozpędzony i rozbujany "Wings Of Destiny". Natomiast na finał znalazła się metalowa ballada "Law Of The Universe", która też nie wzbudza zachwytów. Natomiast, jeśli chodzi o część z udziałem gości, rozpoczyna się ona prawdziwym ciosem. Jest to drugi na płycie tytułowy "Metal Avenger", zawiera szybki i mocny heavy metal z powerowymi elementami. Gościnnie bierze w nim udział, niestety nie żyjący już, Fast Edie Clarke. Nie tylko najlepszy kawałek na tym albumie ale w ogóle jeden z najlepszych w dokonaniach Thora. Całkiem niezłe są masywne utwory "Master Of Revnge" i "The Hammer". Pierwszy z udziałem Henry Rollinsa, drugi w towarzystwie Jay Jay Frencha. Podobnie można powiedzieć o "Taste Of Victory" gdzie wystąpił Rikk Agnew. W chórkach zaśpiewała też Betsy Bitch, co dało utworowi rockowy oddech. Za to "Drive" wybrzmiał z słyszalnymi rock'n'rollowymi akcentami. W tym kawałku zagrał Cheetah Chrome. Natomiast "Stars Upon Stars" to metalowa ballada z beatlesowskim klimatem. Tu ponownie Thora wokalnie wspierała Betsy Bitch. Kolejnym gościem był Joey Shithead, zagrał on w dość przeciętnym utworze "T.H.O.R.", jedynie co w nim podobało mi się, to skandowanie w refrenie. Ogólnie to typowa płyta dla tego wykonawcy ale niespodziewanie całkiem niezła a nawet dobra. Być może działa tu zasada, że im starszy jest Thor, to tym lepszy. (4)

Thor - Beyond The Pain Barrier 2017 Dedline Music/Cleopatra

Nie spodziewałem sie, że usłyszę Thora w tak dobrej kondycji oraz tego, że jego najnowszy album "Beyond The Pain Barrier" będzie aż tak dobry. Ogólnie cała płyta jest heavy z wyraźnymi akcentami hard rocka. Być może decydujący wpływ miała na to nowa ekipa, która towarzyszyła przy nagrywaniu tego albumu. Rozpoczynający "Tyrant" okazuje się heavy metalowym kawałkiem z mocnymi akcentami punkowymi. Kolejne cztery kompozycje to już typowe wariacje na

temat klasycznego heavy metalu, z pewnymi elementami hard rocka oraz dbałością o wyraźne melodie. Trudno wybrać, który z nich jest najlepszy, bo znakomicie słucha się takiego "The Calling" ze świetnym refrenem, oraz mocno rozbujanego "On Golden Sea"... Chyba najlepszy fragment płyty. Jednak najbardziej rozpędzony i najbardziej ostry kawałek to "Twilight Of The Gods". Kolejne warianty podejścia do tematu heavy metalu mamy również w dalszych utworach tej płyty. W takim "Galactic Sun" mamy heavy metalowego rock' n'rolla, zaś w "Thunder Road" rock'n'roll jest w oprawie hard rockowej. Z kolei utwory "The Land" i "Deity In The Sky" to dziarskie hard'n'heavy, choć ten drugi utwór jest bardziej hipnotyczny i rozbujany. Natomiast kończący "Quest For Valor" to niezłe heavy, podane z typowy "thorowym" uwielbieniem do hard rocka ale z pewnymi detalami znanymi z epickiego metalu oraz power metalu. Jest jeszcze rozbujany, kroczący hard rock w postaci "Phantom's Light", podoba mi się najmniej, ale całe szczęście nie ma to wpływu na całość. Thor nie jest jakimś wybitnym wokalistą, ale stał się rozpoznawalną marką, a na "Beyond The Pain Barrier" brzmi dla mnie lepiej niż za młodu. Zebrane kompozycje również brzmią bardziej żwawo. Ogólnie Thor wypuścił bardzo udany album (4,7)

Thor - Electric Eyes 2018 Dedline Music/Cleopatra

W latach osiemdziesiątych Thor wydał dwa studyjne albumy, EPkę oraz koncertówkę, a także dwa krążki, które były soundtrackami. Dopiero po powrocie pod koniec lat dziewięćdziesiątych Thor rozwinął skrzydła i zaczął wydawać oprócz nowych albumów, również wszelkie kompilacje oraz reedycje płyt z lat osiemdziesiątych. W bieżącym roku pojawił się również album, który został nagrany w 1979 roku a nie wydany do tej pory. Dlaczego tak się stało to jedynie sam zainteresowany może odpowiedzieć. Jednak jakie by nie były to powody, dobrze się stało, że zdecydowano się na opublikowanie tych nagrań. Krążek zawiera utwory w doskonale znanym "thorowym" stylu, czyli heavy metal w hard rockowej oprawie, choć odnajdą się też elementy rocka. A może odwrotnie? Hard rock w heavy metalowych ornamentach... W wypadku "Electric Eyes" produkcja jest typowa dla ery hard rocka, niestety jest trochę archaiczna. Wystarczy wspomnieć Kiss i jego "Dynasty" z 1979 roku, produkcja tego albumu z pewnością przebija album Thora. Być może to był powód wstrzymania wydania tego krążka, jakby nie było świat wkraczał już w kolejną epokę. Teraz jest to niuans mało ważny, bo ta hard rockowa produkcja jeszcze bardziej wzmacnia ciekawość tym krążkiem. Ogólnie płyta jest bardzo interesująca, zawiera dziesięć naprawdę udanych kompozycji, urozmaiconych ale dynamicznych. Każdy kawałek ma swoją fajną melodię, można odnaleźć niezłe riffy ("Storm"), ciekawe sola, wszystko w oprawie typowej hard rockowej sekcji rytmicznej. Nie można zapomnieć o charakterystycznym wokalu Thora, który bardziej pasuje do współczesnych czasów, niż do kozaków typu Dio, Coverdale, Gillan. Wspominane rockowe elementy odnajdziemy chociażby w tytułowym "Electric Eyes" i "Twitch (Let's Go)". A w "Poison" usłyszymy wręcz dyskotekową sekcję. To chyba jakaś ówczesna moda, bo Kiss na wspomnianym albumie umieścił kawałek "I Was Made For Lovin' You", który też został wtłoczony w dyskotekową estetykę. Oprócz autorski kompozycji, krążek zawiera także cover, a jest nim "Wild Thing" (The Throggs). Miłośnicy hard rocka i wczesnych wcieleń heavy metalu nie będą rozczarowani "Electric Eyes". W dodatku album będzie wartościowym uzupełnieniem kolekcji płyt Thora. \m/\m/

THOR

55


Zanim zacząłeś działać na własną, współpra cowałeś z kilkoma wytwórniami. Stwarzały Ci one ogromne problemy? Zdecydowanie tak! I było ich wiele.

Rewolucja zaczyna się w Twoim wnętrzu Blaze Bayley to osoba, której chyba żadnemu miłośnikowi ciężkiego grania nie trzeba przedstawiać. Wokalista znany przede z występów w Iron Maiden, od wielu lat z powodzeniem kontynuuje swoją karierę solową. Opowiedział nam co nieco o swojej nowej płycie "The Redemption Of William Black", zbliżających się koncertach w Polsce, przyjaźni z Brucem Dickinsonem i wielu innych interesujących wątkach swojej kariery. HMP: Witaj Blaze. Właśnie ukazała się trze cia i zarazem ostatnia płyta z Twojej trylogii "Infinite Entanglement". Jesteś zadowolony z ostatecznego efektu? Blaze Bayley: Jak najbardziej. Nad produkcją czuwałem osobiście razem z Chrisem Appletonem. Jak zapewne wiesz jestem całkowicie niezależny, nie mam w tej chwili nad sobą żadnej dużej wytwórni płytowej. Działam tylko dzięki wsparciu fanów, którzy wciąż kupują moje płyty. W głównej mierze dzięki temu jestem w stanie kontynuować swoją działalność i realizować kolejne wydawnictwa. Seria albumów "Infinite Entanglement" to bardzo niezwykły i interesujący koncept. Jakbyś przedstawił całą tą trylogię osobie, która jeszcze jej nie słyszała? Jest to utrzymana w klimacie science fiction hi-

niepowodzenia, problemy nie mogą wpływać na Twoją przyszłość. Pewne rzeczy musisz zostawić za sobą. To taka osobista rewolucja. To szukanie zbawienia i patrzenie w przyszłość, która na ten moment nie istnieje. My sami ją tworzymy. To rewolucja, która powinna dokonać się w Twoim wnętrzu i we wnętrzu każdej jednej osoby. Da ci to możliwość prawdziwej przemiany. Patrząc na to w kontekście tekstu utworu "The Dark Side Of Black", bohater mojej historii miał bardzo mroczną przeszłość, miał na sumieniu naprawdę okropne rzeczy. Ale postanowił odciąć się od tego co było, porzucić tytułową ciemną stronę swojej osobowości. W pewnym momencie zaczął wierzyć, że może się w nim dokonać prawdziwa rewolucja. Ostatnio wydajesz swoje albumy rok po roku. Co jest powodem, że Tobie się to udaje, a inne

Foto: Blaze Bayley

storia człowieka, który przeszedł głębokie zmiany wewnętrzne. Składa się ona z trzech albumów. Pierwszy z nich to "Infinite Entanglement". Druga część nosi tytuł "Endure and Survive". Trzecia część to właśnie świeżo wydana "The Redemption Of William Black". Porozmawiajmy chwilę o tekstach. Wers, który szczególnie utkwił mi w pamięci to "Revolution begins inside you" pochodzący z refrenu utworu "The Dark Side Of Black". Patrząc na te słowa poza kontekstem tego kawałka oraz całej historii zawartej na albumie, zgodzisz się, że zmienianie świata należy zacząć od zmiany siebie? Po pierwsze, nie uważam, że w ogóle powinniśmy próbować zmieniać ten świat. Przynajmniej ja nie czuję się na tyle kompetentny, by to robić. Pisząc ten tekst miałem na myśli, że każdy z nas powinien zostawić przeszłość za sobą, gdyż to co zrobiłeś w przeszłości, twoje błędy,

56

BLAZE BAYLEY

topowe zespoły metalowe każą swoim fanom czekać na nową płytę czasem nawet pięć lat? Głównym powodem jest to, że kapele, o których myślisz w większości przypadków są pod skrzydłami dużych wytwórni. Ja, jak już na początku wspomniałem nie mam nad sobą żadnej wytwórni, więc de facto mogę robić, to co tylko chcę. Wsparcie dostaję jedynie od managera, muzyków mojego zespołu oraz oczywiście fanów. Inne zespoły również ciężko pracują przy tworzeniu muzyki, poświęcają temu wiele czasu i energii, ale nie są w stanie nagrać trzech albumów w ciągu trzech lat, i jeszcze przy okazji każdego zagrać trasę promocyjną po świecie. Nam się to udaje. Jak tylko wracam z chłopakami z trasy, robimy sobie dwa dni przerwy i od razu bierzemy się za tworzenie nowego materiału. Przez te trzy lata narzuciliśmy sobie naprawdę szybkie tempo pracy. Ale z efektów jesteśmy niezmiernie zadowoleni.

A jakie konkretnie? Wiele osób pracujących dla dużych wytwórni, nie mówię, że wszyscy, ale spora część z nich nie potrafi zrozumieć istoty heavy metalu. Nie dociera do nich, dlaczego ten gatunek ma tylu fanów, którzy go kochają, dlatego traktują ciężką muzykę marginalnie. Dla mnie, jako fana heavy metalu, ważne jest by robić wszystko zgodnie ze swoimi zasadami, zatem moje koncerty są okazją do kontaktu ze słuchaczami. U mnie nie ma problemu z dawaniem autografów czy robieniem zdjęć. Chętnie podpisuje zarówno swoje solowe płyty, jak i te, które nagrałem z Wolfsbane czy Iron Maiden. Wiele zespołów nie może sobie pozwolić na takie zachowania. Nimi rządzą ludzie z wytwórni, a oni na wiele rzeczy nie wyrażają zgody. Dla mnie fani są zawsze na pierwszym miejscu. Zawsze jak przyjeżdżam do Polski, dostaje ogromne wsparcie od tutejszych fanów. Pierwsza moja wizyta w Waszym kraju miała miejsce w okresie, gdy śpiewałem w Iron Maiden. Pamiętam jak polscy fani śpiewali nam pod hotelem o 5:00 rano. Naprawdę niesamowite doświadczenie. Na początku maja znów zawitasz w Polsce. Zagrasz kilka koncertów. Wystąpisz w małych klubach, a także zawitasz do dwóch mniejszych miejscowości. Dlaczego się zdecydowałeś na taki krok? Przecież spokojnie mógłbyś wypełnić dużą halę. Duże hale nie są odpowiednim miejscem dla mojej muzyki. Co prawda grywam czasem na dużych festiwalach i nie powiem, sprawia mi to frajdę. Ale wybrałem mniejsze miejsca, gdyż chcę mieć kontakt z każdą osobą obecną na koncercie. Chcę też, by każdy mógł mnie zobaczyć z bliska. Pasja, z jaką oddaję się muzyce rozprzestrzenia się na każdą osobę obecną pod sceną. Jest to możliwe szczególnie podczas małych kameralnych koncertów. Poza tym uwielbiam wracać do miejsc, w których już kiedyś występowałem. Nie masz stałego zespołu, zatem powiedz proszę kto będzie Ci towarzyszył na scenie podczas koncertów w Polsce? Ci sami ludzie, którzy towarzyszą mi na scenie od pięciu lat. Z tymi gośćmi zagrałem ostatnie pięć tras. Są to muzycy zespołu Absolva - świetnej brytyjskiej grupy heavy metalowej. Nie biorę nikogo innego na koncerty, gdyż jestem zadowolony z nich i nasza współpraca układa się rewelacyjnie. Pamiętasz pierwszy koncert, który zagrałeś w swoim życiu? Tak. Miałem wtedy 21 lat. Było to z moją pierwszą grupą Wolfsbane. Wystąpiliśmy wtedy dla naszych znajomych i rodziców, ale zebrała się z tego grupa licząca ok 100 osób. Mieliśmy z tego kupę zabawy. Wolfsbane reaktywował się w 2010. Powiedz mi co na dzień dzisiejszy dzieje się z tą kapelą? Każdego roku grywamy jakieś pojedyncze koncerty. W grudniu spotkaliśmy się by zagrać sześć występów. Było to jakieś dwa tygodnie przed Bożym Narodzeniem. Za rok znów to powtórzymy. Próbujemy również tworzyć nową muzykę, ale nie jest to łatwe, gdyż każdy z nas jest zaangażowany w masę innych rzeczy. Swoją solową karierę prowadzisz już osiem naście lat, wydałeś dziewięć albumów studyj-


nych, jednak w świadomości mas ciągle funkcjonujesz jako "były wokalista Iron Maiden" Nie przeszkadza Ci to? Nie, wręcz przeciwnie. Jestem z tego naprawdę dumny. Mam dzięki temu ogromne wsparcie od wielu osób. Album "The X-Factor" osiągnął szczyt list sprzedaży w wielu krajach na świecie, wyprzedzając między innymi Madonnę. Pochodzący z niego utwór "Man On The Edge" był światowym przebojem. Uważam, że odniosłem duży sukces z Iron Maiden. Miałem okazję poznać wielu wspaniałych ludzi podczas tras promujących płyty "The X-Factor" i "Virtual XI". Dzięki temu wielu z fanów Maiden zaczęło się potem interesować moją solową twórczością. Iron Maiden wiele mi dał. To było niesamowite uczucie tworzyć muzykę razem ze Stevem Harrisem i resztą ekipy. Jestem cholernie zadowolony, że piosenka, której jestem współautorem, czyli wspomniany "Man On The Edge" została wybrana na pierwszy singiel promujący album "The X Factor". Tamte czasy wiele mnie nauczyły. Dziś słuchając mojej trylogii "Infinite Entglement", zapewne dostrzegasz znaczną różnicę w moim sposobie śpiewania. Dziś też inaczej podchodzę do tworzenia muzyki i odgrywania jej na scenie. Ale gdyby nie Iron Maiden, prawdopodobnie nie prowadzilibyśmy dziś tej rozmowy. Jednak będąc wokalistą Iron Maiden często byłeś krytykowany zarówno przez fanów, jak i dziennikarzy. Delikatnie mówiąc nie zostałeś przez nich zaakceptowany. Nie mogłeś się także odpędzić od porównań do swojego poprzednika. Jak sobie z tym radziłeś? Wiesz, wielu ludzi którzy nie zaakceptowali mnie jako wokalisty Maiden, nie akceptuje mnie do dziś. Kiedy w 1981 do zespołu dołączył Bruce Dickinson zastępując Paula Di' Anno, ludzie krzyczeli, że chcą z powrotem Paula. Kiedy do grupy dołączyłem ja, ludzie chcieli powrotu Bruce'a. Starałem się robić swoje najlepiej jak tylko potrafię i nie przejmować się krytyką. Wbrew pozorom, było też sporo pozytywnych opinii na mój temat i czułem wsparcie od tysięcy fanów. Nawet tych z Polski. Wiem, że w waszym kraju mam naprawdę ogromną liczbę słuchaczy. Polscy fani są naprawdę niesamowici. Kocham wracać do Was podczas kolejnych tras koncertowych. Jak wspomniałeś, z początkiem maja pojawiam się u Was znowu. Czy to właśnie dlatego koncert nagrany w Polsce zdecydowałeś się wydać jako swoje pierwsze koncertowe DVD ("Alive In Poland" z 2007) Ten pomysł wyszedł od Metal Mind Pro-ductions. Mój zespół, z którym grałem się wtedy rozpadł, więc specjalnie z powodu tego nagrania zebrałem na szybko nowy skład. W tym roku zamierzam wydać kolejne koncertowe DVD. Tym razem będzie to całkowicie moja produkcja. Zamierzam zarejestrować koncert, który odbędzie się 26-ego maja w Nancy we Francji. Setlista będzie złożone z wielu kawałków nagranych po 2007 roku. Wróćmy jeszcze na chwilę do tematu Iron Maiden. Nie jest żadną tajemnicą, że masz dobry kontakt z Brucem Dickinsonem. Ale słyszałem, że nawet on był zszokowany, gdy dowiedział się, że to właśnie Ty zostaniesz jego następcą. Wiedziałeś o tym? Odkąd znam Bruce'a, zawsze był dobrym kolegą. Poznaliśmy się długo przed tym, jak zmieniłem go za mikrofonem w Iron Maiden. Pierwszy raz spotkaliśmy się w Nowym Jorku na małym festiwalu, na którym występowałem z Wolfsbane. Zawsze dostawałem od niego

Foto: Blaze Bayley

wsparcie, zarówno będąc wokalistą Iron Maiden, jak i po odejściu z tego zespołu. Romógł mi załatwić promocję w radio. Dzięki niemu kilkakrotnie byłem zapraszany do różnych audycji jako gość specjalny. Kiedy chciałem nagrać teledysk, użyczył mi swojego symulatora lotów. Jest on naprawdę wspaniałą i pomocną osobą. Miałeś kiedyś pomysł, żeby zorganizować koncert Iron Maiden, na którym pojawią się wszyscy trzej wokaliści, którzy przewinęli się przez zespół. Jak myślisz, istnieją jakieś szanse, by kiedykolwiek to zrealizować? Niestety nie. Chociaż uważam, że byłoby to niesamowite wydarzenie dla wszystkich fanów. Ale nie sądzę by kiedykolwiek to się zdarzyło. Z wielu powodów. Wiemy już, że znasz się dobrze z Brucem. A utrzymujesz jakiś kontakt ze Stevem i resztą byłych kolegów z Maiden? Wiesz, każdy z nasz dziś mieszka w innym miejscu. Poza tym nasz grafik często nie pozwala nam się spotykać. Ja dziś gram tu czy tam, a oni są na drugim końcu świata. Ale kiedy spotykamy się przypadkiem, czy to na jakimś festiwalu, czy po prostu na ulicy, zawsze kilka słów ze sobą zamienimy. W 2013 roku razem z Thomasem Zwijsenem nagrałeś akustyczny album zatytułowany "Russian Holiday". Skąd w ogóle pomysł na takie przedsięwzięcie? Możesz usłyszeć tam naprawdę klasyczne brzmienie gitary akustycznej. Chciałem coś takiego nagrać już od dłuższego czasu. Poza gitarą klasyczną, na tym albumie usłyszysz również skrzypce. Album wypełniają głównie akustyczne aranżacje utworów, które nagrałem zarówno solo, jak i z Iron Maiden. Poza tym są tam jeszcze dwa zupełnie premierowe utwory. Ty jesteś Anglikiem, Thomas Holendrem. Dlaczego zatem album nosi tytuł "Russian Holiday"? Tytuł pochodzi od jednej z premierowych piosenek na tym albumie. Kawałek ten opowiada prawdziwą historię. Musiałem wyruszyć w trasę koncertową zaraz po tym, jak na świat przyszła moja córka. O wiele bardziej wolałbym zostać wtedy w domu, ale niestety z czegoś muszę żyć, a granie koncertów to część mojej pracy. Tekst utworu opisuje prawdziwe sytuacje, jakie zdarzyły mi się podczas tej trasy w Rosji. Zawarta jest w nim też tęsknota za córką. Miała tylko

kilka tygodni, kiedy wyjechałem. Zamierzasz jeszcze kiedyś nagrać podobny album? Tak, jak najbardziej. Zacznę go nagrywać w czerwcu, a ukaże się najprawdopodobniej w październiku lub listopadzie. Więcej szczegółów na razie nie zdradzę. Sporo koncertujesz. Co czujesz, gdy wracasz z trasy do domu? Gdy wracam do domu i mam chwilę odpoczynku od grania, zajmuje się swoją drugą pasją, czyli jazdą na motocyklu. Sprawdzam, czy po takiej przerwie jest jeszcze w stanie odpalić (śmiech). Druga rzecz, za którą naprawdę tęsknie w trasie to mój ogród, który uwielbiam pielęgnować. Jednak mimo to kocham trasy koncertowe, występowanie na żywo sprawia mi ogromną przyjemność. W tym roku również mam zaplanowane wiele koncertów na całym świecie, w tym pięć w Polsce. Powrócę między innymi do Wrocławia do klubu Liverpool, który bardzo mi się podoba. W Tychch zagram w pubie Underground, potem klub Labirynt w Stalowej Woli, klub Semafor w Skarżysku - Kamiennej i na koniec Graffiti w Lublinie. Jestem naprawdę podekscytowany tą trasą po Polsce. Zagramy wiele nowych utworów z trylogii "Infinite Entanglement" i kilka kawałków, które nagrałem z Iron Maiden. Jakiej muzyki słuchasz obecnie na co dzień? Ostatnio głównie muzyki klasycznej oraz klasycznego rocka. Jeśli chodzi o współczesne zespoły metalowe to moim zdecydowanym faworytem jest grupa Sabaton. Chciałbyś na zakończenie powiedzieć jeszcze kilka słów polskim fanom czekającym na Twoje koncerty? Jasne. Nie mogę się już doczekać spotkania z Wami. Po każdym koncercie będzie można swobodnie się ze mną spotkać, porozmawiać czy wziąć autograf. Zamierzam podpisywać zarówno swoje płyty, płyty Wolfsbane jak i płyty Iron Maiden z moim udziałem. Jeśli chcesz sobie zrobić ze mną zdjęcie, jest to kompletnie darmowe. Nie pobieram z tego tytułu żadnych opłat. Dziękuje Wam wszystkim za wielkie wsparcie jakie od Was dostaję. Dziękuje wam za to, że razem możemy tworzyć historię heavy metalu. Do zobaczenia! Bartłomiej Kuczak

BLAZE BAYLEY

57


poważni, jeśli chodziło o sprawy biznesowe Obsession, o nagrywanie, występy, itd. Myśleliśmy, że będziemy razem na zawsze!!!

Sen dalej się spełnia Pod koniec zeszłego roku Inner Wound Recordings wypuściło reedycje trzech pierwszych płyt amerykańskiego zespołu Obsession. Był to impuls do ponownej rozmowy z Michael'em Vescera. Wynika z niej, że jest jeszcze nadzieja aby usłyszeć nowe nagrania Obsession. Jak sam Michael zaznacza nie będzie to łatwe, ale trzeba mieć wiarę. Zanim to nastąpi zapraszam Was to przeczytania krótkiej rozmowy o Obsession i nie tylko. HMP: Ostatni album Obsession wyszedł w 2012 roku. Czyli stosunkowo dość dawno, czy masz w planach nagrać kolejny album z tą grupą, czy w ogóle widzisz przyszłość przed Obsession? Michael Vescera: Mamy nadzieję nagrać kolejny album Obsession, sporo o tym rozmawialiśmy. To dość trudne ze względu na różne grafiki, projekty, trasy, itp. Obsession zawsze było dla mnie rzeczą wyjątkową, więc postaramy się to zrobić niedługo. Najświeższe informacje o Obsession to reedy cje albumów z lat 80. W ten oto sposób Inner Wound Recordings jest pierwsza wytwornią, która ma pełny katalog wydawnictw z Obsession. Czy te wydania mają jakieś specjalne

największy rozgłos, że do tej pory coraz młodsi fani będą wspominać ciebie i twój zespół? Jestem zdumiony, kiedy teraz jestem w trasie wciąż jest mnóstwo, mnóstwo fanów Obsession. To wspaniałe, że młodsi fani nadal kochają ten zespół i chcą wiedzieć o nim więcej. Mam nadzieję, że możemy dać im więcej Obsession!!! Nie żałujesz, że wtedy tobie i chłopakom z zespołu nie udało ci się podtrzymać kariery Obsession? Gdybyście przetrwali bylibyście w zupełnie innym miejscu na scenie niż teraz. Może nawet lepszym... Tak, myślę, że wielkie rzeczy czyhały na Obsession tuż za zakrętem, niestety wszystko się posypało po "Methods...", część członków mia-

Co z tych marzeń się spełniło jak sobie poradziło pokolenie, które tworzyło i słuchało heavy metalu? Miałem to szczęście, że zrobiłem niezłą karierę, ale Obsession odegrało w tym naprawdę ogromną rolę. Nadal mogę jechać w trasę, wydawać różne projekty, itd. Więc, jak o mnie chodzi, sen dalej się spełnia. Nadal uwielbiam być na trasie po całym świecie i grać utwory z mojej przeszłości, i te nowsze. Fani są tym, co kocham najbardziej, wciąż super jest mieć ich w moim życiu!!! Drogi muzyków, którzy współtworzyli Obsession w latach 80. dawno się rozeszły. Miałeś okazję odnowić starą przyjaźń, z którymś z byłych muzyków? Wiesz co robią i jak im się powodzi? Staram się pozostawać w kontakcie z chłopakami, nadal od czasu do czasu koresponduję z Artem Maco i Mattem Karagusem. Jay (Mezies) poszedł dalej ze swoim życiem, a całkiem niedawno Bruce (Vitale) odezwał się do mnie, więc już niedługo będę z nim rozmawiał! Mówiliśmy o możliwym reunionie, ale musimy przedyskutować wszystkie detale, żeby do tego doszło. Ogólnie wszystkim chłopakom powodzi się w życiu! Jednym muzykom którzy tworzyli heavymetalową scenę lat 80. udało się osiągnąć więk szy lub mniejszy sukces, inni ponieśli porażkę. Wszyscy jednak tworzyli tę scenę. Nie wiem czy zauważyłeś, ale powoli ubywa tych ludzi, jedni odchodzą po cichu, pożegnania innych bywają bardzo głośne. Nie uważasz, że jesteśmy świadkami, że pewna epoka zaczęła odchodzić na zawsze? To naprawdę dziwne, wydaje się, że właśnie tak jest, ale kiedy się koncertuję, to widzę, że wciąż jest całe mnóstwo fanów tego typu muzyki. Myślę, że ogólna scena muzyczna zmniejszyła się dla każdego. To smutne, że obserwujemy, jak wielkie zespoły/muzycy odchodzą lub mają problem żeby przetrwać.

Foto: Obsession

dodatki, odświeżoną muzykę albo grafikę? Wznowienia z Inner Wounds są właściwie wierne oryginalnym wydaniom, ale zawierają dodatkowe zdjęcia, notatki, historię. Audio zostało poddane remasterowi, ale to wciąż te same, oryginalne nagrania/mixy. Z którego albumu wtedy wydanego jesteś najbardziej dumny i dlaczego? Chyba z "Methods of Madness", który osiągnął największy sukces. Ten album wyniósł Obsession na kompletnie nowy poziom, a my naprawdę zgraliśmy się jako zespół. Niestety, wszystko się rozpadło rok później, z powodu osobistych problemów między paroma członkami. W sumie to jestem dumny, że wszystkich wczesnych nagrań Obsession, tak właściwie to miażdżyliśmy już zanim wyszło "Methods..."!!! Czy spodziewałeś się, że tamte lata dadzą ci

58

OBSESSION

ła naprawdę liczne problemy. Bruce i ja zostaliśmy jedynymi członkami po trasie "Methods of Madness". Próbowaliśmy zwerbować nowych członków, pracowaliśmy z kilkoma nowymi kolesiami, ale mieliśmy też problemu biznesowe z menadżerstwem/wytwórnią, itp. Naprawdę było to niemożliwie!!! Uważam, że Obsession mogło odnieść znacznie większy sukces, jeśli byśmy kontynuowali, a sprawy miałyby się zupełnie inaczej dla każdego zaangażowanego! Pamiętasz tamte czasy ciągle wyraźnie, czy raczej szczegóły już się zatarły, jak wam się wtedy żyło i jakie mieliście marzenia, czy raczej były to nieustające balangi? To były naprawdę świetne czasy, wszyscy byliśmy dość młodzi i uczyliśmy się każdego dnia. Była wspaniała scena metalowa z dużą ilością miejscówek do grania do wyboru! Chcieliśmy podbić świat i grać wszędzie dla każdego. To też była niekończąca się impreza, ale byliśmy

Dzięki ponownej popularności tradycyjnego heavy metalu, reaktywowało się wiele starych zapomnianych kapel ale powstało także wiele zespołów zakładanych przez młodych muzyków. Niema więc powodów aby obawiać się, że tradycyjny heavy metal przepadnie na wieki. Czy słuchasz tych młodych, śledzisz to co dzieje się na tej scenie, masz jakichś swoich faworytów? Nadal produkuję niemało utworów, więc śledzę nowsze zespoły i to, co dzieje się w muzycznym świecie. Nie mam faworyta, ale podoba mi się fakt, że jest nowa/młoda generacja, która odkrywa na nowo "metal". Mam nadzieję, że przekażą pochodnię dalej! Po rozpadzie Obsession związałeś się z japońskim zespołem Loudness. Wydałeś z nimi dwa wyśmi eni te albumy "Soldier Of Fort une" i "On The Prowl". Czy to złe czasy czyli gwałtowna popularność grunge miały wpływ na to, że przerwałeś współpracę z tym znakomitym zespołem? Loudness - to było dla mnie fantastyczne doświadczenie, niczego nie żałuję. Sprawy miały się naprawdę ekscytująco, kiedy dołączyłem do zespołu, wszystko zdawało się iść świetnie! Było sporo problemów biznesowych z Loudness, nie z samymi członkami, ale z menedżmentem. To nas nieźle hamowało i chyba przeszkodziło w


odniesieniu większego sukcesu. Cały ten grunge naprawdę zaszkodził niemałej ilości metalowych zespołów, ale jak chodzi o Loudness, to wina leżała raczej po stronie złych decyzji biznesowych. Do tej pory jestem w dobrych stosunkach z chłopakami z Loudness i okazjonalnie gramy razem z okazji specjalnych okoliczności!!! Później była prestiżowa współpraca z Yngwie Malmsteen'em, ale to artysta z którym zawsze ciężko się pracuje. Czy w twoim wypadku było tak samo? To było dla mnie naprawdę proste, Yngwie miał do mnie szacunek i pozwolił mi robić, co chciałem, żeby te albumy były jak najlepsze. Dobrze współpracowało się nam razem, a to dlatego, że moje muzyczne korzenie wywodzą się z klasycznego rockowego grania, i chyba to wpłynęło na to, że rozumiałem, w jakim kierunku mam zmierzać, a właśnie tego on oczekiwał!!! Pewna tajemnicą jest dla mnie MVP czyli Michael Vescera Project. Z tego co słyszałem to ciągle był to heavy/power metal ale z pewnym progresywnym zacięciem, zgadza się? Tak, melodic power metal z nutą progresywną, naprawdę fajne rzeczy! Z kim współpracowałeś w MVP, jacy muzycy cie wspierali, kto był głównym kompozytorem i autorem tekstów? Ja napisałem prawie wszystko, ale miałem kilku gościnnych muzyków, z którymi napisaliśmy co nieco razem. Barry Sparks (Yngwie, Michael Schenker) "Metal" Mike Chlasiak (Halford), Jimi Bell (House of Lords), John Bruno (Obsession), Scott Boland (MVP, Obsession). Na moim pierwszym MVP są gitary zrobione przez Yngwie, Douga Abridge'a i Ala Petrelli! Wśród innych gości można wymienić Rolanda Grapowa, Matsa Lassena, Joe Stumpa i Roy'a Z! Mam wrażenie, że albumy MVP są trudno podstępne, może namówisz teraz szefostwo Inner Wound Recordings aby zainteresowali się reedycjami tego projektu? To super pomysł, chciałbym je wznowić, może z jakimiś bonusami, itp.! Oprócz wymienionych zespołów angażowałeś sie w różne projekty, wspomagałeś inne zespoły i muzyków. Czy były to próby odnalezienia swojego miejsca na scenie muzycznej czy raczej próby wzbogacenia swojego warsztatu i doświadczenia? Poza różnymi projektami i trasami, wciąż produkuję niemało rzeczy. Pracuję ze świetnymi muzykami nad różnymi rzeczami i staram się

Foto: Obsession

wspomóc nowe talenty. Cieszę się, jeśli mogę zaoferować jakąkolwiek pomoc aspirującym artystom. W 2017 wystartowałeś z zespołem Vescera, wygląda że nie jest to twój solowy projekt ale normalny zespół. Jaka była reakcja fanów na "Beyound the Fight"? To jest raczej zespół, a jego odbiór znakomity. Koncertowaliśmy po Europie i niemało fanów przyszło, żeby posłuchać tych nowych rzeczy, zaskoczyła mnie taka reakcja. Wydaliśmy to też w Japonii, gdzie odbiór również był niczego sobie!!! Jak współpracuje ci się z muzykami, którzy tworzą obecnie Vescera? W aktualnej rzeczy wistości bardzo duża odległość między muzykami to żaden problem, ale w normalnym zespole bardzo ważne były relacje interperson alne, czyli generalnie wspólnie spędzony czas, pracy nad muzyką, rozmowy czy zabawa. W jaki sposób radzicie sobie z tym problemem? Chłopaki z Vescera są super, naprawdę się dogadujemy. Do tego to zabójczy muzycy, więc wszystko się układa. Tak już po prostu dzisiaj jest, ale dzięki Skype'owi i internetowi, możemy bardzo dobrze się komunikować!!!

Kiedy zaczniecie pracę nad kolejnym albumem Vescera? I kiedy można go spodziewać sie na rynku? Właśnie o tym dyskutujemy, mamy nadzieję, że do końca tego roku. Wszystko zależy od wytwórni, terminów, itp. Życzę ci jeszcze wielu wspaniałych albumów zarówno z Vescera jak i z Obsession, z pewnością twój wspaniały głos dopadnie jeszcze nie jedno metalowe serce. Dziękuję, bardzo mi miło to słyszeć!!! Michal Mazur Tłumaczenie: Karol Gospodarek

OBSESSION

59


Czyli nie zebrałaś składu sama? Skład, jako zespół wspierający, zmontował dla mnie Rodrigo. Kiedy przyszłam do studia i spotkałam tych muzyków, wiedziałam że są moi.

Drugie życie Jakiś czas temu obiegła nas wiadomość, że legendarna Leather Leone (przez lata zupełnie nie było wiadomo, co się z nią dzieje) nagrywa wokale w Białymstoku. Od kwietnia tego roku znamy już efekty tej pracy - to druga solowa płyta wokalistki, następca "Shock Waves". HMP: Powróciłaś jakiś czas temu z Chastain. Kiedy poczułaś, że chcesz też nagrać kolejny album... solowy? Leather Leone: Chastain powstał jako projekt studyjny. Nie miał potrzeby trasy, pewnie nawet kolejnej płyty. Łyknęłam inspirację pod wpływem chłopaków z Brazylii. Potrzebowałam czegoś więcej, oni otworzyli przede mną wiele drzwi, zwłaszcza Rodrigo Scelza. A jak już drzwi były otwarte, po prostu przez nie przeszłam. Czułaś wewnętrzną presję, żeby płyta była tak samo dobra jak "Shock Waves"? Nie uważam żeby ta płyta miała jakiekolwiek

skoczeniem! To dzięki mojemu współkompozytorowi i gitarzyście, Vinnie Texowi. Nagrywał tam wcześniej ze swoim death metalowym zespołem. Byliśmy w okolicy i chcieliśmy popracować nad wokalami. Zaprosili nas. Praca z braćmi z Herz była jednym z najczystszych doświadczeń jakich doznałam muzycznie. Traktowali moje gardło i wokalne możliwości jak nikt wcześniej. Dużo koncertowałam w trasie, nasze terminy były krótkie i byłam odizolowana wokalnie. Musiałam pracować przez pięć przedpołudniowych terminów z rzędu. Normalnie nie śpiewam rano całymi godzinami. Ludzie ze studia stali się natychmiast częścią mojej rodziny.

Wiele kawałków z "II" brzmi jak kontynuacja "Shock Waves". Nowy krążek kryje jakieś stare, nienagrane wcześniej kawałki? Naprawdę? Te utwory to w całości nowy materiał napisany na "II". "Shock Waves" było w innym życiu. Obecnie wszystko jest od tego odległe. Trudno było przywrócić feeling solówek Michaela Harrisa? Nigdy nie byłam z nim w studiu. Tylko słuchałam i podziwiałam to, co robi. To było na tyle dawno temu, że trudno to teraz analizować. Jak "II" mógłby brzmieć gdybyś nagrywała go około roku 1998? Pytam, bo dziś klasyczny heavy metal i lata 80. znów są popularne. Może 20 lat temu Ty i Twoi muzycy wybralibyś cie inne brzmienie? Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Nie tworzyłam wtedy muzyki, nie mogę teoretyzować. W 2011 kiedy ostatni raz rozmawiałyśmy mówiłaś, że okładki do "The Voice of Cult" i "The 7th of Never" są infantylne. Dziś panuje moda na tego rodzaju grafiki. Myślę, że obecnie są bardziej doceniane niż kiedyś. Wciąż ich nie lubię, ale doceniam, że świat tak (śmiech). Podejrzewam, że jesteś wyjątkowo skromną osobą. Nie potrzebujesz wydumanych sesji zdjęciowych, nowa płyta posiada prosty tytuł. Taka osobowość pomaga funkcjonować w świecie muzyki czy wręcz przeciwnie? Nie jestem zainteresowana byciem kimś innym w imię społecznej presji. Rozważam jedynie muzykę, którą robię, a robię ją najlepiej jak umiem. Image nie ma dla mnie znaczenia. Czy to mnie osobiście rani, nie mogę powiedzieć. A raczej prawdę mówiąc, nie dbam o to. Moi ludzie zawsze są ze mną. Jestem metalowym muzykiem i jedynie to ma pierwszeństwo!

Foto: Lether

związki z "Shock Waves". To moment w czasie, magiczne czasy, które zostały w moim życiu. Nie czułam żadnej presji innej niż moja własna. Zawsze starałam się być lepszą, dorastać jako muzyk mający przywilej dalszego wyrażania siebie przez metal. A ten zespół każdego dnia mnie do tego popychał. Masz porównanie. Wielu muzyków mówi, że dziś łatwiej jest nagrać i wypromować płytę... Muzykę teraz tworzy się łatwiej ale piękno nagrywania w studio jest już sztuką utraconą. Tęsknię za tym, warto byłoby mieć okazję jej doświadczyć. Ilość nie czyni jakości, a tak to teraz wygląda. Każdy może robić muzykę. Kij ma dwa końce. Piękne jest, że każdy ma możliwość tworzenia muzyki ale dużo trudniej jest się wyróżnić. Jednak ci z nas, którzy naprawdę mają w sobie metal, mimo wszystko potrafią to zrobić. Nigdy nie chciałam być "gwiazdą rocka", choć chciałam być dobra w tym co robię. Dlaczego do nagrywania wokali wybrałaś akurat polskie studio Herz? Dla wielu osób w naszym kraju Twoja wizyta była dużym za-

60

LETHER

Przez pracę z agresywnym metalem wiedzieli co to wycisk... Tak komfortowo być w studio... Planuję pracować z nimi w przyszłości. Dziękuję Vinnie. A więc była to swego rodzaju przygoda dla Ciebie? Spotkałaś kogoś, kto specjalnie dla Ciebie przyjechał do Białegostoku? Nie miałam wiele wolnego czasu. Vinnie i bracia z Herz dużo ze mnie wyciskali, choć udało mi się pocieszyć miastem podczas kilku przerw na lunch. Piękne miejsce, przyjazne, niespotykanie perfekcyjnie wyglądający ludzie. Naprawdę delektowałam się Polską. Powrót jako "Leather" było Twoim pomysłem czy miałaś muzę lub jakiegoś anioła stróża? Był anioł stróż w postaci Rodrigo Scelzy. On był przyczyną dla której miałam okazję pojechać w trasę po Ameryce Południowej. Uwierzył we mnie, kochał muzykę Chastain i zostaliśmy bliskimi przyjaciółmi. Zawsze mnie wspierał i mówiąc szczerze, zapoznał mnie z chłopakami z Brazylii. Teraz przeżywamy swoje drugie życie.

Teksty na "II" wydają się osobiste... Kim jest "American Woman"? Tak, teksty są wyjątkowo osobiste. Odzwierciedlają moje emocje i spotkanie mojej nowej rodziny. Napisałam je prosto z serca po raz pierwszy w życiu. "American Woman" to ja. Katarzyna "Strati" Mikosz


Dobre kalkowanie Eliminator nie próbuje ukrywać, że powiela tradycyjne wzorce heavy metalu. Czerpie garściami z tego, co w nim najlepsze, czy muzycznie, czy wizerunkowo czy tekstowo. Mimo mocnego zakorzenienia w tradycji, nie popada w przesadę ani tandetę. Jak to robi, przeczytacie w rozmowie z gitarzystą tej brytyjskiej grupy. HMP: Słucham waszej nowej płyty i odnoszę wrażenie, że Eliminator to połączenie klasy cznego europejskiego heavy metalu z wokalem w stylu US metalu, jak Jag Panzer i Queensryche. Jack MacMichael: Schlebia mi to porównanie, a naszemu wokaliście, Dannemu, zapewne też. Nie można mu odmówić tego, że jest pod wielkim wpływem US power metalu, a wiem, że Geoff Tate jest jego ulubionym wokalistą. Jeśli chodzi o muzykę, tu też trafiłaś w sedno. Co prawda mogę mówić tylko za siebie, ale jestem bardziej zainteresowany kontynentalnymi i skandynawskimi kapelami lat 80., więc podejrzewam, że odbiło się to w kawałkach, które napisałem czy które współtworzyłem. Brytyjski heavy ma z reguły bardzo "brytyjskie" brzmienie. I w Waszej muzyce słuchać harmonie czy bas w stylu Iron Maiden oraz Tokyo Blade. To przypadek czy jest coś w bry tyjskim powietrzu? Być może jest coś w powietrzu, w końcu nie podjęliśmy konkretnej decyzji, że chcemy brzmieć jak Iron Maiden czy grać w stylu NWoB HM. Oczywiście słuchamy i cieszymy się kapelami z tej ery, a Iron Maiden wśród nas wszystkich jest naszym wielkim ulubieńcem. Swoją drogą, nie można ufać osobie, która mówi, że słucha heavy metalu, ale nie lubi Iron Maiden! Nie wydaje mi się, żeby było możliwe grać heavy metal nie czerpiąc inspiracji z NWOB HM i Maiden. Niektóre kapele lubią pisac kawałki i przyszłych latach. Wasz 2019 jest bliski... Dlaczego wybraliście tę datę? A może, w roku 2015, kiego do pisaliście, ten rok po prostu wydawał się odległy? Cieszę się, że zapytałaś, bo masa ludzi dziwi się "dlaczego śpiewacie o przyszłym roku?!". Masz rację mówiąc, że 2019 nie jest aż tak futurystyczny jak był w roku 2015, kiedy pisaliśmy ten utwór. Kawałek nazwaliśmy "2019" ponieważ słowa opierają się o "Łowcę Androidów", a to rok, w którym w filmie zaczyna się opowieść. Jesteśmy smakoszami science-fiction, dlatego znajdujemy natchnienie w wielu powieściach czy filmach. Na przykład kawałek "Lost in the Void", który ukazał się ostatnio na składance "British Steel", jest luźno inspirowany filmem "Ukryty Wymiar". Nieco dziwaczna, ale bardzo przyjemna kosmiczna swawola z Samem Neilem i Laurence Fishburne. Jak tu jej nie kochać?

rafrazuję Tony'ego Iommiego czy Roba Halforda, ale jeśli chce się grać muzykę, która będzie ciężka lub agresywna, po prostu nie wydaje się właściwe śpiewanie o pluszowych, głupawych rzeczach. Muzyka Eliminator z jednej strony jest klasy czna i tradycyjna, z drugiej strony w ogóle nie kiczowata. Wiele obecnych "oldschoolowych" kapel popada w kreskówkowość, a muzyka wydaje się przesadzona. Jak udaje Wam się uch wycić te proporcje? Cóż, dziękuję. Bardzo mi miło to słyszeć. W zupełności się zgadzam, że istnieje pewien "kreskówkowy" podtekst współczesnego heavy metalu i myślę, że kłamalibyśmy, gdybyśmy zaprzeczyli, że dawniej tak nie było. Heavy metal jest sam w sobie nieco teatralny i krzykliwy, łatwo jest więc bezwiednie przesadzić. Nie zawsze jednak jest to problem, bo jest wiele takich zespołów, które są na szczycie i które uwielbiam. Miło słyszeć, że nie zaklasyfikowałaś nas do kiczowatych, ale z pewnością nie powiedziałabyś tego o naszej pierwszej EP, która - gdy jej teraz słucham - brzmi mi szczeniacko. Obecny proces pisania kawałków obejmuje cały nasz zespół, każdy się włącza. Myślę, że to być może pomaga nam wyeliminować każdy materiał, który może brzmieć słabo lub banalnie. Wyrzuciliśmy całą masę kawałków, które uznaliśmy za gówniane. Mimo to, jestem pewien, że jest gros ludzi, którzy myślą, że jesteśmy całkowicie szaleni. Nie przeszkadza nam to! Wasza nazwa sugeruje, że Wasza muzyka reprezentuje thrash (śmiech). Mam na myśli końcówkę "ator" typową dla tego gatunku, jak w nazwach Annihilator czy Kreator. Myśleliście, że może się zdarzyć pomyłka wśród słuchaczy? To się zdarzyło nawet więcej niż raz. Byliśmy ubierani w thrash masę razy, zresztą nie tylko z powodu konwencji nazwy kończącej się na "ator", ale też dlatego, że istnieje z 10 zespołów

"Eliminator" grających thrash! Co ciekawa, nazwa zaprowadziła nas do innych nieporozumień. W początkach naszego istnienia zostaliśmy wzięci za cover band ZZ Top (ZZ Top ma utwór "Eliminator" - przyp. red). Schlebiło mi to, ZZ Top jest znakomity. Chciałbym, żebyśmy byli cover bandem ZZ Top. Prawda taka, że nazwa Eliminator była po prostu robocza, a użyliśmy jej, bo nie mieliśmy w tym czasie niczego lepszego. Przylgnęła do tego stopnia, że teraz jest już za późno, żeby tą cholerną rzecz zmienić. A macie dobrą publikę do grania koncertów w Lancaster, Waszym mieście? Nie gramy tylu gigów w Lancaster, co dawniej. Wynika to chyba z tego, że dwoje z nas obecnie mieszka w Manchesterze. Mimo to wciąż czuje potrzebę grania w rodzinnym mieście. Z reguły możemy spodziewać się niezłej frekwencji, zwłaszcza jeśli jest to stała paczka. Jest niezła grupa ludzi, która jest z nami i od naszych narodzin, a jej wsparcie ogromnie doceniamy. Zostając w temacie koncertów. Zagraliście na Keep It True w 2013 roku. Był to wynik Waszych starań czy zostaliście zaproszeni? Zaproszono nas do zagrania na KIT 2013 i rzecz jasna od razu powiedzieliśmy "tak"! Powiedz szczerze, jak wspominasz ten kon cert? Eliminator był młodziuki, a publiczność na tym festiwalu wymagająca... Prawdę powiedziawszy to był wrzód na tyłku. Byliśmy szalenie zabiegani, a okienko czasowe między lądowaniem naszego samolotu, a wejściem na scenę było wyjątkowo małe. Niestety organizatorzy nie byli życzliwi wobec naszej złej sytuacji i nalegali, żebyśmy zagrali w przydzielonym czasie. Mieliśmy wyjść na scenę 20 minut po dotarciu na festiwal, czuliśmy więc panikę i pośpiech. Jeszcze bardziej irytujące było to, że załapaliśmy się tylko na pół ostatniego kawałka koncertu Borrowed Time, widzianego z bocznej części sceny, a naprawdę nam zależało, żeby ich zobaczyć. Sam występ też był utrudniony. Oczywiście nie da się zrobić sound checku kiedy jest się w pośpiechu, tylko szybki line check tuż przed koncertem. Nie słyszeliśmy więc niczego, co graliśmy. Masz rację, że publiczność na Keep It True jest wymagająca. Jednak mimo trudnych warunków, otuchy dodawał widok wielu przyjaznych twarzy z przodu, poniżej sceny, które były tam, żeby nas wspierać. Katarzyna "Strati" Mikosz

Tytuł "Last Horizon" i niektóre teksty sugerują post-apokaliptyczną przyszłość. Dlaczego prawie każdy heavy metalowy zespół widzi ją w mrocznych barwach? (śmiech) Odpowiedź na poprzednie pytanie dotyczące roku 2019 również w pewnym stopniu się do tego odnosi. Sci-fi to główne nasze natchnienie, a "Last Horizon" to w pewnym sensie nasza własna opowieść. Miało być post-apokaliptycznie ponieważ według mnie najlepsze science fiction ma brutalnie szczerą, ponurą, dystopiczną atmosferę. Zamiłowanie heavy metalu do mrocznej tematyki jest faktem. Nie wstydzimy się przyznać, że kalkujemy to zjawisko. To są dobre tematy! Jestem niemal pewien, że miejscami pa-

ELIMINATOR

61


Musisz wykreować tożsamość zespołu Toledo Steel to jeden z wielu młodych heavy metalowych bandów z Wielkiej Brytanii, które ostatnimi czasy zdają się podbijać tamtejszą scenę. Scenę, na której ewidentnie zaczyna się przysłowiowy "ruch w interesie". O pierwszym długograju zespołu pt. "No Quarter" oraz kilku innych kwestiach opowie nam wokalista Toledo Steel, Richard Rutter.

HMP: Cześć Richard. Przede wszystkim chciałbym pogratulować Ci wydania dobrego debiutanckiego albumu. Jakie są twoje odczu cia dotyczące "No Quarter"? Rich Rutter: Witaj! Dziękuję bardzo! Wszyscy jesteśmy zadowoleni z tego albumu. Myślę, że jest idealną wypadkową naszych gustów. To jest czysty pieprzony heavy metal! Toledo to miasto w Hiszpani. Dlaczego odwołujecie się do niego w Waszej nazwie? Nazwa Toledo Steel była pomysłem naszego perkusisty, Matta Dobsona, który kolekcjonuje średniowieczną broń. Toledo jest także

Wyobraźmy sobie, że jestem gościem, który nigdy nie słyszał Waszej muzyki. Którą piosenkę /piosenki poleciłbyś mi na początku. Wybrałbym "Speed Killer" i tytułowy "No Quarter". "Speed Killer" to pierwszy utwór, jaki napisaliśmy jako zespół. Ma chwytliwy refren i wydaje się, że ludzie dobrze na nią reagują na koncertach! "No Quarter" - drugi utwór, który wybrałem, jest natomiast pierwszym singlem promującym album i myślę, że to kolejny dobry punkt wyjścia dla nowych słuchaczy. Ten utwór pokaże im, o co nam chodzi. A które kawałki najbardziej lubisz grać na żywo? To trudne pytanie! Właściwie każdy z naszych utworów lubię grać na żywo, ale gdybym musiał wybrać tylko jeden, byłby to wspomniany już "Speed Killer". Nadal cieszy mnie fakt, że śpiewam tak samo, jak wtedy, gdy go napisali-

czasu być może brzmiałoby to jeszcze lepiej. Mamy za to więcej czasu, aby skupić się na tworzeniu drugiego albumu. Według informacji z sieci nagraliścieten album jako trio. Czy Nathan Davies dołączył do zespołu po sesji? Kto grał zatem na basie w "No Quarter"? Materiał tworzyliśmy jako trio, ale nagraliśmy go już w piątkę. Josh Haysom, nasz drugi gitarzysta, dołączył do zespołu zbyt późno, aby w pełni uczestniczyć w pisaniu piosenek, ale nagrał trzy solówki i gitarę rytmiczną we wszystkich każdym utworach wraz z Tomem Potterem. Nathan Davies oficjalnie dołączył dopiero kilka tygodni temu, a bas na płycie został nagrany przez Davida Lovella, naszego poprzedniego, wieloletnego basistę. To był jego ostatni wkład do zespołu przed oficjalnym odejściem. Trochę nas zasmuciło, gdy dowiedzieliśmy się o jego decyzji, ale doceniamy go i wykonał świetną robotę jaką wykonał na płycie. Swój styl muzyczny określacie jako "New Wave Of Traditional Heavy Metal"". Czy mógłbyś zdefiniować ten gatunek / ruch? Ruch NWOTHM jest coraz większy i zrzesza coraz więcej młodych zespołów grających klasyczny heavy. Powiedziałbym, że inspiracje czerpiemy głównie z lat 70-tych i 80-tych, ale próbujemy wymyślić świeże patenty podczas pisania własnych piosenek. Nie można na nowo wymyślić koła, ale zawsze jest miejsce na więcej dobrej muzyki. Musisz tylko uważać, żeby nie kopiować piosenek, które już istnieją. Wpływ nie może być równoznaczny z plagiatowaniem. Musisz wykreować tożsamość zespołu. Brzmicie bardzo surowo. Czy to było zamierzone? Myślę, że jako zespół zawsze mieliśmy dość surowy dźwięk. Jesteśmy całkowicie zadowoleni z produkcji, nie chcieliśmy, aby album brzmiał zbyt gładko i sterylnie i staraliśmy się uchwycić żywe brzmienie zespołu bardziej niż na poprzednich EP-kach. Nagrywaliśmy z tym samym gościem i w tym samym studio wszystkie trzy nasze oficjalne wydawnictwa i uważamy, że "No Quarter" brzmi najlepiej. Niektóre zespoły NWOTHM próbują chcą, by ich albumy brzmiały tak, jakby zostały nagrane w 1984 roku, ale my nie chcieliśmy iść tą drogą. Chcieliśmy, aby oldschoolowość była widoczna w strukturze utworów, a nie w produkcji.

Foto: Toledo Steel

62

miejscem, w którym wykuwano miecze dla armii. Znam wiele kapel, które w nazwie mają słowo "steel", natomiast żadnej ze słowem "Toledo" Czuliśmy, że nazwa jest idealna dla muzyki, którą stworzyliśmy, a dodatkowo nawiązuje do hobby Matta.

śmy. W przypadku większości koncertów to był pierwszy utwór, w którym graliśmy. Wydaje się, że idealnie sprawdza się w roli koncertowego otwieracza. Chór można też z łatwością intonować, co świetnie wpływa na zaangażowanie publiczności.

Czy byłeś kiedyś w Toledo? Myślę, że z tą nazwą mielibyście szansę podbić serca tamtejszych fanów metalu. Nie byłem w Toledo, ani żaden z nas nie był! Czuję, że powinniśmy tam pojechać choćby po to, by zobaczyć jak wygląda scena tamtejsza heavy metalowa. Myślę też, że fajnie byłoby tam zagrać!

Jak długo powstawał materiał na album "No Quarter"? Nie tak długo, jak byśmy chcieli! Kiedy zaoferowano nam kontrakt płytowy, mieliśmy gotowe tylko trzy utwory i musieliśmy napisać co najmniej pięć kawałków w ciągu 3-4 miesięcy! Jesteśmy całkowicie zadowoleni z ostatecznego kształtu albumu ale gdybyśmy mieli więcej

TOLEFDO STEEL

Macie w planach sporo koncertów w waszym kraju. Czy macie zamiar wyruszyć zagranicę? Tak oczywiście. Nasze pierwsze show poza Wielką Brytanią miało miejsce cztery lata temu w Holandii i od tego czasu graliśmy sporo koncertów w różnych krajach. Kilka miesięcy temu graliśmy kilka koncertów w Niemczech i Belgii. Jak dotąd do końca roku wszystkie nasze występy planujemy w Wielkiej Brytanii, ale mamy nadzieję, że dodamy kilka zagranicznych koncertów. W przyszłym roku skupimy się bardziej na zagranicy. Czy pamiętasz jakieś zabawne sytuacje podczas Waszych tras? O Boże, było ich mnóstwo (śmiech). Wszyscy lubimy żartować, śmiać się i dobrze bawić Dodaj trochę alkoholu i prawdopodobieństwo zabawnych sytuacji się zwiększa. Zdarzały nam się sytuacje, które pasowałyby do Spinal Tap


(śmiech). Wyobraź sobie że docieramy na miejsce koncertu i nagle dociera do nas, że nie wzięliśmy ze sobą merchu (śmiech). Kilka razy też zdarzyło mi się przekręcić nazwę miasta, w którym graliśmy Toledo Steel to kolejny młody metalowy zespół nagrany dla Dissonance Productions. Czy jesteś zadowolony ze współpracy z nimi? Jak dotąd wszystko wydaje się świetne! Oferta kontraktu płytowego pojawiła się znikąd, nie spodziewaliśmy się tego, ale kiedy usłyszeliśmy, co byli w stanie nam zaoferować, podpisanie go z nimi było całkowicie logiczne. Potrafią popchnąć naprzód każdy zespół, z którym wsppólpracują. Bycie niezależnym ma również swoje zalety, ale jeśli na serio chcesz coś osiągnąć, potrzebujesz wsparcia dobrej wytwórni płytowej. To, co robi Dissonance Productions, jest wielką szansą dla brytyjskiej sceny heavy metalowej. Przed "No Quarter" wydaliście 1 demo i 2 EPki. Czy możesz powiedzieć coś o tych wydawnictwach? Czy były w tym samym stylu co "No Quarter"? Jeśli uważasz, że album brzmi surowo, musisz usłyszeć demo. Brzmi to okropniej niż największa surowizna, jaką możesz sobiue wyobrazić (śmiech). Wydawnictwo to pomogło nam jednak zagrać kilka pierwszych koncertów mimo, że zarówno produkcja, jak i poziom utworów pozostawiały sporo do życzenia. Dwa z utworów demo zostały ponownie nagrane na dwóch kolejnych EP-kach wraz z kilkoma nowymi utworami oczywiście. Każde wydawnictwo brzmi trochę inaczej, ale wydaje mi się, że zachowaliśmy nasze własne brzmienie. Pierwsza EP-ka jest miejscami tak samo surowa jak demo w miejscach, ale druga EP "Zero Hour" jest nieco bardziej dopracowana. Jeden z utworów z "No Quarter" nosi tytuł "Heavy Metal Headache". Czy myślisz, że słuchanie heavy metalu przez długi czas serio może wywołać ból głowy? (śmiech) Mogę słuchać heavy metalu przez wiele godzin i nie boli mnie głowa, chociaż jestem pewien, że niektórzy ludzie odczuwają to inaczej. Utwór "Heavy Metal Headache" w rzeczywistości dotyczy szumu usznego, który oczywiście może być spowodowany zbyt głośną muzyką. Kiedy pisaliśmy tę piosenkę, pomyśleliśmy sobie, że fajnie byłoby dać jej jakiś głupawy tytuł. To nie jest przesadnie poważny utwór, chociaż odczuwanie szumu w uszach nie należy do rzeczy szczególnie przyjemnych. Wiem, bo niestety sam na to cierpię.

Żadnych wygładzonych brzmień Ten wywiad miał się ukazać w numerze (razem z recenzją ich debiutanckiej płyty "Waves Of Steel"), jednak zespól ze znanych sobie powodów ciągle go przeciągał. Ale jak to się powszechnie mówi, lepiej późno niż wcale. Gitarzysta Paolo opowiedział o debiucie grupy (recenzja w numerze 68), peruwiańskiej scenie metalowej oraz dość istotnych zmianach, jakie w jego zespole miały miejsce w ciągu ostatnich dni. Paolo Manrique: Witaj, tu Paolo Manrique gitarzysta grupy Mandragora. Na początku chciałem przeprosić za opóźnianie tego wywiadu wynikłe z naszej strony. Chętnie odpowiem na Twoje pytania. HMP: Zatem zaczynajmy. Wasz zespół pow stał 11 lat temu. "Waves Of Steel" - wasz debiut ukazał się rok temu. Co było powodem, że Wasz pierwszy pełny materiał ukazał się dopiero 10 lat po powstaniu grupy? Pozwól, że odpowiem pytaniem na pytanie. Znasz jakieś kapele metalowe z Peru? Pewnie nie. Niech to zatem będzie odpowiedź na Twoje pytanie. Wytwórnie płytowe boją się inwestować w kapele z Ameryki Południowej. Boją się, że zespoły z tej części świata nie będą gotowe, by pojechać w trasy po Europie czy USA. Nie jest to prawda, gdyż wiele grup np. z Brazylii czy Chile jest w stanie zainwestować sporo środków w promocje i bilety lotnicze. Podobnie jest z nami. Gdyby pojawiła się propozycja zagrania na jakimś europejskim festiwalu, jesteśmy w stanie polecieć tam na własny koszt. Gramy metal z pasji, a nie dla kasy. Jak już poruszyłeś ten temat, to powiem Ci, że dla przeciętnego polskiego metalowca peruwiańska scena to czysta egzotyka. Może zatem przedstawisz jakieś interesujące bandy z Twojego kraju. Jasne. Mogę Ci polecić kilka kapel grających tradycyjny heavy takich, jak Strogena, Blizzard Hunter, Cobra, Stonehead, Wakas, Totem, Opresion, Poisondeath i wiele, wiele innych. Dzięki, na pewno sprawdzę. Wróćmy do tematu albumu "Waves Of Steel". Jak długo tworzyliście ten materiał?

Poszczególne kawałki pochodzą z różnych etapów i okresów istnienia kapeli. Niektóre powstały na samym początku istnienia Mandragora, inne zaś kilka miesięcy przed wejściem do studia. Sam proces nagrywania natomiast trwał krótko. W dwa miesiące mieliśmy nagrane i zmiksowane partie wszystkich instrumentów. Trochę bardziej skomplikowana sprawa była z wokalem, gdyż w czasie gdy właściciel studia miał je zarezerwowane dla nas, nasza wokalistka Fatima miała problemy z gardłem, co uniemożliwiało śpiewanie. Potem było ciężko o nowy termin, zatem przedłużyło to całą pracę. Porozmawiajmy o Waszych tekstach. Przyświeca im jakaś ideologia czy traktujecie je z przymrużeniem oka? Autorką wszystkich liryków jest Fatima. Opisuje w nich swoje uczuci, koszmary, fobie i ogólny pogląd na życie. Wydanie pierwszego albumu to niezwykłe wydarzenie. Jakie uczucia towarzyszyły Ci, gdy pierwszy raz trzymałeś w ręce swój egzem plarz "Waves Of Steel"? Było to niesamowite uczucie. W końcu trzymasz w ręce dzieło, na którym pracowałeś kupę czasu. Gracie heavy metal w najbardziej klasycznym z możliwych wyfdań. Pierwsza myśl, jaka mi do głowy przyszła to słuchając was to dwa słowa. "Iron Maiden". Jakie znaczenie ma dla Was ich muzyka? Iron Maiden to mistrzowie gatunku. Widzieliśmy ich kilka razy na żywo, gdy grali w Peru. Są naprawdę niesamowici. Ich muzyka znaczy dla nas naprawdę wiele i jest główną inspiracją dla naszej twórczości. Pierwszą płytą Maiden,

Bartłomiej Kuczak

Foto: Mandragora

MANDRAGORA

63


HMP: Wystawiliście cierpliwość swoich fanów na nie lada próbę, ale zawartość "Shadow Keep" potwierdza, że było warto poczekać na tę płytę nieco dłużej niż zwykle? Stony Grantham: Tak!… Zawsze jest to niefortunne, gdy między albumami są długie przerwy, ale jesteśmy bardzo zadowoleni z rezultatów osiągniętych na nowej płycie. Często zdarzają się sytuacje, w których osobiste problemy, w zestawieniu z problemami wytwórni płytowej, stają w sprzeczności z tym, co zespół chce zrobić. Ale czujemy, że nowy album jest dokładnie tym, czego w tym momencie chcieliśmy. Foto: Mandragora

jaką w życiu słyszałem był ich debiut. To było jak kopniak w twarz (śmiech) W waszej muzyce słyszę też wpływy wczesnego Motley Crue. Czy moje odczucia są trafne? Oczywiście szanujemy tą kapelę, ale nie powiem, by mieli na nas wielki wpływ. Jedynie Fatima jest fanką amerykańskiego glam metalu z lat 80-tych. Uwielbia Twisted Sister. Co do pozostałych członków, to słuchamy głównie Riot, Fist, Saxon, Acid i innych rzeczy w tym stylu. Dziewczyna na wokalu to jakaś przemyślana koncepcja, czy po prostu złożyło się tak przez przypadek? Czysty przypadek. Zanim Fatima dołączyła do zespołu, śpiewał jeden koleś, ale robił to w mało ciekawy sposób, więc trzeba było go wymienić. Kiedy zaczęła z nami działać, miała 17 albo 18 lat i nigdy wcześniej nie śpiewała profesjonalnie. Jednak miała w głosie to coś, więc postanowiliśmy dać jej szansę. Dziewczyna za mikrofonem przywodzi na myśl coraz bardziej popularny na całym świecie polski zespół Crystal Viper. Znacie ich muzykę? Co o nich sądzicie? Pewnie, znamy Crystal Viper. Marta Gabriel ma niesamowity power w głosie, uwielbiam sposób, w jaki śpiewa. Być może Crystal Viper kiedyś zawita z trasą do Ameryki Południowej. Wielu fanów na to czeka. A nasz manager Lucho Palomino zna kilku promotorów, którzy byliby skłonni zająć się organizacją takiej trasy. Brzmienie "Waves Of Steel" jest dość brudne, momentami garażowe. Celowo chcieliście uzyskać taki efekt, czy po prostu w studiu poszło coś nie tak? Tak, to było celowe i album brzmi dokładnie tak, jak żeśmy tego chcieli. Co prawda nasz producent Paul Pinto sugerował, że fajnie by to brzmiało gdybyśmy się zdecydowali na czyste, wygładzone brzmienie typowe dla kapel grających melodyjny power metal, jednak szybko żeśmy mu ten pomysł wybili z głowy (śmiech). Album został wydany przez francuską wytwórnię Inferno Rocords. Jak trafiliście pod ich skrzydła? Przede wszystkim w tym miejscu chciałbym podziękować Inferno Records i ich szefowi Fabienowi za codzienne wsparcie i kawał dobrej roboty, jaką wykonali dla naszego zespołu. O naszej współpracy mogę mówić w samych superlatywach. Fabien był właściwie jedyną osobą z Europy, która zainteresowała się Mandragorą. Wspaniały człowiek i chętnie nagramy dla niego nasz drugi album. Na niektórych zdjęciach Waszej kapeli, które znalazłem w sieci, nie wyglądacie jak typowa

64

MANDRAGORA

kapela heavy metalowa. Powiedz mi proszę, jak ważny jest dla Was image? Wiem co masz na myśli. Nawet niektórzy nasi znajomi sugerowali nam, żebyśmy przyjęli bardziej heavy metalowy wizerunek i sporo żeśmy nawet o tym myśleli swego czasu. Ale nie przywiązujemy do tego aż tak wielkiej wagi. Skupiamy się na Tworzeniu muzyki. To jest przecież główny cel istnienia Mandragory. Wasz gitarzysta przedstawia się jako Herman Gers. To jego prawdziwe nazwisko, czy rodzaj hołdu dla gitarzysty Iron Maiden? (Śmiech) Nie, to nie jest jego prawdziwe nazwisko. Tak jak zauważyłeś jest to hołd dla Janicka Gersa, którego grę Herman po prostu uwielbia. Chociaż ostatnio woli być nazywany Herman Roll, ze względu na swojego jobla na punkcie starego rock'n'rolla (śmiech). Mandragora to dość popularna i powszechna nazwa dla zespołu w heavymetalowym światku. Nie boicie się, że będziecie myleni z inny mi kapelami o tej nazwie? To prawda, ale ludzie zainteresowani naszą muzyką wiedzą doskonale jak i gdzie jej szukać. Inne zespoły używające tej nazwy grają muzykę odmienną od naszej, więc trudno o pomyłkę. Ludzie, którzy interesują się niezależnym metalem, czytają niezależne ziny, wiedzą, że tylko jedna Mandragora pochodzi z Ameryki Południowej i jest to nasz zespół. A pochwalę się, że na naszym kontynencie zdobyliśmy już spore grono wiernych słuchaczy, którzy chcieli by nas zobaczyć u siebie na żywo. Niektórzy z waszych obecnych i byłych członków udzielali się też w innych projektach np. we wspomnianym przez Ciebie Wakas i Stonehead. Możesz powiedzieć coś więcej o tych bandach? Jasne. Nasz założyciel Jorge gra w zajebistym zespole Stonehead, który przez naszą prasę został okrzyknięty "peruwiańskim Motorhead". Od czasu do czasu wspomaga też Wakas, ale jako muzyk sesyjny. Nasza nowa wokalistka Maria (mieliśmy pewne nieporozumienia z Fatimą, dlatego musieliśmy się rozstać) występuje także w grupie Strogena. Jesteśmy gotowi na współpracę z Marią, ma świetną barwę oraz skalę głosu i nie ukrywam, że z nią czujemy się pewniej niż z Fatimą. Gramy wiele prób, gdyż szukujemy się na występ na Evil Confrontation Fest. To największy metalowy Open Air w Peru trwający trzy dni. Będziemy dzielić scenę z Angel Witch, Pagan Altar, Lucifer’s Hammer, Tryptikon i wieloma innymi. Nie mogę się doczekać! Bartłomiej Kuczak

Zanotowaliście blisko 10 lat wydawniczej prz erwy, jednak zespół wciąż był, choćby w mini malnym stopniu aktywny, nigdy nie zawiesiliście działalności? To słuszne spostrzeżenie… jako muzycy i twórcy nigdy nie przestaliśmy grać włączając różne projekty na żywo… także pisanie materiału na "ShadowKeep" zaczęło się już w 2015 roku. W latach 2000-2008 działaliście nader regu larnie, wydając w tym okresie trzy albumy. Po ostatnim "The Hourglass Effect" przyszło jakieś załamanie, dotychczasowa formuła zespołu wyczerpała się? Nie, energia zespołu nie miała nic wspólnego z tą przerwą. Zasadniczo zmiany w składzie nastąpiły na przełomie 2011/2012 roku - wtedy rozpoczęliśmy poszukiwania brytyjskiego wokalisty, co trwało prawie rok i było całkowicie bezowocne. Doprowadziło to do tego, że zespół musiał szukać nowego wokalisty poza Wielką Brytanią. Przed kilku laty można było odnieść wrażenie, że powrót wokalisty Rogue Marechela zapoczątkuje jakiś nowy etap w historii Shadow Keep, tymczasem nic z tego nie wyszło i znowu musieliście się rozstać, tym razem chyba już po wasze czasy? Tak, kilka lat temu odbyło się krótkie spotkanie i kilka koncertów z Rogue'm, ale poczuliśmy, że dla nowej muzyki, którą tworzyliśmy potrzebujemy pójść dalej i nieco w innym kierunku. Ale ShadowKeep są bardzo dumni z naszej wcześniejszej pracy z Rogue'm i życzymy mu wszystkiego najlepszego! James Rivera to legenda metalowej sceny, jeden z najlepszych i najbardziej utytułowanych wokalistów w jej historii - jak doszło to tego, że poznaliście się i powzięliście myśl o współpracy? Tak! To ogromna przyjemność widzieć, że James Rivera jest zaangażowany w Shadow Keep. Znam Jamesa osobiście od wielu lat, mieszkam w Austin w Teksasie, a on pochodzi z Houston w tym samym stanie. Był już również zaznajomiony z Chrisem i Nikky, którzy są fanami i przyjaciółmi Helstar i Jamesa, ale oczywiście nigdy wcześniej z nim nie współpracowa-


długich epickich utworów, ale po prostu jest to efekt końcowy, w jaki zakończyła się naturalna progresja pisania.

Nowy album, nowy wokalista, nowy początek! ShadowKeep do roku 2008 działali niczym precyzyjny mechanizm, regularnie wydając trzy albumy. Po "The Hourglass Effect" coś się jednak zacięło, grupa zaczęła mieć problemy, a jej skład przestał być stabilny. Udało się jej jednak wrócić na prostą i pod długiej przerwie nagrać powrotny album "Shadow Keep". Śpiewa na nim sam James Rivera, człowiek-legenda amerykańskiego metalu, zaś grupa gra power metal z progresywnymi naleciałościami i oczywistymi wpływami NWOBHM - jeśli ktoś lubi Helstar, Attacker, Crimson Glory, Queensryche czy Tygers Of Pan Tang, to powinien posłuchać tej płyty, o której opowiada nam basista ShadowKeep: liśmy. Zaangażowanie go w ShadowKeep przyszło bardziej z lekkiego żartu, gdy wspomniałem mu, że ShadowKeep potrzebuje nowego wokalisty… Ale byłem przekonany, że byłby zbyt zajęty żeby to zrealizować i nie spodziewaliśmy się odpowiedzi, którą otrzymaliśmy! (śmiech) Nie przemknęła ci wtedy myśl, że owszem, nieźle gracie, macie pewne osiągnięcia, ale jednak gdzie wam do takiej legendy? Nie, to pytanie nigdy nie zaprzątało naszych myśli… Chris i Nikky są niesamowitymi muzykami, podobnie jak cały zespół, więc wątpliwości na temat naszej jakości na żadnym poziomie nigdy nie pojawiały się. Byliśmy podekscytowani tym, jaki będzie wynik końcowy.

entuzjazmem, tak więc nie ma tu mowy o sytu acji, że wasza współpraca zakończy się w momencie premiery płyty? Nie. Zrobiliśmy już mini-tour na początku marca, graliśmy w Niemczech, Belgii i Holandii, aby pomóc w promowaniu nowego albumu i planujemy rozpocząć pracę nad kolejnym albumem z udziałem Jamesa, gdy tylko pozwolą na to czas i finanse. Mam nadzieję, że będzie to w 2019 roku! Tytuł tego albumu nie jest w żadnym razie przypadkowy, nawiązując zapewne do obecnego etapu w działalności waszej grupy, tego wręcz symbolicznego, nowego początku. No-

Skąd pomysł na odwołująca się do mitologii warstwę tekstową? Uznaliście, że muzyka o takim rozmachu musi być opatrzona równie mocnymi tekstami, a to wymarzony temat? W zasadzie myśleliśmy, że to interesujący zaułek i temat do odkrycia "starożytnego mitu", historii itp… Nie jest to płyta koncepcyjna, ale zawiera więcej kawałków z podobnymi tematami i zainteresowaniami. Do pełni szczęścia brakuje wam chyba teraz już tylko większej ilości koncertów promujących "ShadowKeep", ale czy tu nader liczne obowiązki Jamesa nie staną wam na przeszkodzie? Mam nadzieję, że rok 2019 przyniesie nieco więcej prestiżowych występów na festiwalach w Europie. Jeśli oferty będą korzystne, to myślę, że szanse na większą ilość koncertów w Europie są wielce prawdopodobne, oczywiście z udziałem Jamesa… chociaż wydaje się, że w Stanach Zjednoczonych będzie kilka koncertów na jesieni. Generalnie jesteśmy w trakcie planowania tego wszystkiego. Z drugiej strony jednak, to może dzięki niemu uda wam się zaistnieć w USA, gdzie do tej pory jesteście praktycznie nieznani?

Pracowaliście już co prawda wcześniej z tak znanymi muzykami jak choćby Clive Nolan, Karl Groom czy Damian Wilson, ale przygo towywanie i nagranie z kimś płyty to jednak coś zupełnie innego niż okazjonalna współpraca? Tak, w przeszłości mieliśmy zaszczyt współpracować z bardzo utalentowanymi ludźmi, jednak ci muzycy byli gośćmi, a to zupełnie coś innego niż praca z Jamesem jako pełnoprawnym wokalistą na naszym nowym albumie. To doświadczenie o wiele bardziej intymne i oparte na współpracy, niż na przykład, gość-artysta wnoszący swoją partię albo solo. Wszystko potoczyło się więc bardzo natural nie, czego efektem stał się akces Jamesa do ShadowKeep? O tak, pisanie i nagrywanie było bardzo naturalne i organiczne, a James stopniowo wchodził w ten proces. Mamy taki sam ogląd i uznanie dla tego samego rodzaju metalu, który ma James, więc wszystko skończyło się szybko i pełną satysfakcją. Ostatnie dwa lata musiały więc być dla was bardzo intensywne, bo domyślam się, że właśnie wtedy prace nad "ShadowKeep" ruszyły pełną parą? Absolutnie, to był dla nas bardzo intensywny okres… ale efekt końcowy był tego warty! I mam nadzieję, że wszyscy fani metalu, którzy to usłyszą, zgodzą się z tym! James od początku był zaangażowany w prace nad nowymi utworami, czy też skoncentrował się wyłącznie na tekstach i jak najlepszym przygotowaniu/nagraniu partii wokalnych? To brzmi jakbyś był tam z nami! (śmiech)… Nie, muzyka została napisana i nagrana jako pierwsza, więc James całkowicie skoncentrował się na produkcji wszystkich linii wokalnych do utworów z tekstami napisanymi przez siebie i przeze mnie. Wiem, że podszedł do tej płyty z ogromnym

Foto: Shadowkeep

wy skład, nowy wokalista, a do tego też nowy wydawca Pure Steel Reords. Wydaje mi się, że niczego lepszego nie mogliście sobie wymarzyć? Masz raję! Nowy album, nowy wokalista, nowy początek dla ShadowKeep, a do tego nowa wytwórnia Pure Steel, z której jesteśmy niezmiernie zadowoleni! Szczególnie cieszymy się z wydania przez Pure Steel winylowej wersji "ShadowKeep". W tym wieku cyfrowych plików do pobrania… Czegóż można chcieć więcej?!! Czapki z głów dla Pure Steel i mamy nadzieję, że ludzie będą cieszyć się tą wersją. Wasze utwory stały się zdecydowanie dłuższe, bardziej rozbudowane, czego najlepszym dowodem jest, trwający blisko 10 minut, epicki "Minotaur"... Na kilka sposobów tak. W przypadku "Minotaura" i "Flight Across The Sand", najdłuższych kompozycji na płycie, nie planowaliśmy tak

Nie powiedziałbym, że brytyjskie zespoły są traktowane "gorzej" niż amerykańskie zespoły przyjeżdżające do Wielkiej Brytanii, wydaje nam się, że sceny metalowe w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych nie są tak silne, jak w całej Europie lub Ameryce Południowej, Meksyku itp… Ale myślę, że tak było już od dłuższego czasu. Życzę wam więc by ta najnowsza, najlepsza w waszym dorobku, płyta zmieniła ten stan rzeczy i dziękuję za rozmowę! Dziękuję bardzo za czas i zainteresowanie ShadowKeep - doceniam to, co robicie w HMP dla metalu! Pozdrowienia od ShadowKeep dla wszystkim metalowych fanów na całym świecie! Wojtek Chamryk, Natalia Skorupa, Paweł Gorgol

SHADOWKEEP

65


"Pornography", The Cure, jest źródłem naprawdę mrocznej muzyki, która pokazuje silny stan osobistej introspekcji

głównie, będąc samotnymi i bezwzględnymi zwierzętami, reprezentują ducha każdego członka zespołu. Można powiedzieć, że uważamy się za samotne wilki wędrujące po tym Świecie, obserwujące całe to gówno, które istnieje wokół nas.

Wiedzieliście, że w Chile są zespoły heavy metalowe? Ja może i wiedziałem, natomiast nie znałem dotąd żadnego. Teraz miałem okazję. Lucifer's Hammer to dość specyficzna grupa i pewnie nie każdemu przypadnie do gustu ich niemal szablonowy, schematyczny heavy metal. To jest świetna kapela, dla kogoś, kto lubi muzyczne podróże w czasie. Dla Lucifer's Hammer czas zatrzymał się bowiem gdzieś około roku 1985. W ich muzyce jest niemal wszystko, co już znamy i lubimy. Niewiele może nas zaskoczyć... a mimo to, ma to jakiś swój urok. Do tego te okładki... to trzeba naprawdę kochać. Przy okazji wydania drugiego dużego albumu "Time is Death", zadałem im kilka pytań.

Jakie są wasze muzyczne inspiracje, oprócz tych, o których wspomniałem? Czy słuchacie jakiejś nowej muzyki, czy raczej starej szkoły? Nasze główne inspiracje pochodzą z dekady lat 80. i 70., włączając w to wszystkie surowe i pierwotne dźwięki, starych legend złotego wieku heavy metalu i hard rocka. Poza wymienionymi przez ciebie zespołami (naprawdę bardzo dobrymi zespołami), czerpiemy wielką inspirację z całego NWOBHM, np. Tank, Diamond Head, Witchfynde i oczywiście Judas Priest. Podoba nam się cały heavy metal i hard rock z lat 70-tych, Black Sabbath, Thin Lizzy, Wishbone Ash i gitarowych melodii tych zespołów, a krótko mówiąc, jest wiele zespołów hard rocka i heavy metalu z tej wspaniałej epoki, które inspirują nas każdego dnia. Ale mamy też inne gusta muzyczne. Naprawdę lubimy post punk z Joy Division, to było naprawdę mroczne i surowe, co Ian Curtis wyraził w swoich tekstach. On nas bardzo inspiruje. Dark wave i gotycka muzyka zespołów takich jak Bauhaus, Siouxsie And the Banshees. "Pornography" The Cure, jest również źródłem naprawdę mrocznej muzyki, która pokazuje silny stan osobistej introspekcji. Jeśli chodzi o efekt finalny, którego szukaliśmy, chcieliśmy w zespole ludzi, którzy wielbią heavy metal w swojej najbardziej tradycyjnej formie, bez tabu, bez jakichkolwiek etykiet. Być szczerym i prostym zespołem, ujmującym słuchacza, przez emocje zawarte w muzyce, która jest dość intensywna. Pokazywać tradycyjną i mroczną muzykę, od jej korzeni.

HMP: Witam. Na początek chciałbym zapy tać o nazwę. Skąd pomysł na Lucifer's Hammer? Taka nazwa, pisana charakterystyczną czcionką, plus okładki z księżycem, zamkiem i wilkami, kojarzyć się może z muzyką black metal. Do tego zdjęcie zespołu z pochodniami. Tymczasem po odpaleniu płyty dostajemy oldskulowy heavy metal z przełomu lat 80'. I tu ja mam pewne skojarzenia... Oczywiście bardzo przyjemnie się tego słucha, ale mi wasza muzyka bardzo kojarzy się z Iron Maiden, Running Wild czy Judas Priest. Czy chcieliście takiego efektu? Żeby słuchacz mówił: Wooow,

ludzie uważają za ciemne, lub złe. Osobiste doświadczenia, świat i to, jak ten system topi nas i konsumuje w rzeczach, których nie chcemy robić, wydają nam się czymś prymitywnym, surową rzeczywistością, z którą musimy się zmierzyć i poprzez muzykę chcemy to również wyrazić. Teraz odnosząc się do symboli i znaków, pokazywanych na naszych okładkach. Możemy powiedzieć, że czerpiemy inspirację z całej black metalowej otoczki, próbując wychwycić z nich swoiste poczucie ciemności. Księżyc, wojownicy, płonący ludzie, a zwłaszcza wilki (które reprezentują członków zespołu), są

Co Was inspiruje do pisania tekstów i kto jest ich głównym autorem? Przede wszystkim nasze teksty mówią o ciemności w sensie mistycznym, jak również najbardziej ludzkiej ciemności. Codzienne problemy, które sprawiają, że ludzie porzucają swoje marzenia i cele, rezygnują z pracy, w której są nadmiernie eksploatowani, do ciężaru tego, czym jest dzisiaj życie. Absolutnie indywidualistyczne społeczeństwo, w którym jesteś pionkiem względem rzeczy, które dominują nad twoim przeznaczeniem. Dlatego pojęcie czasu odgrywa ważną rolę na tym nowym albumie. Czas, to cichy zabójca, z którego nie zdajesz sobie sprawy, ale masz go na plecach w każdej chwili. Lubimy także wyrażać własne doświadczenia, doświadczenia zbierane na miejskich ulicach, które zawsze mają coś do powiedzenia. Głównym autorem tekstów jest Hades, który to wszystko opisuje i wyraża słowami. Foto: Lucifer’s Hammer

przecież ja to skądś znam? No bo powiem tak, z jednej strony to bezpieczna podróż w dawne czasy... z drugiej, to już było. Nie każdy będzie chciał podróżować w dwudziesty wiek. A co za tym idzie, nastąpi pewne zawężenie kręgu słuchaczy. Lucifer's Hammer: Cześć, no cóż, idea nazwy zespołu, powstała w wyniku pragnienia wyrażenia sedna ciemności i okultyzmu we wszystkim, co chcemy stworzyć. Stwierdziliśmy, że nazwa "Młot Lucyfera" jest silna, wyraźnie odzwierciedla nasze intencje. To, co zespół chce zademonstrować. Dark heavy metal, przede wszystkim, z naciskiem pisania o satanizmie w naszych tekstach, ale także o innych rzeczach, które nam się wydają mroczne. To coś więcej od "powierzchownego" traktowania rzeczy, które

66

LUCIFER’S HAMMER

częścią naszej "ideologii". Ideologii zintegrowanej na okładce i w muzyce. Obrazy do "Beyond the Omens" i "Victory is Mine" czy "Time is Death", mają właśnie wiele takich wspólnych elementów. Noc, księżyc, wilki... Czy twórcą tych okładek jest ta sama osoba? Czy symbolika ma dla was jakieś głębsze znaczenie? Zgadza się, to ta sama osoba. Ma na imię Afel i jest naprawdę rewelacyjny. Chłopak doskonale interpretuje nasze pomysły, obrazuje całą ideę zespołu za pomocą pędzla. Jest po prostu niesamowity. Odnośnie motywów księżyca, zamków i wilków, jak wyjaśniono w pierwszym pytaniu, mają one silne symboliczne odniesienia, ponieważ staramy się odwoływać do ciemności. Wilki

Jak wygląda proces pisania nowej muzyki? Graliście wcześniej jako trio, więc może łatwiej pogodzić wszystkie pomysły, niż w kwartetach, czy kwintetach? Cóż, proces tworzenia zaczyna się od różnych pomysłów każdego z muzyków, miedzy sobą wysyłamy dema, a następnie każdy dodaje coś od siebie do aranżacji utworu. Każdy z nas układa riffy i wymyśla nowe pomysły. Wspólnie pracujemy i szlifujemy każdą kompozycję. Obecnie mamy czterech członków, informacje krążące na niektórych stronach internetowych są błędne. W ubiegłym roku Sirius został basistą zespołu. Jak wygląda scena metalowa w Chile? Czy metal jest popularny w waszym kraju? Czy dużo jest zespołów grających metal?


Dziś w Chile istnieje duży katalog tradycyjnych zespołów heavy metalowych wykonujących całkiem niezłą robotę. Często jest okazja zobaczyć różne zespoły heavy metalowe, grające w jakimś klubie lub barze stolicy (Santiago) czy okolicy. Tam możesz zdobyć ich materiał i zobaczyć jego siłę na żywo, a publiczność, która uczestniczy w koncertach, jest ogólnie bardzo entuzjastyczna. Ludzie żyją pasją, wspierają scenę i różne zespoły w ich pracy. Czy macie w Chile jakieś problemy ze wzglę du na "diabelską" nazwę? Zdaje się, że Chile to mocno katolicki kraj? Tom Araya podobno długo ukrywał przed ojcem, w jakim gra zespole, (śmiech)... (Śmiech), nie mamy dziś problemów z naszą "diabelską" nazwą. Te mentalne ograniczenia już dawno przestały istnieć. Jednak 15 lub 20 lat temu uprzedzenia dotyczące zespołów heavy metalowych były jeszcze dość duże, więc uzyskanie jakiegokolwiek wsparcia było dość trudne. Dzisiaj nadal trudno jest szukać większego wsparcia, ale przynajmniej uprzedzenia są niewielkie. Wśród "obrońców moralności" rozpowszechniana jest opinia, że muzyka metalowa to zło, które deprawuje i niszczy młodych ludzi. Ja słucham metalu ponad 30 lat, założyłem rodzinę, mam pracę, nikomu nie zrobiłem nigdy krzywdy, nie okradłem nikogo. Jak reagujecie na takie "rewelacje" ze strony tzw. porządnych obywateli? Wszyscy oni są głupio ślepi, nie znają się. To, co mówią, wynika z ich całkowitej i kompletnej ignorancji. Wierzą w stereotypy, że ta muzyka psuje młodzież i zachęca ich do próbowania narkotyków i upijania się od poniedziałku do poniedziałku, sprzedawania duszy diabłu, lub podobnym rzeczom. Bez wychodzenia poza jego treść. Są to ślepi ludzie, którzy mówią i myślą bez żadnego wiarygodnego uzasadnienia. Nie zadajemy się z nimi. Czy przypadkiem to nie religia i politycy są większym zagrożeniem dla ludzkości? Prawda jest taka, że każdy wierzy w to, co chce. Nie ingeruję w uczucia i wiarę innych. Jednak przeszkadza mi, gdy oni twierdzą, że są mistrzami prawdy, narzucającej swoje dogmaty religijne i wiarę. A z drugiej strony podżegają do nienawiści bez powodu, wobec myślących inaczej. Instytucje takie jak Kościół Katolicki są całkowicie moralnie zepsute. Władze kościelne,

Foto: Lucifer’s Hammer

to banda obłudnych złodziei, którzy próbują tylko kraść pieniądze, ukryć swoje zbrodnie, takie jak pedofilia. Wszyscy są chronieni przez szczyty władzy. Jeśli chodzi o politykę, Chile jest w dużej mierze skorumpowane przez klasę polityczną, czuwającą nad interesami tych, którzy sprawują władzę ekonomiczną, zniewalają ludzi, skazując ich na konieczność prowadzenia bardzo niegodnego stylu życia. Uważam, że politycy są najgorszego rodzaju ludźmi. Skoro gracie taką dość staroświecką muzykę, czy wasze albumy oprócz formatu CD, będą wydawane na tradycyjnych nośnikach jak kasety, czy winyle? Jak pewnie wiecie, winyle przeżywają swój renesans, choć dla mnie one nigdy nie odeszły do lamusa. Ludzie zbierają albumy winylowe, kupują dobre gramofony. Jak dla mnie, to super sprawa, bo heavy metal najlepiej brzmi z gramofonu. Nasz najnowszy album "Time Is Death" zostanie wydany na winylu przez High Roller Records w październiku 2018 roku. Dostępne są również winylowe i kasety "Beyond The Omen" oraz "Victory Is Mine", wydane przez Shadow Kingdom Records. Osobiście, lubimy zbierać muzykę w jej tradycyjnych formach, bardzo lubimy winyle i czujemy, że ma również szczególną tajemniczość i dźwięk, w porównaniu z cyfrowym.

Heavy metal, zwłaszcza taki, jaki wy gracie jest muzyką wybitnie koncertową. Czy dużo gracie koncertów i czy gracie również za granicą? Czy planujecie jakąś trasę po Europie? Może Polska? Gramy tutaj wiele koncertów w Chile, naprawdę lubimy grać na żywo, ponieważ czujemy siłę i chemię generowaną w sali, kiedy widzimy, jak publiczność skacze i głośno krzyczy teksty piosenki, to naprawdę przyjemne doświadczenie. Za granicą nie dano nam jeszcze szansy zagrać, ale bardzo chcielibyśmy zwiedzić Europę i dlaczego nie? Zagramy wtedy też w Polsce. Skoro już jesteśmy przy koncertach, jakie są lepsze? Duże, halowe, lub stadionowe, czy małe, klubowe, gdzie widać dobrze twarze fanów? Lubimy grać w dużych miejscach, gdzie wszystko jest na dużą skalę i wszystko jest bardziej pompatyczne. To naprawdę niesamowite, ale granie w klubach i mniejszych salach, w kameralnych miejscach jest fantastyczne, z powodu tego sprzężenia, które generujesz z publicznością. Fani są bardzo oddani tutaj w Chile pod względem heavy metalu, potrafią być naprawdę szaleni, (śmiech). Macie na koncie już dwa longplaye i EPkę. Może, za wcześnie na to pytanie, ale w jakim kierunku pójdziecie na kolejnym albumie? Czy będzie to nadal klasyczny heavy metal? Absolutnie, mamy już pomysły na to, co będzie na trzecim albumie zespołu, mamy dużo materiału do zgrania. Zawsze będzie to kierunek, z którego powstanie tradycyjny i mroczny heavy metal, bez eufemizmów i innych ozdób, rustykalny, pierwotny. Co sądzicie o tzw. znaku czasów, czyli pladze ściągania muzyki w formatach mp3? Sam jestem zwolennikiem kupowania prawdziwych płyt, choć zdarza mi się poznawać nową muzykę poprzez mp3. Potem decyduję, czy kupić album, czy nie. Jest to całkowicie legalne narzędzie do dzielenia się i poznawania nowej muzyki, nie widzę w tym nic złego, ale jak już wcześniej wspomniałem, posiadanie fizycznego formatu jest czymś nieporównywalnym. Posiadanie i trzymanie w swoich rękach płyty CD, winylu lub kasety pozwala, aby zobaczyć i poczuć rzeczy, których nigdy nie dotkniesz w formacie cyfrowym.

Foto: Lucifer’s Hammer

A co myślicie o zespołach, które udostępniają swoją twórczość w sieci, twierdząc, że i tak nie

LUCIFER’S HAMMER

67


zarobią na sprzedaży płyt? Myślę, że Internet jest dobrym narzędziem do rozpowszechniania muzyki, ale oczywiście, odkąd istnieje, sprzedaż płyt ciągle maleje. Czuję, jednak, że prawdziwi fani, zagorzali metalowcy, zawsze będą woleli albumy fizyczne niż cyfrowe. To niszowa publiczność, na którą ukierunkowane są płyty CD, winyle i kasety. Ostatnio ktoś wrzucił w sieć filmik, z kon certem młodego brazylijskiego zespołu, na ulicy w Sao Paulo. Grali za darmo, dookoła tłum ludzi. Jak wam się podoba taka idea? Zagralibyście koncert na ulicy? To jakby zaprzeczenie gwiazdorstwa, szpila dla zespołów każących sobie płacić za zdjęcia z fanami, czy autografy. To świetny pomysł. Jeżeli mielibyśmy zagrać na żywo na jakiejś ulicy, zrobilibyśmy coś specjalnego, dla naszych fanów. Byłoby to przyjemne doświadczenie. Czy w Chile można zarobić na życie grając heavy metal? Jest bardzo trudno. Musimy pracować aby zbierać własne zasoby, na finansowanie naszej sztuki. Wsparcie finansowe ze strony niezależnych wytwórni jest praktycznie zerowe, z ekonomicznego punktu widzenia. Wytwórnie podziemne, są zorientowane na robienie wszystkiego samemu, a prawda jest taka, że staramy to wszystko budować z pasji i siły muzyki. Przyczyniając się do tego, aby trzymać płonącą pochodnię heavy metalu głośno i dumnie. Czy heavy metal może być stylem życia? Jest to pasja, od której nie ma ucieczki. Kiedy wpadniesz w to staje się przekleństwem, z którego nie można już nigdy uciec. To jest życie. Pozwala zapominać o złych rzeczach, daje nam doświadczenia, możliwość upijania się jak diabli, płaczu i marzeń. Sprawia, że na końcu nasze włosy stają dęba. Uważamy się za absolutnych obrońców tej wiary, przywołując odwieczny klasyk Judasza z 1984 roku (album Judas Priest "Defenders of the Faith"). Bardzo dobrze brzmicie. Słychać doskonałe opanowanie instrumentów. Ile godzin spędza cie na próbach? Ćwiczymy od dwóch do czterech godzin tygodniowo, aby opanować materiał na koncerty lub stworzyć nowe utwory. Słuchamy także tego, co stworzyliśmy w naszych domach oraz dużej ilości innej muzyki. Znacie jakieś polskie zespoły metalowe? Oczywiście, Kat to świetny heavy/speed metalowy zespół z Polski, z wielkimi klasykami z lat 80-tych, Turbo to także świetny heavy metalowy zespół z Polski. Prawda jest taka, że nie miałem okazji zobaczyć żadnego zespołu z Polski na żywo. No, brawo! Dzięki za rozmowę i do zobaczenia. Dziękujemy bardzo za wywiad, myślcie pozytywnie!!! Nie dajcie się zjeść. Jakub Czarnecki

68

LUCIFER’S HAMMER

Lucifer's Hammer - Beyond The Omen 2016 Shadow Kingdom

Mam z tą płytą problem... Świetnie się słucha, ale wszystko co tu nagrano, ktoś już gdzieś zagrał... Od pierwszego wejścia bębnów, po riffy, sola, basy... Słychać ducha Iron Maiden(!), Running Wild, Judas Priest i kilku innych. To mistrzowsko zagrany i brzmiący heavy metal, z melodyjnymi solówkami i klimatem. Ale powtarzane gitarowe motywy, przejścia perkusyjne, basowe zagrywki, śmierdzą Maidenami na kilometr... Wokalista brzmi według mnie trochę, jak Kai Hansen w średnich rejestrach, co w połączeniu z muzyką daje ciekawy efekt... Ale ni w ząb nie współgra mi z nazwą i szatańską symboliką... No i tekstami. Już od pierwszych akordów "The Hammer of the Gods", słychać, że panowie słuchają klasyki NWOB HM, oraz niemieckich pionierów ciężkiego grania. Utwór drugi, "Lucifer's Hammer", lekcje ze znajomości twórczości Running Wild i Helloween, odrobione. Trochę mnie początkowo drażniła ta maniera wokalna. Zwłaszcza w "Dying"... jednak Kai śpiewa bardziej twardo. Tutaj

wokal momentami pobrzmiewa, jak śpiewak z Midnight Oil. Muzycznie w tym utworze, przewaga Judasów i Accept chyba jeszcze. W kolejnym, "Shinning Blade", Judas i Running Wild. Co nie zmienia faktu, że grają zacne riffy. "Nightmares", przyjemny wstęp na basie i gitarce, trochę jak z albumu "Killers" (wiadomo kogo)... a potem już heavy rock'n'roll... zakończenie, to znowu spokojny bas i wyciszenie... Dwa słowa o okładce. Oczywiście kicz, ale generalnie mi się nawet podoba. Księżyc, las, zamczysko, trzy czające się wilki i... No właśnie, leżący, poraniony wojownik, do którego przytula się jakaś niewiasta. To mi tu zupełnie jakoś nie gra. Gdyby to była okładka zespołu Faithful Breath, to ok. Ale ten zespół nazywa się Lucifer's Hammer! Gdyby wymazać te dwie postacie, byłby super obrazek, którego nie powstydziłaby się niejedna blackmetalowa horda. A tak, zalatuje tanim romansidłem. Ma być groźnie, jest groteskowo. I to samo po trosze, tyczy się muzyki. Muzyka jest po prostu nazbyt przyjazna dla ucha, jak na tę nazwę i okultystyczną aurę, którą zespół chciałby wokół siebie stworzyć. Podsumowując, jeśli ktoś lubi dobrze zgrany heavy metal, brzmiący latami osiemdziesiątymi, to jest muzyka dla niego. Nie oczekujcie jednak wymyślania prochu i muzycznych rewolucji, bo ich tu nie ma. Jest za to dobra, heavy metalowa zabawa. (3) Lucifer's Hammer - Victory is Mine 2017 Shadow Kingdom

W rok po debiutanckim albumie, "Beyond the Omen" ukazała się ta oto EPka, pod dość buńczucznym tytułem. Tak na dobrą sprawę, te cztery kompozycje mogłyby ukazać się na wspomnianym albumie. Bo w zasadzie, to muzyczna kontynuacja drogi obranej na "Beyond the

Epickie tradycje starożytnej Grecji Grecka mitologia inspirowała wiele metalowych zespołów, ale nie ma co wozić drzewa do lasu i to tamtejsze zespoły mają tę tematykę dosłownie w krwi czy w genach. Ateński Wrathblade nie jest tu jakimś wyjątkiem, a ich najnowszy album "God Of The Deep Unleashed" powinien zainteresować fanów epickiego metalu spod znaku Manilla Road. HMP: To chyba efekty waszej wielowiekowej historii i mitologicznej tradycji, że epicki metal cieszy się w Grecji taką popularnością - nie dość, że już od lat 80. w waszym kraju poznaliście się choćby na Manilla Road czy Brocas Helm, to do tego nie brakuje greckich zespołów grających taką muzykę? Nikos Varsamis: Popularny? Nie sądzę, gówniana muzyka zawsze jest popularna, choćby nie wiem co. Chodzi o to, że mamy małą, nazwijmy to grupę ludzi, którzy są zagorzałymi fanatykami epickiego metalu: są bardzo głośni, gorliwi i emocjonalni, czasem mamy dobrze zorganizowane koncerty i to pozostawia wrażenie, że epicki metal jest tutaj czymś wielkim, a wcale tak nie jest! Pomimo tego, że jest dużo zespołów, które poruszają tematy dotyczące starożytnej historii lub mitologii helleńskiej - niektóre nawet bardzo oddały się dźwiękom epickiego metalu - na przykład Battleroar, Wardance (nie pomijając Manilla Road, Manowar, Bathory, Cirith Ungol, Brocas Helm, itd.), większość z nich nie ma nic wspólnego z epicim metalem - właściwie gardzą nim jako pojęciem, którego osobiście kocham używać!

W sumie skoro greccy bogowie i herosi inspirują teksty zespołów metalowych z całego świata, to dziwne byłoby, żebyście również wy nie sięgali po taką tematykę, tak wam bliską i niejako dla waszej nacji naturalną? Tak jest! Jako Grecy mamy bogate pochodzenie, historię i tego typu rzeczy, więc nie ma po co wplatać w to na przykład norweskiej mitologii. Wrathblade tekstowo będzie trzymał się greckiej mitologii i starożytnej tematyki, ale bezpośrednio związanych z "dzisiejszym światem", problemami i sprawami, z którymi mierzymy się obecnie oraz związanymi ze science fiction/fantasy. Nie da się też nie dostrzec wpływu jaki mieli na was Mark Shelton i Manilla Road - dlatego przed kilku laty zaakcentowaliście to na splicie "Alive Aftershock"? Bardziej niż mógłbyś sobie wyobrazić, ale wiesz, Wrathblade jest działaniem fanów heavy metalu, którzy postanowili założyć zespół, żeby grać muzykę, która sprawia im przyjemność, więc nie możemy uniknąć żadnych wpływów czy inspiracji - Manilla Road ma więc na nas


Omen". Czyli mamy tu nadal konglomerat, germańsko brytyjskiego heavy metalu. Po raz kolejny zawiewa Maidenem, z okresu "Killers" i ciut dalej. Bardzo sprawna gra perkusisty Titana, to nie są łatwe rzeczy. Zwłaszcza, te powtarzane połamańce. Bardzo melodyjne solówki a'la Smith/Murray... Hades śpiewa trochę mocniej, niż na albumie. Oprócz trzech autorskich utworów, znajdujących się na tym wydawnictwie, chłopaki nagrali jeszcze cover, mało znanego amerykańskiego zespołu Legend, pod tytułem "Destroyer", z 1979 roku. Chwała im za to, bo Legend dzięki temu może zostanie przez kogoś wykopany z mroku dziejów. I ta kompozycja brzmi zupełnie inaczej, niż wszystko, co zagrało Lucifer's Hammer... w zasadzie zagrana nieznacznie inaczej od oryginał (trochę cięższe gitary), zachowuje jego charakter. Wokal mi kojarzy się trochę z Quorthonem (Bathory). Okładka nieco lepsza, bo zamiast panny z wojownikiem, mamy trzech zakapturzonych jegomości wznoszących razem miecze w geście jedności. Nad pentagramem w lesie i w asyście trzech wilków. (3) wielki wpływ. Ale mimo, że nie jesteśmy profesjonalistami, mamy mentalność profesjonalistów, co znaczy, że cały czas staramy się zróżnicować naszą muzykę i teksty, by nie brzmieć jak inne zespoły i ustanowić własny charakter przez przefiltrowanie i połączenie poszczególnych upodobań w jedno. Biorąc pod uwagę split z Convixion, oba zespoły grały na nim utwory ulubionych zespołów. Chyba nie przypadkiem wybraliście mniej znany utwór "Aftershock", nagrany pierwotnie w roku 1981 z myślą o drugim albumie Manilli, ale wówczas niewydanym, aby zaakcentować swe przywiązanie do tego najbardziej klasy cznego stylu epickiego metalu? Prawdę mówiąc, "Aftershock" spełnił dwa kryteria: po pierwsze, bardzo doceniamy album "Mark Of The Beast" (osobiście lubię go najbardziej, ale proszę, lepiej nie mów o tym reszcie - śmiech), po drugie, jest to chwytliwy utwór w tajemniczym klimacie, a przede wszystkim jest łatwy do zagrania w porównaniu do innych, które wymagają dużo wysiłku, by je zaprezentować publiczności w przyzwoity sposób.

Lucifer's Hammer - Time is Death 2018 Stormspell

Dopiero co recenzowałem debiut i EPkę tego chilijskiego bandu, a tu ukazuje się drugi album. I szczerze mówiąc, znowu jestem w kropce. Miałem ogromną nadzieję, że na dwójce zespół choć trochę rozwinie własny styl, oczywiście inspirowany heavy metalem lat 80-tych. Tymczasem mamy po prostu kontynuację "Beyond the Omen". Czyli, co by było, gdyby Iron Maiden, spotkali Kaia Hansena i postanowili go zatrudnić na mikrofonie. Kaia trochę stonowanego, w średnim rejestrze, bez wysokich partii. Nawiązanie do Kaia nie jest tu przypadkowe. Panu Hansenowi, także zdarzało się w przeszłości serwować na krążkach Gamma Ray, wyraziste cytaty, z historii muzyki heavy metal. Ale u niego nie przesłaniało to jego własnych pomysłów. Oczywiście, całość brzmi bardzo sympatycznie, klarownie i dość intrygująco. Z tym, że niemal każdy patent z tej płyty, wcześniej, gdzieś już zagrała Żelazna Dziewica. Co się zmieniło? Kolorystyka okładki... z tonacji niebiesko, granatowo nocnych na czerwień. Pewne elemenleashed" było ponad pięć lat przerwy - domyślam się, że poświęciliście ten czas na stworze nie i dopracowanie nowego materiału? W pewnym sensie tak właśnie było. Bierz pod uwagę, że nie jesteśmy grupą, która jak supermarket musi wydać płytę w wyznaczonym terminie, bo muzyka nie zapewnia nam opłacania rachunków. W dodatku jako zespół mamy mentalność by nie komponować czegoś, by wypełnić lukę; nasze utwory muszą spełniać pewne kryteria w każdym szczególe, więc trochę to trwa. Mam nadzieję, że nasz następny album ukaże się w następnych dwóch lub trzech latach. Zmodyfikowane logo zespołu miało podkreślić

ty znane z poprzednich wydawnictw, jak księżyc i wilki, są oczywiście obecne. Całość jak zwykle stanowi dość kiczowaty obrazek, z zakapturzoną postacią, w domyśle dokonującą sądu nad jakimiś biedakami w płomieniach. Klepsydra w dłoni stwora i zegar na frontonie zamczyska w tle, nawiązują zapewne do tytułu płyty. Dziś nie jest żadną sztuką stworzenie precyzyjnego, idealnego obrazu w programie graficznym, ale takie okładki nie mają duszy. Tutaj, przez masę niedoskonałości, widać, że ktoś stwarzał klimat, od podstaw. Ja nawet lubię takie rzeczy. A jeszcze pewien szczegół... Wcześniej zespół występował jako trio, i tyleż było wilków na cover artach, tutaj wilki są już cztery. Do zespołu dołączył basista, ukrywający się pod pseudonimem Sirius. Wcześniej basy obsługiwał perkusista, Titan. Ciekawe, jak sobie radzili na koncertach. Miłym wyróżnikiem jest instrumentalny utwór o hiszpańskim tytule "Garapuna". Ponad pięć minut grania nawiązującego nadal do Ironów, ale i także do Running Wild, jak na moje ucho. Trochę ciekawych zwolnień, zmian tempa, ogólnie przyjemnie się słucha. Moją uwagę zwrócił jeszcze ostatni utwór, "Dreamer", gdzie mam wrażenie, że zespół na chwilę pokazał swoją własną twarz spod maski Eddiego... Technicznie nie można Lucifer's Hammer nic zarzucić, chłopaki instrumenty opanowali znakomicie. I te wokale, też tu pasują. Jeśli do tego dorzucą więcej własnych pomysłów, na kolejnym albumie, chętnie się przejdę na ich koncert. (3) Jakub Czarnecki

ten powiew świeżości w waszej muzyce, czy też po prostu uznaliście, że nie jest zbyt udane i trzeba je poprawić? Poprzednie było w porządku, to jest lepsze, to tyle! Sytuacja ekonomiczna Grecji nie napawa optymizmem i życie w waszym kraju jest coraz cięższe, szczególnie dla zwykłych ludzi. To też ma pewnie wpływ na pewne zahamowanie działalności wielu zespołów, bo skoro ludzie ubożeją, to nie w głowie im chodzenie na kon certy czy kupowanie płyt, a już ci młodsi, czyli podstawa bazy fanów, są już niemal całkowicie pozbawieni pieniędzy?

Na swoich albumach jednak unikacie coverów - macie tyle pomysłów, że nie ma potrzeby się gania po cudze utwory, a poza tym nie zawsze pasowałyby one stylistycznie czy tekstowo do waszego autorskiego materiału? Nie mamy problemów z robieniem coverów, ale z pewnością nie ma potrzeby zamieszczania ich na naszych albumach, ponieważ mamy dużo własnego materiału. Okazjonalnie możemy rozważyć nagranie czegoś, ale szczerze mówiąc na chwilę obecną nie mamy tego w planach. Pomiędzy debiutanckim "Into The Netherworld's Realm" a "God Of The Deep Un-

Foto: Wrathblade

WRATHBLADE

69


kocham podejmować! Spójność tego materiału sprawia, że wydaje się on idealny do wykonywania na koncertach w całości - rozważaliście taką opcję, a może graliście już gdzieś "God Of The Deep Unleashed" w całości, dopełniając set numerami z debiutanckiego albumu? Zgadzam się, ale na koncertach zawsze jest wyznaczony czas, którego trzeba się trzymać. Wrathblade jest zespołem, który ma dwa albumy, split EP, 7" singiel i demo, więc uważamy, że najbardziej fair, dla nas jak i fanów, będzie łączenie w koncertowych setach utworów ze wszystkich naszych wydawnictw. Oczywiście musimy bardziej wyeksponować nasz nowy album, ale nie trzeba przez to lekceważyć reszty naszych kawałków. Czasem to zależy od tego, co ludzie chcą usłyszeć - tak też się zdarza!

Foto: Wrathblade

Ogólna sytuacja nie jest najlepsza, ale to nas nie powstrzyma przed robieniem swojego. Oczywiście, ludzie wahają się nad wydaniem większej kwoty na rozrywkę, są bardziej selektywni w tym, co robią, dokąd chodzą itd., ale bez przesady! Młodzież szaleje każdego dnia, więc niczego się nie obawiam! Przynajmniej z wydawcą nie mieliście proble mu, skoro twój brat ma sporo do powiedzenia w Eat Metal Records i firma ta wspiera was od początku istnienia Wrathblade? Mamy pewne kłopoty, ale jako że jesteśmy dorośli rozwiązujemy swoje problemy w efektywny sposób. Eat Metal było wielkim wsparciem od początku, jako że jesteśmy przyjaciółmi, on jest moim bratem, któremu oczywiście zależy - ale pozwól, że to powiem: jeżeli nie podobałaby mu się nasza muzyka, najprawdopodobniej by jej nie wydał. Eat Metal Records wydaje wszystko, co im się podoba, co może być zaletą lub wadą, zależy od indywidualnego punktu widzenia - wiesz przyjacielu, czas na spłatę, teraz to ja jestem wsparciem (śmiech). Nie było jednak tak, że dostaliście ten kon trakt po znajomości, bo przy ogólnej mizerii muzycznego biznesu na takie podejście nie ma już w nim po prostu miejsca? Nie chcemy, nie chcieliśmy ani nie potrzebujemy innego wydawnictwa. Osobiście gardzę sposobem, w jaki działa przemysł muzyczny i my jako Wrathblade ustaliliśmy podejście, które opiera się na czystych intencjach, szacunku i wzajemnych korzyściach.

nujecie taką edycję nieco później? Z pełnością wydamy ją na winylu w przeciągu kilku następnych dni lub miesięcy, ale nie jestem pewien kiedy dokładnie, wybacz! Wcielasz się na tej płycie w różne postaci: jest to pewnie nie za łatwe, tym bardziej, że nie jesteś przecież wykształconym wokalistą, więc do wszystkiego musiałeś dochodzić sam? Staram się włożyć w śpiew dużo rzeczy, ponieważ wokal musi odpowiednio współgrać z muzyką i co najważniejsze ze słowami, całość musi być solidna, muszę śpiewem przekazać i okazać ducha utworów - taka jest rola wokalisty. Najważniejsze to znać swoje wady i zalety: musisz przezwyciężyć swoje słabości i poprawić swoje mocne strony, mimo że nie jesteś "profesjonalnym" wokalistą. To nieco trudne, ale warte spróbowania. Niektóre z kompozycji zawartych na "God Of The Deep Unleashed" to kontynuacja utworów z debiutanckiego albumu - już pisząc te pier wsze części zakładaliście, że doczekają się dal szego ciągu, czy też wyszło to przypadkowo, w trakcie przygotowywania kolejnego krążka? Wiesz, łatwo mi przygotować historię i przedstawić ją we fragmentach publiczności, to żadne wyzwanie. Prawdziwym wyzwaniem jest przygotowanie, powiedzmy pierwszej części nie wiedząc, co będzie dalej, więc wymyślam i kontynuuję historię, krok po kroku. To ryzyko, które

Myślisz, że może kiedyś dojść do sytuacji, że wydawanie płyt przez takie zespoły jak Wrathblade stanie się już całkowicie nieopłacalne? Pewnie już teraz osiągnięcie tylko zwrotu poniesionych kosztów jest sukcesem, a każda nadwyżka przysłowiowym darem z niebios? Muzyka Wrathblade z pewnością nie jest dla mas, ale czy całkowicie nieopłacalna? Nie sądzę! Naszym celem nie jest uzyskanie profitów, a granie dobrej muzyki, która sprawia nam przyjemność. Kiedy zaczęliśmy grać, nie obchodziły nas koszty i te sprawy. I wciąż nas nie obchodzą! Jesteśmy w świetnym humorze, kiedy to, co robimy jest dobrze odbierane przez fanów. Oczywiście jest fajnie, kiedy pokryją się nasze wydatki, ale nic poza tym. To dlatego "God Of The Deep Unleashed", póki co, nie ukazał się na winylu, czy też plaFoto: Wrathblade

70

WRATHBLADE

Premiera nowej płyty miała miejsce pół roku temu. Macie już jakieś wymierne efekty ukazania się "God Of The Deep Unleashed", możecie stwierdzić, że wydanie jej wyniosło Wrathblade na wyższy poziom rozpoznawalności, dało efekty w postaci zaproszeń na większą ilość koncertów, w tym również poza granicami Grecji? Biorąc pod uwagę sprzedaż, nie wiem, wprawdzie jeszcze za wcześnie, by cokolwiek powiedzieć (mówiono mi, że idzie dobrze) - weź pod uwagę, że album na winylu jeszcze nie pojawił się na rynku, nie mogę się tego doczekać i mam nadzieję, że to skończy się większym sukcesem niż nasza pierwsza płyta. Póki co fani są bardzo podekscytowani nowym krążkiem; recenzje są świetne z jednym wyjątkiem o ile dobrze pamiętam, więc jest potencjał! Liczycie więc, że udział w niemieckim festi walu "Riddle Of Steel Fest" będzie początkiem waszej większej ekspansji zagranicznej, bo jednak Grecja jest zbyt hermetycznym, a do tego również obecnie bardzo ubogim rynkiem, dla takiej muzyki? Można tak powiedzieć! Nie możemy się doczekać gry na Riddle Of Steel (nasz drugi raz w Niemczech, pierwszy był na Hammer Of Doom), z wielką chęcią zagramy na żywo, sprawia nam to wielką przyjemność i wiecznie chcemy więcej, więc jest szansa, że w niedalekiej przyszłości ludzie spoza Grecji też skosztują Wrathblade. Wojciech Chamryk, Paulina Manowska, Paweł Gorgol


Metal daje nam cel życia To zdanie z tytułu rozmowy może wydawać się banalne, wręcz sztampowe w świecie metalu. Niestety okazuje się, że w Chile, z którego pochodzi Eternal Thirst, hasło to w ogóle nie jest banałem. W obliczu trudów dnia codziennego metal naprawdę pozwala wielu osobom znaleźć sens życia. Rozmawialiśmy o tym z Hugo Álvarezem z Ethernal Thirst. HMP: Wasza płyta ma bardzo tradycyjne, wręcz "oldschoolowe" brzmienie. Momentami brzmi jak pierwsze płyty Running Wild czy Helloween. Jak udało Wam się osiągnąć taki naturalny, a jednocześnie mocny efekt? Hugo Álvarez: Kiedy wchodzimy do studia, podłączamy się do wzmacniaczy i gramy naszą muzykę. Poszukujemy najbardziej naturalnego brzmienia, jakie tylko możemy osiągnąć. W dzisiejszych czasach trudno jest znaleźć własne brzmienie, ale nie jest to niemożliwe. Myślę, że nam się udało.

waliśmy działalność grupy i zorganizowaliśmy przesłuchania. Kiedy usłyszeliśmy Rodrigo, zobaczyliśmy jego potencjał oraz wszechstronność. Spodobał nam się zarówno jego głos jak i sposób wykonywania. Rodrigo przeniósł naszą muzykę na wyższy poziom i rzecz jasna nie jest kobietą (śmiech). Drugą płytę wydaliście własnym sumptem. Było to związane z chęcią zerwania z kontrak tem, cieszeniem się wolnością czy po prostu nie jest łatwo znaleźć w Chile dobry kontrakt

Cóż, nawiązałem kontakt z Jowitą (Kamińską przyp. red.) wysyłając jej kilka kawałków z nowej płyty. Jej się spodobały, zwłaszcza głos Rodrigo w kawałkach, w których był już nagrany (pozostałe numery jeszcze były instrumentalne). Podpisaliśmy zatem kontrakt i dołączyliśmy do tej znakomitej wytwórni. Wszystko to działo się tak szybko, że nie mam na ten temat nic więcej do dodania. Pierwsze heavymetalowe płyty w Chile wychodziły dopiero w latach 1986-1987. Obracacie się w chilijskiej heavymetalowej scenie, więc na pewno macie na ten temat wiedzę. Dlaczego trend na heavy metal dotarł do Chile z pięcioletnim opóźnieniem? A może dotarł wcześniej, ale dopiero w tym czasie udało się wydać płyty? Myślę, że złożyło się na to wiele czynników, zarówno polityka jak i nasza odległość od reszty świata. Chilijczycy w tych latach byli pod władzą tyranów. Wszystko było trudne, problemy gospodarcze, wiele osób w ogóle nie mogło ku-

Poza brzmieniem, także Wasza stylistyka pasuje do europejskiego heavy i speed metalu lat 80. Wiele zespołów pytanych o inspiracje mówi, że "po prostu pisze" i dopiero potem "patrzy co wyjdzie". U Was to wgląda tak, jakbyście mieli przed sobą jasno postawiony cel klasyczny heavy metal rodem z lat 80. Jasne, nasz cel jest jasny - tworzenie szybkich kawałków, niektórych dodatkowo też ciężkich, ale głównym celem jest zniszczenie każdego miejsca, w którym gramy! Poza europejską sceną, słychać w Waszej muzyce inspirację bardzo wczesnym Overkill. To dobre skojarzenie? Bardzo dobre. W rzeczywistości jesteśmy nawet pod większym wpływem US metalu niż tego z Europy. Cóż, oba wzorce są dla nas bardzo ważne, ale istnieje między nimi pewna różnica. Żeby je zrównoważyć próbujemy łączyć oba style w większości przypadków. Właśnie, w "Battalion" słychać także podobieństwa do współczesnego, znakomitego zespołu - Cage. Znacie ten zespół? Jasne, znamy ich od wielu lat, ale w kawałku "Battalion" jest bardzo wiele inspiracji od innych zespołów, amerykańskich i europejskich. Zawsze ciężko pracujemy, żeby stworzyć utwory, które będą nam się podobać i jednocześnie nie powielać riffów z innych zespołów. Jeśli tak się zdarzy, mówimy sobie "składamy hołd" (śmiech). W Waszych tekstach pojawia się klasyczny, metalowy zestaw "beasts", "war", "fire" czy "fear". To tylko chęć wpisania się w typowo metalową estetykę czy wyraz czegoś innego? Buntu, wyrzucenia emocji? W ogóle. Zwyczajnie realizujemy naszą inspirację danej chwili. Są dni, kiedy czujemy się wściekli i wtedy piszemy teksty, które pomagają stawić czoło problemowi. Niestety zawsze znajdą się słowa, które się powtarzają. Po prostu posyłamy w świat wiadomość najlepszymi słowami, jakie możemy znaleźć. Nie da się ukryć, że bardzo charakterystyczną częścią Waszej muzyki jest głos Rodrigo Contrerasa. Jego głos jest na tyle wysoki, że wiele osób podejrzewa, że śpiewa nie wokalista a wokalistka. Poprzedni wokaliści śpiewali niżej (Renzo Palomino momentami kojarzy mi się z Larsem Ramcke z Stormwarrior). Skąd pomysł na tak radykalną zmianę? Cóż, nie planowaliśmy zmiany, ale kontynuo-

Foto: Ethernal Thrist

z wytwórnią? Drugą płytę wydaliśmy sami na płycie ponieważ nie mogliśmy znaleźć wytwórni, ale kilka miesięcy później podpisaliśmy umowę z Xalpen Records z Chile, która wydała nam to na kasecie. Jesteśmy zadowoleni z roboty Xalpen, to wspaniała wersja. Zresztą podobną sytuację mieliśmy z pierwszą płytą, tylko, że wytwórnią było Evil Steel Records. Do niedawna tylko black metal wychodził w taki oldschoolowy sposób. Od kilku lat coraz to częściej kasety wydają także zespoły heavymetalowe. To tylko sentyment do czasów młodości, moda czy rzeczywiście kaseta ma walory, których nie ma CD? Wydaje mi się, że kaseta wiąże się z dobrymi wspomnieniami z naszej młodości, kiedy zaczynało się słuchać tej wspaniałej muzyki. Wydanie płyty w obu formatach jest bardzo fajne, bo na taśmę możemy dorzucić jakieś bonus tracki. Mimo wszystko osobiście kocham płyty kompaktowe za ich trwałość i świetne brzmienie.

pić instrumentów. Poza tym wiele ludzi nie odbierało dobrze metalu. Mimo tego czasowego przesunięcia, Chile stały się speed metalowym krajem i chyba najbardziej heavymetalowym w Ameryce Południowej. Zgodzicie się? Tak. Sądzę też, że w tej chwili Ameryka Południowa ma światowy potencjał. Jednak jeszcze ważniejszą rzeczą jest fakt, że metal nie umrze. Jeśli wszyscy razem będziemy walczyć za naszą pasję, nikt nas nie powstrzyma. Twoim zdaniem - dlaczego akurat oldschoolowy speed jest tak popularny w Waszym kraju? Speed metal daje nam moc i energię do tego, żeby stawiać czoło każdemu dniu naszego życia. Wierz mi, życie w Chile jest naprawdę trudne, dostanie pracy jest bardzo, ale to bardzo trudne. Metal daje nam cel życia. Katarzyna "Strati" Mikosz, Filip Wołek

Współcześnie coraz to więcej zespołów decyduje się na współpracę z wytwórniami zagranicznymi. Wy na trzeciej płycie także zdecydowaliście się na kontrakt z Metal on Metal.

ETERNAL THRIST

71


Kocioł i krzyż Wszystko wskazuje, że scena heavy metalowa na Wyspach Brytyjskich się odradza. Młode świetne zespoły uprawiające ten rodzaj muzyki powstają tam jak grzyby po deszczu. Nie wiem, czy można już mówić o czymś w rodzaju "The Second New Wave Of British Heavy Metal", ale fakt wzrostu tamtejszej sceny w siłę wydaje się być czymś niezaprzeczalnym. O tym zjawisku, a także o ich nowej płycie "The Couldron And The Cross" porozmawiałem z członkami londyńskiej grupy Seven Sisters. HMP: Chłopaki, gratuluję Wam świetnego albumu. Uważacie, że jest lepszy od debiutu? Seven Sisters: Jasne. Oczywiście mam świadomość, że każdy zespół utrzymuje, że jego ostatni album jest lepszy od pozostałych, ale ja jestem przekonany do tego, co mówię. Uważam, że bardzo żeśmy się rozwinęli, jeśli chodzi o tworzenie utworów. Również nasz warsztat instrumentalny i produkcja są o wiele lepsze niż miało to miejsce w przypadku debiutu. Owszem, z debiutanckiej płyty również jesteśmy dumni, jednak uważam, że nasze nowe wyda-

Uważamy, iż to ważne by album był zróżnicowany. Jeżeli słuchasz płyty, która trwa 45-50 minut, nie chcesz żeby przez cały czas brzmiała tak samo. Jest dla nas bardzo ważnym, by próbować bawić się tempem i rytmem w naszych kawałkach. Czynimy to, by nasza muzyka była bardziej interesująca dla słuchacza. Lubimy stawiać sobie wyzwania zarówno jeśli chodzi o granie, jak i komponowanie. Nie interesuje nas napisanie ośmiu identycznie brzmiących kawałków byle tylko był z tego album. Niektórym kapelom pewnie to odpowiada, ale nie nam. Nie

Foto: Seven Sisters

wnictwo jest ogromnym krokiem naprzód. Wasza płyta swoim brzmieniem przenosi nas w przeszłość. Słychać wyraźnie nawiązania do stylu NWOBHM. Jakie kapele miały największy wpływ na Waszą muzykę? Liczba zespołów, które miały na nas wpływ jest przeogromna. Jeżeli mówimy tylko o zespołach z nurtu NWOBHM, to jak się zapewne domyślasz w pierwszej kolejności wymienimy Iron Maiden. Ponadto w naszym brzmieniu słychać także echa Tokyo Blade i Angel Witch. Inspirujemy się także masą zespołów z poza NWOB HM. Wymieniłbym tu Queensryche, Helloween czy Mercyful Fate. Wszyscy jesteśmy także wielkimi fanami Yngwie Malmsteena. Słuchamy również sporo rzeczy z poza metalu. Na przykład sporo rocka progresywnego oraz AOR. W wielu Waszych kawałkach (tutaj najlepszym przykładem jest początek utworu "Blood And Fire") można usłyszeć liczne zmiany tempa. Co Was skłoniło do tego kroku?

72

SEVEN SISTERS

bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie działali w takiej samodyscyplinie. Wasza muzyka jest także bardzo melodyjna. Czy uważacie, że dobra melodia jest w metalu tak samo ważna jak ciężar czy szybkość? To zależy jaką odmianę metalu mamy na myśli. W Seven Sisters zdecydowanie stawiamy melodię pond szybkość (co nie znaczy, że nie ma u nas szybszych momentów). Gdybyśmy byli zespołem grającym jakąś ekstremalną odmianę metalu, pewnie stawialibyśmy szybkość i ciężar ponad melodyjność. W metalu na oba aspekty jest miejsce i należy znaleźć złoty środek między nimi. Jak powiedziałem wcześniej, nasza muzyka jest bardzo zróżnicowana, zatem szybkie partie przeplatają się u nas z tymi wolniejszymi, bardziej melodyjnymi motywami. Jeżeli podoba Ci się to, co gramy, to jest to dla nas ogromny zaszczyt. Album kończy się wspaniałą kilkuminutową suitą tytułową "The Cauldron And The Cross". Czemu zdecydowaliście się podzielić

ją na dwie części? W sumie nie ma konkretnego powodu. Prawdopodobnie na żywo też będziemy grać obie części razem jedna po drugiej. To jest jedna długa kompozycja podzielona na dwie części, która w środku zwalnia i buduje napięcie za pomocą akustycznych gitar. Cóż, niektórych 16-minutowy utwór mógłby odstraszać, zatem podział był logicznie uzasadniony. Okładka albumu ukazuje jakiś dawny rytuał. Możesz coś o nim opowiedzieć? "The Cauldron and the Cross" to concept album nawiązujący do czasów Króla Artura. Okładka ukazuje siedem kapłanek z wyspy Avalon. W tle natomiast dostrzegamy kościół będący w trakcie budowy. Ukazuje to pewną mieszankę istniejących wcześniej na Wyspach Brytyjskich kultów pogańskich oraz chrześcijaństwa, które tu przywędrowało wraz z najazdem Rzymian. Album mówi o zgrzycie między tymi dwoma systemami wierzeń oraz sposobami postrzegania świata, które z nich wynikają. Autorem obrazka jest Simon Parr, który pracował m.in. z grupą Eliminator. Uważamy, że ta grafika doskonale oddaje klimat albumu. Jakie jest znaczenie tytułu płyty? W momencie gdy religie pogańskie zaczęły się mieszać z wpływami chrześcijaństwa, Król Artur znalazł się po środku obu tych systemów wartości. Było to też powodem upadku jego królestwa, gdyż nie mógł zjednoczyć obu tych społeczności. Kocioł (ang "cauldron" - przyp. red.) w tytule oznacza religie pogańskie, natomiast krzyż (ang. "cross" - przyp. red.) oznacza oczywiście chrześcijaństwo. Pozornie oba te systemy religijne dzieli ogromna przepaść, ale jeśli się głębiej przyjrzeć temu, to wszystkie religie są takie same i skupiają się na podobnych sprawach. To właśnie jest idea albumu. Często religijni przywódcy wykorzystują wiarę innych do swych prywatnych celów. Tak było w czasach Króla Artura i tak jest teraz. "The Cauldron And The Cross" zbiera bardzo dobre recenzje zarówno w prasie, jak i w sieci.. Spodziewaliście się tego, czy jest to dla Was totalne zaskoczenie. Nie powiem, byśmy byli tym jakoś bardzo zaskoczeni, ale mimo wszystko odbiór albumu bardzo nas cieszy. Chociaż nawet gdyby zbierał same negatywne recenzje, i tak bylibyśmy z niego dumni. Włożyliśmy w tą płytę naprawdę wiele. Konsekwencją dobrego odbioru płyty jest fakt, że stajecie się zespołem coraz bardziej popu larnym i rozpoznawalnym. Odczuwacie to na co dzień? Raczej nie. Ciągle mamy tzw. "normalne" prace i nie jesteśmy w stanie całkowicie poświęcić się zespołowi oraz żyć tylko z grania (chociaż nie mamy nic przeciw, by to się kiedyś zmieniło). Po wydaniu "The Cauldron And The Cross" nasze życie jakoś specjalnie się nie zmieniło. Czasem się zdarza, że ktoś nas rozpoznaje w pubie albo na koncertach i prosi o zdjęcie. Trochę to dziwne, chociaż na pewno miłe uczucie. Planujecie nakręcić jakiś teledysk promujący tą płytę? Na pewno wkrótce do któregoś z kawałków powstanie teledysk. Jeszcze nie wiemy, do której, ale w ciągu kilku miesięcy jakiś nasz teledysk powinien pojawić się w sieci. Trzymaj rękę na pulsie! Jak opisalibyście swoją muzykę komuś, kto jej nie słyszał?


Nie jest to łatwe zadanie, bo mamy ogromny wachlarz inspiracji. Ale opisałbym to jako klasyczny brytyjski heavy metal z progresywnymi elementami. Wasza wytwórnia to Dissonance Productions. Wiele zespołów bardzo pozytywnie się o nich wypowiada. A Wam jak się z nimi współpracuje? Bardzo przyjemnie. Są profesjonalistami w każdym calu i naprawdę wiele dla nas zrobili. Jesteśmy dumni z faktu, że mamy kontrakt z brytyjską wytwórnią, z którą współpracuje wiele wspaniałych kapel, z którymi wielokrotnie w przeszłości dzieliliśmy scenę. Teraz jest dobry czas dla heavy metalu w Wielkiej Brytanii. I właśnie dlatego taka wytwórnia jak Dissonance się nami zainteresowała. Jesteście młodymi ludźmi. Co właściwie sprawiło, że zdecydowaliście się grać tak oldschoolową muzykę? Po prostu heavy metal to muzyka, przy której dorastaliśmy. Zanim powstało Seven Sisters, każdy z nas grał w jakimś zespole. Często nie były to kapele metalowe, ale zawsze wszyscy byliśmy fanami klasycznego heavy. Zatem założenie zespołu o tym profilu muzycznym było logiczną konsekwencją naszych zamiłowań. Myślę, że mamy szczęście, gdyż trafiliśmy w okres odradzania się tej muzyki w naszym kraju. Wszystko przed nami. Pochodzicie z Wielkiej Brytanii, ojczyzny heavy metalu. Wspomnieliście o odradzaniu się tego gatunku w Waszej ojczyźnie. Czyli wygląda to nieco inaczej, niż w innych krajach gdzie meta zdaje się iść w stronę totalnej ekstremy.

Teraz w Wielkiej Brytanii jest dobra sytuacja dla wszystkich odmian metalu. Istnieje wiele kapel grających podobnie do nas - Eliminator, Dark Forest, Wytch Hazel, Toledo Steel czy Amulet to tylko kilka z nich. Znamy osobiście członków tych grup od wielu lat, graliśmy masę wspólnych koncertów. Uważamy ich za naszych przyjaciół. Część z nich również z nich również nagrywa dla Dissonance, co nas niezmiernie cieszy. Jest też sporo kapel grających cięższe odmiany metalu, ale takie granie niezbyt nas interesuje. Popularność klasycznego heavy metalu rośnie u nas w szybkim tempie, co oczywiście jest dla nas wspaniałą informacją. Jeszcze ta scena nie jest tak ustabilizowana ja niemiecka czy szwedzka, ale ewidentnie coś się w ostatnich latach ruszyło w dobrą stronę. Jak wspomniałeś heavy metal wywodzi się z Wielkiej Brytanii i dobrze, że odradza się w swej ojczyźnie. Zagraliście jakiś koncert, który szczególnie utkwił Wam w pamięci? Jest masę takich koncertów, ale wszyscy zgodnie się zgadzamy, że najlepszy był pierwszy koncert promujący "The Cauldron And The Cross", który odbył się kilka tygodni temu. Był to pierwszy raz, gdy wyprzedaliśmy wszystkie bilety, grając jako główna gwiazda. Zagraliśmy całą płytę, wszystkie kawałki po kolei i publika po prostu oszalała. Trochę żeśmy się martwili, że spora część ludzi obecnych pod sceną mogła jeszcze nie znać tego materiału. Może i tak było, ale kiedy na koniec zagraliśmy kilka kawałków z naszego debiutu pod sceną zrobiło się istne piekło. To było coś niezwykłego zobaczyć całą salę ludzi noszących nasze koszulki oraz znających nasze teksty na pamięć. Tego wieczoru nigdy nie zapomnimy.

Wasz zespół składa się z czterech facetów. Dlaczego zatem nazwaliście go Seven Sisters? Seven Sisters to dzielnica w północnej części Londynu, z której pochodzimy. Pewnego dnia zobaczyliśmy napis "Seven Sisters" na wyświetlaczu miejskiego pociągu, który właśnie tam jechał. Uznaliśmy, ze to świetna nazwa dla kapeli heavy metalowej. Gdy zaczęliśmy szukać znaczenia tej nazwy, okazało się, że nawiązuje ona do kilku mitologii min. greckiej. Ale to tylko taka ciekawostka. Głównym powodem, dla którego się zdecydowaliśmy na tą nazwę jest fakt, że brzmi ona naprawdę zajebiście. Bartłomiej Kuczak


Bez presji Cult Of The Fox to kolejna heavy metalowa kapela ze Szwecji, kraju, który zdaje się być prawdziwym rajem heavy metalu. Ich nowy album "By The Styx" to kolejna pozycja, na której klasyczny heavy metal łączy się zarówno z klimatami fantasy, jak i tekstami dotyczącymi bardziej przyziemnych spraw. Członkowie zespołu dość obszernie opowiedzieli o swym nowym wydawnictwie, jak i przeszłości zespołu. HMP: Witajcie, po pięciu latach doczekaliśmy się wreszcie Waszego nowego albumu. Erika Wallberg: Witaj. Ale ten czas zasuwa (śmiech). Głównym powodem takie obsuwy było zawieszenie działalności grupy po wydaniu naszego poprzedniego albumu "Angelsbane". Reaktywowaliśmy się, gdyż w 2015 roku dostaliśmy zaproszenie na Malta Doom Metal Festival. Zagraliśmy w nowym składzie i mieliśmy kupę zabawy. Rekcja publiczności była niesamowita. Gdy opadł cały kurz po wspomnianym festiwalu, zaczęliśmy rozważać nagranie kolejnej płyty. Naturalnie następnym krokiem było rozpoczęcie pracy nad tworzeniem nowego materiału. Wszystko poszło gładko i ani żeśmy się nie obejrzeli, a album był gotowy (śmiech) Słuchając "By The Styx" odnoszę nieodparte wrażenie, że słucham płyty nagranej w latach 80-tych. Świadomie sięgacie po te wzorce? Erika Wallberg: Wszyscy jesteśmy ogromnymi fanami metalu z tamtej epoki, więc nasz styl grania wyniknął naturalnie z naszych inspiracji. Jestem również wielka fanką Black Sabbath i ciężkiego grania z lat 70-tych i w pewnym stopniu staram się przemycać te wpływy do naszej muzyki. Może w pierwszym momencie nie jest to wyraźnie słyszalne, ale gdy się dobrze wsłu-

chasz, na pewno dostrzeżesz to przede wszystkim w grze gitar. Chodzi o ekspresję i charakterystyczny groove. Gracie heavy metal oparty na klasycznych patentach jak wiele współczesnych kapel. Nie myśleliście by wprowadzić do waszej muzyki, jakieś innowacje czy nowoczesne elementy, które sprawiłyby, iż wyróżnialibyście się na tle innych podobnych do Was kapel? Erika Wallberg: Wiesz, używając tych patentów ciężko jest stworzyć coś oryginalnego i unikatowego, jednak co ważne i warte nadmienienia staramy się nikogo nie kopiować. W przeszłości podejmowaliśmy próby łamania standardów i pisania utworów, które nie są oparte na podstawowym schemacie. Miało to miejsce na dwóch pierwszych albumach Cult Of The Fox. Na "By The Styx" również znajdziesz utwór, który wyłamuje się ze sprawdzonej formuły. Mam tu na myśli "The Damnation Of Albert Canneham". Prawdopodobnie nasz następny album pójdzie w tym kierunku. Z drugiej strony uważam, że czasem z prób bycia oryginalnym na siłę wychodzą totalne dziwactwa. Najlepiej jeśli muzyka nie jest przesadnie udziwniana. Co do kwestii brzmienia, nie lubię tej całej nowoczesnej, wygładzonej i wysoce skompresowanej produkcji. Wtedy muzyka traci cały

swój klimat i pierwotnego ducha. Marcus Rosenqvist: Nasze fascynacje sięgają klasycznego heavy metalu. Takiego, jaki grały i grają Judas Priest, Iron Maiden czy Grave Digger. Wszystkie elementy tej muzyki staramy się poskładać do kupy. Usłyszysz u nas głośne gitary, melodie nadające się idealnie na tło do popijania piwka, świetny wokal. Czy to nas czymś wyróżnia pośród innych kapel? Nie wiem, ale granie tego daje nam dużo frajdy i to jest w tym wszystkim najważniejsze. Możecie zdradzić co nieco na temat procesu nagrywania "By The Styx"? Erika Wallberg: Jak się domyślasz, jesteśmy małym zespołem ze skromnym budżetem. Wszystkie pieniądze, jakie zamierzamy wydać oglądamy kilka razy i dokładnie analizujemy wszelkie potencjalne wydatki. Na tą chwilę nie możemy sobie pozwolić na szaleństwa. Rozważaliśmy możliwość nagrania perkusji w profesjonalnym studiu ale ostatecznie stanęło na tym, że zrezygnowaliśmy z tego pomysłu. Nasz wokalista Magnus Hultman na co dzień pracuje jako inżynier dźwięku i jego doświadczenie zdobyte w tym fachu bardzo nam pomogło. Dobrą stroną nagrywania w domu jest fakt, że nie ma żadnej presji czasu. Nie ma niepotrzebnego stresu, że wszystko musi być zrobione do jakiejś konkretnej daty, a Ty ciągle jesteś w przysłowiowym lesie. To sprawia, że zamiast skupiać się na czasie, kładzie się znacznie większy nacisk na ostateczny rezultat. Gdy stwierdziliśmy, że coś wyszło nie tak, jak było to w naszej wizji, mogliśmy to spokojnie poprawić bez żadnej presji. Gdy wszystko już zostało dograne i dopięte na ostatni guzik, materiał trafił do Endarker Studios, gdzie został zmiksowany z zmasterowany. Porównując "By The Styx" do Waszych poprzednich albumów, uważacie, iż strona kom pozytorska oraz produkcyjna dobrze wypada na tym tle? Magnus Hultman: Jesteśmy bardzo zadowoleni z ostatecznego rezultatu. Uważam, że jako twórcy muzyki zrobiliśmy ogromny krok naprzód. Nie bez znaczenia był tu udział naszych dwóch nowych członków Marcusa Rosenqvista oraz Fredrika Antaya. Stanęliśmy przed możliwością wypróbowania nowych rozwiązań aranżacyjnych. Jest to też nasz pierwszy album, który został przez nas samodzielnie nagrany oraz zmiksowany. Nie byliśmy pewni jak to ostatecznie wyjdzie, ale wszystko poszło tak, jak żeśmy chcieli. Z oczywistych względów "By The Styx" brzmi nieco inaczej niż nasze poprzednie albumy, ale absolutnie nie jest to wada. Wręcz przeciwnie. Cieszę się, że zrobiliśmy to samemu. W kawałku "Killing The Black Dog" gościnnie na gitarze gra Geoff Thorpe z grupy Vicious Rumors. Skąd w ogóle pomysł, by go zaprosić? Erika Wallberg: To był mój pomysł. Zawsze byliśmy otwarci na gościnne udziały muzyków spoza naszej grupy. Ich obecność często mobilizuje nas do spróbowania nowych patentów i ogólnie pcha nas naprzód. Peter spytał się mnie, czy nie chciałabym zaprosić kogoś do zagrania solówki w "Killing The Black Dog". Od razu pomyślałam o Geoffie. Vicious Rumors to jedna z moich ulubionych kapel. Uwielbiam tą zadziorność w riffach Geoffa. Zdaję sobie sprawę że gra on zupełnie inaczej niż ja, ale to jego styl idealnie pasował do tej solówki.

Foto: Cult of the Fox

74

CULT OF THE FOX

Słyszałem, że Geoff nie jest jedynym gościem na "By The Styx". Erika Wallberg: Tak, to prawda. Zaprosiliśmy


Julie Pruns z niemieckiego party metalowego zespołu Bad Influence. Jest naszą dobrą przyjaciółką, która przez wiele lat pomogła nam robić mixy. Miała duży wkład w brzmienia naszych demówek. Inaczej sprawa wygląda, jeśli chodzi o Fredrika. Nie nazwałabym go gościem, gdyż na chwilę obecną jest stałym członkiem grupy, jednak dołączył do nas w czasie trwania sesji nagraniowej "By The Styx" i nagrał jedynie kilka solówek. Zatem z pewnego punktu widzenia można jego udział określić jako gościnny. Jednak przy okazji następnego albumu prawdopodobnie będzie z nami już pracował na "pełen etat". Czy Wasze przejście do Iron Shield Records było wg Was dobrą decyzją? Erika Wallberg: Jestem bardzo zadowolona ze współpracy z Iron Shield. Wytwórnie, z którymi poprzednio przyszło nam pracować były znacznie mniejsze i co się z tym wiązało oferowały znacznie mniej możliwości, więc choćby z tego względu jest to dobra decyzja. Trzeba przyznać, że wywiązali się naprawdę wzorowo. Jeszcze przed premierą mieliśmy poumawianych masę wywiadów. Na różnych stronach internetowych, blogach i prasie pojawiły się recenzje albumu. Również jestem zadowolona z reakcji na "By The Styx" w mediach społecznościowych takich jak facebook czy Instagram. Przybyło nam followersów. (śmiech). Jakie macie plany odnośnie promocji "By The Styx"? Szykuje się jakaś trasa? Marcus Rosenqvist: Trasa na pewno byłaby fajną sprawą, jednak jako zespół całkowicie amatorski musimy dzielić czas między muzykę a rodzinę i tzw. "normalną pracę". Kolejna kwestia to sprawy finansowe. Na chwilę obecną możemy sobie pozwolić jedynie na granie pojedynczych koncertów. Ale kto wie co przyniesie przyszłość. Jak na razie gramy od czasu do czasu koncerty dla naszych przyjaciół i maniaków metalowego undergroundu. Jak będzie dalej, zobaczymy. Erika Wallberg: Kochamy koncertować, ale ciężko znaleźć dobre okazje ku temu. A jeśli już, to są to koncerty, gdzie gra się całkowicie za darmo. Czasem odnoszę wrażenie, że undergroundowa scena w Szwecji istnieje tylko wirtualnie. OK, można się "wepchać" na jakiś festiwal czy wspólną trasę z jakimś popularniejszym zespołem, ale zazwyczaj jest to na zasadzie "pay to play". Graliśmy ostatnio na Doom Over Scania Festival, gdzie mieliśmy kupę zabawy i dobry odbiór ze strony publiczności. Obecnie rozmawiamy z kilkoma zespołami podobnymi do nas, czy nie dałoby się wspólnie zorganizować jakiejś wspólnej mini trasy albo nawet mini festiwalu, ale na razie nic konkretnego nie zostało ustalone. Wasze teksty, zarówno na "By The Styx", jak i poprzednich albumach nawiązują do rozmaitych mitologii, opisują pogańskie rytuały, odwołują się do legend o dzielnych wojownikach, magach itp. Jak widać swobodnie poruszacie się w wyżej wymienionych tematach. Skąd u Was takie zainteresowanie i wiedza na temat tych dziedzin? Peter Svensson: Mitologia i legendy zawsze mnie pociągały. Uważam, ze tematy oscylujące wokół fantastyki idealnie współgrają z muzyką heavy metalową. Tekst powinien uzupełniać nastrój, jaki niesie muzyka. Poza tym w tych odwołaniach do mitów i historii można czasem przemycić własne uczucia i historie na temat osobistych przeżyć. Kilka naszych utworów zostało mocno zainspirowanych twórczością Fritza Liebera. Mianowicie jest to na przykład

Foto: Cult of the Fox

kawałek "Siege From The Sky" inspirowane historią "Clowns In The Night". Na "By The Styx" znajdziemy także teksty, które nie są w żaden sposób związane z mitologią, na przykład "Blackfriar's Bridge", który mówi o działalności mafii w latach 80-tych. Innym przykładem może być "Killing The Black Dog", którego tekst został napisany na podstawie jednego z rozdziałów książki "Zabić dziecko" Stiga Dagermana. "Return To The Burnig" natomiast niekoniecznie nawiązuje do fantastyki, chociaż pozornie mogłoby się tak wydawać. Można go równie dobrze odnieść do rzeczywistości i czasów współczesnych. Opowiada o kraju nękanym przez wojnę oraz rzeczach, które słyszymy codziennie oglądając wiadomości. Historia kryjąca się za utworem "The Damnation Of Albert Coneham" nawiązuje do utworu pod tytułem "Mr Coneham" mojego pierwszego zespołu Exortion. Ten kawałek został nagrany na jednej z kaset demo w 1998 roku. Opowiada o psychopatycznym seryjnym mordercy. 20 lat później dopisaliśmy sequel tej historii. Tytułowy kawałek, jak zapewne zauważyłeś opowiada o legendarnej rzece Styx, motywie z greckiej mitologii. Nasz poprzedni album "Angelsbane" był concept albumem na podstawie historii z gatunku fantasy, którą sam wymyśliłem. Oczywiście inspirowałem się trochę pracami innych, ale główny wątek jest moim pomysłem. Być może w przyszłości wrócimy do tej historii i nagramy jakiś sequel, bo jak uważnie posłuchasz, to zauważysz, że kończy się ona pewnym niedopowiedzeniem. Okładki Waszych albumów są rysowane w bardzo ciekawym stylu. Kto jest ich autorem? Magnus Hultman: Autorką jest Anna Bjorklund, szwedzka malarka oraz grafik. Przedstawiliśmy jej naszą koncepcje okładki, a ona specjalnie dla nas wykonała resztę. Uważam, że wyszło naprawdę świetnie. Jest to obraz malowany farbą olejną na płótnie. Nie ma tam żadnych graficznych poprawek zrobionych na komputerze. Anna na co dzień nie tworzy okładek metalowych albumów, zatem ten obraz jest zrobiony w unikatowym stylu i wyróżnia się na tle podobnych wydawnictw. Podobnie zresztą jest w przypadku naszych poprzednich albumów. Obrazek zdobiący nasz debiut "A Vow Of Vengeance" przedstawia nocne spotkanie magów w środku ciemnego lasu. Druga płyta "Angelsbane" ukazuje rydwan zaprzężony w lisy. No i "By The Styx" to wizualizacja trójgłowego psa strzegącego wejścia do zaświatów. Tylko, że

w związku z naszą nazwą zamiast psa na okładce widnieje trójgłowy lis. Skąd właściwie się wzięła Wasza nazwa? Peter Svensson: Nazwa pochodzi od czci oddawanej lisom w różnych mitologiach. To zwierze chodzące własnymi drogami. Nasze pierwsze demo "Kitsunetsuki"099 2007 roku tekstowo nawiązuje do stanu, gdy człowiek jest opętany przez lisiego ducha. Patrząc na Waszą działalność od samego początku i porównując to z miejscem, w którym znajdujecie się na dzień dzisiejszy, powiedzcie proszę, czy jesteście zadowoleni z drogi, którą żeście przebyli? Magnus Hultman: Oczywiście! Co prawda fajnie by było być gwiazdą rocka i móc żyć z muzyki (śmiech), ale sam fakt, że udało nam się dotychczas wydać trzy całkiem dobre albumy uważam za spory sukces. Przez te lata odwiedziliśmy parę fajnych miejsc w Europie, gdzie graliśmy koncerty. Jesteśmy dumni, że mimo trudności nasz zespół ciągle funkcjonuje. Mam nadzieję, że wraz z następnym albumem pojawi się więcej okazji do grania na żywo. Wydajecie się być zaangażowani w scenę met alową nie tylko jako muzycy, ale również jako fani. Czy dla Was metal to tylko muzyka, czy także pewien styl życia? Erika Wallberg: Dla mnie jest to muzyka, która zdecydowanie poprawia mi nastrój. Nie ma znaczenia, czy jestem wesoła, smutna czy wkurzona, słuchanie muzyki zawsze przywraca mnie do właściwego stanu ducha. Dlatego muzyka metalowa wiele dla mnie znaczy. Nigdy nie zastanawiałam się, czy można to postrzegać w kategoriach stylu życia. Zainteresowałam się metalem jako nastolatka i od tego czasu, aż do dnia dzisiejszego kupuje płyty, chodzę na koncerty, zadaję się z podobnymi ludźmi itd. Oczywiście nie traktuje tego w kategoriach obowiązku, wynika to tylko z mojego wnętrza. Łatwiej jest także dogadywać się z ludźmi, którzy mają podobne zainteresowania. Poza tym zauważyłam, że metalowcy są zarówno sympatyczniejsi, jak i bardziej autentyczni niż reszta społeczeństwa. Co oczywiście nie znaczy, że nie zadaję się i jestem uprzedzona do ludzi nie słuchających metalu (śmiech). Bartłomiej Kuczak

CULT OF THE FOX

75


...dzikość, chaos i moce natury... Old Mother Hell lubi łączyć metal, hard rock i doom. Poza tym - jak sami mówią - kierują się filozofią, w której nie ma miejsca na dublowane gitary, edycję dźwięku, sampli perkusyjnych, "copy and paste", czy innych "wymyślnych" rzeczy. Nagrywa na żywo w oldschoolowy sposób, głównie na sprzęcie analogowym. Miłośnicy takiego grania z pewnością od dawna katują ich debiut. O płycie i innych aspektach związanych z zespołem opowiada wokalista i gitarzysta Bernd Wener. HMP: Witam. Zespół powstał w 2015 roku, prawda? Kto był głównym inicjatorem i jaki cel mu przyświecał? Bernd Wener: Zgadza się. Old Mother Hell powstało ze szczątków zespołu Hatchery z Mannheim w Niemczech. Ronny (Ronald Senft - bas) i Ruben (Ruben André - perkusja) zaczęli pracować nad nowym materiałem gdzieś w 2015 roku, razem z byłym wokalistą Hatchery, Robertem Hoffmannem jako gitarzystą. Dołą-

dzi o muzykę: Ruben i Ronny chcieli spróbować ...dzikość, chaos i moce natury... czegoś innego, pozostawiając za sobą thrash metal. Ja z kolei zawsze byłem nieco melodyjny. Tak więc jedna rzecz doprowadziła do drugiej i oto jesteśmy. Czy przed wydaniem "Old Mother Hell" nagraliście jakieś demo? Nie, nie nagraliśmy ani nie wypuściliśmy ża-

rozwiązań, itd. Sprawia to, że nasze utwory brzmią jak Old Mother Hell. Nie mamy głównego zarysu ani żadnych innych wytycznych. Płyta nie jest zbyt długa, bo trwa zaledwie 34 minuty, a składa się na nie sześć utworów. Czy wszystkie napisanie przez was kawałki znalazły się na krążku czy może na jakieś się nie zdecydowaliście? Kilka kompozycji, które pisaliśmy w tym czasie z Robertem zostało "zgubionych" po drodze. Po prostu nie pasowały do konfiguracji tria, którą mamy teraz. Właściwie planowaliśmy wydać na początku tylko trzyczęściową EPkę. Ale wtedy przygotowaliśmy wszystkie sześć kawałków, które mieliśmy w studiu i pomyśleliśmy: no cóż, czemu nie nagrać wszystkich i wydać mini-album. Myślę, że okazało się to lepszą decyzją. Wasza muzyka brzmi analogowo, ciepło i organicznie. Właśnie taki efekt zamierzaliście osiągnąć? Dokładnie. Nagraliśmy album w Rama Studio Ma-nnheim pod nadzorem producenta/ inżyniera Jensa Sieferta. Mamy tę samą filozofię dotyczącą sposobu działania, mianowicie: nagrywanie na żywo w oldschoolowy sposób, żadnych tam dublowanych gitar, edycji dźwięku, sampli perkusyjnych, "copy and paste", czy innych "wymyślnych" rzeczy. Używał głównie sprzętu analogowego i mieliśmy ogromny pokój studyjny. Jens uchwycił nasz zachwyt i zamienił go w dokładnie taki dźwięk, jaki chcieliśmy.

Foto: Old Mother Hell

czyłem jesienią 2015 roku jako nowy wokalista. Po naszym pierwszym wspólnym występie w marcu 2016 roku, Robert musiał opuścić zespół z powodu studiów i dlatego też przejąłem gitarę. Obecny skład istnieje od 2016 roku. Skąd wziął się pomysł na waszą nazwę? Nazwa była pomysłem Ronny'ego. Odnosi się do pradziejowej wiary w Ziemską Boginię lub Matkę Ziemi. Archaiczne pojęcie wiązane z wieloma plemionami, które można śledzić od Epoki Kamienia. Ona zapewnia nam życie, ale także reprezentuje dzikość, chaos i moce natury. Dwa symbole w naszym logo są trochę podobne do yin i yang, życie i śmierć, dwie pierwotne i przeciwne, lecz uzupełniające się siły, które odnaleźć można w całym wszechświecie. Wcześniej graliście, bądź nadal gracie w takich zespołach jak Hatchery, Shepeshift, czy Refuge, które mniej lub bardziej, ale jednak były związane z thrashowym graniem. Skąd wizja grania muzyki w jednak dość odmien nym stylu? Wszystkie te zespoły już nie istnieją. Teraz skupiamy się tylko na Old Mother Hell. Jeśli cho-

76

OLD MOTHER HELL

dnego dema przed naszym debiutem. Oczywiście nagrywaliśmy utwory w naszej sali prób, ale były to nagrania tylko dla nas, aby lepiej pracować nad niektórymi elementami. Jak powstawały utwory na wasz debiut? Jak wyglądał proces twórczy? Nasze kompozycje są zwykle składane razem przez nas samych. W tym względzie jesteśmy dość klasycznym combo, spotykamy się raz w tygodniu i po prostu pozwalamy, by wszystko się kręciło. Musieliśmy zmienić kilka pomysłów, które mieliśmy od czasu z Robertem, ponieważ nie gram na gitarze tak dobrze jak on i dodatkowo musiałem pogodzić jeszcze śpiewanie, co dla mnie jest dodatkową trudnością. Na co kładziecie największy nacisk podczas komponowania? Jakie cechy musi posiadać utwór, żebyście uznali go za odpowiedni dla Old Mother Hell? Powiedziałbym, że komponowanie jest najważniejszą częścią. Oczywiście niektóre pomysły pojawiają się podczas improwizacji w domu, ale zasadniczy proces twórczy odbywa się w sali prób, polemiki, dyskusje, próbowanie różnych

Twój głos chwilami bardzo przypomina Blackie Lawlessa. Czy było to celowe zagranie czy podobieństwo jest zupełnie przypadkowe? To wcale nie było celowe. Nigdy nie słuchałem W.A.S.P., znam ich głównie z nazwy. Po prostu śpiewam to co chce. Jens Siefert był pierwszym, który wspomniał o tym podczas nagrywania. Wcześniej nigdy nie zdawaliśmy sobie nawet sprawy z podobieństwa. Moje wpływy to raczej wokaliści tacy jak Charles Rytkönen, Warrel Dane, Zak Stevens i Daniel Gildenlöw. Ale nie powinno się próbować brzmieć jak inni. Trzeba się nauczyc używania i kształtowania własnego głosu. Muzykę, którą wykonujecie można ogólnie nazwać jako doom/heavy. Czy wam to pasuje? Jak sami odbieracie swoją muzykę? To jest absolutnie w porządku. Myślę, że można powiedzieć, że lubimy łączyć metal, hard rock i doom. To nie jest zamierzone, ale raczej szczególny afekt do tak wspaniałej muzyki. Jeśli utwór ma dobre tempo na próbie, nie mamy nic przeciwko temu jeżeli jest to doom, hard rock czy bardziej tradycyjny sposób riffowania metalu. Uczucie jest ważniejsze niż gatunek muzyczny. Myślę, że jako zespół nie można rozwijać się w sytuacji braku inspiracji innymi. Z drugiej strony nigdy nie zabrzmimy jak nowoczesny zespół crossoverowy, ponieważ jesteśmy głęboko


zakorzenieni w klasycznym brzmieniu hard rocku lat 70. i metalu z lat 80. Podejrzewam, że wśród waszych inspiracji znajdują się tak oczywiste rzeczy jak Black Sabbath, Pentagram, Candlemass, Iron Maiden czy właśnie W.A.S.P. mam rację? Co jeszcze byście dodali do tej listy? Jak wspomniałem wcześniej: W.A.S.P. nie ma tak wielkiego wpływu na nas jak mogłoby się wydawać. Ale rzeczywiście jesteśmy pod wpływem tradycyjnych protoplastów metalu takich jak Iron Maiden, Black Sabbath czy Candlemass. Bardzo lubimy też hard rocka z lat 70. Chyba po prostu nie myślimy o muzyce w ten sposób. Nie stoimy w sali prób i myślimy: zróbmy kawałek, który brzmi jak Maiden lub coś podobnego. Jest wręcz przeciwnie, nie chcemy nikogo kopiować. Wpływy są prawdopodobnie bardziej podświadome - w zależności od muzyki, którą sami słuchamy. O czym traktują wasze liryki? Kto jest ich autorem? Teksty są w większości pisane przeze mnie. W końcu to ja muszę je śpiewać, (śmiech). Chodzi o rzeczy, które mnie dotykają, które mnie w jakiś sposób spotkały. Oczywiście nie jest to całkowicie autobiograficzne podejście, ale dużo zależy od tematu. Czasami są bardziej liryczne, czasem bardziej proste i bezpośrednie. Nigdy nie śpiewałbym o takich fantastycznych rzeczach jak krasnoludy, elfy i rycerze w lśniących zbrojach. "Old Mother Hell" początkowo wydaliście własnym sumptem w ubiegłym roku. Nie było wtedy żadnej zainteresowanej wytwórni? Właściwie wysłaliśmy go do jednej małej niemieckiej wytwórni przed premierą, ale kontakt był tak rozczarowujący, że postanowiliśmy zrobić to wszystko samodzielnie. Nie chcieliśmy wybierać z katalogu z różnymi zestawami promocyjnymi za x-tysięcy euro. Chcieliśmy wydawcy z tym samym podziemnym duchem, który znajduje się w Old Mother Hell. Partnerstwo zamiast być klientem agencji reklamowej nazywającej się wydawcą. Oczywiście, że znaliśmy Cruz Del Sur, ale nie wyobrażaliśmy sobie, że byliby zainteresowani naszym małym, nieznanym niemieckim zespołem. Niedawno ponownie wydaliście swój debiut,

Foto: Old Mother Hell

ale tym razem poprzez Cruz Del Sur Music. Jak doszło do waszej współpracy? Po pierwszej premierze, wielu fanów niemieckiego metalu sporo dyskutowało o albumie w mediach społecznościowych. Zaledwie kilka tygodni później skontaktował się z nami Enrico z Cruz Del Sur. Na początku rozmawialiśmy tylko o wydaniach winylowych i cyfrowych. Ale wkrótce otrzymaliśmy tytuł "demo miesiąca" w niemieckich magazynach Deaf Forever i Rock Hard, co było super. Potrzebowaliśmy nowych płyt i zapytaliśmy Enrico czy byłby zainteresowany powtórką. Cruz Del Sur ma teraz w swoich barwach całkiem niezłą paczkę. Jak czujecie się w takim towarzystwie? Z kim chętnie zagralibyście wspólne koncerty? W rzeczy samej. Praca z Enrico i jego zespołem to sama przyjemność. Jesteśmy naprawdę podekscytowani i nie moglibyśmy być bardziej zadowoleni z tego, że jesteśmy kolegami z takimi zespołami jak Argus, Atlantean Kodex, Faraon, Mausoleum Gate czy Slough Feg. Gdyby była taka możliwość, gralibyśmy z każdym z nich. Była lub dopiero będzie jakaś trasa promocyj-

na? Jeśli tak to gdzie i z kim będzie można was zobaczyć? Niestety w tej chwili nie planujemy tourne. Musimy zmierzyć się z faktem, że wszyscy nie jesteśmy po dwudziestce. Mamy pracę i rodziny, między którmi trzeba żonglować przy każdym występie na żywo. Nie zrozum mnie źle, absolutnie lubimy grać na żywo. Może z czasem będzie możliwość zrobienia małej trasy. To musi być bardzo dobrze zorganizowane i zaplanowane. Obecnie w Niemczech odbywają się wielkie festiwale i pojedyncze spektakle. Jak została odebrana płyta? Jakie najciekawsze, bądź najdziwniejsze opinie do was dotarły? Ogólnie album został bardzo dobrze przyjęty. Jesteśmy naprawdę szczęśliwi z tego powodu. Jak dotąd nie napisano żadnych dziwnych rzeczy na nasz temat. Niektórym nie podobał się album, ale najważniejsze, że nam się podoba. Mamy jasną wizję tego, co robimy i nie komponujemy dla mas. Płyta wyszła co prawda ponownie i pojawiła się niedawno, ale od jej nagrania minęło już sporo czasu. Zapytam więc czy powstaje już może materiał na następcę "Old Mother Hell"? Jeśli tak to będzie to ten sam styl co na "jedynce"? Jesteśmy w trakcie tworzenia nowego materiału. Jak już powiedziałem, nie mamy planu głównego, który brzmiałby tak lub tak, ale myślę, że następny album nie zabrzmi jakoś tak odmiennie. Ale jest za wcześnie, aby naprawdę coś spekulować. Ponieważ nie jesteśmy pełnoetatowymi muzykami, przygotowanie nowego albumu zajmie trochę czasu. Jedyne co mogę powiedzieć to to, że zamierzamy wydać pełny album, więc mówimy tu o ponad sześciu utworach. Ode mnie to już wszystko. Ostatnie słowa należą do was! Dziękuję bardzo za poświęcony czas i wywiad. Dziękujemy wszystkim naszym fanom za wsparcie. A dla ciekawskich namawiam aby odwiedzili naszą oficjalną stronę lub śledzili nas na naszym FB, aby być na bieżąco z naszymi koncertami lub wiadomościami o Old Mother Hell. Dzięki za wywiad.

Foto: Old Mother Hell

Maciej Osipiak Tłumaczenie: Filip Wołek, Paweł Gorgol

OLD MOTHER HELL

77


Nieokiełznany, nieskomplikowany zespół Norwegia jak powszechnie wiadomo głównie black metalem stoi. Został on tam uznany za dobro (sic!) narodowe, ale mimo tego inne gatunki metalu w krainie fiordów i troli też się nieźle trzymają. Purple Hill Witch to pochodzące ze stołecznego Oslo doomowe trio. Zespół powstał w 2010 roku, od samego początku gra w nie zmienionym składzie i jak dotąd ma na koncie dwa pełne krążki: "Purple Hill Witch"(2014) oraz ubiegłoroczny "Celestial Cemetery", o którym rozmawiałem z basistą Andreasem Schaffererem. ukazał się nasz debiutancki album. Więc utwory takie jak "The First Encounter" i "Around the Universe" gramy już od jakiegoś czasu, (śmiech).

HMP: W listopadzie ubiegłego roku po ponad trzech latach ukazał się wreszcie wasz drugi album. Czemu tyle trwała przerwa? Andreas Schafferer: Podczas tworzenia muzyki wszystko zajęło więcej czasu niż planowałem. Jesteśmy małym zespołem, z małą wytwórnią płytową i wszyscy pracujemy w pełnym wymiarze godzin. Mamy ograniczone zasoby czasowe. Nagrywamy i miksujemy muzykę z pomocą naszych dobrych przyjaciół, bez dużych studiów nagrań i producentów, więc wszystko może zająć trochę czasu. Z powodu różnych opóźnień większość instrumentów została zarejestrowana półtora roku przed premierą. Jesteśmy podekscytowani, że w końcu się udało i jesteśmy naprawdę zadowoleni z rezultatów! Kiedy zaczęliście pisać materiał na "Celestial Cemetery"? Niektóre z kompozycji zostały napisane zanim

Wasz album trwa niecałe 40 minut co nie jest często spotykane w doom metalu. Wydaje mi się, że w waszym przypadku to spora zaleta, bo słuchacz nawet przez chwilę nie odczuwa znużenia. Czy właśnie taki efekt zamierzaliście osiągnąć? Nie weszliśmy do studia z zamiarem nagrania krótkiego albumu, ale poczułem, że tyle muzyki wystarczy. Kompozycje są szybsze i bardziej zwięzłe niż na "Purple Hill Witch", a album kończy się tak jak chciałem. Tak samo sprawa się ma z samymi utworami. Nie są bezsensownie rozwleczone, tylko zwarte i esencjonalne. Dokładnie, na tej płycie chcieliśmy pójść bardziej w kierunku lat 80-tych, niż 70-tych. Chcieliśmy stworzyć bardziej optymistyczny album i poczuliśmy się trochę zmęczeni kultem "Master of Reality", czy stonerowców Sleep i Electric Wizard. Tak więc po prostu naturalnie przenieśliśmy się do krainy Witchfinder Gene-

ral i klasycznych zespołów doom. Piszecie bardzo klasyczne, ale też i chwytliwe riffy. Zresztą ogólnie wasza muza jest "prze bojowa" jak na ten gatunek. Czy ta chwytli wość jest dla was priorytetem podczas kom ponowania czy może kładziecie nacisk na coś innego? Chwytliwe riffy to najlepszy rodzaj riffów! Zwłaszcza dla basisty, po prostu fajnie jest je grać! Cała masa naszych utworów składa się z wielu riffów, więc chyba to wszystko. Nie da się ukryć, że głos Kristiana przywodzi na myśl Ozyy'ego. Celowo śpiewa z taką manierą czy może jest to zupełnie naturalne? To jest w stu procentach naturalny i oryginalny głos Kristiana. Na płycie pojawili się również goście, praw da? Kto to był i jakie instumenty obsługiwali? Na wstępie otrzymaliśmy pomoc od naszego przyjaciela klawiszowca Christoffera Bratena (The Photones, Condor, Gauge, Flight, Black Magic). Hermann Holen (Photones, Condor, Flight) wykonał zabujczą harmonię w "Burnt Offering". Jesteśmy bardzo szczęśliwi mając tak utalentowanych przyjaciół, a bez nich płyta nie byłaby taka sama! Uważacie "Celestial Cemetery" za lepszy niż debiut? Jeśli tak to w jakich elementach się rozwinęliście jako zespół najbardziej? Jesteśmy bardzo zadowoleni z obu albumów, są one zupełnie inne. Nasze zainteresowanie muzyczne ewoluowało latami i wydaje mi się, że ma to odzwierciedlenie w muzyce. Oba krążki zostały wydane przez niemiecką The Church Within Records. Jak wam się podoba współpraca z nimi? Zwłaszcza ideo logicznie jest to chyba dla was świetny label. The Church Within Records to fajna wytwórnia, a Oli jest jej szefem. Zorganizowali nam trasę z Lord Vicar, zanim jeszcze wydaliśmy oficjalny album. Jak wygląda wasz działalność koncertowa? Niedługo jedziemy na małą europejską trasę, nie możemy się doczekać powrotu w trasę! Mamy dziesięć dni w Europie, zaczynając od Oslo, więc będzie ciekawie. Jak zamierzacie jeszcze promować "Celestial Cemetery"? Spróbujemy rozegrać wiele koncertów w 2018 roku, zaczynając od trasy w maju. Jesteśmy teraz częścią Swamp Booking, więc w tym roku będzie mnóstwo dobrych pokazów. W waszej muzyce słychać zdecydowanie najwięcej klasyków jak Black Sabbath i Pentagram, ale także nutkę starego rocka psychodelicznego. Czy wy też tak byście określili własną muzykę? Zgadza się, wydaję się, że to rozsądna obserwacja. Co oprócz wymienionych wyżej klasyków miało jeszcze wpływ na ukształtowanie muzyki Purple Hill Witch? Witchfinder General jest oczywiście wielką inspiracją, szczególnie na najnowszej płycie. Dla mnie jako basisty Lemmy jest bohaterem! Jego gra w Hawkwind jest perfekcyjna, a jednocześnie grzeczna, ciężka i psychodeliczna! Od samego początku, czyli od 2010 roku, gracie w niezmienionym składzie. Wygląda na to, że

Foto: Purple Hill Witch

78

PURPLE HILL WITCH


wasza współpraca układa się bezproblemowo? Wszyscy jesteście jednomyślni w kwestiach muzyki, tekstów i ogólnego kierunku, w którym podążacie? Tak, jesteśmy nieokiełznanym, nieskomplikowanym zespołem i znamy się od dawna. Wszyscy jesteśmy różnymi ludźmi, o różnym muzycznym zainteresowaniu i guście, a Purple Hill Witch jest jak złoty środek każdego z nas. To się dzieje, gdy wszyscy łączymy nasze umiejętności muzyczne i kreatywność.

Furia doom metalu

Kto w ogóle odpowiada za komponowanie muzyki i jak wygląda u was proces twórczy? Piszemy muzykę razem. Często zaczyna się od tego, że jeden z nas ma fajny riff, a reszta zastanawia się nad treścią.

- Podziemie zawsze będzie trwało, a bycie sławnym niekoniecznie musi być czymś złym! - mówi lider Anguish J. Dee. Potwierdza to również zawartość trzeciego albumu tego szwedzkiego kwartetu, bowiem "Magna Est Vis Suignah" to tradycyjny doom, ale też dość mroczny i jak twierdzi nasz rozmówca, inspirowany nie tylko dokonaniami Candlemass, ale również wielkością Mayhem i mroźnym chaosem Darkthrone: Cemetery", o którym rozmawiałem z basistą Andreasem Schaffererem.

A jak w kwestii tekstów? O czym staracie się pisać? Traktujecie liryki poważnie czy są tylko dodatkiem do muzyki? Staramy się pisać teksty pasujące do muzyki, ale nie traktujemy poważnie naszych tekstów. Jesteśmy muzykami, nie poetami! Ale oczywiście dobre teksty mogą naprawdę nadać wartości piosence, a my staramy się pisać historie, które uważamy za fajne, interesujące oraz pasujące do nastroju utworu.

HMP: Kiedy mówi się o szwedzkich zespołach każdemu od razu przychodzą na myśl zwykle takie grupy jak: Abba, Europe czy Roxette, ale macie też czym się pochwalić w dziedzinie tradycyjnego metalu, a już Candlemass jest dla fanów w waszym kraju jedną z tych wyjątkowych grup? J. Dee: Tak, Candlemass to świetny zespół, a ich albumy to czysty doom. Istnieje wiele wspaniałych kapel ze Szwecji, chociażby taka jak Bathory.

Jesteście powiązani też z takimi zespołami jak Spectral Haze, Pulsar czy miażdżący Condor. Czy Purple Hill Witch jest dla was priorytetem, czy może jednak na pierwszym miejscu stawiacie inne bandy? Teraz Purple Hill Witch jest priorytetem, więc spodziewaj się wiele od nas w 2018 roku! Jak prezentuje się obecnie scena doomowa w Norwegii? Jakie zespoły są według was godne uwagi? Nie ma tu zbyt wielkiej sceny doom, ale to naprawdę dobra podziemna scena muzyczna, zabójcze zespoły we wszystkich gatunkach, punk, heavy, prog i metal. To naprawdę dobra społeczność, mnóstwo dobrych festiwali i innych rzeczy. Idealne miejsce dla podziemnych muzyków! Jakie płyty uważacie za absolutnie najważniejsze i najlepsze w klasycznym doom metalu? O stary. Zbyt wielu zbyt wiele, aby wymienić. Dla przykładu: "Master Of Reality", "Born Too Late", "Death Penalty", "Dopethrone", "Holy Mountain", "First Daze Here", "Relentless" lista ta nigdy się nie kończy...

Wy nie jesteście tu wyjątkami, bo nawet wasza nazwa została zaczerpnięta z utworu "Under The Oak"? Nasza podstawa tkwi mocno w odmętach Candlemass, ale zboczyliśmy z tej ścieżki już dawno temu. Podobieństwa zawsze można znaleźć, gdyż te są nieuniknione. Jesteśmy ciężkim zespołem ze Szwecji więc zawsze będziemy porównywani do Candlemass. Ale gdy brak nam inspiracji, "Epicus..." zawsze może sprowadzić nas z powrotem na ścieżkę Necro Doom. Kiedy słuchałeś po raz pierwszy albumu "Epicus Doomicus Metallicus" z tym numerem od razu miałeś poczucie, że obcujesz z czymś wyjątkowym, a kolejne płyty Leifa Edlinga i spółki tylko cię w tym przekonaniu utwierdzały? "Epicus..." jest jednym z najlepszych albumów, jakie kiedykolwiek nagrano. Wielu fanów uważa, że Candlemass trochę za bardzo inspirują się Black Sabbath, ale według

mnie już od dawna nie zasługują tylko na miano epigonów swych słynnych poprzedników, bo stworzyli w obrębie niezwykle hermetycznego stylu coś własnego i oryginalnego , a jakie jest twoje zdanie w tej kwestii? Każdy zespół ma swoje korzenie. Jako zespół robisz, co chcesz. Jeśli scena ma coś przeciwko temu, to pieprzyć scenę. Zdaje się, że lubicie też Nemesis, wczesne wcielenie Candlemass, ale na tym wasze inspiracje pewnie się nie kończą? Nemesis jest surowe. Nasza inspiracja rozciąga się na tyle, ile to możliwe. Jesteśmy silnie zainspirowani wielkością Mayhem i mroźnym chaosem Darkthrone, ale oczywiście także Candlemass i Saint Vitus. Ale ta lista może być nieskończenie długa. Szybko zaczęliście tworzyć własne utwory granie coverów, nawet najlepszych, nie jest zbyt satysfakcjonujące? Nigdy nie byliśmy coverbandem, graliśmy kilka coverów na żywo. Utwory z demo "Dawn Of Doom" mają już prawie dziesięć lat. Od początku ćwiczyliśmy własne kompozycje. Z każdym kolejnym wydawnictwem poszerza liście też swą bazę fanów, stawaliście się też coraz bardziej znani, mimo tego, że byliście przecież typowo podziemnym zespołem, obra cającym się w kręgu niewielkich koncertów, kasetowych demówek i 7" splitów? Tak właśnie działa Necro Doom, utknął w otchłani. W tym pęknięciu oddzielającym

To już wszystko z mojej strony. Dzięki za wywiad! Przyjemność po naszej stronie. Maciej Osipiak Tłumaczenie: Filip Wołek, Paweł Gorgol

Foto: Anguish

ANGUISH

79


Foto: Anguish

death/ black metal od doom metalu. To nie jest doom ani death/ doom. Nigdy się z tego nie wywiążemy. To coś pod ziemią, gdzie mieszka i występuje nekromancja. Ta taktyka zakończyła się sukcesem o tyle, że wasz najnowszy album "Magna Est Vis Suignah" firmuje High Roller Records, tak więc macie powody do satysfakcji, bo to jedna z wiodących obecnie metalowych firm, nie tylko w Europie? Czujemy się jak europejski zespół, który podpisuje kontrakt z europejską wytwórnią. Na ile jest to efekt kolejnych zmian składu, bo jednak odejście Chrisstofera, po sześciu latach spędzonych przez niego w zespole, nie było chyba tylko kosmetyczną zmianą gitarzysty? Oczywiście było nam smutno, że Christoffer odszedł po tak długim czasie, ale pozostaje dobrym przyjacielem zespołu. Linus i Christoffer mają zupełnie różne style grania, więc z tego powodu z pewnością będzie to inna energia. Czasem warto więc wykonać krok w tył, żeby uderzyć z jeszcze większą mocą, co w waszym wypadku zaowocowało powstaniem tak klasy cznego materiału jak "Magna Est Vis Suignah"? Czasami zbaczamy z wyznaczonej ścieżki, aby potem znaleźć swoją drogę. Najlepiej jest wymieszać wszystkie elementy i ponownie złożyć je razem. Solo w "Blessed Be The Beast" zagrał gościn nie Hasse z Third Storm, co wcześniej wam się nie zdarzało? David gra również w Third Storm, więc poprosił Hassego o solówkę, a "Blessed Be The Beast" nadawała się do tego idealnie. Po raz pierwszy pracowaliście też z czeskim artystą Vojtìchem Doubkiem, autorem okładki. Było tak jak wcześniej, że szata graficzna albumu powstała już po napisaniu wszystkich tekstów, które zainspirowały malowidło z coveru? Vojtech miał wolną rękę. Daliśmy mu wszystko co mieliśmy, nagrane piosenki, teksty, koncepcje. Chcieliśmy, aby jako artysta dokonał własnej interpretacji naszych wizji, nie chcieliśmy mu przeszkadzać w jego twórczym procesie. Dobre recenzje pewnie was cieszą, ale jeszcze

80

ANGUISH

ważniejszy jest pozytywny odbiór tej płyty przez fanów? Jest dobrze, ale to tak naprawdę nie ma znaczenia. Tworzymy muzykę głównie po to, by uwolnić naszą własną furię. Jesteśmy wdzięczni fanom, którzy lubią i rozumieją naszą muzykę. Metal jest i zapewne też pozostanie niszą na muzycznym rynku, tym bardziej, że ludzie XXI wieku stają się coraz bardziej leniwi, zwykle nie wykazując inicjatywy poszukiwań czegoś interesującego poza głównym nurtem bądź najbardziej znanymi zespołami. Tym bardziej warto doceniać tych, którzy w natłoku zespołów kupują wasze płyty i przychodzą na koncerty? Nawet gdy muzyka zaczyna być głównym nurtem, zawsze są ukryte drzwi do schowka. Tam znajdziesz te wszystkie szalone akty. Podziemie zawsze będzie trwało, a bycie sławnym niekoniecznie musi być czymś złym! Nie gracie aż tak często jak pewnie byście chcieli, ale jeśli już nadarzy się okazja stanąć na scenie to nie oszczędzacie się - inna opcja nie wchodzi w grę, bo słuchacze od razu zauważą brak zaangażowania? Naszym zamiarem jest zmiana tego założenia. Kiedy to piszę, koncertujemy we Francji z black metalowym zespołem Uada. Mamy nadzieję, że w przyszłości będziemy grać więcej koncertów. Docieracie do publiczności w różnym wieku, co jest też doskonałym potwierdzeniem, że metal jednoczy pokolenia, dając też nadzieję, że jeszcze wszystko przed nim, skoro jest wciąż interesujący dla kilku generacji słuchaczy? Coś co zauważasz, gdy wyjeżdżasz za granicę, to fakt, że kultura jest zupełnie inna, kultura wokół ekstremalnej muzyki jest uniwersalna. Kiedy mówisz Śmierć, mówisz Morbid. Wojciech Chamryk, Filip Wołek, Bartosz Hryszkiewicz

HMP: Pozytywny odbiór debiutanckiego krążka "Run From The Light" utwierdził was w przekonaniu, że to co robicie jest dobre, wyz wolił w was więcej twórczej energii, czy też było to miłe, ale nie miało jednak aż takiego znaczenia, bo tworzycie przede wszystkim dla siebie? Bryan Outlaw: Tak naprawdę to przyczyną są oba z tych powodów, byliśmy też naprawdę zadowoleni z pozytywnych opinii, które otrzymaliśmy po wydaniu "Run From The Light". Dało nam to pewność siebie i potwierdzenie, że robimy coś dobrze. Po wydaniu debiutu poszerzyliśmy skład o drugą gitarę, co oznaczało, że możemy dodać do naszego brzmienia harmonie. Lee rozwijał się w procesie pisania, a Wayne dodał świetne harmonie i niespotykany kontrapunkt do melodii, ale koniec końców piszemy dla siebie licząc, że inni też to polubią. Jest jednak faktem, że wielu muzyków bardzo liczy się z opiniami słuchaczy, nader często wręcz bojąc się odejść od wypracowanego stylu czy brzmienia, żeby nie rozczarować, czy nawet nie stracić publiczności - rozumiem, że nie aprobujecie takich metod, bo takie postępowanie nie prowadzi do niczego dobrego, poza stagnacją i złą rutyną? Zdecydowanie chcieliśmy rozwinąć nasze brzmienie, a nie wyprodukować tylko lustrzane odbicie pierwszego albumu. Jesteśmy oczywiście zadowoleni, gdy słuchacze cieszą się muzyką, którą tworzymy, ale ostatecznie piszemy dla siebie i chcemy być wierni naszym przekonaniom i pomysłom. Myślę, że następny album rozszerzy brzmienie, szczególnie w partiach wokalu z większą ilością harmonii, bo nagrywałem już demo w domu, aranżując je, aby ćwiczyć przed wejściem do studia. Z jakimi założeniami przystępowaliście więc do prac nad "Gospel Of Despair", bo odbieram tę płytę jako udoskonaloną wersję debiutu? Jedynym założeniem było to, żeby poszerzyć brzmienie o więcej melodii i harmonii i próbować stworzyć lepsze utwory. Spędziliśmy również więcej czasu na pisaniu, a pierwszy album został szybko napisany i nagrany. Różnicą jest też, że dla "Gospel..." napisaliśmy o wiele więcej tekstów, wybraliśmy z nich to, co uważaliśmy za najlepsze i odrzuciliśmy pozostałe. Fakt, że wszyscy jesteście doświadczonymi muzykami - nazwa Solstice robi tu szczególne wrażenie - miał pewnie znaczący wpływ na taki stan rzeczy? Lee i Izak byli członkami Solstice, a ja śpiewałem z nimi na festiwalu Mountains Of Madness w Austrii. Mamy wielki szacunek dla Solstice. Wszyscy jesteśmy aktywni na scenie metal/ doom od ponad 20 lat, a jeśli chodzi o riff i pisanie tekstów, Lee bardzo się stara, by stworzyć muzykę, która ma ciężką i emocjonalną


bają. No tak, ale jak wziąć autograf na pliku MP3? Przytargać ze sobą komputerowy dysk, czy jak? (śmiech) Tak, nie sądzę, aby ludzie byli zadowoleni z podpisanego telefonu czy odtwarzacza MP3.

Poza banałami i schematami - Staramy się stworzyć coś, co nie jest częścią ogólnej sceny stoner/doom - mówi wokalista Monolith Cult Bryan Outlaw i faktycznie, na drugim albumie tej brytyjskiej formacji doom metal zyskał zupełnie nowy wymiar. Nie dość, że to zespół Izaka Glooma i Lee Grinda z Solstice: na "Gospel Of Despair" mamy też echa twórczości Black Sabbath czy Rainbow z najlepszego okresu 1975-1978, a i fani zespołów takich jak Grand Magus też pewnie nie oderwą się długo od tego albumu: jakość. Musieliście jednak skorzystać z pomocy sesyjnego perkusisty Dana Mullinsa, znanego choćby z My Dying Bride, a na tę chwilę też nie macie jeszcze pełnego składu? Jesteśmy bardzo wdzięczni za to, że Dan jest z nami i pomaga nam za perkusyjnym zestawem. Jest niesamowitym perkusistą i mamy nadzieję, że zaangażuje się w prace nad trzecim albumem, ponieważ ma świetne ucho do rytmu itp., ale także dodaje niesamowite wrażenia podczas gry. Doom metal doom metalowi nierówny o tyle, że w waszej twórczości słyszę też echa dokon ań innych zespołów, choćby Deep Purple czy wczesnego Rainbow - Black Sabbath byli wiel cy, ale przecież nie jedyni, więc w żadnym razie nie warto się ograniczać? Myślę, że każdy zespół może dać inspirację do pisania utworów, a te o których wspomniałeś są zdecydowanie zespołami, które wszyscy kochamy. Wiem, że wczesne Entombed i Iron Maiden z pewnością wpłynęły na Lee. Ale jeśli coś działa w obrębie utworu, to powinno się tego użyć. Muzyka nie powinna być ograniczona ani zawierać pewnych powtarzalnych parametrów. Chcemy więc wprowadzać element melodyczny w ciężkie utwory, staramy się też uzyskać oryginalne brzmienia. Dlaczego więc tak wiele kapel grzęźnie w schematach, ciągle powielając najbardziej oklepane riffy i aranżacyjne patenty, w imię "prawdziwości" kanonów gatunku, w tym wypadku doom metalu? Wy udowadniacie przecież, że można czynić to z głową, po swo jemu, a do tego i klasycznie? Dziękujemy za ten komplement; staramy się zachować własną indywidualność w gatunku epickiego doom metalu. Wiem, że podejście Lee do pisania riffów z góry eliminuje z nich wszelkie ślady banału, a całościowo staramy się stworzyć coś, co nie jest częścią ogólnej sceny stoner/ doom.

Foto: Monolith Cult

Nie trzymaliście się też kurczowo konwencji również w przypadku okładki, bo cover "Gospel Of Despair" jest zupełnie odmienny od tego z poprzedniego albumu, a do tego, mimo mrocznej wymowy, kolorowy? Okładkę pierwszego albumu zrobił dla nas Rich Walker z Solstice i naprawdę pasuje ona do tej muzyki. W sprawie okładki. "Gospel...", Lee skontaktował się z Danem Goldsworthy'm. Jest ona jednocześnie jasna i ciemna, wydaje nam się, że przypomina trochę okładki albmów thrash i heavy metalowych z lat 80. Istotne jest więc, by każdy aspekt płyty wspógrał ze sobą idealnie, bo ma to być przecież artystycznie spójna całość, co jest szczególnie widoczne w przypadku płyty CD bądź winylowej? Jako zespół zawsze chcesz, aby album rozchdził się dobrze i trafiał we właściwe miejsca. Nigdy nie chcemy wydawać albumu dłuższego niż 45 minut. 35-45 to idealna długość dla płyty, jest również optymalna do wytłoczenia na winylu. Chcemy również, aby riffy i teksty pasowały do motywów albumu, tak jak grafika, która nadaje ton temu, co jest na płycie. Coraz więcej sklepów rezygnuje ze sprzedaży tradycyjnych płyt - ostatnio sieć Best Buy w USA, a jeśli już jakieś półki z CD/LP się ostają, to wybór na nich jest naprawdę niewielki. Myślisz, że naprawdę czeka nas ostateczny upadek fizycznych nośników? Już teraz nie jest pod tym względem najlepiej, bo przecież liczby rzędu 100-500 egzemplarzy przy wydaniach na różnych nośnikach to standard, a z czasem będą się one ukazywać już w naprawdę symbolicznych nakładach... Nie sądzę, żeby tradycyjne wydania kiedykolwiek zniknęły, ale jak powiedziałeś, ograniczone serie w mniejszych tłoczeniach będą normą. Tylko artyści z większych wytwórni, będą mieli znacznie większe nakłady fizycznych wydań. Cyfrowe wydania są oczywiście bardzo wygodne, ale mam nadzieję, że ludzie posłuchają streamingu i kupią albumy, które im się podo-

Wam to, przynajmniej na razie, nie grozi, bo wasze albumy ukazały się zarówno na CD, jak i na winylu, a debiut nawet niedawno musieliście wznowić, tak więc jakieś zaintere sowanie fizycznymi nośnikami Monolith Cult jest? Zdecydowanie wciąż jest zainteresowanie wydaniami tradycyjnymi i naprawdę doceniamy fakt, że ludzie kupują płyty Monolith Cult. Na koncertach też chyba nie narzekacie na brak frekwencji, chociaż o masowej popu larności nie ma mowy? Jesteśmy już przyzwyczajeni do grania dla małej publiczności, ale to nie ma znaczenia. Niektóre z najlepszych koncertów, które grasz, mogą odbyć się w najmniejszych miejscach. Również idea masowej popularności nie jest czymś, do czego dążyliśmy, zawsze byliśmy w zespołach, ponieważ uwielbiamy to robić, nie dlatego, że kiedykolwiek myśleliśmy, że będziemy sławni. I pomyśleć, że Wielka Brytania to ojczyzna heavy metalu i cieszył się on u was ogromną popularnością... Są szanse na powrót takiego stanu rzeczy, czy też zmiany są już nieod wracalne i mocne granie już na zawsze pozostanie niszą? Heavy metal jest nadal bardzo popularny, ale trudno jest mu odzyskać komercyjny sukces z lat 70./80. Może kilka zespołów osiągnie sukces, ale dla nas najważniejsza jest radość z tego, co robimy. Ale to nie dlatego gracie też w innych zespołach, jak na przykład Lazarus Blackstar, żeby mieć swoiste zabezpieczenie; wynika to raczej z faktu, że muzyka jest dla was czymś niezwykle ważnym i lubicie różne odmiany metalu, stąd ta wzmożona aktywność? Żaden z zespołów, w których byliśmy, nawet nie otarł się o scenę komercyjną: robimy to z miłości, gdybyśmy chcieli robić to dla pieniędzy lub sławy, musielibyśmy zrezygnować lata temu. Wszyscy muzycy, których znaliśmy, którzy chcieli pieniędzy i sławy, są teraz w zespołach grających covery. My musimy przejść przez proces twórczy i mieć poczucie spełnienia z pisania muzyki i jej nagrywania. Wojciech Chamryk, Sandra Rozwalka, Paulina Manowska

Foto: Monolith Cult

MONOLITH CULT

81


Solo i w duecie - Będę grał i nagrywał tak długo, jak będę w stanie to robić - deklaruje Tommi Varsala i po wysłuchaniu debiutanckiego albumu "Emperor's Path" jego projektu Tyfon's Doom nie pozostaje mi nic innego, jak tylko przyklasnąć tej decyzji, bo ten młody chłopak z Finlandii nad podziw sprawnie oddał ducha oldschool heavy metalu/heavy rocka przełomu lat 70. i 80. Fakt, z muzyczną i realizatorską pomocą Cedericka Forsberga (Rocka Rollas, Blazon Stone), ale i tak jest czego słuchać i co komplementować: HMP: Klasyczny heavy metal musi wiele dla ciebie znaczyć, skoro zdecydowałeś się również grać taką muzykę - bycie tylko fanem już ci nie wystarczało? Tommi Varsala: Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób. Od początku mojej przygody z gitarą chciałem tworzyć własną muzykę. Wciąż mam tabulaturę z pierwszym riffem jaki napisałem, jako przypomnienie o tym jak duże poczyniłem postępy, ponieważ ten riff jest naprawdę zły. Heavy metal jest gatunkiem, który lubię najbardziej, więc był to dobry powód, by stworzyć właśnie heavymetalowy projekt. Black czy death metal nigdy cię nie kręciły, zdecydowanie preferujesz stare, dobre granie z lat 70. i 80., od hard rocka do NWOBHM? Tak. Jednakże rock nie musi być wcale taki hard. Słucham tego, co brzmi dobrze i na co

aktualnie mam ochotę, jednakże jest to głównie rock albo metal z lat 70. i 80. Death metal nigdy nie był moim ulubionym gatunkiem muzycznym, lecz szczerze mówiąc, to słucham black metalu od czasu do czasu. Co ciekawe zdajesz się być równie zagorzałym zwolennikiem sceny brytyjskiej, jak i amerykańskiej, nie gardzisz też chyba płytami niemieckich - Accept - czy duńskich - Mercyful Fate - klasyków gatunku? Nie obchodzi mnie skąd dana muzyka pochodzi lub kto ją gra. Dla mnie najważniejsze jest to, jak brzmi. Zastanawia mnie jednak fakt, że Tyfon's Doom był do niedawna wyłącznie twoim solowym projektem - taki z ciebie indywidualista, czy też trudno było w Tampere o kogoś zain-

teresowanego graniem takich dźwięków? Cóż, po prostu lubię to robić sam. Współpraca nie jest problemem, lecz jeżeli chodzi o granie muzyki, to lubię mieć świadomość, że mam pełną kontrolę nad tym co robię. Na chwilę obecną nie jestem też zainteresowany graniem koncertów, więc nie widzę powodu, by zamiast solowego projektu mieć zespół. Granie z innymi jest wielką frajdą i chciałbym to robić znacznie częściej, lecz komponowanie muzyki to całkiem inna rzecz. Poza tym nauczyłem się wielu nowych rzeczy, ponieważ wszystko robię sam. Powiedziałbym, że znacznie więcej niż robi taki zwykły członek zespołu. Samodzielnie nagrałeś więc debiutanckie demo i EP-kę "Yeth Hound", ale wkrótce po premierze tego drugiego wydawnictwa doszło do przełomowego momentu, kiedy to nawiązałeś współpracę z Cederickiem Forsbergiem? To prawda. Chciałem, żeby mój pierwszy album miał bardziej profesjonalne brzmienie, a także żeby na nagraniu użyć prawdziwych bębnów, więc zapytałem czy Ced byłby zainteresowany wzięciem udziału w tym projekcie. Nie musiałem zbyt długo myśleć kogo zapytam jako pierwszego, ponieważ od lat znam jego projekty. Wiem, że nagrywał w przeszłości jakieś inne zespoły, a także wiedziałem, że ma zarówno umiejętności jak i sprzęt potrzebne do nagrania. Jestem fanem jego muzyki, a on jest naprawdę dobry w tym co robi, więc czemu nie? Animozje pomiędzy Finami a Szwedami chyba w niczym wam nie przeszkadzały, bo jednak muzyka potrafi być świetną płaszczyzną porozumienia? Nigdy nie byłem świadkiem jakichkolwiek animozji pomiędzy tymi państwami, chyba, że chodzi o hokej (śmiech). Nie mam problemu ze Szwecją lub Szwedami. Ced był zainteresowany muzyką, a pieniądze, jakie zapłaciłem mu za tę robotę, były mile widziane u kolesia, który chce utrzymywać się z muzyki. Najprawdopodobniej pomogły mu one w kontynuacji jego kariery muzycznej, więc prawdopodobnie usłyszymy więcej niesamowitej muzyki, którą tworzy. Tak czy siak, warunki były dobre i obaj jesteśmy ukontentowani efektem końcowym. Cederick jest, podobnie jak i ty, multiinstru mentalistą, też grał na wszystkim choćby w Rocka Rollas czy Blazon Stone, ale podczas prac nad debiutem Tyfon's Doom skoncen trował się tylko na partiach perkusji - uznał, że to twój zespół, twoje utwory i podporządkował się twej koncepcji tego materiału? To była robota do której go wynająłem. Z tego co mi się wydaje, obaj mamy bardzo silne wizje tego, co robimy, więc praca byłaby naprawdę ciężka, gdyby obowiązki i powinności nie były ustalone odgórnie. Bębny są bardzo zbliżone do moich "oryginalnych" pomysłów. Niektóre partie zagrał trochę inaczej, lecz w większości przypadków znacznie lepiej. Na przykład w "Sea Of Life" są naprawdę niesamowite partie perkusyjne, których nie zaplanowałem!

Foto: Tyfon’s Doom

82

TYFON’S DOOM

Spełnił jednak przy powstaniu "Emperor's Path" niebagatelną rolę, bowiem to on jest autorem miksu i masteringu tej płyty? Całokształt brzmienia zawdzięczam jego staraniom, ale w wielu momentach instruowałem go i doradzałem mu jak postępować z procesem miksu i masteringu. Był przez większość czasu odpowiedzialny za część techniczną, ponieważ ma znacznie więcej doświadczenia niż ja i z tego powodu jest w tym lepszy. Na początku ja chciałem zająć się miksem i masteringiem, lecz Ced zaoferował, że to zrobi, co było propozycją


nie do odrzucenia. Myślisz, że bez jego udziału powstanie tego albumu w takiej formie byłoby w ogóle możliwe? Album na pewno brzmiałby zupełnie inaczej niż teraz, ale wydaje mi się, że dałbym radę. Jednak wynik końcowy jest teraz zdecydowanie lepszy, więc uważam, że podjąłem słuszną decyzję. To album koncepcyjny i nie da się nie zauważyć, że ogólna sytuacja w obecnym świecie, plus choćby teorie światów równoległych, zainspirowały cię do napisania tych mrocznych tekstów. Od razu miałeś takie założenie, czy też pomysł zwartej tekstowo całości pojawił się stopniowo? W zasadzie to tak i tak. Motyw przewodni pochodzi z tekstu do "The Rider From Abadoned Town", która jest "starą" kompozycją. Stworzyłem ją w roku 2013, jeżeli dobrze pamiętam. Różni się bardzo od innych, ale chciałem ją mieć na swoim debiucie, więc to jest punkt początkowy dla tego konceptu. Nie uważam, że ogólna sytuacja na świecie jest aż tak zła i że są pewne inne pokręcone rzeczy, które były by straszne, gdyby stały się prawdą, ale o to w tym właśnie chodzi, że jest to tylko historia. Nigdzie nie zapisałem tego w całości, więc czytając tylko warstwę liryczną niemożliwym jest zrozumieć w pełni tego, co miałem w głowie. Tak czy inaczej, chciałem stworzyć album koncepcyjny i tak też uczyniłem. Jesteś też autorem okładki "Emperor's Path". Kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy to jej klimat i kolorystyka skojarzyły mi się od razu z coverem "Awaken The Guardian" Fates Warning - czy to słuszny trop, bo muzycznie płyta jest jednak nieco odmienna, nie tak pro gresywna? Parę osób powiedziało mi, że jest bardzo progresywny! Nie tak skomplikowany jak metal progresywny, ale są pewne rzeczy które sprawiają, że nie brzmi tak prosto. I tak, jesteś na dobrej drodze z tym domysłem. Możliwe, że słuchałem Fates Warning w trakcie pracowania nad okładką, (śmiech). Jest wiele opinii na temat okładki albumu. Uważam, że jest dobra, ale to był dopiero drugi projekt jaki wykonałem w Photoshopie, więc nawet nie umiałem do końca poprawnie posługiwać się programem, tak więc uważam, że teraz zrobiłbym lepszą robotę. W zasadzie już mam okładkę na następny album, która jest technicznie bardziej zaawansowana i mogłaby uchodzić za pracę stworzoną przez prawdziwego artystę. Pracowaliście z Cederickiem koresponden cyjnie, przesyłając sobie wzajemnie nagrane partie. Fajnie, że postęp technologiczny umożliwia coś takiego, ale spotkanie się w studio i wspólna praca to jednak coś zupełnie innego pewnie będziecie do czegoś takiego dążyć, jeśli Tyfon's Doom doczeka się kontynuacji? Czasami było to dość trudne. Musieliśmy wymienić między sobą masę e-maili i instrukcji, niektóre rzeczy zostały zapomniane i stworzone w zupełnie innej kolejności, co spowodowało, że obaj mieliśmy przez to więcej pracy; znacznie łatwiej byłoby pracować razem w studio. Nie jestem pewny w jaki sposób będę pracował nad następnym projektem, ale jeżeli będzie wymagał innych osób poza mną, to najlepiej będzie to zrobić właśnie tak.

koncentrujesz się na studiach? Tak właśnie jest. Nie nazwałbym siebie profesjonalnym muzykiem, ponieważ nie mogę się z tego utrzymać, a za bardzo to lubię, by nazwać to hobby. Studia i praca są priorytetem numer jeden, a gdy mam czas, to wtedy tworzę muzykę. Po zdobyciu kontraktu, wydaniu płyty i świet nych recenzjach nie pojawiła się jednak u ciebie myśl, że może byłoby warto spróbować czegoś więcej, to jest zwerbowania pełnego składu, choćby na serię okazjonalnych kon certów? Perkusistę już masz, pozostaje tylko kwestia basisty i drugiego gitarzysty? Byłby on w takiej sytuacji nieodzowny, bo z tego co słyszę na "Emperor's Path" to gitarowe har monie czy unisona to coś, co zdajesz się bardzo lubić i są już one nieodłącznym elementem stylu Tyfon's Doom? Chodzi o to, że nie interesuję mnie granie koncertów. Byłoby to z pewnością fajne, spróbować kiedyś zagrać, ale na chwilę obecną wymaga to zbyt dużo czasu, by mogło się to stać rzeczywistością. Ponadto nie wydaje mi się, że Ced mógłby być perkusistą w tym projekcie. Żyjemy w innych krajach, on ma ręce pełne roboty grając w swoich projektach, a także jeżeli dobrze zrozumiałem, to nie gra on już tak często na perkusji jak kiedyś. Największym problemem z koncertowaniem jest to, że nie umiem jednocześnie śpiewać i grać na gitarze, więc gdyby doszło do koncertu, to byłbym tylko gitarzystą. W niektórych przypadkach są harmonie gitarowe, które wymagają trzech gitarzystów, chociaż może dałoby radę tylko dwóch. Owszem harmonie są fajne, ale muszą być użyte we właściwych miejscach. Jednakże jeśli każda parta melodii grana jest w gitarowej harmonii, to szybko się to nudzi. Jak by więc twoje życie się nie potoczyło, to jednak muzyka zawsze będzie w nim obecna, nawet jeśli nie zostaniesz zawodowym muzykiem, a Tyfon's Doom zakończy karierę bez dorobku mierzonego w dziesiątkach płyt czy lat istnienia? Dokładnie. Ciężko jednak powiedzieć kiedy Tyfon's Doom się skończy. Tak samo jak ciężko jest powiedzieć kiedy się zaczęło. Będę grał i nagrywał tak długo, jak będę w stanie to robić. Czy będzie to Tyfon's Doom, czy mój inny projekt, stworzony jeszcze bardziej dla frajdy Glasgow Kiss, czy cokolwiek innego związanego z muzyką. Wojciech Chamryk, Paweł Gorgol

Nie sądzę, by mogło stać się inaczej po zapoz naniu się z waszym debiutanckim albumem, chociaż nie będziesz pewnie taić, że muzyka jest dla ciebie swego rodzaju hobby, bo jednak

TYFON’S DOOM

83


Założony przez gości z nadwagą W dobie Internetu, tanich linii lotniczych, zacierania się jakichkolwiek granic kulturowych o ogólnej globalizacji, międzynarodowe zespoły stają się coraz bardziej powszechne. Nawet jeśli poszczególni członkowie mieszkają na innych kontynentach. Czy da się tak działać? Najwidoczniej tak, choć łatwe to nie jest. O tym i nie tylko można przeczytać w rozmowie z liderem King Heavy, Daniel Perez.

HMP: Cześć Daniel. Gratulacje dla naprawdę dobrej nowej płyty. Oceniając ją na świeżo, jesteś zadowolony czy uważasz, ze coś można było zrobić lepiej? Daniel Perez: Oczywiście. Osiągnęliśmy dokładnie to, czego chcieliśmy - album bez żadnych ozdobników Mieliśmy zamiar zabrzmieć jak zespół grający na żywo. Chcieliśmy powrócić do niektórych pomysłów, które pojawiły się na "Horror Absoluto" i nadać im nową formę. I tak się też stało. Wszystko poszło po naszej myśli. To co stworzyliśmy na próbach zostało przeniesione do studia. Wasz nowy album "Guardian Demons" ma więcej odniesień do klasycznego heavy metalu niż wcześniejsze nagrania. Jaki jest powód tych zmian? Prawdopodobnie ma to związek z tym, czego słuchaliśmy podczas tworzenia materiału... Ale myślę, że bardziej niż tradycyjne elementy, które już można było zauważyć w naszych innych wydawnictwach, zmiana jest widoczna przede wszystkim w strukturze utworów, w której pojawia się więcej riffów oraz przejść. Uważam też, że słuchanie Trouble i Judas Priest w trakcie pisania nowych utworów ma z tym coś wspólnego. Zawsze byliśmy przywiązani do brzmienia lat 70-tych i 80-tych. To spora część naszych inspiracji. Przeniesienie tych wpływów do naszej twórczości było zatem czymś naturalnym Poza zespołami, o których słyszę także wpływy Manilla Road. Zwłaszcza ostatnich dzieł ekipy Marka Sheltona...

Dokładnie. A "Crystal Logic" to jeden z najwspanialszych albumów jakie słyszałem. Ale słychać też wpływy wielu innych klasycznych zespołów z tego okresu jak Black Sabbath, Candlemass, Reverend Bizarre, Minotauri. Myślę, że miały one na nas większy wpływ ale Manilla Road jest bez wątpienia częścią naszych inspiracji. Naprawdę żałuję, że nie mieliśmy okazji dzielić sceny z tą legendarną kapelą Wspomniałeś o klasycznych zespołach. A czy słuchasz może młodych kapel? Jasne. Moja lista jest długa. Śledzę uważnie poczynania takich bandów jak Iron Void, Ruined, Sorcerer, Reino Ermitano i wielu innych. Jeden z Waszych utworów nosi tytuł "Cloven Hoof". Czy to hołd dla legendarnego zespołu NWOBHM? Niezupełnie. Jest to jednak nieuniknione odniesienie, ponieważ, jak powiedziałem wcześniej, klasyczny heavy metal ma duży wpływ na nasze brzmienie. Jedynym hołdem, który znalazł się na albumie, jest utwór "Doom Shall Rise", który nawiązuje do nieistniejącego już festiwalu w Niemczech - festiwalu robionego przez fanatyków dla fanatyków. Miałem zaszczyt grać ze świetnymi zespołami, a przede wszystkim tam, tam poznałem Luce i tam zrodziła się idea powołania do życia King Heavy! Wasz wokalista Luce Vee pochodzi z Belgii, reszta zespołu pochodzi z Chile. Czy ta odległość nie komplikuje pracy King Heavy? To nie jest łatwa sytuacja ale bez wątpienia nie jest niemożliwa do opanowania. Procesy tworzenia i nagrywania są powolne, a aby było to możliwe, konieczne jest określanie jasnych celów. Najważniejszą częścią jest ciągła komunikacja i wymiana informacji na temat pomysłów.

Bez wątpienia trudno jest Luce samemu opanowywać szkice utworów. Również próby bez wokalu nie są dla nas optymalne. Spotykamy się jednak co jakiś czas razem i wtedy wychodzi cała potęga King Heavy. Jak przebiegał proces tworzenia nowego mate riału? Trudno to krótko opowiedzieć, ponieważ tworząc muzykę pracujemy na sto procent. Na próbach to dzielimy się pomysłami, pijemy dużo piwa i dobrze się bawimy (śmiech). To naprawdę idealna mieszanka! Po wykonaniu gitar i basu, przystępujemy do pracy z perkusją. Jest to proces dość dynamiczny, ponieważ niezależnie od tego, skąd się wziął pomysł, zespół jako całość dopracowywuje detale każdego kawałka. Kto jest autorem tekstów i jak ważną część Waszej muzyki one stanowią? Luce jest osobą odpowiedzialną za teksty. Sam jego proces twórczy jest bardzo ciekawy. Jest on zainspirowany naszymi południowoamerykańskimi pisarzami i dzięki temu stale ma nowe pomysły... Zawsze ma większą wenę, gdy dostaje od nas szkice utworów. Luce jest w tym aspekcie całkiem wolny, nie ingerujemy w jego teksty. Myślę, że jest to bardzo istotne, że może wyrażać swoje idee z całkowitą swobodą. Ma tu również znaczenie fakt, że od reszty zespołu dzieli go kilka tysięcy kilometrów. Kim jest ta dziwna postać na okładce albumu? Czy to tytuł tytułowych demonów? W istocie to demon żyjący w nas wszystkich, prowadzący nas ciemnymi ścieżkami. Chcieliśmy czegoś dość figuratywnego, ale wciąż bliskiego surrealizmu i być może z odrobiną impresjonizmu. I oto jest. Obraz jest perfekcyjny, bardzo oddany temu, co chcieliśmy wyrazić poprzez grafikę w związku z brzmieniem albumu. Twój zespół ma bardzo dobrą nazwę. Czy ma ona jakieś szczególne znaczenie? (Śmiech) Mógłbym dorobić do niej jakąś okultystyczną historię lub coś podobnego... ale prawdę powiedziawszy, powstała ona na Doom Shall Rise. Po prostu King Heavy został założony przez gości ze sporą nadwagą (śmiech). Chyba okultystyczna historia brzmiałaby tu lepiej (śmiech). Można to też odnieść do naszego brzmienia, które jest epickie i ciężkie. Praktycznie wszyscy gracie także w innych

Foto: King Heavy

84

KING HEAVY


Nie kopiujemy Motorhead Czasem bywa tak, że pewne inspiracje, choć wydają się oczywiste, wcale takie oczywiste nie są. Nieraz porównania do tych większych, bardziej zasłużonych dla młodego zespołu mogą okazać się kłopotliwe. Tak jest w przypadku chłopaków z niemieckiego Pulver, których twórczość wszystkim nagminnie kojarzy się z Motorhead. O tym oraz ich debiutanckim minialbumie miałem okazję porozmawiać z gitarzystą Alexem Osterem.

projektach. Jak w tym wszystkim jest ważny King Heavy? Mogę tu odpowiedzieć tylko za siebie i powiem, że dla mnie jest bardzo ważny To mój zespół, w którym komponuję, poświęcam wiele godzin na korygowanie pracy kolegów. To najbardziej ambitny projekt, w który byłem zaangażowany. Czuję, że każdy krok, który podjęliśmy, został dokładnie przemyślany. Na pewno mieliśmy wiele sukcesów i porażek. Ale to, co czyni nas wyjątkowymi, to zdecydowanie przyjaźń, która nas łączy. Reszta jest bardzo łatwa do pokonania. W październiku ruszacie w trasę po Europie. Czy jesteście gotowi na podbój Starego Kontynentu? Zawsze jesteśmy gotowi! W tym roku odwiedzimy Doom Over Vienna plus 6 koncertów w Chile wraz z Reino Ermitano. Wkrótce ogłosimy całą trasę, na której spodziewamy się zagrać dobre kilkanaście koncertów na Starym Kontynencie. To nie będzie Wasz pierwszy raz w Europie. W zeszłym roku wydaliście album koncertowy "Live In Malta". Dlaczego wydawnictwo to było limitowane tylko do 60 kopii? W rzeczywistości było 300 ręcznie numerowanych wydanych przez Hand Dealt Records, z których 60 zawierało dodatkowe DVD w komplecie. Pozostałe 240 to tylko płyta CD. Ten album został bardzo dobrze przyjęty. Wszystkie egzemplarze poszły, ale być może niedługo pojawi się jakaś reedycja. Naprawdę jest to produkt wysokiej jakości.

HMP: Pierwsze pytanie, które chciałbym zadać, dotyczy Waszej nazwy. Czy ma jakąś ideologię lub ukryte znaczenie? ("pulver" to po niemiecku "proszek" lub "proch" - przyp. red). Alex Oster: Hej. Istnieje kilka znaczeń. Każdy z nas interpretuje tą nazwę po swojemu. Osobiście uważam, że nazwa nawiązuje do niszczycielskiej siły prochu strzelniczego. Druga opcja to magiczny proszek, który magowie lub medycy mogą wykorzystać w swoich praktykach i rytuałach. Śpiewacie po angielsku. Dlaczego zdecydowaliście się użyć niemieckiej nazwy? To nie było tak, że specjalnie szukaliśmy niemieckiego słowa. Pomyśleliśmy nawet o nazwie "Powder", ale zdecydowaliśmy, że po niemiecku brzmi to po prostu lepiej i bardziej pasuje do zespołu metalowego. Dodatkowo, ponieważ istnieją angielskie wyrażenia, takie jak "pulverise", byliśmy dość optymistycznie nastawieni do tej nazwy. Pulver to młody zespół. Czy grałeś wcześniej w innych zespołach lub projektach? Gdy byliśmy młodsi, każdy z nas grał w jakimś lokalnym bandzie z mniejszym lub większym powodzeniem. Najbardziej znanym z nich był stary zespół Lukasa, Orcus Chylde. Kto jest założycielem zespołu? Cała nasza piątka. Obecny skład zespołu to skład oryginalny. Wasze EP to jak na razie jedyne Wasze wydawnictwo. Czy możemy się spodziewać peł-

nego albumu? Jeśli tak. To kiedy? Oczywiście! W październiku zamierzamy zacząć nagrywać całą płytę. Na wiosnę powinna być gotowa. "Pulver EP" ma tylko trzy utwory. Czy pod czas swoich występów gracie inne kawałki? Cóż, oczywiście (śmiech). Występ z trzema kawałkami byłby trochę krótki, nie sądzisz? Mamy około dziesięciu utworów które obecnie gramy na naszych koncertach i planujemy napisać jeszcze kilka. Większość, jeśli nie wszystkie trafi na nasz album. Sposób śpiewania Dave'a przypomina Ś.P. Lemmy'ego. Słyszę też wiele wpływów Motörhead w twojej muzyce. Czy mam rację? Cóż, większość dzisiejszych heavy metalowych zespołów choć trochę inspiruje się Motörhead. Chodzi mi o to, że ci goście byli legendami rockandrolla, podobnie jak Elvis, Maiden, nawet Beatlesi. Ale szczerze mówiąc, nigdy nie było naszym celem kopiowanie Motörhead, co wielu nam zarzuca. Oczywiście to porównanie można traktować jako komplement (większość ludzi mówi nam to zapewne z dobrą intencją), częściej jest to dla nas obciążeniem. Wydaje się, że ludzie myślą, iż to, co staramy się osiągnąć, to wokal, który brzmi dokładnie tak jak Lemmy i zaczynają swoje porównania. Chodzi mi o to, że trzeba być niepoważnym, by próbować skopiować głos, który jest tak ważny w historii rockendrolla jak Lemmy. A z drugiej należy pamiętać, że nie był jedynym wokalistą, który używał szorstkiej maniery. Są tacy ludzie jak Algy Ward z Tank, Jess Cox z Tygers of Pan Tang,

Jakie utwory z "Guardian Demons" usłyszymy na waszych koncertach? (Śmiech) Niech to na razie pozostanie tajemnicą. Ale będzie ich więcej niż trzy, to w tej chwili pewne. Dziękuje bardzo za rozmowę. Również dzięki. Śledź daty naszych koncertów w Europie. Bartłomiej Kuczak

Foto: Pulver

PULVER

85


HMP: Gracie już ponad ćwierć wieku, ale wasz szósty album studyjny "Minotaur" poraża energią i witalnością - wygląda na to, że granie z czasem nie tylko nie zaczyna was nużyć, ale wręcz przeciwnie, potęguje w was tę energię, motywuje do działania? Damir Eskic: Witam ponownie, wielkie dzięki za wysłuchanie tego materiału... Tak, część z nas jest muzykami na pełny etat, kochamy grać metal i tworzyć muzykę! Naszą cechą specjalną jest to, że chcemy zawsze tworzyć coś nowego, ale w naszym własnym stylu... lub w heavymetalowym stylu.

Foto: Pulver

Mark Maxwell z Demon Pact i jeszcze wielu innych. Co czułeś, gdy usłyszałeś o śmierci Lemmy' ego? Czy myślisz, że rock'n'roll może być wciąż taki sam? Było to dla nas równie smutne, jak dla każdego innego fana heavy metalu. Był bardzo wyjątkową postacią i miał duży wpływ na masę innych świetnych zespołów i ludzi, zarówno pod względem muzycznym, jak i pod względem postaw. Nie tylko z Motörhead, ale także, kiedy wciąż grał w Hawkwind. Świat rockendrolla będzie tęsknił za nim tak samo, jak tęskni za Dio, Randym Rhoadsem, Cliffem Burtonem i wszystkimi innymi legendami, które stracił. Nie wiemy, czy nadal może być taki sam. Ale na pewno nie umrze razem z nim. Bębny na początku "Howl" przypominają mi wstęp do Maidenowego "Another Life". (Śmiech) Cóż, podobieństwo jest niezaprzeczalne! Ale mimo iż uwielbiamy wczesne Iron Maiden, nie był to efekt zamierzony. Samo tak jakoś to wyszło (śmiech). "Howl" zdaje się być protest songiem. Czy chodzi o bunt przeciwko rządowi, regułom, niektórym instytucjom, czy może ma on inne znaczenie? W pewnym sensie dotyczy to wszystkich tych rzeczy, które wymieniłeś. Jest to wezwanie do walki przeciwko fanatycznemu konformizmowi, który wydaje się być ważną częścią dzisiejszej kultury. Ludzie ślepo podążają za ekstremalnymi ideałami i koncepcjami, które przyjmują całkowicie bezkrytycznie, nie kwestionując niczego, co powiedzą im ich idole lub przywódcy.

"Howl" to walka z mentalną heteronomią, zaszczepionym nam od dziecka tchórzostwem. Użyj własnego mózgu, bądź sobą, nie bierz niczego za pewnik, a w razie potrzeby walcz o to, w co wierzysz. To nasze główne przesłanie. Kto jest autorem wszystkich tekstów? Nasz wokalista, Dave. Instrumentalny utwór "Salvation" przypomina mi klasyczne instrumentale Metalliki jak "Orion" i "The Call Of Ktulu". Czy jesteś zainspirowany przez jakieś thrashowe zespoły? Dzięki! Oczywiście że tak! Wczesna Metallica, Slayer, Sodom, Kreator, Destruction i jeszcze masę innych. Jak powstał materiał z "Pulver EP"? Na jam sessions czy może został stworzony przez jedną osobę. Zazwyczaj pojawia się riff lub partia wokalna, następnie rzucamy pomysły i składamy je w całość. Po tym następuje faza ostatecznych poprawek i kawałek gotowy.. Wszyscy wiemy, że niemiecka scena heavy metalowa jest jedną z najsilniejszych na świecie. Czy młode zespoły mają problemy ze swoją działalnością? Chodzi Ci o to czy zostaniemy zaakceptowani na scenie? Tego jeszcze nie wiemy. Nie mamy jeszcze albumu (śmiech). Może zadaj nam to pytanie ponownie za kilka lat. Patrząc na Wasze zdjęcia widzę, że wyglądacie jak metalowy zespół lat 80-tych przenie siony do 2018 roku przez wehikuł czasu (śmiech). Czy wizerunek jest dla Was ważny? Staramy się być tak autentyczni, jak to tylko możliwe. To nie jest tak, że ubieramy się w jakiś szczególny sposób lub zmienimy wygląd zespołu. Nie ma strojów scenicznych ani niczego. Nie żeby było w tym coś złego, po prostu nie obchodzi nas to. Co z waszymi planami na przyszłość? Nagrać dobry album, dużo podróżować, miażdżyć naszych przeciwników, zobaczyć, jak przed nami spieprzają i słuchać lamentów ich kobiet (śmiech). Bartłomiej Kuczak

86

PULVER

Jest to pewnie istotne o tyle, że w tak długim okresie istnienia zespołu mieliście też przecież momenty gorsze, ale zawsze udawało wam się przezwyciężać trudności, kompletować nowy skład i przed wszystkim nagrywać kolejne płyty? Tak, to coś wyjątkowego... za każdym razem muszę wstać i to zrobić, wstać znowu i zrobić to znowu, lecz jedna dobra rzecz, w jaką wierzę całe swoje życie jest taka, że każdy nowy muzyk wnosi do zespołu nowe inspiracje i moc... kocham tworzyć muzykę, a zawsze jest czterech czy pięciu i to razem tworzymy dźwięki. Podsumowaliście swój dorobek ubiegłoroczną, podwójną kompilacją "Guardian Of Time", tak więc "Minotaur" można chyba śmiało określić jako otwarcie nowego rozdziału w karierze Gonoreas? Nie. Z każdym rokiem wydajemy coś nowego... (niekoniecznie, bo choćby w roku 2016 nie wydaliście niczego, miewaliście też kilkuletnie przerwy - przyp. red.) Czasem jest to album live, a w zeszłym roku wydaliśmy wspomniany best of "Guardian Of Time"; wtedy też zaczęliśmy współpracować z naszą niezależną wytwórnią. "Guardian Of Time" jest dla ludzi, którzy chcą nas dopiero poznać... najlepszy sposób na poznanie naszej muzyki, to właśnie taka kompilacja Inny powód jest taki, że niektóre nasze płyty są już wyprzedane i to obecnie jedyna możliwość usłyszenia najlepszych utworów z tych albumów... Każdą kolejną płytę nagrywa wam się łatwiej, bo przecież nabieracie doświadczenia, czy też przeciwnie, nie ma mowy o rutynie, a przy każdym nowym materiale pojawia się presja, żeby nie spuścić z tonu, a najlepiej pójść do przo du, zaskoczyć czymś nie tylko fanów, ale i siebie? Tak, nagraliśmy "Minotaur" zaledwie w pięć dni. Miks i mastering zajęły nam kolejne cztery dni. Dobre pytanie... Kiedy zaczynamy tworzyć nowe dźwięki najpierw myślimy o sobie... a potem o fanach... chcemy i kochamy robić inną i złożoną muzykę... to heavy metal, ale za każdym razem inny... Z V.O. Pulverem pracujecie już od płyty


Metal, ale za każdym razem inny Szwajcarscy weterani nagrali bardzo fajną płytę. "Minotaur" to nie tylko tradycyjny heavy lat 80., ale też wpływy epickiego, speed czy thrash metalu. Co prawda w zespole nie ma już świetnego wokalisty Leandro Pacheco, ale lider Gonoreas jest dobrej myśli, bo znaleźli już jego następcę, tak więc kolejne koncerty odbywają się zgodnie z planem: "Apocalypse" i tym razem znowu powierzyliście mu całość produkcji, z masteringiem włącznie - to ktoś, bez kogo obecnie trudno sobie wyobrazić Gonoreas w studio? Myślę, że V.O. Pulver jest twórcą brzmienia Gonoreas, lub brzmienia, które lubimy... w tym momencie nie potrafię sobie wyobrazić innej osoby, która odpowiadałaby za nasze brzmienie. Jego doświadczenie jako muzyka pewnie też odgrywa tu niebagatelną rolę, zresztą śmiało można określić go mianem jednej z legend szwajcarskiego metalu? Po pierwsze, dobry z niego człowiek... działa szybko i łatwo się z nim pracuje... tak, dla nas jest legendą metalu, ale przede wszystkim wspaniałym człowiekiem, który odwala kawał dobrej roboty... Skoro już o tym mowa, to nie jedyne takie wasze doświadczenie, bo wcześniej mieliście już przecież okazję współpracować z takimi tuza mi jak Schmier czy Tim Aymar? Tak, Schmier jest przyjacielem i managerem zespołu mojej żony Burning Witches. Nasz były wokalista Leandro poznał Tima Aymara na Facebooku i zaproponował mu współpracę, ten przesłuchał nasze utwory i naprawdę mu się spodobały.

z wyborem? Dobre pytanie, wielkie dzięki, zawsze staramy się z całych sił! Niektóre utwory musimy grać na żywo na przykład "Kursk" czy "Breakout", zawsze je gramy, ale czasem gramy też "Still In My Heart" czy "Behind The Wall". Setlista czasem się zmienia, ale niektóre utwory nigdy z niej nie znikają! Wiele zespołów rozwiązuje to tak, że rotują utworami, przygotowując ich na daną trasę więcej i grając kilka zamiennie, dzięki czemu poszczególne koncerty, ku uciesze fanów, różnią się programem - nie próbowaliście nigdy tego rozwiązania? Tak, kawałki czasem się zmieniają, kiedy widzimy, że ludzie wolą jedne utwory od drugich, ale czasem gramy również tylko dla siebie. W ubiegłym roku dotarliście też do Polski, grając cztery koncerty przed Nervosa i Destruction. I jak wrażenia? Czasu nie mieliście zbyt wiele, ale pokazanie się prze tak znanym zespołem jak Destruction to spora frajda, poza oczywistą promocją własnego zespołu? Musieliście coś za tę przyjemność zapłacić, czy też dzięki starej znajomości ze Schmierem obyło się bez tego? To było wspaniałe doświadczenie dla całego ze-

społu... świetnie się bawiliśmy i występy też były niesamowite. Oczywiście takie promowanie zespołu było na tyle dobre, że sprzedajemy teraz więcej albumów w Europie. Tak, trochę zapłaciliśmy, ale była to dla nas korzystna oferta... Występowaliście już wcześniej w wielu kra jach Europy, dotarliście też do ojczyzny Leandro Brazylii, a nawet do Japonii - całkiem nieźle, jak na metalowy zespół ze Szwajcarii? Tak, jesteśmy z tego bardzo zadowoleni, wszyscy jesteśmy dobrymi przyjaciółmi i świetnie się razem bawimy. Tak od 5-6 lat dużo szwajcarskich zespołów jeździ w trasy po całym świecie, ale my jesteśmy wśród nich jedynym heavymetalowym zespołem i jesteśmy dumni z robienia muzyki od tak dawna! Nagranie koncertówki w Japonii było waszym marzeniem, chcieliście mieć własny "Made In Japan", stąd rejestracja "Live In Tokyo"? (Śmiech) Tak. Po koncercie w Tokio podszedł do mnie jeden koleś i pyta: "Chcecie nagranie z dzisiejszego występu? Nagraliśmy cały koncert i jeśli chcesz możemy go wam dać"... A ja na to: "Jasne, poproszę!" Po powrocie do domu sprawdziłem dźwięk z V. O. Pulverem, zmiksowaliśmy ten materiał i tak powstało "Live in Tokyo". Promując "Minotaur" zagracie z kolei sporo koncertów w Hiszpanii. Wiele jest jeszcze takich miejsc, do których zamierzacie dotrzeć ze swoją muzyką? Tak, zagramy chyba pięć koncertów i cieszymy się, że zagramy tam po raz pierwszy! Życzę więc wam powodzenia i dziękuję za roz mowę! Wielkie, wielkie dzięki, cała przyjemność po mojej stronie... Wojciech Chamryk, Paulina Manowska, Paweł Gorgol

Tym razem obyło się jednak bez udziału gości, "Minotaur" nagraliście własnymi siłami, bo jednak nie ma co przesadzać, szczególnie kiedy można samemu dopiąć wszystko na ostatni guzik? No i nikt nie marudzi, że zespół znowu podpiera się znanymi nazwiskami (śmiech) (Śmiech). Zgadza się! "Minotaur" jest naszym dziełem, a goście powinni być niespodzianką, to mało oryginalne, kiedy na każdym albumie pojawiają się goście... wtedy masz zespół pracujący tylko z gośćmi... Nad "Minotaurem" pracowaliśmy sami, ale kto wie, może pewnego dnia goście znowu się pojawią... Fakt, że gracie w tym składzie już od kilku ładnych lat, zdołaliście się dobrze poznać i zgrać, też jest pewnie sporym ułatwieniem? Tak, ale Leandro i Gonoreas dwa tygodnie temu poszli osobnymi ścieżkami, więc pomaga nam teraz dobry przyjaciel i będzie śpiewać do końca trasy. Leandro przestał się identyfikować z naszym stylem muzycznym i chciał pracować dla swojej wytwórni, więc po siedmiu latach znowu zmieniliśmy skład. Nowy wokalista w każdym razie jest dobry i już kiedyś z nami śpiewał, teraz ma więcej czasu i może zostanie na dłużej... Sporo na "Minotaur" udanych kompozycji, wartych scenicznej prezentacji - zważywszy, że macie też słuszny, wcześniejszy dorobek, to iluś starszych kompozycji, choćby "Kursk", też nie możecie pominąć, więc robi się już problem Foto: Gonoreas

GONOREAS

87


Zmiana pór roku - Jeszcze nie raz was zaskoczymy! - deklaruje lider Seasons Of The Wolf Barry D. "Skully" Waddell i faktycznie ten amerykański zespół ma powody do satysfakcji, bo wrócił właściwie z zaświatów, wydając kolejną płytę po kilkunastu latach przerwy, po ogromnych problemach i nierzadko tragediach. "Last Act Of Defiance" potwierdza jednak, że warto było czekać, bo to mroczny, progresywny metal najwyższej próby:

HMP: Kiedy mieliśmy okazję rozmawiać przed ponad dziesięciu laty nie dość, że byliście po premierze świetnie przyjętego albumu "Once In A Blue Moon", to była to w dodatku wasza czwarta płyta, wydana raptem w ciągu dziewięciu lat. Byliście więc na fali, pamiętam, że z optymizmem spoglądaliście w przyszłość, a tu nieoczekiwanie kariera waszego zespołu została zahamowana? Barry D. "Skully" Waddell: Zdecydowanie weszliśmy w stan uśpienia. Finanse uderzyły w nas mocno od środka po wydaniu "Once In A Blue Moon". Do tego pod koniec 2008 roku mój brat Wes zachorował z powodu uzależnienia od leków przeciwbólowych tak bardzo, że wpłynęło

to na jego zdolność do pracy. Czekaliśmy więc kilka lat, aby dać mu czas na powrót do zdrowia i znowu zacząć grać. Jednak Pure Steel Records ciągle podtrzymywało zainteresowanie Seasons Of The Wolf, wydając winylowe reedycje albumów, najpierw "Seasons Of The Wolf" z 1996 roku, a następnie "Lost In Hell". Technicznie nowy album "Last Act Of Defiance" jest naszym albumem numer siedem, bo podwójny "Anthology" jest w rzeczywistości kolekcją dwóch pierwszych materiałów Seasons Of The Wolf z lat 1988 - 91. Nigdy nie sądziliśmy, że ponownie wydamy ten materiał poza Tampa Bay Area. Kiedy jednak Thomas z Iron Shield Records i Cheryl z Witches Brew Records dowiedzieli się o tych materiałach, chcieli uzyskać licencję i wydać je oficjalnie. I tak ta kompilacja wyszła w 2014 roku. Przez cały ten czas kontynuowaliśmy też wydawanie materia-

łów wideo ze starszych koncertów i materiałów filmowych przeznaczonych do produkcji clipów, czekaliśmy bowiem na wydanie nowego albumu, "Last Act Of Defiance", który jest ostatnim albumem mojego brata Wesa. Sam dograłem wokale do czterech utworów, aby ukończyć ten album. Przez cały czas mieliśmy dziesiątki przesłuchań, by znaleźć nowego wokalistę. Naprawdę byliśmy zajęci. Odejście Wesa pewnie dopełniło miary, po takim ciosie tym bardziej trudno było wam się pozbierać? Tak, to był cios na odlew od losu. Dennis Ristow i ja założyliśmy zespół w 1988 roku i za nami jest wiele różnych przejść. Wes chciał, żebyśmy kontynuowali to bez niego. To nie było jak zaczynanie od nowa, a raczej jak "zmiana pór roku" (śmiech!). Jesteśmy starsi i mądrzejsi, ale ciągle zbyt młodzi, aby przestać to robić. Dlatego nie zwracamy uwagi na wiele bzdur. Po co przestawać, kiedy wciąż są główni twórcy muzyki, a muzyka Seasons Of The Wolf wciąż brzmi dobrze? Szukaliśmy więc długo i ciężko, aby upewnić się, że znaleźliśmy właściwego wokalistę, który dalej poniesie tę pochodnię i naszym wokalistą jest obecnie Robert Vaughn Baxter. Nie było wtedy tak, że zespół istniał już tylko teoretycznie, bo nie było z kim grać ani prób, ani tym bardziej koncertów? Jak już wspomniałem, byliśmy bardzo zajęci pracą nad wszystkim co możliwe, aby zachować Seasons Of The Wolf w mediach. Ponowne wydania płyt winylowych i kompilacji "Anthology" wystarczyło, aby wszyscy fani pozostali z nami. Wszystkie kontakty z przeszłości zostały zachowane. Ponieważ prowadzimy studio prób, mamy kontakt z wieloma muzykami, po prostu nie przestajemy pracować. Seasons Of The Wolf to wciąż działająca maszyna, o ile Dennis i ja zdecydujemy się to kontynuować. Odnoszę wrażenie, że decydujące dla jego reanimacji okazało się podjęcie prac nad wydawnictwem "Anthology". Zanim ta podwójna kompilacja ujrzała w roku 2014 światło dzienne musieliście się przecież spotykać, przedyskutować i ustalić pewne sprawy, więc był sprzyjający klimat również do reaktywacji zespołu? Zawartość "Anthology" powstała z dwóch pierwszych materiałów z lat 1988-91, które oryginalnie zostały wydane tylko lokalnie w Tampa Bay Area na Florydzie. To była naprawdę okazja, aby włączyć fanów do sytuacji typu "ponowne odwiedziny w garażu". Oryginalne tytuły tych dwóch albumów to "Scraps From The Masters Table", był wydany w 1989 roku, a drugi "Black & Silver" w 1991 roku. Wciąż mamy wystarczająco dużo niepublikowanych materiałów z lat 1992 - 1995, by wydać kolejne takie albumy.

Foto: Seasons Of The Wolf

88

SEASONS OF THE WOLF

Powrót Wesa to jedno, ale zaskakujące może być to, że ponownie połączyliście swe siły również z muzykami pierwszego składu Seasons Of The Wolf, klawiszowcem Dennisem i basistą Clay'em? Dziesięcioletni okresu uśpienia i wydanie "Anthology" spowodowało wiele zamieszania wokół zespołu. Clay nie gra w zespole od 1991 roku i nie ma szans aby wrócił. Wes także nie wróci. "Last Act Of Defiance" to jego ostatnie nagranie z zespołem. Perkusista Wayne Hoefle gra w kilku utworach, ale to Mark Empire gra w większości utworów z tego albumu. Basista Bill Bois gra w kilku utworach, tak samo jak basistka Phaedra Rubio, jednak aby ukończyć


album też musiałem w kilku utworach zagrać na basie. W pewnym momencie podczas pierwszych dwóch tygodni promocji wytwórnia popełniła błąd w newsletterach o zespole. Mieli Claya i Dwayne'a Briera wymienionych wśród muzyków współtworzących "Last Act Of Defiance". To niemożliwe, ponieważ Dwayne zginął w wypadku samochodowym w 1996 roku, również Clay nie wrócił do zespołu, od kiedy opuścił go w 1991 roku. Błąd polegał na tym, że wytwórnia miała ich wymienionych przy okazji wydania "Anthology". Wyjaśniłem im sytuację i szybko to poprawili. Oczywiście trochę za późno, ponieważ niektóre media już to ogłosiły (śmiech). To prawdziwy powrót do korzeni grupy, ale wygląda na to, że wciąż nie macie perkusisty? Ken Trapp to nasz nowy perkusista, a Sam Conable to nasz nowy basista. Pracujemy z nimi nad kolejnym albumem Seasons Of The Wolf. Mamy już osiem utworów przygotowanych do produkcji. Planujemy wydać ten album znacznie szybciej niż obecnie, powinien on być gotowy do lata przyszłego roku. Pracujemy nad nim z Samem, Kenem i Robertem. Wierzę, że będzie to miła niespodzianka dla wszystkich naszych fanów Mieliśmy szczęście znaleźć tych znakomitych muzyków, którzy pchnęli zespół naprzód. Czyli metal to nie przysłowiowa bułka z masłem i ciężko jest utrzymać regularny skład, szczególnie w USA, gdzie nawet muzycy z bardzo znanych zespołów muszą mieć regularną pracę, bo z samego grania nie byliby w stanie wyżyć? Masz rację. Koniec pieniędzy jest gorszy, niż kiedykolwiek myślałem. Wcześniej w zespole było źle, ale wciąż mam wiarę, że to się może zmienić, zawsze się zmienia. Tylko codzienne życie może przeszkodzić w pracy zespołu. Jesteśmy niestety zwykłymi śmiertelnikami. Ten scenariusz dotyczy pracy nad nowym albumem jakiegokolwiek zespołu. Wiele zrobiliśmy samodzielnie przez wiele lat i dlatego wciąż tu jesteśmy. Można też doszukiwać się w takiej sytuacji również pozytywów, bo przecież to coś na kształt naturalnej selekcji i przy metalu pozostają ci najbardziej zaangażowani ludzie, ale przydałoby się, żeby muzycy mogli za swą twórczą pracę być wynagradzani tak, aby nie musieli szukać dorywczych czy innych źródeł dochodu? Rzeczywiście, byłoby miło, prawda? Ale niezależnie od tego, co się wydarzy, my będziemy się rozwijać, ponieważ kochamy to co robimy. Dlatego, że ty i inni nasi słuchacze, to wszystko sprawia, że warto to robić. Seasons Of The Wolf najwyraźniej wyróżnił się w świecie muzycznym. Wyjście z undergroundu i posmakowanie jakiegoś pozytywnego przepływu pieniędzy byłoby dla nas świetne, pozwoliłoby nam to nieco bardziej zainwestować w koncerty: coś, czego bardzo pragniemy. Ale z tego, co słyszałem, koncerty i trasy koncertowe dla zespołów stają się naprawdę trudne, bo potrzeba do tego dużo pieniędzy. Jak by jednak nie było nagraliście nowy album "Last Act Of Defiance" - domyślam się, że to wszystko najnowsze, premierowe kompozycje, powstałe w obecnym składzie? Niektóre nowe i niektóre stare w zależności od tego, jak blisko może być fan. "Last Act Of Defiance" to nasza kolejna odsłona. Wes Waddell - wokal, Dennis Ristow - instrumenty klawiszowe, Mark Empire - perkusja, Bill Bois - bas,

Foto: Seasons Of The Wolf

Phaedra Rubio - bas, Wayne Hoefle - perkusja i ja na gitarze, wokalu i basie. Jest to album złożony z ludzi, z rodziny muzyków Seasons Of The Wolf. Następny album, nad którym teraz pracujemy, powraca do nowej stabilnej linii nowej rodziny Seasons Of The Wolf. Dennis i ja zawsze będziemy dwoma oryginalnymi muzykami. Mieliście do kogo wracać, fani na was czekali, czy też zaczynacie mozolną wspinaczkę od początku, bo jednak tak długa przerwa zmienia wiele, niestety raczej na niekorzyść? Jak już wspomniałem, dotychczasowa recepta była lepsza niż kiedykolwiek. Nie zostaliśmy zapomniani. Na poziomie lokalnym sytuacja zmieniła się drastycznie, ale na gorsze, jak mowa o czasopismach i radiu. Nie ma tu zbyt wiele wsparcia dla prawdziwego metalu, ale musimy jeszcze zgrać nowy line-up. Są też jednak pozytywy, bo podpisaliście kon trakt z niemiecką Iron Shield Records, tak więc przynajmniej możecie być pewni rzetelnej dystrybucji i promocji "Last Act Of Defiance", bo Niemcy znani są z solidności? Promocja była świetna i nadal świetnie się sprawdza przy tym albumie, głównie z powodu Thomasa z Iron Shield Records i pracowników Pure Steel Records. Na dodatek wciąż mamy naszą własną wytwórnię Earth Music. Fajnie jest mieć trzy wytwórnie, które pracują nad tym, aby w międzyczasie załatwić różne sprawy. Promocja "Last Act Of Defiance" była najlepsza jaką kiedykolwiek mieliśmy. Teraz trzeba kuć żelazo póki gorące, wydamy więc kolejny album jeszcze szybciej. Tego lata planujemy wydać singiel promujący kolejny album, na którym każdy znajdzie coś dla siebie.

"Last Act Of Defiance" jest czymś na kształt ponownego debiutu? Po zakończeniu promocji nie wiedziałem, czego się spodziewać po tak długim czasie między albumami. Jednak ku mojemu zdziwieniu sprawy mają się znacznie lepiej niż kiedykolwiek, a trzy wytwórnie naprawdę działają. Pozostaliśmy w kontakcie z naszymi fanami i mediami. Liczba nowych fanów rośnie i jest bardzo pozytywna. Więc nie! Teraz jest tak, jak przez ostatnie 10 lat nigdy nie było. W pewnym sensie jest to odświeżenie wszystkiego. Zarazem jesteście już szacownymi jubilatami, bo przecież zespół będzie obchodzić w tym roku 30-lecie istnienia. Planujecie z tej okazji coś szczególnego, czy też na razie skupiacie się tylko na promocji nowego albumu i jest to wasz priorytet na najbliższe miesiące? Zdecydowanie pracujemy nad wydaniem nowego singla z clipem wideo. W październiku planujemy mieć otwarty wieczór w naszym studio. Thomas z Iron Shield może w tym czasie nas odwiedzić. Wspaniale będzie go ponownie gościć w naszym studiu. Jeśli chodzi o przyszłość trudno powiedzieć, co się stanie. Ciężko pracujemy, aby stworzyć większe zainteresowanie nami, abyśmy mogli grać więcej koncertów. Znowu wszystko sprowadza się do pieniędzy. Sprawy do tej pory idą jednak dobrze. Zdecydowanie doceniamy każdą okazję, by opowiedzieć naszą historię i przedstawić Seasons Of The Wolf szerszej publiczności. Jeszcze nie raz was zaskoczymy! Wojciech Chamryk, Filip Wołek, Pawel Gorgol

Czujecie się trochę w tym momencie tak, jak byście zaczynali wszystko od początku, a

SEASONS OF THE WOLF

89


Wave of Traditional Heavy Metal, a tego rodzaju zespoły można znaleźć na całym świecie. Mamy silną lokalną scenę tradycyjnego heavy metalu, włączając Ranger, Mausoleum Gate czy Legionnaire.

He-Man to heavy metal w czystej postaci Fiński heavy metal na dobre z podziemia wyszedł dopiero w XXI wieku. Niemal od razu stał się tak samo popularny jak choćby niemiecki czy amerykański. Mało kto wie, że wielka fala fińskiego power metalu pomogła wyrzucić na powierzchnię też zespoły, które wcale nie płynęły wraz z nią. Należy do nich choćby Evil-Lyn prezentujący tradycyjne skrzydło fińskiego heavy. Rozmawiałam o tym z gitarzystą grupy, Anssim Salonenem. HMP: Wasza nazwa pochodzi z "Masters of the Universe", popularnie zwanych "He-Manem". Muszę przyznać, że była to jedna z moich ulubionych kreskówek dzieciństwa. Pewnie Twoja też? Anssi Salonen: Tak, zgadza się! Kiedy dorastałem, "Masters of the Universe" miał dla mnie ogromne znaczenie. Szczególnie figurki, to najlepsze zabawki z serialu na świecie! I teraz jak sobie o nich myślę, to niektóre z nich - jak Stinkor, Whiplash czy Szkieletor - to czysty heavy metal! Ich imiona, wygląd - heavy metal w czystej postaci! Wasze teksty obracają się wokół bohaterów i epickich opowieści. Ten temat wydaje się już wyeksploatowany w świecie heavy metalu. Dla mnie taka estetyka jest po prostu częścią

wda? Pytam, bo No Remorse Records potrze buje chyba specjalnego pozwolenia do wyko rzystania scen z filmu? Cóż, umieściliśmy ten filmik zanim podpisaliśmy kontrakt z No Remorse Records. To surowy miks, któremu brakuje pewnych elementów, które doszły w końcowym miksie, takich jak organy hammonda w wolniejszym fragmencie. Ale masz rację, doszliśmy do wniosku, że może być wycofany ze względu na sceny z filmu i pozwolenia. Dlatego właśnie Jarrko zamieścił filmik na swoim prywatnym kanale. Jak dotąd wciąż wisi i jest naszym hołdem dla tego wspaniałego filmu! Nie słyszałam Waszej pierwszej EP, ale metal-archives podaje, że teksty były o tematyce horroru. To była Wasza pierwsza koncepcja na

Fińska metalowa scena jest popularna mniej więcej od roku 2000. Członkowie Evil-Lyn pewnie pamiętają ten boom, a młodsi - może dorastali wraz z tym zjawiskiem. Ten klimat wpłynął na Waszą chęć grania? A może wręcz przeciwnie, zalew power metalu spowodował pragnienie grania czegoś zupełnie innego? Nie miało to wielkiego wpływu na to, jaki rodzaj metalu chciałem grać czy słuchać. Zacząłem słuchać muzyki w tym heavy metalu na początku lat 90. Począwszy od Hanoi Rocks, który był jedynym fińskim zespołem, który działał poza Finlandią. Metalowe i rockowe festiwale jakie mieliśmy, upadły (Giants of Rock) albo zaczęły bukować kapele takie jak Scooter, żeby przyciągnąć inny rodzaj publiczności. Nawet Maideni zagrali w 1992 roku dla około 3500 osób. Wszystkie te zmiany z lat po 2000 roku spowodowały, że nagle takie grupy jak Stratovarius, Sentenced, Amorphis, Children of Bodom, Nightswish stały się popularne poza naszym krajem. Niezależnie od tego czy lubisz te kapele czy nie, przyniosły one dla nas nadzieję! Był to czas wielkiego optymizmu. Zaczęły się pojawiać festiwale, takie jak Tuska, poświęcone tylko metalowi. W 2008 roku Maiden zagrało dla 88000 osób w Finladnii! Wspaniale było być świadkiem tego okresu! Po prostu wzrost. Surrealistyczny czas dla gatunku, który we wczesnych latach 90. był w totalnym podziemiu. Prawie każdy z Was ma death metalowe korzenie. Skoro macie porównanie muszę zapytać - który gatunek łatwiej Wam rozwijać w Finlandii? Hmmm... Nie mogę mówić za kolegów ale ja grałem death metal głównie dlatego, że znajomi prosili mnie o dołączenie do ich kapeli, a to była dla mnie frajda. Nie jestem wielkim miłośnikiem death metalu. Heavy metal zawsze będzie moją pierwszą miłością. Sądzę, że mam heavymetalowe korzenie, ale flirtowałem z death metalem przez kilka lat. Zawsze mieliśmy też EvilLyn, ale wtedy jeszcze na niezbyt poważnym poziomie.

Foto: Evil-Lyn

stylu, ale... nie obawialiście się, że teksty wyjdą Wam wtórne? Tak, odrobinę. Angielski nie jest naszym ojczystym językiem, to zwiększa ryzyko powtarzalności. Moje teksty w większości bazują na filmach i szczerze mówiąc, opierają się na utartych schematach. Teksty Lassiego oparte są zaś na literackiej serii "Saga o Ludziach Lodu". Świetne opowieści, nieco odmienne. Wciąż jednak nasze słowa mają tendencję do bycia typowymi, metalowymi tekstami. Koniec końców, pasują do muzyki, a to jest najważniejsze. Jarrko Tasala wrzucił video do "Disciple of Steel" ze scenami z "Conana Barbarzyńcy". Funkcjonuje ono raczej jako fanowskie, mimo, że Jarrko Tasala jest Waszym muzykiem, pra-

90

EVIL-LYN

Evil-Lyn? Tak. Jestem wielkim fanem Kinga Diamonda. Moim zdaniem tematyka grozy wydaje się pasować do takiej muzyki. Poza tym, horrory są wśród moich ulubionych i często używanych dzieł, które wykorzystuję do pisania kawałków. Wielu fanów metalu kojarzą Finlandię jako kraj lekkiego, szybkiego heavy metalu. Rzecz jasna Wasza ojczyzna dostarczyła nam wielu świetnych kapel tego rodzaju. Wasz klasy czny, prawie US metal może wydawać się jed nak niespodzianką. O tak, może jesteśmy trochę nie z tej bajki w gronie popularnych fińskich zespołów takich jak Stratovarius czy Nightwish. Raczej nazywam nas częścią tego, co określane jest ruchem New

Wiele osób uważa, że Finlandia to kraj, w którym heavy metal czy wręcz metal w ogóle istnieje w publicznych mediach, telewizji, radiu, codziennym życiu. To pomaga takim tradycyjnym zespołom jak Wy? Czy wręcz przeciwnie? Może fiński rynek muzyczny woli wspierać tylko rzeczy w stylu Battle Beast i Hevisaurus? (śmiech) Trudne pytanie! Są dwie różne sceny: metal mainstreamowy i podziemny. My jesteśmy w drugiej kategorii, ale w wielu okolicznościach one się pokrywają. W 2012 graliśmy na festiwalu Tuska. To było dobre. Także fińskie metalowe media mają się dobrze dzięki mainstreamowi. Jest to więc dobra rzecz, nawet jeśli nas ona mocno nie dotyka. Jeśli gramy w lokalnym barze, 90% publiczności to znane twarze z podziemnej sceny. Właśnie, macie dobrą publiczność i warunki, żeby grać na żywo w Waszym mieście? Mamy dobre warunki, ale niezbyt wielkie. Małe miasto. Mieliśmy za to przywilej grać na przykład w Atenach, a to dopiero jest inny świat! Katarzyna "Strati" Mikosz


Al Ravage: Każdy sposób na przyciągnięcie fanów jest dobry (śmiech)

Pure Train Metal Hmm, trochę dziwny ten wywiad. Panowie z Iron Will, a zwłaszcza wokalista Tony Canillas do specjalnie wylewnych delikatnie mówiąc nie należą. Mimo, że debiutancki album kapeli to zbiór utworów naprawdę wartych uwagi, a biografia zarówno zespołu, jak i samego wokalisty mogłaby być scenariuszem świetnego komediodramatu, chłopaki nie wykorzystali w pełni okazji do zaprezentowania swojej kapeli. Nie wiem, czy to wrodzona małomówność, typowe u Amerykanów przekonanie, że Polska to jakiś dziki kraj na innej planecie, dla którego nie warto się wysilać, czy standardowe lenistwo. Jednak odpowiadając na pytania krótkimi, niezbyt złożonymi zdaniami raczej się czytelnika do siebie nie zachęci. Dobrze, kończmy te dywagacje, bo zaraz się okaże, że ten wstęp zrobi się dłuższy od samego wywiadu. HMP: Cześć chłopaki. W internetowych źródłach można znaleźć informacje, jakoby Wasz zespół powstał w 2000 roku. Teraz mamy rok 2018, a Wy wydajecie debiutancki album. 18 lat to szmat czasu. Co się z Wami działo przez ten okres i jak w tym czasie wyglądała działalność Iron Will? Al Ravage: Tak, te informacje są prawdziwe. Iron Will powstał jakoś na przełomie lat 1999 i 2000. Skupialiśmy się wtedy głównie na graniu lokalnych koncertów. Zdarzało nam się występować w innych częściach Stanów Zjednoczonych, ale było to sporadyczne. Tak mniej więcej do 2012 roku nie mieliśmy możliwości nagrania czegokolwiek. Wszelkie próby nagrań materiałów demo były przerywane z takiego czy innego powodu. Jak wiesz, udzielamy się też w innych projektach i zdarzało się, że to nam komplikowało robotę.

Tony "The Metal Duke" Canillas: Tak, zwycięzcą, który wyszedł cało z tarapatów. Wróćmy do tematów muzycznych. 3/4 składu Iron Will stanowią członkowie zespołu Ravage. Jak doszło do Waszej współpracy? Al Ravage: Ravage grał kilka wspólnych koncertów z dawnym zespołem Tony'ego (Scortched Earth). Było to ok. roku 1997. Zaprosiliśmy ich po tym, jak zobaczyliśmy ich występ w lokalnej telewizji, gdzie pokazywały się młode zespoły z naszej okolicy. Tony swoimi wrzas-

Riff rozpoczynający utwór "Nemezis" przypomina bardzo ten z utworu "The Wicker Man" Maidenów czy "Running Wild" Priest. To podobieństwo jest celowe, czy po prostu wyszło samo z siebie podczas tworzenia mate riału? Al Ravage: Album jest pełen wpływów Iron Maiden i Judas Priest. Samo wszystko tak się ułożyło ale nie jest to na pewno bezmyślne kopiowanie. "Life is Your Labirynth" jest concept albumem. Czyim pomysłem jest historia, którą opisuje? Al Ravage: Wszystkie teksty i łącząca je historia są tworem Tony'ego z wyjątkiem "The Dream", który napisała mama Tony'ego w hołdzie jego ojcu oraz "The Wolf", który powstał w czasach pierwszego zespołu Tony'ego - Scapegoat. Muzykę w większości stworzył nasz gitarzysta Eli Firicano. Jak wspomnieliśmy na początku wywiadu, istniejecie już kawał czasu. W jakim okresie powstawał zatem materiał na wasz debiutancki album? Al Ravage: Kilka piosenek, jak na przykład "The Iron Will" powstało całkiem niedawno, natomiast spora większość pochodzi z początku naszej działalności. Mam tu na myśli okres

Tony, dedykowałeś debiutancki album Iron Will Twojemu zmarłem ojcu, który wprowadził Cię w świat muzyki rockowej. Jaki był pierwszy zespół, który Ci pokazał? Tony "The Metal Duke" Canillas: Pierwszą rockową płytą, jaką przyniósł do domu to "Metal Health" grupy Quiet Riot. Tworzenie i nagrywanie albumu "Life Is Your Labirynth" było ciężką drogą pełną przeszkód. Nie mieliście czasem tego dość? Nie przeszła wam po głowie myśl, by dać sobie z tym spokój? Tony "The Metal Duke" Canillas: Nie. Tworzenie tego albumu zbliżało mnie do mojego ojca. Foto: Iron Will

Tony, po śmierci ojca miałeś wiele przejść z chłopakiem Twojej matki, który był religijnym fanatykiem. Zmuszał Cię on do spalenia całej Twojej kolekcji płyt. Zrobiłeś to czy się mu postawiłeś? Tony "The Metal Duke" Canillas: (śmiech) Tak, niestety uległem. To była taka psychoza wśród chrześcijańskich fanatyków. Miało to miejsce mniej więcej w latach 1985-1990 i było nazywane "satanic panic". Czasem odnosiłem wrażenie, że otaczają mnie same świry. Życie tak Ci się układało, ze zawsze trafiałeś na niewłaściwych ludzi, którzy zamiast wsparcia podkładali Ci kłody pod nogi. Czy wyniosłeś jakąś naukę z tych doświadczeń? Tony "The Metal Duke" Canillas: Tak, otaczać się tylko właściwymi ludźmi i unikać tych, co mi źle życzą. Twoja droga do zrealizowaniu marzeń o byciu rockowym wokalistą była ciężka, ale się nie poddałeś. Czujesz się zwycięzcą?

kiem zrobił na nas ogromne wrażenie. Praktycznie byli obok nas jedynym lokalnym zespołem grającym klasyczny heavy metal, zatem szybko żeśmy się zaprzyjaźnili. Gdy zespół Scortched Earth się rozpadł, postanowiliśmy pomoc Tony'emu i powołać do życia nową kapelę. Ravage jest bardzo aktywnym zespołem. Starczy Wam czasu na angażowanie się w Iron Will? Al Ravage: Spokojnie. Ravage żyje swoim życiem, a Iron Will swoim. Na pewno starczy nam czasu na obydwie kapele i postaramy się, by żadna z tego powodu nie ucierpiała. Jesteście kolejnym zespołem używającym słowa "iron" w nazwie. Myślicie, że to przyciągnie fanów Iron Maiden? Tony "The Metal Duke" Canillas: Słowo "iron" w nazwie jest celowe. Jest to rodzaj hołdu dla Iron Maiden. Czy przyciągnie fanów? Zobaczymy (śmiech)

przypadający na lata 2000-2002. Swoją muzykę nazywacie "pure train metal". Skąd w ogóle pomysł na takie określenie? Al Ravage: Kawałek "The Iron Will" opowiada o pociągu. Poza tym Tony jest miłośnikiem i kolekcjonerem zabawkowych kolejek elektrycznych. Staramy się przemycać motyw pociągu gdzie tylko się da. Zresztą motyw ten ma już swoją tradycję w muzyce metalowej. Wystarczy wspomnieć "Crazy Train" Ozzy'ego, "Princes Of The Night" Saxon czy "Freighttrain" grupy Nitro. Jeszcze parę utworów by się znalazło. Dziękuje za wywiad. Chcecie może na koniec coś powiedzieć naszym czytelnikom? Tony "The Metal Duke" Canillas: Sprawdźcie naszego facebooka, posłuchajcie naszego albumu i zostawcie komentarze. Iron Will Rise! Hooh! Bartłomiej Kuczak

IRON WILL

91


Oldschoolowy układ W sumie sporo jest takich projektów jak Raging Fate. Za ten odpowiada Mattias Lövdal. Ich debiut, "Gods of Terror" to mieszanka wpływów Running Wild, Gamma Ray, Blind Guardian, Scanner, ale także Iced Earth. Ogólnie krążek zdobył zainteresowanie, więc Mattias i związani z nim muzycy, mają nadzieje na ewolucje projektu w normalny zespół. Zanim jednak do tego dojdzie, zapraszam do wywiadu, a przede wszystkim do zapoznania się z płytą kolejnych szwedzkich oldschoolowców. HMP: Założyłeś Raging Fate w 2014 roku jako projekt solowy prawda? Jak wyglądał początek działalności i jaki cel ci przyświecał? Mattias Lövdal: Tak, był to projekt solowy, w pewnym sensie wciąż takim jest. Ale ten projekt powoli rozwija się w zespół. W każdym razie, miałem kilka utworów z wcześniejszego zespołu, Another Dawn, i kilka nowych kawałków, więc zadzwoniłem do Ronniego, właściciela Studio Seven, żeby zapytać czy pomoże mi w nagraniu albumu. Zgodził się, więc zacząłem nagrywać w studio pod jego nadzorem i z jego pomocą. Chciałem nagrać kilka kawałków i je wypuścić, tak po prostu, uznałem, że to będzie fajne. I było super, znowu móc coś nagrać i na pewno zrobię to ponownie, ale myślę, że tym razem znajdę do tego więcej muzyków. Uwielbiam spędzać czas w studio, nagrywając nowe kawałki. Kiedy dołączyli Andreas i Ronny i czemu aku rat wybrałeś ich? Ronny to świetny perkusista, więc zapytałem go czy nie chciałby zagrać w tym albumie, zgodził się, za co jestem mu bardzo wdzięczny. Grając na perkusji zamienia się w prawdziwą bestię. Pomógł mi też przez podsuwanie mi pomysłów i ocenę tego materiału, który już nagrałem, bez niego ten album na pewno nie wyszedł by

tak dobrze. Andreas jest moim bratem i był ze mną już w Another Dawn. Nie miał czasu żeby pomóc mi z "Gods Of Terror", dlatego w nim nie zagrał. Lubię pracować z ludźmi, których znam i im ufam, dlatego tego lata wrócę do Studio Seven by nagrać kolejny album. Grałeś wcześniej jeszcze w jakichś zespołach? W Another Dawn, jak już wcześniej wspomniałem, nagralismy trzy dema, "Evil Dreams", "The Hunt" i "Slaughter of Souls". To był dobry czas, być może kiedyś się zgadamy i nagramy kilka kawałków ponownie! Później grałem z Eternal Fear, przez jakieś dziesięć lat, nagraliśmy trzy albumy studyjne ("Evil Deeds", "Embraced in Darkness", "Eternal Damnation") i jeden album na żywo ("UK Damnation"). Świetny zespół, musicie ich sprawdzić. Gram też na basie w Slaves of Metal, robimy coś w stylu Judas Priest. Mam nadzieję, że niedługo nagramy coś w studio. Mamy kilka świetnych utworów, więc się przygotujcie! Oprócz tego jestem basistą w zespole Fat Lizzard, coverujemy kawałki od Thin Lizzy, Black Sabbath, Judas Priest i całej masy innych zespołów, głównie z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Nagrałeś wcześniej jakieś dema czy postanowiłeś od razu nagrać album?

Można powiedzieć, że Another Dawn było wczesnym Raging Fate, tylko bardziej thrashowym, użyłem kilka utworów z tych dem na "Gods of Terror". Do tego dodałem oczywiście kilka całkiem nowych kawałków. Ale pod projektem Raging Fate istnieje tylko album "Gods of Terror". Myślę, że na początku chciałem wypuścić te trzy utwory ale wyszło z tego dziesięć. Kiedy zacząłeś pisać materiał na "Gods of Terror"? Niektóre kawałki mają prawie dwadzieścia lat! A przynajmniej te z czasów Another Dawn, z lat 2000-2005. Ale następny album będzie zawierał głównie nowe utwory, może jeden starszy... Jaki wygląda u ciebie proces twórczy? Sam tworzysz wszystko? Tak, przynajmniej w przypadku Raging Fate, piszę w domu i nagrywam swoje pomysły. Wtedy układam tekst, a w studio pokazuje swoje pomysły Ronniemu, który je ocenia, czym bardzo mi pomaga. Wtedy ćwiczymy je z chłopakami i poprawiamy niektóre elementy. W zespole ważna jest zgoda co do tego jak brzmią utwory. Płyta wyszła pod koniec ubiegłego roku. Jak po tych kilku miesiącach odbierasz ten krążek? Jesteś w pełni z niego zadowolony czy może jednak jest coś co dziś zrobiłbyś inaczej? Zawsze znajduje sie coś co można poprawić, ale i tak jestem zadowolony z efektów, na prawdę mi się podobają! Chciałem, żeby brzmiało to bardziej oldschoolowo, wręcz niedoszlifowane, i efekt końcowy mi pasuje. Wyczuwam spore inspiracje niemiecką sceną i takimi zespołami jak Running Wild, Gamma Ray stary Blind Guardian czy też Scanner, ale także starym Iced Earth. Jak to w rzeczywistości wygląda? Jestem ogromnym fanem tych zespołów, trafiłeś w dziesiątkę! Ale słucham wszystkich rodzajów metalu. Running Wild to mój ulubiony zespół, "Black Hand Inn" to mój ulubiony album. Oprócz tego uwielbiam stare Blind Guardian i stare Iced Earth, więc oczywistym jest, że mają na nas wpływ. Ale lubię też nowy styl tych zespołów, są genialne! Słychać też trochę thrashu, wystarczy wspomnieć tu choćby "Evilization". To prawda. Słucham dużo thrashu, więc też się nim trochę inspiruję, zwłaszcza słychać to w "Evilization". Exodus, Kreator, Sodom, Destruction, Testament i Mortal Sin, wszystkie te zespoły są wspaniałe i nadal wydają świetne albumy, no może poza Mortal Sin, które chyba już nie istnieje. A Kreator robi się z roku na rok co raz lepszy.

Foto: Raging Fate

92

RAGING FATE

Teksty w połączeniu z okładką mają dość pe-


symistyczny wydźwięk. Możesz powiedzieć coś więcej na ich temat? "Gods of Terror", "Evilization", "Trapped In The Lie" i "Reign of Evil" są o świecie, w którym żyjemy. Wszystkie wojny, terror i inne złe rzeczy. Wszystko jest szalone. "Tombstone" jest o łowcy nagród na dzikim zachodzie, który bezlitośnie poluje na swoje ofiary. "Shores In Flames" jest o wikingach plądrujących obce wybrzeża, a "Purifying Fire" jest o inkwizycji palącej człowieka na stosie, co jest jednocześnie pierwszą częścią trylogii. Być może umieścimy kolejne części na kolejnych albumach... "Vampire" jest o biednym człowieku, który budzi się jako wampir kierujący się żądzą krwi. Jest też "The Curse", o wilkołaku zmagającym się ze zmianami w swoim ciele, które przynosi pełnia. A "Bitter Man's Fate" jest o Raistlin Majere z Dragonlance Chronicles. Jestem wielkim fanem fantasy i lubię tworzyć o tym utwory, oprócz horrorów prawdziwego życia i wydarzeń historycznych. Ale masz rację co do tego pesymizmu, ale po prostu łatwiej mi pisać w tej konwencji. Teksty są dla mnie bardzo ważne, lubię je pisać, tak się składa że jestem autorem tekstów do trzech utworów na nowym albumie Shadoquest, głównego projektu Ronniego. "Gods of Terror" to bardzo dobry album, ale jestem ciekaw jaki jest ogólnie jego odbiór? Zdarzyły się jakieś zaskakujące opinie? Słyszałem bardzo dużo pozytywnej krytyki, oceny wypadły znacznie lepiej niż się spodziewałem. Wiem, że lubię ten album i jestem z niego zadowolony, ale nie spodziewałem się, że tylu ludzi podzieli moje zdanie! Bardzo się z tego cieszę! Płyta wyszła nakładem Stormspell Records. Jak doszło do waszej współpracy? Kto wykonał pierwszy krok? Skontaktowałem się ze Stormspell, przesłuchali albumu, spodobał im się i postanowili go wypuścić. Tak po prostu, dali mi prosty, oldschoolowy układ, co mi się spodobało. Jesteście zadowoleni z ich działalności i z pro mocji "Gods of Terror"? Tak, jestem z tego zadowolony, Stormspell wywiązało się ze swoich zobowiązań, więc współpraca z nimi bardzo mi odpowiada.

Foto: Daniel Sandberg

Jak poza wywiadami w ogóle ona wygląda? Wysłali kilka płyt do pism, ja też kilka rozesłałem, kanał Unknown Power Metal YT wrzucił na YouTube utwór "Reign of Evil", za co jestem wdzięczny. Do tego NWOTHM Full Albums wrzucło cały album, co według mnie jest bardzo dobre, mam nadzieję, że komuś się to spodoba i kupi album. Gdyby nie te kanały na YouTube to mniej ludzi dowiedziałoby się o Raging Fate. Grają naszą muzykę też na kilku internetowych radiostacjach, na przykład na Powerslave w Metal Messiah Radio. Świetny program, promujący mniejsze zespoły, to wszystko znaczy dla mnie bardzo dużo, dla całego zespołu zresztą też.

Masz w planach nagranie promocyjnego wideo? Jeśli byś miał taką możliwość to do którego utworu? Tak, nagramy klip, myślę, że użyjemy do niego "Gods of Terror", "Tombstone" albo "Reign of Evil". Może "The Curse"... Masz w planach koncerty z Raging Fate czy może jest to jednak tylko projekt muzyczny? Jest to projekt studyjny na dobrej drodze do zostania zespołem. Ale jak pojawi się okazja to zagramy na żywo, ale na to przyjdzie czas, najpierw trzeba się zabrać za zrobienie albumu. Jeśli by do nich doszło to z kim najbardziej chciałbyś zagrać? Jaka by była twoja wymar zona trasa? Trasa z Running Wild byłaby genialna! Ale nie myślałem zbytnio o trasach, bardziej o graniu na festiwalach, bo sam uwielbiam na nie chodzić. Powstają już jakieś utwory z myślą o kolejnym albumie? Jeśli tak to będą w tym samym stylu czy może jednak będziesz chciał czymś zaskoczyć? Mamy sześć kawałków gotowych do następnego albumu. Są w podobnym stylu, ale myślę, że są lepsze niż poprzednie. Wciąż jest to mieszanka power metalu i thrashu. Wchodzimy do studio tego lata, więc czekajcie cierpliwie! Ok, to już wszystko z mojej strony. Jakieś słowa na koniec dla naszych czytelników? Stay Metal! Koniecznie przesłuchajcie ten album, może wam się spodoba! Dzięki za wywiad. Dziękuję bardzo! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Jakub Krawczyk, Paweł Gorgol

Foto Raging Fate

Raging Forte

93


Dobra muzyka nie zna szufladek Spitefuel to kolejny młody zespół który śmiało sobie poczyna na poletku progresywnego heavy/power metalu. Właśnie ukazała się ich druga długogrająca płyta pt. "Dreamworld Collapse", która zabiera słuchacza w niezwykła podróż w przyszłość. O kulisach jej powstania opowiedział nam gitarzysta Tobias Eurich. HMP: Cześć. Na początek gratuluje świetnej płyty. Cała koncepcja albumu "Dreamworld Collapse" narodziła się w głowie waszego wokalisty Stefana Zörnera. Co w ogóle zainspirowało go do tego pomysłu? Tobias Eurich: Dziękuję bardzo. Stefan jest bardzo wszechstronną osobą. Teksty i opowiadania, które pisze, są w dużej mierze inspirowane codziennym życiem. Wszystko, co widzisz podczas wykonywania swojej pracy, chodzenia po mieście lub picia piwa z przyjaciółmi, może być dla Ciebie inspiracją.

naszą muzykę. Uznaję to za naprawdę wielki komplement. Staramy się, by nasza muzyka nie była ograniczana przez definicje jakichś gatunków i mamy gdzieś wszelkie szufladki. Po prostu robimy to, co kochamy. Uważam, że w każdym gatunku można znaleźć naprawdę wielkie utwory. Każdy gatunek, każdy styl i każdy wykonawca, którego słuchamy ma jakiś wpływ na nas i naszą twórczość. A słuchamy naprawdę rozmaitych rzeczy. Od Abby do Bolt Thrower. Od Bacha do AC/DC. Dobra muzyka nie zna podziału na gatunki.

Stefan stworzył naprawdę ciekawą I trzymającą w napięciu historię, ktorą zdecydowaliście się ubrać w dźwięki. Powiedz mi proszę, czy

No właśnie, skoro już o Bachu wspomniałeś, to na "Dreamworld Collapse" jest wiele odwołań do muzyki klasycznej. Szczególnie w ta-

Nie jest on jednak jedynym gościem na tym albumie. Jeśli chodzi o gości, to warto wspomnieć o naszych dwóch paniach. Niesamowitej Carolin, która nagrała piękne partie fletu w utworze "Briliant White Lies" i oczywiście Kerstin, która nagrała we wspomnianym utworze kobiece wokale. Miło się nam współpracowało. "Briliant White Lies", o którym wspomniałeś to dziesięciominutowa suita, która moim skromnym zdaniem jest najciekawszym momentem na całymm "Dreamworld Collapse". Powiedz mi, wolisz komponować takie dłuższe formy czy kawałki trwające 4-5 minut? Tworzenie utworu dziesięcio lub kilkunastominutowego to specyficzny proces. Dużo bardziej intensywny. Jednak uważam, że "krótkie" utwory też mają swój urok. Różnice między jednymi i drugimi to jak różnica między romantyczną nocą z Twoją ukochaną a szybkim numerkiem w windzie ze świeżo poznaną dziewczyną. I jedno i drugie ma swoje dobre strony (śmiech). Świetne porównanie (śmiech). Ale skupmy się jednak na muzyce. Tobi, jesteś głównym kom pozytorem materiału. Powiedz mi, dopuszcza sz czasem do tego procesu kolegów? Czasem Timo tworzy jakieś riffy. Na przykład ten z kawałka "Under Fire". Jednak głównym twórcą muzyki jestem ja. Stefan natomiast pisze 99% tekstów. Głównym producentem albumu był Martin Buchwalter. Jesteście zadowoleni z przebiegu współpracy i uzyskaneo brzmienia? W stu procentach. Okładkę do "Dramworld Collapse" stworzył Kris Verwimp, który wcześniej tworzył dla takich kapel jak Immortal, Suidakra czy Arch Enemy. Co Was urzekło w jego grafikach, że zdecydowaliście się podjąć współpracę? Jego podejście. Praca jaką wykonuje, nie polega tylko na narysowaniu szkicu. Pracuje nad projektem w taki sposób, jaki mu w danym momencie odpowiada. Każda z jego grafik jest uniakatowa i posiada swoj niepowtarzalny styl. A sam pomysł okładki wyszedł od Was czy jest w stu procentach jego koncepcją? Jego. My przedstawiliśmy mu tylko historię i rzuciliśmy parę słów kluczowych. Powiedział: "zostawcie to mnie". I dobrze, bo efekt końcowy nas powalił.

Foto: Spitefuel

była ona jedynym powodem, dla którego postanowiliście wydać concept album? Nie, to nie był jedyny powód. Zarówno Stefan, jak i moja skromna osoba już od dłuższego czasu nosiliśmy się z zamiarem nagrania takiego albumu. Więc zaczęliśmy coś tam tworzyć niezależnie od siebie, następnie wymieniliśmy się pomysłami, a potem już się samo potoczyło. Jesteśmy dwojką trochę zwariowanych gości, więc jeśli się wzięliśmy za tworzenie concept albumu, to nie ma możliwości, aby był on zły (śmiech). Waszą muzykę można określić jako miks power, heavy i metalu progresywnego, jednak słychać w niej wpływy wielu innych gatunków, często odległych od muzyki metalowej czy nawet szeroko pojętego rocka. Czego słuchacie na co dzień i jaki gatunek wywiera największy wpływ na Waszą twórczość? Po pierwsze dzięki. To miło, że tak postrzegasz

94

SPITEFUEL

kich utworach, jak "Overture inside The Sphere" oraz "Interlude Of The Funeral Of Youth". Słuchasz takiej muzyki na co dzień czy tylko okazjonalnie traktując ją jako formę odskoczni od gitarowego grania? Słucham jej całkiem sporo i bardzo ją cenie. To właśnie muzyka klasyczna stworzyła podwaliny pod rock i metal. Bez muzyki klasycznej nie powstalyby np. płyty Led Zeppelin. W nagraniu albumu swój spory udział miał Michael Fiedler - ceniony pianista i kompozytor muzyki filmowej. Czy to on odpowiedzial ny jest za aranżacje wsystkich orkiestrowych partii na "Dreamworld Collapse"? Może nie wszystkich, ale znacznej ich większości. Michael to geniusz. Co prawda większość tych partii była moim pomysłem, ale to co zrobił z nimi Michael przeszło moje najśmielsze oczekiwania.

Jak postrzegacie "Dreamworld Collapse" na tle Waszego debiutu pt. "Second To None"? Jest znacznie dojrzalszy. Jakieś plany odnośnie promocji Waszego nowego dzieła? Od maja ruszamy w trasę. Pojawimy się na kilku festiwalach, ale zagramy też w paru małych klubach. Potem, jak wszystko dobrze pójdzie to znów do studia. I tak dalej, i tak dalej... (śmiech). Bartłomiej Kuczak


to Bava, Dario Argento, Ruggero Deodato. Jest to nasz osobisty sposób, aby pozwolić ludziom na nowo odkryć wszystkie te arcydzieła. Następnie dochodzimy do tekstów, które bezpośrednio mówią o nas, o naszej drodze, która pozwoliła nam wejść w świat heavy metalu. Mówię tu o takich utworach, jak "Heavy Metal Possession", "Fight For Rock" czy "Heavy Rocker". Powiem w tym momencie "Heavy Rocker" to kawałek, który najlepiej odzwierciedla nasz rzeczywisty stan umysłu, na tle metalowej sceny. Jego źródłem są rozmowy w pubie, na koncertach itp. Niestety dziś dla wielu postawa gwiazdy rocka jest powszechna. Z przykrością stwierdziliśmy, że wiele osób dba o poklask i sławę o wiele bardziej niż prawdziwe wsparcie dla sceny, śledzenie nowych zespołów i tak dalej. Kto pisze teksty? Pracujemy razem zarówno nad muzyką, jak i tekstem danego utworu.

Żadnych ballad! Po prostu czysty headbanging! Czasem warto łączyć muzykę z innymi pasjami. Dobrym przykładem jest włoski Sign Of The Jackal, który w swym graniu łączy wpływy speed oraz melodyjnego heavy metalu oddając tym hołd heavy metalowemu podziemiu. W lirykach natomiast sięga głęboko klasyki horrorów. O pasjach i nowej płycie "Breaking The Spell" opowiedział nam lider zespołu - Roberto "Bob" Candini. HMP: Cześć! Gratuluję wspaniałego nowego albumu! Roberto "Bob" Condini: Dzięki, cieszę się, że Ci się podoba! Wasz ostatni album został wydany pięć lat temu. Kiedy zaczęliście pracę nad materiałem "Breaking The Spell"? Utwory na "Breaking The Spell" zaczęliśmy tworzyć kilka lat temu, potem zaczęły się różne problemy techniczne, zmieniliśmy studia nagraniowe i tak jesteśmy w 2018 roku... Właśnie w dziesiątą rocznicę naszego istnienia. Co się działo z zespołem w ciągu tych pięciu lat? Po nagraniu "Mark Of The Beast" w 2013r. graliśmy wiele koncertów między innymi w Hiszpani, Belgii, u nas we Włoszech itd. Kiedy zakończyliśmy promocję, przydarzyły nam się dwie zmiany w składzie, co spowodowało, opóźnienia w pracy. Roby Knife opuścił zespół i Nick DD został naszym nowym basistą, Ta sama sytuacja była z Heavy Mate, którego zastąpił Corra (Corrado Menegatti - przyp. red.) na perkusji. Teraz nasz skład jest stabilny, a z dawnymi członkami jesteśmy rozliczeni. Jak tworzycie swoją muzykę? Czy jest w zespole jedna osoba odpowiedzialna za komponowanie? Większość pomysłów jest moja. Przynoszę je na próby, potem pracujemy nad tym w kółko, dopóki utwór nie nabierze odpowiedniego kształtu. Zdarza się, że początkowo odrzucamy jakiś kawałek, następnie do niego wracamy, i pracujemy nad nim dopóki stwierdzimy, że wszystko jest ok. Potem pracujemy nad detalami. Nie zamieściliście na albumie żadnej ballady. Nie lubisz wolnych piosenek? Nie jesteśmy zbytnio za balladami, nawet jeśli w latach 80-tych każdy zespół był prawie zobowiązany do umieszczenia przynajmniej jednej z nich na płycie. Rozumiem, że niektórzy słuchacze mogą oczekiwać ballad od zespołu takiego jak nasz, ale nie chcemy być uważani za standardowy band, więc... żadnych ballad! Po pro-

stu czysty headbanging! (śmiech) Macie kobietę na wokalu. Czy myślisz, że żeński głos sprawdza dobrze w oldschoolowym heavy metalu? Zdecydowanie tak! Istnieje wiele zespołów, które korzystają z wokalistek i są często znacznie lepsze od tych z wokalistami. Np. Chastain, Malteze, BlackLace, Messiah Force, Warlock, którzy są tak cholernie dobre. A śpiewające u nich Panie, to tylko ich atut. Zazwyczaj wokalistki trafiają do tego typu zespołów przez przypadek. A jak było z Laurą? Czy koniecznie chcieliście mieć przedstaw icielkę płci pięknej za mikrofonem. Kiedy dołączyła do zespołu, była facetem (śmiech). Żartuję. Była naszą sprzątaczką, ale w pewnym momencie polubiliśmy ją. Była miła, ładna, uczynna zatem zdecydowaliśmy dać jej lepszą robotę (śmiech). Oczywiście to też żart. A tak na poważnie, czy płeć osoby śpiewającej ma jakieś znaczenie? Dla nas najważniejszą rzeczą jest granie heavy metalu. Nie ważne czy by u nas śpiewał facet, czy dziewczyna, naszym celem jest skopanie ludziom dup. Gracie heavy metal w bardzo klasycznej i old schoolowej formie. Z jakim klasycznym zespołem porównałbyś Sign Of The Jackal? Nie mamy dokładnego punktu odniesienia, jeśli chodzi o naszą muzykę. Jest wiele kapel, które miały na nas wpływ. Uważnie przyglądamy się zespołom niemieckim z lat 80-tych, takim jak Scorpions, Accept, Warlock, jak i kapelom z wokalistkami, takim jak Acid, Messiah Force, BlackLace, Black Knight, Tais of Iron. Inspirują nas także Motley Crue, Hawk, Agentz, więc nie mogę podać referencji. Gramy heavy metal tak, jak lubimy, agresywny ale też przepełniony wpływami amerykańskiego undergroundu i tamtejszego melodyjnego rocka. Powiedz nam coś o tekstach. O czym one opowiadają i skąd czerpiecie natchnienie? Być może wiesz, że lubimy włoskie horrory, szczególnie z lat 70. i 80., więc wiele tekstów inspirowanych jest filmami Lucio Fulci, Lamber-

Myślę, że spora część osób czytających ten wywiad nie miała jeszcze okazji usłyszeć Waszej muzyki. Co byś im polecił na sam początek? Nasz zespół ma dwie twarze. Jedna jest to nasze speed metalowe wcielenie, druga natomiast o wiele bardziej spogląda w stronę US metalu. Rzekłbym, że "Night Of The Undead" z "Mark Of The Beast" idealnie oddaje naszą melodyjną stronę, natomiast "Night Curse" z "Breaking The Spell" to czysty speed. Będziesz miał wtedy wstępny obraz tego, co gramy. A przy okazji trzeba kupić obie płyty (śmiech). Powiedz nam, proszę, o swoich planach pro mocji "Breaking The Spell"? Planujemy trasę koncertową po całej Europie. Na razie mamy zaklepane kilka letnich festiwali min. Pyrenean Warriors Open Air, gdzie będziemy dzielić scenę z Grim Reaper, Oz, Medieval Steel i wieloma innymi. Na jesień prawdopodobnie zagramy kilka koncertów w klubach. "Breaking The Spell" został również wydany jako MC. Czy masz sentyment do tego nośnika? Pomysł pochodzi od Floriana z Dying Victim i bardzo nam się to podobało. Nasza pierwsza demówka z 2007 roku została nagrana na kasecie. Jak byliśmy młodsi, wiele albumów naszych ulubionych kapel również kupowaliśmy na kasetach. Czy poza wydaniem kasetowym, planujesz jakieś specjalne wydania tego albumu? Tak, jest kilka wersji CD i winylu... jeśli chodzi o winyl to jest w różnych kolorach. Dostępny jest w barwie czarnej, niebieskiej i błękitnej. Specjalna edycja, którą można nabyć przez WaX Maniax zawiera wprasowankę, której design nigdy nie będzie powtórzony, dzięki czemu możesz za pomocą żelazka swój własny t-shirt, tak jak 30 lat temu. Jeśli chodzi o CD lub MC dokładamy również oryginalnie wyglądającą naszywkę. Można je nabyć poprzez Dying Victims. Jakie jest znaczenie Waszej nazwy? Nazwa jest odwołaniem do filmu "Omen" z 1976r. i do płyty "Sign of the Jackal" amerykańskiej grupy Damien Thorne... Znak Szakala (lub Znak Bestii) jest symbolem, który Damien nosił na głowie. Zawsze łączyliśmy nasze pasje, czyli z jednej strony horrory a drugiej amerykańskie metalowe podziemie. Bartłomiej Kuczak

SIGN OF THE JACKAL

95


lubimy: Thin Lizzy, Saxon, Judas Priest, Holocaust, Angel Witch, Motörhead, Accept, Tank, a nawet Venom. Bierzemy wiele odniesień z Venom do naszej muzyki. To dobrze, że rozwijamy nasze własne poczucie muzyki.

Bierzemy z tego co lubimy Wild Witch istnieje od 2011 roku. Dwa lata później nagrali EPkę "Burning Chains", a w ubiegłym roku nakładem ich rodzimej wytwórni ukazał się pierwszy pełniak "The Offering". Grają klasyczny, tradycyjny heavy metal oparty na motywach i patentach stworzonych i nagranych w ósmej dekadzie ubiegłego wieku. Swym debiutanckim albumem zaznaczyli swoją obecność na heavy metalowej scenie i zwrócili na siebie uwagę wielu maniaków. Jest to z pewnością zespół rozwojowy, którego poczynania warto obserwować. Zapraszam do rozmowy z liderem zespołu Felipe Rippervertem. HMP: Wasz zespół powstał w 2011 roku. Jak doszło do tego, że Wild Witch pojawił się na heavy metalowej mapie? Felipe Rippervert: W 2010 roku miałem zespół speed/thrash metal o nazwie Crusher. Weiberlan Garcia (perkusja) i Mariano Burich (gitara) grali także w Crusher między 2007 a 2009 rokiem. W roku 2011 Crusherowi nie szło dobrze, więc postanowiłem założyć nowy zespół z moją byłą dziewczyną Flav Scheidt, Mariano i Weiberlan. Na początku graliśmy covery zespołów takich jak Warlock, Judas Priest i Saxon, a nawet zaczęliśmy pisać utwory, takie jak "Trail of Bones", "Burning Chains" czy "From the Purgatory". Graliście wcześniej w jakichś innych kapelach oprócz Crushera? Tak. Oprócz Crushera w którym grałem na boku z Mariano i Weiberlana, przez rok grałem na basie w Axecuter. Zrobiłem z nimi kilka

szybkie np. "Night Rulers" i "To the Lions", ale i pojawiają się bardziej epickie utwory typu "From the Purgatory" i "Exiles in Hell". Tak czy inaczej zdecydowaliśmy ponownie nagrać jeden z utworów z EPki "Burning Chains" na pełny album. No właśnie, cztery lata. Czemu aż tyle czasu zajęło wam nagranie i wydanie płyty? Nagrania rozpoczęliśmy na początku 2014 roku. Zdecydowaliśmy się wybrać inne studio i był to jeden z największych błędów jakie popełniliśmy. Skończyliśmy nagrania, ale produkcja była schrzaniona. Nagrania brzmiały jak demo. Próbowaliśmy uratować oryginalne nagrania, w Avant Garde Studio chcieliśmy je na nowo zmiksować i ponownie nagrać to, co uważaliśmy za konieczne, ale projekty były tak zdezorganizowane, że taniej byłoby wszystko nagrać od początku. Wtedy nasze plany zostały przerwane, musiałem wyjechać do Irlandii na stypen-

Wszystkie utwory, które napisaliście z myślą o "The Offering" znalazły się na płycie czy może zostało wam coś z myślą o kolejnym wydawnictwie? Nagraliśmy dziesięć kawałków. Dwa z nich zostały do dalszych wydawnictw, utwór autorski plus cover Accept. Może wydamy je jako singiel. Na co kładliście największy nacisk podczas komponowania? Co jest dla was priorytetem w tej kwestii? Uwielbiamy rozmyślać o temacie utworu. "Chciałbym napisać kawałek o "The Warriors" film z lat 70'". Pracuję więc nad riffami, które do tego pasują, muszą zabrzmieć szybko, agresywnie jak walka ulicznego gangu. Nie obchodzi mnie czy riffy są techniczne czy kompozycja jest długa czy krótka. Najważniejsze jest mieć chwytliwe riffy i wszystko musi brzmieć idealnie. Podczas i po nagraniach pracuję nad tekstami. Mamy, więc "Night Lulers" o filmie "The Warriors". Uwielbiam pisać teksty, to moja ulubiona część pracy. Już ponad pół roku minęło od ukazania się waszego debiutanckiego krążka. Jak dziś, już na spokojnie, oceniacie "The Offering"? Uwielbiam to co, wykonaliśmy na "The Offering". Teraz jednak chciałbym zmienić na nim niektóre rzeczy. Rozwinąłem się jako wokalista, ćwiczyłem, pracowałem nad ulepszaniem siebie. Chciałbym ponownie nagrać wokal. Czasem brakuje mi specjalnego pogłosu. Czemu po nagraniu płyty odszedł gitarzysta Mariano? Mariano miał okazję studiować w Ameryce. To było dziwne, ponieważ jest prawdopodobnie moim najlepszym przyjacielem, z którym w ogóle zacząłem grać.

Foto: Wild Witch

koncertów, aby wypromować album "Metal is Invincible". Pierwszy materiał jaki nagraliście to EPka "Burning Chains" z 2013 roku. Jak te utwory brzmiały w porównaniu z "The Offering"? Uważacie, że poczyniliście duży postęp przez te cztery lata? Właściwie niektóre utwory były pisane w tym samym okresie co na "Burning Chains" jak np. "To the Lions" i "From The Purgatory". Brzmią one inaczej - "Burning Chains" jest surowszy w produkcji, mieliśmy osiem utworów, aby pokazać trochę różnorodności w naszych kompozycjach. Wszystkie utwory na "Burning Chains" są

96

WILD WITCH

dium, a wróciłem dopiero pod koniec 2015 roku. Rozpoczęliśmy pracę od zera w 2016 roku i mieliśmy wiele problemów jak chociażby wtedy, gdy Flav zdecydowała się opuścić zespół. Skończyliśmy nowe nagrania w lutym 2017 roku. Lubię "The Offering", ale muszę powiedzieć, że nagrywanie jej było stresującym procesem. (śmiech) Muzyka jaką gracie to klasyczny heavy metal, nic dodać nic ująć. Kto był dla was największą inspiracją? Dzięki komu, oprócz was oczywiście, "The Offering" brzmi tak a nie inaczej? Mamy wiele inspiracji. Nie staramy się brzmieć jak konkretny zespół, ale bierzemy z tego co

Na jego miejsce przyszło dwóch wioślarzy Paulo Sagat i Lucas Rodrigues. Czemu wybór padł właśnie na nich? Ponieważ Flav nie było już w zespole, zastanawialiśmy się nad przeformowaniem się na kwartet. Paulo Sagat zastąpił mnie, gdy byłem w Irlandii. Wielokrotnie wcześniej prosiliśmy go, by przyłączył się do nas jako drugi gitarzysta, ale zawsze był zajęty swoim byłym zespołem Poison Beer. Po wydaniu albumu zaprosiłem Lucasa naszego wspólnego przyjaciela, do dołączenia do zespołu. Miesiąc później Mariano musiał opuścić zespół, by wyprowadzić się do Ameryki, a także z rządzeniem losu, Paulo opuścił Poison Beer. Jak wspominałem wcześniej grał wcześniej z Wild Witch, poza tym jest on wspaniałym przyjacielem zarówno dla nas jak i dla Lucasa, również znakomitego gitarzysty. Wykorzystaliśmy okazję i na ostatnim koncercie Mariano z Poison Beer, zaprosiliśmy go do dołączenia do Wild Witch. Dwóch wioślarzy z pewnością wzmocni wasze brzmienie na żywo, a także daje więcej możliwości. Czy o to wam chodziło czy był jakiś inny powód? Pewnie, że tak. Zwłaszcza, że wszystkie linie gitarowe zostały nagrane dwa razy. Lucas i Paulo mają wspólne doświadczenie. Zwiększają harmonie gitarowe w naszych starych utworach i będzie to widoczne w nowych produkcjach.


Czy to właśnie Mariano był waszym głównym kompozytorem, czy może jednak wyglądało to inaczej? Jak piszecie muzykę? Czy nowi gitarzyści przejmą te obowiązki? Kiedy Mariano był w zespole zawsze pracowaliśmy razem. Za wyjątkiem tekstów, które pisałem sam, do tego byliśmy przyzwyczajeni w zespole. Czasami przychodziłem na próby z jakimś pomysłem na riff i wszyscy nad nim pracowaliśmy. Nadal pracujemy tak samo z Lucasem i Sagatem. Czasami pracujemy bardziej indywidualnie, dostarczając pełną kompozycję, ale większość czasu poświęcamy na wspólną pracę. Felipe do niedawna obsługiwałeś tylko bas, ale po odejściu wokalistki Flavy przejąłeś również funkcję gardłowego. Czy takie posunięcie było wymuszone faktem, że nie mogliście znaleźć nikogo innego na to miejsce czy po prostu stwierdziliście, że właśnie takiego głosu potrzebujecie? Chcieliśmy zaprosić kogoś do śpiewania w zespole, ale byliśmy na finiszu nagrań i chcieliśmy jak najszybciej zakończyć nagrywanie albumu. Potem postanowiliśmy utrzymać wokal główny między mną a Mariano. Mariano nie lubi śpiewać. Podoba mi się to, ale wiem, że powinienem się uczyć, więc postanowiłem zacząć lekcje śpiewu. Ponieważ spieszyliśmy się, aby ukończyć album, postanowiłem nagrać główny wokal tylko po dwóch miesiącach nauki. Wiem, że powinienem poczekać z tym dłużej. Dla mnie partie wokalne nie są złe, ale chyba jednak jest to najsłabszy element na "The Offering". Felipe nadal mocno ćwiczysz, żeby poprawić swoje umiejętności czy jesteś zadowolony z tego co jest? Tak. Właściwie nie miałem zbyt dużo czasu na naukę przed nagraniami. Jednym z powodów dla których nie wydaliśmy dwóch utworów z sesji do "The Offering" jest to, że chciałem ponownie nagrać wokale. Wielu ludziom się podobało, ale nie byłem usatysfakcjonowany. Od czasu wydania "The Offering" mój głos i technika znacznie się poprawiły. Płyta została wydana przez label Arthura Migotto, Arthorium Records. Jak mniemam jesteście zadowoleni ze współpracy? Jak wyglądała promocja "The Offering"? Arthur dobrze wie czego chcemy i daje nam wszelkie niezbędne wsparcie. Jest naszym piątym członkiem. Oczekujemy rozszerzenia part-

Foto: Wild Witch

nerstwa na przyszłe albumy. Promocja była świetna. Mieliśmy dobre oceny w muzycznych periodykach, a w niektórych czasopismach wskazywali nas jako jedno z najważniejszych wydarzeń w 2017r.

Piszecie już może jakieś kawałki z myślą o następcy "The Offering"? Tak. Pracujemy nad nowym albumem, który zostanie wydany prawdopodobnie w przyszłym roku.

Myśleliście o nagraniu klipu? Jeśli byście mieli taką możliwość to jaki utwór zostałby zobrazowany? Mamy plan nagrania wideo. Nie zdefiniowaliśmy czy zrobimy to dla utworu z "The Offering" czy będziemy czekać na następny albumy, biorąc pod uwagę, że kolejność już została zmieniona. Może uda nam się nagrać wideo na żywo tak jak Venom "Witching Hour" (śmiech). Nie zastanawiałem się nad kawałkiem, ale mój własny głos oddałbym na "Heavy Metal Inferno" lub "Night Rulers".

Jakie macie realistyczne plany i mniej realistyczne marzenia związane z Wild Witch? Nigdy nie mieliśmy ambicji by stać się znanym zespołem, takim jakim stali się kanadyjskie lub europejskie kapele NWOTHM. Odkąd zaczęliśmy grać jako zespół, pracowaliśmy, aby najpierw zadowolić samych siebie. Od kiedy miałem 13 lat, moim marzeniem było mieć zespół, nagrać album i posłuchać własnej muzyki, i tak się stało. Sprzedaż płyt i merchu, koncerty i dobre recenzje przynoszą dobre konsekwencje. Nadal będziemy pracować dla nas, to po pierwsze. Pisać i nagrywać muzykę, którą lubimy i w naszych ulubionych gatunkach muzycznych, grać koncerty no i chcemy nagrać wideo, które obejrzymy później. Ten, kto nas lubi będzie lubił nas nadal. Robienie rzeczy z pasją jest najlepszym sposobem, aby zawsze być zadowolonym i nigdy się nie frustrować.

Jak w kwestii koncertów? Mieliście jakąś większą trasę czy tylko jakieś okazjonalne wys tępy? Graliście już poza Brazylią? Ostatnio graliśmy z zespołami z Sao Paulo. Pracujemy nad zaplanowaniem niektórych terminów. W Ameryce Południowej te sprawy są trudne, ciężko jest organizować koncerty w innych miastach. Logistyka tutaj jest ciężka. Wyjazd do innego miasta jest zbyt drogi i wszystko jest daleko. Dlatego należy zachować ostrożność.

Pojawiło się ostatnio trochę załóg parających się klasycznym heavy metalem w Brazylii. Jakie macie zdanie na temat waszej sceny? Jakie kapele uważacie za najmocniejsze na waszym podwórku? Jest tu wiele dobrych heavy metalowych zespołów. Niektóre z nich śpiewają po portugalsku, a niektóre po angielsku. W języku portugalskim mogę polecić Murdeath, Comando Nuclear i Flagelador. W języku angielskim jest Breakout, Sweet Danger, Em Ruinas, Hell Gun i Axecuter. Z innych gatunków mogę wymienić moje ulubione: Whipstriker, Violator, Farscape i Cemiterio. Ok, to już wszystko. Dzięki za wywiad. Cała przyjemność po mojej stronie! Dziękuję bardzo za wsparcie! Maciej Osipiak, Tłumaczenie: Filip Wołek, Paweł Gorgol

Foto: Wild Witch

WILD WITCH

97


Nikt nie powinien wam mówić czego powinniście słuchać Thrash metal i Kanada? Myślisz pewnie Voivod czy Razor. Jednak jak wiadomo, Kanada była pełna zespołów grających thrash metal. Wśród nich, w cieniu chwały schował się Aggression, wraz z dość sugestywnymi petardami, jakimi były albumy takie jak "The Full Treatment" czy "Forgotten Skeleton". O nich, o historii zespołu i o swoich inspiracjach opowie nam gitarzysta zespołu: Denis "Sasquatch" Barthe. HMP: Witajcie. Osobiście uważam że Aggression w Polsce nie jest tak popularnym thrash metalowym zespołem z Kanady, jakim powinien być. Pozwolę sobie spróbować zmienić tą obecną sytuację. Możesz na sam początek powiedzieć coś o zespole i o waszej obecnej muzyce? Denis "Sasquatch" Barthe: Masz rację! I tutaj to my jesteśmy jedynymi osobami, które można o to winić. W latach 80. nie wykorzystaliśmy pewnych okazji, które pojawiły się na naszej drodze i popełnialiśmy błędne decyzje. Ostatnio zaś, w 2016, nie odwiedziliśmy Polski na naszej europejskiej trasie. Jednakże jest to tylko kwe-

gitarze. Kiedy nie byłem w stanie nauczyć się grania muzyki Ritchie Blackmore'a, wtedy zakupiłem płytę "Leave Home" kapeli Ramones i w ciągu 2-3 tygodni byłem wstanie zagrać cały album. Byłem również sąsiadem Franka Marino. Ten koleś zajebiście wyglądał, grając na swoim SG i paląc gumę z kół swojego Dogde Demona. To też mi pomogło (w zostaniu muzykiem).

stią czasu, zanim Aggression stanie się bardziej znajomą nazwą w metalowym podziemiu. Nie zamierzamy nigdzie uciekać i będziemy wciąż przeć naprzód. Jesteśmy piątką facetów, którzy chcą grać dobry thrash metal, wiernemu gatunkowi, jak to tylko możliwe - jesteśmy thrash metalowi - poza tym nie do końca wiem jak moglibyśmy rozwinąć nasz styl bardziej od tego co dobywa się z naszych instrumentów. Poza tym, nie wiem jak grać na gitarze bez przesteru, więc...

koncept tej nazwy? Co chcieliście powiedzieć przez tą nazwę? Zalążek Asylum zaczął się wyłaniać w noc Halloweenową 1984. Wtedy spotkałem Burna. Chcieliśmy mieć coś w stylu "szalonych" ludzi, konceptu podobnego do tego z "From The Inside" Alice Coopera. Chcieliśmy mieć też nazwę zaczynającą się od litery "A", by być na pierwszej półce w sklepie nagraniowym. Kiedy zaczęliśmy współpracę z naszym managerem, Johnnym Hart'em, to on chciał nazwać nas zespół nazwą Aggression, która lepiej opisywała naszą muzykę. Byłem przeciwny temu i chciałem nazwać nasz zespół Antichrist, ze względu na moje studia nad satanizmem i teologią. Jednak Johnny powiedział nam, że ciężko będzie to sprzedać, więc obraliśmy Aggression. Była to nazwa, której nie cierpiałem przez lata. Z logiem na "The Full Treatment" uznałem, że ta nazwa wygląda całkiem fajnie i uznałem ją. Aggression nie jest tylko zespołem, jest to również styl życia. Musisz być solidnie ciosany, jeśli chcesz zostać częścią tego szaleństwa.

Aggression zaczęło swoją działalność w 1985 jako Asylum, by po jakimś czasie zmienić swoją nazwę na obecną. Mógłbyś powiedzieć więcej o genezie tych nazw? Dlaczego? Kto miał

Foto: Aggression

Jak zacząłeś swoją karierę jako muzyk? Opowiedz więcej o Twoich inspiracjach muzy cznych. Jak większość muzyków w wczesnych osiemdziesiątych, starszy brat, starszy kuzyn, sąsiad to oni wprowadzili mnie do najcięższej muzyki tamtych czasów. Bycie muzykiem wtedy było fajne i obecnie wciąż tak jest. Połączenie widoku filmów z Elvisem otoczonym przez ładne dziewczyny i muzyki Deep Purple z "In Rock" zmotywowało mnie do nauki gry na perkusji i

98

AGGRESSION

Co możesz powiedzieć o waszych pierwszych nagraniach? Nie byliśmy świadomi tego co robimy, jeśli mam to ująć łagodnie. Mieliśmy dość ograniczone umiejętności kompozytorskie i technikę gry, jednak samo tworzenie oraz gra sprawiała nam przyjemność. Uczyliśmy się przy każdej okazji, która nam się zdarzyła i stawaliśmy się lepsi, mocniejsi i szybsi. W pewnym momencie zaczęliśmy szaleć. Te czasy i wspomnienia są dość pogmatwane przez to, że bardzo mocno imprezowaliśmy. Naprawdę mocno. Jak wyglądała kanadyjska scena metalowa lat 80.? Była wspaniała. Voivod, Sacrifice, Slaughter, DBC, Soothsayer, Sword i wiele innych było naszymi braćmi. Mieliśmy zdrową konkurencję pomiędzy sobą, przy tym sobie pomagając. Koncerty były pełne ludzi. Scena była początkowo mała, jednak wciąż i wciąż się rozrastała, do momentu, w którym zaczęła rozwijać swoje własne brzmienie i osobowość. Pionierzy tacy jak Exciter, Anvil, Razor oraz Piledriver przetarli szlaki dla nas. Wspaniałe czasy, jednak cokolwiek co bym powiedział, nie odda klimatu tych czasów. Możesz opowiedzieć o tym jak wyglądał pro ces produkcji waszego debiutu? Mam nadzieję że pytasz się mnie o "The Full Treatment". "Forgotten Skeleton" został nagrany wcześniej. Jednak naszym prawdziwym debiutem jest "The Full Treatment" i przy tym zostańmy. Niestety, mógł to być o wiele lepszy album. Połowa z zagwarantowanych dla nas pieniędzy od Banzai Records poszła na alkohol i narkotyki. Gadamy tutaj o przemyśle muzycznym lat 80., więc to była naprawdę pokaźna suma. Zbytnio się wstydzę by powiedzieć jak duża to była suma, jednak to było sporo jak na pięć osób. To wpłynęło również na nasze granie, słuch i ogólną wydajność. Nie pamiętam nawet procesu nagrań solówek. Mój zmodyfikowany head Marshalla wybuchł pierwszego dnia. Pożyczyłem inny, który nie miał tej samej tonalności, co mnie naprawdę wkurwiało. Nasz inżynier dźwięku był z renomowanego zespołu folkowego Garolou z Quebec. Strasznie go przestraszyliśmy, jak cztery demony prosto z piekła. Cały pulpit był czerwono. Wszystko na maksimum. Było to poza kontrolą. Z właściwym inżynierem i ogarniętym zespołem, końcowy efekt mógł być zupełnie inny… tak więc... Jaka była muzyka na "The Full Treatment"? Jaki był temat tego albumu? Czym był ten album zainspirowany? Utwory były przeróbkami z "Forgotten Skeleton" z dodanymi utworami "One For The Woods" oraz "Dripping Flesh". Poza tym nagraliśmy dość kiepską wersję "We Will Rock You" Queen, której nigdy nie użyliśmy. Motywy były takie same jak dzisiaj: horrory, satanizm, seryjni mordercy i bohaterzy z komiksów Marvela. Inspirowało nas wszystko, co było ciężkie w tamtym czasie: Dark Angel, Possessed, Bathory, jak również zespoły hardcore, takie jak Verbal Abuse, Dead Kennedys i DRI. Czy tylko mi się wydaje, czy słyszę dość małe inspiracje utworem Rigor Mortis "Six Feet Under" (z demo '86) na waszym "Frozen Aggressor"? Czy mógłbyś porównać waszą muzykę do Twoich ulubionych albumów? Będzie mi się ciężko odnieść do muzyki Rigor Mortis, gdyż wcześniej nigdy nie słyszałem o tym zespole, zaś "Frozen Aggressor" został napisany w 1985r., jednakże wszyscy inspirowaliśmy się tymi samymi rzeczami, słuchaliśmy tego


samego metalu, tak więc jest to dość możliwe, że jest to przypadek. Słyszałem wiele zespołów przez lata, które brzmiały podobnie jak Aggression, jednak jak już wcześniej powiedziałem, wszyscy mieliśmy identyczne inspiracje. Kto stworzył okładkę do "The Full Treatment"? Okładka została stworzona przez szanowanego technicznego Voivod, Sylvain Chasse, który nie mógł dokończyć grafiki ze względu na złamaną rękę. Artwork został dokończony przez naszego dobrego przyjaciela, Andre "Thrasher" Gibouleau. Czy "The Full Treatment" wytrzymał próbę czasu? Jest to dla mnie naprawdę trudne by to ocenić. Jedna część mojej osoby uważa to za totalne gówno, jednak wtedy widzę fanów, którzy mają cover tego albumu na swoim ciele więc… To mogło być o wiele lepsze niż jest i muszę to powiedzieć. Jednak rozumiem to czemu ten album przyciąga ludzi. Jest ciężki i niekontrolowany. Byłoby świetnie to nagrać ponownie, by fani mogli się dowiedzieć, czym te utwory miały zostać. Ile koncertów zagraliście w latach 80.? Powiedziałbym że około stu - wszystkie w Quebec. Nigdy nie graliśmy poza Quebec w latach 80., przez to zapewne jesteśmy uznawani za super-podziemie. W jakiś sposób to pomogło nam osiągnąć status "kultowego" zespołu. Co sądzisz o Banzai Records? Jak przebiegała wasza współpraca? Kiedy współpracowaliśmy z tym wydawnictwem, to zasadniczo byliśmy już poza rynkiem muzycznym z wielu powodów, głównie przez złe decyzje. Nie zauważyliśmy okazji, jaką mieliśmy przed nosem. Jeśli tylko bylibyśmy bardziej dorośli i mieli większą świadomość. Zrobili dokładnie to co nam obiecali, ale w momencie w którym ten album wyszedł, zespół się rozpadł. Czemu Aggression się rozpadł w 1987? Narkotyki, alkohol i więzienie. Robiliśmy ekstremalnie mocne imprezy i część z nas z tego powodu już nie chodzi po ziemi. Możesz opisać nam wasz pierwszy powrót do zespołu? Było fajnie, jednak smutne było to, że Gate nie

Foto: Aggression

był w stanie zagrać z nami ze względu na problemy zdrowotne. Bardzo miło się grało z moimi znajomymi z szkoły wyższej. Świetne czasy i dobre wspomnienia. Czym się różnił "Forgotten Skeleton" (ta wer sja z 2004 roku) od waszego debiutu? Tak więc, "Forgotten Skeleton" został nagrany przed "The Full Treatment", około 1986r., kiedy zespół był w pełni niezależny. Wszystko jest bardziej ścisłe i o wiele bardziej skupione na lepszym dźwięku. Naprawdę uważam, że nasze życia mogłyby wyglądać inaczej, jeśli byśmy wydali to zgodnie z planem, w 1986 roku. Jest to jednak już gdybanie. Album jest bardzo ciężki i szybki. Naprawdę szybki. Dlaczego Aggression rozpadło się ponownie, krótko po drugim LP? Drugi LP, czyli "Forgotten Skeleton" został nagrany w 1985/1986. Ja mieszkam na zachodnich wybrzeżu Kanady, zaś reszta zespołu była w Montrealu, tak więc nigdy nie miał to być pełen powrót. Parę koncertów tu i tam, do tego wtedy byłem zajęty moim innym zespołem Cradle To Grave. Potem wróciliście do muzyki w roku 2014. Co możesz powiedzieć o drugim powrocie? Zamierzamy tu zostać - nigdzie się nie wybieramy - wszyscy są tutaj, w Vancouver z podej-

ściem "jeden za wszystkich, wszyscy za jednego". Zamierzamy tworzyć muzykę do naszego ostatniego oddechu. Jak obecnie przebiega współpraca pomiędzy członkami zespołu? Mamy demokrację. Wszyscy mają dwadzieścia procent udział we wszystkim - pisanie utworów, decyzje, dochody… Głosujemy nad wszystkim. Trzy głosy wystarczą by coś przegłosować. U nas ten system działa. Jeśli miałbym wybrać ten jeden, najbardziej definiujący waszą muzykę album do kupna, który został stworzony przed 2015, to który to by był i dlaczego? Myślę, że ja bym zakupił "Forgotten Skeleton", by usłyszeć genezę zespołu - poczuć jego klimat i zrozumieć, skąd tyle hałasu jest o nas. Czy mógłbyś nam krótko opisać wasz trzeci album z 2015r., "Fragmented Spirit Devils"? Klimat tamtych dni zmieszany z nową generacją metalu. Lepsza jakość dźwięku oraz uczucie riffów przechodzących Ci przez duszę. Czy wiesz, że wasz trzeci album jest dostępny za darmo na kanale Youtube Xtreem Music? Myślę że tak. Co sądzisz o nowych sposobach marketingu i dystrybucji, takich jak na przykład internet i media społecznościowe? Wolę, jak nasza muzyka jest łatwo osiągalna. Jeśli ludziom się spodoba ta muzyka, kupią ją. Lepiej mieć 50 000 fanów, którzy usłyszą tę muzykę i wybiorą, czy chcą ją kupić, niż pięciuset kupców, z których cztertystu jest zadowolonych z zakupu. Czy powiesz coś więcej o procesie produkcyjnym waszego najnowszego albumu, "Feels Like Punk, Sounds Like Thrash"? W sensie kiedy, gdzie i jak powstał. "Feels Like Punk, Sounds Like Thrash" został nagrany półtora roku temu w szkole inżynierskiej w północnym Vancouver, British Columbia. Chcieliśmy dać trochę staroszkolnego Aggression połączonego z naszymi inspiracjami punkiem, szczególnie, że "Fragmented Spirit Devils" był stu procentach metalowy. To był dość szybki proces i jesteśmy zadowoleni z wyniku prac.

Foto: Aggression

Czego możemy się spodziewać od waszego najnowszego albumu? Opowiedz coś o waszych inspiracjach.

AGGRESSION

99


HMP: Cześć! Mógłbyś opisać w kilku zdani ach waszą muzykę? Dirty Harry: Cześć Jacek, witajcie ludzie! Tak więc, zasadniczo to nasza muzyka jest oparta na thrashowych riffach i rytmach (z szczyptą death metalu). Czasami możecie również usłyszeć trochę punkowych motywów, aczkolwiek najważniejszym dodatkiem do naszej bazy są motywy z groove, dlatego też nazywamy naszą muzykę "groove thrash metal".

Foto: Aggression

Nasze obecne inspiracje są zawsze zmieszane z naszymi starymi inspiracjami. Zawsze słuchaliśmy zespołów takich jak Nuclear Assault, At War, czy albumu Exodusa "Fabulous Disaster" i tych wszystkich innych zespołów. Zawsze tak było. Poza tym jest trochę nowych zespołów, które uwielbiamy, jak Toxic Holocaust, Municipal Waste, Goatwhore czy inne, jednak ciężko jest określić co tak naprawdę nas inspiruje. Co sądzisz o teledysku do "Riding With Living Dead"? Potrzebowaliśmy czegoś szybkiego. Ten teledysk został w całości utworzony w jeden dzień. Uwielbiamy jego spontaniczność i tak, nie wszyscy członkowie zespołu są na nim. Niektóre części tego teledysku są naprawdę upiorne, jeśli się im przyjrzysz. Ten utwór stał się ważną częścią naszej setlisty i ludzie uwielbiają go - zasadniczo, to wiele ludzi lubi utwór i nie cierpi teledysku co sprawia, że jest nawet lepiej i zabawniej dla nas. Lubimy krytykę. Co możesz powiedzieć o waszej ogólnej popu larności obecnie? Nie znam się na popularności, jednak ludzie wydają się zawsze zainteresowani tym, że jesteśmy na jakimś koncercie, festiwalu czy czymkolwiek. Ludzie lecą z całego świata by nas zobaczyć i jest to niesamowite uczucie. My sami jesteśmy tylko piątką gości, która gra metal. Dla nas jest to nasze życie, którego nie chcielibyśmy obecnie prowadzić w inny sposób. Twoja ulubiona okładka to…? Myślę, że najnowsza "Feels Like Punk, Sounds Like Thrash" jest najlepsza do tej pory - doskonale pasuje do muzyki na wydawnictwie. Co sądzisz o waszym obecnym wydawnictwie? Dissonance było naprawdę wspaniałe dla nas i nie moglibyśmy być już bardziej dumni z bycia w tym wydawnictwie. Mamy nadzieję, że nasza współpraca będzie trwała przez lata. Mają wiele wspaniałych zespołów w swoim katalogu i jest to wydawca, na którego będzie warto zwracać dokładnie uwagę w nadchodzących miesiącach/ latach. Wasze plany na najbliższą przyszłość?

100

AGGRESSION

Mamy parę koncertów w USA w lecie. Planujemy wyruszyć w trasę z naszym najnowszym albumem. Poza tym zamierzamy kontynuować pracę nad naszym przyszłym wydawnictwem. Obecnie mamy już gotowe 3-4 utwory. Nie możemy się doczekać momentu, w którym wydamy nasz najnowszy rekord i mamy już gotową nazwę albumu, koncept okładki. Większość utworów już została napisana. Co sądzisz o Infernal Majesty? Z tego co wiem Brian Langley przejściowo z nimi grał. Czy macie jeszcze coś wspólnego między sobą? Steve, Kenny i Chris są naszymi dobrymi przyjaciółmi. Uwielbiam ich album "One Who Points To Death". Zasadniczo to jestem osobą, która przedstawiła im Briana. Świetny zespół. Co sądzisz o obecnej thrash metalowej scenie w Kanadzie? Rozwija się!!! Coraz więcej zespołów, coraz więcej ludzi na występach. Nie jest to jeszcze poziom lat 80., jednak z pewnością tam dojdziemy. Czy wciąż lubicie Red Bulle? Co sądzisz o "Black", którego twarzą jest Mike Tyson? Napoje energetyzujące są bardzo ważne na trasie. Bez nich pewnie byśmy już umarli już z pięć razy. Red Bull nie jest moim ulubionym Beaver Buzz z Kanady jak dotąd jest najlepszym energetykiem na tej planecie. Nigdy nie słyszałem o energetyku Mike Tysona, aczkolwiek jeżeli jest wystarczająco dobry dla niego, to z pewnością jest wystarczająco dobry dla nas. To była czysta przyjemność gościć was na łamach naszego magazynu. Dziękuje Tobie za Twój czas. Ostatnie słowa zostawiam Tobie. Dziękuje wam, Heavy Metal Pages za wywiad, jako Aggression bardzo to doceniamy. Dziękujemy również za propagowanie metalu. Do waszych czytelników mamy do powiedzenia tylko to: jedynie Wy powinniście decydować czego chcecie słuchać. Nikt nie powinien wam mówić czego powinniście słuchać, tylko Wy sami powinniście o tym decydować. Jeśli ktoś próbuje was zmusić do słuchania czegoś, czego nie lubicie, powiedzcie mu żeby spierdalał. Jacek Woźniak

Wydaliście wasz debiut w marcu 2018r. Możecie na początek nam opisać jak obecnie sprawuje się wasze wydawnictwo na rynku muzycznym? - to jest co sądzi o nim prasa, fani i ile kopii "Robolution" do tej pory sprzedaliście. Dirty Harry: Jesteśmy bardzo dumni z tego jak nasze "Robolution" zostało przyjęte przez magazyny muzyczne. Większość uważa, że nasza muzyka jest dobra do tworzenia imprez i tylko garstka nie jest nią zachwyconych. Ta grupka najprawdopodobniej spodziewała się klasycznego thrash metalowego albumu, jednak to nie jest to, co my tworzymy. W tym momencie nie mam pojęcia na temat wyników sprzedaży myślę, że dostaniemy statystyki pod koniec roku od Art Gates Records. Mógłbyś coś powiedzieć coś na temat pracy nad waszym albumem oraz teledyskiem? Jak, gdzie, kiedy i z kim? Glaso: Staramy się być efektywni. Ponieważ zespół nie przynosi żadnych zysków, a jego utrzymanie kosztuje trochę. Każdy z nas ma normalną pracę. To oznacza, że nie mamy czasu na niekończące się próby. Ja tworzę surowe aranżacje utworów i spisuje je dla reszty zespołu. Nasz wokalista, Harry, pisze teksty. W ten sposób zaczynamy pracę z naszym utworem Następnie wszyscy mogą zaproponować jakieś pomysły. Kiedy trzy lub cztery utwory są gotowe, to nagrywamy je by usłyszeć jak one brzmią i czy jesteśmy w stanie napisać coś lepszego. Co do teledysku do "Robolution", wypożyczyliśmy starą fabrykę trumien w Wiedniu. Była tania, jednak jesteśmy z niej bardzo zadowoleni. Dostajemy duże wsparcie od naszych przyjaciół. Specjalne podziękowania tutaj dla naszego producenta filmowego, Simona Nentwicha. Co chcieliście powiedzieć za pośrednictwem waszego debiutu? Glaso: Teksty są bardzo krytyczne, pełne czarnego humoru, ironii i sarkazmu. Nie chodzi tu o tworzenie głupich żartów. Jest to inna droga dyskutowania na temat różnych tematów o społeczeństwie i historii. Czasami mamy na celu coś wyolbrzymiać oraz prowokować w subtelny sposób. Jesteśmy przeciwieństwem "poważnego" metalowego zespołu. Chcemy żeby każdy czerpał przyjemność z naszej muzyki, tekstów, z życia i alkoholu ogółem.


Wypożyczyliśmy starą fabrykę trumien

rock z Norwegii. Mógłbyś coś powiedzieć o tej grafice? Dirty Harry: To była grafika stworzona przez naszego perkusistę Hiasa. Był to hołd złożony jego dzieciństwu. Obecnie Hias jest bardzo stary. Nie ma tu żadnej głębszej historii.

Co zamierzacie robić w 2018 i 2019 roku? Zamierzamy wziąć udział w trasie na jesieni 2018 lub wiosną 2019, jednak ofert jest mało i czasami są naprawdę drogie. Poza tym, musimy znaleźć daty, które odpowiadają każdemu członkowi zespołu, biorąc pod uwagę to, że każdy z nas pracuje, to nie jest łatwe zadanie. Jednak znajdziemy sposób. Poza tym, pracujemy już nad nowymi utworami i będziemy kontynuować tę pracę w roku 2019, może w 2020r. będzie mieli nasze kolejne dzieło.

Co możesz powiedzieć o zespole Freund Hein i ich "Craving For Valusia"?

Możesz wymienić wasze ulubione gry kom puterowe?

Hellavista to austriacki zespół groove thrash metalowy… przynajmniej tak o sobie twierdzi zespół. Powstał on w 2015 roku i jest złożony z członków Freund Hein. O zespole, jego muzyce i dalszych planach opowie wokalista zespołu, Dirty Harry, z pomocą gitarzysty, Glaso. Zasadniczo, to czy inspirowaliście się The Animals? Mam na myśli te klawisze z "Attack of The Demons", które mi trochę o nich przypomniały. Poza tym, możecie powiedzieć więcej o waszych inspiracjach? Dirty Harry: Klawisze są reliktem z naszego starego zespołu Freud Hein. Były użyte w każdym utworze. Kiedy nasz klawiszowiec zdecydował opuścić Hellavista zdecydowaliśmy zatrzymać sobie parę specjalnych motywów, ponieważ sprawiały, że nasze brzmienie stawało się bardzo unikalne. Nasze główne inspiracje pochodzą od bohaterów naszej młodości, przy których każdy fan metalu miał swoje pierwsze piwo: Metallica, Megadeth, Slayer, Pantera, Annihilator i tak dalej… poza tym inspirowały nas również zespoły grające death, grindcore. Również muzyka klasyczna i jazz nas inspirowały. Poza muzyką, nasze pomysły pochodzą też od alkoholu, jednego z najbardziej niezawodnych źródeł inspiracji.

między Dunajem a Kanałem Dunajskim) i urządź sobie parę przejażdżek na kolejkach górskich. To jest część wiedeńska. Co do reszty Austrii, z pewnością znajdziesz bardzo wiele pięknych miejsc, jak góry, jeziora i tak dalej - jeśli uwielbiasz naturę, to z pewnością tam możesz jechać. W przeciwnym wypadku zostań w metalowym podziemiu.

Czy znacie kogoś, komu chcielibyście zadedykować "Rest In Pain"? Dirty Harry: Tak, jednak nie chcemy wspominać o tych osobach tutaj. Utwór jest dedykowany każdego głupiemu pieprzonemu dupkowi na tym świecie (śmiech). 48 6f 77 20 6d 61 6e 79 20 70 65 6f 70 6c 65 20 77 69 6c 6c 20 67 65 74 20 74 68 61 74 20 68 65 78 61 64 65 63 69 6d 61 6c 20 6a 6f 6b 65 20 69 6e 20 79 6f 75 72 20 6f 70 69 6e 69 6f 6e 3f Dirty Harry: 48 61 68 61 2c 20 6e 6f 74 20 73 75 72 65 2e 20 54 68 6f 73 65 20 77 68 6f 20 77 69 6c 6c 20 6e 6f 74 20 66 69 6e 64 20 6f 75 74 20 77 69 6c 6c 20 62 65 20 6b 69 6c 6c 65 64 20 62 79 20 74 68 65 20 72 6f 62 6f 74 73 2e Widzę tutaj parę podobieństw pomiędzy waszym utworem i "I Have No Mouth, and I Must Scream" Harlana Ellisona. Oba utwory mają kod (utworze Ellisona to kod morse), oba są o maszynach pokonujących ludzi. Czy przeczytałeś tę książkę? Dirty Harry: Nie, sorki, nie mam pojęcia na temat tej książki. Zwykle nie czytam i nie wierzę w te nowe technologie. Mógłbyś opowiedzieć nam więcej o projekcie okładki dla "Robolution"? Dirty Harry: Została stworzona przez Andrei Bouzikova, który stworzył już grafiki dla Municipal Waste, Dust Bolt, Skeletonwitch, Toxic Holocaust i wielu innych. On jest geniuszem. Nie spodziewaliśmy się, że stworzy dla nas coś i raczej myśleliśmy, że nie będziemy w stanie go opłacić. Jednakże spytał się nas o koncept i o czym jest album. Spodobało mu się, tak więc zaczął tworzyć - i wykonał swoją robotę świetnie. Jego pierwszy szkic w pełni odwzorował nasze oczekiwania. Wasz cover na demo jest trochę nazbyt "ładny" - jest prosty i wygląda jak jakiś indie pop

Foto: Hellavista

Glaso: (Śmiech). To był pierwszy album Freund Hein. Jedynym członkiem Hellavista, który grał na tym albumie był nasz perkusista Mr. PP. Nie jest to zły album, jednak nie ma nic wspólnego z muzyką, którą gramy obecnie. Myślę, że był on bardzo ważny dla nich, kiedy wchodzili w rynek muzyczny i tworzyli swój własny styl. Co sądzisz o austriackiej scenie thrash metalowej? Mógłbyś nam podać Twoje ulubione zespoły z tej sceny? Dirty Harry: Mortal Strike i Black Inhale powinny być tutaj wspomniane. Wiele innych nie jest zbytnio aktywnych obecnie. Mamy trochę naprawdę dobrych zespołów na scenie death/ black, kilka z nich mocno inspirowanych thrashem. 99% austriackich fanów metalu słucha thrash metalu, jednak nie mamy zbyt wiele zespołów w tym gatunku.

Dirty Harry: Nowa technologia… gry nie są dla mnie. Glaso, Candy Crush. Ossi, pocket billard. Hias i René są za starzy na to, nie mają zbyt dobrych umiejętności motorycznych by grać. Dziękuje za wywiad; co chcielibyście powiedzieć waszym fanom pod koniec tego wywiadu? Dziękujemy, Tobie również. Mamy nadzieję że nasza muzyka sprawia wam przyjemność. Mamy nadzieję że każdy będzie miał szansę nas zobaczyć. Proszę nie zapominać o piciu piwa i słuchaniu metalu każdego dnia - dla waszego zdrowia. Jacek Woźniak

Jeśli organizowałbym wycieczkę do Austrii, to co powinienem zrobić/zobaczyć w tym kraju? Dirty Harry: (Wiedeń) Powinieneś spróbować sznycla wiedeńskiego oraz wielu piw z paru mniejszych browarów. Po tym powinieneś odwiedzić Escape Metalcorner lub Viper Room by zobaczyć jakiś występ metalowy. Jeśli masz kaca, to idź do Prater (park publiczny położony

HELLAVISTA

101


Tech w Owasso, Oklahoma, używając ich studia przez parę godzin. Nagrania na nasz pierwszy długograj w Big Adventure Studio był naszym pierwszym prawdziwym doświadczeniem w studiu.

Nie wracam do kiepskich nagrań Volition jest dość nowym, thrash metalowym zespołem, powstałym w 2013 roku z inicjatywy perkusisty Malice oraz gitarzysty Christiana w USA. Zespół ten gra staroszkolnie brzmiący Thrash Metal. Zespół w 2017r. stworzył swój debiut o tytule "Visions of The Onslaught". O zespole, albumie i inspiracjach więcej opowiedzą jego członkowie. HMP: Cześć, czy możecie się przedstawić naszym czytelnikom? Cody "Malice" Creitz: Witajcie! Jestem Malice von Creitz z Volition. Christian Potter: Co słychać? Z tej strony Christian z Volition. Co inspiruje was jako muzyków? Christian Potter: Zazwyczaj jestem zainspirowany moimi ulubionymi muzykami i zespoła-

te, które znalazły się na albumie, powinny się tam znaleźć. Cody "Malice" Creitz: Powiedziałbym, że jest to raczej Sodom zmieszany z Motorhead, Voivod oraz Exodus. Czy moglibyście krótko opisać wasze demów ki? Christian Potter: Nasze dema zostały stworzone przez nas samych i mają bardzo surowe

Możecie powiedzieć coś więcej o procesie pro dukcji waszego debiutu? Christian Potter: Proces produkcji zajął chwilę, aczkolwiek uważamy, że było świetnie, jak na nasz pierwszy album i miejmy nadzieje na nasze kolejne. Cody "Malice" Creitz: Nagraliśmy "Vision of the Onslaught" w marcu 2017r. Proces produkcji rozpoczął się krótko po nagraniach. Miks i doprowadzenie do odpowiedniego brzmienia zajęło miesiące. "Justified Mortality" dla mnie brzmi trochę jak utwór Venom. Czy ten zespół was zainspirował? Co sądzisz o nich w kontekście black metalu? Czy rzeczywiście powinni być uznani za black metalowy zespół, czy nie? Christian Potter: Venom jest uznany jako dziedzictwo świata metalowego i ma parę bardzo ikonicznych albumów. Każdy zna ten zespół. Oni nie mieli na nas realnego wpływu muzycznego. Venom jest znany również jako jeden z pierwszych black metalowych zespołów. Cody "Malice" Creitz: Naprawdę? Myślałem o Voivod kiedy tworzyliśmy ten utwór, stąd tutaj złożona sekcja perkusyjna w środkowej części utworu. Venom jest moim ulubionym zespołem, jednak nie powiedziałbym, że mieli na nas duży wpływ. Tak, Venom jest jednym z pierwszych black metalowych zespołów, jak na kapelę "NWOBHM/Speed metal", mieli cechy, które czyniło ich brzmienie black metalowym. Od wokali, przez teksty do ogólnej atmosfery i motywów na utworach. Miejcie tego świadomość, że Venom był pierwszym black metalowym zespolem! Które albumy metalowe są czystym blackiem w waszej opinii? Christian Potter: Nie słucham dostatecznie dużo black metalu, więc nie do końca się na tym znam. Cody "Malice" Creitz: "Welcome To Hell" i "Black Metal", Venom, pierwsze trzy albumy Bathory oraz "Morbid Tales" oraz "To Mega Therion", Celtic Frost.

Foto: Volition

mi, zaś wpływ i energię, którą daje mi ta muzyka moich ulubionych zespołów przekazuje dalej, w studiu i na żywo. Cody "Malice" Creitz: Naprawdę lubię tworzyć muzykę, którą byłem zainspirowany, dodając do niej mój własny wkład. Tworzenie muzyki dla mnie jest jak malowanie obrazów. Tak więc… jeśli miałbym opisać wasz "Vision of The Onslaught" w jednym, krótkim i jak najbardziej treściwym zdaniu, najprawdopodobniej bym to opisał jako: Destruction zmieszany z Sepulturą. Jednak jest to tylko moja skromna opinia; Możecie opisać wasz debiut? Christian Potter: Nasz debiut składa się z utworów, które pisaliśmy od roku 2013. Stworzyliśmy trochę utworów, jednak uznaliśmy, że

102

VOLITION

brzmienie. Cody "Malice" Creitz: Tak, bardzo surowe i amatorskie brzmienie. Czym "Vision of The Onslaught" różni się od waszych poprzednich nagrań? Christian Potter: Na stworzenie i opracowanie debiutu poświęciliśmy więcej czasu niż na nasze dema. Nagrywaliśmy w Big Adventure Studios i spędziliśmy tam całe dnie pracując i nagrywając. Cody "Malice" Creitz: Spędziliśmy cztery dni nagrywając ten album w studiu mojego wujka (wcześniej wspomniany Big Adventure Studios) w Rogers, Arkansas. Mieliśmy okazję być w studio przed nagraniem tego albumu. Nagraliśmy singiel "Justified Mortality" w kampusie Tulsa

Zasadniczo to "Annihilation" trochę brzmi jak hołd oddany Celtic Frost. Co sądzicie o ich muzyce? Christian Potter: Celtic Frost jest wspaniały. Mój ulubiony album od nich to "Into The Pandemonium". Cody "Malice" Creitz: "Annihilation" jest jednym z naszych najwcześniejszych utworów (został napisany w roku 2013). Jednak wracając do pytania, Celtic Frost był jednym z moich ulubionych zespołów, od czasów jak byłem nastolatkiem. "Morbid Tales" miało głęboki wpływ na mnie pod względem muzyki. Co chcecie osiągnąć waszą muzyką? Christian Potter: Wsparcie oraz gromadę uwielbiających nas fanów, którzy będą słuchać muzyki i oddawać się naszym występom. Cody "Malice" Creitz: Stworzyć społeczność fanów, w miarę naszego rozwoju wraz z rozwojem muzyki oraz rozszerzaniem jej o inne interesujące elementy muzyczne, pozostając wierni naszemu thrash metalowemu brzmieniu. Co sądzicie o okładkach Mario Lopeza? Możecie podać jakieś jego prace, które były dla was najlepsze?


Foto: Volition

Christian Potter: Mario Lopez jest wspaniałym artystą. Do tej pory moją ulubioną grafiką jego autorstwa jest "Breaking Class" Toxik. Doceniamy jego życzliwość, którą nas obdarzył, kiedy z nim współpracowaliśmy. Sprawdźcie jego (Maria) prace. Cody "Malice" Creitz: Mario jest świetny! Wspaniała grafika na albumie może przynosić korzyści zespołowi, który nie jest szerzej znany ludziom. Ludzie, którzy nie słyszeli o danej grupie i widzą grafikę danego albumu, coś jak to co Mario Lopez tworzy na okładki, to są zaciekawieni. Ta grafika sprawia, że ludzie chcą posłuchać muzyki tego zespołu. Część moich ulubionych grafik, które on stworzył, to były te dla zespołów takich jak Possessor, Ancient Dome, Panikk oraz parę grafik, które Mario stworzył dla King Diamond, były naprawdę niezwykłe. Zazwyczaj pytam ludzi, z którymi mam wywiad na temat ich ulubionych zespołów i najprawdopodobniej zrobię to tu… aczkolwiek, moglibyście nam podać jakieś naprawdę gów niane thrash metalowe albumy? Christian Potter: Miałem okazję usłyszeć parę albumów, które miały dobre i złe strony. Zwykle skupiam się na ogólnym wydźwięku wszystkiego. Na przykład, powiedzmy, że brzmienie gitar jest słabe, jednak sekcja perkusyjna lub wokale są w porządku. Utwory i struktura to kolejna rzecz na którą warto zwracam uwagę. Kiedy słyszę album, którego nie lubię, to po prostu przechodzę dalej i być może potem daję mu drugą szansę. Cody "Malice" Creitz: Jeśli mam być szczery, to ja nie wracam do niepotrzebnych i kiepskich nagrań.

wpływ na moje postrzeganie thrash metalu. Christian Potter: Jednym z moich albumów był "Abuse" zespołu Wormrot. Czysty, ekstremalny grindcore. Poza tym chyba każdy album Fear Factory jest kozacki. "I-Empire" zespołu Angels and Airwaves jest też świetny, jak na coś co nie jest metalem. Co sądzicie o "Oppressing The Masses" Violence? Jak dla mnie był bardziej osobisty i "przyziemny" niż ich debiut - mam na myśli tu takie utwory jak "World in a World", "Liquid Courage" oraz "Engulfed By Flames". Niestety zauważyłem, że jest pomijany w kontekście thrash metalu. Cody "Malice" Creitz: "Oppressing The Masses" jest dobrym albumem. Ma bardziej ułożone brzmienie niż powiedzmy "Eternal Nightmare". Wciąż jest to świetny album. Jeśli powiem "Night of Living Dead", Ty odpowiesz…? Cody "Malice" Creitz: "Day of the Dead". Dziękuje za wasz czas, co chcielibyście powiedzieć na koniec tego wywiadu? Cody "Malice" Creitz: Obecnie piszemy nowe utwory oraz gramy na żywo. Niebawem zamierzamy wydać nasz debiut. Chcielibyśmy tutaj wyrazić nasz szacunek do fanów, za bycie z nami oraz wspieranie nas. Christian Potter: Dziękuje wszystkim ludziom którzy nas wspierali oraz słuchali naszej muzyki. Niebawem będzie coś fajnego. Stay metal! Jacek Woźniak

Teraz, wasi faworyci? Zgaduje, z jednego z waszych wywiadów z metalcrypt.com (dot. debiutu Vio-lence), że jednym z waszych ulu bionych albumów jest "Persecution Mania". Dlaczego? (trochę głupie pytanie, wiem). Cody "Malice" Creitz: Jest to album, który naprawdę ubóstwiam. Kiedy wszedłem w thrash metal głębiej, wychodząc poza "Wielką Czwórkę" wiele lat temu, Sodom był pierwszym niemieckim thrashem, który znalazłem i "Persecution Mania" była ich pierwszym nagraniem, które usłyszałem i byłem zmieciony, był to o wiele bardziej agresywnie brzmiący thrash niż inne albumy, które słyszałem przedtem. Mocne, charczące brzmienie basu Toma, świetna sekcja gitarowa Frankie'go oraz naprawdę szybkie motywy perkusyjne Chrisa, to wszystko miało

VOLITION

103


Sacred Leather, to kolejny zespól zafascynowany stasroszkolnym heavy metalem, tym razem amerykański, który próbuje przekonać do siebie swoim debiutem "Ultimate Force". Czy ta sztuka uda się im przekonamy się za jakiś czas. Tak jak w wypadku innych młodych kapel, które tworzą coraz potężniejszą scenę NWOTHM. Tym czasem zapraszam do wywiadu, w którym o zespole opowiada jego założyciel, basista Magnus Legrand.

Grupa entuzjastów grających heavy metal HMP: Kiedy dokładnie powstał Sacred Leather i w jakich okolicznościach? Magnus Legrand: Sacred Leather powstało około czterech lata temu, zaczęło się ode mnie i dwójki gitarzystów (z The Devil's Hellion i Jailhouse). Wyewoluowało do tego zespołu, który znacie obecnie. Jak większość grup, członkowie dochodzili, inni odchodzili, ale podstawą Sacred Leather zawsze były klasyczne dźwięki i image. Nie mieliśmy ściśle ustalonego celu, zawsze była to raczej grupa heavy metalowych szaleńców piszących i grających w tradycyjnym stylu, który uwielbiamy. Gracie bądź graliście w zespołach reprezen tujących brutalniejsze oblicze metalu, by wymienić choćby Kvlthammer, Skeletonwitch, Christ Beheaded czy Coffinworm. Skąd pomysł na klasycznie heavy metalowy zespół? Każdy z członków uwielbia również ekstremalą stronę metalu, ale Sacred Leather pokazuje nasze wspólne korzenie muzyczne. Zespoły, które zainspirowały Sacred Leather były podstawą jeszcze cięższych od naszego brzmień. Tradycyjny metal się nie starzeje, a my chcieliśmy odtworzyć jego magię, co jesteśmy w stanie zrobić z aktualnym składem. Mamy wokalistę ze świetną skalą głosu i genialnych tekściarzy. W latach 2014-16 nagraliście kilka singli, EPek, a nawet materiał koncertowy. Jak dziś traktu -

jecie te materiały? Leżą w pudle w mojej piwnicy, prawdopodobnie pokryte szczurzym i pajęczym gównem. Większość była małymi nakładami, są przez to cennymi nabytkami dla osób z okolicy, które były przy nas jak powstawaliśmy. Słychać na nich naszą ewolucję, ale nie planujemy ich wydawać ponownie, chcemy iść ciągle na przód i nie wracać do przeszłości. Mimo to, czasem jakiś fan prosi mnie w e-mailu o starą płytę, z chęcią ją mu wysyłam. Czym lub kim inspirujecie się pisząc muzykę dla Sacred Leather? Kiedy piszę wstępuje we mnie wręcz pierwotny instynkt. Inspiruję się tematami, które rezydują w moim mózgu na co dzień, takimi jak seks, przemoc, narkotyki, alkohol itd. JJ Highway podchodzi do tego nieco inaczej, bo woli umieszczać słuchaczy w wykreowanych przez siebie światach. Ten duet jak dotąd jest świetną relacją, uzupełniamy się, tam gdzie jeden z nas jest słabszy drugi jest lepszy. W jaki sposób powstaje wasza muzyka? Jest to praca zespołowa czy może macie jakiś inny system? Mamy kilka sposobów na komponowanie utworów, ten który dociera do zespołu dla innego songwritera będzie miał specyficzną budowę, ale są też takie, które tworzymy bardziej

organicznie. Cel utworu dyktuje proces jego tworzenia. Ballady zazwyczaj piszemy dokładnie, od początku do końca, a pozostałe przeważnie trafiają do zespołu jako kilka riffów, aby na próbie ostatecznie uzyskać konkretny kształt. Na co kładziecie największy nacisk podczas komponowania? Stawiacie sobie odgórnie jakieś założenia? Ciekawe pytanie. Powiedziałbym, że tworzymy bazując na uczuciach. Na przykład, łączymy ciężkie riffy z ciężkimi, brutalnymi tekstami i na odwrót. W tym roku ukazał się wasz debiut "Ultimate Force". Ile czasu zajęło wam napisanie i nagranie tego materiału? Kilka pomysłów na kawałki na "Ultimate Force" pochodzi sprzed czterech lat albo i lepiej. Faktyczne nagrywanie miało miejsce w Earth Analog Studios w przeciągu około miesiąca, ale pre-produkcja zaczęła się kilka miesięcy wcześniej. Na płycie znalazło się siedem utworów. Czy to wszystko co napisaliście czy może zostały wam coś co zamierzacie jeszcze wykorzystać w przyszłości? Mamy bonusowy utwór z sesji "Ultimate Force", mamy nadzieję wypuścić go w niedalekiej przyszłości! Z jakim odzewem jak do tej pory spotkał się "Ultimate Force"? Zaskoczyły was jakieś opinie? Został odebrany tak jak się spodziewałem, Europa go polubiła, Ameryka była niezdecydowana. Słuchaj, nie gramy dla nikogo, tylko dla siebie. Jakakolwiek pozytywna krytyka jest świetna, bo jesteśmy po prostu grupą entuzjastów grających heavy metal i tworzących muzykę, którą kochamy. Wszelkie oczekiwania zaczynają się i kończą w nas samych. W kilku miejscach spotkałem się z opisem waszej muzyki jako heavy/thrash. Ja szczerze mówiąc thrashu tam za bardzo nie słyszę. A co wy o tym sądzicie? Dziękuję! (śmiech) Jesteśmy równie skonsternowani tym, że ludzie podpisują nas pod thrash, myślę, że ci sami idioci powiedzieliby to samo gdyby Judas Priest albo Dio powstali teraz. Inspirujemy się metalem, który zainspirował thrash, więc po części rozumiem skąd to się bierze. Nie zrozum mnie źle, uwielbiamy thrash, po prostu wiem, że jak piszę utwór Sacred Leather to nie inspiruję się thrash metalem. Album wyszedł nakładem włoskiej Cruz Del Sur Music. Jak doszło do tej współpracy? Jesteście nią usatysfakcjonowani? Sądzę, że Dee Wrathchild skontaktował się z Cruz, wysłaliśmy im kilka dem i dali nam szansę, współpraca z nimi była świetna. W jaki sposób, poza wywiadami oczywiście, promujecie to wydawnictwo? Jak opublikowaliśmy album odszedł od nas perkusista, co trochę zburzyło nasze plany, co do promocji albumu. Od tego czasu znaleźliśmy nowego, Dona Diamonda, i uczymy się nowego materiału, planujemy koncerty. Mamy też w planach kilka teledysków. Nagraliście video do utworu "Power Thrust". Czemu wybraliście właśnie ten numer? Uważacie, że jest najlepszy czy może najbardziej reprezentatywny?

Foto: Sacred Leather

104

SACRED LEATHER


Włosi jakoś nigdy nie imponowali szczególną potęgą swej thrashowej sceny, co nie oznacza, że na Półwyspie Apenińskim jest to gatunek nieznany czy na wymarciu. Wszystko dzięki młodym zespołom, takim jak choćby Rawfoil, który na swym debiutanckim albumie "Evolution In Action" łoi naprawdę konkretnie, sięga też do skarbnicy speed czy tradycyjnego metalu:

Chcemy więcej!

Wybraliśmy "Power Thrust", bo był w naszym secie przez dobre kilka lat, a zawsze był dobrze odbierany. Czy jest to dobra reprezentacja materiału na "Ultimate Force"? Nie. Najlepiej strawna i chwytliwa? Tak mi się wydaje. Kim jest niewiasta, która tak sympatycznie tańczy w typ klipie? Nazywa się Abigail Rhys, jest striptizerką, pochodzi z Kentucky. Wie trochę o klasycznym metalu, widziałem ją tańczącą do Scorpionsów i Pentagramu, wtedy wiedziałem, że chcę żeby zagrała w naszym teledysku Jak wyglądała dotąd wasza działalność kon certowa i co planujecie w tym temacie w przyszłości? Szukamy okazji do zagrania na żywo, uczymy się nowego materiału i wymyślamy różne pomysły na nasze koncerty. Jeśli chodzi o naszą przyszłość to mamy całą masę utworów i materiału. Uczymy się go, żeby zrobić zajebisty follow-up do "Ultimate Force". Jakie macie plany co do Sacred Leather? Co chcielibyście osiągnąć z tym zespołem? Tworzyć świetne kawałki z klasycznym, prawdziwym, heavy metalowym brzmieniem, współpracując z entuzjastami tego gatunku i wykorzystywać wszelkie okazje, które nam się trafią! Jak byście zareklamowali "Ultimate Force" polskim metalowcom? Jak lubicie dobry, klasyczny metal to prawdopodobnie wam się spodobamy. Obczajcie nas, mamy nadzieję, że uda nam się zagrać w przyszłości i w Polsce! Ok, to już wszystkie pytania. Dzięki za wywiad! Pozdro!

HMP: To nie pierwsza taka sytuacja, że młodzi fani Metalliki i innych kapel thrashowych zaczynają grać, ale w waszym przypad ku nie była to tylko chwilowa fascynacja, bo działacie już od dziewięciu lat, nader konsekwentnie idąc do przodu? Francesco Ruvolo: Dzięki za ten wywiad! Jesteśmy zadowoleni z tej możliwości. Kiedy zaczynasz grać dla zabawy, nie denerwujesz się. Może to dotyczyć każdego gatunku muzycznego, nie tylko metalu. Zaczynasz tworzyć coś z innymi ludźmi, a jednocześnie zaczynasz im ufać, wierząc, że możecie coś razem zbudować. Nie jest niczym niezwykłym, że w tej sytuacji niektórzy ludzie nie mają sprecyzowanego, co chcą z zespołem osiągnąć, ponieważ grają tylko dla zabawy. Ale są pewne aspekty, które musisz wziąć pod uwagę, jeśli naprawdę chcesz stać się prawdziwym zespołem. Zakładając zespół pewnie o czymś takim nie myśleliście, chodziło raczej o dobrą zabawę, etc.? Na samym początku po prostu chcieliśmy grać, oddać hołd wszystkim zespołom, których słuchaliśmy przez lata. I czerpaliśmy z nich inspirację, aby tworzyć własne brzmienie. Mieliście też chyba okres wahania co do sensu kontynuowania tego wszystkiego, stąd długa przerwa pomiędzy pierwszym demo a debiutanckim albumem? Mieliśmy różne zmiany w składzie. Na początku kierowaliśmy się przyjaźnią, zamiast skupiać się na celach zespołu. Kiedy dotarliśmy do stabilnego składu, mogliśmy wreszcie zobaczyć, czego naprawdę chcieliśmy jako zespół. Jakoś wcześniej nie mieliście szczęścia do perkusistów, ale wygląda na to, że problemy skończyły się wraz z dołączeniem Marco? Uważamy, że Marco doskonale uzupełnił nasz skład. Jest dobrym przyjacielem i świetnym perkusistą, od razu odkryliśmy, że dobrze się z nim

gra. Kiedy więc staliście się zespołem z prawdzi wego zdarzenia, a nie grupką muzykujących kumpli ze szkoły? Był taki decydujący moment, że uznaliście: już jest nieźle, trzeba więc przyłożyć się do grania jeszcze bardziej? To prawda. Kiedy zrozumieliśmy, co naprawdę chcieliśmy robić, dużo pracowaliśmy nad poprawą techniki gry i pisaniem nowych utworów. Potrzeba do tego sporego samozaparcia, bo grając w metalowej kapeli nie ma co liczyć na jakieś zyski, prędzej na ciągłe dokładanie do interesu, ale to w żadnym razie was nie zniechęciło? Nigdy nie postrzegaliśmy naszego zespołu z perspektywy biznesowej. Chcieliśmy po prostu zrobić kawał dobrej roboty, by być z niej dumnym. Graliśmy z wieloma różnymi świetnymi zespołami, zawarliśmy wśród nich wiele przyjaźni. Nasz pierwszy album jest naprawdę wielką gratyfikacją za tę dotychczasową pracę. Udało wam się jednak znaleźć wydawcę, co jest niewątpliwym sukcesem, tym bardziej, że firmy wydawnicze coraz rzadziej wspierają debiutantów, bo ich płyty sprzedają się jeszcze słabiej? Niestety płyty CD sprzedają się coraz gorzej. Streaming i ściąganie plików cyfrowych to w dzisiejszych czasach główny sposób uzyskiwania dostępu do muzyki. Wytwórnia sponsorująca nowy zespół prawdopodobnie też szuka więc nowych możliwości i wyzwań, zamiast próbować sprzedawać więcej płyt CD. Jak więc sądzisz, czym przekonaliście do siebie Punishment 18 Records? Fakt, że gracie thrash i jesteście z Włoch był tu pewnie dodatkowym atutem, bo chętnie wydają ostro grające, rodzime kapele? Pozyskanie kontraktu z Punishment 18 było dla nas dużym zaskoczeniem. Polubili natych-

Maciej Osipiak Tłumaczenie: Jakub Krawczyk, Paweł Gorgol

Foto: Rawfoil

RAWFOIL

105


HMP: Odnoszę wrażenie, że do niedawna byliście typowym, undergroundowym zespołem jakich wiele, a wydany kilka lat temu debiu tancki album "Mil Noches Bajo el Sol" był tylko swoistym wstępem do etapu, na którym znajdujecie się obecnie? Monasthyr: Nasz skład zmieniał się nieustannie od 2008 roku na każdy sposób z wyjątkiem basisty. Odbijało się to ujemnie nie tylko na naszym stylu, ale też ilości i jakości koncertów, które zespół grał. Debiutancki album został nagrany w domowym studio, "Temple Of Terror" powstał w profesjonalnym studio i miał inne założenia, większą promocję i znacznie większy oddźwięk, nie tylko w skali kraju, ale także na arenie międzynarodowej - w przeciwnym razie nie rozmawialibyśmy w tej chwili! Uważamy, że dla zespołu był to prawdziwy krok naprzód. Dojście Jorge i Javy'ego było tym przełomowym momentem dla Monasthyr? Dokładnie, dołączenie Jorge i Javy do zespołu było punktem kluczowym, bo wtedy osiągnęliśmy większą stabilność. Od tamtego momentu nasza ekipa jest ciągle ta sama i wypracowaliśmy spójny styl pracy. Foto: Rawfoil

miast nasz album i chcieli na nas postawić. Punishment 18 zajmuje się zarówno włoskimi, jak i zagranicznymi zespołami, więc nie sądzimy, że zostaliśmy wybrani ze względu na nasze pochodzenie. Nigdy nie zastanawiałeś się nad faktem, czemu włoskie zespoły metalowe mają w ojczyźnie pod górkę i często jest tak, że znajdują wydawców poza granicami kraju, albo również tam są znacznie bardziej popularne? I co gorsza to zjawisko nienowe, bo trwające od dobrych 30 lat, tak więc coś naprawdę jest na rzeczy? Każdy kraj ma inną muzyczną historię. Włochy nie słyną z muzyki metalowej, mimo że mamy wielu wspaniałych artystów w różnych gatunkach. Ale nie jest rzadkością, gdy widzimy jakiegoś włoskiego gościa grającego w obcym zespole i doceniamy to. Metalowcy być może nie są we Włoszech tak powszechni jak gdzie indziej, ale wciąż mamy nadzieję, że nasz kraj obierze nowy kierunek. W żadnym razie takie postawy was jednak nie zniechęcają; przeciwnie, macie tym większą chęć udowodnienia tym wszystkim niedowiarkom, że włoskie nie znaczy gorsze i mogliby w końcu przestać kierować się dziwnymi uprzedzeniami? We Włoszech metal jest uważany za muzykę alternatywną. Są pewne okresy, w których metal jest nieco bardziej popularny. Chcielibyśmy oczywiście, aby ten rodzaj muzyki był u nas coraz bardziej znany. Każda pozytywna recenzja czy nawet opinia zwykłego słuchacza zza granicy dotycząca "Evolution In Action" jest więc kolejnym krokiem na tej mozolnej drodze? Na pewno każda informacja zwrotna jest dla nas bardzo ważna, od zwykłego słuchacza do recenzenta. Pomagają nam rozwijać się i zrozumieć, czy jesteśmy na dobrej drodze. Liczycie więc, że w końcu uda wam się, choć by w minimalnym stopniu, zmienić ów stan rzeczy, bo obecnie młodzi ludzie we Włoszech, przede wszystkim słuchający metalu czy gen eralnie muzyki, są bardziej otwarci, czy też podchodzicie do zagadnienia realistycznie, bo szanse na poprawę są minimalne?

106

RAWFOIL

To nie jest to, co napędza nas przy tworzeniu muzyki. Po prostu gramy dla siebie, a przesłaniem, które chcemy przekazać jest "jeśli lubisz naszą muzykę, możesz być jej częścią!". Lubicie przyłoić, ale nie unikacie też technicznych partii, jak choćby w "Demons Inside" generalnie staracie się, żeby thrash w waszym wydaniu był wielowymiarowy, jak najbardziej urozmaicony? Lubimy mieszać różne style, zaczynając od starej szkoły. Nowi muzycy, którzy do nas dołączyli, podsunęli naszemu zespołowi nowe pomysły, aby jeszcze bardziej urozmaicić naszą muzykę. Tekstowo też nie unikacie różnych tematów obrana konwencja ma też wpływ na słowa, tak więc pisanie o bzdetach pozostawiacie innym? Nasze teksty nieco różnią się od tego co słyszymy w klasycznym, oldschoolowym thrash metalu. Po prostu lubimy pisać, coś, co naprawdę nas wyróżnia. Nie ma znaczenia, czy jest to brak sensu, czy coś ważniejszego dla nas - tak jest w przypadku "Demons Inside" czy "Circle Of Hate". Staramy się też dodać trochę humoru, tak jest w przypadku "Josey Wales" i "Evolution In Action". Wciąż jesteście na początku swej drogi, gracie też zwykle w niewielkich klubach. Daliście sobie jakiś czas na to, żeby Rawfoil stał się szerzej znany, czy też nie zaprzątacie sobie głowy takimi kalkulacjami: gracie, bo to uwiel biacie, a jeśli uda się przy okazji coś osiągnąć, to tym lepiej? Pracujemy nad dalszym rozwojem naszego zespołu, aby zdobyć więcej popularności i fanów. Współpraca z wytwórnią również w tym pomaga. Na pewno nadal będziemy grać dla przyjemności, ale chcemy więcej. Mamy nadzieję, że nasza muzyka i nasze "Evolution In Action" będą w stanie przyciągnąć jeszcze więcej słuchaczy, aby mieć sporą bazę fanów przed wydaniem nowego albumu. Wojciech Chamryk, Natalia Skorupa, Paulina Manowska

Zmiana wokalisty, nawet w mało znanym zespole, zawsze wiąże się z pewnym ryzykiem, jednak w waszym przypadku był to zdecydowany krok do przodu? Tak, zmiany na stanowisku każdego członka grupy są zawsze czymś ryzykownym, ale prawdą jest, że śpiew jest zawsze czymś, co ma największy wpływ na styl zespołu lub na sposób w jaki postrzega go publiczność. Pierwszym efektem pracy waszego odrodzonego zespołu jest EP-ka "Templo del Terror". Dlaczego zdecydowaliście się zacząć od krót szego materiału? To na tamtą chwilę były wszystkie premierowe utwory, którymi dys ponowaliście, czy też uznaliście, że krótszy materiał będzie lepszy na takie przypomnienie słuchaczom, że wciąż istniejecie? Prawda jest taka, że w naszej okolicy ludzie wiedzieli, że wciąż istniejemy, ponieważ nigdy nie przestaliśmy koncertować. Kiedy nagrywaliśmy materiał w studio zadecydowaliśmy, że są opublikujemy tylko utwory dobrej jakości, bez zbędnych zapychaczy. Sześć utworów było tymi, które miały moc, która była potrzebna, abyśmy mogli je nagrać i przedstawiać je publicznie. Możecie chyba uznać za sukces, że z zespołu stricte podziemnego awansowaliście ciut wyżej, do grup mających wydawcę - kontrakt z Rock-CD Records nie jest pewnie szczytem waszych marzeń, ale na początek wystarczy? Właściwie Rock-CD Records to firma odpowiedzialna za produkcję fizycznych płyt, pośredniczyła także w tym, aby móc wydać nasz


pozycjach i faktycznie, ta konkretna ma związek z obecnym stanem świata. Inne kompozycje mówią o naszych obawach, naszych gustach lub naszych doświadczeniach.

Kroczek naprzód Hiszpanie z Monasthyr to klasyczny przykład podziemnego zespołu. Ich tradycyjny heavy/power metal nie powala, ale nie jest też jakimiś popłuczynami, a dodatkowym smaczkiem jest to, że śpiewają w swym ojczystym języku. Kto pamięta choćby dawne płyty Baron Rojo powinien sięgnąć po EP-kę "Templo del Terror", efekt pracy zreformowanego przed trzema laty składu Monasthyr: nowy album cyfrowo, bez potrzeby podpisywania tysiąca papierowych dokumentów. Nie jest to typowa wytwórnia płytowa, z którą mamy podpisany kontrakt. Album został całkowicie przygotowany i wyprodukowany oraz wydany przez nas samodzielnie, bez pomocy finansowej jakiejkolwiek firmy.

zawrzeć w utworach. W naszym przypadku większość ludzi, którzy słuchają Monasthyr pochodzi z naszego terytorium, chociaż liczymy, że popularność zespołu przekroczy granice Europy. Uważamy, że komponowanie w innych językach ma sens, dlatego nie zamierzamy ograniczać się tylko do hiszpańskiego.

Póki co "Templo del Terror" ukazała się tylko w wersji cyfrowej, co raczej was nie satysfakcjonuje - będzie też edycja na CD, albo i na LP? Początkowo tak, ale teraz jest już dostępny również w fizycznej formie na płytach CD. Ludzie mogą nabyć je za pośrednictwem sieci społecznościowych lub na koncertach. Rozmawialiśmy również z kilkoma wydawnictwami, aby dystrybuować je przez wyspecjalizowane sklepy, zarówno w Hiszpanii, jak i Europie, ponieważ album spotkał się z dużym zainteresowaniem europejskich fanów. Z drugiej strony "Templo del Terror" nie jest już wypadkową naszych ostatnich dokonań, bo jest to przecież EP-ka składająca się z sześciu utworów - teraz myślimy już o skomponowaniu i wydaniu nowego materiału.

Czyli przykład Baron Rojo, który na początku lat 80. cieszył się sporą popularnością w Ameryce Południowej czy Środkowej przekonał was, że nie trzeba koniecznie pisać angielskich tekstów? Nikt nas nie przekonywał. Komponujemy po hiszpańsku, ponieważ wychodzi nam to bardziej naturalnie. Prawdą jest również, że język hiszpański jest używany nie tylko w Hiszpanii,

Byłoby szkoda, gdyby ten materiał pozostał tylko w postaci cyfrowych plików, bo to kawał trochę sztampowego, ale jednak niezłego power metalu, czerpiącego też z bardziej trady cyjnego heavy metalu - słychać, że jesteście fanami Edguy czy innych, współczesnych zespołów z tego nurtu, ale też nie będziecie się pewnie wypierać wpływów Helloween, Blind Guardian czy Iron Maiden? Zespoły, które wymieniasz miały na nas ogromny wpływ i ich dokonania mają odzwierciedlenie w muzyce, którą prezentujemy. Większość z nas urodziła się w latach 80. i muzyka z tamtego okresu ciągle ma na nas wpływ, chociaż teraz słuchamy wszelkich rodzajów współczesnego metalu i nie zamykamy się na żaden styl, który później moglibyśmy włączyć do naszych kompozycji. Mieliście w Hiszpanii i nadal macie silnie rozwiniętą scenę hard 'n' heavy, a zespoły takie jak Zarpa czy Baron Rojo były swego czasu rozpoznawalne nawet w komunistycznej Polsce? W złotym wieku hard & heavy w Hiszpanii były zespoły, które miały wiele sukcesów na poziomie europejskim, a zwłaszcza w Ameryce Łacińskiej. My też mamy nadzieję, że możemy mieć fanów poza naszymi granicami. Śpiewanie w języku ojczystym jest z jednej strony dobrym rozwiązaniem, bo rodzima pub liczność nie ma problemów ze zrozumieniem słów, ale też i pewnym ograniczeniem, bo jednak angielskie teksty są obecnie czymś powszechnym, tak więc poniekąd sami zamyka cie sobie drogę na na inne rynki? Kiedy zespół tworzy pierwszy album, to komponuje go swoimi słowami, ponieważ w ten sposób może łatwiej sformułować przekazy, które chce

Nie znaczy to oczywiście, że stronicie od typowo metalowej tematyki, jakże przystaj-cej do powermetalowej konwencji? Nie jesteśmy zamknięci, aby mówić o typowych heavy metalowych tematach. Komponujemy to co chcemy, kawałki pojawiają się w każdym momencie lub okoliczności i nie zamykamy się na żaden konkretny temat. Rozwinęliście się nie tylko pod względem muzycznym, bo i okładka waszego najnowszego wydawnictwa jest znacznie ciekawsza od tej z pierwszego albumu - muzyka jest ważna, ale dobry cover też ma wielkie znaczenie? Jest oczywiste, że obraz lub okładka ma przyciągać uwagę. Uważamy, że okładka wiernie oddaje treści albumu i całkiem dobrze odzwierciedla kompozycje, co jest również bardzo ważnym aspektem. Czy możesz sobie wyobrazić okładkę "Lulu" Metalliki ilustrującą muzykę "Symphony Of Enchanted Land" Rhapsody? Albo muzykę Sex Pistols z okładką "Keeper Of The Seven Keys"? Ludzie lubią to, bardziej ich to pociąga. Wydanie tej EP-ki to pewnie dla was wielki

Foto: Monasthyr

ale prawie w całej Ameryce Południowej i Środkowej. Jest oczywiste, że wiele obecnych hiszpańskojęzycznych grup, takich jak WarCry, Saratoga czy Mägo de Oz, ma właśnie tam kluczowy rynek, do którego moglibyśmy również trafić. Jednak, z tego co pamiętam, nagrywali oni eksportowe wersje swoich płyt z anglojęzy cznymi wersjami tekstów, przede wszystkim na dość hermetyczny rynek brytyjski? Nie sądzę byśmy zrobili utwór w języku hiszpańskim i inną wersję tej samego kawałka w innym języku. Jeśli będziemy chcieć nagrać coś w języku angielskim, napiszemy nową kompozycję lub album bezpośrednio w tym języku.

krok naprzód, ale czy liczycie na coś więcej, czy też podchodzicie do zagadnienia realistycznie, zdając sobie sprawę z tego, że jakaś wielka, ogólnoświatowa kariera raczej wam się nie przydarzy? Tak, jesteśmy świadomi tego jak wygląda scena muzyczna, ale dziś na szczęście media społecznościowe i inne media cyfrowe pozwalają nam dotrzeć do wielu innych miejsc i ludzi, chętnych by słuchać naszej muzyki. Dlatego nie mamy w sumie ograniczeń co do osiągnięć na arenie międzynarodowej, ale póki co musimy zacząć od naszego kraju, gdzie mamy nadzieję sporo grać do końca tego roku i w następnym. Wojciech Chamryk, Filip Wołek, Paulina Manowska

Tytułowa świątynia terroru odnosi się zapewne do obecnej sytuacji na świecie - uznaliście, że to zbyt ważki problem, by nie poruszyć go w tekście? Nie unikamy żadnego tematu w naszych kom-

MONASTHYR

107


Cypryjska przygoda Cypryjskie zespoły poczynają sobie coraz śmielej, a grający tradycyjny metal R.U.S.T.-X jest wśród nich nie lada perełką, bo składa się wyłącznie z rodzeństwa, a w dodatku każde z nich śpiewa. O tym kto wypada w tej dziedzinie najlepiej możecie przekonać się, sięgając po drugi album grupy "T. T. P. M.", a Panayiotis Xanthou zapowiada już kolejne wydawnictwo: HMP: Przez pierwszych 10 lat istnienia zespołu działaliście praktycznie w niezmienionym składzie, nie licząc zmiany perkusisty. Aż trzy lata temu doszło do prawdziwego trzęsienia ziemi i zostaliście bez wokalisty i drugiego gitarzysty - przestaliście się dogady wać, czy były inne powody tego rozłamu? Panayiotis Xanthou: Styl życia zmienił nasz stary skład. Wokalista Tasos Karonias musiał wyjechać do Szkocji do pracy, a Adamos miał problem z podziałem czasu między pracą i rodziną, a próbami i występami na żywo. Nawet dla podziemnego zespołu bez kontraktu nie jest to komfortowa sytuacja, szczegól nie jeśli wcześniej przez lata miał ustabilizowany skład, a tu jeszcze doszło chyba do kon fliktu na szerszą skalę, skoro musieliście też

Ponieważ każdy z nas ma wyjątkowy głos, chcemy pokazać je ludziom. Fakt, że jesteśmy trojgiem braci i jedną siostrą, sprawia, że nasze głosy mają szczególną chemię, nie wiemy czemu tak jest, może dlatego, że dzielimy to samo DNA. Bardzo nam się podoba fakt, że na jednym albumie można usłyszeć wiele różnych głosów o różnej barwie i pasji. Dołączyła do was za to Katerina, nie tylko grająca na klawiszach, ale i śpiewająca - sytu acja ułożyła się więc tak, że zamiast jednego wokalisty macie ich obecnie aż czworo, co daje spore możliwości nie tylko podczas aranżowania poszczególnych utworów, ale i w czasie koncertów? Tak. W muzyce i sztuce nie ma ograniczeń i staramy się to pokazać. To wszystko jest w na-

Foto: R.U.S.T.-X

zmodyfikować nazwę? Nowy szyld R.U.S.T.X zdaje się też sugerować, iż to zupełnie nowy rozdział waszej działalności, tak jakbyście zaczynali wszystko od początku, bez bagażu wcześniejszych obciążeń czy zaszłości? Ponieważ zmieniając skład, doszło do wprowadzenia nowym pomysłów i chcieliśmy nadać nowy sens, pokazać, że R.U.S.T wciąż żyje, ale w nowej erze (-X). Nowe aspekty brzmienia w połączeniu ze starymi ulubionymi rytmami i melodiami, dla przykładu w połączeniu z głosem Kateriny, nowymi brzmieniami i partiami klawiszy oraz ogólnymi pomysłami komponowania pojawiły się w R.U.S.T-X. Chcemy kontynuować więc nasze dziedzictwo, ale jednocześnie zaznaczając, że to nie to samo, chcemy pokazać światu, że jesteśmy R.U.S.T., ale w nowym składzie i brzmieniu. Wiele kapel w takiej sytuacji zaczyna szukać nowego frontmana. Wy postawiliście na inne rozwiązanie i zespół ma obecnie kilkoro wokalistów i jesteście rodzeństwem - skoro wcześniej śpiewaliście w chórkach, to co szkodziło spróbować z głównymi wokalami, tym bardziej, że pewnie wielkich możliwości manewru co do potencjalnego następcy Tasosa nie mieliście?

108

R.U.S.T.-X

szych sercach i naszych umysłach. Fakt, że jesteśmy zespołem trzech braci i siostry daje nam możliwość bycia nieograniczonymi w naszej kompozycji i wyglądzie na żywo. Fakt, że jesteście rodzeństwem sprawia, że lepiej się dogadujecie, czy też wręcz przeciwnie, ewentualne spory czy konflikty mają bardziej burzliwy charakter, jak to w rodzinie? Jest łatwiej i lepiej, jeśli o to pytasz. Ponieważ znamy się od dnia, w którym się urodziliśmy, pomiędzy nami jest pewna niewyjaśniona chemia. Widzimy się niemal w każdy weekend i tak powinien funkcjonować zespół. Trzymać się razem, bawić się razem, mieszkać razem, pić piwo razem, oglądać zespoły na żywo razem jak za dawnych czasów. Jak możesz skomponować kawałek ze swoim zespołem, jeśli nie masz z tymi ludźmi żadnych doświadczeń? Dwa lata temu wydaliście EP-kę "Destiny Riders" - ten powrót był na tyle udany iż uznaliście, że najwyższa pora na nagranie drugiego albumu. Nie poszliście jednak na łatwiznę, bo pracując nad "T. T. P. M." nie skorzystaliście z żadnego z trzech utworów opublikowanych na EP-ce - uznaliście, że będzie to takie wyjątkowy materiał, rzecz z gatunku tych, które

ukazywały się powszechnie w latach 80., kiedy to zespoły też oferowały swym fanom takie krótsze wydawnictwa z premierowymi utworami? "T.T.P.M." to album pokazujący ludziom, kim naprawdę jesteśmy jako R.U.S.T.-X. Zespół, który dba o przyjaźń (bracia i siostry), zespół, który dzieli się tradycyjną ludową historią ze światem ("Kallikatzaroi"), także o reakcjach "antypolitycznych" jako nowej generacji dla obecnych problemów społeczeństwa obywatelskiego ("Frontier Heroes", "Treason"), ale także marzeń, o które musimy walczyć ("Dreams Of Tomorrow"). To, że brzmi jak album z lat 80., bardzo nas cieszy, ponieważ wszyscy lubimy tę konkretną epokę w muzyce. Wszyscy zostaliśmy wychowani przez takie zespoły jak: Riot, Triumph, Savatage, Iron Maiden, Dio, Black Sabbath, W.A.S.P., Saxon itp. Co kryje się za tytułowym skrótem "T. T. P. M."? Travelling Through Parallel Minds - podróżując przez równoległe umysły. Nagrywaliście we Włoszech. Jak wam się pra cowało w Woodstock Studios? Z tego co słyszę wnoszę, że jesteście zadowoleni z osiągniętych efektów i brzmienia tego materiału? Jesteśmy więcej niż zadowoleni. Andrea Ramaciotti, Alex, Gino Sozzi i cały Dark Quarterer to fantastyczni i bardzo utalentowani ludzie. Praca z nimi uświadomiła nam, że w każdym zakątku świata są metalowcy i rockowcy, którzy mówią tym samym językiem muzycznym co ty. Każdego dnia nagrywaliśmy przez cały dzień i imprezowaliśmy z nimi całą noc w pięknym Piombino. Fantastyczne doświadczenie. Tego lata pojedziemy ponownie i nagramy nasz kolejny album zatytułowany "Center Of The Universe". Muzycznie wciąż jesteście pod wpływem hard rocka, NWOBHM czy tradycyjnego heavy z lat 80., ale też coraz śmielej sięgacie też do skarbnicy bardziej progresywnego grania z lat 70. - to wpływ Kateriny, czy też wszyscy lubi cie stary, dobry prog rock? Wszyscy lubimy ten rodzaj muzyki odkąd byliśmy dziećmi. Wejście Kateriny do zespołu zmieniło nasze brzmienie, głównie przez klawisze, dzięki którym zaczęliśmy umieszczać elementy progresywne. Myślę, że również nasza ewolucja jest muzyką. Kiedy słuchasz, oglądasz, studiujesz, grasz na żywo w różnych krajach, stajesz się lepszy i to nam bardzo pomogło. Sięganie do różnych źródeł inspiracji sprawia, że muzyka brzmi na pewno oryginalniej, a zważywszy na to, że wręcz lubujecie się w dłuższych, rozbudowanych i wielowątkowych kompozycjach, to tym bardziej trzeba szukać do nich ciekawych rozwiązań czy pomysłów? Kiedy komponujemy kawałek, nie myślimy o czasie i takich rzeczach. Po prostu słyszymy siebie, a piosenka prowadzi nas do ostatecznej kompozycji. Znowu sami firmujecie swoją kolejną płytę nie było firm zainteresowanych wydaniem "T. T. P. M."? Kumple z nieco dłużej istniejących zespołów, mających już doświadczenie w tej kwestii, jak np. z Solitary Sabred, nie mogli was komuś zaprotegować, popowiedzieć jakichś rozwiązań, czy też po prostu wolicie być całkowicie niezależni? Wysłaliśmy wiele e-maili i dużo płyt. Mieliśmy kilka odpowiedzi, ale nie podobały nam się umowy, a czas nas naciskał, więc zrobiliśmy to sami. Mimo wszystko wydaje mi się, że współpracując z choćby Metal On Metal czy Pure


Steel na pewno byście na tym nie stracili, a przeciwnie, sporo zyskali... Cypr liczy niespełna 900 tysięcy mieszkańców, z czego 1/3 mieszka w stolicy waszego kraju Nikozji - jak na tę liczbę ludności macie całkiem nieźle rozwiniętą scenę metalową, na pewno nie gorszą niż w znacznie ludniejszych krajach. Gorzej jest pewnie z potencjalnymi fanami metalu, czy miejscami gdzie można grać, bo jednak pop, hip-hop czy wasza tradycyjna muzyka są znacznie popularniejsze? Wierzę, że tak. W ciągu ostatnich pięciu lat na Cyprze wiele się zmieniło. Każdego roku organizujemy festiwal Power Of The Night, którego jesteśmy współorganizatorami wraz z gronem przyjaciół, a także mamy świetne zespoły, które nagrywały płyty i grały w całej Europie: Arrayan Path, Blynd, Solitary Sabred, Hardraw, Lethal Saint, Miror, Sonic Death Monkey, Receiver i wiele innych. Widziałem na waszym profilu, że dopełniacie swe autorskie utwory coverami, np. "Another Candle" Heir Apparent - zawsze warto zagrać coś, co ludzie znają, a przynajmniej powinni kojarzyć? Gramy covery, ponieważ istnieją utwory, które zmieniają nasze życie i chcemy zagrać je dla ludzi, aby mogli poznać utwory i metal wraz z nami. Promując "T. T. P. M." koncentrujecie się na występach w swej ojczyźnie, ale w rozpisce trasy macie też okazjonalne wypady do Włoch, Grecji czy Francji - odczuwacie stopniowe, coraz większe zainteresowanie waszą muzyką w tych krajach? Zauważyliśmy coś takiego. Myślę, że najważniejszym jest czy zespół gra na żywo czy nie. Jeśli masz zespół i w nim grasz, ludzie będą wiedzieli kim naprawdę jesteś. Nie przez nagrywanie w studio po czym nikt nawet nie wie jak wyglądasz. Wejdź na scenę i pokaż, kim naprawdę jesteś. Zapewne sporym wydarzeniem będzie też dla was udział w "Legends Of Rock Festival" w marcu przyszłego roku, bo jak dotąd chyba nie mieliście okazji występować w Anglii? Graliśmy w zeszłym miesiącu na Legend of Rock Festival i było to dla nas fantastyczne doświadczenie. Naprawdę nam się podobało i było wspaniale.

Wzięte z życia Muzyka metalowa jest tworem, który zdaje się za nic mieć zarówno granice istniejących państw i kontynentów, ale również wszelakie granice kulturowe. Dotarła nawet na Bliski Wschód, chociaż dominująca tam kultura nie idzie w parze z samą muzyką, jak i często towarzyszącym jej stylem życia i poglądami. Jednak ta kultura nie przynosi nic dobrego, o czym możemy usłyszeć w mediach. Członkowie grupy Ascendant doświadczyli tego na własnej skórze i w dużej mierze o tym opowiadają na albumie "A Thousands Echoes". Poniżej rozmowa z gitarzystą Ashishem Shetty. HMP: Witajcie. Tematyka Waszych utworów oscyluje wokół trudnych tematów, zatem zacznijmy od niezbyt przyjemnych rzeczy. Trzech z Was dorastało w Syrii. Jakie są ich wspomnienia związane z wojną domową? Ashish: Tak, to prawda. Na szczęście opuścili Syrię gdy wojna była jeszcze w bardzo wczesnej fazie. Jednakże wielu ich znajomych i członków rodzin nie miało aż takiego szczęścia. Poza tym to okropne, gdy słyszysz, że miejsca, w których mieszkałeś i wychowałeś się, zostały totalnie zdewastowane. W jaki sposób udało im się dostać z Syrii do Zjednoczonych Emiratów Arabskich? Dostali wizy pracownicze dzięki, którym mogli u nas pracować legalnie. Jaki był wpływ ich doświadczeń na Wasz debiutancki album? Nasze utwory opisują to, co aktualnie dzieje się na świecie. Ich teksty płyną prosto z serca. Całe okropieństwo wojny miało na nie główny wpływ, ale również duch ludzka natura. Ten album idealnie odzwierciedla te doświadczenia. Nie śpiewamy o Wikingach, smokach i podobnych rzeczach, o których śpiewają zazwyczaj zespoły grające muzykę podobną do naszej. Osoby, które sięgną po nasz album, będą mieć świadomość, że obcują z czymś unikatowym i autentycznym. Historiami napisanymi przez samo życie. Myślisz, że istnieją jakieś szanse na ustabili -

zowanie napiętej sytuacji na Bliskim Wschodzie? Co takiego wg Ciebie musiałoby się stać, aby to osiągnąć? Nie ma jednego łatwego rozwiązania tego problemu. Jednak jestem człowiekiem wierzącym w wielkie Oświecenie (Ashish napisał ten wyraz wielką literą - przyp. red.) ludzkości, które wkrótce nastąpi. I widzę, że Bliski Wschód potrzebuje go znacznie bardziej niż reszta współczesnego świata. Wasze teksty zawierają w sobie wiele bólu i negatywnych emocji. Kto jest ich autorem? Żeby było jasne: jeśli chodzi o muzykę, nie stawiamy sobie żadnych ograniczeń. Są tylko dwa warunki. Pierwszy jest taki, że musi brzmieć dobrze, czyli po prostu nam się podobać. Drugi warunek jest taki, że utwór musi mieć duszę. Jeśli posłuchasz uważnie naszego debiutu, usłyszysz tam elementy wielu różnych stylów muzycznych. Jeśli chodzi o teksty, mamy tylko jedno kryterium. Muszą być autentycznie i wzięte z życia. Jak ważną częścią Waszej muzyki są teksty? Bardzo ważną. Opowiadając nasz historie staramy się przekazać słuchaczowi jak najwięcej emocji. Dobra muzyka musi mieć przesłanie. Jak mamy rozumieć tytuł albumy "A Thousands Echoes"? Tytułowy kawałek albumu nosi tytuł "Land Of A Thousands Echoes" ale postanowiliśmy go skrócić do "A Thousands Echoes". Każdy może

Czyli nawet niezależny zespół z niewielkiego państwa też ma szanse dotarcia ze swą muzyką do coraz szerszego grona słuchaczy, to wszystko kwestia determinacji, pasji, zaangażowania i ciężkiej pracy? Tak, może. Wierzymy w marzenia i bajeczki i jak widać na naszej okładce "T.T.P.M.", którą stworzyła fantastyczna artystka Nikoletta Kyprianou, naprawdę jesteśmy ludźmi, którzy dążą do granic świata, aby osiągnąć swoje cele. Nic nie jest łatwe i nic nie jest trudne w tym doskonałym świecie, w którym żyjemy. Musimy tylko wierzyć i dążyć do granic rzeczy, które kochamy i naprawdę chcemy robić. Podążaj za swoimi marzeniami i pewnego dnia się spełnią. Niektóre z naszych naprawdę się spełniły. Moc jest w twoich rękach. Życzę więc, by nigdy wam ich nie zabrakło, a wtedy przy odrobinie szczęścia wszystko jest możliwe! Na pewno nam jej nie zabraknie. Dziękujemy za wywiad i zostańcie sobą! Wojciech Chamryk, Sandra Rozwalka, Jakub Krawczyk

Foto: Ascendant

ASCENDANT

109


HMP: Po pierwsze, zauważyłem, że wasz zespół jest bardzo tajemniczy. Trudno znaleźć informacje o Was w Internecie. Czy jest to jakaś celowa część Waszego wizerunku? Ric Langford: Nie zupełnie. Po prostu jak dotąd nie udzieliliśmy wielu wywiadów. Nie, że nie chcemy, czy coś w tym stylu. Po prostu nie mamy ani okazji, ani doświadczenia w tym. Osobiście, jako lider grupy zostałem oddelegowany do reprezentowania grupy jeśli chodzi o kontakt z mediami. Nie jestem jednak w tym zbyt doświadczony. Mimo to, postaram się jednak wyczerpująco odpowiedzieć na Twoje pytania. Jeśli moje odpowiedzi nie spełnią Twoich oczekiwań, to z góry przepraszam.

Foto: Ascendant

sobie ten tytuł zinterpretować po swojemu. Mamy pięciu członków w zespole, i zapewne każdy z nas inaczej go rozumie. Osobiście patrzę na to od strony filozoficznej. Jest to krótka wiadomość stanowiąca trzon naszego przesłania, próbującego zrozumieć i wyjaśnić ludzką naturę. A nasze utwory to właśnie takie echa. Waszą muzykę można zaliczyć do szeroko pojętego power metalu, jednak słychać w niej wiele wpływów rocka oraz metalu progresy wnego. Ta muzyka płynie z naszego wnętrza. Każdy z nas słucha czegoś innego, dlatego gdy razem to zbierzemy do kupy, wychodzą ciekawe rzeczy. A słuchamy Iron Maiden, Queensryche, Primal Fear, Queen, Pink Floyd, Dream Theater czy Savatage. To tylko niewielka próbka naszych szerokich muzycznych zainteresowań. Myślę, że te progresywne elementy wynikają z połączenia naszych fascynacji. Na "A Thousands Echoes" pojawia się kilku specjalnych gości. Jednymi z nich są bracia Simon And Ellias Abou Assali. Możesz opowiedzieć coś o ich historii? Jasne. Ci dwaj bracia są muzykami, którzy uciekli przed okrucieństwem i śmiercią, które opanowały ich kraj. Ryzykowali życie, by przepłynąć przez morze. Pojawiają się w utworze "Land Of A Thousands Echoes". Jesteśmy dumni, że ludzie o tak bogatych doświadczeniach życiowych wzięli udział w nagraniu naszego albumu. Kolejnym gościem, o którym warto wspomnieć jest Lindsay Schoolcraft z topowego Cradle of Filth, której piękny śpiew możemy usłyszeć w przebojowym "Morning Light". Jak w ogole doszło do waszej współpracy? Mieliśmy kilka pomysłów odnośnie zaproszenia gości na ten album, jednak zdecydowaliśmy się na kobiecy wokal w utworze "Morning Light", gdyż jego tekst jest rozmową między ojcem i matką chłopaka, który poniósł śmierć. Lindsay jest osobą, która idealnie do tego pasuje. Jej głos

idealnie wpasowuje się w ducha tego utworu. Mieliśmy z nią kontakt już wcześniej. Przedstawiliśmy jej koncepcje utworu i bez większego namysłu stwierdziła, że w to wchodzi. Jest niesamowita! Nagranie tego albumu trwało trzy lata. Co było powodem tak długiej sesji? Wiesz, żaden z nas nie jest zawodowym muzykiem i nie jesteśmy na dzień dzisiejszy poświęcić temu całego swojego czasu. Traktujemy to w kategoriach hobby, któremu staramy się poświęcać jak najwięcej czasu. Zdarzyło się nam po drodze też kilka nieszczęśliwych wypadków kontuzji, które uniemożliwiły niektórym członkom granie na kilka miesięcy. Być może skończylibyśmy to nieco szybciej, ale nasz wokalista Yoummi jest perfekcjonistą dbającym o każdy, nawet drobny detal. "A Thousand Echoes" był miksowny w Studio Fredman w Szwecji. Dlaczego właśnie tam? To legendarne studio. Rozważaliśmy kilka innych opcji, jednak to Studio Friedman miało najlepsze portfolio. Żyjecie islamskiej kulturze. Jako zespół metalowy mieliście jakieś problemy z islamskimi fanatykami? W Zjednoczonych Emiratach Arabskich ten problem na szczęście nie istnieje. Większość ludzi żyjących tutaj ma całkiem liberalne poglądy i otwarte umysły. Jednak w innych krajach Bliskiego Wschodu już tak wesoło nie jest. Muzycy metalowi poniekąd dla własnego bezpieczeństwa są zmuszeni pozostać w głębokim podziemiu. Koncertujecie w swoim kraju? Tak. Pochwalę Ci się, że na Bliskim Wschodzie mamy dość ugruntowaną pozycję. Graliśmy w Dubaju kilka koncertów przed zagranicznymi kapelami takimi, jak Tim 'Ripper' Owens, Nightmare, Lake of Tears, Circle II Circle, Xandria, Lacrimas Profundere i Salem. Jak w ogóle wygląda metalowa scena w Zjednoczonych Emiratach Arabskich? Pomimo, że nasza scena jest mała, istnieje tu spora grupa oddanych maniaków ciężkich brzmień. Również my dorobiliśmy się grupy szczerych fanów. Kiedy zaczynaliśmy, mieliśmy dużo zabawy podczas grania koncertów. W dużej mierze to nasi słuchacze nakłonili nas, byśmy nagrali album. I właśnie to zrobiliśmy! Bartłomiej Kuczak

110

ASCENDANT

Właśnie wydaliście swój pierwszy pełny album zatytułowany "Faustian Mass". Czy jesteś zadowolony z ogólnego efektu końcowego? Czy czujesz, że osiągnęłiście cel, czy to tylko początek Waszej drogi? Uważam, że osiągnęliśmy nasz pierwszy cel, którym było nagranie płyty. Takiej, z której moglibyśmy być dumni. I taką płytą jest "Faustian Mass". Chcieliśmy solidnego, oldschoolowego, metalowego albumu bez żadnego wypełniacza. Wiedzieliśmy, że stać nas na to. Dla mnie jest to album, którego słuchałbym z przyjemnością, nawet gdybym nie brał udziału w jego nagraniu. Muzyka to poważna część naszego życia i jeśli mam być szczery, nie dbamy o to, co na ten temat myśli reszta świata. Naprawdę doceniamy wszystkich, którzy nas wspierają. Tu gdzie mieszkamy w południowym Kentucky, Old Wolf nie może być bardziej przeciwny normom społecznym i obyczajom. Nie ma tu zbyt wiele możliwości do rozwijania lokalnej sceny. Nie ma odpowiednich miejsc, w których kapele takie jak my, mogłyby się zaprezentować. Żeby gdzieś zagrać musimy przejechać co najmniej 75 mil. Ale nie narzekamy. Gramy dla takich samych fanatyków jak my. Pierwszy cel osiągnięty. Zatem co dalej? Uderzacie w mainstream, czy zostajecie w under groundzie? Zobaczymy, co przyniesie przyszłość. Nie mamy jakichś konkretnych planów, a jedynie obrany kierunek, w którym chcemy podążać. Mam nadzieję, że "Faustian Mass" nie będzie naszym jedynym albumem. Chcemy pozostać wierni naszej muzyce. Jeżeli przebijemy się do tak zwanego "mainstreamu", to fajnie. Jeśli nie, też dobrze. Zostaniemy w podziemiu. Porozmawiajmy o muzyce. Czy "Faustian Mass" brzmi tak, jak sobie to wyobrażałeś? No pewnie. Wszystko brzmi cholernie naturalnie. Jedynym studyjnym dodatkiem jest syntezator w niektórych utworach. Poza tym, to, cała reszta, to grający zespół. Brzmimy tak, jak na żywo, kiedy dostajemy dobry miks. Wolałbym, żeby mój wokal miał trochę więcej pogłosu.


Tam, gdzie mieszkamy, ludzie patrzą na nas, jakbyśmy mieli rogi i ogony Czytając ten tytuł zastanawiacie się zapewne, skąd pochodzi ten zespół. Z jakiegoś kraju muzułmańskiego? Z afrykańskiego państwa trzeciego świata? Z małej wioski gdzieś na Podlasiu? Wszystkie odpowiedzi są błędne. Old Wolf pochodzi z... USA, a konkretnie z Kentucky. Jak widać nawet w na pozór cywilizowanych rejonach świata są miejsca, gdzie heavy metal ciągle uchodzi za dziwne zjawisko będące ucieleśnieniem wszelkiego zła. Wokalista grupy Ric Langford opowiedział również o przegenialnym debiucie pod tytułem "Faustian Mass", uwielbieniu do pewnego brytyjskiego zespołu oraz o tym, że... niespecjalnie czuje się dobrze udzielając wywiadów. Prawdopodobnie zastosuję ten efekt na następnej płycie. Poza tym nie będzie się ona różnić zarówno pod względem stylu, jak i brzmienia. To po prostu siedzi w nas. Wasze brzmienie jest bardzo czyste. Kto był producentem Waszego debiutanckiego albu mu? Producentem jest nasz dobry kumpel Scott Briggs. Nagrywaliśmy w Velocity Studios. Myślę, że wykonał całkiem niezłą robotę. Idealnie uchwycił nasze brzmienie. W sumie z drugiej nie miał też tu wiele do dodania, gdyż cały materiał był już opracowany. To mogło być dla niego jak praca, ponieważ nie było zbyt wiele miejsca, aby mógł go dodać do materiału. Ale nie narzekał i podszedł do tego na absolutnym luzie.

strzec fałszywkę na odległość. Jeśli uda nam się sprawić, by ktoś po powrocie do domu z naszego koncertu, włączył sobie "Peace of Mind", ponieważ przypomnieliśmy mu zespół taki jak Maiden. To jest to największa pochwała, jaką kiedykolwiek możemy otrzymać. Up The Irons! Co oznacza tytuł albumu? Napisałem wszystkie teksty na albumie, z wyjątkiem refrenu "Faustian Mass". Nie wiem czy jeśli oglądałeś nasze wideo zawierające klipy ze starego niemego filmu "Faust". Jest to odniesienie do drania, który ma sprzedać swoją duszę diabłu by zdobyć bezcenną wiedzę. Inne wersy

Tak. Wpływ naszego lokalnego trunku Kentucky Straight Bourbon Whiskey na nasze umysły (śmiech). A tak na poważnie to głównym powodem była chęć złożenia hołdu dla Iron Maiden. Jak się wszyscy poznaliście? Jake i ja pracowaliśmy razem w Dominos a po pracy sobie często robili jam sessions. Zrekrutowali Phila z zespołu Witness the Reckoning. Kiedy Phil odszedł, znaleźliśmy Jerome'a, który też grał wcześniej we wspomnianym zespole. Hmm... trzech gitarzystów z tego samego zespołu, nie przypomina Ci to czegoś? Zanim dołączył Josh, przez grupę przewinęło się kilku basistów. Dołączył do nas i miał dwa tygodnie, aby nauczyć się całego materiału, zanim zagraliśmy w Chicago. Przybił to i od tamtej pory nie oglądaliśmy się za siebie. Wszyscy wiemy, że początki zespołów rock owych są trudne. Czy otrzymałeś wsparcie od swoich przyjaciół i rodziny? Czy raczej podkładali Wam kłody pod nogi? Kochamy naszych przyjaciół i rodzinę i doceniamy wszystko, co dla nas zrobili. Ale tam, gdzie mieszkamy, ludzie patrzą na nas, jakbyśmy mieli rogi i ogony. Na lokalnej scenie nie ma dla nas miejsca. Jaki był pierwszy metalowy album, jaki słyszałeś? Pierwszy metalowy album, jaki kiedykolwiek

Współpracujecie dla Divebomb Records. Czy możesz powiedzieć coś o tej wytwórni? Dlaczego to ich wybraliście? Goście z Divebomb skontaktowali się z nami w sprawie umieszczenia naszej EP na składance Masters of Metal Vol. 1. Oczywiście są również związani z festiwalem Legion Of Metal w Chicago, na którym zagraliśmy kilka lat temu. Mają w swoim katalogu masę dobrych kapel. Powinieneś je sprawdzić. W Waszej muzyce słyszę pewne wpływy NWOBHM, szczególnie Iron Maiden. Ok, miałem nadzieję, że tym razem uniknę tego pytania, ale skoro już padło, to odpowiem. Niemal każda recenzja naszej EP-ki wspomina Iron Maiden. Trochę nas to zawstydza, ponieważ nie jesteśmy na równi z tak legendarnym zespołem. Ale prawdę mówiąc, Jake i ja wraz z perkusistą Jasonem i innym oryginalnym gitarzystą Philem, stworzyliśmy ten zespół z naszej absolutnej miłości do grupy Steve'a Harrisa. Na naszych koncertach nigdy nie graliśmy cudzych numerów, z wyjątkiem coverów Iron Maiden. To jest oczywiste, że w naszej muzyce można doszukać się wielu podobieństw do tego, co tworzyli Ironi. Granie przed nimi to szczyt naszych marzeń. Nikt nie wywarł na nas takiego wpływu jak oni. Oczywiście uwielbiamy też Judas Priest, Black Sabbath, Dio, Kinga Diamonda, wczesną Metallikę, i wiele innych. Ale nauczyłem się przyjmować fakt, że ludzie słyszą wpływ Maiden za pierwszym razem, gdy nas słyszą. Oczywiście, nie jestem Bruce'em Dickinsonem, nawet nie próbuję. Moim bohaterem z dzieciństwa był Freddie Mercury, więc mimo że zacząłem słuchać metalu dość późno, natychmiast zrozumiałem formułę tej muzyki. Potężny wokal, który jest tak bardzo czysty, że nie można go sfałszować. Na tej scenie nie ma miejsca na brak autentyczności. Fani potrafią do-

Foto: Old Wolf

tego utworu zawierają wezwania do "wiecznego piekła" i "przymierza ognia", pokazując jednocześnie, że bohater ten wie doskonale, w co się pakuje i czym to grozi, ale mimo to brnie w to dalej..

słyszałem, mógłby być przedmiotem debaty. Jeśli nazwiesz Led Zeppelin metalem to ich "IV". Jeśli nie, to "Master of Puppets" Metallicy. Bartłomiej Kuczak

Zamierzacie nagrać jeszcze jakiś teledysk do jakiegoś utworu z "Faustian Mass"? Raczej nie mamy na to budżetu, ale chętnie nagrałbym video do "Divine Heretic". Ale mało prawdopodobne, by do tego doszło. Pogadajmy o początkach. Wiem już o Waszej ogromnej fascynacji Iron Maiden. Czy były inne impulsy do założenia metalowej kapeli?

OLD WOLF

111


Nie jesteśmy standardowym zespołem Hiszpański Vhäldemar niezgorzej radzi sobie z power metalem, czego dowodów znajdziecie sporo na jego najnowszym albumie "Against All Kings", a po jego premierze zespół wszedł na naprawdę wyższy poziom, bo po raz pierwszy zaczął koncertowac poza ojczyzną, docierając nawet do Japonii. Z wokalistą grupy rozmawiamy jednak nie tylko o karierze Vhäldemar: Against All Kings" to wasz piąty alHMP: "A bum. Od wydania debiutanckiej płyty przeszliście naprawdę długą drogę: mieliście bardzo długą wydawniczą przerwę pomiędzy drugim a trzecim krążkiem, borykaliście się też z brakiem wydawcy. Teraz, u progu 20-lecia istnienia zespołu, wszystko zaczęło podążać w lepszą stronę? Carlos Escudero: Tym razem musimy współpracować z innymi ludźmi, aby dać z siebie wszystko, a z "Against All Kings" wyciągnąć jak najwięcej. Mamy dobry kontrakt z Fighter Records dzięki naszemu menadżerowi oraz gramy największą trasę, jaką odbyliśmy w naszej karierze. Po raz pierwszy gramy też w innych krajach i wszystko idzie świetnie. Kontrakt z Fighter Records nadszedł chyba w samą porę, bo jednak samodzielnie nie można zapewnić sobie takiej promocji czy dystrybucji, jakie oferuje prężnie działająca firma?

dźwiękiem... To coś, co chcieliśmy zrobić już dawno temu. Teraz za jakiś czas przyjdzie zapewne pora na te dwie płyty wydane przez was samodzielnie, które nie były szerzej dostępne? Tak, teraz Fighter Records wydał "Shadows Of Combat", nasz czwarty album z dodatkowym utworem "King Of The Night". "Metal Of The World" też zostanie ponownie wydany już niebawem. Świetnie, że nasi fani mają szansę na zdobycie tych wznowień. Gracie power metal, ale zawsze podobało mi się w waszej muzyce to, że odróżnialiście się od innych zespołów tym, że brzmieliście ostrzej, mocniej, bardziej metalowo w stylu lat 80. od wiele typowych zespołów spod znaku współczesnego power metalu i na "Against All Kings" jest podobnie - to wasze muzyczne korzenie dają o sobie znać w taki właśnie spo-

iem progresywnym, jak i muzyką klasyczną? Myślę, że nie jesteśmy "standardowym zespołem", nie boimy się pracować na różne sposoby. Klawisze są dobre, jeśli wykorzystuje się je we właściwy sposób lub w sposób, jaki uważamy za dobry. Takie podejście sprawdza się też podczas występów na żywo. Jesteśmy wielkimi fanami Malmsteena, prawdopodobnie wszystkie sprawy związane z klawiszami inspirowane są jego dokonaniami... To dlatego zaprosiliście do udziału w nagraniach Diego Zapatero, mimo tego, że macie przecież w składzie klawiszowca, a właściwie nawet dwóch? Jonkol to dopiero gość! Brał także udział w pisaniu tekstów na ten album. Diego z kolei zagrał z nami na tym albumie gościnnie i uwielbiam jego partie w ostatnim utworze albumu, są naprawdę niesamowite. Musi być naprawdę dobry, bo to przecież pier wszy gościnny udział w dotychczasowej his torii Vhäldemar - uznaliście, że "Vulcano" i "Titans In D Minor" z jego udziałem nabiorą zupełnie innego charakteru, stąd taka decyzja? Jest to coś, co sprawia, że album jest lepszy, a do tego bardziej interesujący dla słuchacza i dla nas. Inne zespoły mają słynne maskotki, albo utwór tytułowy jest zawsze drugim numerem na ich płycie, ale wy macie inną tradycję: na każdym albumie zamieszczacie kolejną część utworu "Old King's Visions". Jak do tego doszło? Wyobrażacie sobie następną płytę Vhäldemar bez niego? Tak, to już nasza tradycja (śmiech). Prawdopodobnie pojawi się kolejna "Old King's Visions" na następnym albumie; nie myślimy o tym, ale zawsze się zdarza... Nagraliśmy pierwszą część na pierwszym albumie i jest to długa historia, więc każdy album posiada swoją część "Old King´s Visions". Fani chyba też już przyzwyczaili się do tego i pewnie mogliby być rozczarowani, więc tym bardziej nie możecie ich zawieść? Gramy to, co lubimy, a to znaczy, że nic tego nie zmieni. Mamy szczęście, że mamy tak dobre wsparcie od naszych fanów. Muzyka jest czymś tak osobistym...

Foto: Vhaldemar

Zgadzam się całkowicie, jesteśmy w naszej wytwórni na bardzo dobrej pozycji i dzięki temu możemy być bardziej skoncentrowani tylko na graniu. Promocja jest bardzo ważna i jesteśmy bardziej niż zadowoleni z wykonanej do tej pory przez wytwórnię pracy. Wcześniej wydali premierową EP-kę "Old King's Visions", wznowili też wasze dwie pier wsze płyty na podwójnej kompilacji, z utwora mi dodatkowymi i w zremasterowanej wersji, co też was pewnie cieszy? Uwielbiamy wszystkie nasze albumy, a pierwsze dwa krążki nie były już dostępne od wielu lat. Wspaniale było móc zaoferować je naszym nowym/starym fanom z wszystkimi dodatkowymi utworami dostępnymi wcześniej tylko w japońskich wydaniach, z nową okładką, lepszym

112

VHALDEMAR

sób? Gramy heavy metal w sposób, w który my go rozumiemy. "Against All Kings" brzmi właściwie dla nas, bo jest to Vhäldemar. Możesz posłuchać więc szybkich kawałków ale też trochę hard rocka, jednak naszą esencją jest heavy metal. Byłoby błędem śledzić i powielać to, co robią inne zespoły! Nie uważasz, że wiele zespołów niejako a własne życzenie ogranicza się i zapętla w schematach, bojąc się sięgać po bardziej orygi nalne czy nietypowe rozwiązania? Tymczasem wy macie typowy power w "Howling At The Moon" czy "Rebel Mind", ale też kilka utworów to mocarny heavy spod znaku Accept czy Judas Priest, a do tego nie brakuje klawiszowych partii kojarzących się zarówno z rock -

Nie rozczarujecie ich też podczas koncertowej promocji "Against All Kings", bo zaplanowaliście już sporo koncertów na ten rok, a kolejne daty wciąż dochodzą? To co się dzieje jest kompletnie szalone... Jesteśmy w najlepszym momencie naszej kariery. Trasa odbędzie się w 2019 roku, a w tym roku zagramy 26 koncertów, to dobre liczby. Czymś wyjątkowym są tu chyba trzy koncer ty w Japonii, bo w Osace i Tokio zdaje się wcześniej nie graliście? Nareszcie, zagramy dwa koncerty w Tokio. To marzenie, abyśmy mieli szansę tam zagrać. Nie, nigdy nie mieliśmy okazji zagrać w innych krajach... W tym roku graliśmy we Francji, jeździliśmy do Japonii i na "Heavy Metal Maniacs" w Holandii. Szaleństwo! Japońscy fani uwielbiają power metal, tak więc pewnie wasza wizyta w ich kraju dowodzi waszej wzrastającej popularności na tamte jszym rynku? Tak, nasze pierwsze dwa albumy zostały wydane w Japonii, a teraz "Against All Kings". To dla nas dobra okazja, coś, co każdy zespół chce zrobić. Rozgrywamy więc nasz killer show!


Powrót weteranów

A jak wygląda wasza sytuacja w innych kra jach? Jesteście rozpoznawalni, czy też znają was tylko najbardziej zagorzali fani metalu w Baskonii, Hiszpanii czy w sąsiedniej Francji? Na szczęście mamy fanów wszędzie, zamwienia napływają z wielu krajów. Nasze pierwsze dwa albumy zostały wydane również w Ameryce Południowej i Rosji. Ostatnio w Katalonii nasiliły się tendencje niepodległościowe, a kilka lat temu również Baskowie dążyli do odłączenia się od Hiszpanii. Uważasz, że ma to sens, czy też jesteś przeciwnikiem takiego rozwiązania? Głosuję za ogólnoświatową niezależnością heavy metalu (śmiech). Rozumiem, że każda osoba ma swoje własne pomysły i odczucia co do swojej ojczyzny i chce wyrazić je przez swoją opinię. Wielu metalowców to zagorzali kibice piłkarscy - wyobrażasz sobie Primera División bez odwiecznej rywalizacji Barcelony z Realem Madryt, albo bez udziału waszego Athletic Bilbao? Byłoby bardzo dziwnie, gdyby coś takiego się stało, musiałbyś upewnić się, że piłka pójdzie wtedy w taki sam sposób jak dotychczas (śmiech). Chciałbym, żeby drużyna mojego rodzinnego miasta Barakaldo dostała się do Primera División i wygrywała dla nas wszystkich. (śmiech) W sumie wy Baskowie jesteście dość samowystarczalni, bo choćby, jako jedna z nielicznych nacji na świecie, macie reprezentację w piłce nożnej, tak więc pewnie nawet w sytuacji odłączenia się od Hiszpanii poradzilibyście sobie, organizując samodzielne rozgrywki ligowe, bądź zgłaszając akces najlepszych drużyn do ligi francuskiej. A jak wygląda sytuacja z metalowymi zespołami w waszym regionie, kogo poleciłbyś czytelnikom na koniec naszej rozmowy? Mamy własny język i inne rzeczy, które odróżniają nas od reszty terytorium Hiszpanii, ale piłka nożna to piłka nożna, rozumiesz? Tak czy inaczej, jestem bardziej za koszykówką. Mamy tu niezłą ligę. Polecam Vhäldemar, jesteśmy najcięższym zespołem (śmiech)... to oni doprowadzają mnie do szału! Wielkie pozdrowienia dla wszystkich czytelników! A muerte!

Robespierre zaistniał przez chwilę pod koniec nurtu Nowej Fali Brytyjskiego Metalu, ale byli na jego totalnych peryferiach, nagrywając tylko trochę demówek na własny użytek. Przed siedmiu laty przypomnieli je na kompilacji "Die You Heathen, Die!" i kiedy wydawało się, że w ten sposób zespół ostatecznie zakończy swój żywot, rozochoceni pozytywnym odbiorem starych nagrań muzycy reaktywowali zespół. Efekt to debiutancki album "Garden Of Hell" - jako całość słabiutki, ale warto poczytać co wokalista i gitarzysta David Cooke opowiada o czasach największej prosperity NWOBHM, bo ma na jego temat dość ciekawe teorie: HMP: Rok 1983 zaczyna się od wydania przez Def Leppard "Pyromanii", w marcu ukazuje się "Power & The Glory" Saxon, a w maju Iron Maiden podbijają stawkę swym kolejnym arcydziełem "Piece Of Mind". Wydawałoby się, że nie może być lepszego momentu do założenia metalowego zespołu, tymczasem były to ostatnie podrygi dogorywającego nurtu NWOBHM - chyba nieco spóźniliście się z decyzją o podjęciu grania akurat wtedy? David Cooke: Gordon (Logan, perkusista przyp. red.) i ja byliśmy już w zespole rockowym, który miał elementy metalu, ale w pewnym sensie był to soft rock. Tak naprawdę to my nie byliśmy "lekcy" jak pozostali członkowie zespołu (niech pozostaną bezimienni), którzy mieli własne wizje w dążeniu do celu. Graliśmy regularnie w Liverpoolu i wszystko było w porządku, ale w zespole było sporo egoizmu (zwłaszcza mojego), choć nie zamierzaliśmy się wyłamać. Robespierre był naszym tajnym projektem pobocznym, reszta chłopaków nie byłaby zbyt szczęśliwa gdyby dowiedziała się o nim. To był bardziej projekt studyjny niż cokolwiek innego. Chcieliśmy sprawdzić, czy możemy to zrobić. Nie kalkulowaliście więc, a zważywszy ogromne zainteresowanie metalem w Anglii jeszcze rok czy kilka miesięcy wcześniej trudno było przewidzieć, że praktycznie z dnia na dzień nie będzie dla kogo grać, a masowa publiczność zainteresuje się już czymś innym, akurat będącym na topie? W Liverpoolu w tym czasie rock i metal były bardzo słabe pod względem popularności. Wszystko było nową falą i punkiem. Gordonowi i mnie w każdym razie chodziło o muzykę.

Nie mieliśmy ambicji ani rojeń o wielkości. Bawiliśmy się świetnie, robiąc te wczesne dema, wszystko było dla nas dodatkiem. Po tym, jak ta mała scena rockowa zanikła, próbowaliśmy innych rodzajów muzyki z różnym skutkiem. Poza tym w naszym życiu były inne aspekty poza muzyką. Narzeka się obecnie na poziom obecnych mediów, ale przecież już na początku lat 80. prasa robiła ludziom wodę z mózgów, nieustannie kreując nowe nurty czy muzyczne zjawiska, by równie szybko skazać je na zapomnienie, bo lansowano już coś nowego, jeszcze "lepszego" i szybki upadek NWOBHM jest również skutkiem takiego podejścia. Wydaje się prawie pewne, że cały ten ruch został stworzony dla korzyści kilku wybranych zespołów, reszta to był tylko dodatek. Kiedy duże zespoły osiągnęły wymagany poziom, pozostałe zostały wyrzucone do śmietnika przez media, za wyjątkiem magazynu "Kerrang!", który mocno wspomagał też te mniej popularne zespoły. Skoro już o tym mówimy, to będąc wtedy w środku tego wszystkiego musiałeś też pewnie zastanawiać się nad krótkowzrocznością wytwórni płytowych, szukających przede wszys tkim jak najszybszego zysku, nie patrzących na artystyczny potencjał danego zespołu? Weźmy taki Fist: MCA szybko się ich pozbyli, a przecież ich drugi longplay był znacznie lep szy, ale wydał go już niezależny Neat. Jeszcze kilka lat wcześniej wyglądało to jednak nieco inaczej, bo choćby Genesis dostali kilka szans, nikt nie skreślał ich po dwóch-trzech słabo sprzedających się płytach, dzięki czemu stali się w końcu wielką gwiazdą? Cóż, wszyscy myśleliśmy, że jesteśmy gotowi,

Wojciech Chamryk, Sandra Rozwalka

Foto: Robespierre

ROBESPIERRE

113


aby wstrząsnąć posadami świata, bez potrzeby pracy nad sobą i rozwoju. Byliśmy młodzi i naiwni. W największych wytwórniach były bardzo popularne zespoły, które wywalano, gdy wydawało się, że mają już niewiele kreatywności. Wiedząc to, co wiem teraz, jeśli jest coś gorszego niż "co nie czyni tego wielkim", to tak naprawdę "czyni to wielkim". Skąd pomysł na nazwanie zespołu Robespierre? Interesowaliście się historią, stąd ten wybór, tym bardziej, że osobnik ów był jedną z krwawych legend rewolucji francuskiej? Przecież Anglicy nie przepadają za Francuzami i vice versa - ta nazwa miała więc pewnie też również nieco ironiczny wydźwięk, tym bardziej, że Robespierre, nim sam zginął pod gilotyną, skrócił o głowę sporo swoich rodaków? Jako dziecko oglądałem w telewizji "Rodzinę Addamsów". Mieli kuzyna Robespierre'a, a mój tata uważał to za zabawne. Później dowiedziałem się kim i czym był. Interesuję się historią, głównie sztuką i renesansem. Myśleliśmy, że to dobre nazwa, chociaż wielu Anglików nie potrafi jej poprawnie wypowiedzieć! Nie da się też nie zauważyć, że francuskie nazwy były u was dość popularne, bo działał też, i to z powodzeniem choćby Marseille, zresztą nawiasem mówiąc również zespół z Liverpoolu? Marseille był świetnym zespołem, a Liverpool był z niego dumny. Francuskie związki były tylko zbiegiem okoliczności. Co więc było pierwsze, nazwa czy kompozycja "Robespierre"? To tylko jeden z utworów, które nagraliście w roku 1983, ale nie dość, że nie udało wam się dzięki tym kasetom podpisać kontraktu, to nawet nie zdecydowaliście się na samodzielne rozprowadzanie tych nagrań, tak jak czyniło to wtedy wiele innych zespołów? Planowaliśmy zespół, nadaliśmy mu nazwę Robespierre, a utwory poszły w jego ślady. Nigdy niczego nie realizowaliśmy, ponieważ robiliśmy to tylko dla siebie. W każdym razie wydawało się nam to czymś totalnie niszowym. Jednak po latach udostępniliście te nagrania, dzięki czemu ukazały się na kompilacji "Die You Heathen, Die!" - to dzięki tej płycie reaktywowaliście się, bo jakoś nie wierzę, że przez blisko 30 lat zespół był cały czas aktywny, skoro nie nagrywaliście, nie graliście koncertów? Wydanie tej kompilacji z pewnością zainspirowało nas do reaktywacji. Gordon i ja mamy wspaniałą relację, która z czasem stała się jeszcze bardziej silnia. Nadajemy na tej samej fali, zaczęliśmy pisać i nagrywać dema, gdy tylko album "Die You Heathen, Die!" został wydany. W dużym stopniu można powiedzieć, że istniało wyraźne, publiczne zapotrzebowanie, na naszą nową muzykę.

Tę koncertową absencję przełamaliście dopiero niedawno, na czwartej edycji festiwalu Brofest. Występujecie od tego czasu częściej, czy też życie w trasie to nie wasza bajka, wolicie pracę w studio? Chcielibyśmy zagrać więcej koncertów, ale zaproszenia, jakich spodziewaliśmy się po wydaniu "Garden Of Hell", nie nadchodziły. Przed świętami Bożego Narodzenia zagraliśmy niewyróżniający się niczym koncert, który poszedł dobrze. Zagraliśmy jako trio w przeciwieństwie do Brofest, gdzie graliśmy w czwórkę. Lubimy pracę w studio, ale granie własnej muzyki przed publicznością to jednak coś zupełnie innego. Od niedawna macie też w składzie Rogera Clegga - nowego basistę, chociaż żaden z niego żółtodziób. Znaliście się pewnie już wcześniej i tak trafił do składu Robespierre? Gordon znał go bardzo dobrze, ponieważ przez wiele lat grali w zespole punkowym. Był to dla nas naturalny wybór, nie tylko ze względu na jego zdolności, ale także osobowość, bo pasuje tu idealnie i uwielbiamy go. Album "Reign Of Terror" zapowiadaliście już od jakiegoś czasu i wreszcie jest, ale pod innym tytułem, brzmiącym "Garden Of Hell" - skąd ta zmiana? Ten nowy wydaje się równie mroczny, a zarazem znacznie bardziej uniwer salny? Naprawdę było kilka powodów. Utwór "Reign Of Terror" został wyrzucony. Ponadto, jeśli wygooglujesz Robespierre "Reign Of Terror", nie ma odniesienia do nas. Wygoogluj "Garden Of Hell", a od razu nas znajdziesz. To wszystko nowe utwory, czy też skorzystaliście z jakiś starszych pomysłów, bądź nawet całych kompozycji? To połączenie wszystkich trzech wspomnianych przez ciebie opcji. Możesz znaleźć bardzo wczesne dema kilku piosenek na YouTube. Niektóre zostały napisane od tego czasu z myślą o albumie. Kilka zostało puszczonych w ostatniej chwili. Po drodze napisaliśmy i odrzuciliśmy też kilka. Zainteresowanie "Garden Of Hell" wykazała firma Shadow Kingdom Records. To oni znaleźli was, czy też wy szukaliście wydawcy i okazało się, że to najlepszy wybór? Powiedziałbym, że "moc fanów" zawiodła nas do Shadow Kingdom. Są dla nas świetni i dziękujemy naszym fanom i wszystkim w Shadow Kingdom za umożliwienie tego wszystkiego. Wielu innych pomogło nam w drodze. Wydali wam CD i LP, płyta jest też dostępna w wersji cyfrowej. Można więc powiedzieć, że jakiś plan minimum dla Robespierre wykonaliście: przypomnienie starych nagrań, koncer towy debiut, teraz debiutancki album studyjny. I co dalej? Odejdziecie usatysfakcjonowani, że udało wam się jednak coś osiągnąć, czy też to dopiero wstęp do kolejnego etapu w historii zespołu? Mamy więcej lub mniej napisanych kawałków na następny album. Niemal wszystko się muzycznie zmieniło. Posiadanie odpowiedniego basisty sprawiło, że wszystko będzie lepsze. Mieliśmy nadzieję, że będziemy grać na festiwalach, ale to jeszcze się nie zmaterializowało. Nowe utwory będą mroczne i ponure, ale po części agresywne i brutalne. Czuję, że doświadczenie "Garden Of Hell" zrobiło nam wiele dobrego. Robespierre są daleko od swojego końca. Wojciech Chamryk, Natalia Skorupa, Paweł Gorgol

114

ROBESPIERRE

HMP: Jesteście uznawani za jednego z prekur sorów oraz czołowych zespołów NWOB HM. Dziś jednak Wasza muzyka znacząco odbiega od tego, co prezentują obecnie Iron Maiden, Judas Priest czy Saxon. Czy dziś jeszcze identyfikujesz się z tym gatunkiem? Czy czujesz się dziś częścią metalowej sceny? Tino Troy: Identyfikujemy się z wieloma gatunkami muzyki rockowej i chociaż zasłynęliśmy jako zespół nurtu NWOBHM, z pełnym przekonaniem uważam, że mamy do zaoferowania znacznie więcej. Nasze obecne utwory są lirycznie bardziej inteligentne i myślę, że wpłynęliśmy na bardziej melodyjną stronę sceny rockowej. Po narodzinach ruchu NWOBHM na świecie pojawiło się masę kapel lepszych i gorszych. I chociaż nigdy nie osiągnęliśmy tak wielkiej sławy jak kapele, o których wspomniałeś, to myślę, że cały czas tworzyliśmy dobrą muzykę. Jesteśmy dumni, że mamy swój wkład w historię rocka i metalu. Wielu dziennikarzy, krytyków a także samych fanów twierdzi, że "era NWOBHM" była Waszym złotym okresem. Czy się zgadzasz z tym twierdzeniem? Prawdopodobnie mają rację. Pewnie byśmy szli dalej tą drogą, gdybyśmy nie trafili pod skrzydła beznadziejnej agencji Fireball Management (choć moim zdaniem powinni się nazywać "Damagement"") . To oni przyczynili się do tego, że Praying Mantis się rozpadł. A właściwie to jedna konkretna osoba. Ale nie zdradzę jej nazwiska. Na początku lat 80. graliście wspólną trasę z Iron Maiden. Ten zespół, podobnie jak i Wy był wówczas wschodzącą gwiazdą brytyjskiej sceny heavy metalowej. Czy masz jakieś wyjątkowe wspomnienia z tej trasy? Czy było to coś specjalnego dla Ciebie? To było coś wyjątkowego dla obu zespołów. Daliśmy równie dobry show, jak Maiden... no, może trochę lepszy! Następne pytanie poproszę (śmiech). Zostajemy w tematach Ironów. Masz do nich jakiś żal, że podwędzili Wam Douga Halla Waszego inżyniera dźwięku? Nie, nie żywimy urazy. Co prawda nie byliśmy z tego zadowoleni, ale taki jest biznes. Steve Harris zaoferował również miejsce w Iron Maiden naszemu ówczesnemu perkusiście Dave' owi Pottsowi, ale tamten odmówił, twierdząc, że Praying Mantis jest dużo lepszym i bardziej perspektywicznym zespołem (śmiech). Z drugiej strony w przeszłości przez Praying Mantis przewinęło się kilku byłych członków Maiden Mianowicie byli to Ś.P. Clive Burr, Dennis Stratton, a także mieliście krótki epi zod z Paulem Di'Anno na wokalu. Jak wspominasz tych gości i współpracę z nimi? Dennis, Paul i Clive nie pasowali do kierunku, w którym Iron Maiden potem poszło. Ale Iron Maiden nie osiągnąłby niczego i nie byłby tam, gdzie jest dziś, gdyby nie ich pierwszy album i udział tych trzech gości w jego nagraniu. Gdy zawiesiliśmy działalność Praying Mantis, razem z Clivem założyłem grupę Stratus. Projekt ten istniał krótko i grał typowy AOR. Następnie w 1990r. pewien dość popularny rockowy DJ z Japonii wpadł na pomysł, by w dziesiątą rocznicę powstania sceny NWOBHM powołać do życia ponownie Praying Mantis z Dennisem i Paulem w składzie. Dennis pozostał w naszej kapeli przez kolejne 15 lat. Paul kontynuował ze swoim zespołem o nazwie Killers po nagraniu albumu "Live At Last". Ostatni koncert Clive'a z nami został wydany na DVD "Captured


Wyglądacie jak para modliszek Fanom klasycznego heavy metalu z początku lat 80-tych, zwłaszcza tego w brytyjskim wydaniu nazwa Praying Mantis nie powinna wydawać się obca. Nie powinna z oczywistego powodu. Na samym początku wspomnianej dekady, zespół ten był wymieniany jednym tchem obok takich grup jak Iron Maiden czy Saxon. Później przez niezbyt przyjazne zbiegi okoliczności, zespół zawiesił działalność na kilka, a po powrocie ich muzyka zaczęła znacznie odstawać od metalowych kanonów. Tak jest do dziś. Należy jednak pamiętać, że przez tą grupę przewinęły się tak ważne postacie dla metalowej sceny jak Paul Di'Anno, Clive Burr czy Dougie White. Trochę o starych czasach opowiedział nam lider zespołu Tino Troy. Alive In Tokyo City". W tym czasie zaczęły się u niego pojawiać pierwsze oznaki choroby, która niestety nam go zabrała z tego świata. W waszej karierze mieliście długą przerwę w latach 1983-1991. Był to okres największego rozwoju szeroko pojętej muzyki metalowej oraz wielu odmian rocka. Nie sądzicie, że gdyby nie ta przerwa, moglibyście być dzisiaj w zupełnie innym miejscu? A jak myślisz? Cały czas za to pokutujemy i mamy poczucie wielkiej straty. Ale staram się o tym nie myśleć i żyć dniem dzisiejszym.

stałego wokalisty. Cóż, nie możemy nikogo zatrzymać na siłę. Fakty wyglądają następująco. Jeśli nie możesz zarobić na swojej muzyce, nie utrzymasz siebie ani rodziny. Muzycy, którzy decydują pójść tą drogą muszą przede wszystkim patrzeć na swój własny interes. Jeżeli ktoś nie ma rodziny i nie

harmonii. Jak na dzień dzisiejszy sklasy fikowałbyś swoją twórczość? Mogę z dumą powiedzieć, że to melodyjny rock w najlepszym wydaniu. Czy jesteś zadowolony z brzmienia tego albu mu? Dla mnie najlepiej wyprodukowany album w dyskografii Praying Mantis. Tak i dziękuję za Twoją opinię. Oczywiście zarówno Andy, jak i ja zawsze staramy się wznosić na wyżyny swoich możliwości. Jakie macie plany odnośnie promocji albumu? Będziemy starali się zagrać wiele koncertów w jak największej ilości państw. Zaczynamy w 2019 roku. Ogólnie album "Gravity" daleki jest od stylistyki metalowej, jednak w otwierającym utworze "Keep it Alive" możemy usłyszeć kilka heavy metalowych partii. Czy to było zamierzone? Oczywiście, że było to zamierzone, nie ma w tym ani grama przypadku. Wszechstronność to nasz atut, a w czasach, gdy większość ludzi słucha muzyki za pomocą internetowego streamin-

A co się w ogóle z Tobą działo przez te lata. Jak już wspomniałem, założyłem Stratus. Próbowałem też zakładać zespoły z różnymi znajomymi muzykami, ale zazwyczaj nic konkretnego z tego nie wychodziło, grałem też w kilku cover bandach. Nie mogłem liczyć na pieniądze z grania, zatem musiałem podjąć pracę. W tym czasie też wyłysiałem (śmiech). W 1987 na krótko żeście wrócili do świata żywych, by zagrać jeden koncert. Czemu nie udało się Wam wtedy wrócić na dobre? Nie byłem wtedy w stanie zebrać stałego składu. Po reaktywacji na początku lat 90. zyskaliście ogromną popularność w Japonii. Jak myślisz, dlaczego akurat ten kraj jest chyba jedynym miejscem, gdzie naprawdę Praying Mantis jest postrzegane jako gwiazda pierwszego forma-tu. Bo jesteśmy kurewsko dobrym bandem, a Japończycy jako jedyni to dostrzegli (śmiech). Często koncertujecie w Kraju Kwitnącej Wiśni. Czy widzisz jakieś różnice między tamtejszymi fanami, a Waszymi słuchaczami z Europy czy obu Ameryk? Główna różnica jest taka, że Japończycy dużo większą wagę przykładają do szczegółów. Są w stanie zauważyć każdy dźwięk, który odbiega od studyjnej wersji danego utworu. A z innych kwestii, to muszę przyznać, że bardzo doceniają to, co im dajemy. W zamian często dostajemy od nich różne prezenty. W swojej karierze współpracowałeś z kilkoma znakomitymi wokalistami, takimi jak Dougie White, Bernie Shaw czy John Solman. Jak oce niasz swoją współpracę z każdym z nich? To wielki zaszczyt pracować ze wszystkimi wspomnianymi muzykami. Pozostajemy w kontakcie i mam nadzieję, że jeszcze kiedyś coś razem zrobimy. Mieliście jednak problemy ze znalezieniem

Foto: Talie Rose Eigeland

chce jej zakładać to w porządku. Może się bawić w muzykowanie. Jeżeli chcesz jednak połączyć obie rzeczy to najpierw jako muzyk musisz odnieść sukces, dopiero myśleć o założeniu rodziny. Tak to niestety wygląda w praktyce. Skąd w ogóle się wzięła Wasza nazwa? ("praying mantis" to po angielsku "modliszka" przyp. red.) Kiedy na samym początku istnienia grupy występowaliśmy pod nazwą Junction, na jednej z prób nasz pierwszy wokalista Stan Cunningham śpiewał, a my dla jaj gestami rąk wykonywaliśmy ruchy typu "doo-be-do-wah". Stan przestał śpiewać, wybuchnął śmiechem, ze swoim mocnym charakterystycznym kumbryjskim (Kumbria to region na pograniczu Anglii i Szkocji - przyp. red) akcentem powiedział: "Wy dwaj wyglądacie jak para modliszek". Reszta historii jest znana.

gu, dobrze jest mieć piosenkę na każdą okazję. "Mantis Anthemn" rozpoczyna się melodią przypominającą hymn obecnie Rosji, a dawniej ZSRR. Czy to podobieństwo jest zamierzone, przypadkowe, a może to tylko moje uczucie? To akurat nie było zamierzone, ale może przekona do nas niektórych Rosjan. Być może i ja byłem Rosjaninem w poprzednim wcieleniu. Powiedz coś o tekstach utworów na albumie "Gravity". Teksty są ważną częścią muzyki i zawsze staramy się o tym pamiętać. Dobry temat zawsze się znajdzie. Dziękuję bardzo za wywiad. Pozdrowienia z Polski Również dziękuję. Planujemy zagrać dla naszych polskich fanów w 2019 roku. Czekamy również na Ciebie.

Rok 2018 przynosi nam nowy album Praying Mantis pod tytułem"Gravity" z bardzo melodyjną muzyką pełną klawiszy i gitarowych

Bartłomiej Kuczak

PRAYING MANTIS

115


Ballady mogłabym śpiewać całymi dniami!Trzy słowa: serce, dusza i pasja Szczerze mówiąc, kiedy nadarzyła się okazja przeprowadzić wywiad z Solstice, liczyłem na rozmowę z Richem Walkerem, który jednoosobowo kieruje tą instytucją od samego początku istnienia. Tymczasem wokalista Paul Kearns jest nowym, choć bardzo cennym nabytkiem, więc pewne tematy musiały zostać pominięte. Mimo to nie żałuję, gdyż okazał się prawdziwą kopalnią informacji, barwnych opinii i natchnionych myśli. Zero gwiazdorzenia, czy sztuczności - tylko szczerość, pasja i miłość do metalu. Oto Paul, a zarazem Solstice w pigułce. Przekonajcie się sami, czytając wywiad i słuchając najnowszego, doskonałego albumu Brytyjczyków - "White Horse Hill". HMP: Twój staż w zespole jest względnie krótki. Opowiesz nam, jak poznałeś Richa Walkera? Paul Kearns: Po raz pierwszy spotkałem go w 1999 roku. O ile dobrze pamiętam, Solistice grał koncerty z Primordial. Mieszkałem wówczas z Alanem i Ciaranem (muzykami Primordial - przyp. red.), samemu będąc członkiem Arcane Sun. Richa poznałem poprzez nasze zespoły. Byłem fanem Solstice od momentu usłyszenia ich demo, lecz nie widziałem ich na żywo. Pewnego razu Rich zadzwonił na nasz telefon domowy (nikt z nas nie miał wówczas komórek) i ja odebrałem, miałem więc okazję zamienić z nim kilka słów. Potem poszedłem na backstage przed ich występem w Dublinie i chwilę porozmawialiśmy w cztery oczy. O ile

dzo jarałem się ówczesną angielską sceną doom/ death... Poza tym uwielbiałem Solitude Ateurnus i pierwszy album norweskiego Godsend, więc strasznie spodobał mi się sposób w jaki Rich i spółka połączyli estetykę sceny angielskiej lat 90. z czystymi wokalami, podczas gdy wszyscy inni tylko growlowali. Podobały mi się ich duże albumy, lecz najbardziej lubię "Halcyon" - mini-album z 1996 roku. Czy miałeś tremę zgłaszając się na casting? W Solstice za mikrofonem stało paru naprawdę doskonałych wokalistów. Oczywiście, że tak! Nigdy nie byłem pewnym siebie wokalistą. Dawno temu, w młodości, w swoim pierwszym zespole głównie growlowałem, a to jest zupełnie inna rzecz. Nie musisz

miał dość wyjątkowy głos, a Simon był bez wątpienia bestią na wokalu... Ale wciąż, gdy zapytasz kogokolwiek o Solstice, to Rich będzie tym, o kim najprawdopodobniej wspomną. To sprawiło, że całe to przeżycie było mniej przytłaczające. Wypominasz swój brak doświadczenia, ale twoje wokale na "White Horse Hill" są znakomite! Powiedziałbym, że jesteś pewnie moim ulubionym wokalistą Solstice! Gdzie skrywałeś przez te lata swój głos? Wow! Dziękuję. To bardzo miłe. Już od pierwszego dnia pragnąłem jedynie dodać swój głos do muzyki, którą uważam za zdumiewającą, i oddać jej sprawiedliwość. Jeżeli zaś chodzi o to, jak wyglądało moje życie przed Solstice, to przez większość czasu byłem nieaktywny. W 1999 roku wydałem album z Arcane Sun, który był mieszanką doom/death metalu. Został relatywnie ciepło przyjęty, lecz zespół rozpadł się w 2000 roku, podczas nagrywania jego następcy. W najlepszych momentach był to chaotyczny zespół, który w dodatku związał się z nienajlepszą stajnią. W tym wypadku dwa minusy dały minus. Później niewiele robiłem. Udzielałem się na demo z projektem The Pale Fall w 2005 roku, który grał coś w rodzaju prog/doom. W 2009 roku nagrałem demo kawałka dla włoskiego doom metalowego Void Of Silence, lecz koniec końców wybrali kogoś innego. Jakoś koło 2010 roku zrobiłem parę utworów z kumplem w Oslo, coś w rodzaju mrocznego popu. Wrzuciliśmy tylko parę kawałków na YouTube. Nazywaliśmy się Pieta, lecz był to jedynie domowy projekt. Kiedy szedłem na casting do Solstice w 2011 roku mijało ponad 10 lat, od kiedy byłem w sali prób z jakimkolwiek zespołem. Uwierz mi, doświadczyłem swego rodzaju szoku kulturowego. Czy masz jakieś muzyczne zaplecze? Na "White Horse Hill" pokazujesz, że dajesz radę i w materiale czysto metalowym, i w folkowych balladach. Nic formalnego. Kiedy byłem nastolatkiem robiłem death metalowe wokale. Pierwszą kompozycją, jaką wykonałem z zespołem, był cover Deicide. W tamtych czasach tylko growlowałem, lecz z czasem zacząłem coraz częściej śpiewać czysto. Jak już wspominałem, w latach 2000-2011 nie śpiewałem w niczym, poza paroma piosenkami w domowym studio.

Foto: Solstice

pamiętam, nabijał się z tego, jak byłem ubrany (śmiech)! W 2003 roku skończyłem z graniem muzyki i przeprowadziłem się do Norwegii. W 2011 roku Solstice miał koncertować w Oslo, lecz odwołali wydarzenie tydzień wcześniej z powodu odejścia wokalisty. Ogłosili, że przyjmują zgłoszenia na casting i pomimo tego, że nie grałem z nikim przez ponad 10 lat, pomyślałem: "jebać to", i się zgłosiłem. Reszty można się domyśleć, skoro wciąż jestem w zespole. Czyli dobrze znałeś muzykę Solstice przed dołączeniem do zespołu? Tak. Jeżeli się nie mylę, to odkryłem Solstice poprzez ich promo "Neither Time Nor Tide", na które natrafiłem wymieniając kasety w 1993 roku. Nigdy nie słuchałem typowego doom metalu jak Candlemass, czy Saint Vitus, ale bar-

116

SOLSTICE

przejmować się tonacją, czy fałszowaniem. Twoim jedynym zmartwieniem jest niezrobienie z siebie głupka na scenie. Przed Solstice nigdy nie śpiewałem czysto, więc było to onieśmielające. Szczerze mówiąc, dorobek poprzednich wokalistów Solstice nie sprawił, że byłem bardziej nerwowy. Solstice nigdy nie był zespołem, w którym nacisk kładziony jest na wokal. Zważywszy na ilość członków, w tym wokalistów, którzy zmieniali się (z wyłączeniem Richa Walkera, który był jedyną stałą), wydaje mi się, że jest to jeden z nielicznych zespołów, w którym to nie wokalista determinuje brzmienie. Kiedy ludzie myślą o Solstice, to myślą o Richu. Jestem przekonany, że wciąż tak jest. Więc uważam, że luka, którą miałem wypełnić, nie była tak duża, jak miałoby to miejsce w przypadku ustatkowanego zespołu. Prawda, Mozz

Który z utworów na nowym albumie był dla ciebie najtrudniejszy? Czy jesteś z któregoś szczególnie dumny jako wokalista? Pfff, naprawdę nie wiem. Może "Under Waves Lie Our Dead", ponieważ był to ostatni kawałek, jaki nagraliśmy, i ciężko było go skleić. Jest najdłuższy, a także ilość powietrza, jaką muszą wygenerować twoje płuca, aby to zaśpiewać, jest absurdalna. Z drugiej strony "To Sol A Thane" jest utworem, w którym większość partii jest wyżej niż w moim rejestrze. Wydaje mi się, że mam trochę za niski głos dla tego rodzaju muzyki i ten kawałek jest dla mnie trochę męczący. Jest to także kolejny niszczyciel płuc, z długimi liniami i zwrotkami. Ale szczerze, żaden z nich nie sprawia, że jestem z siebie dumny jako wokalista. Kiedy słucham tych utworów, słyszę, iż w paru miejscach zabrakło mi umiejętności. Mam jednak nadzieję się rozwinąć tak, by na następnych nagraniach móc zrobić więcej. Nie zrozum mnie źle, jestem dumny z wokali, jako fragmentu całokształtu jakim jest album. Mam nadzieję, że mój śpiew jest wystarczająco dobry, żeby wpasować się do muzyki, którą uważam za absolutnie wyjątkową. A co do techniki, to uważam, że jestem bardzo przeciętny. Osobiście


chciałbym być lepszy w oddawaniu emocji i sposobie ich dostarczania. Uważam, że moje braki w naturalnym talencie jestem w stanie zastąpić sercem, duszą i pasją. To jest dla mnie i tak ważniejsze. Perfekcja jest dla maszyn i naprawdę uważam, że błędy są ludzkie i piękne. Byle z nimi nie przesadzić. Jak funkcjonuje zespół taki jak Solstice? Czy spotykacie się, razem piszecie, gracie? Cóż, ja mieszkam w Dublinie, a reszta w UK, więc spotykamy się rzadko, a wspólne próby odbywają się sporadycznie. Nie jest łatwo, kiedy rzeczywistość wchodzi ci w paradę, ale reszta zespołu spotyka się raz czy dwa w tygodniu. Staram się przyjeżdżać najczęściej, jak się tylko da, niestety bywa z tym różnie. Pracuję jako handlowiec dla zespołów na trasie, więc bywa, że jestem poza domem dłużej niż dwa miesiące. Na przykład, w zeszłym roku pracowałem dla Anathemy i byłem w drodze ponad dwa miesiące. Za parę dni wyjadę z Primordial na trzy tygodnie. Jeżeli chodzi o proces komponowania, to Rich zajmuje się większością, lecz pracuje bardzo powoli, skrupulatnie, jak to perfekcjonista. Kiedy zarys utworu jest gotowy, wtedy cały zespół rozpoczyna nad nim pracę. Zaczynam myśleć nad partiami wokalnymi i melodiami i wysyłam różne wersje do Richa, zanim nagram je w studio. Jeżeli chodzi o tworzenie nowej muzyki, to nie postępuje to u nas zbyt szybko.

że wszystkie takie są. Ludzie mają tendencję do nostalgii i wspominania, jak to kiedyś było lepiej - a niektóre rzeczy były do dupy wtedy, a teraz są lepsze. Tak po prostu jest. Na pewno kwestie takie, jak załatwianie koncertów za granicą, festiwale, są teraz łatwiejsze. Znacznie lepsze. I dobrze. Odrzucanie wszystkich dobrodziejstw, którymi dysponujemy teraz, byłoby kontrproduktywne. Po prostu chciałbym, żeby więcej ludzi przyjmowało szerszą perspektywę i na pierwszym miejscu stawiało naprawdę istotne kwestie. Chodzi mi o to, że posiadanie eleganckich i fajnie wyglądających zdjęć z koncertu, czy zdjęć zespołowych, które można wrzucić na profil społecznościowy, nie powinno być ważną częścią grania w zespole... a jednak dla niektórych bywa... Zdaje się, że wyznajecie bardzo podobne ideały, co wspomniany wcześniej Primordial. O człowieku... Znam ich od tak dawna. Lata temu wraz Alanem i Ciaranem wynajmowali-

torzy, którzy byliby nami zainteresowani, to bardzo chciałbym o tym wiedzieć. Byłbym szczęśliwy móc zagrać na festiwalu jak Metalmania. Skoro mowa o oldchoolowcach, to ostatnio byłem na jednym koncercie i zauważyłem, że mało kto był ubrany na metalowo, czy choćby na czarno. Nie oceniam nikogo przez pryzmat ubrania, ale trochę tęsknię za czasami, kiedy kultura metalowa była bardziej… wizualna. Czyżby zanikała? Czy masz opinię na ten temat? Naprawdę? Nie mogę powiedzieć, żebym coś takiego zauważył. Czy był to jakiś hipsterski koncert metalowy? Bo jeśli tak, to nie przejmuj się - tacy ludzie nie są zazwyczaj w nic zaangażowani, patrzą tylko, co jest w danym momencie na topie. Moda jest cykliczna. Więc taki rodzaj lustrzanych ćpunów z pustymi sercami będzie nosić czerń, jak wróci do mody w następnym sezonie, czy coś. Lubię fakt, że przez lata

Teksty na "White Horse Hill" są naprawdę unikalne. Czy napisanie ich wymagało specjalnych przygotowań? Ha, nie! Wystarczyła znajomość angielskiego. Według mnie, idealny tekst niesie za sobą jakąś piękną wiadomość przy użyciu bardzo prostego języka. Jest to coś, co pragnę osiągnąć od wielu lat. Wydaje mi się, że tekst do "For All Days, And For None" jest najbardziej zbliżony do mojego ideału. Podziwiam wasze oldschoolowe podejście do grania. Jesteście szczerzy, autentyczni, czyści. Dzięki temu "White Horse Hill" brzmi naprawdę unikalnie. Słuchając go łatwo poznać, że nie ma w tej muzyce ani krzty pozerstwa. I jest to dla nas bardzo ważne. Fajnie jeżeli inni są w stanie to także zauważyć. Nie dlatego, że chcemy pochwały i poklepania po plecach, lecz dlatego, że miło jest mieć świadomość, iż są ludzie, którzy czują to samo. Szczerość jest bardzo ważna. Czasem widzę, jak brakuje jej niektórym muzykom. Są zespoły, które zasmakowały sukcesu i ulegają kultowi samych siebie, zamiast tworzyć muzykę, ponieważ ją kochają. Bardziej interesują ich lajki na Facebooku pod żenującymi postami, czy bzdury na Twitterze. To straszne. Nie mówię, że wszyscy ci ludzie stracili sens tego, co naprawdę powinni robić, ale ich twórczość przez to staje się monotonna i ginie w próżni ego. Muzyka, sztuka, twórczość, wyzwanie - uważam, że ludzie czystego serca utożsamiają się z tymi elementami. Introspekcja. Samoświadomość. Tych także często brakuje. Jak wspomniałem wcześniej, czuję, że muzycy wpadają w pułapkę podziwiania tego, co stworzyli, zamiast myśleć o tym, co jeszcze mogą zrobić. Czy jako zespół oldschoolowy odrzucacie wszystko, co mają do zaproponowania nowoczesne technologie, czy też próbujecie znaleźć balans między tym, co nowe oraz stare? Och, preferujemy balans. Bez wątpienia. Miło jest spoglądać w przeszłość i oddawać się wspominkom, lecz ważne, by mieć odpowiednią perspektywę. To, że niektóre rzeczy wyglądają gorzej w porównaniu do przeszłości, nie znaczy,

Foto: Solstice

śmy mieszkanie. Alan i ja załatwiliśmy pierwszy koncert Primordial z moim starym zespołem dawno, dawno temu, kiedy wyszło ich demo. Znam ich od zawsze. Właściwie to za dwa dni wyjeżdżam z nimi na ich trasę koncertową po Europie. W 2019 roku macie wydać "The Plough & The Forge". Czy możesz nam zdradzić, czego możemy spodziewać się po tym albumie? Jeśli mam być szczery, to dopiero od ciebie dowiedziałem się, że album ma się nazywać "The Plough & The Forge". Nigdy też nie słyszałem tego tytułu! Oto Solstice w pigułce (śmiech)! Prawdę mówiąc wątpię, czy wydamy cokolwiek w 2019 roku. Czy macie jakieś plany promocyjne, zabukowane koncerty lub festiwale? Na pewno wielu doomsterów i oldchoolowców chciałoby zobaczyć was na żywo. Oglądałem kilka filmików na YouTube i wypadacie znakomicie! O kurwa, mam nadzieję, że będziemy więcej koncertować. Według mnie koncertów jest zdecydowanie za mało. A Polska? Chciałbym zagrać tam koncert. W Polsce byłem tylko, gdy pracowałem wraz z zespołami na ich trasach koncertowych, ale naprawdę mi się tam spodobało. Scena i społeczność metalowców wydają się być pełne życia. Jeżeli byliby jacyś promo-

bycie metalem oznaczało odrzucenie mody, było znakiem, że kosmetyka nie jest najważniejsza. To jeszcze nie koniec! Nie chcę wchodzić w politykę, ale czy myślisz, że Brexit odbije się na brytyjskiej scenie muzycznej? Nie wydaje mi się, żeby miało to na nią wpływ. Jeżeli tak się stanie, to wydaje mi się, że muzycy będą się starali zrobić tak, jak w Norwegii, chociaż nie ma tu porównywalnych możliwości ekonomicznych ani odpowiedniej infrastruktury (żyłem w Oslo przez 11 lat, więc wiem, co mówię). Nie wydaje mi się, żeby Brexit był to dobry dla UK czy Europy. Byłem bardzo zaskoczony, że ludzie zagłosowali za nim. Wydaje mi się, że wielu ma wątpliwości, czy dobrze zrobili. Mam wrażenie, że wiele osób chciałoby cofnąć czas i zagłosować inaczej. Żegnam się i mam nadzieję, że jeszcze będzie okazja pogadać! Trzymaj się i nie daj się! Dziękuję za pytania i zainteresowanie. Może kiedyś zobaczymy się w Polsce na jakimś koncercie. Adam Nowakowski Tłumaczenie: Paweł Gorgol

SOLSTICE

117


Na nowo Może się mylę i są tysiące fanów metalu na całym świecie, którzy są wkurzeni, że nagrywaliśmy ponownie ich ulubiony album, ale mam więcej niż podejrzenie, że tak nie jest - mówi wokalista Ravage Alec "Al Ravage" Firicano. I faktycznie, o pierwszej wersji ich debiutu "Spectral Rider" mało kto słyszał, a ta nowa "Return Of The Spectral Rider" rozkłada ją na łopatki: HMP: Wasz poprzedni album, "The End Of Tomorrow", ukazał się latem 2009 roku. Była już więc najwyższa pora, by wydać jego następcę i faktycznie, niedawno pojawił się. Słucham pierwszego utworu, drugiego, kolejnego... i brzmią jakoś znajomo! Co spowodowało, że postanowiliście nagrać ponownie debiu tancki album? Alec "Al Ravage" Firicano: Zdaję sobie sprawę, że ponowne wydanie nagranego na nowo naszego pierwszego albumu było dla niektórych fanów trochę dziwne, ale nie taki był nasz pierwotny zamiar. Tak naprawdę, kiedy w 2010 roku wróciliśmy z trasy albumu "The End Of Tomorrow" po Stanach Zjednoczonych, plan polegał na natychmiastowym powrocie do studia, aby nagrać pełnowymiarowy album z nowymi utworami. Niestety, ta trasa była tak nieszczęśliwa, że nasza sekcja rytmiczna wróciła po niej do domu cała w długach, byli całkowicie zrujnowani finansowo... Potrzebowaliśmy więc trochę czasu, żeby się przegrupować. Nasz basista Howie wyjechał, aby realizować swój własny projekt deathmetalowy, a nasz perkusista Pete przeniósł się do Colorado, by dołączyć do thrashowego zespołu Havok, który w tamtym czasie dużo koncertował, osiągnąjąc prawdziwy sukces i rozgłos. Następnie rozstaliśmy się z Metal Blade Records, więc nie mieliśmy wytwórni. Dokonali wielu cięć, a cały komercyjny prze-

mysł muzyczny zawalił się, więc nie był to dobry moment na nagranie i wydanie płyty, ponieważ nie było żadnej struktury, która by ją promowała. Do 2012 roku zaczęliśmy wszystko scalać, rekrutowaliśmy nowych członków i nagraliśmy kilka utworów na to, co miało być minialbumem, ale nie mieliśmy dobrze dobranych nagrań, nie mogliśmy sobie pozwolić na producenta i nie spodobało nam się to, w jaki sposób brzmiały te nagrania z samplowaną perkusją. Skończyło się na tym, że wydaliśmy dwa kawałki jako internetowy streaming i płytę do pobrania o tytule "Enter The Outbreak". Komercyjnie nie zostało to dobrze odebrane, ponieważ nie było reklamy. Nikt tego nie kupił, żadna z wytwórni nie zainteresowała się nami... więc zrezygnowaliśmy z nagrywania, wracając do grania w lokalnych pubach, dopóki nie znaleźliśmy sposobu na wydawanie muzyki tak, jak należy. Wtedy gdzieś około 2014/2015 mój brat Eli zaczął zakładać własne studio. Dołączył do speedmetalowego Seax i nagrał z nimi album, który brzmiał całkiem nieźle. Więc powiedzieliśmy: "Hej, jeśli on mógł nagrać ich, dlaczego nie może nagrać naszego nowego albumu?". Nasz perkusista Dan "The Hammer" Kowal wyjechał do Colorado (myślę, że wszyscy chcą tam mieszkać), więc musieliśmy stworzyć kolejny nowy skład i ponownie zbierać kawałki. Postanowiliśmy po prostu przejść do nagrywania i przetestować możliwości studia, które Eli stworzył,

nagrywając utwory, które znaliśmy, więc pomyśleliśmy, że będzie to doskonała okazja, aby w końcu ponownie nagrać materiał "Spectral Rider". Doszliśmy do wniosku, że nagramy go dość szybko i wydamy jako materiał bonusowy. Mieliśmy Tommy'ego G, który przez lata grał na zastępstwach, do grania na basie i zaprosiliśmy kilku lokalnych perkusistów, których znaliśmy od lat. Skończyło się na tym, że nagrywaliśmy z pięcioma różnymi bębniarzami. Pierwotny plan polegał na tym, aby dodać ten krążek jako bonusową płytę CD do kolejną pełnowymiarowej płyty, ale zanim skończyliśmy to wszystko w 2017 roku, minęło tak dużo czasu, odkąd coś wydaliśmy, że postanowiliśmy po prostu opublikować ten materiał i zobaczyć, czy ktokolwiek o nas pamięta. Dziesięć lat temu mówiłeś mi w wywiadzie, że jakość produkcji tej płyty jest "troszeczkę rozczarowująca - wielu ludzi mówi, że brzmi to za bardzo jak w latach 80., inni twierdzą, że brzmienie jest zbyt nowoczesne. Myślę, że te utwory brzmią naprawdę mocno...". "Spectral Rider" według mnie też brzmiał OK - potężnie, mocno, surowo, naprawdę heavy, skąd więc ta nowa wersja? Cóż, niektórzy ludzie lubią tę oryginalną wersję, inni nie. Za kulisami oryginalnego nagrania pojawiło się wiele problemów, które może rzutują na postrzeganie zespołu bardziej niż fanów i to, jak to widzą. Zawsze uważaliśmy, że te utwory są naprawdę mocne. Chcieliśmy po prostu lepszej produkcji, abyśmy mogli cieszyć się wszystkimi detalami. Teraz dostępne są obie wersje, więc jeśli podoba ci się bardziej ta surowa i jej retro-produkcja, możesz sprawdzić oryginał, a jeśli chcesz czegoś, w czym naprawdę możesz usłyszeć brzmienie gitary (śmiech), możesz sprawdzić tę nową wersję. Zdecydowanie były pewne fajne aspekty oryginalnej wersji, bo ten materiał zawierał przecież świetne bębnienie Phila Coyne'a, który został perkusistą technothrashowego zespołu Revocation, miał fajną okładkę Vicente Feijoo z Zarpy, ale której chyba nikt z zespołu nie lubił... Sądzę, że są to jedyne pozytywne rzeczy, które mogę wymienić (śmiech). Wydaje mi się, że zespół po prostu pomyślał, że produkcja była słaba, a że nie mieliśmy oryginalnych wielościeżkowych nagrań, więc remiks tego materiału nie był możliwy. Warto też zauważyć, że i wtedy, i dziś wiele zespołów, często bez powodzenia próbowało osiągnąć żywy, organiczny sound z lat 80., a wam to się udało? Cóż, retro-dźwięk nie był naszym zamiarem (śmiech). Jeśli możesz w to uwierzyć, cała sprawa została nagrana w pełni cyfrowo, bez taśmy. Chociaż oryginalne miksy, których słuchaliśmy, zostały skopiowane na kasety i brzmiały niesamowicie... lepiej niż ostateczny miks. Byliśmy tak wkurzeni, gdy otrzymaliśmy ostateczny miks, ponieważ mogło brzmieć o wiele lepiej, czyściej i bardziej uderzeniowo, a mimo to było coś w stylu vintage, ale było po prostu złe... Pośpieszne miksowanie i tyle problemów ze studiem skopały brzmienie tej wersji.

Foto: Ravage

118

RAVAGE

Nie rozważaliście w tej sytuacji tylko zremiksowania oryginalnego materiału, poprawienia jego brzmienia bez ponownego nagrywania tych utworów? Tak. Chcielibyśmy to zrobić, ale nasz producent Jack przeprowadził się na południowe wybrzeże USA i zniknął bez śladu. Mógłby to zremiksować, albo z tego co wiemy stworzyć nową wersję płyty. Ale wszystko, co mamy, to oryginalne miksy, a te nie są dobre. Produkcja tego albumu to długa, smutna, frustrująca historia na inny czas.


Trudno było więc oprzeć się wam pokusie jakby stworzenia tej płyty na nowo, w udoskon alonej wersji, tym bardziej, że poza pewnymi poprawkami w aranżacjach zmieniliście też kolejność utworów? To był kolejny problem z pierwszym nagraniem! Kolejność utworów nie była tą, którą chcieliśmy. Przesłaliśmy gotowy album, a wytwórnia powiedziała: "Uważamy, że "Turn The Screw" powinien być na początku". Spytaliśmy: "Dlaczego?. Odpowiedzieli: "Albumy, które otwierają się kawałkiem tytułowym, się nie sprzedają!". Kontynuowaliśmy: "Ale wtedy pierwszą rzeczą, którą ludzie usłyszą będzie piano!", Powiedzieli. "Cóż, ten jest lepszym utworem!". Nigdy wcześniej nie wydawaliśmy albumu w wytwórni, byliśmy młodzi i niedoświadczeni, więc powiedzieliśmy: "Um, OK... cokolwiek uważasz za najlepsze". Tak więc utwór "Spectral Rider" miał otworzyć album. Kiedy więc nagraliśmy go ponownie, powiedzieliśmy: wiesz co? Pieprzyć to! Wstawiamy "Spectral Rider" z powrotem jako pierwszy! Ale... potem wymyśliliśmy wstęp "Dies Irae", tak, że pierwszą rzeczą, jaką ktoś słyszy na tym albumie, są stare akustyczne gitary, tak czy inaczej (śmiech). Jesteśmy szaleni. "Father Of The Atom", też pochodzący z tamtego okresu, miał pierwotnie znaleźć się na płycie z 2005 roku, czy też wtedy tego nie planowaliście, a ten pomysł pojawił się przy przy gotowywaniu tej nowej wersji, żeby dać fanom coś więcej niż ten sam zestaw utworów? Tak, był jednym z pierwszych utworów naszego zespołu. Graliśmy go na naszym pierwszym koncercie już w 1996 roku, więc to wiekowy kawałek. Nie sądzę, że były plany nagrania go na oryginalny album, ponieważ graliśmy z innym składem zespołu. Istniał inny kawałek, który na-grywaliśmy podczas tamtej sesji, a nigdy nie zostały wydany. Nazywał się "Rite Of The Night". Nie sądzę, żebyśmy kiedykolwiek nagrali do niego wokal. Ale w 2008 roku, kiedy nagrywaliśmy album "The End Of Tomorrow", nagraliśmy "Rite Of The Night" z wokalem i wszystkim, miał być dodatkowym utworem do wykorzystania na jakimś japońskim wydaniu, ale on też nigdy nie został wydany, o ile mi wiadomo. Jest gdzieś na półce w Metal Blade i mają do tego prawa, więc prawdopodobnie nigdy go nie usłyszysz. "Father Of The Atom" było czymś, co nagrywaliśmy bonusowo jako naszą zachciankę. Powiedziałem: "Wykorzystaliśmy czterech perkusistów w tej sesji. Jest jakiś prosty utwór, który mogę wykonać na perkusji? Równie dobrze ten album może nagrać pięciu perkusistów!" Wszyscy znaliśmy ten utwór, więc nagraliśmy go dla zabawy. Jest to bardzo prosty, punk-metalowy kawałek, więc uwinęliśmy się szybko. Takie zabiegi zawsze są dość kontrowersyjne: akurat "Return Of The Spectral Rider" broni się, bo jako całość uważam tę płytę za bardziej dopracowaną i generalnie ciekawszą od "Spectral Rider", ale nie da się nie zauważyć, że zagorzali fani nie przepadają za takimi przeróbkami, nierzadko też nowe wersje - tak jak choćby zrealizowana niedawno "We Bleed Metal '17" Chastain - są znacznie słabsze od oryginałów. Wy artyści macie jednak to do siebie, że dążycie do ideału, a coś, co kiedyś nie zostało zarejestrowane w idealnej formie nie daje spokoju, budzi poczucie niedosytu czy niespełnienia? Tak, ale zawsze możesz znaleźć jakiś błąd w jednym ze swoich nagrań. Chodzi mi o to, że możemy ponownie nagrać płytę "The End Of To-

Foto: Ravage

morrow" i wprowadzić ulepszenia, ale w przypadku "Spectral Rider" było wiele rzeczy, które uważaliśmy za złe w odniesieniu do tego nagrania i wydania. To nie było nagrane i wydane podczas dobrego czasu w zespole... więc nie mam w ogóle dobrych wspomnień. Byliśmy spłukani, byliśmy nieszczęśliwi, mieliśmy się rozpaść... może... lista utworów się schrzaniła... produkcja była słaba... wstęp został zrobiony pochopnie... ludzie nie lubili tej płyty... Dlatego uważałem, że te utwory nie zasługują na taką marną prezentację. Różnica polega na tym, że tak brzmiałby ten album, gdybyśmy mieli budżet i trochę czasu, gdybyśmy byli szczęśliwi i dobrze się bawili, a nie mieli się rozpadać. Nie zniechęciliśmy się, nie używaliśmy programowanych bębnów ani nie próbowaliśmy "zmodernizować" dźwięku. W rzeczywistości wszystkie bębny są prawdziwe, a gitary dostroiliśmy do standardowego tuningu, którego nikt już nie robi, a poza wstępem nie używaliśmy żadnych klawiszy. Myślę, że jest tylko jedna nuta fortepianu na początku "Turn The Screw" i to wszystko. "Spectral Rider" nie był wielkim hitem za pierwszym razem. Został wydany w Europie, nie był wznawiany przez dziesięć lat i został zapomniany. Czuliśmy, że to byłaby szansa, aby po raz pierwszy zaprezentować te utwory fanom metalu nowej generacji, ponieważ jeśli nie mieszkali w Niemczech w 2006 roku i nie poszli na Festiwal Swordbrothers, istnieje spora szansa, że nigdy nie słyszeli o tym albumie. Może się mylę i są tysiące fanów metalu na całym świecie, którzy są wkurzeni, że nagrywaliśmy ponownie ich ulubiony album, ale mam więcej niż podejrzenie, że tak nie jest. Przypuszczam, że pewnie większości tych utworów musieliście nauczyć się od nowa, bo od lat ich nie graliście, a części składu były całkowicie nieznane, wszak część kolegów dołączyła do was już po nagraniu "Spectral Rider"? Właściwie nie. Nasza trójka, ja oraz Eli i Nick,

dwaj gitarzyści, graliśmy te utwory jako część naszego setu na żywo przez lata i na zmianę, więc mieliśmy je dobrze utrwalone. Znaliśmy je lepiej niż wtedy, gdy je nagrywaliśmy. Jedynymi, którzy nie znali tych utworów, byli perkusiści, ale szybko je przyswoili i dodali do nich swój własnego sznytu. George "GTB" Bellofatto znał większość kawałków, ponieważ był w zespole od kilku lat, ale nie chcieliśmy prosić go o zbyt wiele, ponieważ przez jakiś czas był poza zespołem i nie wrócił z powrotem na stałe. Poprosiliśmy go tylko o zagranie w dwóch utworach. Bassil był inżynierem dźwięku w oryginalnym nagraniu "Spectral Rider", więc znał utwory. Derek Jay z Seax wspomagał nas podczas kilka koncertów, więc też znał niektóre kawałki. W tym czasie myśleliśmy, że Yianni Tranxidis zamierza dołączyć do zespołu, więc ćwiczyliśmy z nim. Tak więc każdy miał pewien poziom znajomości materiału i naprawdę nie trzeba było długo czekać, aby to wszystko połączyć. Naprawdę świetnie się bawiliśmy. Myślę, że Bassil zagrał swój kawałek w jednym podejściu. To było trochę jak; "Cóż, możesz spędzić nad tym trochę więcej czasu, jeśli chcesz ...". Nagrywanie czegokolwiek z "GTB" to wielka frajda. Zawsze żartuje... Skończyło się na tym, że nagrywał też wokal, to jego głos jest we wstępie "The King Forgotten". Naprawdę nie zajęło nam wiele czasu, aby nagrać wszystkie bębny i byliśmy w zadowoleni z brzmienia, które dostaliśmy. Zależało wam też chyba na oddaniu oryginal nego klimatu tych utworów, dlatego też ponownie pracowaliście z Bassilem Silverem? Pracowaliśmy z Bassilem, ponieważ pomyśleliśmy, że fajnie byłoby zaangażować niektórych ludzi ze starej sceny. Miał kiedyś folkowo-metalową grupę Devil In The Kitchen i graliśmy z nimi wiele koncertów w połowie 2000 roku, zanim założył PowerGlove, z którego jest znany. Właściwie byłem trochę wkurzony na Bassila po oryginalnym nagraniu z powodu pewnych

RAVAGE

119


rzeczy, które się wydarzyły... Nie podobało mi się brzmienie perkusji i to, że podjął jakieś wątpliwe decyzje produkcyjne, a jego komputer się zawieszał i opóźnił wiele rzeczy... ale to było dawno temu, kiedy był licealistą i nie widzieliśmy go od około dziesięciu lat. Kiedy się pojawił, wspominaliśmy trochę, nagranie poszło świetnie, wspaniale się bawiliśmy, był totalnie profesjonalny i rozwinął się w jednego z najlepszych perkusistów powermetalowych, więc tym razem nie było z naszej żadnych zastrzeżeń. Pracowaliście w własnym studio, ale odnow iliście też współpracę z Peterem Rutcho, pro ducentem "The End Of Tomorrow" - nie szczędziliście więc czasu, pracy i środków, żeby "Return Of The Spectral Rider" był mocnym wydawnictwem pod każdym względem? Minusem było to, że mieliśmy bardzo mało pieniędzy aby przeznaczyć ja na produkcję. Na szczęście koszty były minimalne, więc trochę zaszaleliśmy i zatrudniliśmy Rutcho do masteringu. Po prostu kazaliśmy mu dodać trochę jego magii do końcowych miksów, które mieliśmy. Nie da się nie zauważyć, że jesteście obecnie z Elim i Richem znacznie lepszymi muzykami, reszta składu też reprezentuje wysoki poziom w 2005 roku nie bylibyście w stanie, mimo już sporego doświadczenia, nagrać tak dobrej płyty jak "Return Of The Spectral Rider"? Cóż, w idealnych okolicznościach moglibyśmy nagrać o wiele lepszy album. Jeśli spojrzysz na naszą demówkę "Curse Of Heaven" z 2003 roku, nieźle się na niej zaprezentowaliśmy i mieliśmy akceptowalną produkcję. Kiedy zaczęliśmy nagrywać "Spectral Rider" naszym celem było poprawienie tego przy użyciu prawdziwych bębnów zamiast zaprogramowanych. Myślę, że problemem, przed którym stanęliśmy, było to, że nagrywanie perkusji akustycznej było dla nas znacznie trudniejszym zadaniem. Naprawdę musisz mieć przyzwoity sprzęt nagrywający i spędzić trochę czasu na uzyskaniu dobrego brzmienia perkusji, a także mieć miejsce, w którym możesz ustawić wszystko tak, aby dźwięk nie zmieniał się od sesji do sesji, a wtedy tego nie mieliśmy. Z perspektywy czasu to nagranie mogło zostać uratowane przez wiele rzeczy. Jedną z rzeczy, które skazały nas na zagładę, było nasze upieranie się przy nagrywaniu prawdziwej perkusji, kiedy po prostu nie mieliśmy odpowiedniej konfiguracji, aby uzyskać dobry dźwięk. Jack Fenstermaker, który wyprodukował "Curse Of Heaven", miał ustawione parametry, które nie była dostosowane do perkusji na żywo. W dodatku kiedy nagrywaliśmy "Spectral Rider" Jack miał do czynienia z wieloma osobistymi problemami rodzinnymi, których nie byliśmy świadomi, nie miał czasu, by oczyścić ścieżkę dźwiękową bębnów, które mu przynieśliśmy, i które zrujnowały tę sesję. Sprawy przeciągały się przez miesiące. Istne piekło. Wnioski wycią-

120

RAVAGE

gnęliśmy... dziesięć lat później. Okładka też jest lepsza niż w pierwotnej wer sji - Tim Jacobus inspirował się oryginalną ilustracją, czy też zasugerowaliście mu co chcecie mieć na coverze? Dałem Timowi podstawowy zarys tego, co moim zdaniem powinno znaleźć się na okładce i pozwoliłem mu działać. Poprosiłem o wiele rzeczy, ale w zasadzie chciałem trochę grafiki dla każdego kawałka na albumie - jeźdźca, króla, martwy zombie, ducha... Jest trochę wszystkiego jeśli spojrzysz wystarczająco dokładnie. Zadziwiające było to, że był w stanie włączyć każdą ideę, którą mu podrzuciliśmy i zachować spójność tych elementów. To dość niesamowite, małe dzieło sztuki. Byliśmy z tego bardzo zadowoleni. Wydaje mi się, że zachowuje ducha oryginału, sugerując jednocześnie zaktualizowane brzmienie, które osiągnęliśmy. Kojarzy mi się on z okładką drugiego LP Grim Reaper, a wy nigdy nie kryliście, że NWOB HM jest dla was bardzo inspirującym zjawiskiem, co słychać w waszej muzyce od samego początku? Pewnie. Myślę, że NWOBHM odpowiada za wiele gitarowych harmonii i punkową postawę niektórych gitarowych riffów, ale także wokali. Zaczęliśmy od słuchania takich zespołów jak Iron Maiden, a następnie oczywiście Saxon i Grim Reaper, Def Leppard i Samson, więc wiele z nich znajduje się w DNA tego, co robimy. Wokalnie bardzo mało wokalistów może dorównać Steve'owi Grimmett'owi. Nikt nie może tak naprawdę śpiewać jak on, może z wyjątkiem Bruce'a Dickinsona z około 1982 roku, czy Michaela Kiske czy coś takiego. Ma całkiem niezwykły falset - i nadal tak jest, pomimo ostatnich problemów ze zdrowiem. Widziałem go kilka lat temu na festiwalu i był niesamowity. Takie powroty do przeszłości są przyjemne i jak widać dają sporo satysfakcji, ale nasuwa się pytanie co z kolejnym, już w pełni pre mierowym, materiałem Ravage? Pięć lat temu zasygnalizowaliście go nowymi utworami z singla "Enter The Outbreak" - doczekamy się jego kontynuacji? Prawdziwym zaskoczeniem jest to, że niedługo wydamy minialbum. Mam nadzieję, że w tym miesiącu przed wyjazdem na naszą europejską trasę. Będzie miał cztery zupełnie nowe kawałki i cover utworu lokalnego zespołu My Pet Demon, z którym graliśmy na początku 2000 roku. Nosi tytuł "The Derelict City" i będzie zawierał kilka utworów, które pojawią się poźniej na podwójnym albumie, nad którym obecnie pracujemy. Naciskamy, aby to zakończyć, tak jak mówimy. Grafika i program są gotowe, ale w planach jest wysłanie go do tłoczenia i wydanie bardzo ograniczonej edycji płyty do sprzedaży na naszej europejskiej trasie oraz na Headbangers Open Air Festival, który gramy pod koniec lipca. Kiedy w sierpniu wrócimy z Europy, zamierzamy nagrać pozostałe utwory i znaleźć wytwórnię, która wyda nowy podwójny album... lub dwa albumy... lub w razie potrzeby możemy je wydać, ale w przyszłym roku powinniśmy (miejmy nadzieję) mieć nowy pełny materiał, a przynajmniej EP-kę. Nie chcę przesadzać, ale myślę, że ten trzeci album lub podwójny album będzie naszą najlepszą płytą pod każdym względem. Nad niektórymi z utworów pracujemy od lat, inne są zupełnie nowe, ale jako zbiór uważam, że to z pewnością nasza najlepsza robota. Zawsze mieliśmy na celu stworzenie klasycznego metalowego albumu, który będzie cieszył się takim samym poważaniem jak "Ride The

Lightning", "The Number Of The Beast" czy "Painkiller" itp. I choć wiem, że nie będzie się sprzedawać w milionach kopii... może nawet nie sprzeda się w tysiącach egzemplarzy... Myślę, że ten album ma potencjał... no cóż, dopóki nie zepsujemy go produkcją, wokalem czy czymś innym głupim. Myślę, że te utwory mają potencjał... zobaczymy, co każdy pomyśli za rok, a może za półtora roku, kiedy to wyjdzie. Być może jestem po prostu szalony, ale myślę, że jeśli poprawnie nagramy te utwory... z pełnym ich potencjałem, to powinien być album lub zestaw albumów, który może się utrzymać jako jeden z najlepszych metalowych albumów. Po epizodzie z Metal Blade znowu jesteście niezależnym zespołem i zdaje się, że nie zamierzacie już zmieniać tego stanu rzeczy? Istnieją zalety i wady bycia niezależnym zespołem. Jeśli istniała lub istnieje wytwórnia, która jest zainteresowana wpisaniem Ravage do jakiegoś układu, z pewnością ich wysłucham. Zawsze byliśmy niezależni, ponieważ nikt nie wykazywał zainteresowania zarządzaniem ani organizacją zespołu. Z pewnością wolałbym usiąść i pozwolić komuś na dźwiganie tych ciężarów, ale nigdy nie było to możliwe. Zawsze mieliśmy pieniądze na własne projekty, rezerwowaliśmy nasze własne programy itp., Nawet jeśli mieliśmy do czynienia z "dużą" wytwórnią, nie zaoferowano nam nawet najmniejszego wsparcia na jakiejkolwiek trasie, więc powiedzieliśmy: "Pieprzyć to" i wyruszyliśmy na naszą własną trasę koncertową. Nie było wielu decydentów w przemyśle muzycznym, którzy wierzyli w nasz zespół, więc zawsze machaliśmy ręką i mówiliśmy: "Do diabła z tym, zrobimy to sami!". Czasami to się udaje, a czasami może to prowadzić do dużych opóźnień. Ale pod koniec dnia możesz uwierzyć w siebie, bo albo robisz wszystko, aby zainwestować w siebie, dokonujesz koniecznych poświęceń aby odnieść sukces lub możesz usiąść w domu czekając na kogoś, kto do ciebie zadzwoni - ale to może potrwać bardzo długo. Powiedz na koniec, czy planujecie też wznowienia waszych koncertowych albumów z pier wszego okresu istnienia Ravage, czy też pozostaną one takimi oficjalnymi bootlegami dla waszych najbardziej zagorzałych fanów i kolekcjonerów? Właściwie nie posiadam żadnych bootlegów. Zostały one stworzone przez naszego fana, który śledził nas w latach 2001-2002, a następnie ukończył studia i zniknął. Od tego czasu nikt o nim nie słyszał. Nie wiem, ile egzemplarzy wyprodukował. Prawdopodobnie mniej niż 50, więc są niezwykle rzadko spotykane. Szkoda, że nie mam swoich egzemplarzy, ponieważ były tam fotki z tamtego okresu, ale większość tych nagrań nie brzmiała dobrze. Jeden z nich nosił tytuł "Tak, nie mamy głównego wokalisty", bo zgubiłem się wtedy w drodze na koncert, który graliśmy gdzieś w piwnicy. Więc przypadkowi ludzie trafiali do mikrofonu, krzycząc, co chcą. Chciałbym mieć kopię tego. Wiele występów w tym czasie było w piwnicach lub salach gimnastycznych, w których pogłos był tak gęsty, że nie można było nawet usłyszeć muzyki, sam po prostu krzyczałem, żeby usłyszeć muzykę. Może któregoś dnia udostępnię część materiałów audio i wideo z tego okresu jako bonusy lub jako streaming, ale nie ma wystarczającego popytu ma ich oficjalne wydanie. Wojciech Chamryk, Natalia Skorupa, Pawel Gorgol


The New Reality? Geoff Tate to legenda, ale najwidoczniej pogubił się już na dobre. Zrealizował przecież trylogię "The Key"/"Resurrection"/"The New Reality", ale zamiast ruszyć w trasę ją promującą, do końca tego roku będzie ogrywał inny materiał, koncentrując się na "30-th Anniversary Of Operation: Mindcrime". Dzieje się tak pewnie nie tylko dlatego, że jego najnowszy projekt, a "Operation: Mindcrime" Queensryche dzielą lata świetlne...: HMP: Nazwa twego obecnego zespołu nie jest zapewne przypadkowa, mając podkreślać związki z najbardziej twórczym okresem w historii Queensryche? Geoff Tate: Nazwa mojego obecnego zespołu jest również bardzo dobrze znanym tytułem, który jest znany szerzej niż moje imię. Sądowe batalie jak widać nie wyczerpały twej kreatywności, stąd pomysł stworzenia płytowej trylogii, nawiązującej rozmachem do albumów "Operation: Mindcrime" i "Empire"? Od jakiegoś czasu chciałem stworzyć większy projekt muzyczny. Podczas wędrówki przez Hiszpanię, szlakiem Camino de Santiago, zaciekawiła mnie pewna historia, dzięki której właśnie zrealizowałem tę trylogię. Zacząłem pisać podczas podróży i zaskakująco dobrze się to ułożyło. "The Key"/"Resurrection"/"The New Reality" to zdecydowanie twe największe przedsięwzięcie, tak więc musisz być z niego szczegól nie dumny? Tak, to był ogromne przedsięwzięcie. Jestem z niego bardzo zadowolony i jestem wdzięczny wszystkim muzykom, którzy razem ze mną wzięli w nim udział. Można też chyba traktować tę trylogię jako twoją odpowiedź skierowaną do tych wszystkich, którzy twierdzili, że bez Queensryche jesteś skończony? Ha! Nikt mi tego nigdy nie powiedział. W twarz pewnie nie... Nie obawiałeś się, że w czasach Spotify, interntowych singli i general nej niechęci do słuchania płyt w całości, szczególnie dłuższych i wymagających skupienia, zdołasz zainteresować słuchaczy tak ambit nym konceptem? Obawiam się tylko jednej rzeczy... klaunów! Trzy płyty w niewiele ponad trzy lata, prawie 40 utworów - to gigantyczne wyzwanie, szczególnie teraz, kiedy mało kto wydaje płyty co roku, a często bywa i tak, że zespoły milczą po kilka-kilkanaście lat, ograniczając się tylko do koncertowania? To był najintensywniejszy projekt jaki kiedykolwiek stworzyłem. Historia była głęboka i bardzo złożona, zaś sama muzyka była odzwierciedleniem tej opowieści, a przy tym bardzo trudna do wyobrażenia i wykonania.

To było dużo pracy, ale pracy, którą lubię. Wszyscy zaangażowani w ten projekt naprawdę dali z siebie wszystko. Warto zauważyć, że coraz bardziej oddalasz się w swych utworach od tradycyjnego metalu, czerpiąc zarówno z progresywnego rocka, jak i jego bardziej awangardowych czy elektronicznych odmian - nie chcesz być postrzegany jako wypalony weteran, ograniczający się tylko do obranej przed laty konwencji, śledzisz zmiany zachodzące we współczesnej muzyce? Wierzę, że od momentu zostania muzykiem cały czas ewoluuję. Muzyka dla każdego oznacza coś innego. To jest mój komentarz społeczny. Coraz większą rolę zaczyna odgrywać w twej twórczości saksofon - za czasów Queensryche nie mogłeś wykorzystywać go za często, więc teraz sobie to rekompensujesz? Podczas pisania muzyki moim instrumentem do solówek jest saksofon lub klawisze, wybór finalny podyktowany jest treścią utworu. Wolisz tenor czy alt? Masz jakichś ulubionych saksofonistów? Akurat słucham płyty "A Love Supreme" Johna Coltrane'a i myślę, że właśnie tacy nowatorzy w muzyce są, nie tylko dla ciebie, ale i całych rzesz innych artystów, niedościgłymi wzorami? Uwielbiam wszystkie odmiany saksofonu, gram na sopranie, alcie, tenorze i barytonie. Naprawdę podziwiam Hansa Dulfera i Stana Getza, to moi dwaj ulubieni saksofoniści. Planujesz pewnie trasę promującą "The New Reality" co wiąże się z problemem doboru utworów, gdyż obok historii z najnowszego albumu warto byłoby też wykonać choćby niektóre z wcześniejszych części tej trylogii? W rzeczywistości do końca 2018 roku koncertuję się i wykonuję 30-th Anniversary Of Operation: Mindcrime.

Bywało jednak wcześniej, że choćby przy okazji promocji "The Key" przeplatałeś nowe utwory klasykami Queensryche - pewnie z racji tego, że na twych koncertach nie brakuje też fanów tego zespołu, a poza tym samym pre mierowym materiałem nie udałoby się zainteresować tylu słuchaczy? Napisałem wiele piosenek przez ostatnie 37 lat i naprawdę chciałbym zagrać je wszystkie... ale oczywiście koncert trwałby całe dnie. Nie miałbym jednak nic przeciwko temu, żeby spróbować tego w przyszłości. To z racji obfitości swego dorobku różnicujesz koncerty, stąd pomysł rocznicowej trasy "30th Anniversary Show", podczas której wykonujesz w całości album "Operation: Mindcrime", dorzucając na bis kilka utworów z "Empire"? 30-th Anniversary Of Operation: Mindcrime to występ z okazji 30-lecia tego wydawnictwa, który planowałem od jakiegoś czasu. Dla wielu jest to ulubiony album i na całym świecie jest wielu ludzi, którzy nie słyszeli go na żywo. Przyszła na to pora. To nie pierwszy raz, kiedy współpracujesz na scenie ze swą młodszą córką Emily, występującą tym razem w roli Sister Mary? Tak, Emily śpiewała piosenkę "Home Again", która była na albumie "American Soldier". Emily występowała ze mną również podczas trasy, była wtedy małą dziewczynką. Teraz Emily ma swój własny zespół, który nosi nazwę Till Death Do Us Part. Mają naprawdę świetny, debiutancki album, a teraz ponownie jest ze mną w trasie, odgrywając rolę Mary w piosence "Suite Sister Mary". Masz ponoć wyłączność na wykonywanie albumu "Operation: Mindcrime" w całości, jako zapewne główny autor koncepcji całej płyty, tekstów, etc.? Tak. To prawda. Todd La Torre to świetny wokalista, jednak dla wielu fanów, w tym również i mnie, Queensryche jest tożsamy z twoim głosem. Nie wygląda jednak na to, byśmy w najbliższym czasie mogli liczyć na jakiś reunion: ty spełniasz się solo, oni też nagrywają płyty wasze drogi rozeszły się na dobre? Nigdy bym nie powiedział nigdy, ale... powiedziałbym, że raczej nie. Wojciech Chamryk, Filip Wołek, Jakub Krawczyk

Nie odczuwałeś presji wiedząc, że wkrótce po nagraniu i wydaniu "The Key" musisz zabrać się za kolejne części, czy też wyglądało to tak, że miałeś już, przynajmniej ogólne, zarysy wszystkich trzech części tego konceptu i trze ba było je tylko dopracowywać? Niemal cała muzyka narodziła się od razu. W rzeczywistości nagraliśmy wszystkie podstawowe ścieżki tych płyt przez ponad tydzień w studiu w Seattle. Mimo wszystko wymagało to mnóstwa pracy: nie tylko od ciebie, ale i od pozostałych muzyków, ale sprostali wyzwaniu, bo zespół masz przecież znakomity?

Foto: Operation: Mindcrime

OPERATION: MINDCRIME

121


mieliśmy wpływu współpracując z dotychczasowym wydawcą. Zależy nam, żeby fani metalu mogli poznać naszą muzykę niezależnie od miejsca zamieszkania.

W Exlibris muzyka zawsze stoi na pierwszym miejscu Jakiś czas temu rozmyła się moja fascynacja melodyjnym power metalem oraz ogólnie zmalała jego popularność wśród fanów ostrego grania. Oczywiście nadal jest spore grono kapel, które faworyzują ten styl, ale ciężko odnaleźć wśród nich te wyróżniające się. O dziwo pewien wyłom przyszedł z Polski. Nowy album Exlibris "Innertia" od początku przykuł moją uwagę. Jest na prawdę dobry. Z nadzieją, że zostanie to zauważone nawet na głównej scenie, namawiam was do przeczytania rozmowy z klawiszowcem Piotrem "Voltanem" Sikorą... HMP: Rynek muzyczny dla gatunków niszowych tak się skurczył, że praktycznie nie ma różnicy, kto wydaje płytę. Obojętnie czy to wyda firma fonograficzna czy sam zespól, praktycznie album sprzeda się na tym samym poziomie. Niemniej z moich obserwacji wynika, że większe szanse na szerszą popularność mają te kapele, które współpracują z wytwórnia mi. Małymi, dużymi, obojętnie... Nie macie obaw, że rezygnując ze wsparcia wytwórni, ograniczacie swoje możliwości i zdolność do promocji i rozwoju kapeli? Piotr "Voltan" Sikora: Na tym etapie ciężko

brakuje. Nie zgodzę się też, że obojętne jest, czy wytwórnia jest duża czy mała - duży może zdecydowanie więcej, ale nie jest też zainteresowany inwestowaniem w wydawnictwa, które nie są komercyjnymi pewniakami. Wasze DVD "Night Of Burning" wydaliście własnym sumptem, więc macie wiedzę jak działa prowadzenie własnej dystrybucji. Na ile ta wiedza zostanie spożytkowana przy sprzedaży nowego albumu "Innertia"? Czy jest możliwość aby ją tak wykorzystać, aby powiększyć sprzedaż nowego krążka?

Jak już wspomniałem w pierwszej fazie "Innertia" będzie dostępne w wersji cyfrowej, później pojawią się płyty CD, aby w końcu ukazał się winyl, a w zasadzie dwupłytowy album winylowy. Skąd taki pomysł? Nie do końca tak jest - premiera na CD będzie miała miejsce równocześnie z wersją cyfrową - a w zasadzie osoby, które zamówiły płytę przed premierą, będą mogły prawdopodobnie posłuchać jej nawet kilka dni wcześniej - wszystko w rękach listonoszy. Płyty nie będą, przynajmniej na razie, dostępne w stacjonarnych sklepach, ale w dzisiejszych czasach tak niszową muzykę i tak kupuje się głównie online. Co do winyli to sprawa jest dość prozaiczna… Album podwójny, bo jest nieco zbyt długi, żeby znaleźć się na jednej płycie bez "kompromisu" w kwestii jakości dźwięku. A w późniejszym terminie, bo zwyczajnie nie mamy budżetu na zrealizowanie tego od razu. Osobiście zależało mi na wydaniu tego albumu na winylu z kilku powodów. Popularność tego nośnika, choć nadal jest to pewnego rodzaju nisza, rośnie bardzo szybko, sam w domu słucham głównie płyt analogowych. Poza tym okładka jest wręcz stworzona dla takiego formatu. Kiedy zaczęliście pracę na materiałem na "Innertia", jakie mieliście założenia i pomysły podczas pisania tego materiału i czy udało się wam wszystko zrealizować? Pierwsze utwory powstały jeszcze w 2015 roku, tuż po ostatnim koncercie z Krzyśkiem Sokołowskim na wokalu. Ostatni - ukończony był bodajże na dwa tygodnie przed rozpoczęciem nagrań. Nigdy nie robimy innych założeń niż to, że muzyka powinna być w naszym rozpoznawalnym stylu, ale jednocześnie nie powielać poprzednich materiałów i być od nich po prostu lepsza. Zawsze staramy się do mieszanki dorzucić coś nowego i dbamy, żeby materiał był jednocześnie spójny i zróżnicowany. Osobiście uważam, że udało się w stu procentach.

Foto: Exlibris

ocenić, jak ta decyzja odbije się na samej sprzedaży płyt, ale wynik finansowy nigdy nie był elementem kluczowym przy jej podejmowaniu. Podstawowa różnica między wydawaniem płyty samemu, a za pośrednictwem wytwórni, to ilość pracy, którą trzeba wykonać. Sami musimy zadbać o promocję, przygotowywać notki prasowe, planować produkcję płyt itd. Trzeba mieć świadomość, że - wbrew temu w co chciałoby się wierzyć - muzyka nie obroni się sama, czy też raczej żeby miała szansę obronić się, najpierw ktoś musi jej posłuchać. Brak profesjonalnie przygotowanych materiałów to dla odbiorcy sugestia, że dla danego zespołu nie warto poświęcać czasu. Biorąc pod uwagę, że zespołem zajmujemy się "po godzinach", jest to spore wyzwanie, ale wkładamy w to naprawdę dużo pracy i myślę, że przy odrobinie szczęścia te możliwości wcale nie będą ograniczone, a wręcz przeciwnie - mamy szanse dotrzeć do nawet szerszej grupy odbiorców, niż dotychczas. Oczywiście na pewnym poziomie ogarnięcie wszystkiego samemu przestaje być możliwe i trzeba mieć od tego ludzi - ale nam jeszcze nieco do tego poziomu

122

EXLIBRIS

Koncertowe DVD to wydawnictwa skierowane raczej do największych fanów zespołu i naturalnym jest, że mają nakłady znacznie mniejsze od regularnych albumów studyjnych. DVD sprzedawaliśmy głównie na koncertach, więc tak naprawdę "Innertia" to nasze pierwsze poważne podejście do tego tematu. Na początku "Innertia" będzie sprzedawana wersji cyfrowej (nie licząc pre-orderów). Czy ta forma sprzedaży skierowana jest do zagranicznych klientów, czy również do polskich fanów? Po prostu jestem ciekaw, czy w Polsce wersje cyfrowe wydawnictw cieszą się popu larnością porównywalną z tą na zachodzie? Ponownie - jest za wcześnie, żebym mógł oprzeć się na konkretnych wynikach, ale z naszych obserwacji wynika, że popularność sprzedaży cyfrowej w Polsce jest zdecydowanie mniejsza niż na zachodzie. Inną kwestią są natomiast serwisy streamingowe - te cieszą się u nas dość dużą popularnością. "Innertia" będzie naszym pierwszym albumem dostępnym na tych platformach - jest to jedna z rzeczy, na które nie

Praktycznie nowy album powstawał z dwoma nowymi muzykami. Jak ich obecność wpłynęła na nowy materiał muzyczny? Tak w ogóle jak oceniacie Grzegorza Olejnika oraz Riku Turunena jako muzyków i ludzi? Z Grześkiem znam się już kilkanaście lat i zawsze chciałem grać z nim w zespole, ale do tej pory nie udawało nam się odpowiednio zgrać w czasie. Kiedy potrzebowaliśmy nowego perkusisty, był pierwszą i jedyną osobą, do której się odezwaliśmy - i tym razem się udało. To niesamowicie zdolny muzyk, więc dzięki niemu mogliśmy w pełni zrealizować wszystkie nasze pomysły. Szczerze powiedziawszy jest prawdopodobnie nie tylko najlepszym perkusistą, ale też najlepszym gitarzystą i klawiszowcem w zespole. Riku to człowiek-huragan o ogromnych pokładach energii, a przy tym bardzo mocno zaangażowany w okołomuzyczną działalność zespołu - np. samodzielnie odpowiada za naszą stronę internetową. Mimo mocno rokendrolowego charakteru jest też bardzo solidny i zawsze dobrze przygotowany. W ciągu dwóch lat wspólnego grania zagraliśmy ok trzydziestu koncertów, a tylko cztery wspólne próby. A wystarczyłyby pewnie nawet dwie. "Innertia" brzmi wyśmienicie. Gdzie, kiedy i z kim nagrywaliście ten album? Ekipa nie zmieniła się znacznie w stosunku do poprzedniego albumu. Za miks i mastering -


podobnie jak w przypadku wszystkich naszych wydawnictw począwszy od "Humagination" odpowiada Tomek Zalewski. W jego ZED Studio nagrywane były też wszystkie partie gitary i basu. Wokale prowadzące ponownie nagraliśmy w HZ Studio pod okiem Roberta Wawro i Mariusza Konika, a chórki w naszych domowych studiach. Wszelkie partie klawiszowe i orkiestrowe zrealizowałem sam. Poważniejsze zmiany w stosunku do sesji "Aftereal" były w zasadzie dwie. Pierwsza to nagranie bębnów nie tylko w innym miejscu (Heinrich House Studio z Filipem Hałuchą w roli realizatora), ale też sama sesja przebiegała nieco inaczej niż poprzednie. To pozwoliło nam na zachowanie bardziej naturalnego brzmienia bębnów. Druga kwestia to to, że tym razem nie goniły nas żadne terminy, więc mieliśmy więcej czasu, by zrobić wszystko tak, jak chcemy.

W zasadzie nikt z nas nie jest fanem power metalu jako gatunku. W dzisiejszych czasach najpopularniejsi przedstawiciele tej szufladki to zespoły, które grają bardziej imagem i otoczką, niż samą muzyką. Pomysły są różne, niektóre zupełnie nieźle zrealizowane, ale muzycznie króluje banał. Nas to nie interesuje - w Exlibris muzyka zawsze stoi na pierwszym miejscu. Naszym zamysłem zawsze było po prostu granie tego, co lubimy. Dlatego praca gitar opiera się na konkretnym riffowaniu, a sekcja rytmiczna nie ogranicza się do szybkiej podwójnej stopy. Unikamy wielu elementów, które są być może charakterystyczne dla gatunku, ale nas zwyczajnie nudzą. Wspomniany Kamelot jest niewątpliwie jednym z naszych ulubionych przedstawicieli tego nurtu, chociaż im też już zdarza się powtarzać. Świetnie na albumie zaprezentował się Da-

czne instrumenty klawiszowe albo na nowocześnie brzmiącą elektronikę, ja lubię łączyć jedno z drugim, dodając do tego pełne aranżacje orkiestrowe, które jednak nie dominują nad heavy metalową bazą, a jedynie wzbogacają ją brzmieniowo i harmonicznie. Tym razem dorzuciłem nawet śladowe ilości jazzu. W sumie nagrania partii klawiszowych na album Exlibris to wieloetapowy proces trwający kilka miesięcy. Dla kontrastu - partie na nowy album Leash Eye, gdzie gram bardziej klasyczne rockowe rzeczy, planujemy nagrać w 2-3 dni. Bardzo udanie wygląda współpraca gitary i klawiszy, nie wygląda mi to na jakąś misterię a raczej na coś naturalnego, wieloletnie zgranie i porozumienie dwóch muzyków… Daniel i ja gramy razem już 15 lat. Po takim czasie z jednej strony wiemy, czego się po sobie spodziewać, a z drugiej nadal próbujemy pod-

Mam wrażenie, że spora część rockowo-metalowych produkcji nagranych ostatnio w Polsce zbytnio nie odbiega od tego co słyszymy z Europy czy też Ameryki. I nie chodzi o jakość stu dia i sprzętu ale o talenty inżynierów dźwięku, którzy w sporej mierze są też producentami nagrań. Macie podobne odczucia? Zgadzam się, zresztą Tomek Zalewski jest tego świetnym przykładem - jego studio jest bardzo skromne, a efekty znakomite. To samo dotyczy też realizatorów na koncertach. Kiedy zaczynaliśmy koncertowanie kilkanaście lat temu, sale koncertowe były najczęściej kiepsko wyposażone, a realizatorzy często sprawiali wrażenie, jakby znaleźli się tam przypadkiem lub za karę. Dzisiaj co prawda najczęściej jeździmy z własnym realizatorem, bo nie tylko daje to większą pewność, że zespół będzie brzmiał tak, jak powinien, ale też usprawnia przebieg prób - ale w zdecydowanej większości miejsc spotykamy ludzi dobrze znających się na tej robocie. Absolutnie Polska nie ma powodów do wstydu w tej kwestii. Czy na albumie znalazły się wszystkie utwory z sesji, czy jest jakaś część, która odrzuciliście bo nie pasuje do koncepcji albumu? Nagraliśmy tylko te utwory, które weszły na płytę, ale napisanych - w różnym stadium ukończenia - było znacznie więcej. Prawdopodobnie część z nich znajdzie się na kolejnym albumie, bo wcale nie są gorsze, ale ostatecznie zawsze wybieramy te, które najlepiej tworzą spójną całość. Muzyka na "Innertia" to wszystkie najlepsze elementy melodyjnego power metalu w stylu Stratovarius, Sonata Arctica ale także frag menty klasycznego heavy metalu, symfoniki, progresji, co ogólnie przechodzi w ambitniejsze klimaty power metalu w stylu np. Kamelot. Wydaje mi się, że jednym z waszych zamysłów było wierne oddanie kanonów tego stylu, czy mam rację?

Foto: Exlibris

niel "Dani" Lechmański, znakomite riffy, wyborne rytmiczne ornamenty, doskonałe sola, a to wszystko bez jakiegoś epatowania techniki czy wirtuozerii, po prostu odpowiedni człowiek w zespole takim jak Exlibris… Dani nie lubi instrumentalnych popisów, czasem wręcz broni się przed graniem solówek - ale jak już jakaś się pojawia, to wiadomo, że będzie ciekawa i wpadająca w ucho. Gra z fajnym feelingiem, dobrym brzmieniem i ma dużo swoich charakterystycznych zagrywek. W Exlibris jest od samego początku, jest jednym z głównych kompozytorów i jego gra jest ważną częścią naszego zespołowego charakteru. Niemniej udanie wypadły twoje umiejętności. W swoim repertuarze przedstawiłeś przeróżne barwy instrumentów klawiszowych, wśród nich, na szczególną uwagę zasługują organy, jednak najważniejszą ich cechą jest to, że nie brzmią plastikowo czy wręcz badziewnie... Uniknąłeś częstej pułapki zespołów melodyjnego power metalu i twoje partie brzmią z klasą, a czasami wręcz wyrafinowanie… Uważam, że dla klawiszowca praca nad brzmieniem powinna być tak samo ważna, jak praca nad aranżem. Czasem nawet bardzo proste partie mogą być kluczowe dla utworu dzięki odpowiedniemu graniu barwą instrumentu. Zawsze zwracam uwagę, by klawisze nie tylko brzmiały ciekawie, ale też współgrały z zespołem. Podczas gdy wielu klawiszowców stawia na klasy-

nosić poprzeczkę dla siebie nawzajem. Ja piszę riffy, których Dani nie zagrałby sam z siebie, a on ma własne koncepcje aranżacji, które czasem popychają mnie w być może mniej znajome dla mnie rejony. Dzięki temu wszyscy się rozwijamy jako muzycy. To wszystko przychodzi dość naturalnie i daje naprawdę dobre efekty. Sekcja rytmiczna podkreśla walory muzyki, ale nie jest to zwykłe wystukiwanie rytmu, bowiem perkusja i bas żyją swoim życiem, choć dla słuchacza to pewnie tylko przyjemny podkład muzyczny… Mimo że wszystkie utwory napisane są przez Daniela i mnie, to ostateczny aranż poszczególnych instrumentów w dużym stopniu zależy od samych muzyków. Zazwyczaj przedstawiamy zespołowi utwory w postaci już gotowej wersji demo, ale partie perkusji i basu z takiej wersji traktowane są bardziej jako ogólne wskazówki. Grzesiek jest multiinstrumentalistą, a Piotrek też nie zajął się gitarą basową z przypadku, więc dobrze rozumieją co zrobić, żeby jednocześnie zagrać ciekawie i skutecznie podkreślić grę instrumentów prowadzących. Śpiewająco sprawdził się Riku Turunen, jego głos kojarzy mi się ze współczesną szkołą melodyjnego power metalu, ma on swój charakter ale bywa, że słyszę podobieństwa do Tobiasa Sammeta (częściej) innym razem do Tony'ego Kakko (rzadziej). Niemniej mam wrażenie, że

EXLIBRIS

123


dzięki niemu Exlibris wskoczył na level wyżej… Kiedy odpowiadam na to pytanie, jeszcze niewiele osób słyszało nowy album. Spodziewam się, że zdania słuchaczy na ten temat będą podzielone, bo po pierwsze zmiana wokalisty to chyba największa możliwa zmiana w brzmieniu zespołu, a po drugie - jakby nie patrzeć - Krzysiek jest świetnym i bardzo charakterystycznym wokalistą. Z drugiej strony - wiele osób sceptycznie nastawionych do tej zmiany całkowicie zmieniało zdanie po zobaczeniu nas w nowym składzie na żywo, więc podejrzewam, że podobnie może być z albumem. Na pewno Riku spisał się tu bardzo dobrze - już teraz docierają do nas opinie, że brzmi zdecydowanie lepiej niż w którymkolwiek z zespołów, w których udzielał się wcześniej. To co niewątpliwie zmieniło się w stosunku do wcześniejszych albumów, to aranżacje i wykonanie wszelkich harmonii i dodatkowych partii wokalnych. We wszystkich utworach usłyszeć można wielogłosowe chóry, które śpiewa Riku, Dani i ja, a w kilku utworach dodatkowo fińska wokalista Ann Charlotte Wikström. Czasem to nawet kilkadziesiąt głosów śpiewających jednocześnie. Kompozycje są świetnie wymyślone, znakomi-

same riffy, które słyszałem już u dziesiątek kapel w ciągu ostatnich dwudziestu lat - to po prostu nie jest dla mnie interesujące. Nie jestem pewien czy nastąpiła w tej kwestii jakaś zmiana. Może tak, a może właśnie nie i po prostu to, co było nowe w roku 2000, już dawno nowe nie jest. Oczywiście nadal są zespoły robiące to po prostu dobrze, ale jak przyjrzysz się bliżej, to okazuje się, że częściej są to te bandy, które raczej umiejętnie nawiązują do klasyki metalu, niż do europejskiej sceny z przełomu tysiącleci. A najlepiej wypadają te grające po prostu po swojemu. Wróćmy do waszej płyty "Innertia". Sporo fragmentów waszej muzyki jest inspirowana muzyką progresywną. W sumie jestem bardzo ciekaw jakbyście zaprezentowali się w pro gramie ambitniejszego melodyjnego power metalu, w czymś co byłoby wypadkową dokonań Kamelot, Angra czy Pagan's Mind. Jest szansa, że kiedyś pójdziecie z muzyką w tym kierunku? Jeśli spojrzysz na całą dyskografię Exlibris, to prawdopodobnie zauważysz, że takie elementy były u nas zawsze i z każdą kolejną płytą jest ich więcej. Naturalnym i prawdopodobnym wydaje się dalszy rozwój w tym kierunku, ale kto

fragmentach z miejsca nagrywania. Czy takie teledyski mają szansę zainteresować fanów? Czasami mam wrażenie żeby zainteresować publiczność to trzeba nagrać prawie, że film fabularny… Oczywiście jeśli klip zrealizowany jest z rozmachem, to przyciągnie więcej oczu, ale myślę, że w dzisiejszych czasach klip ma przede wszystkim wyróżnić utwór na tle reszty albumu i dodatkowo zachęcić do zapoznania się z muzyką - stąd popularność wszelkiego rodzaju lyric videos czy takich prostych klipów, jak nasz, które można zrealizować bez kosmicznych budżetów. Wszystkie one spełniają swoje zadanie w jakimś stopniu. Zresztą ostatnio bardzo podobny klip wypuścił np. Spock's Beard, a to przecież nieco inna liga. My tymczasem planujemy kolejne teledyski, w tym jeden nieco bardziej "profesjonalny". Wydaje mi się, że album posiada koncepcje, ale mogę się mylić. O czym traktuje "Innertia"? Z racji tego, że teksty są generalnie mojego autorstwa, i duża część z nich pisana była - jak zwykle - w krótkim czasie na samym końcu procesu powstawania materiału, to zapewne da się w nich wyczuć jakieś wspólne nuty, ale poszczególne utwory nie tworzą w zamyśle jakiejś większej całości. Moje teksty w Exlibris odpowiadają bardziej pewnym abstrakcyjnym konceptom i emocjom, niż konkretnym historiom. Jak ma się okładka do zawartości albumu? Kto jest jej autorem? Okładkę wykonał Kuba Sokólski wg koncepcji opracowanej przez Daniela. Przede wszystkim jest to dla nas nieco nowa estetyka. Cała szata graficzna albumu jest skromniejsza, mniej kolorowa niż w przypadku poprzednich płyt, wprowadzając element tajemnicy, mistycyzmu. Osobiście bardzo mi się podoba ten nowy kierunek i myślę, że dobrze współgra z muzyką, w której nie chodzi o ornamenty, fajerwerki i tanie efekciarstwo. Kuba jest artystą doskonale znanym osobom śledzącym polską scenę alternatywną, ale chyba pierwszy raz jego praca znalazła się na okładce albumu stricte heavy metalowego.

Foto: Exlibris

cie zagrane, różnorodne, wielowątkowe, przesycone melodiami, pełne kontrastu oraz umiejętnie utrzymują balans między fragmentami lżejszymi i cięższymi. Jest jeszcze jednak coś co powoduje, że chętnie słucha się nie tylko pojedynczych utworów, ale również całej płyty. Nie umiem tego określić czemu tak się dzieje, więc pytam się was, co to jest? Po prostu nagrywamy taką muzykę, której sami chcielibyśmy słuchać. Aktualnie popularność melodyjnego power metalu zdecydowanie spadła, mimo wszystko wiele zespołów próbuje zaistnieć na tym rynku. Niestety większość tych produkcji nie zachęca do kolejnego odsłuchu płyty, a coraz częściej bywa tak, że w ogóle nie można ich dosłuchać do końca. Co takim zespołom brakuje, co się zmieniło w tej muzyce albo w podejściu muzyków do niej? Sam bardzo lubię poznawać nową muzykę, ale do nowości z gatunku "power metal" zaglądam rzadko. Najczęstszym problemem jest właśnie brak tej nowej muzyki - młode zespoły grają te

124

EXLIBRIS

wie - może skręcimy w zupełnie gdzie indziej. Prawdopodobieństwo, że nasza następna płyta będzie zawierała np. mieszankę elektroniki, country i jazzu, jest niskie, ale nie zerowe. Pewnym jest tylko to, że nadal będziemy próbować nowych rzeczy. Moimi faworytami na waszym nowym albu mie są singlowy "Incarnate" i "Amorphous", a jakie są wasze ulubione kompozycje? Piękne jest dla mnie to, że ci, którzy już płytę słyszeli, mają bardzo rozbieżne opinie na temat jej mocnych punktów. To chyba świadczy o tym, że zrobiliśmy coś dobrze. Wspomniane przez ciebie numery dość szybko wpadają w ucho, ale chyba już o każdym utworze na płycie słyszałem od kogoś, że jest tym najlepszym. Ja jako fan rocka progresywnego wskazałbym m.in. "Origin of Decay", ale bardzo lubię też np. zamykający płytę "Ascension" - to świetny przykład utworu, który jest prosty, ale nieoczywisty. Do "Incarnate" nakręciliście teledysk, oparty jest na prostym pomyśle, czyli głównie na

Nieraz słyszałem opinię, żeby w Polsce grać i wydawać płyty z melodyjnym power metalem, to trzeba mieć po prostu jaja. Co sądzicie o n a s z y c h m a n i a k a c h , d l a k t ó r y c h me l o d y j n y power metal to "pitu-pitu melodic pierdololo"? Trzeba mieć dużo samozaparcia i po prostu kochać to robić. Polscy fani heavy metalu - oczywiście uogólniając - mało interesują się polską sceną, nie chodzą na koncerty poza kilkoma topowymi kapelami. Czasami można odnieść wrażenie, że mało kogo ta muzyka interesuje i w tym momencie wielu muzyków się zniechęca i przestaje się w to bawić. My nie potrafilibyśmy przestać, mimo że pewnie ułatwiło by nam to życie w jego pozostałych aspektach. Zaś co do opinii - jeśli kogoś zupełnie nie interesuje dana stylistyka, to jego opinia nie ma dla zespołów w tej stylistyce poruszających się żadnego znaczenia. Wyobrażasz sobie, że muzyk death metalowy przejmowałby się tym, że ktoś jego muzykę nazywa hałasem i darciem mordy, albo jazzowy, gdy ktoś powie, że przesadnie kombinuje z harmonią? Ja też nie, a to przecież powszechne opinie wśród tych, którzy z taką muzyką nie mają nic wspólnego. Swoją drogą my akurat szczególnie często się z takimi opiniami nie spotykamy. O waszą promocję w Polsce zupełnie nie martwię się, o dziwo jesteście zespołem, który nie ma problemu z organizowaniem koncertów a


nawet trasy. Zdradźcie jak to robicie, jest kilka kapel w Polsce, które grają melodyjny power metal i chętnie skorzystałyby z dobrych pomysłów… Nie sądzę, żeby tu był potrzebny jakiś szczególny pomysł. Organizacja koncertu to nie jest przysłowiowe "rocket science", ale problemem bywa chyba lekkie odklejenie artystów od rzeczywistości. Na przykład zespół nie robi nic w kwestii promocji koncertu, a potem dziwi się, że nikt nie przyszedł. Czasem jeszcze ma o to pretensje do innych. W dzisiejszych czasach nawet bardziej znane grupy muszą docierać do odbiorców bezpośrednio, bo mało kto jest w stanie śledzić wszystkie wydarzenia w swojej okolicy. Trzeba mieć tego świadomość i liczyć się z tym, że nie każdy koncert będzie spektakularnym sukcesem. To w zasadzie chyba tyle. Grając w Polsce nie mieliście przypadku, że podszedł do was prawdziwy metalowiec i pouczał was jak powinno grać się prawdziwy metal? Zazwyczaj jeśli ktoś do nas podchodzi po koncercie, to dlatego, że mu się podobało. Pouczanie, jeśli ma miejsce, to najczęściej w internecie. Nie mówię o pouczaniu konkretnie nas, bo szczerze powiedziawszy nie przypominam sobie wielu takich sytuacji, ale generalnie ludzie najwięcej do powiedzenia mają na odległość - w każdej sprawie, nie tylko w kwestiach związanych z muzyką. Co z zagranicą. Temat trudny ale macie pomysł jak tam zaistnieć? Od czasu opublikowania informacji o premierze nowego albumu, zainteresowanie naszą muzyką zagranicą wyraźnie rośnie. Nadal mamy zdecydowanie więcej fanów w Polsce, niż w dowolnym innym kraju, ale docieramy do co raz większej liczby ludzi na świecie. Myślę, że liczba zagranicznych koncertów też będzie rosła, choć przyznam, że to wymaga od nas więcej pracy, niż koncerty w Polsce. Graliśmy już w Czechach, Niemczech czy Finlandii i muszę przyznać, że przyjęcie zawsze mieliśmy bardzo dobre. Zauważyłem, że próbujecie zaistnieć dzięki zachodnim promotorom, anons o albumie widziałem w newsletterach Against PR… Publikacja materiałów prasowych i inicjowanie kontaktów z mediami to jedna z ważniejszych rzeczy, w których do tej pory w dużym stopniu wyręczał nas wydawca. O ile z przygotowaniem publikacji samemu radzimy sobie raczej dobrze,

Foto: Exlibris

o tyle trzeba przyznać, że nasze własne bazy kontaktów są dość skromne - po prostu nie znamy magazynów i portali np. w Hiszpanii, Grecji czy Brazylii, a dotrzeć z informacją chcemy wszędzie. Na szczęście są też ludzie zajmujący się tym profesjonalnie - zaraz po publikacji pierwszych informacji o nowym albumie dostaliśmy oferty od kilku takich agencji, a oferta Against PR wydała nam się dość dobrze dopasowana do naszych aktualnych potrzeb. W tej chwili jest za wcześnie, by ocenić efekty, ale skoro do informacja dociera również do polskich mediów, to chyba spełnia to swoje zadanie. Sami jesteśmy ciekawi, jak dużo uda się w ten sposób zdziałać - szczególnie w porównaniu do wsparcia od strony dotychczasowego wydawcy. Ty i Riku Turunen związani jesteście z innymi zespołami, czy ma to wpływ na działalność Exlibris? W zasadzie każdy z nas robi coś poza Exlibris. Ja kończę właśnie przygotowania do nagrania nowego albumu z Leash Eye, Grzesiek nie tak dawno wypuścił swój mini-album z gościnnym udziałem Anneke van Giersbergen, na którym sam zagrał na wszystkich instrumentach, a jeszcze w tym roku trochę szumu powinien zrobić Whorrecane, który współtworzą Dani i Toper. Wpływ ma to przede wszystkim taki, że mamy co robić w okresach, kiedy Exlibris jest nieco mniej aktywny z różnych powodów. Terminy

koncertów ustalamy tak, żeby uniknąć kolizji. Oczywiście od czasu do czasu zdarzy się, że któryś z zespołów musi z czegoś zrezygnować ze względu na wcześniejsze zobowiązania któregoś z muzyków, ale to są raczej sporadyczne sytuacje. Riku pochodzi z Finlandii pewnie wiążą się z tym problemy logistyczne, jak bardzo deprymuje to wasze działania? Ani trochę. W zasadzie jedynym utrudnieniem są koszty podróży, gdy gramy koncerty, ale nigdy nie robiliśmy tego dla pieniędzy. Większość pracy odbywa się zdalnie - w dzisiejszych czasach nie stanowi to żadnego problemu. Fakty są takie, że od czasu dołączenia Riku do składu produktywność zespołu i ilość granych koncertów wyraźnie wzrosła. Między wydaniem "Aftereal" a "Innertia" minęło cztery lata czy jest szansa, że następny album dostaniemy dużo szybciej? Z drugiej strony między "Humagination" a "Aftereal" minęło tylko 14 miesięcy, a potem wydaliśmy też jeszcze album koncertowy. Nie twierdzę, że kolejnej płyty należy się spodziewać już za rok, ale nie sądzę też, żeby to była bardzo długa przerwa. Mamy sporo materiału, którego nie wykorzystaliśmy na "Innertia", więc kiedy już zabierzemy się za przygotowywanie płyty, to powinien to być dość szybki proces. Życzę wam samych sukcesów ale przede wszystkim aby wasz kolejny studyjny krążek stał się czymś ważnym dla całego nurtu melodyjnego power metalu... Dzięki! Do zobaczenia na koncertach! Michał Mazur

Foto: Exlibris

EXLIBRIS

125


Sztuka musi prowokować Czas leci! Dopiero co Powerwolf debiutował i zaraz potem zachwycił heavy metalowy świat oryginalnym pomysłem na siebie w "Lupus Dei". Teraz wydał siódmy krążek, gra na wielu festiwalach jako gwiazda, a sama jego muzyka ewoluowała w teatralnym i żartobliwym kierunku. O dzisiejszym funkcjonowaniu Powerwolf rozmawiałam przez telefon z Mattem Greywolfem. HMP: "Sacrament of Sin" to już Wasz siódmy album. Nie jest Ci trudno utrzymywać cały czas jeden konkretny, wypracowany styl? Z jednej strony trzeba być wiernym jednej stylistyce, z drugiej unikać powtórzeń. Matthew Greywolf: Jest trudno. Przez lata wypracowaliśmy rzecz jasna swój styl, nie chcemy wszak tworzyć czegoś zupełnie innego ale uważam, że na "Sacrament of Sin" są nowe elementy. Są też takie, które brzmią jak typowy Powerwolf. Nie chcieliśmy eksperymentować, choć wiem, że sztuką jest wciąż rozwijać konkretny styl. Tak, słychać nowe elementy jak choćby więcej orkiestralnych motywów. Płyta jest bardziej bombastyczna. To prawda, choć pracowaliśmy już w przeszłości z orkiestracjami. Jest za nie odpowiedzialny Joost van den Broek, który pracował też już z Epicą czy Ayreonem. Dołączyliśmy też nowe motywy takie jak dudy czy hurdy-gurdy, zastosowaliśmy też wszelkiego rodzaju cytaty. Chodziło nam o to, żeby zastosować więcej orkiestracji, ale żeby ostatecznie nie brzmieć jak jakiś zespół symfoniczno-metalowy. Używamy orkiestracji, ale jedynie w formie wsparcia dla podstawy muzyki. Wiem, że większość zespołów nie lubi porów nań. Spróbuję jednak zapytać. Wiele nowych kawałków ma coś z Sabaton. To przypadek czy rzeczywiście ostatnio czerpiecie z nich inspirację? Myślę, że nie jest to zupełnie przypadkowe bo dzielimy te same wzorce. Brzmimy nieco podobnie, bo te same zespoły miały na nas wpływ. Czasem spotykam się z pytaniem w którym porównuje się "Killers with the Cross" z Sabaton. Jest to o tyle zabawne, że akurat ten kawałek

powstał pod wpływem Black Sabbath. Nagraliśmy nawet cover Black Sabbath "Headless Cross", który umieściliśmy jako bonus na krążku "Blessed and Possessed". I to ten kawałek miał główny wpływ na "Killers with the Cross". Myślę, że podobnie było w przypadku Sabaton. To może się wiązać z tym, że pochodzimy z tej samej generacji zespołów metalowych. Ale są z pewnością podobieństwa w sposobie jak brzmimy, jak wyglądamy live. Ale nie chcę mówić, że to źle. Z jednej strony nie trzeba czerpać z tych samych wpływów, żeby brzmieć podobnie. Nie porównuje się przecież dwóch deathmetalowych kapel, tylko dlatego, że mają growlowe wokale. Jak już mowa o porównaniach... Czy "Demons are a Gril's Best Friend" to coś w rodzaju drugiej części do "Ressurecion by Errection"? Jak tylko usłyszałam ten kawałek miałam takie skojarzenie. Nie było takiego zamiaru. Naturalnie "Sacrament of Sin" to nasz siódmy album, trudno więc wykluczyć naleciałości z poprzednich krążków. Z pewnością jednak podobieństwo jest w kobiecym motywie. Znasz na pewno szwedzki Ghost. Tak. To moje kolejne skojarzenie jeśli chodzi o ten kawałek. Nie widzę niczego wspólnego (śmiech). Lubię Ghost muzycznie. Jest to jednak raczej zespół rockowy, a Powerwolf jest zakorzeniony w metalu. Posiada oczywiście melodie, jednak brzmią one mocno. Macie mimo to rockowy numer na nowej płycie. Moim zdaniem jest nim "Nighttime Rebel", który brzmi jak hardrockowy kawałek lat 80.

To prawda i świadomie tak wybraliśmy! Tym razem korzystałem z różnych wzorców i chciałem wpleść inne elementy, jak choćby zwrotki bazujące na pianinie w "Nighttime Rebel". Cały kawałek ma feeling hardrockowego kawałka lat 80. Mimo tego, że odświeżyliśmy tutaj styl, wciąż słychać, że kawałek brzmi jak typowy Powerwolf. Jesteś też odpowiedzialny za okładkę i oprawę graficzną płyt. Co pierwsze przychodzi Ci do głowy, muzyka czy pomysł na grafikę? A może oba elementy pojawiają się jednocześnie? Jednocześnie. Kiedy komponuję, obrazy po prostu pojawiają mi się przed oczami. Muszę jednak powiedzieć, że tym razem okładka nie jest mojego autorstwa. Obraz namalowała artystka ze Słowacji, Zsofia Dankova, która stworzyła wiele okładek, a do naszej płyty też ilustracje, które można zobaczyć w booklecie. Nowa kładka kojarzy mi się nieco z późniejszym Iced Earth, ale to chyba przypadek? Tak, zdecydowanie (śmiech) Wasz styl jest czymś zupełnie oryginalnym. Pytałam jakiś czas Waszego klawiszowca, Falka Marię o to, czy planujecie może kiedyś wpleść nie tylko katolickie ale też prawosławne motywy. Dowiedziałam się, że raczej nie, ale teraz chciałabym zapytać Ciebie, bo to Ty komponujesz muzykę. Jest to nieco trudne. Igranie z symboliką religijną jest trudną sprawą. Istotne jest to, żeby nie urazić żadnych religijnych uczuć. Jest to jednak możliwe tylko wtedy, kiedy zna się daną religię. Dlatego właśnie wybraliśmy katolicyzm, bo w nim wyrośliśmy, znamy go i wiemy jak się z nim obchodzić. Wiemy jaką symbolikę można za-

Foto: Powerwolf

126

POWERWOLF


Foto: Powerwolf

czerpnąć i jakiej w ogóle nie używać. Z prawosławiem nie mam wiele do czynienia, nie wiedziałbym czy nie używam przypadkiem rzeczy, których nie powinienem. A zdarzyło się to Wam? Ja rozumiem ideę Powerwolf ale podejrzewam, że możne znaleźć się ktoś, kto nie rozumie i czuje się obrażony. Jak dotąd bardzo, bardzo rzadko lub wręcz wcale, ale jest to związane też z tym, że w wywiadach czy osobistych rozmowach zawsze wyrazie podkreślamy zarówno fanom jak i dziennikarzom, że nie jesteśmy zespołem religijnym i nie mamy żadnego religijnego przesłania. Poza tym, nie oceniamy żadnej religii. Śpiewamy o religii, rzecz jasna bawimy się religijną ikonografią. Jest to oczywiście nieco prowokacyjne, ale sztuka do pewnego stopnia powinna prowokować. Stanowczo jednak mówimy, że nie oceniamy żadnej religii i żadnej nie wartościujemy, nie chcemy też zranić żadnych uczuć religijnych. Często się nas pyta czy jesteśmy religijnym czy też antyreligijnym zespołem. Moja odpowiedź jest zawsze taka sama. Ani nie jesteśmy zespołem religijnym, ani nie jesteśmy religii przeciwni. Religia i wiara są czymś bardzo prywatnym. Znasz polski black-doomowy zespół Batushka? Słyszałem tylko nazwę. Wspominam o nim, bo oni czerpią z kościel nych motywów, ale właśnie prawosławnych. Chętnie posłucham i zobaczę. Prawie każda płyta Powerwolf posiada jakiś kawałek z ludowymi motywami. Mam na myśli takie kawałki jak "Catholic in the Morning, Satanist at Night", "All we Need is Blood" czy "Armata Strigoi", a na nowej płycie "Incense and Iron". Podejrzewałam kiedyś, że pochodzą one z Rumunii, ale w zasadzie nie jestem pewna. Wydaje mi się, że nie pochodzą one od Attili. Wspomniany "Incense and Iron" to mój pomysł. Jest on muśnięty folklorem, to prawda, ale nie jestem ekspertem od muzyki ludowej. W zasadzie nie wiem skąd mógłby pochodzić ten motyw. Nie wiem z czym mógłbym ten wymyślony motyw powiązać. Myślę, że po prostu brzmi on dobrze. Rozmawiałem z rosyjskim kompozytorem o... chyba o "Armata Strigoi". Mówiłem mu, że moim zdaniem brzmi jak coś rosyjskiego, a on się roześmiał mówiąc, że nie, to w ogóle nie jest w rosyjskim stylu (śmiech). Generalnie chodzi mi o to, że nie tyle używamy konkretnych motywów ludowych, co szukamy motywów, które dobrze brzmią i wprowadzają cie-

kawy klimat. W przypadku "Incense and Iron" melodie, które są wygrywane na dudach mają przywołać klimat celtycko-irlandzki. Nie chcemy być zresztą określani jako zespół typowo inspirujący się folkiem. Wróćmy na koniec do dwóch pierwszych płyt. Są one nieco inne niż późniejsze... Nie mówię tylko o wolniejszej "Return in Bloodred" ale też o "Lupus Dei" na której pojawił się już "ten" styl Powerwolf, ale jeszcze z większą zawartością klasycznego metalu, a mniejszą żartu i teatralności, typowej dla Waszych późniejszych płyt. Co sprawiło, że Powerwolf wybrał inną drogę? Na to pytanie trudno odpowiedzieć, bo zmiana wiąże się z naturalnym rozwojem. Jesteśmy zespołem, który nie wybiera drogi świadomie. Nie planujemy, że od teraz chcemy brzmieć bardziej teatralnie czy używać mniej tradycyjnego metalu. Pisanie kawałków związane jest raczej z intuicją, za którą po prostu podążamy. Muzyka jest często rezultatem tego, co każdy z nas wniesie. "Lupus Dei" była pierwszą płytą na której użyliśmy kościelnych organów. Wcześniej nie odgrywały one większej roli, byliśmy bardziej zakorzenieni w klasycznym heavy metalu. "Return in Bloodred" to krążek, który był silnie inspirowany Black Sabbath. Nie było jednak żadnej świadomej decyzji, nasza muzyka wciąż się rozwija. Dopóki nam się nowe wpływy podobają, podążamy za nimi. A jest dla Ciebie też ważne to, czego oczekują fani? To może zabrzmieć arogancko, ale nie (krótka pauza i śmiech). Jako artysta powinienem być wolny od wszelkich oczekiwań. W tym momencie w ogóle o tym nie myślę, wtedy mógłbym stracić kreatywność. Wówczas nie byłbym artystą. Oczywiście, zawsze kiedy płyta jest już gotowa, towarzyszą nam emocje w momencie kiedy ma wyjść. Myślimy o tym, jak będzie odebrana. Nie myślę jednak o tym w chwili, w której piszę. Jednak to, co robimy w trakcie pisania, to pytamy sami siebie, jak dany kawałek będzie mógł brzmieć na żywo. To bardzo przekonujące pytanie. Muszę sobie po prostu wyobrazić kawałek, który chcę umieścić na płycie, tylko, że w wersji scenicznej. Wtedy również wyobrażam sobie czy publice podoba się to, co słyszą na scenie. Jeśli jest to świetny kawałek na scenę, z może śmiało iść na płytę. Zatem myślisz o publice już po powstaniu kawałka, nie na początku? Dokładnie tak. Katarzyna "Strati" Mikosz

POWERWOLF

127


Nie oglądamy się na modę i trendy Nie będę ukrywał mam słabość do tego zespołu. Swoją nową płytą "Machine Nation" potwierdzają wszystkie swoje atuty. Szkoda, że znaleźli się na kolejnym zakręcie swojej kariery. Na opuszczenie zespołu zdecydował się znakomity wokalista Didier Delsaux. Jego miejsce zajęła Carine Pinto i nie wiadomo jakie to przyniesie efekty. Trzeba zachować nadzieję i cierpliwość, aby wraz z nowym albumem ocenić rezultaty tej ewolucji. O tym wszystkim opowiada nam jeden z gitarzystów Bruno Ramos, który nie ma takich obaw. Zapraszam do lektury spisanej rozmowy... HMP: Pozostajecie w kręgu melodyjnego power metalu ale zgranego ambitnie z wykorzystaniem elementów progresywnych. Uwielbiam taką muzykę. Jednak zauważyłem, że ostatnio mniej jest zespołów i płyt, które utrzymane są w tym stylu. Jak uważasz, muzykom i fanom znudziła się taka muzyka i muszą od niej trochę odetchnąć? Bruno Ramos: Nie mam pojęcia ile zespołów w tym gatunku odchodzi od swego stylu, ale dla nas nie jest to żaden problem. Gramy w tym stylu bo jest to "nasza" muzyka i nie bylibyśmy szczęśliwi grając coś innego. Nie oglądamy się na modę i trendy, tylko gramy muzykę której sami chcielibyśmy słuchać i jest to nasz sposób by tworzyć. Na początku byliście bardzo progresywni, z

wasze francuskie geny zaważyły nad tym, że potraficie wymyślić tak dobre melodie? Dziękuję Ci bardzo! Myślę, że nasze inspiracje są dość różnorodne a melodie o których mówisz mogą wywodzić się tak z muzyki klasycznej, jak i jazzu, metalu czy starych francuskich szlagierów. Najlepsze zespoły heavy metalowe wyróżniają się swoimi gitarzystami, niektóre duety tych zespołów są wręcz żywymi legendami. Waszemu duetowi Merle - Ramos już niewiele brakuje do tego aby uzyskać podobny status. Ich zgranie, pomysły na riffy czy solówki są czasami wręcz niesamowite... Tak, obaj, Francois i ja uzupełniamy się wzajemnie, razem pracując nad techniką i kompozycjami. To jak gra w piłkę, jest riff czy jakiś

agresywne. Na swych płytach czy koncertach chcemy tworzyć rodzaj "muzycznej rzeźby" więc kombinujemy z kolejnością utworów, bo ważny jest klimat i odpowiednia dynamika całości. No dobra przyznam się, najbardziej podoba mi się utwór "Loin d'ici", głownie za znakomite rozpoczynające riffy... To także jeden z moich ulubionych numerów i nawet opowiem Ci anegdotę o nim. Główny riff stworzyłem na jednej z moich siedmiostrunowych gitar, nastrojonej w niestandardowym stroju: D E A D G B E. Stąd pewne fragmenty są trudne do zagrania w zwykłym stroju. "Machine Nation" promuje teledysk do kompozycji "Machination". Dlaczego wybraliście ten kawałek? "Machinenation" był najbardziej reprezentatywnym utworem by promować płytę. Średnie tempo, tematyka, riffy, dość ciężkie gitary... To był najlepszy wybór by wprowadzić słuchacza, jednocześnie nie odsłaniając za dużo. Dalej, jest to utwór niemal tytułowy, z pewną grą słów. Wisienka na torcie. "Machination" nakręciliście w cudownej scenerii. Możesz zdradzić gdzie kręciliście film? Klip nakręciliśmy w Forcie Portalet, który znajduje się blisko hiszpańskiej granicy. To niesamowite miejsce otoczone górami, wokół którego krąży wiele opowieści z przeszłości. Jest tam zarówno pięknie jak i niepokojąco, stąd decyzja o zrealizowaniu tam teledysku.

Foto: Pierre Vignacq

czasem skierowaliście się w stronę power metalu. Natomiast od "Recidive" bardzo mocno pracujecie nad tym aby wypracować w waszej muzyce jak najlepszą równowagę, między pro gresją, heavy metalem i power metalem. "Machine Nation" jest świadectwem, że wychodzi to wam coraz lepiej... To prawda, lubimy progresję w muzyce, ale czasem na scenie mieliśmy poczucie, że takiemu graniu brakuje energii, z tego też powodu wkomponowaliśmy w nasze utwory więcej elementów heavy czy powermetalowych. Na żywo chcemy łączyć wszystkie te cechy. Odkąd pamiętam wasza muzyka była pełna znakomitych melodii. Jak myślicie czy to

128

MANIGANCE

pomysł, następnie dzielimy się tym z resztą. Po wielu wymiarach pomysłów można rozwinąć swą muzykę i otrzymać zaskakujące efekty. Mistrzostwo osiągnęliście również przy pisaniu muzyki. Na "Machine Nation" znalazły się bardzo różnorodne kompozycje ale wszys tkie są na bardzo wysokim poziomie, trudno jakąś wyróżnić, dzięki temu całej płyty słucha się z ekscytacją od pierwszych do ostatnich dźwięków. Uwielbiam słuchać albumy w całości... jednak w waszym przypadku to nie nowość. Czy specjalnie dobieracie utwory aby uzyskać taki efekt, czy wychodzi to wam przy okazji? Komponujemy różne utwory, szybsze czy utrzymane w średnich tempach, mniej lub bardziej

Progresywny metal czy też progresywny power metal daje muzykom bardzo wiele możliwości w wyrazie artystycznym. Jednak jest to styl, który też ma swoje ograniczenia. Co wam najbardziej dokucza w muzyce którą tworzycie, korci was czasem aby wprowadzić jakieś zmiany, czy raczej styl muzyczny Manigance jest już na tyle dopracowany, że nie macie ochoty na eksperymenty? Nie ograniczamy się ani nie trzymamy się kurczowo stylu Manigance. Z każdym kolejnym albumem staramy się poprawiać jakość naszej muzyki, wprowadzać do niej nowe elementy, ale tak by nie zatracić stylu z którego jesteśmy znani. Po prostu szukamy takich rozwiązań, melodii jakich potrzebują nasze utwory. Najtrudniejsze jest zaskoczenie publiczności i jej oczekiwań. Niezmienne jest także to, że nadal śpiewacie po francusku. To że śpiewacie w tym języku dobrze przyjmowane jest w twoim ojczystym kraju - co jest zrozumiałe - ale także w Japonii. Czy pojawiły się jeszcze jakieś kraje które zaakceptowały to, że śpiewacie po francusku? Trudno w tej chwili powiedzieć, ponieważ to nasza pierwsza poważna zagraniczna trasa, więc dopiero przekonamy się jaka będzie reakcja w


innych krajach. Do tej pory w swoich utworach poruszaliście tematy o różnych sytuacjach życiowych, które umieszczaliście w rzeczywistych realiach a także w swoich fantazjach. Jak jest w wypadku waszej ostatniej płyty "Machine Nation", o czym opowiadacie na tej płycie? Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie bo to Didier pisze teksty i wybiera ich tematykę. Jedyne co mogę powiedzieć to to, że dotyczą społeczeństwa i jego problemów. Jak pracujecie nam kompozycjami, dopracow aliście się jakiegoś sposobu na pisanie muzyki? Jak długo pracowaliście nad materiałem na wasz nowy album? Zazwyczaj wszystko zaczyna się od riffu, dalej dobieramy akordy pod zwrotki i refreny, a następnie próbujemy tworzyć linię wokalną. Gdy to już jest zrobione to dalej jest z górki, bo wspomniane rzeczy to największy kawał roboty. Dopiero później pracujemy nad wstępem czy solówkami. Gdzie nagrywacie albumy, macie jakieś swoje ulubione studio czy pracujecie w domu w domowych studiach? Francois posiada własne domowe studio i w nim nagraliśmy wszystkie nasze płyty. To duży komfort pracować wtedy kiedy się chce. Pracując w ten sposób nie ma nad nami żadnej presji, a my nie zerkamy nerwowo na zegarek. "Machine Nation" to ostatni album z Didier Delsaux, wyjaśnijcie naszym czytelnikom dlaczego odszedł Didier? Jakiś czas temu, na ostatniej trasie, Didier zaczął mieć problemy z głosem, może niezbyt poważne, ale dość dla niego kłopotliwe. Te kłopoty sprawiły, że zaczął myśleć o odpoczynku od muzyki. Podjął więc taką decyzję, a my, nawet chcąc zmienić jego zdanie dobrze wiemy, że każdy z nas ma prawo odejść z grupy kiedy chce i bez zbędnych tłumaczeń. Jest jeden optymistyczny akcent, to że w swoim oświadczeniu nie wykluczacie dalszej współpracy z Didier Delsaux... To nie jest niemożliwe, ale w tej chwili nic nie wiadomo. Może w przyszłości udzieli się w jakichś utworach czy wspólnym projekcie. Na tą chwilę mamy wystarczająco dużo pracy z Carine.

Foto: Pierre Vignacq

Carine Pinto to nowa wokalistka w Manigance. Dlaczego kobieta i czego możemy spodziewać się po niej? Pierwsze o czym pomyśleliśmy to to, że stare utwory będą łatwiejsze do zaśpiewania przez kobietę. Utwierdziliśmy się w tym i w pełni do tego pomysłu przekonaliśmy. Oczywiście nie chcemy żadnych porównań Carine do Didiera, a kobieta na wokalu jest najlepszą opcją by tego uniknąć. Dość niedawno podobną decyzję podjęła inna francuska grupa, Nightmare. Czy ich decyzja miała w jakiś sposób wpływ na wasz wybór? Słyszeliście ich ostatni album "Dead Sun", jak go oceniacie oraz ich wokalistkę Magali Luyten? Goście z Nightmare są naszymi przyjaciółmi, a ja z Yvsem Campionem grałem wspólnie na płycie Tribute To Sortilege. To świetny zespół! Nie znam zbyt dobrze Magali Luyten, ale po przesłuchaniu ich nowej płyty stwierdzam, że to niesamowity wokalista. Jestem pewien, że zespół ten przyczyni się do pisania historii francuskiego metalu. W naszym przypadku problemem był styl i wysokość głosu. Czy interesuje was jeszcze to co dzieje sie na rynku? Kupujecie płyty, chodzicie na koncerty? Macie jakieś swoje ulubione nowe zespoły? Oczywiście, że śledzimy co się dzieje na muzy-

cznym rynku, ale nie jest to naszym głównym celem. Każdy z nas słucha różnorodnej muzyki, a ja osobiście nie mam zbyt wiele czasu by chodzić na koncerty, słucham za to sporo instrumentalnej muzyki i gitarzystów prezentujących różne style. "Machine Nation" wydaje wasz kolejny wydawca Might Music, czy będzie to w końcu na długie lata bezpieczna przystań dla Manigance? Jesteśmy naprawdę szczęśliwi pracując z Mighty Music, mamy nadzieję, że ta współpraca będzie fajną przygodą dla obu stron. Niedługo wyruszacie w trasę wraz z inną świetną grupa Myrath. Czego spodziewacie się po tym tourne? Za to czego mogą spodziewać się fani? Z Myrath oczekuję spędzenia fajnych chwil z ludźmi których spotkamy. Mogą oni się spodziewać świetnych koncertów dwóch zespołów, które z przyjemnością sprawią że fani pomachają piórami razem z nami. Muzyczny biznes nie rozpieszcza, istniejecie od 1995 roku, mimo nagranych świetnych albumów, nie zdobyliście dużej popularności. Na ile wystarczy wam samozaparcia aby dalej kontynuować karierę, ile jeszcze możemy spodziewać się tak znakomitych płyt jak "Machine Nation"? W zasadzie niczego nie oczekujemy. Oczywiście bylibyśmy bardzo szczęśliwi gdybyśmy osiągnęli dużą popularność, nie jest to jednak naszym priorytetem. Będziemy tworzyć i nagrywać kolejne krążki tak długo jak będzie nam sprawiało to przyjemność. Nie powiem Ci ile jeszcze płyt nagramy, ale "Machine Nation" na pewno nie jest ostatnią. Dzięki i do zobaczenia na scenie! Michał Mazur Tłumaczenie: Piotr Iwaniec, Karol Gospodarek

Foto: Manigance

MANIGANCE

129


mencie kiedy koncept i wszystkie teksty są już gotowe. Trzeci album zamknie historię rozpoczętą na "Projections From The Past".

Progresywna trylogia Nie lubię chodzić głównymi drogami - dużo ciekawiej jest tam, gdzie nikt nie zagląda - mówi Tyberiusz Słodkiewicz i debiutancki album "Projections From The Past" jego Subterfuge potwierdza tę tezę w 100 %. Rock progresywny, a do tego różne odmiany metalu to strona muzyczna tej bardzo interesującej, podwójnej płyty. Tekstowo mamy zaś klasyczny koncept, pierwszą część trylogii, której druga część jest właśnie nagrywana, a kolejna powstaje: HMP: Debiutancki album i od razu strzał z grubej rury, bo nie dość, że to wydawnictwo podwójne, to jeszcze koncept - uznałeś, że skoro masz taki pomysł, to nie ma co się ograniczać? Tyberiusz Słodkiewicz: Zawsze fascynowały mnie koncept albumy i moim marzeniem było takowy nagrać. Zgromadziłem wystarczająco dużo materiału na nagranie podwójnej płyty i stwierdziłem, że nie chcę aby utwory, które napisałem trafiły do kosza; jednocześnie zdawałem sobie sprawę, że jeżeli ich teraz nie wydam, to z pewnością nie trafią na kolejne wydawnictwo. To był ich czas. Owa idea narodziła się od razu, czy najpierw miałeś pojedyncze utwory czy ich zarysy, a koncepcja zwartej opowieści powstawała stopniowo?

utworów? "Projections From The Past", jak wspomniałem powyżej, nie było tworzone jako koncept album, więc w przypadku muzyki pisanej na ten album nie miało to znaczenia. Za to w warstwie tekstowej jest to na pewno wyzwanie. Koncept album opowiada historię, każdy utwór jest ze sobą chronologicznie połączony i jako całość opowieść, którą przekazujemy, musi tworzyć logiczną historię. Na pewno w warstwie tekstowej jest to duże wyzwanie. Wymaga to też na pewno znacznie większego nakładu pracy, tym bardziej, że jesteś wyłącznym autorem muzyki i tekstów? Pisanie muzyki i tekstów przychodzi mi dosyć łatwo - można powiedzieć, że bardzo naturalnie. Po prostu siadam i piszę bądź komponuję. Oczywiście są dni, kiedy nie jestem w stanie na-

Foto: Subterfuge

Utwory na ten album zacząłem komponować w roku 2014, ostatni utwór powstał w czasie sesji nagraniowej, która miała miejsce rok temu, więc siłą rzeczy koncepcja całej opowieści powstawała stopniowo. W momencie, kiedy w studiu zorientowałem się, że materiału jest bardzo dużo zaczął we mnie kiełkować pomysł stworzenia koncept albumu. Było to o tyle prostsze, że nie wszystkie teksty były gotowe, więc wymyśliłem historię luźno inspirowaną książką/serialem pt.: "Wayward Pines" i podążyłem w kierunku koncept albumu. Stworzenie takiego materiału jest dla muzy ka/kompozytora wejściem na wyższy etap niż pisanie pojedynczych, powiedzmy "zwykłych"

130

SUBTERFUGE

pisać nawet pół interesującego riffu czy wersu tekstu, natomiast kiedy poczuję "krew", to mogę nie odchodzić od gitary czy komputera i po prostu tworzyć. Są tu utwory, którym musiałeś poświęcić znacznie więcej czasu, np. dodawać jakieś partie czy nawet całe fragmenty, bądź całkowicie zmieniać aranżację, żeby muzyka idealnie współgrała z tekstem? Zwykle staram się najpierw komponować muzykę, natomiast później piszę tekst. Jest to o tyle łatwiejsze, że słowa tekstu można wówczas idealnie wpasować we frazy muzyki. Oczywiście nie zawsze jest to możliwe, np. w tej chwili piszę muzykę na trzeci album Subterfuge, w mo-

Nie pomylę się pewnie stwierdzając, że napisanie i dopracowanie tego kolosa zajęło ci sporo czasu, tym bardziej, że raczej nie mogłeś się skoncentrować tylko na tym - taki Arjen Lucassen może sobie pozwolić na luksus wyłącznie twórczej pracy, u nas wygląda to nieste ty inaczej? Samo komponowanie muzyki i tekstów nie było aż tak długotrwałe, tak jak wspomniałem na początku naszej rozmowy muzykę na ten album rozpocząłem komponować w 2014 roku. Wówczas Subterfuge był realnym zespołem, mającym regularne próby i rozpoczynającym koncertowanie. Niestety na jesieni 2015 roku zespół de facto przestał istnieć, pozostałem z materiałem, który miałem ochotę przenieść na taśmę, niestety nie za bardzo wiedziałem jak się za to zabrać. Tak jak zauważyłeś niestety nie mam komfortu i możliwości pracy jedynie nad muzyką, jak każdy z nas mam rodzinę, pracę i obowiązki, które muszę pogodzić z pracą nad muzyką, również dlatego musiałem czekać ponad trzy lata na urzeczywistnienie marzeń związanych z wydaniem płyty. Tworząc "Projections From The Past" nie miałeś chyba jeszcze pełnego składu zespołu, a le wiedząc co powstaje nie miałeś wątpliwości, że musisz ten materiał zarejestrować? Wchodząc do studia w lutym 2017 roku praktycznie byłem tylko ja, moje gitary i Witek Nowak, właściciel studia i producent. Miałem mnóstwo gotowego materiału i koniecznie chciałem go zarejestrować, nie wiedziałem co z tego finalnie wyjdzie. Powiedziałem sobie, że nawet jeżeli miałbym nagrać płytę i postawić sobie na półce nad kominkiem, to i tak nagram ten album. Bez braci Nowaków i Multisort Studio w Nadolu powstanie zespołu i osiągnięcie finalnego rezultatu pewnie nie byłoby możliwe - to z nimi stworzyłeś trzon Subterfuge,a pozostali muzycy trafiali do zespołu stopniowo? Tak, bez Witka Nowaka prawdopodobnie nic by z tego nie wyszło. Bardzo szybko ustaliliśmy, że ja nagram całość gitar, Witek zajmie się gitarą basową, Adam (jego brat) nagra klawisze. Pozostała kwestia doboru perkusisty oraz co w naszym kraju najtrudniejsze - wokalisty. Pojawiały się różne propozycje i pomysły, traf chciał, że do Witka zgłosił się zespół Hellhaim, który akurat kończył pracę nad "Slaves Of Apocalypse". Witek zaproponował Mateusza Drzewicza na wokalistę Subterfuge, był to świetny wybór, Matt był wokalistą jakiego potrzebował ten projekt. W pewnym etapie pracy nad wokalami stało się jasne, że fajnie by było mieć na pokładzie wokalistkę, która uzupełniłaby brzmienie zespołu, Matt zaproponował Kingę Lis z warszawskiego Icon i w ten sposób Subterfuge był kompletny z małym wyjątkiem… Zwykle wygląda to inaczej, bo najpierw for muje się pełny skład, który stopniowo tworzy muzykę, a ty miałeś już zarys tego konceptu, gotowe utwory, a do ich nagrania dobierałeś odpowiednich ludzi? Dokładnie tak było, podczas prac nad albumem wraz z Witkiem Nowakiem stworzyliśmy profile muzyków z jakimi chcielibyśmy współpracować i uzupełnić skład sesyjny zespołu. Pojawiały się też pewnie zmiany już na etapie nagrań, bo gdy okazało się, że wokalistka Kin-


ga Lis gra też na skrzypcach, to grzechem byłoby tego nie wykorzystać? Nie tylko na skrzypcach ale również na harfie, tym razem skorzystaliśmy jednak tylko ze skrzypiec. Kinga to niebywale utalentowana i muzykalna osoba, jest bardzo ważną postacią zespołu. Udział znanego z Hellhaim i Divine Weep wokalisty Mateusza Drzewicza zbytnio mnie nie zaskakuje, bo potrzebowałeś tu kogoś obdarzonego nie tylko mocnym głosem, ale potrafiącego też odnaleźć się w duecie czy różnych stylistykach, żeby partie wokalne były jak najbardziej zróżnicowane? Matt to nie tylko znakomity wokalista, odnajdujący się bez większych problemów w różnych stylach muzycznych, co przy pracy nad muzyką progresywną ma bardzo duże znaczenie, ale to również człowiek głodny muzyki, poszukujący, ze świetnymi pomysłami. Wraz z Kingą tworzą według mnie mnie bardzo interesujący duet, o czym w większym wymiarze będziecie mogli przekonać się na następnej płycie. Ciekawostką jest za to udział świetnego saksofonisty Piotra Grąbkowskiego, bo zbyt wielu ludzi postrzega go przez pryzmat udzielania się w Blue Cafe, a jego partie w "Like A Ghost" czy w "The Place" potwierdzają, że wspaniale odnajduje się również w jazzowej czy progresywnej stylistyce? Piotr to profesjonalista przez duże P i z całym szacunkiem dla reszty zespołu, ale najlepszy muzyk z jakim miałem okazję pracować nad "Projections From The Past". Jestem wielkim fanem saksofonu a tacy muzycy jak John Coltrane czy Charlie Parker wywarli na mnie ogromny wpływ. Gdy "Projections..." nabierało kształtów w studiu wiedziałem, że chciałbym w niektórych utworach dograć partie saksofonu. Udało mi się nawiązać kontakt z Piotrem, który znakomicie odnalazł się w stylistyce metalu progresywnego i nagrał według mnie znakomite partie; na pewno nie zabraknie go również na natępnych albumach. Niby to rock progresywny, ale mamy tu również hard rocka, tradycyjny metal, a nawet black - uznałeś, że musi być to jak najbardziej zróżnicowane, żeby z jednej strony uwypuklać zwroty akcji całej opowieści, a z drugiej nie znudzić słuchacza ery streamingu? Nie do końca. Pomimo tego, że jestem wielkim fanem klasycznego metalu, to gdy zaczynam komponować muzykę nie stawiam sobie żadnych barier ani ograniczeń, gram to co w danym momencie wydaje mi się odpowiednie dla utworu - nie wiem dokąd zaprowadzi mnie moja wyobraźnia ani przez jakie gatunki muzyczne przeprowadzi. Wspomniałem o inspiracjach klasycznym metalem, w młodości słuchałem również mnóstwo black i death metalu, uwielbiam thrash, metal progresywny, nie stronię też od bluesa, muzyki klasycznej i jazzu w różnych jego odmianach. Nie lubię też chodzić głównymi drogami - dużo ciekawiej jest tam, gdzie nikt nie zagląda. Dwie płyty, dwa rozdziały historii - o hibernacji jako szansie dla gatunku ludzkiego pisano j u ż wi e l o k r o t n i e , p o ws t a wa ł y f i l my na t e n temat, ale ty podszedłeś do tematu nieco inaczej, bo twój bohater uciekając od szarej, przytłaczającej go rzeczywistości w wielką niewiadomą przyszłości tak naprawdę trafił z deszczu pod rynnę? To dość katastroficzna wizja świata jaką przedstawiasz w dalszej części opowieści - czyżby rzeczywiście ludzkości jako gatunkowi groziła zagłada, a jedyną per -

spektywą jest wegetacja w The Place, życie w ciągłym zagrożeniu i udawanie, że wszystko jest OK? Nikt nie jest w stanie przewidzieć co nas czeka w przyszłości, nie jesteśmy w stanie ocenić wpływu rozwoju technologii na nasze życie, być może zawsze będzie w służbie człowieka, a być może stanie się inaczej. "Projections From The Past" to pierwszy tom trylogii, która opowiada historię być może jednego z nas, historii, która prowadzi naszego bohatera do przerażającego świata przyszłości dzisiaj dla nas bardzo obcego, natomiast niewykluczone, że to kiedyś się wydarzy. Wyobrażam sobie miny potencjalnych wydawców w chwili, gdy docierało do nich, że mają przed sobą kolosa na miarę "The Wall" i prze -

towymi. W tej chwili nieco przemodelowaliśmy skład: oczywiście na wokalach pozostała Kinga z Mattem, na drugą gitarę wskoczył Witek Nowak, na bas Piotr Lamparski, klawiszami wciąż zajmuje się Adam Nowak, natomiast instrumenty perkusyjne na kolejną płytę zostały zarejestrowane przez Daray'a. Mam nadzieję, że po zakończeniu sesji nagraniowej na drugą płytę rozpoczniemy regularne próby i wreszcie zaczniemy koncertowanie. Rozumiem, że Dariusz "Daray" Brzozowski pojawia się na tej płycie jako muzyk sesyjny? Tak, Darek dołączył do zespołu w marcu tego roku i nagrał partie perkusji na następcę "Projections From The Past". Wykonał znakomitą pracę, którą mam nadzieję, że pod koniec roku będziecie mogli ocenić. Darek jest na razie tyl-

Foto: Subterfuge

cież nikt tego nie kupi - ale jednak udało wam się znaleźć firmę chcącą wydać tę płytę, tak więc to chyba już ogromny sukces? Tak naprawdę tworząc ten album nie myślałem o komercyjnej stronie tego projektu, tworzyłem go z myślą o zaspokojeniu swoich artystycznych ambicji. Z czasem i za namową przyjaciół zdecydowałem się na wydanie tych krążków. Wybór na Kameleon Records padł za namową Piotrka Grąbkowskiego: tak się składa, że wytwórnię tę prowadzą jego przyjaciele, skontaktowaliśmy się i bez problemu doszliśmy do porozumienia, jestem im za to bardzo wdzięczny. Kameleon znany jest przede wszystkim z wydawania wznowień i starych, dotąd niepub likowanych, nagrań - co sprawiło, że zaintere sowali się "Projections From The Past"? Kameleon Records jako wytwórnia jest otwarta na różne style i gatunki muzyczne, o ile mnie pamięć nie myli to oprócz polskiej muzyki rozrywkowej lat 60. i 70. posiadają w swoim katalogu również płyty bardziej współczesne. Wiem, że chcą rozszerzyć swój katalog i dlatego zdecydowali się na współpracę z Subterfuge.

ko i wyłącznie muzykiem sesyjnym, natomiast nie wiadomo co przyniesie jutro… Będzie to kolejny koncept, czy też tym razem pracujecie nad czymś innym, utworami nie powiązanymi ze sobą? Będzie to kolejny koncept album, naturalny następca "Projections From The Past", kontynuujący historię rozpoczętą na pierwszym albumie; będzie to również podwójny album trwający około półtorej godziny. Jako Subterfuge mamy jasno zdefiniowane cele na przyszłość, skład jest ugruntowany i wszyscy czerpiemy dużo radości ze wspólnej pracy. Kiedy możemy spodziewać się premiery tego wydawnictwa i czy jego wydawcą będzie również Kameleon Records? Premiera drugiego albumu planowana jest na koniec bieżącego roku/początek 2019. Jest również bardzo prawdopodobne, że zostanie on wydany przez Kameleon Records. Wojciech Chamryk

Subterfuge to bardziej projekt czy zespół? Planujecie jakieś koncerty promujące "Projections From The Past", czy też z racji różnych zobowiązań muzyków nie jest to możliwe? W momencie wejścia do studia Subterfuge był dla mnie tylko i wyłącznie projektem, dzisiaj przeistacza się w zespół z ambicjami koncer-

SUBTERFUGE

131


Po prostu metal - To, co gramy, ma być różnorodne i ciekawe, stąd mieszanka różnych stylów - od hard rocka, poprzez heavy i thrash, po elementy progresji. W każdej chwili możemy sięgnąć po cokolwiek i to jest właśnie fajne. Oczywiście wszystko nadal w konwencji mocno gitarowej - mówi Marcin "Velesar" Wieczorek. I faktycznie, na debiutanckiej płycie jego zespołu River Of Time mamy ostry, siarczysty metal, wystający z rozmaitych szufladek. Odpalcie więc "Revival" i poczytajcie, co ma do powiedzienia na temat długiej historii powstawania tej płyty lider grupy: HMP: Zwykle wygląda to tak, że kiedy ma się pomysł na płytę i gotowy materiał, to powsta je ona dość szybko. W twoim przypadku było jednak zupełnie inaczej, bo pierwsze kompozy cje z "Revival" powstały jeszcze w 2003 roku i miał to być solowy album, swoista odskocznia od tego, co robiłeś wtedy w Goddess Of Sin? Marcin "Velesar" Wieczorek: Częściowo tak. Goddess Of Sin to był początek. Wszyscy byliśmy jeszcze bardzo młodzi. To był czas, kiedy słuchało się Iron Maiden, Metalliki, trochę Slayera, Malmsteena, Rhapsody, Hammerfall, Helloween, Kata itd., poza tym każdy miał swoje muzyczne inspiracje, niekoniecznie

czas jednak powstawały nowe utwory. Patrząc z perspektywy czasu, cieszę się, że nie zabrałem się za to właśnie wtedy, bo dzisiaj połowę z tych kawałków wyrzuciłbym do kosza. Fakt, że po rozpadzie tej grupy zostałeś wokalistą Radogosta też pewnie nie ułatwiał ci zadania, ale nie zrezygnowałeś całkowicie z tego pomysłu. Czekałeś na odpowiedni moment? Radogost pochłonął mnie całkowicie. Okazało się, że folk metal, razem z całą swoją specyficzną otoczką to właśnie to, w czym się odnalazłem. Powrót do słowiańskich korzeni, teksty

Foto: River Of Time

metalowe. Właściwie zaczynaliśmy dopiero swoją przygodę z metalem, bo chociaż każdy miał już jakieś doświadczenie sceniczne, to raczej z zupełnie inną muzyką. W każdym razie kompozycje w Goddess Of Sin były łatwiejsze, bardziej heavy niż thrash, nie mówiąc już o graniu progresywnym. Natomiast materiał, który sobie wymarzyłem, był znacznie trudniejszy, dojrzalszy i tak naprawdę na początku chciałem, żeby to nasze heavy, chociaż fajne, przekształciło się właśnie w coś takiego. Powiem więcej - nawet zagraliśmy jako Goddess Of Sin na kilku ostatnich koncertach pierwsze wersje "Dedication" i "Revivala", chociaż z całkiem innym tekstem. Niestety, w 2007 roku Goddess Of Sin zawiesiło działalność, a ja stwierdziłem, że w takim razie zostaje mi tylko solowa płyta. Do tego jednak nie doszło z racji wielu innych zajęć, takich jak studia, magisterka, potem praca, przeprowadzki itd. Słowem - życie. Cały

132

RIVER OF TIME

odnoszące się do dawnych bogów, przypominanie na nowo tego, o czym niemal się zapomniało (głównie dzięki naszemu "wspaniałemu" systemowi edukacji i ignorancji ludzi, którzy mają w tym kraju coś do powiedzenia), ale także bardzo specyficzna i niezwykle wdzięczna publiczność folk metalowa oraz społeczność rekonstruktorów - to było coś, co pokochałem. Nie myślałem wtedy o solowej płycie - nie miałem na to czasu. Radogost po długiej przerwie powrócił na scenę, mieliśmy sporo koncertów, pojawiła się płyta, słowem - było co robić. Sytuacja rozwinęła się jednak w zupełnie innym kierunku, bo zamiast płyty solowej pow stał zespół River Of Time i to z nim nagrałeś tę wymarzoną płytę - w grupie raźniej? Wiesz, trudno nagrać płytę samemu, nie mówiąc już o koncertach (śmiech). A tak na poważnie - kiedy moja przygoda z Radogostem na-

gle się skończyła, nie oznaczało to bynajmniej porzucenia wszystkiego, co robiłem do tej pory. Tak naprawdę całe moje życie było związane z muzyką, bo pierwszy raz stanąłem na scenie w wieku ośmiu lat. W roku 2014 były to już 24 lata na scenie, z czego 13 w burzliwym związku z muzyką metalową, więc gdybym nie ruszył dalej, to nie mógłbym sobie spojrzeć w oczy. Różnie już bywało, ale zawsze, cokolwiek się działo, w końcu wracałem na scenę. Tym razem po prostu postanowiłem nie czekać, tylko od razu zacząć działać. Na pewien czas odłożyłem na półkę folk metal, odkurzyłem stary materiał, odmłodziłem go trochę i od tego się zaczęło. Aczkolwiek, tak jak mówisz, nie jako solowy projekt, tylko pełnoprawny zespół. Który zresztą na początku miał się nazywać zupełnie inaczej, ale to już inna historia. Postawiłeś na sprawdzony skład, werbując do współpracy muzyków, których znałeś z Goddess Of Sin czy innych zespołów - to nie był czas na eksperymenty? Dokładnie. Od razu postawiłem na sprawdzone osoby, z którymi mogłem być pewny przynajmniej tego, że ta płyta powstanie i że przede wszystkim będzie im się chciało grać. Wydanie tej płyty było wciąż twoim marze niem, czy też powoli stawało się już swego rodzaju obsesją, na zasadzie: muszę, muszę w końcu to zrobić!? Wtedy już ani jedno, ani drugie. Po prostu chyba dojrzałem do tego, żeby ten materiał wreszcie ujrzał światło dzienne. On też musiał dojrzeć. Mimo wszystko to dość osobisty materiał, zwłaszcza w warstwie tekstowej i chyba dobrze się stało, że przeleżał te kilka czy kilkanaście lat w szufladzie. Po prostu wydaje mi się, że gdybym nagrał tę płytę wcześniej, to nie byłaby autentyczna. Zwłaszcza dla mnie samego. A na pewno teksty byłyby inne. Teraz, mając na karku tyle lat ile mam, wiele różnych doświadczeń, dziesiątki zarówno niepowodzeń, jak i mniejszych lub większych sukcesów, podchodzę zupełnie inaczej do wielu rzeczy. I to też znajduje swoje odbicie w mojej muzyce. "Revival" czyli odrodzenie, niejako twój powrót do bardziej tradycyjnego metalu - tak można odczytywać ten tytuł? Nie do końca, chociaż częściowo masz oczywiście rację. Bardziej jako powrót do muzyki i na scenę po rozstaniu z Radogostem. Wiele osób pytało mnie wówczas, jakie są moje dalsze plany muzyczne, więc po prostu im je zaprezentowałem, chociaż może nie tego się na początku spodziewali. W utworze tytułowym płyty jest taka fraza: "Revival of my fate - again, back to the game". Oznacza to, że znowu wróciłem do gry, mam jeszcze wiele do powiedzenia i mam zamiar to zrobić. Tylko tyle i aż tyle. Odnoszę wrażenie, że ta płyta jest też dla ciebie swoistą unifikacją metalowego stylu, bez szufladkowania, dokładnych klasyfikacji stylistycznych - miało być ostro, potężnie, mrocznie, ale i melodyjnie, stąd odniesienia zarówno do hard rocka, tradycyjnego metalu, ale też speed czy thrashu? Zawsze wkurzało mnie takie szufladkowanie. Niestety, zespoły, zwłaszcza młode, często same w to wpadają, na zasadzie - skoro gramy death metal, to nagrywamy 10 kawałków maksymalnego łojenia. To nic, że wszystkie są takie same i w zasadzie mógłby to być jeden 50minutowy utwór. Efekt jest taki, że takie płyty są po prostu nudne, nie mówiąc już o koncertach. Oczywiście nie wszyscy tak robią i sam często stykałem się i nadal stykam się na wspól-


nej scenie z kapelami różnych stylów metalowych, które mają naprawdę fajny i ciekawy materiał. Jednak nudnawo też bywało. W Goddess Of Sin mieliśmy często takiego pecha, że graliśmy jako ostatni zespół, podczas gdy przed nami były cztery czy pięć kapel "true death". Po drugiej takiej kapeli można już było dostać kręćka. Ale wiesz - my byliśmy smarkaczami, to czekało się cierpliwie na tę swoją kolej. Chociaż miało to też swoje dobre strony, bo jak już wyskakiwaliśmy na końcu z tym naszym heavy, po kilku godzinach takiej młócki, to dla publiczności było to jak zimna woda w upalny dzień (śmiech). W każdym razie dla mnie to jest nie do przyjęcia. Było tak zarówno w Goddess Of Sin, jak i w River Of Time. To, co gramy, ma być różnorodne i ciekawe, stąd mieszanka różnych stylów - od hard rocka, poprzez heavy i thrash, po elementy progresji. W każdej chwili możemy sięgnąć po cokolwiek i to jest właśnie fajne. Oczywiście wszystko nadal w konwencji mocno gitarowej.

napisałem. W każdym razie tak jest na pierwszej płycie. Na drugiej trochę się to zmieni, ale nie chcę na razie zdradzać szczegółów. Natomiast jeszcze raz chciałbym podkreślić, że chociaż gramy moje utwory, to River Of Time to zespół, a nie Velesar. Wszyscy są tutaj równie ważni i potrzebni. Sam to mógłbym sobie najwyżej przy ognisku pograć. Widzę jednak, że reszta składu miała jakiś twórczy wkład w materiał River Of Time, bo aranżacje poszczególnych utworów to wasze wspólne dzieło? Różnie to bywa w różnych kapelach. Czasami ktoś przynosi riff czy ścieżkę wokalu i na tej bazie wszyscy razem tworzą utwór. U nas działa to inaczej. Jeśli już piszę kawałek, to od A do Z, czyli przynoszę pełny utwór - wszystkie ścieżki, począwszy od perkusji, poprzez obie gitary, solówki i bas, a na wokalu kończąc. Przede wszystkim po to, żeby wiedzieć, jak to zabrzmi

mają talentu, albo po prostu im się nie chce. Niestety, często to obserwujemy w naszym kraju (choć nie tylko tutaj). A taki opór, a czasami wręcz wrogość, potrafi zniszczyć, nawet zabić. Ilu świetnych artystów, sportowców lub po prostu społeczników zrobiło wiele świetnych rzeczy, za co spotkali się tylko z hejtem? O tym jest ten tekst. Mówi: "Nie poddawaj się, rób swoje, przyjdzie taki moment, że wygrasz! Znowu cię zgnoili, więc chlejesz do lustra, ale dasz radę i w końcu udowodnisz, na co cię stać!". Inny przykład to "Dedication". Ten kawałek można zadedykować wszystkim tym, którzy kiedykolwiek zostali "zrobieni w balona" i za bezinteresowną pomoc odwdzięczono się im tylko kopem w tyłek. Jako ciekawostkę dodam, że obydwa mają też swoje polskie wersje i te właśnie śpiewam na koncertach w Polsce. Natomiast utwór tytułowy, czyli wspominany już "Revival", to z jednej strony podziękowanie dla Anny Rice, autorki mojej ulubionej serii ksią-

Nie pomylę się pewnie zbytnio stwierdzając, że jest mało prawdopodobne, iż utwory napisane kilkanaście lat temu trafiły na "Revival" bez jakichkolwiek poprawek czy zmian? Dopełniłeś je też pewnie nowszymi kompozycja mi, nie są to wyłącznie te stare utwory? Dobrze trafiłeś (śmiech). Tak naprawdę ja ciągle coś mieszałem w tych kawałkach przez te wszystkie lata. Żaden z nich nie jest taki, jak był na początku. I dobrze, że wreszcie zostały nagrane, bo podejrzewam, że nadal bym w nich kopał. I faktycznie - nie wszystkie są "stare". "Revival" czy "Dedication" należą do tych kawałków, które powstały jako pierwsze. Natomiast jest też kilka zupełnie nowych, choćby "Mirror's Edge" czy "I Hate You". Tak naprawdę trudno było wybrać utwory na tę płytę, bo tych "starych" w ciągu kilkunastu lat pojawiło się kilkaset. Wiele z nich w ogóle nie powinno być upublicznionych i na pewno nie będą. (śmiech) Opisany jako bonus track "Violator's Cave" brzmi jakoś surowiej - to nagranie demo z innej sesji, czy może jakiś odrzut, który postanow iliście jednak opublikować? Szczerze? Brzmi dokładnie tak, jak miał brzmieć. Od początku zakładaliśmy, że ten kawałek będzie zupełnie inny. I muzycznie, i właśnie brzmieniowo. Tak naprawdę to nawet nie jest metal, bardziej hard rock z lat 80. To taki nasz mały hołd dla starych czasów i początków muzyki metalowej, co zresztą często mówię ze sceny. Mam nadzieję, że brzmieniowo też udało nam się taki efekt osiągnąć. Chyba tak, skoro o to zapytałeś. To nietypowa sytuacja, że liderem i wyłącznym autorem muzyki i tekstów jest wokalista - koledzy i koleżanka nie protestowali, nie próbowali proponować swych kompozycji, bo od początku było wiadomo, że w tej kwestii River of Time = Velesar? Wcale nie taka nietypowa, zwłaszcza że w Goddess Of Sin byłem też gitarzystą - i w zasadzie nadal jestem (choć już znacznie rzadziej udzielam się na gitarze niż kiedyś). Podobnie jest w Radogoście, gdzie liderem jest Mussi - były/ obecny wokalista, a zarazem autor utworów i tekstów (poza płytą, którą nagraliśmy razem, bo tam akurat teksty są mojego autorstwa). Tworząc River Of Time, przyszedłem z gotowym materiałem, który wszystkim się spodobał, więc też członkowie kapeli nie mieli podstaw do protestowania. Po prostu zaczęliśmy go grać. Oczywiście każdy mógł dołożyć do tych kawałków coś od siebie, zwłaszcza gitarzysta solowy i perkusista, ale w większości to ścieżki, które

Foto: River Of Time

w całości. Oczywiście, jak mówiłem wcześniej, jeśli ktoś chce coś zmienić, to może to zrobić w każdej chwili. Pod warunkiem, że będzie się to zgrywało (śmiech). Mówiąc szczerze, to sporo ułatwia, zwłaszcza że jesteśmy rozrzuceni na co dzień po różnych częściach kraju i czasami spotkanie się na próbie w pełnym składzie graniczy z cudem. A jeśli każdy dostanie wcześniej to, czego ma się nauczyć, to przychodzi z tym na próbę i po prostu gramy. Zdarza się, że gramy jakiś kawałek na próbie po raz pierwszy i w zasadzie wychodzi "od strzału". Świetnie się tak pracuje. Uwagę zwraca też warstwa tekstowa - nie chciałeś wykorzystywać garści oklepanych, metalowych banałów, teksty musiały niejako współgrać z muzyką, dobrze ją dopełniać? W zasadzie łączy się to z jednym z twoich poprzednich pytań o szufladkowaniu. Te teksty też są różnorodne i opowiadają o wielu sprawach, przede wszystkim o tym, z czym się absolutnie nie zgadzam, a są to sprawy takie jak: przemoc, wojna, ćpanie, zdrada itd. Oczywiście to jest muzyka metalowa, która rządzi się swoimi prawami i poezja śpiewana nie ma tu racji bytu (śmiech). Niektóre teksty są mocne, jak w "Mirror's Edge", który opowiada o ludziach kreatywnych, z pomysłami, którzy właśnie za to często są gnojeni i wyśmiewani przez tych, którzy sami nie potrafią nic zrobić, bo albo nie

żkowej, czyli "Kronik Wampirów", a z drugiej taki osobisty manifest, o czym już wspominałem. Najczęściej po wydaniu debiutanckiej płyty każdy zespół stara się pójść za ciosem, pro mować ją w każdy możliwy sposób. Tymczasem u was nastąpił rozłam, bo gitarzyści Krzysztof i Adam odeszli, zakładając Ironbound - nie chciałeś iść w stronę NWOBHM, w którą ich ciągnęło? Chłopaki założyli Ironbound i w pewnym momencie stwierdzili, że nie pogodzą dwóch kapel. Szkoda, że zrezygnowali, bo z nimi jako pierwszymi to zaczynałem, poza tym z Krzyśkiem od wielu lat chcieliśmy założyć coś wspólnego, ale mieli prawo do takiej decyzji i oczywiście uszanowałem to. Dziękuję im za ogromny wkład włożony w nagranie "Revival", ale trzeba iść dalej. NWOBHM to nie jest jednak muzyka, jaka mi scenicznie odpowiada, no i tu już brakuje mi tej różnorodności, o której wspominałem. Szybko jednak znaleźliście ich następców, Dawida Holonę z Keep on Rockin' oraz Marcina Frąckowiaka, znanego choćby ze Stosu czy Percival Schuttenbach/Percival, a ułatwie niem był tu pewnie fakt, że obaj zagrali na "Revival"? W pewnym sensie tak. Dawid był blisko zespo-

RIVER OF TIME

133


HMP: Ponoć gdyby nie seria przypadków, to Cereus nigdy by nie powstał, bo poznawaliś cie się w dość nieoczywistych okolicznościach? Michał "Domber" Dąbrowski: Zespół pewnie by powstał, tylko byłby to zupełnie inny Cereus (śmiech). Spotkanie założycieli, czyli Konrada Pawłowskiego i Pabla Sikory, to po prostu wynik poszukiwań bratniej muzycznie duszy na jednym z portali dla muzyków. Ze mną to rzeczywiście totalny przypadek. Od lat bawię się w rekonstrukcję historyczną i jeżdżę na pola Grunwaldu. Tam znalazł mnie Pablo, kiedy siedziałem z przyjacielem na warcie i śpiewałem zupełnie nie historyczne piosenki. (śmiech)

Foto: River Of Time

łu w zasadzie od początku i bardzo się cieszę, że postanowił dołączyć na stałe, bo jest świetnym gitarzystą solowym, który zagra wszystko. Natomiast z Froncem znamy się kupę lat, choćby z czasów Radogosta, kiedy pojechał z nami w trasę koncertową w charakterze zastępstwa za perkusistę. Przyznasz, że to trochę dziwna sytuacja, kiedy ktoś gra gościnnie na jakiejś płycie na perkusji, by wkrótce po tym zostać gitarzystą tego zespołu? (śmiech) Wierz mi, nie w przypadku Fronca (śmiech). Ten koleś to człowiek-orkiestra, świetny instrumentalista i zarazem dobry kumpel. Gra na perkusji, basie, gitarze i w każdej tej roli dobrze się odnajduje. W River Of Time zwolniło się miejsce gitarzysty, więc przejął gitarę. "Revival" ukazał się prawie rok temu i domyślam się, że jest to dla ciebie podsumowanie pewnego okresu, kiedy ta płyta przez lata była tylko w planach. Rodzi się jednak pytanie co dalej, bo skoro tworzycie cały czas, to można spodziewać się kolejnej płyty River Of Time? W tym momencie mogę zdradzić, że materiał na drugą płytę jest już gotowy. Prawdę powiedziawszy - na kolejną też… Jedyny, ale najważniejszy problem, to niestety finanse - czyli dokładnie to samo, z czym boryka się większość polskich kapel. Nie mamy zamiaru nagrywać płyty na kolanie, a dobre studio swoje kosztuje i w tym momencie to granica nie do przeskoczenia. Płyta powstanie, ale terminu nie jestem w stanie podać. Taka już jest nasza polska rzeczywistość. "Revival" nagraliśmy całkowicie sumptem własnym, natomiast płytę udało się wydać w formie CD dzięki fanom, którzy pomogli nam w kampanii crowdfundingowej. W innym wypadku nadal by tej płyty nie było, a

przynajmniej nie w formie pudełkowej. Tak więc na drugi krążek trzeba będzie jeszcze trochę poczekać. Aczkolwiek pojawi się w międzyczasie coś zupełnie innego, do czego już trwają przymiarki… Niektóre z utworów z debiutu mają też pol skojęzyczne wersje, np. "Dedication" - "Dedykacja" - to zapowiedź tego, że na kolejnym albumie postawisz na polskie teksty? Raczej nie. River Of Time od samego początku było planowane jako projekt anglojęzyczny, natomiast polskie wersje kilku utworów (dokładnie trzech) to ukłon w stronę naszych polskich fanów. Te kawałki w Polsce gramy po polsku. W przypadku drugiej płyty będzie tak samo, chociaż niewykluczone, że tym razem pojawi się więcej polskich wersji. W "Revival" śpiewasz "Again, back to the game", czyli brakowało ci grania i teraz już nie odpuścisz, tym bardziej, że ten zespół ma potencjał i szkoda byłoby go zaprzepaścić? River Of Time nie odpuści, chociaż ostatnio jest ciężej z koncertami. Po prostu takie czasy. Ludzie wolą słuchać Sławomira lub pograć na kompie niż pójść na koncert. Kilkanaście lat temu, nie będąc w ogóle znanym, można było pojechać zagrać koncert i mieć pewność, że będzie pełny klub. Nieraz nam się tak zdarzało z Goddess Of Sin, choćby w chorzowskiej Rampie, świetnym i od dawna nie istniejącym już niestety klubie. Teraz na koncertach pojawiają się głównie weterani. Ale nie odpuszczamy - dla nas koncert to koncert i musimy pokazać się z jak najlepszej strony, bez względu na to, czy przyjdzie 300, czy 10 osób. Fajne są koncerty na zlotach motocyklowych, a kilka zdążyliśmy już "obskoczyć" i zawsze byliśmy bardzo dobrze przyjmowani. Natomiast problemem jest to, że teraz bez kasy i znajomości niewiele można zrobić. To mocno ogranicza możliwości. Ale nie poddajemy się i mamy zamiar grać dalej. W międzyczasie mamy też inne muzyczne projekty, więc nie nudzimy się. Wojciech Chamryk

Był to również proces długofalowy, bo kolejni muzycy dołączali stopniowo: najpierw było ich dwóch, potem pojawił się perkusista, a kiedy uznali, że wyłącznie instrumentalne granie ich nie interesuje, zaczęli szukać wokalisty? Do basu i gitary dołączył perkusista Łukasz Gańko, to oni stworzyli trzon bandu i pierwsze szkielety kilku utworów. Chłopaki od początku myśleli o pojawieniu się wokalu i tekstów, świadczyły o tym aranże i koncepcje utworów. Kiedy dostałem od nich materiał, usłyszałem skomplikowane formy, ale wiadomo było gdzie jest przestrzeń do śpiewania, a gdzie lepiej zostawić tylko frazy instrumentalne. Sukcesywnie też pracowaliście nad kolejnymi kompozycjami, wydając najpierw EP-kę "Light Under the Blue Wave" (2013), a w roku następ nym wasz utwór "Cassiopeia" trafił na kompi lację "Cold Wind Is The Promise Of A Storm" - ich ciepłe przyjęcie utwierdziło was w przeko naniu, że podążacie w dobrym kierunku? Oczywiście odbiór słuchaczy jest kluczowy i cieszymy się każdym ciepłym słowem pod adresem naszej muzyki. Niemniej nawet gdyby spłynęła na nas fala krytyki, raczej nie zmieniłoby to naszego wewnętrznego przekonania, że robimy rzeczy dobre i wartościowe. Zaproszenie do tej i innych kompilacji, tylko utwierdziło nas w tym przekonaniu. Jesteście kolejnym zespołem, który wypłynął dzięki tej kompilacji portalu Post-rock.pl, wygląda więc na to, że spełniła ona swe zadanie popularyzacji młodych i mniej znanych grup z kręgu szeroko rozumianego rocka progresy wnego i post-rocka? Zdecydowanie polecamy udział w kompilacjach Post-rock.pl każdemu zespołowi z pogranicza postu i progresu. To świetna okazja pokazania się szerszej publiczności i porównania swojej pracy z twórczością innych. Nie spieszyliście się jednak z nagraniem i wydaniem debiutanckiego albumu, bo "Dystonia" ukazała się dopiero niedawno. Bycie zespołem niezależnym, bez wsparcia wytwórni ma swoją cenę? Oczywiście, że ma, ale naszą ceną był jedynie czas i odrobina domowego budżetu (śmiech). Trwało to długo, ale dzięki temu, że robiliśmy to niezależnie, mamy prawdziwie autorski album. Nikt nam nie mówił, jak by było lepiej, żeby zagrać inaczej albo napisać tekst o czymś bardziej radosnym. Nikt nam nie narzucał komercyjnego podejścia przy tworzeniu materiału. To w stu procentach nasza płyta. Trudno mi uwierzyć, że żadna z wytwórni nie była zainteresowana wydaniem tej płyty - jak potencjalni wydawcy motywowali odrzucenie tego materiału? Za trudne, niekomercyjne, album koncepcyjny nie wchodzi w grę, czy po prostu nie mieliście żadnego odzewu? Kilka wytwórni było zainteresowanych wydaniem "Dystonii", ale warunki współpracy były nie do przyjęcia. Od początku nie chcieliśmy

134

RIVER OF TIME


CEREUS

Progresywne i filozoficzne przypadki - To, co gramy, ma być różnorodne i ciekawe, stąd mieszanka różnych stylów - Rodzima scena progresywna wciąż zaskakuje i warszawski Cereus bez dwóch zdań wpisuje się w ten nurt przyjemnych zaskoczeń. Jego debiutancki album "Dystonia" to pozycja z nurtu prog/post-rocka, klasyczny koncept z odniesieniami do filozofii i mnóstwo porywającej muzyki. I pomyśleć, że o powstaniu tej grupy zdecydowała seria przypadków, o których sporo wie wokalista Michał: przenosić praw autorskich na osoby trzecie, nie chcieliśmy pozbywać się kontroli nad dalszymi losami tej płyty. Większość labeli chce mieć pełną kontrolę nad poczynaniami związanymi z wykorzystaniem wydawanej twórczości. Być może gdybyśmy dostali ofertę, która gwarantowałaby należytą promocję tego albumu, to zdecydowalibyśmy się na pewne ustępstwa i współpracę, ale taka się nie pojawiła. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo mamy za to dwóch dystrybutorów w postaci LynxMusic i SonicMusic oraz impresariat Cantaramusic, którzy są bardzo pomocni. To jeszcze bardziej motywowało was do finalizacji tego przedsięwzięcia, które pewnie nie przybrałoby takiego kształtu bez udziału realizatora Filipa Krzyżykowskiego? Z Filipem poznaliśmy się przy realizacji singla "Cassiopeia". Włożył w to tyle serca i zrozumienia, że oczywistym dla nas było, że będziemy pracować razem nad całym albumem. Poza faktem, że był osłuchany z muzyką progresywną, postową i metalową, jemu po prostu podobała się nasza twórczość, a my chcieliśmy kogoś, kto podejdzie do tego materiału z feelingiem.

matu? Dokładnie tak. Mam nadzieję, że ta płyta sprawi, iż słuchacz zamyśli się nad swoim życiem, zatrzyma na chwilę. Może zada sobie kilka pytań, które i my zadajemy w tekstach..? Może zada ich znacznie więcej, jego myśli podążą dalej niż kiedykolwiek..? To byłoby spełnienie naszych marzeń, bo po to tą płytę zrobiliśmy. "Dystonia" czyli paskudna, nieuleczalna choroba, a przy tym chyba też niezła metafora życia jako takiego - problem chyba tylko w tym, czy spróbujemy zmierzyć się z różnymi proble mami, czy też odpuścimy, godząc się z losem? Wybraliśmy taki tytuł, bo to choroba, która stopniowo odbiera kontrolę nad ruchami zaplanowanymi. Powoduje ruchy mimowolne, których

rzystę? Patryk Woźniak dołączył do nas, kiedy cały materiał był już nagrany i w dużej mierze zmiksowany. Nie miał łatwej sytuacji, bo te utwory były już mocno nasycone harmonicznie. Podszedł do tego oszczędnie, rzekłbym "z pokorą", ale w punkt i ze smakiem dopełnił całość. Teraz jego rola w budowaniu nowych utworów jest znacznie większa. Straciliście też jednak perkusistę, przez co kolejne koncerty Cereus stanęły pod znakiem zapytania. Następcy Łukasza szukaliście długo, ale było chyba warto, skoro skaperowaliś cie samego Macieja Caputę? To kolejna rzecz, która wpłynęła na przesunięcie premiery albumu. Łukasz postawił poprzeczkę bardzo wysoko. Na przesłuchaniach większość potencjalnych następców sobie nie radziła. Wreszcie, po blisko roku poszukiwań, pojawił się Maciek i wróciła w nas wiara. Skojarzył nas Michał Kirmuć z zespołu Collage, za co jesteśmy mu bardzo wdzięczni. Dołączył do was na stałe, czy tylko na zasadzie muzyka wspierającego was na koncer tach? Od początku stawialiśmy sprawę jasno: szukamy muzyka, który będzie współtworzył zespół i miał wpływ na kolejne kompozycje. Maciek, mimo, że uczestniczy w różnych projektach,

Długa praca nad płytą ma plusy i minusy - co według was można zapisać po stronie zysków i strat Cereus przy okazji powstawania "Dystonii"? Straciliśmy tylko zbyt dużo czasu i na pewno nie mamy promocyjnego wsparcia, które mogłaby nam dać duża wytwórnia. Cała reszta to czysty zysk. Od razu zdecydowaliście, że to będzie concept album, czy też ta myśl pojawiła się stopniowo, gdy okazało się, że teksty są spójne i można połączyć je w jedną historię? To przyszło z czasem. Pierwsze teksty były niezależnymi opowieściami, ale gdy zacząłem pisać Tryptyk pojawiła się myśl, że to może być jedna długa historia i, że bohaterem stanie się jedna osoba - słuchacz! Wątki filozoficzne w rocku progresywnym to nie nowość, jednak was zainspirował sam Kartezjusz, a konkretnie jego słynna maksyma "Cogito ergo sum", o której mówicie, że reprezentuje przeszłość, teraźniejszość i przyszłość? Ta maksyma jest tylko pretekstem, do tego, żeby słuchacz zadał sobie podstawowe pytanie: po co tu jestem? Potem przyjdą kolejne: skoro już się urodziłem, to co mam zrobić z danym mi życiem? Jak je wypełnić? Czy gonić każdą chwilę, czy dać życiu sączyć się swoim tempem? Czemu muszę umrzeć? Pytań jest wiele, ale jeśli nie myślę, to może nie żyję? (śmiech) "Myślę, więc jestem" brzmi jednak przewrot nie, szczególnie w obecnych czasach, kiedy obserwujemy zdecydowany odwrót od samodzielnego myślenia czy wyciągania wniosków - to dlatego wzbogaciliście album fragmentami "Rozprawy o metodzie" Kartezjusza czytany mi przez Annę Krawczyk, żeby zachęcić ewen tualnych zainteresowanych do zgłębienia te-

Foto: Cereus

wcale nie chcemy. To świetna metafora życia, jako drogi po równi pochyłej, na której końcu jest śmierć. Jednym ta myśl podetnie skrzydła, drudzy odetną się od tematu, ale ktoś może zacznie żyć lepiej i pełniej. Skąd pomysł na podzielenie płyty na trzy częś ci, gdzie utwory "Cogito", "Ergo" i "Sum" są znacząco wyeksponowane, stanowiąc swoistą bazę dla pozostałych kompozycji? Te trzy utwory spinają cały album, który jest opowieścią o człowieku od jego narodzin, przez dzień obecny, aż po śmierć. W "Cogito" budzimy się do życia, "Ergo" to chwytanie chwili, która właśnie trwa, a "Sum" jest pożegnaniem życia i tego świata. Na podstawie ich starszych wersji dostępnych w sieci, np. z koncertów, można wysnuć wniosek, że te utwory wciąż ewoluują, pewnie też dzięki temu, że w czasie nagrań wzbogaciliście skład o klawiszowca, a zarazem drugiego gita-

wszedł do zespołu i jest jednym z nas. Tworzymy razem Cereus w studio i na koncertach. Teraz, w sezonie letnio-jesiennym będzie ich pewnie znacząco więcej, bo zechcecie szerzej promować "Dystonię"? Jesteśmy gotowi do koncertowej promocji płyty. Najbliższy gig będzie 29 czerwca w warszawskim VooDoo Club. W wakacje też coś zagramy, ale główna trasa planowana jest na jesień. Wszystkie informacje będą dostępne na naszym fanpage'u: facebook/cereusband. Nie zdziwiłbym się też, jakbyście w zanadrzu mieli też już jakieś nowe kompozycje i powoli przymierzali się do kolejnego materiału, skoro debiut liczy sobie już kilka latek? Oczywiście jest już zarys kilku nowych kompozycji, a nawet koncept na cały album, ale jeszcze za wcześnie żeby zdradzać o czym będą nasze kolejne opowieści… Wojciech Chamryk

CEREUS

135


Jeśli chcesz zarabiać, nie graj metalu! Steel Shock to niby debiutanci, ale zespół tworzą doświadczeni muzycy, a jego liderem jest sam Martjo Whirlewolf, gitarowa podpora holenderskiej legendy lat 80. Vortex. Jego nowy zespół Steel Shock też gra klasyczny heavy, ma już na koncie świetny debiut "For Metal To Battle" i zapowiada już jego następcę. Nie mogliśmy jednak nie skorzystać też z okazji i nie poruszyć również innych tematów, skoro rozmawialiśmy z kimś siedzącym w metalu od dobrych 40 lat: HMP: Rok 1984. Zafascynowani tradycyjnym heavy metalem zakładacie Steel Shock i tak gracie do dnia dzisiejszego.... Wróć, bo data tu się nie zgadza, ale cała reszta już zdecydowanie tak, bo przecież bez dwóch zdań wszyscy jesteście zafascynowani klasyczną szkołą met alu z lat 80.? Martjo Whirlewolf: Steel Shock powstał w 2016 roku, ale zgadza się, wszyscy interesujemy się klasycznym heavy metalem. Bez wątpienia jestem najstarszym członkiem Steel Shock, ale prawda jest taka, że od dawna chciałem stworzyć jakiś zespół poza Vortex, jednak problemy zdrowotne przez lata mnie od tego powstrzymywały. Po operacji serca w roku 2014 nadszedł czas, by to zacząć. Tak naprawdę od wielu lat rozmawialiśmy z Nimą o założeniu prawdzi-

Aktualnie widzę, że przez te wszystkie lata nic się nie zmieniło. Jedyna rzecz, że się starzejemy, ale mój entuzjazm wciąż jest ogromny, inaczej bym już nie grał. Myślę, że ludzie i zespoły w dzisiejszych czasach mają wybujałe wyobrażenia o latach 80. Oczywiście, były to fantastyczne czasy, nie zrozum mnie źle, ale obecnie też jest świetnie. Ale wszyscy za bardzo przejmujemy się starymi zespołami i trochę zapominamy o nowym pokoleniu. Przez wiele lat powtarzałem, że przyjdzie czas, że starzy weterani powoli znikną i powinniśmy dać młodemu pokoleniu szansę na pokazanie się, zanim będzie za późno. Vortex nie zdołał zrobić jakiejś większej kariery, ale nie da się nie zauważyć wpływu waszej grupy na rozwój holenderskiej sceny i pod-

Foto: Wim Hazenhoek

wego, heavymetalowego zespołu, więc dwa lata temu połączyliśmy siły i stworzyliśmy Steel Shock. Jesteś jednym z muzyków współtworzących europejską scenę metalową na przełomie lat 70. i 80., co daje ci możliwość porównania tego co było wtedy, a jest teraz. I jak owo porów nanie wypada, pominąwszy oczywisty fakt, że wtedy wszystko było nowe i bardzo ekscytujące, a wy byliście młodsi, znacznie młodsi, więc imprezować czy szaleć mogliście znacznie intensywniej? Cóż, muszę ci powiedzieć przyjacielu, że imprezy wciąż trwają: każdy koncert, na jakim gram jest dla mnie imprezą i nawet nie mogę powiedzieć, kiedy bawiłem się lepiej. Osobiście nie porównuję tego co było kiedyś i jest teraz.

136

STEEL SHOCK

ziemnego metalu pierwszej połowy lat 80., tak więc pod tym względem masz pewnie powody do satysfakcji? O tak, bez wątpienia. Vortex zaczął istnieć jako undergroundowy zespół metalowy i taki pozostanie, ale to było jasne od początku. Na tamtą chwilę musielibyśmy przeprowadzić się z naszego kraju, jeśli chcielibyśmy czegoś więcej, ponieważ nasz kraj był i wciąż jest za mały, by stworzyć coś wielkiego. Jednak w tamtym czasie większość z nas miała dobrą pracę i byliśmy ustatkowani, więc Vortex był dla nas hobby. Ale byliśmy młodzi i oczywiście jak każdy mieliśmy swoje marzenia. Ważne jest jednak, by trzymać poziom zespołu. Ale teraz patrzę wstecz i mogę powiedzieć, że wciąż tam jesteśmy i wciąż się dobrze bawimy.

Zastanawia mnie tylko, czy nawet po wyda niu przez Roadrunner składanki "Dutch Steel" też nie mieliście propozycji podpisania kon traktu, dlatego zarówno MLP "Metal Bats", jak i debiutancki LP musieliście wydać samodzielnie? Cóż, właściwie na tamtą chwilę nie szukaliśmy takiej współpracy. Od innych zespołów wiedzieliśmy, że dużo może pójść nie po naszej myśli, więc postanowiliśmy zrobić EP-kę na własną rękę. Znaleźliśmy jednak sponsora, który za to wszystko zapłacił. Jos Haijer z zespołu Social Security i manager wytwórni dał nam szansę na nagrania w jednym z najlepszych studiów w tamtym czasie, Studio Spitsbergen i załatwił świetnego producenta Harry'ego de Wintera, basistę New Adventures. I tak powstało "Metal Bats". Od blisko 20 lat Vortex jest znowu aktywny, regularnie wydajecie kolejne albumy, ukazują się też materiały archiwalne, jak choćby kom pilacja utworów demo z lat 80. Uznałeś jed nak, że to ci nie wystarcza, stąd pomysł założenia Steel Shock, tym bardziej, że znalazłeś świetnego wokalistę? Cóż, Vortex w przyszłym roku będzie świętować czterdziestą rocznicę, dlatego wydamy dużo starego materiału, a do tego ukaże się nowy album. Właściwie to nasz trzeci album z 1987 roku, który nigdy nie został wydany. Zgrywałem wszystkie nasze stare taśmy i znalazłem tę ze starymi utworami oraz taśmami z nowymi pomysłami. Więc razem z Jurjenem postanowiliśmy przerobić trochę te utwory i wypuścić je w przyszłym roku. Odnośnie Steel Shock powiedziałem już w pierwszym pytaniu, ale czasem masz uczucie, że musisz zrobić coś jeszcze lub więcej. Gram prawie całe swoje życie w Vortex, a zaczęcie czegoś nowego potrafi być bardzo odświeżające. Teraz gdy założyłem Steel Shock również sytuacja Vortex uległa poprawie. Tak jak wspominałem wcześniej, znam Nimę od lat i zawsze gdy śpiewał w naszym metalowym pubie miałem go na oku i mówiłem mu, że pewnego dnia będę z nim grał. Minęło kilka lat... ale na wszystko dobre trzeba poczekać, prawda? Dokładnie. Jesteście doświadczonymi muzykami, znaliście się też z Nimą znacznie wcześniej, tak więc skompletowanie składu nie nas tręczało trudności? Cóż, kiedy powiedziałem Nimie, że czas założyć Steel Shock, wspomniał, że jest nas tylko dwóch. Powiedziałem, że nie ma problemu, ja napiszę muzykę, a on teksty, więc zacznijmy i powoli twórzmy zespół. Łatwo znaleźliśmy gitarzystę Lijona, ponieważ również od kilku lat gadaliśmy o tym, że chcemy kiedyś razem zagrać. Niełatwo było za to znaleźć w Holandii basistę i perkusistę. Po prawdzie nie było nikogo do znalezienia, więc zwerbowaliśmy niemieckich muzyków i tak powstał Steel Shock. Lepszej sytuacji niż taka, kiedy trafiają na siebie prawdziwi pasjonaci, a w dodatku profesjonaliści, nie można więc sobie wymarzyć? Tak jak mówisz. Kiedy zakładaliśmy zespół wiedzieliśmy co i jak wszystko ma wyglądać. Wiedzieliśmy więc jacy ludzie powinni grać w Steel Shock. Oczywiście nie zawsze jest to takie łatwe jakby wydawało się na początku, ale nie spieszyło nam się i szukaliśmy odpowiednich osób. Steel Shock to do tego połączenie doświad czenia z młodością, co daje chyba istną mieszankę piorunującą? Dokładnie... te dwa czynniki idealnie pasują do


Steel Shock. Zawsze powtarzamy "We Shock that fuckin' Steel". Świetnie widzieć i słyszeć, jak młodzież odbiera oldschool heavy metal i go gra. Myślę, że to najlepszy komplement, jaki starzy rockmani mogą usłyszeć, że stworzyli styl, który pozostanie na zawsze. W tym przypadku z połączenia doświadczenia i młodości powstanie świetna muzyka, która również zostanie na zawsze. Warto więc wybrać się na wasz koncert, bo na scenie dopiero dajecie czadu? Cóż, zostawię to publiczności, ale moim zdaniem warto nas zobaczyć. Dajemy z siebie wszystko i robimy świetny show. Dopiero zaczynamy i jeszcze dużo przed nami. Całe życie uważałem, że muzykę trzeba prezentować na scenie. Sławne zespoły zawsze są dobrym przykładem jak powinniśmy odpowiednio odzwierciedlać wartość pieniędzy wydanych przez publiczność. Nic się w tej kwestii nie zmieniło. Przedstawienie musi trwać, nieprawdaż?

będziemy pracować z Alone Records. Nakład tego CD to tylko 500 egzemplarzy sytuacja nowego, debiutującego zespołu naprawdę jest już taka zła, że nie ma co marzyć o sprzedaniu większej ilości płyt? Cóż, co nowego mogę o tym powiedzieć. Z jednej strony tak, sytuacja jest kiepska, ale to nic nowego. Póki ludzie mogą ściągać wszystko za darmo, sprzedaż CD i innych fizycznych nośników będzie maleć. Kiedy widzę, ile razy nasz album był pobrany za darmo, moglibyśmy mieć dużo pieniędzy, gdyby wszyscy ci ludzie kupiliby również płytę. Ale jak zawsze powtarzam, marzcie dalej bracia... Z drugiej strony, dopiero zaczynamy, więc kto wie, co się jeszcze wy-

sem nawet się zaprzyjaźnić. Każdy gig jest dla mnie imprezą i jestem pewien, że dla reszty zespołu również. To wspaniałe, wyjść na scenę i "Shock that fuckin' Steel". Fakt, że publiczność przyjmuje was bardzo życzliwie też pewnie coś znaczy, a do tego każdy nowy fan to szansa na stopniowe popu laryzowanie nazwy Steel Shock? O tak, bez fanów nie ma zespołu. Każdy znaczy dla mnie wiele i zawsze staram się mieć dla nich czas. Nie chodzi tylko o bycie na scenie, granie i powrót do domu. Na szczęście możemy spędzić czas wśród publiczności przed i po występie, możemy zobaczyć, że oni też to uwielbiają. W końcu również jesteśmy ludźmi uwielbiającymi

Teraz wszyscy w składzie jesteście Holendrami, ale w sieci można znaleźć informację, że zespół ma swą bazę w Niemczech, wytwórnię macie zaś grecką - to iście międzynarodowy projekt doby globalizacji? (Śmiech). Można tak pomyśleć. Nasz niemiecka sekcja rytmiczna musiała odejść z zespołu, ale Nima mieszka w Niemczech i większość wie, że mam duńsko-niemiecką krew (Ich bin ein Berliner), więc wciąż jest połączenie między tymi dwoma krajami. Alone Records bardzo chcieli podpisać z nami kontrakt, kiedy mój grecki przyjaciel puścił im nasze demo. Od początku między Steel Shock a Alone Records była pozytywna atmosfera. Dlatego nie musieliśmy długo się zastanawiać nad podpisaniem kontraktu. Jesteśmy tak zadowoleni z tego, jak wyszedł pierwszy album, że przy drugim również będziemy pracować z Alone Records. Przybraliście różne pseudonimy Po co? Tym bardziej, że choćby aerodyna to jakoś tak niezbyt metalowo brzmiąca ksywa? (śmiech) (Śmiech). Cóż, chcieliśmy tego, bo kochamy banały. Aerodyne nie brzmi zbyt metalowo, fakt. (śmiech). Pozwól, że wyjaśnię... Gitara basowa, na której gra Marcel nazywa się Fender Aerodyne, więc uważam, że brzmi to bardziej heavymetalowo niż większość ludzi może sobie wyobrazić (śmiech). Demo "First Strike" stało się dla was punktem wyjścia do stworzenia reszty utworów z CD "For Metal To Battle", czy też były one już wówczas gotowe, ale czekaliście z ich rejestracją do momentu znalezienia wydawcy? Nie, kiedy wydaliśmy demo "First Strike" współpracowaliśmy już z Alone Records. Chcieliśmy po prostu dać ludziom szansę na zapoznanie się ze Steel Shock przed wydaniem pierwszego albumu. Wydaliśmy więc 250 ręcznie ponumerowanych kopii demo i rozdaliśmy je na Keep It True Festival. Alone Records to dobry wybór? Dziwi mnie też trochę, że żadna z niemieckich firm nie była zainteresowana wydaniem "For Metal To Battle"? Alone Records odpowiedzieli bardzo szybko, w zasadzie jako pierwsi. Wiedzieli również, że niedługo więcej wytwórni zainteresuje się Steel Shock. Ale nie musieliśmy czekać na negocjacje z innymi wytwórniami, ponieważ byliśmy zadowoleni z tego, co zaoferowano nam w Alone. I tak, do dziś uważamy, że był to dobry wybór. I jak już wiesz, przy drugim albumie również

Foto: Steel Shock

darzy. Najważniejsze, że dobrze się bawimy i póki nie musimy sprzedać naszych domów, by nagrać album, będziemy więc dawać czadu do dnia, kiedy nie będziemy już w stanie. W takiej sytuacji można więc zastanawiać się o sens podstawy istnienia każdego zespołu, to jest nagrywanie płyt. Pociąga to przecież za sobą mniejsze czy większe koszty, które się nie zwrócą - stać was na granie czysto hobbystyczne i dokładanie do niego? To wcale nie jest takie trudne. Jeśli chcesz zarabiać, nie graj metalu. Jako zespół trzeba być kreatywnym w tym, co się robi. Na przykład studia dużo kosztują, a wytwórnie już za nie płacą, jak i wszystko wokół wydawnictwa, typu okładki, broszury, itp. Więc zespół musi znaleźć sposób na pokrycie tych kosztów. Widać dużo rzeczy, które się obecnie dzieją, jak zbiórki pieniędzy i zespoły, które tworzą swoje własne studio. Ludzie stają się bardziej kreatywni. I muszą się tacy stawać, nie ma innego wyjścia. Ale w imieniu swoim i swoich zespołów mogę powiedzieć, że nie mamy na co narzekać. Dobrze się bawimy, w większości mamy świetne koncerty, jesteśmy w stanie wyprodukować płyty CD, LP, kasety, merch, więc czego chcieć więcej...

muzykę, którą gramy. Liczycie więc, że z czasem będzie pod tym względem coraz lepiej, a "For Metal To Battle" w żadnym razie nie będzie waszą pier wszą i zarazem ostatnią płytą? Widzimy, co przyniesie przyszłość, rzecz w tym, że póki się dobrze bawimy, będziemy to kontynuować, ale na pewno "For Metal To Battle" nie będzie naszym ostatnim albumem. Utwory na drugi album są już gotowe. We wrześniu zaczynamy go nagrywać, a planowana data wydania to marzec przyszłego roku. Wojciech Chamryk, Paulina Manowska

Sytuację ratują pewnie koncerty, tym bardziej, że występujecie sporo, również na różnych festiwalach? Tak jak wspomniałem, nie ma zabawy bez grania na żywo. Po to zespół istnieje, by spędzić świetny wieczór z fanami, zdobyć nowych i cza-

STEEL SHOCK

137


Ciemna strona miłości Lizzy Borden zdaje się być dziś nieco zapomnianą gwiazda lat 80. Nie mały wpływ miały na to zapewne przerwy w działalności tego wokalisty. W tym roku przypomniał o swoim istnieniu bardzo dobrym albumem pod tytułem "My Midnight Things", nad którym unosi się duch wspomnianej dekady. Ta płyta oraz powody nieobecności na rynku były tematem naszej krótkiej rozmowy przez Skype. HMP: Witaj Lizzy Borden: Cześć, tu Lizzy. W pierwszej kolejności chciałbym Ci pogratu lować wspaniałej nowej płyty "My Midnight Things" Dzięki, każda dobra opinia wiele dla mnie znaczy. Nad brzmieniem wspomnianej płyty czuwali Greg Fidelman oraz Tom Baker. Są to produ cenci, którzy dotychczas współpracowali z wieloma topowymi wykonawcami ze świata zarówno rocka, jak i popu. A Tobie jak się z ni-

Praktycznie wszystkie kawałki z "My Midnight Things" mają bardzo chwytliwe melodie i byłyby dobrymi singlami nadającymi się nie tylko do rockowych stacji radiowych. Czy tworzenie tego typu utworów było intencjon alne, czy po prostu wyszło to samo z siebie? Zawsze próbowałem pisać utwory, które pomimo swojego rockowego i metalowego charakteru byłyby przyjemne do słuchania. Chciałem, by słuchacze mogli je łatwo zapamiętać. Sam się na takich kawałkach wychowałem, i kiedy zaczynałem tworzyć swe pierwsze utwory, to było główne kryterium. Jednak w rzeczywistości w dzisiejszych czasach dostanie się do radia jest dla mnie barierą bardzo trudną do przeskocze-

Foto: Lizzy Borden

mi pracowało? Szukałem kogoś, kto będzie w stanie zadbać o brzmienie tej płyty i nadać jej odpowiedniego ducha. Metody nagrywania i miksowania cały czas się zmieniają, więc to musiał być ktoś, kto zrozumie moje intencje odnośnie obrazu całości materiału. Kiedy Greg usłyszał, że mam zamiar nagrać nowy album, od razu chciał się tego podjąć. Nasza współpraca przebiegała idealnie i po raz pierwszy ktoś inny zrobił coś dokładnie tak, jak sobie wyobrażałem. To było coś naprawdę niesamowitego. Czy pomimo pełnego zadowolenia jest cho ciaż jeden szczegół, który byś zmienił na tym albumie? Wiesz, nigdy nie jest tak, że jest się w pełni zadowolonym (śmiech). Pewnie, że jest parę rzeczy, które bym zmienił, ale nie patrzę w przeszłość, staram się koncentrować na przyszłości. Cieszę się, że ukończyłem nagrywanie "My Midnight Things" z sukcesem (śmiech). Uwierz lub nie, ale to był ogromnie męczący proces.

138

LIZZY BORDEN

nia, gdyż oznaczałoby to rywalizację z całym popowo-rockowym światem (śmiech). Właściwie jestem w tej kwestii pozbawiony jakichkolwiek szans. Choć w sumie nigdy nie zależało mi na byciu w czołówce radiowych list przebojów. Chciałem po prostu pisać dobre kawałki. Album zawiera dwie bardzo różniące się między sobą wersje tytułowego kawałka. Dlaczego zdecydowałeś się na taki zabieg? Pierwotną wersją była wersja balladowa z akompaniamentem pianina. Bardzo chciałem zamieścić ją na płycie, mając jednocześnie świadomość, iż tekst tego utworu doskonale opisuje głównego bohatera albumu. Chciałem, by brzmiało to nieco ostrzej. Zdecydowałem, że wykorzystam ten tekst oraz tą samą linię melodyczną, ale nadam im zupełnie inne brzmienie. Obie wersje utworu "My Midnight Things" mają za zadanie przekazać coś innego zatem obie trafiły na album. Jest to ta sama historia opowiedziana na dwa zupełnie różne sposoby. To jak dwie strony tej samej monety. Jak widzisz "My Midnight Things" na tle

swych poprzednich albumów? Gdy tworzyłem materiał, a potem nagrywałem ten album, nikt wcześniej nie słyszał tych utworów. Nawet ludzie z wytwórni. Nikt zatem nie miał możliwości wyrażenia swej opinii o tym albumie. Zupełnie inaczej niż w przypadku moich poprzednich nagrań. Zresztą jako twórca nigdy nie chciałem nagrywać ciągle takich samych płyt. Staram się by każda miała swój indywidualny charakter. Ludzie, którzy znają Lizzy Borden doskonale o tym wiedzą. Na tym albumie starałem się, by utwory na nim zawarte opowiadały ciekawe historie. Na moim poprzednim albumie "Appointment With Death" pojawiło się wielu gości. Często byli to przypadkowi muzycy. Stwierdziłem jednak, że nie chcę tworzyć muzyki dla przypadkowych osób. Ja chcę tworzyć dobrą muzykę. Zatem na "My Midnight Things" zrobiłem wszystko po swojemu. Muzyka jest tutaj uzupełnieniem historii, które są opowiedziane w utworach. I to w dużej mierze różni ten album od wszystkich poprzednich. Poza wokalem nagrałeś partie gitary, basu oraz klawiszy. Perkusję nagrał Twój brat Joey Scott Harges. Dlaczego nie zdecydowałeś się na nagranie w pełnym składzie? Miałeś problemy ze znalezieniem odpowiednich muzyków? Wiesz, przez lata grałem w bardzo różnych składach. Po ostatnim koncercie, który miał miejsce w Rosji zdecydowałem, że wejdę do studia i nagram album sam z niewielką pomocą mojego brata. Podczas tworzenia oraz nagrywania zdałem sobie sprawę, że była to najlepsza decyzja, jaką mogłem podjąć. Może początkowo myślałem, by zatrudnić kogoś do zagrania solówek gitarowych, jednak szybko z tego pomysłu zrezygnowałem. Dzięki temu te piosenki mają odpowiedni wygląd i charakter, którego nie uzyskałyby, gdybym nie nagrywał ich sam. Na nowym albumie dużą większą wagę przywiązałeś do tekstów niż miało to miejsce w przeszłości. Powiedz mi skąd czerpałeś inspi ra-cje do historii, które opowiadasz na "My Midnight Things"? Jak już wspomniałem, każda piosenka opowiada inną historię, jednak motywem łączącym je w całość jest miłość. Miłość zazwyczaj każdemu kojarzy się z jak najbardziej pozytywnymi uczuciami. Ja jednak na tym albumie chciałem pokazać ciemną stronę miłości. Każdy tekst prezentuje inną wizję i opowiada inną historię o tym uczuciu. To właśnie była główna inspiracja do wszystkich tekstów. Pozornie mogą wydawać się negatywne, ale jak się w nie wsłuchasz, odnajdziesz wiele pozytywnych elementów. Jak należy rozumieć tytuł albumu? Nie lubię tłumaczyć co znaczą tytuły moich albumów. Uważam, że jest to rzecz, którą każdy powinien interpretować samemu. Każdy tekst to jest osobna historia podana w formie poetyckiej, zatem oczekuję, iż ludzie sami spróbują zrozumieć, co miałem na myśli. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że te interpretacje mogą się różnić i często to się zdarza. Ale to jest nieodłączną częścią sztuki, która zawsze może być odczytywana na wiele różnych sposobów. Ja staram się to umożliwić. Od ostatniego albumu Lizzy Borden minęło aż 11 lat. Co spowodowało tą przerwę i co się z Tobą działo przez ten czas? To nie była przerwa w ogólnej działalności zespołu, jedynie przerwa w nagrywaniu płyt i działalności czysto wydawniczej. Cały czas graliśmy koncerty, występowaliśmy na licznych letnich festiwalach. Przestałem natomiast nagrywać nowe albumy, ponieważ uważam, że obec-


na sytuacja na rynku muzycznym jest po prostu tragiczna. Cały czas obserwujemy notoryczny upadek całego przemysłu muzycznego. Dziś mamy sytuacje zupełnie inną niż ta, którą pamiętam z lat 80-tych. Obecnie stwierdziłem, że nagrywanie płyt to kompletna strata czasu, gdyż potencjalni odbiorcy mojej muzyki, którzy byliby chętni aby nabyć oraz posłuchać mojej nowej płyty, przy dzisiejszym systemie promocji oraz dystrybucji, mogą nigdy nie dowiedzieć się o jej istnieniu. Zatem zdecydowałem się skupić na koncertowaniu. Tutaj można znacznie łatwiej dotrzeć do ludzi. W tym roku jednak dostałem całkiem sensowną propozycję od Metal Blade Records by nagrać nowy album i postanowiłem z niej skorzystać. Podpisałem kontrakt na trzy kolejne płyty. Przez całą swoją karierę zagrałeś setki koncertów na całym świecie. W jednym z wywiadów wspomniałeś, że ostatnimi czasy zaobserwowałeś wymianę publiczności na swoich wystę pach. Co konkretnie miałeś na myśli? Czy oceniasz to zjawisko pozytywnie? Oczywiście, że tak. Mam 55 lat i nie mógłbym się dziś opierać tylko na publiczności, którą miałem w latach 80-tych. Choćby z tego powodu, że dziś są za starzy (śmiech). Jedyne dni, gdy mogą wyjść gdzieś wieczorem to soboty, ew. piątki. I to jeszcze nie zawsze (śmiech). Zespół organizując trasę nie może sobie pozwolić na granie tylko w weekendy. Koncerty często wypadają na początku lub w środku tygodnia. I gdyby nie całe masy dzieciaków zakochanych w gitarowym graniu, zainteresowanie większością koncertów byłoby znikome. To jeden aspekt. Inną sprawą jest fakt, że gdy zaczynaliśmy grać w 1983 roku na każdym jednym koncercie ludzie szaleli, krzyczeli, płakali, ogólnie reagowali bardzo emocjonalnie. Wówczas to byli bardzo młodzi ludzie i ich sposób reakcji był charakterystyczny i stosowny do wieku. Dziś ci sami ludzie pewnie zachowywaliby się zdecydowanie inaczej, znacznie dojrzalej. Za to dzisiejsi nastolatki reagują niemalże w identyczny sposób. Są aktywną częścią show i pomagają mi przywrócić wspomnienia ze starych dobrych czasów (śmiech). A powiem Ci, że było mi to bardzo potrzebne. Obserwuję pod sceną taką samą reakcję. To dla mnie ważne, gdyż widzę jak moja muzyka działa. Nie znaczy to oczywiście, że drzwi moich koncertów są zamknięte dla starszych osób (śmiech). Gram dla każdego, kto tylko ma ochotę mnie słuchać i przyjść zobaczyć na żywo. A gdzie w najbliższym czasie zamierzasz się spotkać z tymi szalonymi dzieciakami? (śmiech) Jakie są Twoje plany odnośnie kon certów? Jestem w trakcie przygotowań show, które będzie można zobaczyć na trasie promującej "My Midnight Things". Jak wiesz, technologia towarzysząca dużym koncertom ostatnimi czasy poszła bardzo naprzód. Dzięki temu moje koncerty mogą wyglądać znacznie lepiej niż miało to miejsce dotychczas. Dawniej część elementów widowiska, które mogłem zaprezentować w USA i reszcie Ameryki Północnej, nie byłem w stanie zabrać ze sobą do Europy, gdyż transport był bardzo utrudniony oraz kosztowny. Dziś już te problemy nie istnieją. Mogę podróżować z całym ekwipunkiem po całym świecie. Teraz nad tym pracujemy. W trasę ruszymy jakiś czas po tym, jak ukaże się album, gdyż chcę by każdy zapoznał się i oswoił z tymi utworami i sam sprawdził, jak będą brzmiały na żywo. Zamierzam grać sporo kawałków z "My Midnight Things", ale też nie mało starszych, klasycznych już rzeczy. Zatem szykuje się wielki

show, na który serdecznie zapraszam. Dzięki. Jacy muzycy będą Ci towarzyszyć na tej trasie? Zebranie koncertowego składu jest również częścią pracy nad trasą. Nie jest łatwą rzeczą dobranie odpowiednich muzyków, którzy sprawdziliby się podczas trasy. Szczerze mówiąc na dzień dzisiejszy nie jestem w stanie podać konkretnych nazwisk. Można powiedzieć, że castingi trwają (śmiech). Foto: Lizzy Borden Zgłaszają się muzycy z całego świata. Oczywiście stanowisko perkusisty jest zajęte przez mojego brata. Poszukuję jednego, jeśli nie dwóch świetnych gitarzystów oraz basisty. Jestem podekscytowany, gdyż współpraca z nowymi ludźmi to zarówno nowe wyzwania, jak i nowe możliwości, które stoją otworem. Myślę, że nowi członkowie zespołu, na pewno tchną trochę nowego życia w klasyczne już dziś utwory Lizzy Borden. W ciągu najbliższych trzech wszystko się wyjaśni i podam koncertowy skład zespołu do publicznej wiadomości. Skąd się wziął Twój pseudonim oraz nazwa Twojego zespołu? Czy naprawdę uważasz Lizzie Borden, która była psychopatyczną morderczynią za inspirującą postać. Szczerze mówiąc nigdy nie wgłębiałem się w jej życiorys. Przez całą moją karierę różni dziennikarze zadają mi to pytanie, czy inspiruję się Lizzie Borden, która jest jakąś postacią z wielkomiejskich legend (akurat Lizzie Borden była osobą całkowicie autentyczną - przyp. red.). Ten pseudonim ma taki samo znaczenia jak np. "Alice Cooper". Fajnie brzmi, jest łatwy do zapamiętania, ale nie ma co doszukiwać się w nim żadnej ideologii czy innych ukrytych znaczeń. Nie mam kompletnie nic wspólnego z Lizzie (śmiech). Jak już wspomniałem na początku odpowiedzi, nawet nie bardzo znam jej historię (śmiech). Niektórzy doprawili sobie do naszej nazwy gębę, że używając tej nazwy propagujemy jakieś zwyrodnialstwa, zboczenia i inne tego typu rzeczy. Opisywano to nawet w prasie, i telewizji, ale nie czytałem żadnego z tych artykułów ani nie oglądałem żadnego programu. Szkoda mi na to czasu. Na początku lat 90-tych zawiesiłeś działalność swojego zespołu. Czy powodem tego kroku była rosnąca popularność nowoczesnych odmian metalu? Miałem wtedy 30 lat i nie zdawałem sobie sprawy, że moja nieobecność na scenie może mieć bardzo negatywne konsekwencje dla całej mojej kariery. Ostro koncertowaliśmy w latach 19831993. Miałem wtedy na koncie cztery bardzo dobrze przyjęte albumy. Przez zespół już wówczas przewinęła się cała masa muzyków. Na początku lat 90-tych nie byliśmy w stanie prze-

bić się do radia, frekwencja na naszych koncertach leciała na łeb na szyję, nastąpił wtedy spadek popularności takiej muzyki, jaką żeśmy grali. Cały rock w stylu lat 80-tych zaczął być ignorowany przez mainstream. Odczuły to praktycznie wszystkie zespoły podobne do nas. W podobnej zresztą sytuacji znaleźli się rockmani z lat 70-tych, gdy pojawiły się glamrockowe i heavy metalowe kapele z lat 80-tych. To analogiczna sytuacja. Musiałem to przeczekać ponieważ nie mogłem wówczas liczyć na żadną pomoc znikąd. Założyłem wtedy zespół o nazwie Diamond Dogs, któremu poświęcałem czas. W roku 1997 zdecydowałem się na powrót z Lizzy Borden. To było jak nowy początek. Dwóch dawnych muzyków Lizzy Borden niestety nie ma już między nami. Mam tu na myśli Alexa Nelsona i Corryeya Jamesa. Jak ich wspominasz? Między innymi oni byli dla mnie inspiracją do napisania kawałka "Long May They Hunt Us", który znalazł się na "My Midnight Things". Jest to jeden z ważniejszych dla mnie utworów na tym albumie, gdyż zawiera ważne przesłanie. Mówi ona nie tylko o Alexie i Correyu, ale też o innych bliskich mi ludziach, których już nie ma na tym świecie. Jak wygląda zwykły dzień Lizzy Bordena? Co robisz gdy nie zajmujesz się muzyką? Ciężko mi sobie przypomnieć dzień, w którym nie poświęciłbym choćby chwili na muzykę (śmiech). W tej chwili planuję wszystko na dwa trzy lata do przodu. Jednak kiedy odpoczywam od tworzenia muzyki, edytuje filmy. To takie moje hobby, które pozwala mi się odprężyć. Zwłaszcza po trasach, które naprawdę czasem dają mi w kość (śmiech). A robienie krótkich filmików to dziedzina, gdzie sztuka spotyka się z technologią. Choć obecnie to muzyka pochłania większość mego czasu. Przez siedem dni w tygodniu (śmiech). Dziękuję Ci bardzo za ten wywiad i poświęce nie czasu naszemu magazynowi. Dzięki. Mam nadzieję, że uda nam się zagrać w Polsce. Pozdrawiam! Bartłomiej Kuczak

LIZZY BORDEN

139


Sroga podróż Czy nurt NWOBHM "skończył się na "Kill'Em All"? Na pewno nie w obozie Desolation Angels! Zamieszkali w Kalifornii Londyńczycy właśnie powracają z pierwszą od 27 lat studyjną płytą zatytułowaną "King". O jej tworzeniu, oraz całej historii zespołu opowiedzą - Robin Brancher, gitarzysta i jeden z założycieli zespołu, oraz wokalista Paul Taylor. HMP: Jak Twoim zdaniem zespół ewoluował przez te wszystkie lata kariery? Robin Brancher: Myślę, że zamieniliśmy się w bardzo zręczną, dobrze naoliwioną i dostrojoną maszynę. Jesteśmy porządni i niesłychanie doświadczeni, i nie lubimy niczego sobie odpuszczać. Jeśli jest coś, co nie brzmi do końca dobrze, to naprawimy to. Upewniamy się, że jesteśmy w pełni sił, kiedy wchodzimy do studia czy na scenę, albo nawet udzielając tego wywiadu. Jesteśmy teraz dużo, dużo bardziej krytyczni i świadomi technik, i finezji, niż kiedyś. Powiedzmy, że czas nie jest już po naszej stronie, dlatego podchodzimy do naszej muzyki naprawdę poważnie. Gramy na dużo wyższej płaszczyźnie, która wyszła daleko poza skalę w porów-

i procesu ich powstawania. Jesteśmy też (co oczywiste) bardzo zadowoleni z pioruńsko świetnej reakcji, jaką nasz "King" wywołał wśród prasy muzycznej, oraz z przytłaczającej reakcji fanów naszego zespołu na ten album. Bez nich nie masz nic, więc najważniejsze to do dobrze ogarnąć swój heavy metal. Keith i ja nabraliśmy dużego rozpędu i zapału, który pozostawał w nas od czasów sesji "Sweeter The Meat", więc nasza dwójka chciała naprawdę zrobić jak najszybciej pełnowymiarowy album. To stało się jasne po wydaniu EPki "Sweeter The Meat", kiedy zarówno recenzenci, jak i heavymetalowa publika zgodnie stwierdziła, że "Sweeter The Meat" to świetny, ciepło przywitany powrót Desolation Angels. Ale ten szum szybko za-

nawiałem się, jak jest zimno, i jak my, do cholery, przez to przebrniemy? Jednak Chris sprawił, że poczuliśmy się spokojnie i mile widziani. Potem znowu wiosną i ponownie latem 2016 roku, żeby to skończyć. Keith i ja w sumie mieliśmy już wszystkie utwory na "King" gotowe, pozostawała tylko kwestia znalezienia funduszy i odpowiedniego producenta, który zrobiłby to jak należy. Jak mówiłem, "Sweeter The Meat" było całkiem niezłą produkcją, więc musieliśmy to przebić. Stąd poszukiwania renomowanego heavy metalowego/heavy rockowego producenta były bardzo ważne. Dla nas (Keitha i mnie) to było coś typu: skoro mamy to zrobić, to chcemy to zrobić należycie i zadbać o jak najpotężniejszą produkcję na nasz budżet. I, uwierzcie mi na słowo, Keith i ja zdecydowanie będziemy walczyć jak lwy, żeby stworzyć coś niezwykłego! Do tego również, jak się okazało, także Chris Tsangarides (RIP) - dla którego ten wydany ponownie album jest dedykowany. Dzięki Chrisowi T osiągnęliśmy to "coś niezwykłego" i dzięki temu narodził się "King". Są jakieś numery na płycie, które szczególnie chcecie zaprezentować na żywo? Robin Brancher: Gdybym tylko mógł, zagrałbym wszystkie dziewięć utworów na żywo. Ale będąc zupełnie szczerym, z Chrisem zostaliśmy zachęceni do tworzenia muzyki. Wypracowania potężnego brzmienia, więc Keith i ja zrobiliśmy to, co robimy najlepiej, czyli riffowanie. Kiedy wymyślamy te rzeczy, mamy wiele części składowych każdego utworu, a to, co słychać na żywo, to dwie gitary, coś jak ogołocona, sroga, surowa wersja naszych kreacji. Ale to, co słychać na albumie, to jakieś dziesięć do piętnastu gitar. Ja osobiście uwielbiam overdubbing, nakładanie na siebie różnych partii rytmicznych. Niezmiernie podoba mi się, jak prosty riff może stać się tak interesujący, kiedy gra się go razem z innym, albo raczej kiedy części instrumentalne naprawdę zaczynają się zagęszczać i być orkiestrowane, do tego z umiejętnościami miksowymi Chrisa powstaje ta masywna ściana dźwięku. Dlatego niektóre kawałki na żywo brzmią w sumie lepiej. To trochę jak strzelanie sobie w kolano - coś, co można określić jako nadmierna produkcja, zestawione z próbą odtworzenia tych nagrań na żywo. Ale osobiście nie zrezygnowałbym z tej przesady w czasie nagrywania, zawsze wycisnąłbym z niego jak najpotężniejsze brzmienie. Więc tak, jestem fanem nakładania warstw w studiu, ale staram się też pamiętać, że będziemy chcieli zagrać te kawałki na żywo. To ciężka sprawa. Może pewnego dnia będzie nam dane wykonać jeden z tych kawałków z pełną orkiestrą wspierającą nasz zespół? Hmm, teraz to serio o tym myślę!

Foto: Desolation Angels

naniu do naszej gry kiedyś. Nasz zespół bezustannie ewoluuje. Keith i ja to niekończące się pasmo pomysłów. Tekstowo, muzycznie, ale też artystycznie. Wszystko jest przez nas przemyślane, od okładek i grafik, przez brzmieniowe motywy albumów, aż do podkręcania występów ubiorem i zachowaniem. Przeszliśmy ogromnie długą drogę od czasów "Thameside". To była sroga podróż! Nasze umiejętności pisarskie uległy znacznemu polepszeniu. Ostatnio naszym głównym celem jest nagrywanie jak największej ilości materiału. Opracowywanie go na płytę. Dlatego, że nadal mamy całe mnóstwo muzyki, którą możemy wam dać! Ile czasu zajął proces komponowania i nagry wania? Robin Brancher: Jesteśmy niesamowicie zadowoleni z utworów, które znalazły się na "King"

140

DESOLATION ANGELS

mienił się w: "Kiedy możemy spodziewać się pełnego albumu?". Można było rzec, że EPka "Sweeter The Meat" była tak naprawdę zapowiedzią i małym przedsmakiem tego, co miało nadejść, więc każdy czekał, aż wydamy cały album. Co zaś tyczy się procesu, jak to ująłeś. Zrobiliśmy ten album w czasie około 5-6 tygodni. Z tego pierwszą sesją był dwutygodniowy okres, kiedy razem z Chrisem i całym zespołem wszystko ustaliliśmy, a reszta nagrywania odbywała się weekendami i dniami, kiedy tylko mogliśmy oderwać się od naszego codziennego życia. Dodatkowe dni były przeznaczone na wokale, dogrywki, gitarę prowadzącą i miks. Ale wszystkie te dni były utrzymane w zorganizowanych ramach czasowych, żeby skończyć ten projekt. Zrobiliśmy to w trzech częściach, że tak powiem. Pamiętam, jak pojawiłem się w studiu Chrisa pod koniec stycznia 2016 roku i zasta-

Co stanowi dla Ciebie największe źródło inspiracji przy tworzeniu muzyki i tekstów? Robin Brancher: Dla mnie, inspiracja wydaje się być wszędzie, a nowe riffy i melodie chyba po prostu czekają, aż zostaną wezwane z eteru. Ale chyba łatwo mówić? No to pozwól, że postaram się przemyśleć twoje pytanie i zastanowić się, skąd tak naprawdę wypływa inspiracja? Właściwie, to z biegiem lat moja gitara stała się częścią mnie bardziej niż kiedykolwiek. Nie potrafię odłożyć tego cholerstwa i lubię grać więcej niż tylko wiele, gram przy każdej sposobności. W sumie, to całe to pisanie przeszkadza mi we wzięciu gitary i graniu na niej! Mogę odwrócić się od tych zapisków i ekranu, i popatrzeć na mojego Les Paula 93', no i Fendera Strata 93', które są tuż za mną. One mnie błagają, przyzywają do siebie, żebym jedną z nich podniósł i zaczął grać, a jak już to zrobię, będę mógł albo doszlifować utwory z naszej obecnej setlisty,


albo, kiedy już moje palce się rozgrzeją i zaczną przebierać po gryfie niczym jedwabna tkanina na wietrze - i to właśnie najlepsza część - mogę odpłynąć do krainy nowych riffów. Mam to szczęście, że w mojej głowie przez większość czasu unosi się całe mnóstwo pomysłów na nowe riffy i kawałki utworów, więc tylko ustawiam maszynę perkusyjną na odpowiedni bit i zaczynam improwizować. Kiedy już wezmę się za formułę nowego pomysłu, będę grał ten riff, albo zestaw riffów w kółko, i tak przez następne kilka dni, aż odkryję wszystkie możliwe edycje tej progresji. Czasami nawet ta oryginalna inspiracja, która była bodźcem do działania może nawet nie znaleźć się w gotowym produkcie. Jest mnóstwo rzeczy do ogrania w obrębie jakiegoś pomysłu albo riffu. Potrafię znaleźć inspirację w sztuce, przy oglądaniu filmów, przebywaniu poza miastem no i, oczywiście, podczas słuchania muzyki, co zresztą robię na okrągło. Jeśli lubisz takie rzeczy, to jest to dla ciebie kompletna rozkosz. To rock 'n' rollowy romans - ale jestem pewien, że przez to wszystko czasem wnerwiam ludzi naokoło mnie. Ale tak to już jest, nie zmieni się tego! Jest u was główny kompozytor, czy jest to zawsze praca zespołowa? Robin Brancher: Keith i ja zawsze pisaliśmy muzykę wspólnie, od samego początku. Jednak ostatnio Keith zajął się też lirycznym aspektem i muszę powiedzieć, że całkiem nieźle mu to idzie! Keith zwykle pisze jeden czy dwa kompletne utwory, słowa i muzykę. No i, tak jak mówiłem przy okazji ostatniego pytania, jestem nie do zatrzymania w wydziale tworzenia riffów i mam w głowie całe mnóstwo heavy metalowych muzycznych pomysłów. Więc nasza dwójka spotyka się i ogrywa te pomysły. Mniej więcej na koniec weekendu pełnego gitarowania mamy kolejne dziesięć albo dwanaście utworów gotowych do przedstawienia zespołowi. A jeśli te pomysły siądą zespołowi? Wtedy dalej ogrywamy te kawałki na próbie w gotowości do ich nagrania. W międzyczasie przez cały czas dopracowujemy te pomysły w biegu. Jak przedstawiają się wasze plany na przyszłość? Robin Brancher: Głównie kładziemy nacisk na zbieranie funduszy na następny album. To (w oczach zespołu) jest ważne i potrzebne teraz! To jest na samej górze naszej listy rzeczy do zrobienia! Budżet na każdą z płyt jest zbierany na wiele różnych sposobów, a każda sesja nagraniowa dochodzi do skutku na swój własny, unikalny sposób. Zwykle Desolation Angels finansują się samo, to oznacza, że każdy z nas zrzuca się za jakąś sumę i wtedy możemy zacząć nagrywać. Potem, jak już wszystko działa, Keith i ja zwykle dokładamy resztę na zakończenie projektu. Użyliśmy tego sposobu przy EPce "Sweeter The Meat" i albumie "King". Ale po wydaniu każdego z tych płyt dostaliśmy bardzo przychylne recenzje oraz zdobyliśmy większą i szerszą publiczność, a wraz z całym tym rozgłosem i hypem, który wytworzył się wokół naszego nowego albumu, sprawy zaczynają nabierać tym razem innego biegu. Zaczynamy zauważać (poniekąd), że to postawiło nas w pozycji bardziej rozpoznawalnego zespołu i pozwoliło zarezerwować dużo więcej koncertów niż wcześniej. Z tych koncertów (podczas których Desolation Angels zagra w wielu miejscach w Wielkiej Brytanii w 2018 roku, i które zabiorą zespół na siedmiodniowy kocioł poprzez cztery europejskie kraje) mamy nadzieję zebrać finanse i początkowy budżet na następną płytę. Jak już mówiłem, to jest najważniejsza sprawa dla zespołu, ale w miarę jak wszystko posuwa się do

Foto: Martyn Turner

przodu, pojawiają się inne okazje, a my musimy nieco zmieniać kurs albo przystosowywać się wraz ze zmieniającymi się sytuacjami. Więc w chwili, kiedy to piszę, są prowadzone rozmowy (z obu Ameryk) na temat kolejnych wywiadów dla magazynów (naturalnie!), wraz z cyfrową i drukowaną reklamą, puszczaniem nas w radiu, oraz, mamy nadzieję, a to najważniejsza część… a chodzi oczywiście o koncerty! Ale generalnie, odnosząc się do twojego pytania, będziemy starać się promować na każdy możliwy sposób, żeby utrzymać naszą markę heavy metalowej burzy w świetnym stanie i dać ludziom znać, że istnieje alternatywa dla muzyki heavy rockowej! W 2012 powróciliście po 18 latach nieobecności. Nową płytę wydaliście jednak dopiero po 5 latach. Dlaczego tak długo? Robin Brancher: Po pierwsze, chyba nie było żadnego parcia, żeby znowu zebrać do kupy Desolation Angels, bo nie wydawało się to wtedy konieczne, a do tego wydaje się, że Keith i ja nadal byliśmy niezbyt przychylnie nastawieni do siebie po tym wszystkim, co stało się w Los Angeles! Więc… Pewnego razu koleżka Richard Walker (znany z Solstice) skontaktował się ze mną i zapytał, czy nasza dwójka (Keith i ja) chcielibyśmy wydać jeszcze raz nasz debiutancki album? To było chyba gdzieś w 2008 roku? Nie za bardzo mieliśmy ochotę wydawać coś, co już miało swoje życie i szybko spytaliśmy, czy zamiast tego nie pomyślałby o wydaniu całego naszego niewydanego materiału nagromadzonego przez lata? Na co, całe szczęście, przystał, i tak oto powstał box set "Feels Like Thunder". Dopiero po wydaniu tego zestawu nasze skrzynki mailowe i telefony zaczęły być zasypane przez prośby, żebyśmy znowu zaczęli grać. Więc nasza dwójka spotkała się, żeby sobie pograć i sprawdzić, czy nadal odpowiadamy sobie nawzajem. To był dziwny czas, bo byłem wcześniej w innych zespołach i cały czas grałem przez te wszystkie lata, podczas gdy Desolation Angels w ogóle nie istniał, ale wiedziałem dobrze, że brakowało mi tej mocy, jaką generowaliśmy grając wspólnie z Keithem. Więc najlepszą decyzją po jam session było podjęcie współpracy jeszcze raz. No, bo czemu by nie… I tak oto cała ta masakra zaczęła się raz jeszcze (śmiech). Potrzeba było czasu, żeby znaleźć odpowiednich muzyków, z którymi można byłoby grać na żywo, a co dopiero nagrywać. Więc po paru zmianach w składzie, w końcu znaleźliśmy odpowiednią kombinację i na powrót graliśmy i

nagrywaliśmy. To właśnie to zajęło nam całe pięć lat! Jesteście zespołem angielskim, lecz pod koniec lat 80-tych przenieśliście się na pare lat do Kalifornii. Co było tego przyczyną? Robin Brancher: Jesteś na to gotowy czytelniku?! - W takim razie czytaj dalej... Mój Boże, cóż za pytanie! Od czego mam zacząć? Pierwszą rzeczą po dotarciu na lotnisko w Los Angeles, po wyjściu z klimatyzowanego samolotu, potem przejście przez klimatyzowane terminale, a potem na postój taksówek, była ta wspaniała fala ciepła, które uderza w ciebie po wyjściu na ulicę. Kurwa mać, stary, po prostu piękne! Do dnia dzisiejszego czuję ciepło LA w moim sercu, ciele i duszy. Zostanie tam na zawsze. Ten pierwszy, chwalebny smak, pełne przepychu ukłucie zaskoczenia i rozmarzenia. Zmysły zatopione w zupełnie nowym, niesamowitym świecie. Takie powitanie "Wolnej ziemi, domu walecznych" wali ci prosto w twarz z zaciśniętej pięści. To, w przenośni, sprawdzałoby się dla naszych wspomnień z LA. Jak dla mnie, to przedsięwzięcie miało obrócić moje życie do góry nogami, a to i tak za mało powiedziane. Czytajcie dalej, przyjaciele… Zacznijmy od "Najgorszej Części". Czyli w sumie od dezintegracji i upadku Desolation Angels. Załatwmy to raz na zawsze, tutaj i teraz. Sprostujmy to oficjalnie. Ludzie, prasa i internetowe encyklopedie heavy metalu zdają się myśleć, że się rozpadliśmy? No, może nawet da się w to uwierzyć na swój sposób? Ja jednak wolałbym powiedzieć, że mieliśmy po prostu przerwę. Zespół był wyczerpany, menadżerstwo nawalało, dopadły nas złe nastroje indukowane środkami odurzającymi i alkoholem, kompletne nieporozumienia, srogi obłęd… To był jeden, kurewsko wielki syf! Totalny chaos na koniec. Przyjaciele na zawsze rzucili się sobie do gardeł, plotki i pogłoski były wszędzie, nasi sponsorzy stracili wiarę, a my byliśmy uziemieni. Przemysł muzyczny skupił się na innym trendzie… Ale w jakiś sposób udało nam się dokończyć nasz drugi album "Whilst The Flame Still Burns" (Raczej dziwny tytuł, biorąc pod uwagę, że ten jebany ogień miał być za moment zgaszony na dobre! Tytuł pochodził z lepszych dni.). Po zakończeniu ostatecznych nagrań i miksów, nadal udało nam się jakoś roznieść ten album po LA. Do tego z dobrymi recenzjami. Ale nie mieliśmy pojęcia, że "glam", "grunge" i "speed" będą nowym pożywieniem dla przemysłu muzycznego. Więc w sumie, jak już album

DESOLATION ANGELS

141


skończył swój cykl w biznesie muzycznym, stwierdziliśmy, że mamy dość Desolation Angels w LA i wróciliśmy do Wielkiej Brytanii. No, dwójka ludzi z oryginalnego składu Desolation Angels w ogóle nigdy nie wróciła i nadal mieszka w LA. Także reformacja w UK z nowym perkusistą i wokalistą dołożyła tylko dezorientacji i niedoli do już i tak przeładowanych, i zmordowanych mózgów członków, którzy wrócili, i z biegiem czasu Face (Scutt - bas) też odszedł albo miał dość, i to było na tyle! Keith i ja po prostu nie potrafiliśmy już tego trzymać w ryzach. Potrzebowaliśmy odpoczynku. Straszna szkoda tak kończyć po tylu niezwykłych latach w Los Angeles. Jest jeszcze całe mnóstwo historii, ale mamy tylko 20.000 słów na naszych łamach! Musiałem tutaj dodać jakieś śmieszki. Glam, speed, hair i thrasherzy: W skrócie, LA było super, od początku do końca. Tamten album był świetnym wydarzeniem dla Keitha i mnie. Naprawdę nauczyliśmy się sporo rzeczy. Właściwie to ta cała przygoda z przeprowadzką do LA była niezłą szkołą. Wszystko szło tam pełną parą, każdy znał się na rzeczy, od reprezentantów przemysłu, przez właścicieli klubów, aż po zwykłego kolesia z gitarą na ulicy. Muzyczne urlopy, kontrakty i oczekiwania były na znacznie wyższym poziomie, niż byliśmy do tego przyzwyczajeni i zdecydowanie nie było sensu dyskutować z typami z biznesu. Albo będziesz potulnie słuchał, albo to twój koniec. Drzwi się zamykają, do widzenia! No i taka jest prawda. Więc my, jako zespół, naprawdę wparowaliśmy z buta, zakasaliśmy rękawy i wzięliśmy się do roboty. Największym problemem było to, że przeszliśmy z grania naszych własnych koncertów i tras w Wielkiej Brytani i Europie, regularnego grania w Marquee Club w Londynie - aż do, ech, chwila, kim do cholery są ci kolesie z Anglii?! Mimo wszystkich naszych wysiłków w Europie, nikt nie słyszał o nas w Kalifornii. Więc trzeba było się wgryźć i zacząć od nowa. Stąd ten dłuższy niż zakładano pobyt w Stanach. Po chwili byliśmy na scenie, grając wzdłuż Sunset Strip, osiadając w końcu w naszej ulubionej miejscówce, klubie Troubadour na Santa Monica Blvd. Spędziliśmy tam absolutnie niebywałe noce, grając i się socjalizując! Po raz kolejny zapracowaliśmy sobie na status headlinera, równocześnie stopniowo idąc coraz dalej i dalej na północ, południe i wschód. Kulminacja następowała podczas tras, gdzie graliśmy we wszystkich południowych Stanach, potem wspinaliśmy się na środek Ameryki. I tak, była rozpusta! I to niemała. Szaleństwo wydaje

się ciebie śledzić na takich trasach. Tygodniowa impreza w Jacksonville na przykład, skropiony (nie zespół) w Boże Ciało, burze śnieżne w Nowym Meksyku, tabliczka, która napotkaliśmy, mówiąca, że Wielki Kanion jest zamknięty? "Eee, że co?!". Nieziemski przepływ łodzią przez Okefenokee Swamp Park, granie dla żołnierzy zaraz przed ich wyruszeniem na pierwszą wojnę w Zatoce Perskiej - "Power Hungry" naprawdę zrobiło burzę. Refren był śpiewany w kółko przez tych olbrzymich żołnierzy łykających browar z kuflów trzymanych w każdej zaciśniętej pięści. To było fantastyczne. Tamtej nocy otoczono nas i wyrzucono z naszego hotelu w Las Vegas, żołnierze stanu Nevada potem eskortowali nas w konwoju do granicy, każąc nigdy nam nie wracać. Kurwa mać! Wspominki, tyle ich jest. A "Najlepsza Część"? Bycie częścią takiego doświadczenia. Bycie częścią całej tej podróży… Od jeżdżenia po LA w naszym Cadillacu z 69., poprzez te wszystkie wspaniałe występy, jakie daliśmy w po całych Stanach i ludzi, których spotkaliśmy po drodze, aż do naszych wszystkich prześwietnych przyjaciół z LA oraz dużo, dużo więcej. To były drogie i szalone czasy, ale jak chodzi o szaleństwo, zdecydowanie były przyjemne i całkowicie bym je polecił. Jak będziesz mieć taką szansę? Zrób to. My tak zrobiliśmy! "While The Flame Still Burns" w sumie było nagrane w Burbanku w Kalifornii, w Silvercloud Studios. Producentami byli Sean Kinesie i Joe Floyd. Ten drugi był gitarzystą w heavy metalowym zespole Warrior. Była mowa o ponownym wydawnictwie, ale z jakiegoś powodu to zawsze jest odkładane? Kiedyś do tego dojdzie. Okładka też była niezła. Co myślę o albumie? Tak jak mówiłem, to była spora dawka nauki i świetne przeżycie. Główną część sesjia zrobiliśmy w Silvercloud, ale odwiedziliśmy inne studia w LA, żeby zrobić kolejne warstwy i mastering. Powrót z Los Angeles był spowodowany tym, że w sumie to skończyliśmy tę płytę. Zespół był wykończony wewnętrznymi walkami, problemami z przetrwaniem, złym menadżerstwem i brakiem zainteresowania ze strony przemysłu. Podczas lat spędzonych w LA odwiedziliśmy każdą alejkę, czy czasem nie kryją się w niej perspektywy na przyszłość dla Desolation Angels. Właściwie, to patrząc na to, co jest potrzebne do robienia postępów w tym biznesie, to wychodzi na to, że najważniejsze jest bycie w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie, kogo znasz, muzyczne trendy i spotykanie odpowiednich ludzi. Ale uwierz, że zrobiłbym to jeszcze raz - żaden problem! Jedną

Foto: SP Photography

142

DESOLATION ANGELS

z rzeczy, których uczy cię bycie za granicą tak długo, jest to, jak dobrze radzi sobie nasz rząd/rządy z praniem mózgów, zakładaniem klapek na oczy i manipulowaniem ludności w ten sposób, żeby myślała, że ich kraj jest najlepszym miejscem do zamieszkania i płacenia przez ciebie podatków. Potrafię sobie wyobrazić, że oni (rząd Wielkiej Brytanii) nie chcieliby, żeby ludzie odjeżdżali swoimi pojazdami, jeśli dowiedzieliby się, że w innym kraju życie mogłoby być lepsze. Może też wygodniejsze i przyjemnie ludzkie? To z ich punktu widzenia mogłoby być postrzegane jako strata dla ich ciągłej obsesji na punkcie wyciskania więcej i więcej przychodu z kieszeni uczciwych ludzi i wsadzanie ich w swoje własne? Jak dla mnie, Wielka Brytania jest przegniła do cna (Nie ma w tym żadnego dowcipu - utwór numer cztery z naszego nowego albumu "King", sprawdź to!) w kilku kwestiach. Kiedy już wyjdziesz z tych ograniczeń i hipokryzji, okazuje się, że są także inne kultury, które są równie dobre, co twoja własna. Że na świecie są inne możliwości. Różne konfiguracje stylów życia. Może jestem zbyt krytyczny? Nie zrozum mnie źle, ja kocham Wielką Brytanię, może muszę po prostu opuścić miasto na jakiś czas, albo wyruszyć w trasę, żeby się uspokoić? Ale pamiętaj, zagłębiłem się w rock n roll, bo był rebeliancki i szedł pod prąd. To był i nadal jest cały jego czar! Ale jak chodzi o politykę? W takim wypadku do głowy przychodzą mi dwa słowa, jeśli chodzi o podsumowanie mojej wizji Wielkiej Brytanii w tych brexitowych czasach… Są to "nawoływanie" i "chaos"! Dość już gadania, idziemy dalej z rock n rollem, to dużo lepsze miejsce! Czym się różni bycie w zespole w obecnych czasach od tego z początku waszego istnienia? Robin Brancher: Bez przerwy mówimy o rock/ metalowej braci, o tym jak się zmieniła od tzw. starych, dobrych czasów… Ale czy naprawdę aż tak to się zmieniło? Co w sumie było inne? No, oczywiście technologia. (Z której, ma się rozumieć, korzystam, kiedy to tylko możliwe! To nie to, że jestem "technicznym łbem", po prostu rozumiem, jak dobrze jest jej używać i mieć po swojej stronie w tym kapitalistycznym społeczeństwie. Jeśli oni jej używają, ty przecież też musisz!) Cofnijmy się na moment w czasie… Desolation Angels zaczynali organizując koncerty lokalnie. Zespół zawiązał się na przedmieściach wielkiego miasta Londyn. Mieściliśmy się na obrzeżach miasta. Technologia wtedy, jak teraz o tym pomyśleć, była dość surowa. Na przykład w domu rodzinnym był jeden kolorowy telewizor, jeden telefon na kabel (zwykle w przedsionku, dla wszystkich). Jeśli naprawdę się wam powodziło, to twoja mama miała mikrofalówkę w kuchni i najnowszy model odkurzacza "Smart Hoover"! (śmiech). Pod domem, stało na ulicy rodzinne auto. (Mówię "ulica", bo wtedy można było parkować na ulicy. Gdzie bądź!) I było na tyle, trochę jak Epoka Kamienia w porównaniu z dzisiejszymi czasami! Więc jako dzieciaki odwiedzaliśmy najróżniejsze kluby w naszej okolicy, a potem w całym Londynie. Ja byłem z Londynu Wschodniego, a moja ówczesna dziewczyna była z Londynu Południowego, dzięki czemu zwiedziłem jeszcze więcej miejsc w naszym mieście. Do tego były trzy główne rockowe czasopisma, z których zasięgaliśmy informacji o heavy metalu, były to "Melody Maker", "NME" i mój ulubiony, "Sounds", w którym był spis lokalnych lokalów rockowych. Można dzięki temu było zapytać przy barze, czy twój zespół mógłby zagrać koncert albo kazali ci spierdalać, albo brali cię na próbę. Zwykle odbywała się ona najgorszej części nocy tygodnia - na przykład w poniedziałek! I tak oto


wystartowaliśmy. Po jakimś czasie zbierało się numery szefów pubów i spędzało czas na ponownym zamawianiu koncertów z telefonu stacjonarnego w przedsionku w domu twojej matki. I w ten sposób rozszerzyliśmy nasze granie po Wielkiej Brytanii, potem dalej do Europy, wszystko wynegocjowane, zorganizowane i potwierdzone przez ten "telefon stacjonarny w przedsionku". W końcu zamieniliśmy podróżowanie po różnych krajach w wielkim zakartonowanym vanie na posiadanie naszego własnego, pierwszego busa. Wyjęto z niego fotele z tylnej części, a my spaliśmy na podłodze w ich miejscu. Ten pierwszy bus pewnego dnia się zepsuł na Severn Bridge, kiedy wracaliśmy do domu z koncertu w Walii, jeden z tłoków po prostu wystrzelił przez środek busa, omijając nas wszystkich, a pojazd dalej się po prostu potoczył do Wielkiej Brytanii. Nie dając się powstrzymać, kupiliśmy innego busa, większego i lepszego. Tym razem wbudowaliśmy osiem łóżek na tyłach i całego go wysprayowaliśmy w złoto-czarne logo Desolation Angels. Na tych trasach po górze i dole Wielkiej Brytanii holowaliśmy całe nagłośnienie i oświetlenie, za które w całości zapłaciliśmy za koncerty, które sami zorganizowaliśmy, a nie dzięki wytwórni. Wszystko było (i częściowo nadal jest) zrobione przez nas samych… I to tutaj wyrażę swoją opinię. Część młodych zespołów (nie wszystkie!), które spotykam ostatnio na trasie i o których czytam na FB, wydaje się myśleć, że jak już zagrało parę koncertów w swoim mieście, a potem wydało żałośnie szkaradną, nagraną w domu kopię muzyki Iron Maiden, to już w zupełności wystarczy, żeby nagle stali się gwiazdami rocka i mają prawo grać ramie w ramię z Judas Priest i Scorpions?! Sprawiają wrażenie, jakby chcieli, żeby podano im to na tacy. Nie ma takiej opcji. Może to przez ten nowy sposób nauczania? Gdzie nie ma żadnych przegranych, ale zdecydowanie jest wielu zwycięzców. Każdy teraz wydaje się być klepany po plecach w nagrodę za zrobienie byle gówna! A może to, że ci ludzie za długo siedzą przed komputerem zabijając wirtualne smoki! Nosz kurwa mać, wyjdźcie z domu i zacznijcie grać! Dzisiejsza prasa za bardzo chwali wszystko głównie dla polepszenia sprzedaży, na przykład te wszystkie "gatunki" i podgatunki. Gdzie to się skończy? Wątpię, żeby w ogóle się skończyło. Dla przykładu, kiedyś, jak Motorhead zaczynali, grali głośno i bardzo szybko ale to dalej było klasyfikowane jako heavy rock. Nawet Lemmy aż do śmierci twierdził, że jego zespołu to tylko rock n roll… To powinna być najlepsza lekcja dla nowej nacji heavy metalu! Tutaj zrobię małą przerwę… I pozwolę Paulowi (Taylor) rzec parę dobrze dobranych słów na ten temat… Paul Taylor: Późne lata 70. i wczesne 80. były wspaniałym czasem dla zespołów. Było dużo klubów, w których mogły grać, zwłaszcza w Londynie Wschodnim, gdzie Keith, Rob i ja wtedy mieszkaliśmy. Było Ruskin Arms i Three Rabbits w Manor Park, Royal Standard w Walthamstow, The Marquee w Wardour Street, Dingwalls, The Round House, The Tram Shed… i tak dalej. Pamiętam, jak chodziłem na Desolation Angels razem z chłopakami z Elixir i śpiewałem "Valhallę" wraz zresztą publiki. Nie miałem pojęcia, że kiedyś zaśpiewam to z nimi razem na scenie! To były dobre czasy. Można było iść do Hammersmith Odeon i kupić bilety na Black Sabbath, Uriah Heep, Lizzy, Priest, Quo albo Whitesnake za 2 albo 3 funty!!!" Było tak wiele świetnych zespołów, które zasługiwały na większe uznanie i ogólne wsparcie od mainstreamowych wytwórni. Wiem z doświadczenia, że o Elixir myślały dwie duże wytwórnie, ale jedna nie chciała się to włączyć,

bo byliby łeb w łeb z Maiden w EMI i nie chcieli wojny zespołów, a ta druga myślała, że jesteśmy zespołem na 5 albumów, co dla nas było super, ale dla nich nie oznaczało szybkiej kasy, więc nie zainwestowała w nas. Prasa później nadała tytuł lordowski amerykańskim zespołom typu DA, a Elixir, Tokyo Blade, Blind Fury, Chariot, Deep Machine i wielu, wielu innych po prostu się nie dostało. To testament dla tych zespołów za nieustającą wytrwałość i robienie tego, co robią najlepiej, po prostu pisanie i granie, ale kto wie jaki materiał mógłby powstać, gdyby mieli na to czas i im za to zapłacono! Kiedy wszystko było już zrobione, NWO BHM było tylko tytułem przyklejonym zespołom przez przemysł nagraniowy. Byli tylko dobrymi, staromodnymi zespołami rockowymi podążającymi za wzorem Priest, Rainbow, Lizzy, Heep i im podobnych i dlatego też nowe generacje ludzi to odkrywają. Jeśli słyszałeś jakiegoś kolesia growlującego z całych sił do jakichś

dąc szczerym, to wszystko zaczyna się od nowa. Muzyka rockowa nigdy nie umrze, nie ważne jak bardzo pewne autorytatywne grupy będą chciały ją stłamsić. Muzyka heavy metalowa nigdzie się nie wybiera i dalej rośnie w siłę. Nie mogę się doczekać, żeby wyjść z domu i grać, zupełnie jak kiedyś. To jest dopiero uczciwe podejście! Jakie są wasze ulubione utwory z albumu "King"? Paul Taylor: Na "King" jest tyle świetnych kawałków, że to praktycznie niemożliwe, żeby coś wybrać, ale jeślibym już musiał, byłby to "My Demon Inside". Już od pierwszego momentu, kiedy Rob zagrał dla mnie ten riff, wiedziałem, że to coś niezwykłego i myślę, że moc i produkcja w finalnym miksie po prostu jest w stanie wypierdolić cię z kapci! Wasze najlepsze wspomnienie związane z

Foto: Desolation Angels

mega szybkich, nisko strojonych power riffów, to poniekąd słyszałeś już to wszystko! Nie do końca coś, co publika mogłaby gwizdać albo nucić pod nosem w srodze do domu po koncercie! Utwory z dobrymi melodiami naprawdę zawsze będą kiedyś na szczycie. Gdyby tylko grube ryby inwestowały w niezłe zespoły zamiast w całe to gówno (i to przez wielkie G!), byłoby dużo lepiej dla wszystkich. Muzyka jest kluczem do świata, ale tylko oświeceni to widzą… Fani NWOBHM są prawdziwie oświeceni. Robin Brancher: No, to teraz już przejdę do podsumowania pytania… Zauważyłem przez ostatnich kilka lat, że lokale rockowe znowu wracają. W Wielkiej Brytanii i w Europie zdaje się mieć miejsce ponowne przebudzenie jeśli chodzi o muzykę na żywo. Chyba historia lubi się powtarzać? Mam wrażenie, że teraz, wraz z nowoczesną technologią po naszej stronie, robimy dokładnie to samo, co robiliśmy kiedyś… Czyli zabieramy naszą muzykę w trasę, dla ludzi, którzy chcą ją usłyszeć! Nadal rozmawiamy przez telefon (no, ale już nie jest zawieszony na ścianie w przedsionku w domu mojej mamy!), całymi godzinami korespondujemy z promotorami, właścicielami sal koncertowych i z prasą muzyczną z całego świata, żeby ogarnąć dzielenie się naszą "marką" heavy metalu z każdym, kto tego chce. Negocjacje, organizowanie i potwierdzanie tras albo rezerwacja pojedynczych koncertów tutaj, tam i wszędzie. Bę-

ostatnią sesją nagraniową to… Robin Brancher: Było tylko wspaniałych wspomnień z tej sesji nagraniowej, że ciężko jest stwierdzić, które są najlepsze. Chyba parę wypadów nocnych było super! Kiedy to Chris T. miał swoje studio na klifie Dover… Jest tam parę naprawdę fajnych pubów, więc zawsze tam chodziliśmy po zakończeniu dnia roboczego z Chrisem. Do tego to był czas, kiedy mogliśmy lepiej poznać Paula (Taylora), bo wtedy dopiero co do nas dołączył. Ta, kilka fajnych nocy i dni spędziliśmy siedząc albo w pubie albo biorąc do rąk nasze kufle i siadając na plaży patrząc na może, myśląc i rozmawiając o następnej fazie nagrywania, albo planując następne posunięcia dla zespołu. Dobre czasy… Czy w studio nagrywacie wszystko na setkę, czy też każdy instrument po kolei? Robin Brancher: Nie, tak jak mówiłem już gdzieś w tym wywiadzie, lubimy, kiedy wszystko jest w sam raz, na swoim miejscu, nawarstwione i brzmiące jak najmocniej, a to osiąga się nagrywając w kółko, do usrania, riffu, solo albo zagrywki, aż nie będzie tak idealnie, jak chcesz, a potem dodaje się małą wariację tego samego riffu, nawarstwiając to cały czas, aż dostaniesz tę konieczną heavy metalową ścianę śmierci, jaką jest Desolation Angels! Kto sprawował pieczę nad produkcją i mixami

DESOLATION ANGELS

143


albumu "King"? Robin Brancher: Byliśmy kompletnie zszokowani i zasmuceni nagłą, i tragiczną wieścią o śmierci CT (Chris Tsangarides)! To był naprawdę równy gość, a do tego potrafił uspokajać i przejmował się innymi. Mówił nam o swoich wcześniejszych problemach ze zdrowiem, ale wydawał się być w dobrym nastroju, kiedy z nim nagrywaliśmy i mówił tak, jakby zostawił swoje problemy zdrowotne za sobą. Więc tak, to był straszny szok, usłyszeć taką wiadomość o jego śmierci, zresztą nadal jest! Pracowanie z Chrisem było fantastycznym przeżyciem, prawdziwym zaszczytem! Prawdopodobnie jedna z ogólnych cech definiujących album "King" i chyba jedyny sekret tego, że jest tak cholernie mocny. To właśnie fakt, że "King" został nagrany, zmiksowany i wyprodukowany przez jednego z najlepszych na świecie rock/metalowych producentów! Nasz przyjaciel i światełko w tunelu podczas nagrywania "King", pan Chris Tsangarides! - Niech Bóg ma go w opiece. Paul Taylor: Pracowanie z Chrisem było świetne. Był nieziemsko utalentowanym producentem z bagażem legendarnego doświadczenia i historiami, od których skręcałbyś się ze śmiechu. To drugie nieco spowalniało wszystko, ale było tego warte! Czym zajmujecie się na codzień oprócz tworzenia muzyki? Robin Brancher: Hmm, co robię poza Desolation Angels? W sumie niewiele. Chodzę na koncerty innych zespołów ile się da, sprawdzam ich gitarę prowadzącą, sprawdzam jak składają swoje kawałki, sprawdzam ogólny show sceniczny, ich setlistę i słucham, co mówi się wśród publiki. Właściwie, to jestem na służbie zespołu cała dobę przez każdy tydzień. To się nie kończy. Zajmuję się też wszelkimi grafikami dla zespołu, stwarzam strony internetowe i filmy, albo załatwiam do tego inne studia… Jestem całkowicie pochłonięty przez Desolation Angels. Jest dopiero kwiecień 2018 roku, a my już załatwiamy koncerty na 2019. Problem bycia w zespole polega na tym, żeby nie stracić zainteresowania ludzi albo prędkości tego rozpędu, którego zebraliśmy w ciągu kilku ostatnich lat. Ale jeśli już jest jakiś moment wytchnienia to chyba po prostu idę do lokalnego pubu wszystko przemyśleć. Albo, kiedy jest lato, zabieram się na wybrzeże i siedzę tam w pubie i znowu kontempluję nad Desolation Angels. (śmiech) To jest tak, że nie mogę za długo nie dotykać mojej gitary. Bo na niej trzeba grać, a ja muszę na niej grać. Czasem widzę to jako przekleństwo. W miarę jak odpowiadam, czuję, że moje myśli uciekają do mojego Les Paula i wiecznie powracającego uczucia, że musisz mnie wziąć i zagrać od zaraz… Wczoraj ćwiczyliśmy parę nowych numerów, które mamy zamiar dodać do naszego setu, więc pisząc to, równocześnie powtarzam w głowie dwa nowe utwory. A teraz nadszedł czas, żeby oderwać się od tej gadaniny i załatwić te sprawy. Rock on! Czego prywatnie najchętniej słuchacie i jakie są wasze ulubione zespoły? Robin Brancher: Na co dzień słucham każdej muzyki. Nawet jeśli to tylko łoskot ciężkich ciężarówek, one też wydaja się mieć inspirujący rytm. Ale słucham najróżniejszych rodzajów muzyki ile wlezie, na okrągło. Ale żeby nie było, nie podoba mi się ta popowa papka, którą największe brytyjskie radia wciskają masom. Nie cierpię tego! Do tego gram na gitarze praktycznie codziennie i to jest mój muzyczny świat. Zdaje się, jakby w eterze, albo w tym marzycielskim miejscu poza twoim polem widzenia, zawsze był jakiś nowy riff… A ja bardzo lubię

144

DESOLATION ANGELS

śledzenie myśli, które przychodzą mi do głowy, a potem przelewam ten pomysł na moje ręce, a następnie do palców, a potem zapierdzielam z nowo narodzonym riffem po gryfie. O tak, robię tak regularnie. Na moim iPadzie, przez You Tube, oglądam dokument o Rolling Stones i właśnie skończyłem oglądać ich mega koncert w Rio de Janeiro w Brazylii. 1.7 miliona osób na plaży. Ale to co innego! W samochodzie, w tym momencie mam w odtwarzaczu CD The Allman Brothers, album "Brothers and Sisters". Moja historia na Spotify mówi, że ostatnio słuchałem Hawkwind, The Cult i ZZ Top. Plus nowe albumy Judas Priest i Saxon, no jest tego jeszcze dużo więcej - do tego oczywiście Black Sabbath - jestem wielkim fanem! Moje ulubione zespoły - których jest mnóstwo - to na pewno Black Sabbath, The Cult, Led Zeppelin, Priest, Saxon, ZZ Top, Pink Floyd, Janes Addiction, Mother Love Bone, Sisters Of Mercy... I tak dalej! Skąd się wzięła nazwa waszego zespołu i co ona oznacza? Robin Brancher: Pierwociny naszej nazwy Desolation Angels. Po pierwsze, sprostujmy tę kwestię raz i, mam nadzieję, na zawsze. Nasza chwalebna nazwa Desolation Angels nie na absolutnie nic wspólnego z książką o tej samej nazwie! Albo, w rzeczy samej, Desolation Angels nigdy nie zapożyczyli swojej nazwy z wydawnictwa Bad Company. Mimo, że jesteśmy fanami tego albumu Bad Company. Korzenie naszej nazwy zaczęły się formować wraz z tym, jak Keith i ja byliśmy zainspirowani takimi okładkami, jak na przykład debiutancki album Black Sabbath, ale też z takimi kreacjami, jak "Sad Wings Of Destiny". Więc, w miarę jak otaczaliśmy się taką zmuszającą do myślenia muzyką i sztuką, poszukiwania nowej nazwy się wzmogły, a inspiracja nadeszła z wielu stron - albo z filmów, naszych bardziej gotyckich okładek albumów albo z naszych książek. Sprawdzaliśmy takie teksty i obrazki traktujące o Lucyferze, o jego wypędzeniu z nieba. Jako młodzi metalowcy, a zarazem zapaleni rowerzyści, nasza dwójka lubiła zagłębiać się w takie, jak można by powiedzieć, mroczniejsze tematy. Czarnoksięstwo, poganizm i ogólny okultyzm. Więc, chcąc dowiedzieć się więcej o wszystkim co mroczne, okultyzmie i Panu Lucyferze, przejechaliśmy się do miejscowej biblioteki i odkryliśmy (ku naszej uciesze) nazwy typu "The Angels Of Death", "The Cast Out Angels" i chyba najlepszym z odkryć było "Czterech Jeźdźców Apokalipsy" oprócz bardzo opisowego tekstu o tejże Czwórce były tam też interesujące rysunki. Mam nadzieję, czytelniku, że wiesz, dokąd zmierzamy! (Demoniczny śmiech!) Więc, po powrocie do domu Keitha, z gitarami w ręku i riffami buzującymi w głowach i oczywiście to wszystko połączone z inspirującymi dobrami, wybraliśmy się na wyprawę, zagłębiając się w całe te nowo poznane, zajebiste informacje i sfinalizowaliśmy naszą nazwę. Przypadkiem odkryliśmy niezwykle motywującego artystę Chrisa Achilleosa. To dzięki jednemu z jego dzieł zdecydowaliśmy się na nasze logo. A potem, pomiędzy tymi wszystkimi nowymi tekstami natknęliśmy się na dokładniejczy opis Czterech Jeźdźców, zwłaszcza pewien urywek, który mówił o jednym z Czterech Jeźdźców jako o "Wygananym Aniele" (Lucyferze), a zarazem o wszystkich Czterech Jeźdźcach Apokalipsy jako Desolation Angels. No, i to tyle. Nasz zespół miał nazwę, logo i do tego prawe brzmienie heavy metalu! Damian Czarnecki Tłumaczenie Karol Gospodarek

W kolejnym odcinku cztery różne zespoły: Iron Pig, Heavy Weather, Black Tiger, Topaz i cztery różne historie. Łączy je szyld NWOBHM oraz znakomite nagrania. To dobry powód, aby o nich coś napisać Z.J.

Foto: Black Tiger

Black Tiger Zespół pochodził z Hertfordshire. Po obejrzeniu koncertu grupy Y & T drugiego czerwca 1982 roku, która zagrał kilka utworów z nadchodzącego albumu "Black Tiger", młodzi muzycy postanowili tak nazwać swój zespół. Pierwszy skład grupy tworzyli: Jon Willoughby - vocals, guitars, Ken Eltringham - guitars, Adrian Cockcroft - bass, Graeme Phillips drums. Niestety w październiku Adrian dostaje ofertę pracy i wyjeżdża do Cambridge. Jego miejsce zajmuje Adrian Cain - bass. Ten skład rejestruje dwu utworowe demo nagrane w Livingstone Studios w północnym Londynie w październiku 1982 roku. Mimo sporego powodzenia nagrań w 1983 roku grupę opuszcza Jon (wraz ze Steve Rodford zakłada grupę Rio). Jego miejsce zajmuje John Pritchard - vocals (znany później jako John De Barra). Dochodzi również Simon Blenkin - guitars (ex Omen, Valar), a miejsce Adrian Cain zajmuje były muzyk zespołów Ztormtrooper i Valhalla - Kevin Kershaw - bass. Ten skład nie utrzymał się długo. Wkrótce nowym wokalistą zostaje Gary Henderson, znany z lokalnej grupy ESP. Zespół intensywnie pracował, zagrał wiele koncertów w okolicy Londynu, oraz w1984 roku nagrał dwie taśmy demo w Thatched Barn Studio w Bedford. Niestety w jeszcze w tym samym roku Black Tiger rozpada się. Trzydzieści lat później zespół postanowił zebrać się ponownie i zagrać jeden koncert. Miało to miejsce 19 września 2014r. Grupa wystąpiła w składzie: John De Barra vocals, Ken Eltringham - guitars, Simon Blenkin - guitars, Kevin Kershaw - bass i Graeme Phillips - drums, Pod koniec 2017 roku zespól wydał 6-utworową płytę pod wymownym tytułem "Reunited But Not Reformed" zaznaczając jednocześnie, że jest to pierwsza i ostatnia płyta Black Tiger.

Foto: Topaz

Topaz

Topaz Palmer Charle grupa z skład z Wrigh swój p roku z został senek powo kolej quyn


Reminiscencje NWOBHM Iron Pig Foto: Black Tiger

er Heavy Weath

roku. W jej łożona w 1979 za a ał st zo er itar, vocal, th imbylow - gu a Heavy Wea vocal, John D u Silcox Walijska grup St ry l, bu ca an vo , St ili: Gary Morgan - bass ne ay lnym raskład wchodz W ka l, lo ca s - guitar, vo w Caerleon w a rd ał ha gr ic za R a ig oje jeup ra C ert gr ios w Wali sw pierwszy konc w Loco Stud je ock n ru R st - drums. Swój of je re ys ół Bo d roku zesp utwory: 1. Ba zy roku tr ym się tuszu. W 1980 m ły cze w tym sa którym znalaz eumonia. Jesz później Pn e, dyne demo, na l tin ol R llo ui n G k , 3. Roc zespołu: Roll, 2. Baby s (dołączył do ie grać, jednak Craig Richard ia dalej wspóln aw an st po a grupę opuszcza rk tamtych czawó o cz u a oł ał st sp ze ) Pozo niec refleksja ko grał w Monro a N r. ita ą Scim pod nową nazw o : sach wiele wspólneg asem. Miało to ć cz by m na ity oż ow m am że M było nies myśleliśmy, i. dz lu h "Całe NWOBH ą "DIY", ponieważ wszyscy yc a wyjątkow staw i się marzeniem dl al st im i z punkową po up śc gł ty o ar lk zy a, a nie ty dziwi dobr gwiazdą rock dą i tylko praw liśmy gwiazdae było to praw zez chwilę by ni Pr . ie ie iśc jn yw fa cz ło O by e Al y. es szą sukc sławni i odno h" szych miastac mi rocka w na -yourself. Ps. DIY- do-it

ather Foto: Heavy We

Zespół z nurtu Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metal założony w 1978 roku. Powstali w Farnham w składzie: Graham Dundas - vocals, Simon Pengilly - guitars, Gerald Goff - bass i Nigel Augur - drums. W kwietniu 1979 roku nagrywają swoje pierwsze demo. Po jego nagraniu grupę opuszcza Nigel Augur (później w innej grupie NWOBHM - Seducer). Jego miejsce zajmuje Jeff Ward - drums. W tym składzie Iron Pig przystępuje do pracy nad drugim demo. Ukazuje się ono w sierpniu 1979 roku. W marcu 1980 roku ten sam skład nagrywa trzecie demo. Niestety w lipcu 1980 roku odchodzi Simon Pengilly. Pozostała trójka Graham, Gerald i Jeff postanawia dalej kontynuować muzyczną przygodę. Zakładają progresywno - folkową grupę The Hollow. Jeff Ward był w niej nie tylko perkusistą, ale również grał na gitarze. Zespół wydał mini album "Winter" w 1982 roku. Dwa lata później Jeff Ward, Simon Pengilly i Gerald Goff wraz z byłym wokalistą grupy Icemon zakładają White Lightnig ale to już inna historia. Wracając do Iron Pig. Grupa myślała o wydaniu płyty. Wszystko zostało już przygotowane. Dwupłytowy album miała się nazywać "Complete Anthalogy" i zawierała trzy dema zespołu oraz nagrania koncertowe. Niestety wokalista nie zgodził się na jej wydanie. Miejmy nadzieję, że zmieni zdanie. Te nagrania zasługują na oficjalne wydanie. Są znakomite!!! Poniżej li-sta utworów: CD1 1. 2. 3. 4. 5. 6. 7. 8. 9. 10. 11.

A Song For Princess Grace All Night Long Strangers Oxenford/ Chains Of Destiny The Iron Bridge Song Black Gull Of Triumph Strange Satin Lady Under The Knife A Song For Princess Grace My England The Whore

CD 2 1. 2. 3. 4. 5. 6. 7. 8. 9. 10. 11. 12. 13.

Wine To Water Tobetty Mole Winter Children Of The Hyperboreans Johnny B. Goode Under The Knife Strange Satin Lady Black Gull Of Triumph Winter (live) N.J.T. (live) The Iron Pig Song (live) The Iron Bridge Song (live) A Song For Princess Grace (live)

CD 1 Tracks 1-5 from Demo 1 (April 1979 ) Graham Dundas - vocals, Simon Pengilly - guitar, Gerald Goff - bass, Nigel Augur - drums CD 1 Tracks 6-11 from Demo 2 (October 1979) Graham Dundas - vocals, Simon Pengilly - guitar, Gerald Goff - bass, Jeff Ward - drums CD 2 Tracks 1-8 from Demo 3 (March 1980) Graham Dundas - vocals, Simon Pengilly - guitar, Gerald Goff - bass, Jeff Ward - drums CD 2 Tracks 9-13 Live : Winter (Guildford University - May 1980), N.J.T (The Grove, Kingston - Novembre 1979), The Iron Pig Song (Staines Town Hall January 1980), The Iron Bridge Song (Park View Dance Studio, Hampton December 1979), A Song For Princess Grace (The Grove, Kingston - Novembre 1979) Graham Dundas - vocals, Simon Pengilly - guitar, Gerald Goff - bass, Jeff Ward - drums

li: Darren skład tworzy ford. Pierwszy ad hm guitar, yt Br rh w by 81 powstał w 19 itar, Alan Dol gu ad składzie le m r ty ke w Wal tatni koncert os i r - vocals, Tim zy ws er sukcesie " pi istorycznym - bass. Swój es Southern m'a. Po tym "h - Vick Ti ta lis ów ic ka dz wo ro żu dołączył nowy u zagrała w gara oł zagrał sp z ze o pa D . To korekcie uformowany zespołu uległ m 1982 Powell. Tak ty e lu ev W St a y. le ist ip us w Sh ht, oraz perk t w Blue Bell mo nigdy nie dziwy koncer o. Niestety de m de ia pierwszy praw an yw trzech pioąpił do nagr stkim miksie zespół przyst tylko na szor sie 83 roku z o 19 ył cz W . oń sk Sweet Lady 3. ło ukończone, e, ov zakładają Ab k s ic Heaven' a się. Tim i V k: 1. Mist, 2. ł Harleży Topaz rozpad ło h za yc zn m yc Ti . uz ły ogi się rozesz odów różnic m dr . h sh ic ra j C ie źn ny bo. Pó ade i Johh ny zespół Bo ach Tokyo Bl oł sp ze w ł wa n a Vick śpie Foto: Iron Pig

REMINISCENCJE NWOBHM

145


Thrashowa szczepionka Dziewczyny z Jenner udowadniają, że thrash metal to nie łatwy kawałek chleba. Jednak dają z siebie wszystko, żeby mogły robić to, co kochają. Pochodzą wszakże z regionu, który doświadczył wiele w swojej historii. Być może to właśnie ich gorąca krew napędza zespół do coraz to wyższych celów. Na razie spełniły jedno z marzeń - wydały dobrze rokującą płytę "To Live Is To Suffer". Między innymi o tym, jak powstawała, oraz o ciekawej przeszłości grupy opowiedziała mi Marija Dragicevic, niezwykle urocza i gadatliwa perkusistka. HMP: Witam dziewczyny! To jest mój pier wszy wywiad z żeńskim zespołem reprezen tującym speed / thrash metal, więc wybaczcie zdenerwowanie. Powiedzcie na początek jak się czujecie mogąc zobaczyć "To Live Is To Suffer" w sklepach? Marija Dragicevic: Cześć wszystkim! Szczerze mówiąc, nie mogłam sobie wyobrazić takiego sukcesu naszego debiutanckiego albumu na całym świecie. Szef naszej wytwórni, Fabien, wykonał niesamowitą robotę w promocji, a nasze płyty można znaleźć niemal wszędzie! Ale na pewno głównym źródłem są zakupy online oraz wersje cyfrowe. Jesteśmy z tego zadowolone, jako mały zespół z dość niewielkiego kraju. To dla nas dobry sukces. Cieszymy się, że możemy zobaczyć i usłyszeć tak wiele pozytywnych opinii. Debiut fonograficzny to dla każdego zespołu spełnienie marzeń. Długo walczyłyście o realizację tego marzenia? W grudniu tego roku Jenner będzie miał pięć

Pages jak więc zaczęła się Wasza wspaniała przygoda z muzyką, która zapewne w jakimś stopniu wyewoluowała w stronę ciężkiego grania? Sześć lat temu siostry Stamenkovic, Alexandra i ja, Marija, rozpoczęłyśmy naszą karierę muzyczną, tworząc zespół hard rockowy. Alexandra była wtedy basistką. Po dwóch latach problemów z muzykami i odbytych kilku koncertach, zdecydowałyśmy się rozwiązać kapelę. Alexandra postanowiła nauczyć się grać na gitarze i nie poddawać się. Pod moim wpływem powstał kolejny, hard rockowy, ale w zupełnie innym składzie i Alexandrą na gitarze i wokalu. Potem znalazłyśmy naszą pierwszą basistkę Jana Bacic. To miała być pierwsza wersja Jennera, ale wkrótce Alexandra uświadomiła sobie, że chce czegoś więcej. Jej celem był oldschoolowy, heavy metalowy zespół, z wpływami Judas Priest, Grim Reaper, Warlock, Rock Goddess. Ponieważ nie miała obsady perkusji, zaoferowałam jej pomoc i zaczęłam szukać dzie-

trochę przed wstąpieniem do zespołu, a Nevena była i jest w kilku składach. Na to, że zostałyśmy fankami metalu miała wpływ nasza mama, która dała nam swoje kasety, winyle, stare magazyny i plakaty. Sprawiła, że zainteresowałyśmy się metalem odkąd miałyśmy 15 i 12 lat. Wróćmy na chwilę do "To Live Is To Suffer". Jak pracowało się podczas debiutanckiej sesji? Album potrzebował trochę czasu, aby można byłoby go zarejestrować, głownie ze względu na mój urlop macierzyński i resztę prywatnych spraw członków zespołu. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze. Znalazłyśmy wytwórnię jeszcze przed powstaniem albumu. Fabien z Inferno Records dał nam szansę i musimy zachować skromność, aby powiedzieć, że był zdumiony tym, co usłyszał. Alexandra wykonała niesamowitą robotę z aranżacjami utworów bez żadnej pomocy. To, że zrobiła to zupełnie sama wywarło na nas wrażenie! Jesteśmy zachwycone jej talentem. Nasza koleżanka Selena Simic (Nemesis, Vibrator u Rikverc, Goatmare i Hellspades) pomogła nam dokończyć perkusję, natomiast gitary i bas zostały nagrane szybko i sprawnie. Wokale potrzebowały trochę czasu. Na początku 2017 roku z sukcesem zakończyłyśmy pracę. Cały album był nagrywany, miksowany i masteringowany przez Lukę Matkovica w studiu Citadela Sound Production, naszym słynnym miejscu undergroundowej metalowej produkcji, które współpracowało z wieloma serbskimi zespołami: Centurion, Alitor, Infest, Nadimac, The Stone, Kobold, Prisoner, Space Eater, Quasarborn. Czy od początku wiadomo było jak ta płyta ma wyglądać? Może jednak już podczas nagrywania zostały wprowadzane jakieś zmiany? Utwory zostały w pełni skomponowane przez Alexandrę. Tylko w dwóch kawałkach był do skończenia tekst (chodzi o "How Deep Is Your Greed" i "Opened (On The Table)"). Pomógł nam w tym nasz producent Luka. Alexandra napisała pełne numery z partiami instrumentów, a my po prostu nauczyłyśmy się tych kawałków. Oczywiście dodałyśmy własnego charakteru. Bez kwestionowania jej pracy, ponieważ bardzo podoba nam się sposób jej komponowania. Nasz producent Luka pomagał nam w studio, sugerując, czy jest coś do poprawy w materiale. Ale żaden kawałek nie został całkowicie zmieniony podczas sesji nagraniowej.

Foto: Jenner

lat. Nie musiałyśmy się spieszyć, zwłaszcza, że zespół nie jest naszym głównym źródłem dochodu. Wszystkie mamy inne obowiązki, a niektóre z nas coraz więcej rzeczy, którymi należy się zająć. Nevena i ja - nasze rodziny oraz dzieci, a Alexandra jest studentką medycyny. Tak więc album został wydany po czterech długich latach istnienia. Zaczynałyśmy jako zespół coverowy i grałyśmy nasze ulubione - Judas Priest, Warlock, Grim Reaper, Anthrax, Exodus, Megadeth itp. Jednak miałyśmy coraz więcej prywatnych zobowiązań i dlatego zespół potrzebował tak wiele czasu, by album został wydany. Może opowiesz czytelnikom Heavy Metal

146

JENNER

wczyn do zespołu. Odnalazłam naszą wokalistkę Andjelinę Mitic, a Jana Bacic ponownie dołączyła na basie. Po roku ciężkiej pracy zaakceptowałyśmy pomysł Alexandry i naszych przyjaciółek na bycie old schoolowym speed metalowym zespołem i zaczęłyśmy zajmować się coverami Overkill, Anthrax, Exodus, Agent Steel itp. Niestety, Jana już nie pasowała, została zastąpiona Miną Petrovic, która grała u nas przez dwa lata. Krótko po tym, jak wyjechała do pracy za granicę, przyjęłyśmy Nevenę. Muszę powiedzieć, że Alexandra zaczęła w wieku 15 lat. Najpierw był to bas, potem zaczęła uczyć się gry na gitarze i trochę na keyboardzie. Moja pasja do perkusji zaczęła się w tym samym czasie, ale miałam wtedy 18 lat. Andjelina śpiewała

Całość brzmi bardzo dobrze. Materiał, powiem szczerze, wywarł na mnie pozytywne wrażenie. Mimo, że gracie dość przewidywalną muzykę, potrafiłyście zaznaczyć w tym siebie. W jaki sposób więc powstawały kompozycje na ten album? Jak już powiedziałam, Alexandra zrobiła to sama. Napisała utwory w krótkim czasie, kiedy miała natchnienie. Inspiruje nas głównie ciemna strona świata i ludzkie wewnętrzne konflikty. Połączenie tych tematów stworzyło nam teksty, a także tytuł albumu. Alexandra komponuje poprzez swoje emocje, zwykle inspirowane przez niektóre zespoły, których słucha, ale na swój własny sposób. Wykonała wszystkie aranżacje, wymyśliła melodie, solówki, partie perkusyjne. Utwory oparte są na melodyjnych solówkach gitarowych i chwytliwych riffach, a także na wysokim wokalu z niewielkim growlingiem. Sekcja rytmiczna jest kompaktowa, więc nie przeciąża naszych kawałków. Przez to, że są progresywne, stają się łatwe do słuchania. Zatrzymajmy się na chwilę przy warstwie lirycznej. Opowiedz po krótce o najcieka-


wszych, Twoim zdaniem, tekstach z "To Live Is To Suffer"? Moja inspiracja przychodzi zwykle, gdy słyszę utwór instrumentalny, który zrobiła Alexandra. Mój mąż Ivan i Alexandra pomogli mi dokończyć kilka tekstów, a także Luka dodał coś od siebie przy dwóch utworach, o których już wspomniałam. Piszę na tematy, które głównie można znaleźć w oldschoolowym heavy i thrash metalu. Na przykład zawsze inspirował mnie dzień sądu, bo naprawdę się tego boję. Ponadto, każdy człowiek na Ziemi w jakiś sposób walczy z swoim wewnętrznym demonem. To może być najbardziej absurdalny problem, ale może prowadzić do najbardziej odrażających rzeczy, jakie kiedykolwiek można sobie wyobrazić. Wszystkie motywy zawarte na albumie, reprezentowane są przez jego tytuł "To Live Is To Suffer". Mają sens, gdy zwracasz na to uwagę. Każdy tekst jest ciekawy na swój sposób, nie mam pojęcia, który z nich wybrać za najciekawszy. Powinieneś sprawdzić książeczkę płyty i przekazać nam swoją opinię! (śmiech) Nie mogę nie zapytać o Waszą nazwę. Wzięłyście ją od nazwiska Dr. Edwarda Jennera, wynalazcy pierwszej szczepionki na ospę. Dość zaskakujące. Skąd więc wziął się pomysł na wykorzystanie akurat danych tej osoby? Osoba "odpowiedzialna", że zespół nazywa się Jenner, to znowu Alexandra. Nazwała tak kapelę z powodu dr. Edwarda Jennera, który stał się sławny dzięki szczepionce przeciwko ospie. Studiowała mikrobiologię w szkole medycznej i dowiedziała się o dr. Jennerze. Postanowiła połączyć zamiłowanie medycyny z muzyką. Skoro zaczerpnęłyście nazwę od postaci histo rycznej, domyślam się, że interesujecie się czymś więcej, niż tylko muzyką. Bardzo jestem ciekaw, czym w wolnym czasie od muzy ki zajmują się dziewczyny z Jenner? Wolny czas? Jaki wolny czas? (śmiech) Naprawdę, jedyny wolny czas, który mamy poświęcamy na próby. Jesteście dość młodymi osobami. Skąd więc u Was taka dojrzałość muzyczna? Jak napisałyśmy w biografii, Jenner nie był na początku thrash metalowy. Grałyśmy tylko oldschoolowe heavy metalowe covery, jak Accept, Warlock, Grim Reaper, Judas Priest itp. Na festiwalu dla młodych zespołów, który odbył się w Belgradzie, zagrałyśmy i zdobyłyśmy drugą nagrodę. Było to nagranie utworu, tylko zgadnij gdzie, w Citadela Sound Production! Zaprzyjaźniłyśmy się z Luką Matkovicem (Quasarborn, ex Space Eater, a także producentem) i możemy swobodnie powiedzieć, że miał niewielki wpływ na nasze dalsze brzmienie. Słuchając kilku serbskich thrash metalowych zespołów, a także wiele old-schoolowych thrash metalowych zespołów z lat 80., zobaczyłyśmy siebie w tego rodzaju muzyce i zdecydowałyśmy się zagrać kilka kawałków, które nam się podobają - "Agents Of Steel" (Agent Steel), "Hammerhead" (Overkill), "Bonded By Blood" (Exodus), "Medusa" (Anthrax). Zostałyśmy przyjęte zaskakująco dobrze, co dało nam siłę i chęć do pisania naszych własnych kompozycji w tym stylu. Jenner potrzebował półtora roku, aby się rozwinąć i stać się znaczącą częścią serbskiej metalowej sceny undergroundowej. Odczuwacie jakieś trudności z bycia na scenie metalowej w Waszym kraju, bądź w ogóle, z racji właśnie tego, że jesteście młodymi, atrakcyjnymi dziewczynami? Jestem pewna, iż fakt, że wszystkie jesteśmy kobietami, ma pewien wpływ na każdego, kto słu-

cha po raz pierwszy naszego albumu. To nic dziwnego, ze względu na dużą liczbę stereotypów, które codziennie do nas docierają. Jasne, że w każdym przeglądzie, artykule i wywiadzie o nas, główne zdanie brzmi: "wow, one wszystkie są dziewczynami i grają thrash..." Wciąż nie mam pojęcia, dlaczego jest to tak dziwne i nieoczekiwane. Mam na myśli, że wszystkie kobiece zespoły noszą jakąś etykietę i musimy z nią walczyć na każdym kroku oraz udowadniać naszą wartość i talent. Zgadzam się, że miałyśmy niewielkie problemy z wydaniem albumu. Natomiast jesteśmy dumne z tego, że otrzymałyśmy wiele dobrych opinii i fajnych recenzji. Ale jestem pewna, że nie byłybyśmy w stanie zrobić tego wszystkiego, jeśli byłybyśmy męskim zespołem, co jest trochę smutne. Być kobietą z zespołu metalowego nie jest łatwe, nawet w Serbii. Uprzedzenia podążają za nami na każdym kroku, to rodzaj etykiety, którą wszyscy muzycy muszą nosić. Być częścią kobiecego metalowego zespołu, to nadal dziwne. Jednak nauczyłyśmy się nie zwracać na to uwagi i robić to, co kochamy, najlepiej jak potrafimy. Było kilka historii, które słyszałyśmy, że nawet nie nagrywałyśmy własnego demo. Niektórzy po prostu przeoczają prawdziwe muzyczne umiejętności, nie tylko kobiece. Czasem to prawda, ale zazwyczaj po prostu podążają za wzorami i nie chcą nam dać szansy. Staramy się więc dać z siebie wszystko aby udowodnić, że nasza praca i wysiłek nie idą na marne. Kobiece metalowe zespoły są wszędzie rzadkością , ale teraz, kiedy nasz album został wydany, a połowa świata już o nas słyszała, nie ma nic oprócz pochwały i podziwu. Ogólnie rzecz biorąc, większość ludzi tutaj jest zaskoczona naszą decyzją, aby stawić czoła thrash metalowi. Mówią, że mamy dużo odwagi, ponieważ podjęłyśmy to wyzwanie i wszyscy maksymalnie nas wspierają i pomagają. Stereotypy, oczywiście, są wszędzie, ale nie martwimy się, wiemy doskonale, co robimy i zawsze znajdzie się ktoś, kto to doceni. Skoro padła tutaj wzmianka na temat trudności to jeszcze mam jedno pytanie. Mianowicie - czy w jakimś stopniu Wasz wyjazd w trasę wpływa na relacje partnerskie bądź rodzinne? Jak na Wasz sukces i zainteresowania patrzą Wasi bliscy, rodzice, faceci? Och, zobaczmy... ponieważ zespół nie jest naszą główną pracą, myślę, że to wszystko jest na odwrót. To kapela wpływa na nasze rodziny i miejsca pracy... Ale gramy tak dużo, jak możemy i nie chcemy, aby ktokolwiek cierpiał z powodu zespołu, zwłaszcza nasze dzieci. Dlatego nie można nas zobaczyć w Europie, aby promować nasz album. Mam nadzieję, że przyszłość będzie jaśniejsza. Nasze rodziny są dumne, że możemy robić to, co kochamy i mocno nas w tym wspierają. Zawsze możemy liczyć na pomoc z ich strony. No dobrze, pomówmy o przyszłości trochę. Jak widzicie Jenner za, powiedzmy, pięć lat? Są już dla Was jakieś propozycje występów w Europie zachodniej? Z kim chciałybyście dzielić trasę, gdybyście dostały możliwość wyboru? Z każdym! (śmiech) Niestety nie możemy na razie robić tras, ponieważ jesteśmy dość ograniczone. Zarówno brakiem czasu wolnego i oczywiście pieniędzmi. Tak, istnieje wiele propozycji, ale nie możemy ich zaakceptować. Jesteśmy smutne z tego powodu, ale w tej chwili jest to zwyczajnie niemożliwe. Nie oznacza to, że tak będzie zawsze. Osobiście chciałabym spotkać się z Anthrax, ale to pozostanie tylko życzeniem. Z kolei Alexandra wspominała czasem, że Havok byłby świetnym rozwiązaniem. Albo

wyobraź sobie trasę Nervosa/ Burning Witches/ Jenner. Cóż, dość tych marzeń. Z wiadomych przyczyn na razie musi pozostać tak, jak jest. Jak wiadomo każdy muzyk uwielbia grać, reje strować swoje pomysły, pracować chociażby na szkicach. Życie regulują próby, spotkania i wspólne jam session. Powiedz czy macie już jakieś koncepcje na temat swojej drugiej płyty, czy raczej na razie pozwalacie się nacieszyć "To live is to suffer"? Do tej pory mamy kilka utworów w głowach. Mam nadzieję, że jesienią ponownie wejdziemy do studia Citadela, aby nagrać materiał na EP. Taki jest na razie plan, ale zobaczymy. Czas pokarze. Gdybyście mogły nagrać pięć najważniejszych dla Was coverów, to jakie kompozycje bez wahania trafiłyby na taśmę? Grałyśmy już wiele coverów od samego początku zespołu. Na przykład, pierwszym, który wybrałyśmy, był Warlock - "Burning The Witches". Z kolei najważniejszym z nich jest Agent Steel - "Agents of Steel", który grałyśmy na żywo na wielu koncertach, a publiczność go uwielbia i zawsze nas o niego prosi. Ostatnimi utworami, które opracowałyśmy to Kreator - "Coma Of Souls" i Sodom - "Agent Orange". Uwielbiam także przeróbki Anthrax, grałyśmy "Medusa", "Metal Thrashing Mad" i "I Am The Law"... To moi faworyci. Planujemy nagrać cover na wspomnianą EP-kę ale co to ma być potraktujmy jako niespodziankę. Wracając jeszcze do debiutu - jak możecie zachęcić wszystkich tych, którzy jeszcze go nie mają, by w końcu postawili go na półce? Cóż, nie trzeba się przekonywać, potrzebne są tylko pieniądze. Nagraniem płyty zrealizowałyście jedno ze swoich, na pewno, marzeń. Chciałbym zapytać, jakie cele teraz przed Wami? Chciałybyśmy powiedzieć, że to są trasy koncertowe. Wspominałam jednak, że nie jest to w tej chwili możliwe. Na razie mamy zaplanowanych tutaj w Serbii kilka koncertów, a potem wchodzimy do studia, by nagrywać EP. Zbliżając się do końca wywiadu chciałbym zapytać jeszcze o jakieś nietypowe wyrazy sym patii od fanów oraz ludzi, którzy Was poznali? Jeśli nie chcecie, nie musicie odpowiadać, (śmiech). Och... oświadczali się nam milion razy! (śmiech) Dzięki za możliwość przepytania Jenner, Marija! Było mi przyjemnie móc wyciągnąć z Ciebie tych paru informacji! Czekamy więc na jakieś koncertowe spotkania w Europie i życzę Wszystkiego najlepszego! Wielkie dzięki za możliwość zaprezentowania naszego zespołu czytelnikom! Chcesz dodać coś dla czytelników Heavy Metal Pages i maniaków thrashu w Polsce? Polacy, mam nadzieję, że będziemy mogły w końcu zagrać w Waszym pięknym kraju. Jestem wielką fanką Waszego języka! Buziaki od Mariji! Dziękuję bardzo! Adam Widełka, Tłumaczenie: Natalia Skorupa, Paweł Gorgol

JENNER

147


Zespół, który gra "10 000 Pound Hammer" Istnieją z przerwami od 36 lat, zdążyli przez ten czas dwukrotnie zmienić nazwę grupy, aż w końcu nawet powrócić do tej macierzystej. Tymczasem w 2017 roku powrócili po dwóch latach przerwy z nową płytą, zatytułowaną "Crawling Chaos". O szczegółach jej powstania i samej zawartości uchylają rąbka tajemnicy Joe Sims (gitara), oraz Geoff McGraw (wokal). HMP: Jak długo trwało komponowanie mate riału? Joe Sims: Zazwyczaj zajmowało mi to sporo czasu, żeby po prostu napisać utwór. Odkąd zacząłem poważnie tworzyć muzykę (w pewnym sensie wiedziałem, co do cholery robię!), wiedziałem, że istnieje tak wiele ekstra zespołów, tworzących świetne albumy, które mogą konkurować między sobą, dlatego musiałem napisać coś jeszcze lepszego, na ile mnie było stać. Na pisanie przeznaczałem trochę czasu, dorzucałem jeszcze wysiłek i pracę, analizowałem każdą melodię, pilnowałem się aby nie umieścić czegoś zbędnego lub niezaplanowanego w danym miejscu. W mojej karierze muzycznej to był mój sposób myślenia, kilka razy już napisałem całe album, zajęło mi to dużo czasu. Do

wało do siebie, oraz pozwoliło każdemu ze stylów zaistnieć mocniej, co czyni materiał bardziej zróżnicowanym. Naprawdę o wiele lepszy i bardziej efektywny sposób pisania! Czy to dobry okres na wydawanie płyt heavy metalowych? W jakim Twoim zdaniem kierunku obecnie zmierza ten gatunek muzyczny? Joe Sims: Fakt, że przemysł muzyczny jako całość od jakiegoś czasu idzie w dół (i z upływem czasu jest coraz gorzej) sprawia, że trudno poszczególnym albumom odnieść sukces, ale w tym samym czasie, jeśli chodzi o metalową scenę, to prawdopodobnie najlepszy czas od końca lat 80. na wydanie metalowego albumu. Całkowicie do bani jest to, że ekonomiczna i biznesowa strona muzyki jest tak spieprzona, ale jednocześnie w ciągu ostatnich dziesięciu lat ogól-

Foto: Axemaster

diabła, tworzenie muzyki na nasz albumu z 2015 roku - "Overture to Madness" - wydawało się trwać wiecznie! Ale pisanie na "Crawling Chaos" było prawdopodobnie łatwiejsze i szybsze niż jakikolwiek inny album, gdzie byłem głównym autorem utworów. Oczywiście, zebraliśmy nowe wersje kilku kawałków, które napisałem dawno temu, resztę utworów w większości napisał nasz wokalista Geoff McGraw, a nasz drugi główny gitarzysta, Damin Bennett, napisał gitarowe utwory instrumentalne. Całość melodii zebrała się dość płynnie. A to dlatego, że po raz pierwszy w mojej karierze wszyscy muzycy brali aktywny udział w pisaniu utworów. W przypadku większości naszych materiałów, pisałem i nagrywałem wersje demo kawałków oraz riffy, grałem je chłopakom, a jak któryś z pomysłów podobał im się, montowaliśmy go dalej na próbie. Wymyślenie pomysłów na utrzymanie riffów i mostów, aranżacji, początki i zakończenia, a także na poszczególne części oraz całość kompozycji sprawiło, że o wiele łatwiej zdobywaliśmy pewność, że wszystko paso-

148

AXEMASTER

noświatowa scena metalowa w ogóle rozwija się bardzo wolno, ale stale. Tak więc, skoro nie ma oznak, że sytuacja z wytwórniami płytowymi będzie lepsza, przynajmniej nie w najbliższym czasie (większe prawdopodobieństwo, że sytuacja będzie się pogarszać), a scena jest taka, jaka jest, powiedziałbym ogólnie, że to przyzwoity czas na wydanie albumu przez zespół metalowy. Jeśli chodzi o metal w ogóle, tak jak powiedziałem wcześniej, w ostatnich latach ogólna scena rozwijała się powoli ale stałym wzrostem popularności. W USA był okres, w którym postrzegano zainteresowanie metalem jako "obciach", zwłaszcza tradycyjnym metalem, teraz już tak nie jest. Mam nadzieję, że ten wzrost będzie utrzymany, na pewno nadal jest wiele sposobności aby to poprawić! Poza tym, inną rzeczą, którą zauważyłem jest to, że wydaje się, że jest coraz więcej jedności wśród fanów różnych stylów metalowych. W ciągu ostatnich lat widziałem coraz więcej fanów death metalu i bardziej ekstremalnego metalu, którzy angażowali się w tradycyjny metal i na odwrót. Możliwe, że to

tylko moja obserwacja, ale tak to zauważyłem. Geoff McGraw: Do niedawna metal miał tendencję spadkową w USA, gdzie Europa i inne kraje wydawały się bardziej stabilne pod tym względem. Miło widzieć, że w USA widoczny jest wzrost zainteresowania hard rockiem i heavy metalem, ale wciąż mamy przed sobą długą drogę. Jeśli chodzi o kierunek, w którym zmierza metal, wydaje mi się, że ostatnio pojawiło się zainteresowanie tradycyjnymi stylami metalu, ale myślę, że musi być jakiś wstrząs, żeby ponownie wzbudził zainteresowanie jako główny nurt. Które zespoły i albumy miały dla was szczególny wpływ przy tworzeniu nowego materiału? Joe Sims: Zdecydowanie. Zawsze dokładam wszelkich starań, aby mieć pewność, że jestem po prostu pod wpływem inspiracji i w żaden sposób bezpośrednio nie kopiuję kogokolwiek lub jakiegokolwiek innego zespołu. Jestem dumny z tego, że wszystko, co piszę, jest tak oryginalne, jak tylko mogę. Hej, wszystko w muzyce zostało już zrobione, nie ma sposobu, by zrobić cokolwiek całkowicie oryginalnego. Ale robię, co w mojej mocy, aby wszystko, co piszę, było jak najbardziej "moje". Mając to na uwadze, zespoły, które wpłynęły na mnie to Black Sabbath (głównie lata Dio), Slayer, Iron Maiden, wczesna Metallica i wczesny Savatage. Jest tego o wiele więcej, ale to prawdopodobnie moje główne inspiracje. Geoff McGraw: Ktoś kiedyś powiedział, że dobre zespoły kopiują jeden lub dwa inne zespoły, Wielkie zespoły kopiują wszystkich. Nie oznacza to, że muzycy świadomie naśladują innych, ale wszyscy wywieramy na siebie wpływ, ci, którzy celowo kopiują, nie mają potencjału wyjścia poza pierwotny materiał. Ci, którzy uczą się od wszystkich, mają większy potencjał. Lubię myśleć, że nasz potencjał jest nieograniczony, teraz wystarczy, że ludzie nas usłyszą. W studio nagrywaliście materiał na żywo, czy wszystko na osobnych ścieżkach? Joe Sims: Z około dziesięciu nagrań studyjnych, w których grałem z pięcioma różnymi zespołami, było tylko jedno nagrane na żywo w studiu. Wszystkie rzeczy, które Axemaster kiedykolwiek nagrał w studio, odbywały się po kolei i systematycznie. Naprawdę wolę robić to w ten sposób, myślę, że daje to o wiele większą kontrolę nad każdym ujęciem i partią, w której można uzyskać absolutnie najlepsze możliwe rezultaty i sprawić, że wszystko brzmi tak dobrze, jak to tylko możliwe. Ułatwia także edycję ścieżek, edytowanie nagrań na żywo jest o wiele trudniejsze, a czasem niemożliwe. Kolejną rzeczą jest to, że śledzenie utworu pozwala na więcej możliwości eksperymentowania w studio i zmiany lub dodania niektórych rzeczy. Zarówno w "Overture..." i "...Chaos" dodałem kilka fajnych partii gitar i zmieniłem sposób, w jaki grałem po tym, kiedy usłyszałem, jak niektóre partie brzmią w miksie. Nie byłbym w stanie zrobić (jeśli w ogóle), gdybyśmy nagrywali albumy na żywo w studiu. Są tacy, którzy wolą mieć więcej muzyki na żywo na albumie i nie mają nic przeciwko, gdy rzeczy nie są całkowicie doskonałe, widzą małe błędy jako nadające "charakter" nagraniu. Ale dla mnie, jeśli tak będzie, wolałbym zrobić album na żywo podczas koncertu. Co poradziłbyś młodym muzykom przygotowującym się do swojego pierwszego procesu nagrywania? Joe Sims: Najważniejsze dla mnie to odrobić pracę domową i być przygotowanym! Upewnij się, że zespół jest gotowy, że wszyscy znają swoje partie tak dobrze, że mogą odtwarzać utwory


we śnie. Oczywistym powodem jest to, że przyzwoite studio nie jest tanie, a czas to pieniądz. Kiedy każdy z nas potrzebuje więcej czasu, aby nagrać swoje partie, albo musimy znaleźć dodatkowe pieniądze, albo trzeba zaoszczędzić na czymś innym, na przykład przyspieszając czas poświęcony na miksowanie, a na pewno nie chcesz tego zrobić, jeśli chcesz mieć dobry gotowy produkt. Ale jest inny powód, który nie jest aż tak oczywisty, ale myślę, że jest równie ważny. Chcesz mieć pewność, że znasz dobrze swoje partie, ponieważ jeśli nie masz tej pewności, to zwykle uwidacznia się to w grze. Łatwo jest odróżnić kogoś, kto gra, żeby nie nawalić, i kogoś, kto pewnie śpiewa i gra, i pozwala muzyce płynąć. Kiedy ktoś gra "spięty" i "sztywno" (co często zdarza się z braku pewności siebie, wynikającej z braku prób), nawet jeśli doskonale gra wszystkie dźwięki i rytmy, ich ujęcia nie będą brzmiały dobrze, ponieważ wyczucie i dynamika ich gry będzie spartaczona. A bycie przygotowanym robi cuda dla twojej pewności!!! Czy możesz rzucić nieco światła na niezbyt popularny zespół rockowy/metalowy, który twoim zdaniem warto wysłuchać? Joe Sims: To pytanie jest dla mnie łatwe, ponieważ jeden z moich ulubionych zespołów jest z pewnością mało znany poza undergroundową sceną, Chastain. Fascynowałem się tym zespołem odkąd odkryłem go w późnych latach 80tych, posiadam wszystkie ich płyty. Kilka innych zespołów, które mi się podobają, to mało znane Images of Eden i WildeStar. Geoff McGraw: Jest mnóstwo wspaniałych zespołów, trudno z nich wybrać ten jeden lub dwa. Jednak gdybym miał polecić tylko kilka, wymieniłbym Perzonal War, ich pierwsze dwa albumy zostały nagrano jeszcze jako Personal War - i mimo - że mają osiem totalnych albumów, nadal są undergroundowym zespołem. Jeśli chodzi o hard rocka, to jest taki zespół jak Unsaid Fate, mają tylko jeden minialbum nagrany pod tą nazwą, inne wydane są pod nazwą Jackie. Czego słuchacie na codzień i jakie są wasze ulubione zespoły? Joe Sims: Uwielbiam na okrągło słuchać muzyki, gdy jestem w samochodzie, słucham z regulacją głosu rozkręconą do oporu!!! Słucham głównie metalu, plus kilka hard rockowych utworów, które lubię. W zależności od mojego nastroju sięgam po tradycyjny metal, thrashem, lub czasem po doom metal. Słucham wielu różnych zespołów, dużo Slayera, Sabbath, Chastain, Maiden, Savatage, Dio, Testament, Metallica, Machine Head, wszystko od Kiss do The Plasmatics. Album, od którego jestem teraz uzależniony, to "Blood of the Nations" autorstwa Accept. Geoff McGraw: Joe lubi podkreślać, że jestem bardzo eklektyczny w moich muzycznych gustach. Oczywiście słucham większości tego, co on lubi, do tego w moim samochodzie zawsze jest Sanctuary i Nevermore. Na co dzień słuchałem również Wrath Icon i artysty Nathaniela Rateliffa. Moja kolekcja płyt zawiera mnóstwo różnych gatunków... znajdziesz wszystko, od klasycznego heavy do death metalu. Czy możesz podzielić się z nami jakąś niezwykłą historią ze studia, której doświadczyłeś? Joe Sims: Szczerze, sam sie temu dziwię, nigdy nie miałem żadnych dziwnych sytuacji, kiedy byłem w studiu. Mam parę zabawnych historii, ale to rzeczy, o których ludzie już mówili, o niczym niezwykłym i nie o tej wersji Axemastera. Jeśli chodzi o studio, zawsze zajmowaliśmy się biznesem, pracą i nie bawiliśmy się! Mieliśmy

też szczęście, że nie wydarzyło się nic głupiego, co miałoby z nami coś wspólnego. Może wydawać się to trochę nudne, ale zawsze wykonujemy naszą pracę! A może jakieś niezwykła historia o amerykańskiej scenie undergroundowej lat 80-tych? Joe Sims: Dobra, mam dla ciebie historię. Nie chodzi tu o ogólną scenę, tylko o coś, co wydarzyło się na koncercie, na którym graliśmy w 1987. Jedyny sposób, w jaki odnosi się do sceny ogólnej, to fakt, że natknęliśmy się na wiele zespołów, które czuły, że konkurują z każdym innym zespołem. Nie tylko bardzo rzadko (jeśli w ogóle) skorzystalibyśmy z pomocy innego zespołu, ale kilka razy posunęliby się tak daleko, aby zrobić coś, by sabotować nasz występ w jakikolwiek sposób. I teraz przykład. W ostatniej chwili zastąpiliśmy zespół na koncercie w ramach przysługi dla właściciela klubu. Dotarliśmy tam i przez cały czas pracowali z nami ludzie związani z atrakcją wieczoru. Jakby celowo przeciągali swoje próby dźwiękowe do momentu, w którym nie mogliśmy nawet sprawdzić kontrolę poziomu głośności, w jakiś sposób mikrofony na scenie zostały wyłączone, mieli grupę ludzi, którzy stali przed sceną żeby nas prze-

rosła (szczególnie w Stanach), to było prawie niemożliwe dla Axemastera, by znaleźć dobre okazje do występów. Przez ostatni rok lub dwa z Axemaster, chłopaki w zespole zaczęli mnie dręczyć, żeby zmienić nazwę i kierunek muzyczny i zacząć grać covery, by spróbować uzyskać więcej występów. Słuchałem tego od tak dawna i byłem tak zmęczony, że w końcu się na to zgodziłem, a zespół przekształcił się w The Awakening. Wielki błąd, od samego początku nigdy nie byłem z tego zadowolony. Wiele rzeczy, które zrobiliśmy, było całkiem fajnych, ale to nie byłem ja! Inner Terror był inny. Kilka lat przed wydaniem albumu Inner Terror, próbowaliśmy połączyć się z Axemasterem z oryginalnym składem, który nie przestał pracować. Mieliśmy innego wokalistę i basistę oraz pierwotnie planowaliśmy, że zespół to będzie Axemaster. Nowy wokalista wciąż narzekał, że chce, żebyśmy byli nowym zespołem o innej nazwie, ale nie zwracałem na niego uwagi, dopóki nie zobaczyłem, że "zespół" będzie tylko tymczasowym projektem studyjnym. Do diabła, nigdy nie ćwiczyliśmy razem, a czwórka chłopaków, którzy grali na tej płycie, byli razem tylko raz w tym samym pokoju w tym samym czasie! Kiedy stało się oczywiste, że zespół nie ma za-

Foto: Axemaster

krzykiwać, tego typu rzeczy. Było całkiem cholernie oczywiste, że starają się sprawić, żebyśmy wypadli źle, myśląc, że oni będą wyglądać przez to lepiej. Byliśmy wkurzeni z tego powodu, ale nic nie zrobiliśmy, z wyjątkiem tego, że nasz perkusista opowiedział o tym kilku swoim przyjaciołom, którzy przyszli nas zobaczyć. Cóż, ci goście korzystając z nieobecności tamtego zespołu wślizgnęli się do ich garderoby i obsikali ich ubrania oraz sprzęt, nawet naszczali im do butów!!! Nigdy nie zapomnę, kiedy nasz wokalista przyszedł do mnie później i opowiedział mi o tym i śmiał się tak mocno, że myślałem, że sam obsika wszystko dookoła (śmiech!!!). Przez lata dwukrotnie zmienialiście nazwę zespołu, najpierw na The Awakening, potem w 2008 roku powróciliście jako Inner Terror, aż w końcu powróciliście do swojej macierzystej nazwy w 2010 roku. Joe Sims: Cóż, były różne powody tych zmian. Na początku lat 90., gdy popularność metalu

miaru trzymać się razem i występować, wyprzedziłem nadchodzące wypadki i zgodziłem się na inną nazwę, co było właściwą decyzją. Gdybym miał całkowicie przywrócić nazwę Axemaster, nigdy nie przystałbym na to, aby był to tylko studyjny projekt, Axemaster musiałby być działającym zespołem na dłuższą metę. "Crawling Chaos" to wasz pierwszy album z nowym gitarzystą Daminem Bennettem. Czy miał on duży udział w procesie komponowa nia? Joe Sims: Ja, Geoff, Denny i Jim napisaliśmy w zasadzie materiał na "Crawling Chaos", zanim Damin dołączył, chociaż Damin napisał i grał na instrumentach klawiszowych w "Mystify the Dream Hypnotic". Ale mimo tego, że cała muzyka była już napisana, wymyślił mnóstwo zabójczych partii gitar i harmonii, które pasowały do tego, co już było, w ten sposób powstało wiele utworów o spokojniejszych i ciekawszych. Pomiędzy tym i nieco innym stylem gry Damina, on naprawdę uczynił dynamikę utworów o wie-

AXEMASTER

149


Of Evil" to chyba mój ulubiony, ale lubię też "Shallow Grave".

Foto: Axemaster

le bardziej wyrazistą. Ale na następnym albumie będzie inaczej, ponieważ ma już kilka bardzo fajnych kawałków/riffów, które z pewnością wykorzystamy, a także będzie z nami, gdy wszystko zostanie ułożone i uporządkowane, więc jego wkład będzie przez cały proces pisania. Brzmienie "Crawling Chaos" to klasyczne, heavy metalowy cios. Kto czuwał nad produkcją całości? Joe Sims: Rick Fuller był głównym producentem, a ja przygotowałem koprodukcję. Sposób, w jaki to zrobiliśmy to po pierwsze Jim i Denny, którzy nagrywali bas i perkusję w studiu Ricka. Potem zabrałem utwory do mojego studia, zredagowałem je, nagrałem gitarę i wokal Geoffa, dodałem wszystkie efekty dźwiękowe, trochę miksowania gitar, a potem oddałem utwory ponownie Rickowi. Po dodaniu miksów utworów, kilka razy poszedłem do jego studia (Geoff również poszedł kilka razy) i przejrzeliśmy wszystkie drobne szczegóły, aby upewnić się, że wszystkie miksy są w porządku. Trzeba było wziąć miksy do domu, grać je na różne sposoby, dostosowywać drobiazgi, słuchać raz po raz, aż obaj zgodziliśmy się, że to jest ok. Zasadniczo sprowadza się do tego, że jeśli chcesz mieć jak najlepszy produkt, musisz poświęcić czas i pracę; i uwierz mi, my na pewno, u diabła, to zrobiliśmy!!! "10,000 Pound Hammer" - ta nazwa mówi wszystko, jest tu też sporo wycieczek w kierunku powolnego doomu, prosto ze szkoły wczesnego Black Sabbath. Joe Sims: Tony Iommi zawsze miał na mnie duży wpływ. Moje mroczne rytmy riffów z wieloma półtonami i napiętymi nutami powstało dzięki, uwielbieniu ciężkich / doomowych brzmień, które Iommi stworzył z Sabbath. Lubię przyjmować riffy z takim wyczuciem i łączyć je z elementami thrashu lub tradycyjnego metalu, więc melodia ma ciężki ciemny sound wraz z dodatkowym zgrzytem i energią. Sądzę, że "10 000..." jest tego dobrym przykładem. Bardzo podoba mi się też śpiewane melodie, które wymyślił Geoff, podwójny kopniak Denny'ego i linia basu Jima nadaje początkowemu riffowi bardzo fajną dynamikę, której nie przewidziałem, kiedy ją napisałem po raz pierwszy. To jest tak naprawdę melodia, z której jesteśmy najbardziej znani, szczególnie na żywo. Geoff McGraw: To zabawne, jest kilka miejsc, w których ludzie prosili o zespół, który gra "10 000 Pound Hammer", bardzo podobał się im ten utwór, ale nie niestety nie potrafili zapamiętać naszej nazwy... to jest jednocześnie komplement i coś smutnego (śmiech). Kawałek tytułowy przynosi z kolei fantasty -

150

AXEMASTER

czny pojedynek na obie gitary. Joe Sims: Wielkie dzięki! Jestem cholernie dumny z głównej melodii tego kawałka, ale przede wszystkim z partii gitar. Uwielbiam to, jak różne ich partie idą w parze i naprawdę brzmią dobrze (kiedy wpadłem na te kilka pomysłów, naprawdę nie sądziłem, że będą działać). To jeden z kawałków, o których wspomniałem wcześniej, że Damin dodał do tego, co już było wcześniej, kilka naprawdę fajnych rzeczy, bez czego, to nie byłby ten sam utwór. Ogólnie rzecz biorąc, prawdopodobnie najważniejszą rzeczą, która napędza mnie w muzyce, jest możliwość tworzenia utworów, z których jestem naprawdę dumny. A jestem bardzo dumny z "Crawling Chaos" niż z czegokolwiek, w tworzeniu którego brałem udział! "Aldar Rof" to jeden z najbardziej zapadających w pamięć numerów na waszej płycie. Jego galopujące gitary wzbudzają z kolei odrobinę skojarzeń z Iron Maiden. Joe Sims: Myślę, że ''Aldar...'' jest właściwie drugą kompozycją, jaką kiedykolwiek napisałem, w której wykorzystałem taką galopadę. Lubię używać różnych schematów, a jednym z powodów, dla których unikam używania galopu, jest to, że jeśli zaczniesz używać go regularnie, znajdą się ludzie, którzy powiedzą, że kopiujesz Maiden. Ale w tym wypadku dobrze pasuje do melodii, którą tam wykorzystałem, i którą w dodatku podkręciłem. To daje pewien wpływ Maiden, choć do tej pory bardziej byłem przekonany, że jest tam trochę wibracji Dio. To kolejny kawałek, do którego moim zdaniem Geoff dodał kilka zabójczych melodii, a także zawiera moje ulubione solo Damina z tego albumu. Jest absolutnym niszczycielem, przy okazji pokazuje, że nie trzeba być shredderem, by całkowicie skopać tyłek. A jaki jest wasz faworyt na "Crawling Chaos"? Joe Sims: Z tego, co powiedziałem wcześniej, jest oczywiste, że tytułowy utwór jest moim ulubionym na tej płycie. To właściwie mój ulubiony kawałek, który kiedykolwiek nagrałem i współtworzyłem. Uwielbiam to uczucie i energię, jak w kilku miejscach tego utworu udało mi się połączyć dwie gitarowe części, które grają zupełnie inne rzeczy i jednocześnie razem brzmią zabójczo. Przepadam za tym jak tu śpiewa Geoff. No i to moje ulubione solo, najlepsze jakie kiedykolwiek napisałem. Następnymi moimi faworytami są "Axes of Evil" i "Shallow Grave". Ogólnie to trudny wybór, ponieważ bardzo lubię wszystkie utwory z tego albumu. Geoff McGraw: Trudno jest wybrać z całego albumu utworu, który lubię najbardziej. "Axes

Powiedzcie teraz coś o waszych inspiracjach tekstowych. Geoff McGraw: To jest we mnie, tak myślę, słowa zawsze były moją najmocniejszą stroną. Nie mogę powiedzieć, że mam konkretne inspiracje co do słów, które piszę. Słowa w przeważającej części powstają dla każdego utworu indywidualnie. Kiedy usłyszę melodię, tworzy ona obraz w mojej głowie lub wzbudza uczucia w mojej duszy, a słowa stamtąd same wypływają. Na przykład tekst "10 000 Pound Hammer" został napisany w ciągu zaledwie kilku minut na próbie, kiedy chłopaki grali. Miałem wyobrażenie o potężnej sile militarnej chroniącej cywilów. Z drugiej strony, kiedy pisałem "Shallow Grave", wszystkie słowa pisane były w oparciu o uczucie pustki, które odczuwałem, kiedy grałem ten pierwszy podstawowy riff akustyczny. Oczywiście w zależności od tego, gdzie jestem w moim życiu i co dzieje sie w mojej głowie, będzie miało wpływ na to, jaki powstaje tekst. W czasie pisania "Overture To Madness" znajdowałem się w naprawdę złym miejscu, więc jest tam dużo prawdziwej złości i to wpłynęło na to, o czym pisałem. "Crawling Chaos" zostało napisane z zupełnie innego punktu widzenia, ale mam tendencję do pisania o mroczniejszych rzeczach. W moich tekstach nie znajdziesz słońca i kwiatów, ale znajdziesz wiele tematów, jak polityka, szaleństwo, śmierć, fantazja, codzienne problemy, religia, mitologia, wydarzenia historyczne, piszę o tym, co w danym czasie złapie mój rozpalony umysł. Pozostaje mieć nadzieję, że po tak udanym albumie, udacie się na równie udaną trasę. Jak oceniasz szanse takiego przedsięwzięcia? Joe Sims: Od samego początku, zanim ukazał się album, starałem się, aby zespół ruszył w trasę. Rozmawiałem z kilkoma osobami o tym, jak przygotować jedną z nich, i chociaż nie ma konkretów to, jeden z promotorów powiedział mi, że jakaś trasa będzie. Zobaczymy. Byłem w branży muzycznej wystarczająco długo, aby wiedzieć, że takie rzeczy często zmieniają się tak szybko, że nie ma co mieć pewności, dopóki to się nie stanie! Ale wyruszenie w trasę w przeciągu dłuższego czasu jest realną możliwością, co z pewnością jest krokiem we właściwym kierunku, niestety zespół niezależny boryka się z takimi problemami, jeśli nie ma pieniędzy. Jestem z Polski, jak wiecie? Znacie jakieś rock owe lub metalowe zespoły z naszego kraju? Joe Sims: Jedynym zespołem, który słyszałem i wiem, że jest z waszego kraju, jest Crystal Viper. Dowiedziałem się o nich przez Barta Gabriela, a kilka lat temu przysłał mi płytę CD z ich materiałami. Bardzo fajny zespół! Jest wiele zespołów, o których wiem i które sprawdziłem, ale nie wiem z jakiego kraju pochodzą, więc równie dobrze mogą być inne polskie zespoły, które znam, ale nie zdaję sobie z tego sprawy... Geoff McGraw: Znam kilka, Graveland, Dead Infection, Lux Occulta, Pathfinder, Archeon, Horrorscope i myślę, że Panzer X też jest z Polski. Damian Czarnecki Tłumaczenie: Natalia Skorupa


Żelazna Klasyka

Black Sabbath - Heaven And Hell 1980 Warner Bros

Po ponad dekadzie wspólnej pracy, ośmiu albumach studyjnych i paśmie sukcesów, trudno było sobie wyobrazić Black Sabbath bez Ozzy'ego Osbourne'a. Nic jednak nie może trwać wiecznie, tym bardziej, że pomiędzy Księciem Ciemności a resztą zespołu od jakiegoś już czasu nie było "chemii" - tej w znaczeniu twórczym, bo w żyłach wszyscy mieli jej pod dostatkiem. Ostatnie dzieci tego związku "Technical Ecstasy" i "Never Say Die" - do zbyt udanych nie należały, artystyczny rozwód był zatem więcej niż wskazany. Iommi, Ward i Butler musieli zagrać va banque - zakończyć toksyczny związek i spróbować zacząć nowe życie. Choć materiał na "Heaven And Hell" zaczął powstawać jeszcze za kadencji Ozzy'ego, realnych kształtów nabrał dopiero po zastrzyku świeżej krwi w osobie Ronniego Dio - były wokalista Rainbow wyzwanie podjął z wielkim entuzjazmem, którym dodatkowo zaraził sabbathowych weteranów. Energia ta przełożyła się na jeden z najlepszych albumów zespołu i zarazem nową jakość w heavy metalu. "Neon Nights", z impetem otwierający kolejny rozdział w historii zespołu, nie pozostawia złudzeń, że po starym Sabbacie pozostały chyba tylko fundamenty. Zespół jest tu niezwykle rozpędzony, motoryczny i wręcz kipi energią. Najważniejsze jednak, że znów po prostu zgrany i nikt nie gra "na własną rękę".

Oldschool Metal Maniac/R'Lyeh split zine #14 Winylowe, kasetowe czy kompaktowe splity to w podziemiu coś powszechnego, ale Leszek i Adrian zaanektowali ten pomysł na potrzeby wspólnego numeru swych cenionych papierzaków. Okazja była szczególna o tyle, że oba pisma ukazały się właśnie po raz 14, a i dla fanów wszelkich odmian ekstremalnego i oldschoolwego metalu to nieliche święto, bo ten split liczy łącznie 180 stron + 4 okładkowe - lektury jest tu więc mnóstwo i jest na czym zawiesić oko. Część Leszka stawia na różnorodność, ale wszystkie prezentowane przez niego oraz jego współpracowników w Oldschool Metal Maniac zespoły mają jedną, wspólną cechę: grają prawdziwy i bezkompromisowy metal, bez względu na to, czy jest to New Wave Of British Heavy Metal przełomu lat 70. i 80. ubiegłego wieku, heavy ze złotej dla garunku dekady

Sam Dio nie mógł chyba wyobrazić sobie lepszego utworu by przedstawić się jako nowy wokalista grupy - raz, że śpiewa fenomenalnie, dwa, już na starcie przemycił własne patenty, dzięki czemu jego szlachetny głos z miejsca doskonale odnalazł się w nowych warunkach. Facet robi swoje bez zbędnych ukłonów w stronę sabbathowej przeszłości, co czyni jego debiut w szeregach zespołu prawdziwym wejściem smoka. Od początku do końca ten smok równo zieje ogniem, bo nawet w bardzo chwytliwych "Lady Evil" i "Walk Away" nie brakuje zadziora i drapieżności. Ogólnie jednak panowie stawiają na różnorodność. "Die Young" to niby najszybsza jazda na płycie, lecz niebagatelną rolę zagrał w nim zatrudniony na czas sesji Geoff Nicholls - jego syntezatorowy wstęp oraz wstawka w rozwinięciu świetnie kontrastują z zabójczym tempem. "Wishing Well" to na pozór prosty metalowy numer, w którym nie zabrakło ani czadu ani urozmaicenia w postaci fajnie nawiedzonego fragmentu - "dream on...". Bardziej złożone granie otrzymujemy w "Children Of The Sea", bogatym w akustyczne brzmienia i liczne zwroty akcji pod względem nastroju. Numer ten był podobno pierwszym skomponowanym w tym składzie - nic zatem dziwnego ze "nowy" manifestuje tu swe możliwości i wokalną wszechstronność. Stary Sabbath budzi się do życia za sprawą złowieszczego riffu monumentalnej kompozycji tytułowej. Poza tym akcentem zespół konsekwentnie gra "po nowemu" - są tu podniosłe zwrotki na tle basowego pulsu, jest wspaniały refren czy solowe odloty Iommiego, stanowiące tylko uwerturę do finałowego grzania na maksymalnych obrotach... by na koniec zaskoczyć słuchacza akustyczną kodą. Utworem wyraźnie już pobrzmiewającym poprzednią dekadą jest smutno-refleksyjny "Lonely Is The Word", który w wielkim stylu kończy płytę. Tony Iommi ponownie czaruje długą improwizacją, podczas gdy przejmujący śpiew Dio umiejętnie spina rzecz z resztą materiału. Wkład kompozytorski i głos Ronniego nadały odświeżonej muzyce Sabbs zupełnie nowego wymiaru. Był też postacią niezwykle charyzma-

tyczną - posiadał większość zalet poprzednika i "przy okazji" był zwyczajnie lepszym wokalistą. Z Osbourne'm na pokładzie nigdy nie powstałyby takie linie wokalne jakimi nas "mały rycerz" raczy. Należy też podkreślić zupełnie inne podejście do tworzenia tychże partii - bo o ile Ozzy starał się zwykle śpiewać "przedrzeźniając" gitarę Iommiego, o tyle jego następcę cechowała w tej kwestii o wiele większa wyobraźnia. I nawet jeśli zespół czasem brzmi jak Black Rainbow, to promienie tej tęczy dodają subtelnie intrygującego kolorytu. Oczywiście za sukcesem "Heaven & Hell" nie stał wyłącznie Ronnie, choć na pewno to on i jego energia ożywiła starych wyjadaczy. Tony Iommi poza wspaniałym jak zawsze riffowaniem błyszczy odważnymi jak nigdy wcześniej solówkami, pewnym novum z jego strony są też równoległe partie dwóch gitar podkreślające nowy, heavymetalowy charakter tej muzyki. Sekcja rytmiczna Butler/Ward wspaniale to wszystko napędza, z czego drugi z panów sam przyznaje że nic nie pamięta z sesji nagraniowej... co też świadczy o klasie bębniarza. Stylistyka jaką zespół stworzył i obrał na "Heaven & Hell" pozwoliła mu nie tylko przetrwać, lecz także z powodzeniem odnaleźć się wśród młodzieży z kręgu NWOBHM. Muzyka ta zainspirowała również późniejsze dokonania Iron Maiden, a co za tym idzie - raczkujących wówczas wykonawców z kręgu power metalu. Stała się też niejako zapowiedzią tego co Dio będzie tworzył wkrótce pod własnym szyldem. Baśniowe tematy w połączeniu z szybkim i melodyjnym graniem swą genezę mają właśnie w takich utworach jak "Neon Knights". "Inny nie znaczy gorszy" - to porzekadło doskonale się sprawdza mówiąc o tym wcieleniu Black Sabbath. Może też nie lepszy, ale równie stylowy, charakterystyczny i równie wielki. I choć przygody Dio z Black Sabbath z różnych powodów bywały krótkotrwałe, to zawsze procentowały minimum dobrą muzyką. W przypadku "Heaven & Hell" - niemal wybitną.

lat 80. czy współczesny, od thrashu, poprzez death aż do blacku. Dlatego mamy tu, dłuższe i krótsze, w zależności od okoliczności, ale zwykle bardzo ciekawe, rozmowy z Angel Witch, Overkill, Metal Church, Voivod, Demolition Hammer, Mekong Delta, Xentrix, Frankiem Blackfire (Sodom i nie tylko) czy Ihsahn'em. Nie zabrakło też, tak cenionej przez edytora OMMM, sceny brazylijskiej, w postaci np. The Evil, Holocausto, Expulser, Attomica czy Dorsal Atlantica, są Szwedzi z Merciless, Australijczycy z Destroyer 666, niemiecki Vulture czy mnóstwo innych, wcale niegorszych kapel. Polskę reprezentują w tym wydaniu Warfist, Bloodlust, Hell's Coronation, Witchmaster i Witch, to jest zespoły aktywne do dziś, jak i należące już do historii rodzimego metalu, ale z wpisanymi w nią całkiem udanymi i ponownie od niedawna dostępnymi płytami. Są też rzecz jasna koncertowe relacje, w tym z Brutal Assault i Metalmanii, artykuły, np. o kanadyjskim Wicked Angel oraz mnóstwo recenzji płyt i demówek, wyłącznie z siarczystym metalem wysokiej próby.

chilijski Slaughtbbath, a nie zabrakło też reprezentantów Polski. Są to: Anaboth, Dark Fury, bardzo niedoceniana Myopia (techno thrash najwyższej próby!) reaktywowany jakiś czas temu Infected Mind, który na fali zainteresowania reedycją swego demo z lat 90. wydał niedawno debiutancki album oraz poznańska Grupa Stress - pierwszy zespół w Polsce grający ciężkiego rocka, którego lider Henryk Tomczak założył później Turbo czy Non Iron, a w tym roku obchodzi jubileusz 50-lecia na scenie. Nie mogło też zabraknąć licznych artykułów i felietonów: jest więc coś dla miłośników psychiatrii ("Pajęczyna mikropęknięć"), kultowe już "Pomyłki undergroundu" (odsłona numer 14), Artur Szokalski wspomina w "Pamiętniku weterana" początki swej przygody z muzyką zespołu Kat w połowie lat 80., Mr. Useless opisuje w "Under The Sign Of The Bandcamp" co smakwitsze kąski wyłowione w sieci, a w ankiecie jest mowa o płytach bardzo znanych zespołów, których w niej przepytywani nie włączyli nawet od kilkunastu lat.

W R'Lyeh recenzji jest jeszcze więcej, w tym również zinów i większej ilości książek, a rozkład jazdy wywiadów też robi spore wrażenie. Bo tak jak pewnie mało kto nie słyszał o Sodom, Dragon, Disharmonic Orchestra, Desaster, Absu, The Crown, Aura Noir, Stone Magnum czy Manilla Road - to jeden z ostatnich wywiadów ze marłym niedawno liderem tej grupy Markiem Sheltonem - nie brakuje też podziemnych perełek czy zespołów młodszych stażem. Wymieńmy tu choćby: amerykańskie Suffering Hour i Kommandant, grecki Gravewards, Antiversum ze Szwajcarii, Rotheads z Rumunii,

Piotr Iwaniec

Normą są też liczne relacje z mniejszych i większych koncertów, zarówno w kraju, jak i poza jego granicami oraz wiele innych tekstów, jakich w szanującym się zine zabraknąć nie mogło. Zdobyć to podwójne cacko (profesjonalny druk, kolorowa, lakierowana okładka) można za niewygórowaną cenę bezpośrednio od wydawców: oldschool_metal_maniac@wp.pl lub hellishband@ o2.pl, a z racji niedużego nakładu nie warto z tym zwlekać. Wojciech Chamryk

ZELAZNA KLASYKA

151


recenzje płyt CD 1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna

Decibels’ Storm

Adversor - The End Of Mankind 2018 Punishment 18

Nie wiem jak ci młodzi Włosi grali za czasów swego poprzedniego zespołu H.o.S. (Harvester Of Sorrow), który w pewnym sensie stał się punktem wyjścia do założenia Adversor, ale na "The End Of Mankind" łoją naprawdę konkretnie. Co istotne thrash w ich wydaniu nie jest ani przesadnie oldschoolowy, ani też nie poraża nowoczesnością w negatywnym sensie tego słowa. Wszystko jest tu na miejscu, brzmi ostro, konkretnie i dynamicznie, będąc wypadkową stylu Kreator, Overkill, Death Angel i Sadus. Szczególnie są tu słyszalne wyraźne ciągoty do łącznia młócki na najwyższych obrotach z bardziej zaawansowanymi technicznie partiami, a do tego gitarzyści nie ograniczają tu w żadnym razie kolegów z sekcji rytmicznej. Stąd nie tylko liczne przejścia i rytmiczne akcenty perkusisty, ale też liczne popisy basisty - Emanuele Alimonti wycina klangiem jak natchniony, choćby w "Psychotropic Nightmare" czy zakręconym "Poisoned Lymph", który jak dla mnie jest najlepszym utworem na tej udanej płycie. (4,5) Wojciech Chamryk

Aeternitas - Tales of the Grotesque 2018 Massacre

Aeternitas to pochodzący z Niemiec zespół, założony w 1999 r. i grający metal symfoniczny. 29 czerwca 2018r. ukazał się ich piąty album "Tales of the Grotesque", do którego głównym źródłem inspiracji były opowieści i poematy Edgara Allana Poego. Na krążku nie zabrakło oczywiście charakterystycznego połączenia męskiego i żeńskiego wokalu oraz ostrych gitarowych riffów. Album otwiera kawałek "The Tell-Tale Heart" z rozbudowanym instrumentalnym wprowadzeniem, po którym możemy usłyszeć kunszt nowej wokalistki grupy Julii Marou w duecie z Oliverem Bandmannem. Wokale świetnie ze sobą współgrają, a sam utwór pod względem kompozycji przywodzi na myśl "Imaginaerum" Nightwish. "The Raven" jest już mocniejszy w brzmieniu i dynamiczniejszy - na uwagę szczególnie zasługuje tu niesamowita praca perkusisty Franka Mölka i gitarzysty Daniela T. Lentza, zwieńczona genialnym gitarowym solo. Kolejna piosenka "The Experiment" urzeka z kolei swoim chwy-

152

RECENZJE

tliwym refrenem, ale wypada dość średnio w porównaniu z "Dream in a Dream". Ten drugi to zdecydowanie jeden z najlepszych kawałków na płycie. Julia pokazuje w pełni walory swego głosu, błyszczy w emocjonalnym refrenie, a ostre gitarowe riffy doskonale zgrywają się z efektami syntezatorów (znów mamy też świetne solo). "Child of the Darkness" zaczyna się mroczną i tajemniczą melorecytacją w wykonaniu Julii i Olivera, którą przypieczętowuje partia chóru. Dynamiczny i najbardziej monumentalny pod względem aranżacji kawałek na pewno jest jednym z bardziej wartych uwagi. Mamy wiele elementów, które jednak nie dają wrażenia przesadnej ciężkości. Następnie tempo zwalnia i możemy cieszyć uszy delikatną i wzruszającą balladą "Eldorado" z piękną partią pianina w wykonaniu Anji Hunzinger. W "Deus Ex Machina" swoje zdolności wokalne prezentuje z kolei Oliver Bandmann, którego mocny i energetyczny głos naprawdę robi wrażenie. Utwór zamyka podniosła partia chóralna. Ósmy kawałek "The Bells" stanowi ciekawe zestawienie delikatnego wokalu Julii z silnym głosem Olivera, wspieranego przez Henninga Basse z Firewind i MaYaN. Ostatnie cztery utwory z płyty to "The Portrait", "Eleonora", "Annabel Lee" i "A Case of Revenge". W pierwszym Julia zachwyca płynnym przechodzeniem z wyższych wokalnych rejestrów na niższe, drugi powala najlepszym refrenem na płycie, trzeci zaś wyróżnia się folkowym akustycznym brzmieniem. Zamykający całość "A Case of Revenge" wpisuje się z kolei w ogólną koncepcję krążka, czyli mocne pompatyczne brzmienie z dodatkiem ciekawych efektów dźwiękowych, lecz w rozsądnej ilości. Pozytywnym zaskoczeniem jest to, że mamy tu ze strony wokalisty zarówno growl, jak i wysokie tony. Generalnie "Tales of the Grotesque" jest albumem wartym polecenia, pokazującym, że Aeternitas nie tylko bazuje na swoim wieloletnim doświadczeniu w branży metalowej, ale też jest otwarty na nowe muzyczne rozwiązania. Nowa wokalistka Julia Marou trzyma poziom i pokazuje, że kapela ma przed sobą przyszłość. Mam nadzieję, że jeszcze nieraz nas zaskoczą. (5) Marek Teler

Aggression - Feels like Punk, Sounds like Thrash 2018 Dissonance

Przypuśćmy, że znajdujesz się obecnie w sytuacji, w której zaczepia cię jakiś fan thrash metalu i pyta się o zespoły z Kanady. Co mu odpowiadasz? Czy będzie to: Voivod, Razor bądź Annihilator? A może Infernal Majesty lub DBC? Jeśli odpowiedziałeś na to pytanie nazwą Aggression, to muszę tutaj pogratulować obeznania ze sceną. Z pewnością słyszałeś też ich debiut "The

Full Treatment", bądź jego iteracje w postaci "Forgotten Skeleton" lub też ich przedostatni album, "Fragmented Spirit Devils" (ten album jest umieszczony na kanale Youtube Xtreem Music). Jednak już pomijając anegdoty dotyczące niskiej popularności tego zespołu, to co on sobą reprezentuje za pośrednictwem najnowszego albumu? Krótko mówiąc: 32 minutowy wpierdol mający cechy twórczości zespołów takich jak Protector, Celtic Frost i Sadus, którymi okrasza dość proste i turpistyczne teksty. Okładka tego albumu w pełni oddaje jego zawartość. Jeśli miałbym porównać go do debiutu, to na pewno mogę tu powiedzieć, że ma lepsze brzmienie (oczywistość) i jest bardziej nastawiony na death/thrash metalową stylistykę - co może być również kwestią brzmienia. Obróbka dźwiękowa tego albumu jest w porządku, pasuje do stylistyki - wokale da się zrozumieć, choć może być to trudne. Wokale w porównaniu do debiutu są niższe, głównie growl. Teksty są bardziej, hmm, zbereźne? "A River of Piss and Vinegar" - to mówi samo za siebie chyba. Jednak wbrew pozorom oba albumy są w pewnych elementach podobne, jak chociażby w podejściu do kompozycji - szybkie motywy, nieustanny atak na bębenki słuchowe. Występują tu również wolniejsze motywy, jak chociażby instrumentalny "Avalanche" (jak dla mnie brzmiący trochę jak dwójka Celtic Frost, tj. "To Mega Therion") czy "Jehovah's Evil Curse" (tutaj trochę jak Protector z okresu "A Shedding of Skin" i znowu Celtic Frost). Zresztą, jak wskazuje tu tytuł, album zawiera też cechy punku co widać chociażby na bardzo przyjacielskim "Stench of Your Mediocre Existence" - to jest prosta kompozycja składająca się z wielu powtórzeń pełnych akordów kwintowych. Jednak nie jestem do końca przekonany czy ten tytuł rzeczywiście oddaje istotę albumu. Tak, jest masa cech crossovera, tematyka się zgadza, ale nie do końca jestem przekonany do tego przez te wszystkie death metalowe motywy, które przewijają się przez utwory tego albumu. Zresztą w tekście "Torturing the Deceased" można podłapać pewne nazwy albumów i utworów, chociażby takie jak "Slowly We Rot". Pomijając już semantykę, możemy znaleźć także otwarte akordy, chociażby w refrenie "Riding with the Living Dead". Sam utwór porównałbym do takiego miszmaszu utworów z "Grin", "Mental Vortex" (Coroner'a) i dyskografii Sadus. Takiego przyjemnego miszmaszu (o czym macie okazję się przekonać, gdyż na ich kanale jest zrealizowany teledysk do tego utworu). Zróżnicowany jest tu kluczowym słowem opisującym ten album. Całe "Feels Like Punk, Sounds Like Thrash" jest złożony z różniących się stylistycznie utworów. Nie są one ściśle spójne ze sobą, jednak da się odnaleźć elementy które je łączą. Są to elementy takie jak turpizm, agresja, swoboda czy brutalność. Co mi się podoba w tym albumie? Wcześniej wspomniane elementy, ta gracja (ironiczne w kontekście albumu) z jaką są połączone motywy oraz pewna przebojowość. Wykonanie albumu? Nie mam nic do zarzucenia jeśli chodzi o instrumentarium. Co bym zmienił? Chórki w refrenie "Attack of the Ice Lizards" mi nie

pasują, jak dla mnie brzmi to chujowo. Poza tym ten album może męczyć i ma dość niewyważoną ścieżkę utworów, tutaj bym zrobił to tak: wrzuciłbym "Jehovah's Evil Curse" po "A River of Piss and Vinegar". Przejdźmy już do najważniejszego: Dla kogo jest ten album? Łatwiej mi będzie odpowiedzieć dla kogo nie jest. Jeśli nie lubisz thrash metalu, utworów o chlaniu i szkalowaniu, oraz przeszkadza Ci growl w niskich i średnich częstotliwościach to może sobie daruj. Jeśli uważasz że Twoje standardy są ponad utwory o szczynach, winie i zziebniętych jaszczurkach, to też możesz sobie odpuścić. W przeciwnym wypadku, czemu nie? Ode mnie (4,3). Jacek Woźniak

Angelus Apartida - Cabaret De La Guillotine 2018 Century Media

Nie będę udawał bardziej obeznanego niż jestem i przyznam się bez bicia, że "Cabaret De La Guillotine" to mój pierwszy kontakt z twórczością tych hiszpańskich thrasherów. Muzyka zawarta na siódmym longplayu Angelus Apartida wydaje się być żywcem zainspirowana twórczością klasyków thrash metalu z Bay Area, jak również niemiecką sceną. Pierwszy utwór pod tytułem "Sharpen The Guillotine" doskonale to pokazuje. Melodyjny refren przywołuje za to klimaty heavy metalowe. Później jednak przez pewien czas melodii znajdziemy niewiele. Takie utwory, jak "Betrayed", "Ministry Of God", "Downfall Of The Nation" czy "One Of Us" mogłyby się spokojnie znaleźć w repertuarze wczesnego Exodus, Annihilator czy Destruction. W ostatnich trzech utworach mamy ponowny zwrot ku bardziej melodyjnemu graniu. W "Witching Hour" (w tym przypadku to nie cover Venom) spotykają się elementy thrashu, heavy i groove metalu w stylu Pantery. Następująca po nim ballada "Farewell" może spodobać się fanom Metallicy z okresu pierwszych trzech płyt. Kończący płytę kawałek "Martyrs Of Chicago" brzmi dokładnie tak, jak sobie wyobrażam idealną fuzję heavy i thrashu. Skandowana zwrotka na tle ciętych riffów oraz naprawdę melodyjny refren, którego nie powstydziliby się chłopaki z takiego powiedzmy Primal Fear. Inną sprawą są teksty. Osobiście nie jestem zwolennikiem łączenia muzyki metalowej z ideologiami politycznymi. Zwłaszcza tymi skrajnymi (i to nie ważne, z której strony). W tym jednak przypadku mnie to nie razi mimo, iż Angelus Apartida wydaje się być kapelą naprawdę zaangażowaną w sprawy społecznopolityczne. Na plus mogę jeszcze zaznaczyć, iż wokalista Guillermo Izquieda naprawdę dobrze śpiewa po angielsku, co w przypadku kapel z Półwyspu Iberyjskiego wcale regułą czy oczywistością nie jest. Polecam szczególnie fanom


thrashu z lat 80-tych. (4) Bartłomiej Kuczak

Annihilator - For The Demented 2017 Silver Lining

Wydawałoby się, że tak niedawno słuchałem w "Muzyce młodych" debiutanckiego longa Kanadyjczyków "Alice In Hell", a to już prawie 30 lat, jak Jeff Waters nieustępliwie prze z Annihilator do przodu i "For The Demented" jest 16 albumem studyjnym jego zespołu. Wygląda na to, że kryzys spowodowany odejściem długoletniego wokalisty i gitarzysty Dave'a Paddena został już opanowany, zresztą liczba zmian składu w Annihilator byłaby pewnie trudna do ogarnięcia nawet dla takiego archiwisty rocka jak Peter Frame, a Waters po każdej z nich i tak wychodzi zwykle na prostą. Tym razem znowu stanął za mikrofonem, a skład dopełnił kolejnymi młodziakami, dla których "For The Demented" jest studyjnym debiutem pod szyldem Annihilator, a basisty i perkusisty nawet nie było jeszcze w planach, kiedy zespół powstawał w roku 1984. Sprawa z Annihilator jest dziwna o tyle, że grupa Watersa, pomimo sporego dorobku i cop najmniej kilku fenomenalnych płyt na koncie, wciąż jest postrzegana jako ten gorszy zespół i fani/krytycy odmawiają mu miejsca w gronie gigantów thrashu. "For The Demented" pewnie tego stanu rzeczy nie zmieni, ale to płyta udana, nawiązująca zarówno do bardziej technicznego grania z pierwszych albumów ("Twisted Lobotomy", "Phantom Asylum"), okresu speed/tradycyjnego metalu ("One To Kill"), nie brakuje też progresywnych wycieczek ("Altering The Altar"). Szkoda tylko, że Waters momentami za bardzo zapatrzył się na styl Megadeth i wokalną manierę jego lidera ("The Demon You Know", "Not All There"), ballada "Pieces Of You" ma w sobie znacznie więcej Metalliki niż Megadeth, a oparty głównie na syntezatorach instrumentalny "Dark" to typowa zapchajdziura. Jednak mimo tych niewątpliwych mankamentów fani jego gitarowego kunsztu i samego zespołu nie powinni wzgardzić tą płytą. (4) Wojciech Chamryk

Anthrax - Kings Among Scotland 2018 Nuclear Blast

Pomysł okładki na tę koncertówkę panowie z Anthrax podwędzili z LP Kiss "Rock And Roll Over" - aż dziwne, że kończą "Kings Among Scotland" coverem francuskiego Trust, a nie Kissowym "Parasite", ale to drobiazgi bez znaczenia. Było bowiem tylko kwestią czasu, że po bardzo udanym albumie "For All Kings" Anthrax zechce zdyskontować jego popularność wydawnictwem live. Zostało ono zarejestowane

w lutym ubiegłego roku w Glasgow, podczas wyprzedanego koncertu i zespół postawił na bardzo urozmaiconą setlistę. Na CD nr 1 postawiono na mieszankę piorunującą: garść klasyki, ze szczególnym naciskiem na utwory ze świetnego, drugiego w dyskografii Wąglika, LP "Spreading The Disease", kilka nowości oraz ulubione utwory fanów. I brzmi to niezwykle spójnie, chociaż "A.I.R." - "Medusa" oraz "Blood Eagle Wings" - "Evil Twin", dzielą, bagatela, 32 lata! Z nowości mamy tu jeszcze "Breathing Lightning", nie mogło też rzecz jasna zabraknąć "Be All End All". Zespół jest w świetnej formie, a Joey Belladonna, pomimo związanego z wiekiem pewnego obniżenia głosu, też radzi sobie doskonale - najwyraźniej tego właśnie wokalisty potrzebował Anthrax do ponownego wypłynięcia na szersze wody. Dysk drugi to nie lada ciekawostka, zagrany w całości album "Among The Living" z roku 1987, klasyk thrashu i generalnie metalu, nie tylko amerykańskiego. Cieszy, że panowie grają "Caught In A Mosh", "I Am The Law" czy "Indians" z ogromną werwą i animuszem, dzięki temu te ponadczasowe utwory tylko zyskują - tym bardziej, że nierzadko są znacznie dłuższe niż w wersjach studyjnych. Finał jest może i skromny, ale też niczego sobie: rozbudowane wykonanie "Antisocial" Trust, utworu, który zrósł się już z Anthrax nierozerwalnie i wielu fanów myśli, że to również dzieło Scotta Iana i spółki. Od czasu "Live The Island Years" zespół nie miał w dorobku lepszej płyty live, ale teraz dołączył do niej równie udany materiał. (5) Wojciech Chamryk

Apostle Of Solitude - From Gold To Ash 2018 Cruz Del Sur

Na dworze 30 stopni, pięknie świeci słońce, wakacje w pełni, panie odsłaniają coraz więcej wdzięków, zimne piwo w takie dni też nabiera dużo bardziej specyficznego i wyjątkowego smaku. Wszystko to sprawia, że człowiek nabywa niesamowitej chęci życia, a tu mu jakichś depresyjnych doomów o śmierci, upadku ludzkości i innych agoniach każą słuchać. No ale mus to mus. "From Gold To Ash" to czwarta płyta w dorobku brodatych Amerykanów. Przyznaję się bez bicia, że nie słyszałem poprzednich, gdyż nigdy do takiego grania mnie nie ciągnęło (oczywiście mimo że to nie moja bajka, to wiem z czym się ten cały doom metal je). Omawiany album zawiera zaledwie siedem utworów, które trwają niewiele ponad 42 minuty (jak na płytę z tego gatunku to dość krótko). Jak się łatwo domyślić, wszystkie kawałki utrzymane są raczej w średnich (jak na standardy doomowe) tempach. O dziwo, nie ma tu takich typowych wlokących się wolnych utworów. Na szczęście, bo słuchanie tego typu tasiemców nie jest dla mnie niczym przyjemnym. Na szczególną uwagę zasługują "Ruination Be Thy Name" oraz "Keeping The Lighthouse". Specjalne wyróżnienie należy się wokaliście Chuckowi Brownowi, którego barwa głosu oraz umiejętności wokalne idealnie wpasowują się w stylistykę grupy. Ku mojemu zaskoczeniu,

płyta wcale nie zrobiła na mnie jakiegoś złego wrażenia, wręcz przeciwnie. Nauczony swoimi dotychczasowymi doświadczeniami z doomem, myślałem, że obcowanie z tą płytą będzie gorszym przeżyciem. Jednak mimo to włączę sobie dla odmiany coś znacznie weselszego. Choćby Bourbon Boys. (4) Bartłomiej Kuczak

Architects Of Chaoz - (R)Evolution 2018 Metalville

Projekt Architects Of Chaoz został powołany do życia przez Paula Di'Anno oraz towarzyszących mu podczas koncertów niemieckich muzyków. Skończyło się to udanym albumem "The League Of Shadows", a uradowany takim obrotem spraw wokalista deklarował na naszych łamach, że zdecydowanie będzie kontynuacja, bo dawno nie miał takiego, w 100 % prawdziwego, zespołu. Wiadomo jednak, jak kończy się wszelkie planowanie: mającego coraz większe problemy zdrowotne Di'Anno nie ma już w zespole, a Joey, Andy, Gonzo i Dom szybko znaleźli godne zastępstwo, werbując Tittę Tani'ego, doświadczonego, dobiegającego już 50. włoskiego wokalistę. I przy całym szacunku dla Paula (wszak "Iron Maiden" i "Killers" to elementarze i swoiste pomniki brytyjskiego metalu wczesnych lat 80., później też nagrał co najmniej kilka niezgorszych płyt, np. "Muder One" z Killers), to ta roszada wyszła Architects Of Chaoz na dobre. Titta jest bowiem na pewno wokalistą na tym etapie lepszym, a do tego i wszechstronniejszym, dzięki czemu nowy materiał grupy nabrał jeszcze więcej rumieńców. I nie ma tu znaczenia, czy grupa podąża drogą klasycznego ("Rise") czy nowocześniejszego metalu ("Into The Fire"), melodyjnego hard rocka ("Dead Again"), ostrzejszego, rozpędzonego grania ("Hitman"), typowej, rockowej ballady ("A Moment Of Clarity") czy lżejszego, bardziej przebojowego grania ("Pressure"), bo w każdej z tych odsłon wypada nad wyraz kompetentnie, a "(R)Evolution" zdecydowanie przebija, bardzo dobry przecież, debiut. (5) Wojciech Chamryk

Arkham Witch - Get Thothed Vol. III 2018 Metal On Metal

Zdaje się, że The Lamp Of Thoth jest wciąż aktywny, tymczasem Simon i Emily z uporem maniaka nagrywają na nowo utwory tego zespołu pod szyldem swego znacznie popularniejszego projektu Arkham Witch. Przyznam, że nie za bardzo rozumiem zasadność takiego procederu - może stoi za nim kryzys twórczy, bo ostatni album Arkham Witch, bardziej punkowy niż metalowy, "I Am Providence" w żadnym razie mnie nie zachwycił - ale fakt jest faktem, od trzech lat ukazują się EP-ki pod wspól-

nym tytułem "Get Thothed". Na najnowszej mamy co prawda tylko sześć utworów, ale trwają one ponad 50 minut - niejeden album jest znacznie krótszy. Heavy/doom metal, będący podstawą kompozytorskiego stylu Simona, jest tu jeszcze bardziej mroczny, surowy i archetypowy. Sporo też w nim odniesień do NWOBHM czy tradycyjnego heavy, szczególnie kiedy tempo przyspiesza, jak choćby w "Emperor Of Dreams" czy najdłuższym na płycie "The Beast And The Black Art", abo też utwór jest od początku bardzo dynamiczny ("Lord Of The Midnight Hour"). Nie brakuje też posępnych walców jak "This Wretched World Forlorn" czy bardziej balladowego "The Marriage Of The Ghouls" - dla fanów The Lamp Of Thoth i Arkham Witch "Get Thothed Vol. III" jest więc pozycją obowiązkową. (4) Wojciech Chamryk

Armory - The Search 2018 High Roller

Szwedzi z Armory na swej nowej płycie "The Search" starają się łączyć ze sobą elementy heavy, speed oraz thrash metalu. Ta mieszanka pojawia się od początku albumu i towarzyszy nam aż do ostatniego utworu. Już otwierający album utwór tytułowy po mrocznym i nieco niepokojącym wstępie zmienia się w ciąg pędzących riffów przenoszących nas trzy dekady wstecz na przemian do Bay Area i do Wielkiej Brytanii. Zespół często sięga po różne urozmaicenia swej muzyki. Mamy na przykład ciekawe zmiany tempa w "Hyperion", drażniący riff oraz eksperymenty z wokalem w "Rise Above", balladową miniaturkę instrumentalną pod tytułem "Star Voyage", bluesowy (!) wstęp do "Bringer Of Light" i tym podobne wstawki. Widać, że chłopaki starali się by ich muzyka nie raziła monotonią i nie zanudziła słuchacza. Niestety mimo tych wszystkich eksperymentów nie osiągnęli zamierzonego efektu. Wręcz przeciwnie. "The Search", mimo starań zespołu jest sprawia wrażenie lekko monotonnej. Utwory są do siebie bardzo podobne, co niestety nie ułatwia słuchaczowi zadania. Oczywiście nie twierdzę, że płyta ma same wady i nie ma na niej przyjemnych momentów. Kawałkami, które na pewno wybijają się na plus są wspomniany już "Bringer Of Light" oraz "Heavy Metal Impact". Oba przypominają wczesny Iron Maiden, mniej więcej z okresu "Killers". Inspiracje te słychać również w "Twin Suns Of Solaris". Jednak są to pojedyncze utwory. Album jako całość sprawia wrażenie robiącego jedynie malutki kroczek poza granicę przeciętności. (3,5) Bartłomiej Kuczak Ascendant - A Thousand Echoes 2018 Pure Steel

Znacie jakieś zespoły metalowe pochodzące z Bliskiego Wschodu? Może znajdą się wśród czytelników koneserzy, którzy rzucą jakimiś pojedynczymi nazwami, jednak w świadomości masowej ten obszar to metalowa pustynia. Każdy się chyba domyśla, że wpływ na zaistniałą sytuację ma surowe prawoda-

RECENZJE

153


wstwo tamtejszych państw oparte w dużej mierze na religii muzułmańskiej i jej licznych, często niemożliwych do zaakceptowania dla cywilizowanych ludzi zasadach. I chyba nie muszę tłumaczyć, że muzyka metalowa nie idzie w parze z tymi regułami. Zjednoczone Emiraty Arabskie, skąd pochodzi zespół Ascendant są na tym tle państwem liberalnym, gdzie spora część ludności przejęła europejski styl życia. Kapele metalowe (mimo, że jest ich bardzo mało, a tamtejsza scena wydaje się dopiero rozwijać) mają pełną swobodę działania, dzięki czemu debiutancka płyta zespołu pt. "A Thousand Echoes" mogła spokojnie ujrzeć światło dzienne. I dobrze się stało, gdyż zawiera ona dziewięć (nie licząc intra) wyjątkowo dobrych heavy metalowych (momentami zahaczającymi o progresywne granie) kompozycji. Wszystkie utwory są długie (tylko dwa poniżej sześciu minut), rozbudowane i posiadające duży, wyraźnie słyszalny ładunek emocjonalny, który udziela się słuchaczowi. Teksty zespołu oparte są na osobistych doświadczeniach muzyków takich jak chociażby ucieczka przed wojną czy walka ze swoimi słabościami. Muzycznie grupa też ma wiele do zaoferowania. Pierwszy w kolejności "Doomsday Machine" to typowy heavy metal, jednak w nowoczesnym ujęciu. Nie ma tu żadnych zagrywek w stylu retro, produkcja też brzmi współcześnie (ogólnie brzmienie jest plusem całego "A Thousand Echoes"). W kolejnym kawałku pt. "Walls Between Us" pojawiają się echa groove metalu, późnie jednak robi się zdecydowanie progresywnie. Numer trzy, czyli utwór "Fog Of War" zaczyna się jakimiś dziwnymi, niepokojącymi dźwiękami, które przechodzą w riff, którego nie powstydziłyby się takie grupy jak Fear Factory i Raubtier. Jednak gdy wchodzi zwrotka, znów wędrujemy w progresję. I dobrze, bo w takim graniu Ascendant dobrze się odnajduje, nie tracąc przy tym heavy metalowego charakteru. Gdy trzeba, chłopaki potrafią także iść w przebojowość. Przykładem jest tu utwór "Morning Light" mający wszelkie cechy radiowego hitu (w jak najbardziej dobrym tego słowa znaczeniu). Warto tu wspomnieć o gościnnym udziale znanej z Cradle Of Filth wokalistki Lindsay Schoolcraft. Nie jest ona jedynym gościem na tym albumie. Warto tu wspomnieć o braciach Simonie i Eliasie Abbou Assali, którzy pojawili się w pełnej bólu, a mimo to przepięknej balladzie "Land Of A Thousand Echoes". Nie jest to jedyny taki utwór na płycie. Równie chwytający za serce jest "Tears Of His Majesty", który po balladowym wstępie przechodzi w heavy metalową jazdę. Całość kończy dwunastominutowy "At The End Of The World". Rozpoczyna się niczym thrashowa młócka, której nie powstydziłby się Slayer... Po tym jednak chłopaki wchodzą już w typowo heavy metalowe klimaty a w środku tej suity pojawiają się (nomem omen) echa Pink Floyd i arabskie zaśpiewy, by następnie powrócić w heavy/ thrashowe rewiry. W dziewiątej minucie utworu nagle wszystko cichnie i wchodzi łagodny kojący dźwięk pianina. To trzeba usłyszeć. Nie ulega wątpliwości, że zespół Ascendant tworzą utalentowani muzycy o szero-

154

RECENZJE

kich horyzontach muzycznych potrafiący znaleźć inspiracje nieraz w skrajnie odmiennych źródłach. W dodatku potrafiący stworzyć z tego swój własny, niepowtarzalny styl, co w dzisiejszych czasach udaje się naprawdę nielicznym debiutantom. Płyta "A Thousand Echoes" to nie jest jakaś wiadomość dla świata typu "Ej ludziska patrzcie, w Zjednoczonych Emiratach Arabskich też się gra metal", ale zbiór utworów, obok których nie można przejść obojętnie. Chłopaki tym albumem nie zrobią może rewolucji w metalowym świecie, ale jeżeli w przyszłości utrzymają poziom lub jeszcze bardziej się rozwiną, to... kto wie. (5) Bartłomiej Kuczak

Asphodelia - Welcome Apocalypse 2018 Mighty Music

Asphodelia to pochodzący z południowych Włoch zespół grający dark symphonic metal. Grupa zadebiutowała w 2016r. EP-ką "Vengeance", a 20 kwietnia 2018r. ukazał się ich pierwszy album długogrający "Welcome Apocalypse". Możemy na nim usłyszeć trzynaście kawałków - dziesięć nowych i trzy znane z minialbumu. Całość promuje tytułowa piosenka "Welcome Apocalypse". Album rozpoczyna się tytułowym kawałkiem "Welcome Apocalypse" z charakterystycznym dla zespołu ostrym brzmieniem gitar, pełnym emocji wokalem Samueli Fuiani i demonicznymi efektami dźwiękowymi. Utwór "Cassandra" otwiera świetne gitarowe solo, na szczególne wyróżnienie zasługuje tu również praca perkusji. W "Alive" mamy z kolei na wejście ciekawe efekty syntezatarów, a sam kawałek momentami przywodzi nieco na myśl twórczość Evanescence, choć może to tylko moje subiektywne odczucie. Po mocniejszym uderzeniu możemy usłyszeć Samuelę w lżejszym, nieco balladowym wydaniu, chociaż "Blackout" rozkręca się w refrenie. Ciekawym zabiegiem są tu gitarowe wstawki w delikatnych zwrotkach, które zapowiadają ostrzejszy refren. Z kolejnych kawałków: "Heroes" jest chyba najbardziej chwytliwy z albumu, "Secret War" doskonale eksponuje głosowe zdolności i szeroką skalę Samueli, a w "Behind a Smile" instrumenty budują napięcie i ciekawie współgrają z wokalem. W "Dust" możemy usłyszeć gościnnie męski growl, który dodaje kawałkowi pazura. Takiej kompozycji było tu trzeba - zdecydowanie jeden z najlepszych utworów! Przy "Mirror Mirror" można przyczepić się do tego, że wokal Samueli momentami trochę znika wśród ostrych instrumentów. "Like Water" zachwyca hipnotyzującymi zwrotkami (powtarzane jak mantra "like water"), przeskokami tempa i brzmienia oraz leciutkim posmakiem śródziemnomorskiej kultury w warstwie instrumentalnej. Album "Welcome Apocalypse" zamykają energetyczny, choć dość przeciętny w porównaniu z resztą kawałków "The Show", mroczne, inspirowane Charles'em Baudelairem "Flowers of Evil" oraz smaczek w postaci bardzo udanego metalowego coveru U2 "With or Without You". Cały krążek to kawał bardzo dobrze wykonanej roboty. Momentami wzrusza, momentami zaskakuje, na zmianę pogrąża w ciemności i

prowadzi do światła, ale na pewno nie daje o sobie zapomnieć. (5,5) Marek Teler

Axel Rudi Pell - Knights Call 2018 Steamhammer/SPV

Aura Noir - Aura Noire 2018 Indie Recordings

Muzycy Aura Noir nie narzekają na nadmiar wolnego czasu, ale nowe płyty wydają w miarę regularnie, dostarczając fanom thrash/black metalu kolejnych porcji łojenia na niezmiennie wysokim poziomie. "Aura Noire" nie wnosi więc w sumie niczego nowego do wizerunku tria z Oslo, ale nie o to przecież w tym wszystkim chodzi - wszak to The Merciless Black Thrash Attack Out To Die. Akurat mnie najbardziej przypadły do gustu "The Obscuration" i "Demoniac Flow" ze słyszalnymi nawiązaniami do szlachetnej prostoty Motörhead oraz mocarny, surowy i mroczny "Hell's Lost Chambers", ale to rzecz jasna nie jedyne atuty "Aura Noire". Mamy tu wszak jeszcze piekielne duo "Mordant Wind"/ "Cold Bone Grasp" (Hellhammer i wczesny Celtic Frost wiecznie żywe), a i szaleńczego, czerpiącego głównie od Venom, blackened thrashu też nie brakuje, tak więc za całość: (4,5). Wojciech Chamryk

Nie mam pojęcia, która to już płyta niemieckiego gitarzysty, bo już dawno przestałem je liczyć - wiem tylko, że przybywa ich na półce nieustannie, ale na szczęście trzymają poziom, więc narzekać w żadnym razie nie zamierzam. Przed dwoma laty był więc studyjny, udany "Game Of Sins", w roku ubiegłym panowie popełnili piątą już część balladowego cyklu, więc z niemiecką solidnością przyszła pora na kolejne, studyjne dzieło. "Knights Call" opiera się rzecz jasna na wypracowanych przed laty schematach, niczym nie zaskakuje, ale słucha się tej płyty wybornie, na pewno lepiej niż rzeczonej "The Ballads V". Wszystko zaczyna się więc od melodyjnej "The Medieval Overture", po czym zespół uderza dynamicznym rockerem "The Wild And The Young", by podgrzać tempo Purplowym "Wildest Dreams". Do Deep Purple Pell nawiązuje też w instrumentalnym "Truth And Lies", z kolei "Beyond The Light" to typowa dla gitarzysty, liryczna ballada. "The Crusaders Of Doom" to już ballada znacznie mocniejsza, z pełną emocji interpretacją Johnny'ego Gioeli, ale i tak największą ozdobą "Knights Call" jest finałowy, trwający blisko 10 minut "Tower Of Babylon" - orientalny kolos nawiązujący nie tylko do Purpli, ale przede wszystkim Led Zeppelin. Więcej marudzić nie zamierzam - tej płyty trzeba po prostu posłuchać. (4,5) Wojciech Chamryk

Autograph - Get Off Your Ass 2017 EMP

Ten amerykański zespół nigdy nie był gwiazdą pierwszej wielkości, chociaż wydał w latach 80. trzy albumy i miał średniej wielkości przebój "Turn Up The Radio", odnotowany nawet na liście Metal Top 20 Krzysztofa Brankowskiego. Potem nie było już tak dobrze, bo grunge i niesnaski w kapeli zrobiły swoje, ale Autograph od czasu do czasu, mimo tego, że w składzie nie ma już założyciela Steve'a Plunketta, nagrywa nowe płyty. "Get Off Your Ass" ukazuje się po 14 latach milczenia - ciekawe, czy ktoś jeszcze o tym zespole pamięta, poza największymi pasjonatami AOR z lat 80... Skład jest mieszany, bo z dawnych lat mamy tu gitarzystę Steve'a Lyncha i basistę Randy'ego Randa, zaś nowi to wokalista/gitarzysta Simon Daniels i perkusista Marc Wieland. Muzycznie panowie nawiązują do swych dawnych dokonań ("You Are Us, We Are You"), próbują kopiować Bon Jovi ("Every Generation", "Meet Me Halfway"), ale i tak najciekawsze są te utwory, w których zdarza im się zabrzmieć ostrzej ("I Lost My Mind In America", najlepszy na płycie, z riffem i surowym refrenem w stylu Aerosmith "Watch It Now"). Jest też odgrzewany kotlet, długa, koncertowa wersja jedynego przeboju "Turn Up The Radio", ale jako całość "Get Off Your Ass" niczym szczególnym nie porywa. (2) Wojciech Chamryk

Axemaster - Crawling Chaos 2017 Pure Steel

Joe Sims i spółka nabrali niewyobrażalnego wręcz rozpędu, czego efektem jest kolejny album, wydany raptem 2,5 roku po premierze poprzedniego "Overture To Madness" - coś takiego nie miało miejsca nawet w początkach kariery Axemaster. Jeśli ktoś kojarzy ten amerykański zespół wie doskonale czego spodziewać się po zawartości "Crawling Chaos": rasowego, surowego i dynamicznego US power metalu. Chłopaki grali tak w latach 80. (sprawdźcie ich debiut z roku 1987 "Blessing In The Skies"!) i nie zmienili kursu również w odmłodzonym składzie, poszerzonym niedawno o drugiego gitarzystę Damina Bennetta. Wymiata on, do spółki z Joe Simsem, naprawdę konkretnie, stanowiąc o sile zespołu zarówno w mocarnych partiach rytmicznych, jak i błyskotliwych solówkach. Szybkich utworów nie ma tu za wiele, bo zespół stawia na ciężar i surowość, co m też odbicie w często niższych partiach wokalisty Geoffa McGrawa - momentami, jak choćby w openerze "10,000 Pound Hammer" idzie to wręcz w kierunku epickich klimatów Manilla Road,


innym utworom nie brakuje też, iście doomowego, ciężaru, co tylko dodaje im mocy. Fakt, że nie wszystkie utwory trzymają tu poziom, bo tytułowy "Crawling Chaos" jest w końcówce jakiś dziwnie rozlazły i niemrawy, tak jakby zespół nie wiedział, kiedy go skończyć, ale już "Axes Of Evil", stopniowo nabierający dynamiki "Flowers For The Dead", mroczna ballada "Shallow Grave" czy krótki, intensywny "Bravado" to już prawdziwe strzały w dziesiatkę. Jest też ciekawostka, nagrany na nowo "Death Before Dishonor", tytułowy utwór materiału z 1990 roku, przez wiele lat dostępnego tylko na kasecie. (5) Wojciech Chamryk

mogę powiedzieć o "Universe - Best Of Ayreon Live", bowiem wykonanie w czasie tego show było niesamowite. Lucassen może być bardzo dumny z takich współpracowników. Nie sądzę aby Arjen musiał mocno ingerować w materiał wyjściowy. W każdym razie te dwie godziny mijają niesamowicie szybko, nie wyłapuję jakichś muzycznych wpadek czy niedociągnięć, jedynie chłonę wspaniałą muzykę i w ogóle nie odczuwam, że to taki szmat czasu, a wręcz na koniec czuję pewien niedosyt. Co pewnie, znaczy że materiał z tego wydawnictwa bardzo mi się podoba. Nie jestem jednak osamotniony w takiej reakcji, bowiem szczęśliwcy zgromadzeni na tym koncercie również bardzo żywo reagują na wydarzenia i muzykę. Myślę, że tak samo będzie z innymi fanami Ayreon, którzy udokumentują to zakupem niniejszego wydawnictwa. "Universe - Best Of Ayreon Live" to po prostu mus dla nich wszystkich. (6) \m/\m/

Ayreon - Universe - Best Of Ayreon Live 2018 Mascot

W świecie Ayreon koncerty to nie lada wydarzenie. Nie łatwo zgromadzić na jednej scenie tak wielu muzyków, którzy na co dzień mają swoje własne zobowiązania. I tak w 013 Poppodium w holenderskim Tilburgu wystąpiło osiemnastu wokalistów i jedenastu muzyków, którzy wykonali dwadzieścia osiem utworów wybranych z całej kariery Ayreona, w tym dwóch kompozycji z innego projektu Lucassena, a mianowicie Star One. Do rejestracji został wybrany jeden z trzech dni, w które odbyły się koncerty. Aby przedsięwzięcie udało się wszystko musiało być zaplanowanie precyzyjnie w najmniejszym szczególe. Począwszy od spraw organizacyjno-logistycznych, po scenariusz tego, co miało dziać się na scenie. Nie obyło się bez zastępstw, bo nie wszyscy znani nam z studyjnych rejestracji wystąpili w przygotowanym show. Co prawda jest wersja audio całego wydarzenia, które właśnie opisuję, ale podstawą jest rejestracja wideo. A z tego co udało mi się wyczytać przeprowadzona była wręcz z chirurgiczną precyzją, przy pomocy trzydziestu kamer, które wyłapały wszelkie szczegóły tego co działo się w czasie przedstawienia. Tak w ogóle w tym wypadku wersja DVD ma zdecydowaną przewagę, bowiem oprócz ukazania w pełni różnych efektów wizualnych, ułatwiało publiczności, a także fanom z przed telewizora, śledzenie tego co działo sie na deskach sceny, informując na telebimach kto aktualnie wchodzi na scenę. Przy wersji audio jest to pewien kłopot, bo np. trzeba wyłapać głos i przypasować go nie tylko do wyglądu ale i nazwiska. Owszem z czasem rebus zostaje rozwiązany, mimo wszystko posiadacze wersji wizualnej wiedzą o tym zdecydowanie szybciej i od razu mogą oddać się przyjemności oglądania i słuchania muzyki. Niezwykłej muzycznej wizji Arjena zamkniętej ogólnie w terminie progresywny metal/ rock. W przygotowanym show najbardziej wyeksponowany był bodajże album "01011001" ale dla mnie to najmniej absorbujący szczegół. Podejrzewam, że Lucassen za każdym razem może przygotować inny ale równie fascynujący materiał. Poza tym nie będę ukrywał jestem fanem całości dokonań pod szyldem Ayreon. Jednak w warunkach studyjnych łatwiej otrzeć się o perfekcję wykonawczą, niemniej to samo

Battleroar - Codex Epicus 2018 Cruz Del Sur

Grecja jest dość specyficznym punktem na metalowej mapie świata. Jest to kraj, w którym epicki heavy metal zawsze cieszył się sporą popularnością. Takie kapele jak Medieval Steel, Brocas Helm czy Manilla Road, nawet w okresie swojej całkowicie zawieszonej lub bardzo ograniczonej działalności w Grecji miały spore grono wiernych słuchaczy i były (właściwie są) otoczone swoistym kultem. Kult ten sprawił, że wyżej wymienione kapele znalazły w tym kraju swoich naśladowców. Jednym z nich jest Battleroar. "Postmanillowe" kapele się mnożą ostatnio jak grzyby po deszczu. Niestety ich ilość rzadko idzie w parze z jakością, zatem do tego typu tworów często podchodzę z rezerwą. Jednak ta grecka (w tej chwili greckoniemiecka) kapela zdołała już zdobyć na swoim poletku niemałą renomę. I jest to renoma jak najbardziej zasłużona. "Codex Epicus" to piąte wydawnictwo Battleroar. Album rozpoczyna się od symfonicznego intra "Awakening The Muse". Zatem muza została pobudzona i następnie mamy szybki, żywiołowy a jednocześnie bardzo epicki "We Shall Conquer". Po tym dość mocnym starcie na chwilę zwalniamy. Trzeci utwór to balladowy "Sword In Flame" nagrany z gościnnym udziałem samego Marka Sheltona, który w tym utworze zarówno zagrał na gitarze, jak i zaśpiewał. Kawałek ten mógłby się spokojnie znaleźć na którejś z ostatnich płyt Manilla Road. Następny "Chronicles Of Might" to utwór utrzymany raczej w średnim tempie, który to sprawia, że oczami wyobraźni przenosimy się na pole bitwy. "Doom of Medusa" zaczyna się balladowo, jednak po inwokacji zmienia się w ostry heavy metalowy numer pełen zabaw klimatem. I tak do zakończenia w postaci rozbudowanego "Enchanting Threnody", do którego to wstęp kojarzy mi się z… wczesnym Pink Floyd. Na szczęście potem jest już epicko, ostro i jak najbardziej metalowo. (4,5) Bartłomiej Kuczak

Beyond The Event Horizon - Far Beyond The Event Horizon 2018 Self-Released

Nie da się ukryć, że post-rock jest bardzo ograniczony schematami, wyznaczającymi też niejako stylistyczne bariery takiego grania: powtarzalność motywów czy brak wokalisty to tylko najważniejsze z nich. Jeśli jednak zbierze się kilku muzyków potrafiących czerpać z oferowanych przez taką stylistykę możliwości, to efekty są nader wymierne. Poznański Beyond The Event Horizon również należy do zespołów twórczo podchodzących do muzyki, a na najnowszej EP-ce prezentuje niewielką próbkę swych ogromnych możliwości. Najbardziej istotne wydaje mi się to, że zespół potrafił uniknąć pułapki zaszufladkowania, wplatając w swe długie, klimatyczne i przemyślane co do każdej nuty kompozycje klawiszowe patenty, zaczerpnięte ze space rocka lat 70., co nadało, choćby "Spiral", większej wyrazistości. Do tego wszystkie te utwory są chwytliwe (co tym bardziej podkreśla skrócona, radiowa wersja "Far Beyond"), od razu wpadają w ucho i nie można się od nich uwolnić. Brak partii wokalnych też tu zbytnio nie doskwiera, z racji wykorzystania licznych sampli, które przewijają się gdzieś w dalszych planach "Spiral" i "Uncertain Return", dodając tym utworom jeszcze większej głębi. Jak dla mnie są one najciekawsze na tym krótkim wydawnictwie, dobitnie potwierdzając, że Beyond The Event Horizon nie spoczywają na laurach i warto czekać na ich kolejny album z progresywnym post-rockiem. (5) Wojciech Chamryk

Blackslash - Lightning Strikes Again 2018 Iron Shield

"Lightning Strikes Again" to mój pierwszy kontakt z muzyką tego niemieckiego bandu, mimo że omawiany krążek to już trzecia długogrająca płyta w ich dorobku. Jak się powszechnie twierdzi (i ma to zresztą przełożenie na praktykę a przykładów można podać bez liku) trzecia płyta bywa tą najważniejszą w dorobku zespołu, gdyż albo winduje go na szczyt (artystyczny lub komercyjny albo obydwie opcje), albo jest dla niego gwoździem do trumny. Jak jest w przypadku Blackslash? Zanim omówimy ich muzykę, rzućmy okiem na okładkę. Skojarzenie z płytami Iron Maiden jest aż nadto oczywiste i narzuca się samo. Obrazki zdobiące poprzednie wydawnictwa też były utrzymane w podobnej konwencji. Ktoś może zadać pytanie, że skoro okładki nawiązują do Maidenów to czy muzycznie zespół też ich kopiuje. Otóż nie. Oczywiście echa twórczości brytyjskiej legendy pobrzmiewają tu i ówdzie czy to w refrenach, czy to w

solówkach, ale Blackslash ma swój własny styl grania heavy metalu (choć oczywiście o żadnej rewolucji nie ma tu mowy). Są nawiązania do NWOBHM (nie tylko do Ironów, ale też na przykład do Saxon), jak również do kapel pochodzących z ich ojczyzny takich jak Accept czy Stormwitch. Utwory są równe, utrzymane w średnich tempach co sprawia, że płyta jest spójna. Mamy sporo melodii zarówno w zwrotkach, jak i refrenach, co czyni poszczególne kawałki łatwiejszymi do zapamiętania. Jedyne do czego mogę się doczepić to brzmienie. Mogłoby być bardziej surowe. Wtedy ostateczny efekt byłby zdecydowanie lepszy, a całość nabrała by większej mocy i wyrazistości. Ale bez tego też jest dobrze. Nawet bardzo dobrze. Myślę, że po napisaniu tej recenzji ten album jeszcze nie raz zagości na mojej playliście. (4,5) Bartłomiej Kuczak

BlackSnake - Blood Of The Snake 2017 Defense

Uroczo kiczowata okładka, a na krążku wszystko to, do czego BlackSnake zdążyli nas już przyzwyczaić - miks różnych odmian metalu. W dodatku z płyty na płytę - "Blood Of The Snake" jest już trzecim albumem przemyskiej formacji - wypada on coraz efektowniej. Od hard rocka ("Scarecrow's Song") do ekstremy wściekłego thrashu ("Hag") i surowizny wczesnego Celtic Frost ("Seven Deadly Sins"), a pomiędzy nimi też dzieje się sporo. "Things Have Changed", zaśpiewany przez dawnego wokalistę formacji Piotra Bałajana, atakuje bowiem punkową i motörheadową, nomen omen, motoryką, opener "Carry The Cross" to archetypowy wręcz przykład surowego, mrocznego metalu lat 80. z posmakiem Danzig, a "The Undead (My Grave Is Open)" i "World Of War" to coś na styku bardziej klasycznych patentów i zakręconego grania Acid Drinkers. A mamy tu przecież jeszcze luzacki "Restless" w duchu The Cult, równie dynamiczny "Circles Of Hell" oraz "RnR All Day": najbardziej z nich przebojowy, utwór ni to country, ni southernrockowy, z gościnnym udziałem Dominiki Kobiałki (Tension Zero), skrzypcową solówką i organowymi partiami. Nie brakuje ich również w finałowym utworze tytułowym; początkowo majestatycznym, ale w końcówce szybkim i ostrym - jeśli jest to zapowiedź kolejnej płyty BlackSnake, to mogę jej tylko przyklasnąć. (5) Wojciech Chamryk Blaze Bayley - The Redemption Of William Black (Infinite Entglement Part III) 2018 Blaze Bayley Recording

Blaze Bayley prezentuje trzecią część swojej trylogii "Infinite Entglement", która podobnie jak dwie poprzednie części nie jest zła, ale też nie zachwyca i zostawia wszystkie części ciała na swoim miejscu. Nie zachwyca głównie z dwóch powodów. Pierwszy to wokal Blaze'a. Cóż, zawsze uważałem, że ten człowiek ma naprawdę spory potencjał. Zawsze broniłem płyt Iron Maiden z

RECENZJE

155


jego udziałem czy to na forach internetowych, czy w zwykłych rozmowach z kolegami przy piwie. "The X-Factor" do dnia dzisiejszego jest przeze mnie uważana za jedną z najlepszych płyt Dziewicy, a Pan Bayley w przypadku tego albumu był idealnym wokalistą, który naprawdę potrafił oddać uczucia, mrok i niepokój obecne w tamtych utworach. Dziś Blaze jest niestety cieniem samego siebie z tamtych lat. Nie wiem, czy po prostu gardło po tylu latach zaczęło odmawiać posłuszeństwa, czy może za bardzo eksperymentuje z wokalem i nie widzi, że to droga do nikąd. Odpowiedź zna chyba tylko sam zainteresowany. Drugi powód, to zbytnie upodabnianie swojej muzyki do formacji, która przyniosła mu sławę, przez co wokalista i towarzyszący mu zespół traci jakąś swoją twarz, jakiekolwiek resztki oryginalności i po prostu brzmi jak gorsza kopia Maiden. W dodatku kopiująca ich trochę na siłę. Przyjrzyjmy się zatem zawartości muzycznej krążka. Otwiera go utwór "Redeemer", który spokojnie mógłby się znaleźć na maidenowym "Virtual XI" (wbrew powszechnym opiniom, nie uważam, że ten album jest zły). Podobnie sprawa ma się z kolejnym "Are You Here?". Tutaj w refrenie Blaze brzmi jakby za chwilę miał pęknąć. Tak samo jak "The First True Sign". Bayley próbuje tu wchodzić w wysokie rejestry tak, jakby przez te ponad trzydzieści lat kariery wokalnej nie dotarło do niego, że najzwyczajniej w świecie nie ma do tego warunków głosowych. Daje on ciała także w balladzie "Human Eyes", która wydaje się utworem idealnie stworzonym pod jego możliwości wokalne. Żeby już się totalnie pogrążyć, Blaze nagrał utwór "Life Goes On" na melodię Queenowego "Show Must Go On". Nie muszę chyba dodawać, że od Freddiego Mercurego dzielą go lata świetlne. Czytając dotychczas tą recenzję pewnie odniosłeś wrażenie, że ta płyta to totalny, niewarty jakiejkolwiek uwagi gniot. Otóż wcale tak nie jest. Jak wspomniałem na samym początku album nie jest zły i parę plusów zawiera. Na pewno można do nich zaliczyć warstwę tekstową z optymistycznym przesłaniem. Jeśli chodzi o kompozycje, to również parę smaczków się tu znajdzie. Warto zwrócić uwagę na zamykający album "Eagle Spirit"- rozbudowaną dziewięciominutową kompozycję z licznymi zmianami klimatu i tempa. Tu znowu kłania się Maiden, ale tak po głębszym zastanowieniu... czy tak do końca można mieć o to do niego pretensje? A może to ja za wiele wymagam? Naprawdę cenię Blaze'a Bayleya. Tylko odnoszę wrażenie (w czym nie jestem odosobniony), że po odejściu z Maiden coś się w tym człowieku zablokowało. Pozostaje mi tylko mieć nadzieje, że jeszcze w przyszłości wykorzysta potencjał, który niewątpliwie w nim drzemie. (3,5) Bartłomiej Kuczak Bonfire - Temple Of Lies 2019 AFM

Bonfire zdają się wracać na prostą po personalnych zawirowaniach za mikrofonem. Davida Reece'a (m. in. ex Ac-

156

RECENZJE

cept) zastąpił jakiś czas temu Alexx Stahl (ex Viron, Roxxcalibur, Masters Of Disguise) i "Temple Of Lies" jest już drugim albumem niemieckiej formacji nagranym z jego udziałem. Hans Ziller pewnie prowadzi zespół po rejonach melodyjnego hard'n' heavy, nieodległego od tego, czym Bonfire urzekali fanów w latach 80. i 90. na płytach "Don't Touch The Light", "Fire Works", "Point Blank" czy "Knock Out". Co prawda "Temple Of Lies" brzmi jakby nowocześniej, mamy tu też zdecydowanie więcej partii klawiszowych, ale paowie potrafią też nieźle dać czadu w mocniejszych numerach, jak tytułowym z drapieżnymi wokalami Stahla, mrocznym "Feed The Fire (Like The Bonfire)" czy "Stand Or Fall", ale nie zapominają też o dużej dozie melodii i przebojowości. Czasem może kojarzyć się to ze starym Scorpions ("Love The Way You Hate Me"), ale przede wszystkim jest to dobry, stary Bonfire, który wrócił z tarczą - i oby na dłużej. (4).

rzenie. "Into The Light" to z kolei kawałek, który z każdą minutą nabiera rozpędu, a w "Scarlet Angel" zachwyca nas wirtuozeria gitar i miły dodatek w postaci kobiecego wokalu w tle. Zdecydowanie w czołówce najlepszych utworów można umieścić "The Awakening", który swoją energią naprawdę pobudza do działania. W "Forever Lost" mamy z kolei bardzo udane i budujące napięcie połączenie basu z rytmicznymi uderzeniami perkusji. Album zamyka najdłuższy i najbardziej złożony utwór "The Ghosts of Innocence", w którym wszystkie instrumenty dają z siebie wszystko, a Matt prezentuje swoją szeroką wokalną skalę. Gościnnie słyszymy też kobiecy wokal, który świetnie współbrzmi z głosem Marinellego. Lepszego zakończenia nie można było wymyślić - doskonałe podsumowanie krążka! W "The Offering" Borealis pokazał, że jest doświadczoną kapelą, która wie jak poruszyć serca słuchaczy i zapisać się w ich pamięci. To bardzo udany album, w którym po prostu nie ma złych kawałków. Jest tylko jeden dość rażący mankament techniczny - za długie zakończenia poszczególnych utworów. Przez kilka sekund końcówki słyszymy totalną ciszę zamiast płynnego przechodzenia od piosenki do piosenki. Nie odbiera to jednak kunsztu samej kapeli, która wykonała kawał dobrej roboty. (5,5)

określają fakt, że oni po prostu tacy są, to żadna poza czy image na potrzeby kariery. Na swym szóstym albumie Bullet nie wymyślają więc na nowo prochu, sięgając do najbardziej klasycznych patentów tradycyjnego metalu, najczęściej pochodzących z przełomu lat 70. i 80. ubiegłego wieku. Wszystko to jest jednak zagrane z takim ogniem, mocą i świeżością, że nie mam żadnych pytań 12 utworów, z czego jeden to króciutki instrumental, trzy trwają 4-5 minut, a reszta to szybkie, precyzyjne strzały w granicach 2-3 minut. I nie ma wśród nich wypełniaczy, zaś "Speed And Attack", "Ain't Enough", "One More Round" czy "Wildfire" już teraz brzmią niczym jakieś ponadczasowe klasyki AC/DC czy Accept, a wokalista Dag Hell Hofer staje w jednym szeregu z ich frontmanami. (6) Wojciech Chamryk

Marek Teler

Wojciech Chamryk

Burning Shadows - Truth In Legend 2017 Self-Released

Borealis - The Offering

Bridge Of Diod - Of Sinners And Madmen

2018 AFM

2017 Sliptrick

23 marca 2018r. nakładem AFM Records ukazała się piąta już płyta zespołu Borealis zatytułowana "The Offering". Pochodząca z Kanady grupa gra muzykę utrzymaną w gatunku melodic metalowym z elementami power metalu. Na albumie znalazło się dwanaście kawałków, a promują go single "Sign of No Return" i "River". Inspiracją do krążka była fascynacja horrorami i demonicznymi kultami, co odzwierciedla jego równie demoniczne brzmienie. W "The Offering", jak w rasowym horrorze, napięcie jest stopniowane przez poszczególne instrumenty. W "The Fire Between Us" spokojne brzmienie początkowo przeplata się z ostrymi uderzeniami gitar, by w końcu całość nabrała prawdziwego rozpędu i mocy. Już w tym kawałku Matt Marinelli pokazuje, że ma kawał głosu, a to dopiero początek. "Sign of No Return" było słusznym wyborem na singla - nie jest może najlepszym utworem z płyty, ale na pewno wpada w ucho i ma świetne gitarowe solo. Tytułowe "The Offering" zaskakuje z kolei świetną pracą perkusji - Sean Dowell wykonał kawał dobrej roboty. Brawa należą się też Mattowi, którego pełen emocji wokal przyprawia o ciarki. Nie mówiąc o gitarowej solówce… Zdecydowanie numer jeden na płycie! "River" i "The Second Son" podtrzymują dobre wrażenie i narzuconą przez "The Offering" dynamikę, dopiero "The Devil's Hand" zwalnia tempo ze swymi akustycznymi i smyczkowymi dźwiękami w tle. Utwór jest pełną emocji balladą, w której możemy usłyszeć Matta w delikatniejszej wokalnej odsłonie, chociaż i tak w zakończeniu mamy mocne ude-

Włoski kwartet z niewielkiego miasteczka w Piemoncie prezentuje na swym debiutanckim albumie pełen werwy heavy/ thrash metal. Wygląda przy tym na to, że na zdrowie wyszło im odczekanie aż pięciu lat pomiędzy pierwszą EP-ką a rzeczonym "Of Sinners And Madmen", bo nie ma pomiędzy tymi wydawnictwami żadnego porównania. Jeśli miałbym już przywoływać jakieś nazwy, mające przybliżyć stylistykę obraną przez Bridge Of Diod, to jako pierwszy nasuwa mi się Anthrax, przefiltrowany jednak przez rozliczne, bardziej tradycyjne wpływy. Dlatego thrash włoskiej ekipy jest urozmaicony, żywiołowy i wielowymiarowy: od typowej, wściekłej łupanki ("Drops Of Rain", "Bad Toy"), poprzez szybkie numery, ale zakorzenione raczej w speed metalu ("The Hammer"), aż do tradycyjnie metalowych ciosów (rozpędzony "Bullies From Hollywood", "The Cowboy's Law" z balladowym wstępem). Jest też ciekawostka, finałowy "Ignorance" - ostra jazda w stylu heavy/thrash, ale z bluesową kodą. Całość na solidne: (4). Wojciech Chamryk Bullet - Dust To Gold 2018 SPV/Steamhammer

No i jak tu nie lubić tej szwedzkiej ekipy, hołdującej najbardziej archetypowemu graniu spod znaku AC/DC, Accept, Priest czy Maiden? Goście są w dodatku najzupełniej normalni, a już umiłowanie do ubrań sprzed lat czy widoczna - nawet na okładce z ich słynnym już retro busem w roli głównej - fascynacja starymi pojazdami nader dobitnie do-

Amerykanie z Burning Shadows poznali na własnej skórze wady i zalety bycia zespołem niezależnym, bo przecież wydają swe płyty samodzielnie już od debiutanckiej EP-ki "The Darkest Winter". Zapewne ma to też niestety związek z faktem, że poprzednia ukazała się przed pięciu laty, a nagrany również wtedy album "Truth In Legend" został wydany dopiero w roku ubiegłym. Warto było jednak poczekać, ponieważ tych osiem utworów to kwintesencja amerykańskiego power i epickiego metalu. Nazwy jak Virgin Steele, Liege Lord, Manowar czy Iced Earth nasuwają się tu od razu, ale ich - znacznie młodsi sukcesorzy tchnąć w te klasyczne dźwięki nowego ducha. Dlatego surowość brzmienia, potęgę riffów i moc sekcji równoważą tu akcenty oszczędnie, ale jednak konsekwentnie wplatanych w poszczególne utwory melodii, nie brakuje też patetycznych zwolnień, partii chóralnych czy balladowych. Najefektowniej wypada to wszystko w opublikowanym już przez laty na EP-ce "The Last One To Fall", w którym Burning Shadows nie tylko konkretnie przyspieszają, Tom Davy jawi się niczym hybryda Sheltona i Barlowa, a gitarzyści dodają do tego trzy ogniste solówki oraz w najdłuższym jak dotąd utworze w dorobku grupy, 13-minutowym "Deathstone Rider", ale pozostała szóstka w niczym im nie ustępuje. (5) Wojciech Chamryk Cereus - Dystonia 2018 CeDeus

Usłyszałem o Cereus dzięki kompilacji "Cold Wind Is The Promise Of A Storm", a zawarty na niej utwór "Cassiopeia" był jednym z najciekawszych na


tej podwójnej składance. Na debiutancki album warszawskiego zespołu trzeba było jednak poczekać do wiosny tego roku, ale było warto. "Dystonia" to trwający ponad godzinę concept album, w warstwie słownej zainspirowany słynną maksymą Kartezjusza "Cogito ergo sum", traktujący o człowieku, który próbuje mierzyć się z różnymi problemami życia codziennego: walczy, szamocze się w bezsilności, aż rezygnuje, godząc się z losem, tak jak nieuleczalnie chorzy na dystonię. Tę ciekawą opowieść dopełnia równie interesująca muzyka, będąca wypadkową rocka progresywnego i postrocka, czymś na styku Tool, Riverside i Tides From Nebula. Mimo obecności w składzie klawiszowca poszczególne kompozycje oparte są na bazie gitary i basu, swoje robią też świetne partie perkusji: zarówno w mocarnie uderzającym "Cogito" jak i klimatycznym "Ocean" instrumentaliści potwierdzają, że czują się znakomicie w takim urozmaiconym, efektownie zaaranżowanym materiale. Utwory są w większości długie i rozbudowane, ale nie brakuje im też chwytliwości, tak jak choćby "Icarus" czy "Ergo". Muzycy generalnie przywiązują zresztą dużą wagę do nośnych, zapamiętywanych melodii, unikają też typowego przerostu formy nad treścią, nie epatując techniką: solówki pojawiają się więc z rzadka, ale w idealnie dopasowanych momentach, bo siłą "Dystonii" jest zwartość i siła przekazu. Oddzielna sprawa to głos i śpiew Michała Dąbrowskiego, bo to świetny, charyzmatyczny wokalista: mający w sobie zarówno coś z maniery Fisha ("Icarus"), potrafiący też sprawdzić się w mocniejszym ("Ocean"), jak i bardziej alternatywnym ujęciu ("Kraken King"). A całość "Dystonii" potwierdza, że rodzima scena progresywna zyskała kolejny, świetny zespół, który dzięki tej płycie błyskawicznie dołączył do jej czołówki. (5)

zrobić z niego użytek. Ale te mankamenty dałoby się przeboleć, jeśli ten minialbum wypełniałyby naprawdę dobre kompozycje. Tyle, że tu takowych nie uświadczymy. Nie ma tutaj ani jednego kawałka, który by się wyróżniał, miał jakiś charakterystyczny, łatwo zapamiętywalny riff, bądź refren, jakąś magię w sobie... Ni cholery. Niektóre zawarte tu utwory sprawiają wrażenie niedopracowanych szkiców. Nie wiem komu może się to podobać. Chyba tylko tym, którzy bezkrytycznie łykają wszystko, co wrzuca się do szufladki z napisem "epic metal". (2,5) Bartłomiej Kuczak

Bartłomiej Kuczak

Chevalier - Chapitre II EP Communic - Where Echoes Gather

2018 Self-Released

Po niezbyt udanym debiucie, nie oczekiwałem zbyt wiele od tego wydawnictwa, Choć uczciwie muszę przyznać, że lekka poprawa jest. I to właściwie w każdym aspekcie. Zacznijmy od brzmienia. Jest dużo czystsze, lepiej dopracowane, ale niezbyt wygładzone. Zachowuje wszystkie elementy charakterystyczne dla stylu. Wokal bardziej wysunięty na pierwszy plan robi duże lepsze wrażenie niż na poprzedniej płycie. Same kompozycje też sprawiają wrażenie bardziej dopracowanych, ot choćby taki "The Messenger". Utwór dość rozbudowany, ciekawie rozwijający się, nie pozbawiony zmian tempa i zabaw nastrojem. A że dalej mu brakuje czegoś, co ja nazywam przebojowością, to już inna kwestia. Tą znajdziemy we "Wrath Of Steel" będącym na razie najlepszym utworem w skromnym dorobku grupy. Wydawnictwo niczego nie urywa, ale postęp jak najbardziej jest. Nie ma się czego czepiać. Kolokwialnie mówiąc, może coś jeszcze z nich będzie. Czas pokaże. (3) Bartłomiej Kuczak

Wojciech Chamryk

Children Of The Reptile - The End 2018 Self-Released

Chevalier - A Call To Arms 2018 Gates Of Hell

Odpalam sobie album, następuje mroczna inwokacja i po niej pewien dziwnie znajomy motyw. Chwila zastanowienia i... eureka! Riff otwierający utwór "Under The Scepter" bardzo przypomina maidenowy "Alexander The Great". Czepiam się? Nie tym razem. Ten "zapożyczony" riff to jeden z najjaśniejszych punktów tej płyty. Nie przesadzam. Ciężko tu znaleźć jakiekolwiek zalety, za to wad całkiem sporo. Pierwsza z nich to brzmienie, garażowe, brudne i pozbawione jakiegokolwiek wyrazu i mocy. Powiem szczerze, słyszałem demówki nagrywane w domowych warunkach brzmiące znacznie lepiej. Druga sprawa to wokal. No cóż, Emma Gronqvist jakimś potencjałem dysponuje, ale chyba nie bardzo wie, jak

The Year 19XX". Ten drugi zagrany trochę pod bardzo wczesny Iron Maiden, czyli punkowego brudu, luzu i zadziorności mu nie brakuje. Jednak chłopaki nie zapominają, jaki gatunek muzyki uprawiają. Utwór "Cultist" zaczyna się sabbathowym riffem, po czym zgrabnie przechodzi w szybki rockendroll nie pozbawiony jednak złowieszczości. W kończącym całość "Halls Of The Skeleton King" znów słychać nuty The Misfits, a być może bardziej Danzig. Duch punkowych klimatów unosi się nad albumem od początku do końca. I dobrze, bo heavy metalowcy nie mogą zapominać o swoich korzeniach. (3,5)

Children Of The Reptile. Pod tą rubaszną nazwą kryje się kapela prezentująca dość ciekawe podejście do heavy metalu. Ekipa Ozziego Dardena mimo, iż na swej drugiej płycie stara się nawiązywać do klasyków gatunku, to jednak w ich muzyce ewidentnie słychać punk rockowe wpływy. Nie jest to absolutnie zarzut. Wręcz przeciwnie, bez punka nie byłoby przecież metalu (o czym spora część długowłosych zdaje się zapominać). Weźmy na przykład pierwszy utwór z brzegu, czyli "Maneater Mildred". Wpływy The Misfits wydają się tu być wyraźne zarówno biorąc pod uwagę stronę wokalną, jak i kompozycyjną. Podobnie sprawy się mają w kolejnych kawałkach tj. "Gravemaster" i "Ritual At The Saurian Circle". Bardziej metalowo robi się za to w rozbudowanym "Hour Of The Serpent" oraz "In

2017 AFM

Ponad sześć lat trzeba było czekać na piąty album Communic i jak dotąd była to najdłuższa przerwa wydawnicza w historii tej norweskiej formacji. Najważniejsze jednak, że Oddleif Stensland, Erik Mortensen i Tor-Atle Andersen - to też ciekawostka, bo grają w niezmienionym składzie już od kilkunastu lat - odchowali potomstwo, zmienili wydawcę i ukończyli w końcu kolejną płytę, a "Where Echoes Gather" trzyma poziom ich wcześniejszych wydawnictw. Communic wciąż gra progresywny metal najwyższej próby, a te ciągoty do tworzenia rozbudowanych, efektownych kompozycji zaowocowały na "Where Echoes Gather" aż trzema zestawami podwójnych utworów, z których każdy trwa 8-14 minut. Najbardziej urzekł mnie "The Claws Of The Sea (Part 1 - Journey Into The Source)"/ "The Claws Of The Sea (Part 2 - The First Moment)", bo najwięcej w nim wpływów klasycznego prog-rocka z lat 70., ale zdecydowanie mocniejsze "The Pulse of the Earth (Part 1 - The Magnetic Center)"/ "The Pulse of the Earth (Part 2 - Impact Of The Wave)" oraz "Where Echoes Gather (Part 1 - Beneath The Giant)"/ "Where Echoes Gather (Part 2 - The Underground Swine)" też mają klasę, szczególnie kiedy robi się szybciej. Zespół urozmaica też swój styl powerowymi ("Where History Lives") czy thrashowymi ("Black Flag Of Hate), co dodaje muzyce jeszcze większej intensywności, a na finał serwuje bonusy: trzy utwory koncertowe, w tym jeden w wersji akustycznej, co jest w przypadku Communic swoistym ewenementem. (5) Wojciech Chamryk

Crisix - Against the Odds 2018 Listenable

"Against the Odds" jest czwartym albumem hiszpańskiego Crisix. Dla mnie, to pierwszy kontakt z muzyką zespołu z Barcelony i Katalonii. Niech nikogo nie

zmylą zdjęcia zespołu, na których widać kolesia przypominającego aparycją Michała Szpaka... Ten facet może nie śpiewa tak uroczo, natomiast potrafi konkretnie się wydrzeć. Juan Baez, bo o nim mowa, jest ogromnym atutem tej kapeli... Łatwość, z jaką przechodzi od skrajnie wysokich wrzasków (pamiętacie okrzyk Tomka Arayi, na początku "Angel of Death"?), po wypruwany z płuc, prawie growling robi niesamowite wrażenie. Momentami jego śpiewanie może kojarzyć się z panem P. Anselmo. Dodajcie do tego ostrą, thrashową kopaninę i mamy niemal apokalipsę. Brzmi bardzo konkretnie i tak też wchodzi... Zadziwiające, jak pomimo agresji, przemyślana i poukładana jest ta muzyka. Chłopaki wiedzą, co robią i po co robią. Od pierwszego nabicia bębnów w "Get Out Of My Head" rozpoczynającego album, wiadomo, że będzie mocno, energetycznie i nietuzinkowo. Niby wszystko już zagrano w muzyce, a w thrash metalu tym bardziej... A jednak można tak zamieszać, że przynajmniej nie będzie nudno, żmudno i smutno. Crisix miesza starą szkołę, z nowoczesnym brzmieniem i dorzuca trochę od siebie. Świetna sekcja rytmiczna (Javi Carrion bębny, Dani Ramis - bas) prowadzi tę rozpędzoną machinę, w ramiona muzycznego szaleństwa. Słowa uznania również dla wioślarzy (Marc Busque i Albert Requena), gitary tną i sieką jak bogowie nakazali, a solówki porywają. Jest i coś dla fanów serii "Alien" (tego prawdziwego, wyłączając gniot "Covenant"). "Xenomorph Blood", to szybki strzał kwasem w twarz... do którego nakręcono skromny, ale moim zdaniem dobry klip. Prosty pomysł, prosty tekst, a jest moc i klimat. Bomba! Cały album gna, jak szalony... ale są też zmiany tempa, na jeszcze szybsze... lub trochę wolniejsze. Mamy też coś dla sympatyków "Gry o tron", czyli "North Remembers"... Z tekstu można się dowiedzieć, komu chłopaki kibicują. Jedno jest pewne: Winter is Coming! I Na koniec perełka w postaci coveru... "Hardwired", wiadomo kogo. Posłuchajcie, jak mogłaby brzmieć ta kompozycja, ba, cała płyta tamtych panów, gdyby mieli tyle energii i chęci, co hiszpańscy thrashersi... A, zapomniałbym o okładce... świetny pomysł na tatuaż. Sprawdźcie zresztą sami. I muzę i obrazek. (6) Jakub Czarnecki

Cult Of The Fox - By The Styx 2018 Iron Shield

Trochę dziwna nazwa dla zespołu, nie uważacie? W dodatku, gdy jeszcze przed odpaleniem płyty zobaczyłem tą okładkę narysowaną w bardzo charakterystycznym stylu, od razu moje skojarzenia poszły w stronę coraz popularniejszych ostatnio klimatów stoner/ doom (za którymi średnio przepadam). Jednak zawartość trzeciej, wydanej po pięciu latach przerwy płyty tego szwedzkiego zespołu jest zgoła inna. Pewnych nawiązań do doom metalu (wpływy ich rodaków z Candlemass) oczywiście się możemy doszukać, jednak większa część zawartości albumu odwołuje się do klasyki heavy metalu. Mamy galop sekcji rytmicznej, wspaniałe solówki oraz harmonie gitar. Z jednej

RECENZJE

157


strony grupa czerpie ze sprawdzonych wzorców, z drugiej zaś nie stroni od nowocześniejszych form, które pojawiają się przede wszystkim w produkcji. Warto zwrócić uwagę na wyraźnie słyszalny bas, który dodaje klimatu np. tytułowemu utworowi. Za to momentami gitary brzmią niestety zbyt gładko, co trochę odbiera albumowi potencjalnej mocy (za to odjąłem pół punkta od pierwotnej oceny). Same kawałki są utrzymane raczej w średnich tempach. Dobrymi przykładami mogą być "Siege From the Sky" czy mocno zainspirowany twórczością Judas Priest "Killing The Black Dog". W "Riddle Of Steel" słyszymy za to refren w stylu Running Wild. Natomiast "Nightmaster" i "Bones Alley" to kolejne przykłady, który dobitnie pokazują jak bardzo duży wpływ na współczesny heavy metal ma ekipa dowodzona przez Marka "The Sharka" Sheltona. Nieco przebojowego potencja Cult Of The Fox nie bawi się w przesadnie rozbudowane formy. Tylko dwa spośród jedenastu utworów trwają ponad cztery minuty. Mimo to szybkich killerów, z wyjątkiem "A Warrior Revorn" (który w pewnym momencie i tak zwalnia) tu nie uświadczymy. Płyta warta polecenia każdemu miłośnikowi heavy z lat 80-tych. (4,5) Bartłomiej Kuczak

Dark Avenger - The Beloved Bones: Hell 2017 Rockshots

Brazylijski Dark Avenger to zespół grający tą odmianę power metalu, która niestety dla mojej skromnej osoby jest bardzo ciężko strawna. Przesadne nagro-madzenie dziwnie brzmiących chórów, jakichś pseudo symfonicznych wstawek, bardzo specyficznie brzmiących riffów oraz komicznych (tutaj komizm akurat jest niezamierzonym elementem i skutkiem ubocznym) eksperymentów wokalnych. W założeniu wszystko to miało być ambitne i niby progresywne, jednak ostateczny efekt jest dokładnie odwrotny do pierwotnych zamierzeń. Żeby jeszcze to było ozdobione jakimiś ładnymi chwytliwymi melodiami, chwytliwymi refrenami, solówkami, które pozwalałyby na zapamiętanie choćby pojedynczych utworów. Ale skąd! Wszystko to sprawia wrażenie jakiegoś fałszowania zrobionego na siłę. Dla mnie przejście przez ten album za jednym przesłuchaniem było rzeczą nie osiągalną. Musiałem go sobie dawkować w małych ilościach, gdyż dłuższe obcowanie z twórczością Dark Avenger wywołuje u mnie ogromne bóle głowy. Ktoś pewnie w tym momencie ma ochotę zapytać, czy ta płyta ma jakieś plusy. Owszem, jeden można znaleźć. Jest nim zamykająca płytę symfoniczna ballada "The Shadow Falls". A jeśli ballada jest najlepszym (w tym wypadku jedynym dobrym) utworem na albumie, to na pewno dobrze o takiej płycie nie świadczy. (3) Bartłomiej Kuczak Dautha - Brethren of the Black Soil 2018 Ván

Późna zima. Za oknem mrok. Jadę do

158

RECENZJE

pracy. Wiozący mnie autobus grzęźnie w korku w podkarpackiej Boguchwale. Postanawiam na chwilę odłożyć komputer i uprzyjemnić sobie czas słuchając debiutu Dautha. Płyta dobiega końca po godzinie - akurat w momencie, gdy ruch zostaje wznowiony. Nie wracam już jednak do poprzedniego zajęcia. Słucham "Brethren of the Black Soil" znowu, i znowu, i znowu. Oto, jak wyglądał mój pierwszy kontakt z muzyką Szwedów. Nie wiem, czy specyficzne okoliczności, w jakich ją poznałem, miały wpływ na moje oczarowanie ich debiutem, ale jest ono faktem. Dawno już nie słyszałem tak fenomenalnej, stricte "nocnej" płyty! Piszę "nocnej", bo największym jej atrybutem nie są riffy, solówki, czy melodie, lecz unikalna, niepowtarzalnie gęsta atmosfera, którą otaczający nas mrok wybornie uwypukla. "Brethren of the Black Soil" jest przy tym niesłychanie teatralna, choć jest to teatr kojarzony z obrzędami pogrzebowym. Jest ponuro, jest tajemniczo, jest dostojnie. Nie spotkałem się z taką muzyką od czasu świetnego debiutu Griftegyrd z 2009 roku, za który… odpowiada ten sam natchniony człowiek, czyli Ola Blomkvist. No i wszystko jasne! Jego wrażliwość wyraźnie zaznaczyła się także na tej płycie, a takie perły, jak "The Children's Crusade" lub tytułowa "Brethren of the Black Soil", pokazują, że absolutnie należy on do doomowej ekstraklasy. Tak więc, jeżeli swego czasu daliście się uwieść niesłychanemu urokowi Griftegyrd - Dautha jest dla Was. Jeżeli chcecie posłuchać wypadkowej Candlemass i My Dying Bride - Dautha jest również dla Was. Jeżeli lubicie świetną, klimatyczną, oryginalną muzykę - sami wiecie, sięgnijcie po Dautha! (6) Adam Nowakowski

napięcie partią instrumentalną. Ten kawałek jest jednym z tych, które wpadają w ucho i trudno się od nich uwolnić. W "One for the Moon" stanowczo za dużo syntezatorów, które wręcz zagłuszają wokalistkę. Kolejny utwór "For I am Music" też funduje nam ich solidną dawkę, chociaż przynajmniej są one rozsądniej rozłożone. Pozytywnym zaskoczeniem jest kawałek "Set the Night on Fire" - piękna ballada, w której w końcu możemy usłyszeć piękny podkład pianina i pełnię wokalu Briony. Zdecydowanie utwór należy do czołówki najlepszych z płyty, szczególnie ze względu na wzruszający i emocjonalny refren. Po tym odpoczynku kapela funduje nam energetyczną piosenkę "The Six Steps", stanowiącą melanż elektroniki z ostrym brzmieniem gitar. Prawdziwy koktajl mocy - numer jeden na płycie! Dopiero tutaj Briony w pełni ujawnia swój wokalny potencjał. Również w "Someone's Calling Me" wokalistka pokazuje, że umie uderzyć w wysokie tony. "Home" urzeka elektronicznym wstępem i hipnotyzującą partią wokalną, a w "Invasion" zgodnie z tytułem faktycznie słyszymy dźwięki nawołujące do walki świetnie pracuje tu perkusja. To chyba najszybszy i najbardziej dynamiczny utwór na płycie. Ostatnie trzy utwory na albumie "The Evolving Science of Self" to "When the Nightingale Sings", "I Will" i "Onward". Pierwszy z nich to kolejna porcja fundowanych nam przez Briony emocji i wzruszeń, drugi to króciutka eteryczna ballada, a ostatni, zamykający krążek kawałek pozostawia na słuchaczach ogólne pozytywne wrażenie. Szczególne uznanie dla klawiszowca, który świetnie zgrywa się w nim z wokalem i gitarami, tworząc prawdziwą magię. "The Evolving Science of Self" to album udany, chociaż trochę przesycony elektroniką i syntezatorami. Momentami faktycznie są one potrzebne, czasami jednak po prostu męczą słuchacza. Briony Featon pokazuje jednak, że ma kawał głosu, a w każdym utworze znajdujemy coś ciekawego i oryginalnego (momentami wręcz kosmicznego). Po czwartym krążku spodziewałbym się jednak od Dead of Night nieco więcej wyczucia - mam nadzieję, że piąty będzie co najmniej na piątkę. (4,5) Marek Teler

Dead Of Night - The Evolving Science of Self 2018 Pride & Joy Music

Desolation Angels - King 2018 Dissonance

"The Evolving Science of Self" to czwarty album brytyjskiej grupy Dead of Night, który ukazał się 23 marca 2018r. nakładem Pride & Joy Music. Grająca metal symfoniczny kapela prezentuje w nim dwanaście nowych utworów, które przykuwają uwagę oryginalnymi rozwiązaniami muzycznymi i dobrym wokalem Briony Featon. Niestety zespół nie zdołał uniknąć kilku mankamentów. Pierwszy kawałek "Here Come the Metal Men" zaczyna się czymś na kształt komunikatu "Houston, mamy problem", jednak szybko przechodzi w charakterystyczną metalową nutę. Utwór ma całkiem ciekawe efekty dźwiękowe i poza z lekka prymitywnym refrenem praktycznie trudno jest mu coś zarzucić. "Seraphim" zaczyna się z kolei złożoną i stopniowo budującą

Poprzedni album Desolation Angels, "While The Flame Still Burns" ukazał się, bagatela!, w roku 1990 i to tylko na kasecie, co z automatu skazało go na undergroundowy status. Wcześniej zresztą ta brytyjska formacja też przędła dość cienko, wydając samodzielnie LP "Desolation Angels", który trafił do najbardziej oddanych fanów NWOB HM. Grupa wytrwała w podziemiu dość długo, funkcjonując aż do połowy lat 90., a reaktywowała się przed sześciu laty, czego efektem jest trzeci longplay "King", wydany latem ubiegłego roku. To zarazem pierwsza płyta zespołu z udziałem nowego wokalisty i chociaż nie zamierzam ukrywać, że Desolation Angels to dla mnie przede wszystkim głos Dave'a Walla, to jednak Paul Tay-

lor (ex Elixir, Midnight Messiah) robi na "King" świetną robotę. Mamy tu dziewięć utworów, w większości archetypowo oldschoolowych i na wskroś brytyjskich, brzmiących tak, jakby powstały gdzieś w pierwszej połowie lat 80. ubiegłego wieku i przypominających dzięki czemu zasłynęła wtedy Nowa Fala Brytyjskiego Metalu. Weźmy taki "Another Turn Of The Screw": dynamika ożeniona z melodią, wysoki, zadziorny głos, chwytliwy refren, efektowne partie gitarowych filarów zespołu od 1981 roku, czyli Keitha Sharpa i Robina Branchera - noga mimowolnie zaczyna wybijać rytm. W surowszej postaci powtarza te patenty uderzeniowy "Hellfire", dla mnie najlepszy numer na tej płycie, jest też power ballada "Devil Sent" i "Doomsday", ciężarowiec w stylu moc Black Sabbath spotyka się z pędem NWOBHM, a to nie jedyne atuty tej udanej płyty. (4,5) Wojciech Chamryk

DGM - Passing Stages: Live in Milan and Atlanta 2017 Frontiers

Zbliżające się ćwierćwiecze zespołu DGM uczcili koncertowym wydawnictwem, pierwszym tak obszernym 2CD/DVD - w historii tej włoskiej grupy. Progresywny metal to stylistyka wymarzona do koncertowych wykonań, szczególnie jeśli zespół nie trzyma się sztywno studyjnych aranżacji, a muzycy potrafią i chcą improwizować. A tak właśnie było na obu uwiecznionych na tym albumie koncertach w Mediolanie (Frontiers Metal Festival, rok 2016) oraz w Atlancie (ProgPower Festival 2014), żeby zaś było ciekawiej, to podczas pierwszego z nich grupa promowała swój najnowszy krążek "The Passage", zaś w Ameryce prezentowała utwory z wcześniejszych albumów "Frame" i "Momentum". Setlista jest więc dość urozmaicona, to wręcz the best of DGM z ostatnich 10 lat. Występy festiwalowe, tak więc dość zwarte, od niespełna godziny do 65 minut, co doskonale wpływa na spójność materiału. Szczególne wrażenie robią oczywiście te najdłuższe, najbardziej urozmaicone kompozycje, z solowymi pojedynkami gitarzysty i klawiszowca, nawiązujące do najlepszych tradycji progresywnego grania spod znaku Dream Theater czy Symphony X. DGM potrafią też jednak zaskoczyć, proponując choćby krótką balladę tylko z głosem Marco Basile i fortepianem Emanuele Casali' ego, by na drugim krążku przyłoić w "Chaos" ostro, w iście thrashowym wydaniu, co jeszcze bardziej urozmaica, i tak już przecież nad wyraz efektowną, całość. Płyta DVD zawiera materiał z obu w/w koncertów, jednak do recenzji dostaliśmy tylko materiał audio. (5) Wojciech Chamryk Dokken - Return To The East Live (2016) 2018 Frontiers

Najlepszy skład Dokken przed dwoma laty zszedł się na chwilę ponownie i zagrał na Loud Park Festival w Japonii, a niniejszy album jest zapisem tego wyda-


rzenia. Do Dona Dokkena i Micka Browna dołączyli więc George Lynch i Jeff Pilson, ale czy dzięki temu zabiegowi wróciła magia lat 80.? Niekoniecznie. Bo jak zespół wymiata jak należy, a Lynch nadal czaruje solówkami najwyższej próby, to 63-letni wówczas Dokken najwyraźniej nie daje już rady wokalnie, będąc cieniem samego siebie. Program koncertu jest oczywiście świetny, bo to w większości numery z pierwszych i najlepszych płyt zespołu, ale jeśli ktoś chce posłuchać "Kiss Of Death", "Breakin' The Chains", "Into The Fire", "Dream Warriors", "Tooth And Nail", "Alone Again" czy "In My Dreams" naprawdę porywająco zagranych live w Japonii przez ten właśnie skład, powinien sięgnąć po podwójny longplay "Beast From The East" sprzed 30 lat - nawiasem mówiąc nawet okładka "Return To The East Live (2016)" jest ściągnięta z tego wydawnictwa. Mamy tu też trzy dodatki: płytę otwiera nowy utwór studyjny "It's Another Day" - udany, ale nie mający jednak startu do klasycznych dokonań Dokken z lat 80., a na koniec dostajemy "Heaven Sent" i "Will The Sun Rise" w wersjach akustycznych. Całość jednak zaledwie na: (3).

talowe brzmienie. Chciałem więcej Víctora i mam - "Erin Go Bragh" to praktycznie popis jego wokalnych umiejętności. Nie tylko jego, bo gitary i perkusja również dają do pieca w tym najmocniejszym kawałku na krążku. W "Windlike" wraca Rita, jakby ze zdwojoną siłą, bo jej wokal po prostu miażdży. "Two Roses" okazuje się zaś balladą, w którym panna Jiménez pokazuje swe delikatne oblicze. Szkoda, że Víctor tylko akompaniuje i nie możemy usłyszeć go w balladowym wydaniu… Ciekawą propozycją jest "Hymn to the Ravenlord" - rozbudowana, ponad 6-minutowa kompozycja, urzekająca swą podniosłością i bogatą orkiestracją. Kapela wykazała się tu naprawdę dużą kreatywnością i wyczuciem muzycznej estetyki. Świetny kawałek! Album zamykają utwory "When a Dream Says Farewell" i "A Fool's Tarantella". Obydwa należą do Víctora i jego niezwykłej wokalnej skali, chociaż w drugim świetnie współbrzmi z nieodbiegającą od niego kunsztem Ritą. Pozostaje lekki niedosyt, że dopiero na końcu pokazują, jak dobrym są duetem. Krążek "Lust for Wonder" grupy Döxa to album dobry i dopracowany, chociaż momentami wydaje się nie do końca spójny gatunkowo. Można to jednak postrzegać jako jego wadę lub zaletę kapela pokazuje, że się nie ogranicza. Liczyłem też na trochę większą wokalną współpracę między Ritą i Víctorem. "Lust for Wonder" to płyta piątkowa, ale mam nadzieję, że z nową wokalistką Vanessą Marín zespół stworzy coś jeszcze lepszego i zasłuży na szóstkę. (5)

nio skupienia i uwagi. Jest jednak to pewien pozór, bowiem kompozycje wcale nie są takie proste, partie instrumentalne zagrane są z kunsztem, a aranżacje mogą zdziwić swoim bogactwem. No i to co przemawia najbardziej to melodie, ciekawe, chwytliwe, uciekające z pod topora banału. Muzyka niesie także pewien patetyczny klimat. Nie inaczej jest z produkcją i brzmieniem. Ogólnie album muzycznie prezentuje się bardzo solidnie, melodyjnie oraz dość potężnie. Zauważalna jest zmiana wokalu. Na tą chwilę za mikrofonem stoi i śpiewa niejaki Mikael Salo, który ma nielichy głos jak na melodyjny power metal, acz nie pozbawiony jest ciepła i klimatu. Dość często wspomaga go Björn "Speed" Strid z Soilwork. Jednak to nie jedyni goście, którzy pomagają Mikaelowi, bowiem w utworze "Nuku Vaan" usłyszymy Elise de Boer, a w "No Fear" Pieta Sielcka. Zresztą Piet z Björnem oraz z Janem Eckertem, a także z innymi muzykami udzielają się także w chórkach. Ci co sięgną po "Are You Not Entertained?" nie będą rozczarowani, jak wspominałem dobrze się słucha tego albumu, ale nie sądzę aby porwał większość swoich odbiorców. (4)

przemawia zresztą nie tylko samo brzmienie ale też harmonie gitarowe, choćby w "Procession of Witches". Za ich pozawyspiarskimi inspiracjami przemawiają zaś takie numery jak "Edge of a Dream" czy "Pride of Ruin", których nie powstydziłby się młody Jacobs Dream. W orbicie inspiracji zespołu kręcą się opowiadania SF. Niech nie zaskoczy Was "futurystyczny" numer o tytule "2019". Nie dość, że powstał w 2015 roku, to jeszcze opowiada o świecie "Łowcy Androidów". Co ciekawe, mimo odruchwych skojarzeń - debiut Brytyjczyków to garść tradycyjnych numerów w duchu "oldskulowego" metalu, jednak nie popadającego w kicz. Nie jest to ani kopia Skull Fist ani starego Steel Winga. (4)

\m/\m/

Katarzyna "Strati" Mikosz

Marek Teler

Wojciech Chamryk

Eldritch - Cracksleep Elvellon - Until Dawn

2018 Scarlet

Dyecrest - Are You Not Entertained? 2018 Inverse

Döxa - Lust for Wonder 2017 Pitch Black

Döxa to hiszpański zespół metalowy z Madrytu z bogatą historią w tle. Założony w 2007r. projekt rozpadł się po czterech latach, aby po roku znów się odrodzić. Na pierwsze koncerty grupy trzeba było jednak poczekać aż do 2017r. 29 września 2017r. ukazał się ich trzeci album "Lust for Wonder", na którym możemy usłyszeć dwanaście nowych kawałków w klimacie power i symphonic metalu. Płyta rozpoczyna się dynamicznym "A Game of You", w którym w uszy rzuca się przede wszystkim efektowne gitarowe solo. Na albumie słyszymy jeszcze poprzednią wokalistkę grupy - Ritę Jiménez, prezentującą naprawdę kawał dobrego żeńskiego wokalu. Prawdziwie błyszczy jednak dopiero w "Annabel Lee", gdzie jej głos na tle bogatych orkiestracji brzmi magicznie i hipnotyzująco. Z kolei "The Spring in You" i "Creole" pokazują nam, że Rita potrafi też odnaleźć się w nieco mocniejszym wydaniu, łącząc melodyczną słodycz z drapieżną goryczką. W "Creole" możemy też w końcu usłyszeć ostry męski wokal w wykonaniu Víctora Fernándeza. "The Stormseller" najbardziej przykuwa uwagę chwytliwym refrenem, a "Queen of Spades" zwalającymi z nóg gitarowymi riffami i świetnym głosem Víctora, stanowczo za mało wykorzystanym na krążku. Ten kawałek zmienia na chwilę tor płyty, która zdecydowanie przechodzi w power me-

Historia fińskiego Dyecrest sięga roku 1993 roku. Wtedy to muzycy działali pod nazwą Fairytale, w 2001 roku zmienili ją na Dyecast, aby po dwóch latach przyjąć tą, pod którą ich znamy. W 2003 roku kapela wzięła również udział w konkursie Young Metal Gods. Zapewniło im to kontrakt na dwie płyty z Noise/Sanctuary Records, który kontynuowano z sukcesorami wspomnianych wytwórni, Dockyard 1 Records. Wtedy światło dzienne ujrzały krążki "The Way of Pain" (2004) i "This Is My World" (2005). Rozwiązanie działalności zespołu nastąpiło w 2008 roku. Oficjalny powrót nastąpił w 2013r., ale chyba nikt o tym nie wiedział, ewentualnie była to garstka najbliższych przyjaciół. W takiej sytuacji nikogo nie powinno dziwić, że informacja o wypuszczeniu przez zespół nowego albumu mocno mnie zaskoczyła. Trzynaście lat od wydania poprzedniego wydawnictwa to sporo czasu, więc trudno pamiętać co było na wspomnianych pierwszych płytach. Niemniej po kilku przesłuchaniach "Are You Not Entertained?", można przypuszczać, że muzyka zbyt mocno nie zmieniła się. Finowie zaprezentowali melodyjny power metal z heavy metalowymi oraz progresywnymi dodatkami. Bywają również motywy z bardziej nowoczesnymi wpływami. Powiedzmy coś pomiędzy Pretty Maids, Evergrey a Sentenced. Muzyki słucha się z przyjemnością, nie obciążając zbyt-

Poprawność jest obecnie w cenie, ale wciąż nie za bardzo sprawdza się w dziedzinach artystycznych, bowiem od dzieł sztuki oczekujemy czegoś więcej niż okupowanie bezpiecznych pozycji: jakiegoś zaskoczenia, przebłysku geniuszu. Tymczasem najnowszy, już jedenasty, album Eldritch nie zaskakuje niczym, będąc dowodem totalnego skostnienia Włochów w power metalowej/ quasi progresywnej konwencji. Umiejętności i warsztat nie zawsze wystarczają, czego dowodów mamy na "Cracksleep" aż nadto. Schematy, schematy, schematy i niewiele więcej - z każdym kolejnym utworem można tu doskonalić, i to bez pudła, umiejętność przewidywania ich dalszego ciągu, co nie za dobrze świadczy o ich twórcach. Bridge? Jest. Po kolejnym refrenie obowiązkowe solo? Owszem, z tym, że akurat solowe partie obu gitarzystów są najjaśniejszym punktem większości utworów - Mike Varney (Shrapnel Records) byłby pewnie zachwycony. Trudno jednak słuchać 5-6 minutowych, w większości nijakich numerów dla wirtuozowskich popisów, tym bardziej, że brzmienie "Cracksleep" też jest na miarę XXI-wiecznej poprawności: syntetyczne i bez mocy. (2) za nieliczne przebłyski, jak "Silent Corner", reszta do szybkiego zapomnienia. Wojciech Chamryk Eliminator - Last Horizon 2018 Dissonance

Brytyjczycy przez swoją nazwę brani już byli za cover-band ZZ Top i oczywiście za zespół grający thrash. Niech Was nazwa nie zmyli, to klasyczny, tradycyjny metal z brytyjskim brzmieniem i kompozycjami w stylu tradycyjnego amerykańskiego czy europejskiego-kontynentalnego heavy. Za ich pochodzeniem

2018 Reaper

Elvellon to młody zespół symphonic metalowy z Westfalii, który właśnie wydał swój debiutancki krążek "Until Dawn". Na płycie znajduje się dwanaście kawałków, część znanych już z wydanej w 2015r. EP-ki "Spellbound", a promuje go mroczny i energetyczny utwór "The Puppeteer". Obok pozostałych piosenek również jednak nie można przejść obojętnie. Album otwiera tytułowy utwór z EP-ki, czyli eteryczny "Spellbound", w którym pełen mocy i emocji wokal Nele Messerschmidt wprowadza nas niejako w magiczny świat. Delikatne brzmienie gitar przeplata się z dźwiękami bębnów, dając efekt pompatyczności. Całość wieńczy bicie dzwonów, z którego płynnie przechodzimy do "Oraculum". Tu z podniosłą partią chóru wchodzą ostre gitarowe riffy, a Nele pokazuje pazurki. Kawałek jest niezwykle dynamiczny i rytmiczny, zdecydowanie wpadający w ucho. "Silence from the Deep" podtrzymuje pozytywne wrażenie, łącząc cechy dwóch poprzednich kawałków: magiczny wokal i moc gitar, przypieczętowaną świetnym solo. Promujący album "The Puppeteer" zaczyna się rozbudowaną, energetyczną partią perkusji i gitar. To świetny wybór na singiel utwór najostrzejszy z całego albumu, a zarazem najbardziej eksponujący szeroką wokalną skalę Nele. Instrumentaliści również dają tu nieźle do pieca i zasługują na ogromne brawa - jest efekciarsko, ale nie do przesady. Następujące po tym energetycznym koktajlu dzwoneczki w "Fallen Into a Dream" zwiastują chwilę odpoczynku, chociaż to tylko złudzenie. Kawałek rozpędza się, potem zwalnia, by za moment znów dać czadu - prawie osiem minut rozbudowanych aranżacji i muzycznych zaskoczeń. Każdy instrument korzysta tu z okazji, by dać z siebie wszystko. Po czymś

RECENZJE

159


takim przydatny jest orientalno-folkowy instrumentalny przerywnik w postaci "Of Winds and Sand". Klimat orientu zachowany jest w kawałku "King of Thieves", lecz już w znacznie dynamiczniejszym wydaniu. Tytułowy "Until Dawn" zachwyca nas chwytliwym refrenem i zjawiskową partią keyboardu, w "Dead-End Alley" mocnym punktem jest wokal Nele w demonicznym wydaniu, zaś "Shore to Aeon" okazuje się przyjemną i klimatyczną akustyczną balladą. Może trochę przydługą, ale na szczęście mocniejsze uderzenie na końcu nas rozbudza. Krążek zamykają utwory "Born From Hope" i "Dreamcatcher". Obydwa w podobnym klimacie: pełne emocji i energii, z wyraźnie zaznaczającą się perkusją i charakterystycznymi gitarowymi riffami (w "Dreamcatcher" mamy też ciekawe efekty dźwiękowe). Doskonały finisz, wieńczący naprawdę dobre dzieło! Album "Until Dawn" to dla grupy Elvellon debiut w wielkim stylu. Widać, że poszczególne piosenki są dopracowane, przemyślane, a przede wszystkim znakomicie zrealizowane. Nele Messerschmidt wyrasta na godną następczynię Tarji, zresztą w samym krążku czuć inspirację albumami Nightwish "Century Child" i "Once". Jeśli zaś z rozrzewnieniem wspominacie Nightwish z dawnych lat, nie powinniście przejść wokół Elvellon obojętnie. (5,5) Marek Teler

Emerald - Voice Of The Silent 2017 Metal On Metal

Dawno, dawno temu (bo jakieś 30 lat) temu w kraju położonym poniżej poziomu morza istniał sobie zespół o dość popularnej w metalowym światku nazwie, mianowicie Emerald. Kapela na kilkanaście lat zawiesiła działalność, jednak postanowiła powrócić do świata żywych. Efektem tego powrotu jest album "Voice Of The Silent". Czerpie on z najlepszych wzorców nurtu NWOB HM przypominające wczesne albumy Saxon oraz Diamond Head. Słychać je już w pierwszych utworach "Mechanical Wars" czy "Behind My Walls". Utwót "The Passion Rminded" zaczyna się dość drażniącym riffem (podobny efekt zastosowano w rockendrollowym "To The Bone") oraz chóralnym zaśpiewem. Na tego typu wydawnictwie nie może zabraknąć ballad, nie zabrakło ich także na drugim albumie Holendrów. Pierwszą z nich jest "Train Of Disbelief". Utwór ładny, trzymający w napięciu mimo swej schematyczności. Klimatem i sposobem śpiewania przypomina podobne utwory z repertuaru Dio. Pasowałaby idealnie na zakończenie płyty. Zdecydowanie bardziej niż drugi balladowy kawałek "Rhymes Of Robin Hood". Na koniec zresztą piosenka o bohaterze z lasu Sherwood zmienia się w szybki kawałek z lawiną solówek. Nie jest to album, który by się czymś szczególnym, wyróżniał, ale warto posłuchać. (4) Bartłomiej Kuczak Empiresfall - A Piece to the Blind 2018 Iron Shield

Są takie thrashmetalowe albumy, które mają na początku jakieś instrumentalne

160

RECENZJE

to album dobry, choć nie wybitny (3.8) Jacek Woźniak

wejście. Jakaś tam minutowa suita instrumentalna. Chociażby na albumach takich jak "By Inheritance" Artillery czy "Dreamweaver" Sabbat. LP niemieckiego Empiresfall również ją posiada, zatytułowaną "The Descendant". Przechodzi ona płynnie do pierwszego kawałka, "Betrayers". Z wstępu już mogliście się dowiedzieć, że będziemy mówić o tym gatunku muzycznym. Ów album muzyczny dość trzyma się tego gatunku muzycznego. Trzyma się również tej, politycznej tematyki. Jest również nagrany w tych tempach. Jest to po prostu polityczny thrash metal. Jest wykonany (prawie…) dokładnie tak, jak powinien być przeciętny przedstawiciel tego gatunku - bliskie słuchaczowi, choć mające znaczenie problemy poruszane przez teksty, proste, chwytliwe motywy i nie do końca dopracowane brzmienie, które faworyzuje gitary i wokal. Warto tu odnotować naprawdę dobre motywy, chociażby z początku "Blood From The Sky". Z drugiej strony mamy ten wokal. Dość monotonny, basowy, bez zacięcia, bez dosadnego wkurwienia (przynajmniej brzmienie tego nie uwydatnia). Jakbym trochę słuchał kogoś kto sobie parzy herbatę, opowiadając ze znudzeniem młodszemu jak unikać sparzenia liści i namawiając na picie go bez cukru. No może przesadzam - jednak inżynier dźwięku przy wokalach tego nie zrobił i ktoś to musi robić. Więc wypadło na mnie. Wokalom trochę brakuje dynamiki (no dobra, muszę tutaj powiedzieć, że "Bloodshed And Chaos" aż tak nie cierpi z tego powodu). Jednak ten brak nadrabia z nawiązką sekcja rytmiczna i prowadząca. "Dobra, podaj mi tera od kogo zgapiają, bo w końcu thrash hehe, muszą zgapiać". No cóż, jeśli miałbym napisać, jak to brzmi, opierając się na istniejących zespołach, to riffy mi trochę brzmią jak pierwsze Heathen. Poza tym trochę pierwszej Metalliki, Kreatora czy Venom. Nie wiem czy ja mam coś z tym Venom, czy "Bloodshed And Chaos" po prostu brzmi jak pożyczony z brytyjskiej sceny. Jak wcześniej napisałem, są chwytliwe motywy, jednak zdarzają się te gorsze. Świetnym przykładem jest tutaj utwór tytułowy, gdzie pierwsza minuta jest dość średnia, jednak przepoczwarza się w naprawdę fajną, melodyczną, przyjemną kompozycję. Teksty. Polityka, społeczeństwo, to samo… ale trochę rozumiem ten trend. Wielu osobom może się wydawać, że społeczeństwo (zachodnie w tym wypadku) stoi w stagnacji, bądź nawet zmierza ku gorszemu. Przez to młodzi i starsi twórcy koncentrują się na problemach natury społecznej i filozoficznej, jak w tym wypadku opisując między innymi kontekst ruchów społecznych ("Betrayers"), zawieruchy wojennej ("Blood From The Sky" czy "Bloodshed And Chaos") lub konkurowania ("Enemy Of Mine"). Motywy te nie są nowe, można by spokojnie wymienić pięć zespołów, które poruszały tą tematykę na swoich albumach wydanych w 2018 roku i myślę, że znajdą się utwory mające lepszą warstwę liryczną niż ta, która występuje na "A Piece To The Blind". Warto odnotować, że autor tekstów używa pierwszej osoby w swoich tekstach (co widać w tytule "Enemy Of Mine"). Myślę że jest

Europe - Walk The Earth 2017 Hell And Back

Epica - Epica vs. Attack on Titan Songs 2018 Nuclear Blast

Kiedy ikony metalu symfonicznego biorą na warsztat jedno z najpopularniejszych japońskich anime, nie ulega wątpliwości, że wyjdzie z tego coś niesamowitego. Holenderski zespół Epica postanowił nagrać własne anglojęzyczne covery piosenek z "Attack on Titan", w oryginale śpiewanych przez japońską grupę Linked Horizon. Początkowo minialbum "Epica vs. Attack on Titan Songs" ukazał się tylko w Japonii - premiera odbyła się 20 grudnia 2017r. Tak dobrego krążka nie można było jednak rezerwować tylko dla Azjatów i dokładnie siedem miesięcy później odbyła się jego światowa premiera. Na płycie możemy co prawda usłyszeć tylko cztery kawałki: "Crimson Bow and Arrow", "Wings of Freedom", "If Inside These Walls Was a House" i "Dedicate Your Heart!" oraz ich wersje instrumentalne, ale i tak warto go kupić. Album otwiera pompatyczny "Crimson Bow and Arrow" z bębnami i chórami w tle. Wokal Simone Simons doskonale współbrzmi z ostrymi gitarowymi riffami i równie ostrym growlem Marka Jansena. Mimo podniosłości kawałka w głosie Simone czuć lekkość, a cała kapela zdaje się mieć z projektu niesamowitą frajdę. "Wings of Freedom" zaczyna się zaskakująco, nutą marsza bojowego, ale zaraz wchodzi w charakterystyczne dla Epiki mocne brzmienie. Na szczególną uwagę zasługują tu kunszt Ariëna van Weesenbeeka, który wprost wymiata na perkusji i mistrzowskie popisy Coena Janssena na keyboardzie, jak również niesamowite growle w wykonaniu męskiej części zespołu. Zdecydowanie najbogatszy muzycznie kawałek i chyba najlepszy z płyty. Po takim ładunku emocjonalnym tempo zwalnia w balladzie "If Inside These Walls Was A House", gdzie możemy usłyszeć pełnię pięknego wokalu Simone Simons. Fani zespołu wiedzą, że artystka jest mistrzynią ballad i oczywiście jak zwykle nas nie zawodzi. W samym środku utworu mamy jednak mocniejszy akcent, w którym każdy instrument może się wykazać. Krótką muzyczną podróż (nie licząc dołączonych instrumentali) kończy dynamiczny i motywujący "Dedicate Your Heart!", trochę podobny do "Wings of Freedom" pod względem aranżacji i bogactwa elementów. Minialbum "Epica vs. Attack on Titan Songs" pokazuje, że Epica po piętnastu latach na metalowej scenie nie traci na kreatywności i cały czas potrafi nas zaskakiwać. Przede wszystkim jednak słyszymy, że zespół nadal bawi się muzyką i czerpie przyjemność z jej tworzenia. My zaś czerpiemy radość z tego, że Simone Simons, Mark Jansen i reszta ekipy wykonała kawał dobrej roboty. (6) Marek Teler

Zapomnijcie o natapirowanych grzywach, kolorowych fatałaszkach i ociekających lukrem przebojach lat 80. Europe od momentu reaktywacji przed piętnastu laty z każdą kolejną płytą odchodzi od swego młodzieńczego wizerunku, a dojrzałość wieku przekłada się też na kolejne muzyczne dokonania szwedzkiej grupy. Jeśli więc ktoś polubił poprzedniego longplaya "War Of Kings", to najnowszy "Walk The Earth" też sprawi mu sporo radości, bo to płyta jeszcze lepsza. Czy to kwestia nagrywania tych udanych utworów w legendarnym Abbey Road, czy też tego, że panowie uwinęli się z ich rejestracją niewiarygodnie szybko, ale wszystko brzmi tu niczym w czasach największej świetności rocka: mocno, klarownie i po prostu szlachetnie. Już tytułowy opener dobitnie wskazuje, że Europe bliżej teraz do Deep Purple niż kiedykolwiek, a "The Siege" to już Purple do kwadratu, z tym, że zespół Blackmore'a i Lorda nigdy nie brzmiał tak potężnie, nie inspirował się też orientalnymi dokonaniami Led Zeppelin z połowy lat 70. "GTO" bliższy jest bardziej klasycznemu hard rockowi słynnych Brytyjczyków, podobnie jak "Election Day" (organy!) czy "Whenever You're Ready", nie brakuje też nawiązań do mocarnych numerów Black Sabbath, choćby w majestatycznym "Wolves". Jeszcze mocniejszy jest "Haze", jak dla mnie jeden z najlepszych utworów w dorobku odrodzonej formacji, a mamy tu jeszcze choćby najdłuższy i najbardziej progresywny "Turn To Dust" z organowym pasażem i wejściem niesamowitego sola Noruma, albo urokliwą piosenkę "Pictures" w stylu lat 60., w której Tempest brzmi niczym David Bowie, a zespół nawiązuje do bogactwa stylu The Beatles czy Queen. Całość więc na: (5). Wojciech Chamryk

Evil-Lyn - Disciple of Steel 2018 No Remorse

Kto pamięta He-Mana? Dla członków tej fińskiej formacji była to ulubiona kreskówkowa postać w dzieciństwie, do tego w późniejszych latach ochoczo zaliczona przez nich do grona najbardziej metalowych postaci filmów rysunkowych. Stąd nazwa i graficzna oprawa tej fińskiej formacji. Choć Finlandia kojarzy nam się raczej z sterylnym, szybkim bądź symfonicznym metalem, ukrywają się w niej też zupełnie inne zespoły. Debiut Evil-Lyn brzmi raczej jak zamerykanizowana wersja Grave Diggera czy momentami nawet starego Rage niż Stratovarius lub Sonata Arctica. Dlaczego amerykanizowana? Zespół stawiając na mocarne brzmienie sekcji rytmicznej próbuje zdaje się przywołać też


takie nazwy jak Brocas Helm czy wczesny Manowar. Brzmienie jest surowe, toporne, idealnie koresponduje z szorstkimi riffami i takimże wokalem. Teksty opiewają waleczne czyny i snują opowieści grozy. Do pierwszego numeru, tytułowego, grupa wypuściła nieformalny teledysk ilustrowany scenami z "Conana Barbarzyńcy". Ten gest dobitnie wskazał jak Evil-Lyn chce być kojarzony. Mimo toporności, trudno odmówić Finom wpadających w ucho kompozycji czy melodyjnych refrenów, które przez sposób śpiewania Lassego Heinonena wywołują dodatkowe skojarzenie z Wizard oraz Vhaldemar. Krążek jest zróżnicowany jeśli chodzi o tempo i poziom kawałków. Na tle całej płyty najlepiej wypadają potężne "Hellfire" czy tytułowy "Disciple of Steel". (3,5) Katarzyna "Strati" Mikosz

Evolucija - Hunt 2018 Pure Steel

Serbski zespół Evolucija z utalentowaną Ilaną Marinjes na wokalu zadebiutował na metalowej scenie w 2007r. Po wydaniu dwóch albumów w rodzimym języku kapela postanowiła przerzucić się na repertuar w języku angielskim i pod koniec marca 2018 r. wydała album "Hunt" z dziesięcioma nowymi kawałkami. Tradycyjnie w gotyckim stylu i średniowiecznym klimacie. Album otwiera energetyczny utwór "Hunt", w którym Ilana prezentuje swój mocny, lecz przyjemny głos z lekko zaznaczającym się wschodnim akcentem. Ciekawym elementem jest tu towarzyszący jej ostry męski wokal. W "A Rose With No Name" na szczególną uwagę zasługuje świetne gitarowe solo i intensywna praca perkusji, a w "Velvet Cage" zaskakują nas niezwykłe efekty dźwiękowe. Ten ostatni jest chyba najlepszym kawałkiem na płycie. W końcu Ilana pokazuje swój pełen wokalny potencjał, a gitary naprawdę dają do pieca. "Poet" to z kolei połączenie charakterystycznego gotyckiego wokalu z rockowym sznytem. W "Reflections on a Blade" zaznacza się solidna perkusyjna nawalanka w tle, która przyćmiewa nieco głos Ilany. Kawałek na tle poprzednich wypada dość średnio, chociaż nadal trzyma poziom i wpada w ucho. W "Portrait" wokal doskonale współgra z brzmieniem gitar, potęgując emocje, które wybuchają w refrenie. Ucho przykuwają tu również partie operowe w tle. "How I Wish" to ciekawa muzyczna propozycja, chociaż Ilana mogłaby dać więcej czadu - ostre gitary przyćmiewają ją w tym kawałku. Zdecydowanie więcej energii wokalistka pokazuje w "Lonely". "Remorse" pozytywnie zaskakuje dynamicznym instrumentalnym wprowadzeniem w power metalowym stylu i mocnym męskim wokalem w tle. Szkoda, że nie do końca wykorzystanym, bo w tym utworze Ilanie przydałoby się większe wsparcie. Całość zamyka utwór "Metamorphosis", który trzyma się ogólnej koncepcji płyty, lecz brakuje w nim jakiegoś elementu zaskoczenia. W "Hunt" Evolucija po raz pierwszy zmierzyła się z angielskim repertuarem, za co wokalistka Ilana Marinjes zasługuje na brawa za odwagę. Mam jednak wrażenie, że w repertu-

arze w rodzimym języku wypada znacznie lepiej. Na krążku niestety błyszczą przede wszystkim instrumenty, a jej wokal wyróżnia się zaledwie w kilku kawałkach. Liczę jednak na to, że w kolejnym albumach pokażą jeszcze, na co ich stać. (4)

oczywistym, ale jak wspominałem na początku recenzji, jednak aktualnie jest rzadko spotykane. Teraz muzycy Exlibris powinni wykonać kolejny dobry ruch, w postaci serii dobrych koncertów oraz następnej udanej płyty, a może nawet jeszcze lepszej. No, i nie powinni kazać czekać na nią kolejnych czterech lat. I tak aż do skutku, aż podbija całą power metalową scenę. (5)

Marek Teler

Exiled - Ghost In The Winter 2018 Killer Metal

Exiled to zespół, który istnieje od 1997 roku. Niestety nie mogę sobie przypomnieć, czy przez redakcję przewinęły się ich jakieś wcześniejsze wydawnictwa, tym bardziej nie pamiętam, czy ktoś od nas pisał ich recenzje. Na półce pod E też nie znalazłem albumów Exiled. Niemniej sam nazwa obiła się o uszy, a i przeświadczenie, że muzykę Amerykanów słyszałem kołatało się cały czas w głowie. Sam band niczego też nie ułatwił, bowiem minęło jedenaście lat od wydania ich poprzedniego krążka. Przez taki czas można zapomnieć o wielu sprawach, chociażby o szczegółach muzyki z pierwszych krążków tej kapeli "Exiled", "Fortune Tell Blood Sea" i "Blood Sea". Niemniej jestem przekonany, że na "Ghost In The Winter" znalazła się muzyka zbliżona do tego co muzycy tworzyli na początku kariery. A jej opis można zamknąć w słowie - US metal - czyli w ośmiu kompozycjach odnajdziemy tradycyjny heavy metal, power, speed, thrash itd. Rodowodu zaś możemy szukać w dokonaniach m.in. Agent Steel, Exciter, Oliver Magnum, Steel Prophet czy Tension. Wszystkie utwory napisano z wyczuciem, a wręcz z zachowaniem wszelkich kanonów. Wykonanie jest na niezłym poziomie, ale nie ma w nim fajerwerków, dzięki czemu muzyka zachowuje szorstkość, co w tym wypadku jest bardziej niż wskazane. Produkcja i brzmienie uzyskane w studiu jest zbliżone do lat osiemdziesiątych. Jednak największym atutem Amerykanów jest głos J, może nie jest w stanie konkurować z najlepszymi wokalistami amerykańskiego metalu i power metalu, ale ma na pewno swój charakter. To dzięki niemu Exiled może pokusić się o stwierdzenie, że ma swój oryginalny sznyt. Ogólnie "Ghost In The Winter" słucha się dobrze, nawet ma się ochotę na powtórki. Jednak współczesna scena proponuje wiele młodych i odrodzonych zespołów tego nurtu, na które można wskazać, że są dużo lepsze od Exiled. Z tego powodu jestem bardzo ciekaw czy muzycy są wstanie ponownie zaistnieć na tej scenie. Na pewno nie pomoże im kolejnych jedenaście lat milczenia. Mimo wszystko album ten może znaleźć pewne grono swoich zwolenników. (4) \m/\m/ Exlibris - Innertia 2018 Self-Released

Nowych wydawnictw z tzw. melodyjnego power metalu, których można przesłuchać bez większego problemu jest raczej niewiele. Do tych udanych można zaliczyć najnowszy album Exlibris "Innertia". Nie ma nic z tym wspólnego fakt, że byłem wyznaczony do napisania recenzji tej publikacji. Krążek słuchałem wielokrotnie z dużą przy-

jemnością i to bez jakiegokolwiek przymusu. Zespół nie odkrywa na nowo stylu, a raczej wykorzystuje i podkreśla wszystkie jego walory. Z tego powodu fan takiego grania odnajduje się na tym albumie bez najmniejszego problemu. Dodatkowo ich i tak bogata muzyka wzbogacona jest o elementy zbliżone do symfonicznego czy progresywnego metalu, tudzież do tradycyjnego heavy metalu, więc doznań jest bez liku. Pomocne są również same kompozycje, które choć różnorodne i wielowątkowe, zbudowane są tak aby nie psuć komfortu odsłuchu. Niewątpliwe efekt ten można było uzyskać dzięki świetnym umiejętnościom i technice muzyków. Uwagę głównie zwraca gitarzysta Daniel "Dani" Lechamański, który czaruje nas znakomitymi riffami, doskonałymi rytmicznymi dekoracjami, a oprócz tego raczy nas wyśmienitymi gitarowymi solami. Nie inaczej jest z klawiszowcem Piotrem "Voltanem" Sikorą. Przede wszystkim jego instrumenty nie trącą remizą, wiochą czy inną tandetą. Brzmią po prostu klasowo. Poza tym "Voltan" wykorzystuje ich przeróżne barwy, gdzie na uwagę zasługują organy, które dają taki staroszkolny smaczek. Obaj panowie zarazem unikają pułapki przekładania swego ego, umiejętności technicznych i wirtuozerii nad samą muzyką. Zresztą znakomicie ze sobą współpracują oraz współbrzmią, pracując nie tylko nad melodiami ale też nad złożonością kompozycji, balansują między mocą a wyciszeniem, innym razem zaś aranżują niby pojedynki, co dodaje jeszcze większej atrakcyjności muzyki. Sekcja niby podkreśla pulsacje muzyki, ale w praktyce to samodzielna machina i w dodatku skomplikowana, acz działająca bardzo precyzyjnie i z wyczuciem. Zupełnie inna historią jest tu nowy wokalista Riku Turunen. Jego szkoła wokalna wywodzi się z ostatnich dekad melodyjnego power metalu, jest swoisty, choć czasami jakieś tam skojarzenia budzi np. do Tobiasa Sammeta czy do Tony'ego Kakko. Niemniej, uważam, że dzięki niemu Exlibris wskoczył o przynajmniej jeden poziom wyżej. Ogónie jest zdecydowanie bardziej niż przyzwoitym narratorem muzyki tego zespołu. Domknięciem tej dobrej płyty jest brzmienie. I nie ważne gdzie nagrywali, ważniejsze jest talent osoby, która pracowała nad brzmieniem całego albumu. Nie jest to jeszcze coś na miarę Finnvox ale jest ono wyborne. Płyta promowana jest przebojowym "Incarnate". Do tego utworu nakręcono też teledysk. Jest to również moja ulubiona kompozycja, nie tylko ze względu na chwytliwość melodii ale również dla klimatycznego fragmenciku wplecionego na sam koniec kawałka. Kolejny utwór, który wpadł mi w uszy to "Amorphous"... ale generalnie każdy kawałek na tym krążku może być czyimś przebojem, dla melodii, dla progresji, dla klimatu itd. Tak jak pisałem muzyka na "Innertia" ma wszelkie walory melodyjnego power metalu, za które cenią ją fani. A także jest obecnie bardzo wyrazistym i jasnym punktem na tej scenie i to nie tylko na tej w Polsce. Znakomicie podtrzymuje dobre standardy tego stylu, co po tylu dekadach jego rozwoju wydaje się czymś

\m/\m/

Fabio Lione/Alessandro Conti - Lione/ Conti 2018 Frontiers

Frontiers Records to firma znana z zachęcania różnych artystów do łączenia swych sił w najróżniejszych projektach, ale czegoś takiego jak współpraca wokalistów dwóch różnych wcieleń Rhapsody pewnie nikt się za bardzo nie spodziewał. Tymczasem Fabio Lione (znany nie tylko z Rhapsody Of Fire, ale też Labirynth, Vision Divine czy teraz Angra) oraz Alessandro Conti (Luca Turilli's Rhapsody) nagrali bardzo interesującą płytę. Oczywiście jeśli ktoś nie przepada za współczesnym power metalem, to zawartość "Lione/Conti" na pewno go nie zachwyci, ale cała reszta na pewno nie pozostanie obojętna. Nie wiem też, dlaczego powyżej widnieją tylko dwa nazwiska - czyżby zdecydowały o tym względy komercyjne? - bo ogromny wkład wniósł tu gitarzysta DGM Simone Mularoni, ale najwidoczniej zgodził się być tym razem kimś z drugiego planu - przynajmniej na okładce. Zaś co do meritum: podoba mi się w tych 10 utworach to, że brzmią z jednej strony melodyjniej niż dokonania DGM, a do tego nie jest to typowy, symfoniczny power, tak więc nie ma mowy o powielaniu patentów Rhapsody. Partii klawiszowych oczywiście nie brakuje, ale twórcy postawili tu przede wszystkim na siłę połączonych głosów obaj panowie śpiewają zwykle razem i perfekcyjnie dopełniają się - oraz chwytliwe melodie i gitarowe uderzenie. Czasem naprawdę robi się pod tym względem konkretnie, zwłaszcza w "Outcome" czy "Gravity", również "You're Falling", z odniesieniami, również wokalnymi, do Queensryche, robi wrażenie. Jednak "Lione/Conti" jest wyrównana jako całość, tak więc: (4,5). Wojciech Chamryk

Farseer - Fall Before The Dawn 2018 Killer Metal

Ten szkocki zespół powstał w 2009 roku, wydal do tej pory dwie EPki "Storm" (2009), "Chthonic Visions" (2012) i debiutancki album "Fall Before the Dawn" (2016). I w zasadzie niewielu wiedziałoby o istnieniu tej kapeli. Jednak Jens Häfner z Killer Metal Records postanowił zaryzykować i po-

RECENZJE

161


nownie wydać studyjny album Farseer. Czy mu się powiedzie to trudno teraz wyrokować. Samą grupę zalicza się do power metalu i jest to z pewnością słuszne, bo nawiązania do Helloween czy Blind Guardian są słyszalne. Jednak nie mniej słyszalne są inspiracje heavy metalem w stylu Iron Maiden. Listę odniesień zamyka power metal w stylu amerykańskim, a konkretnie zbliżony do dokonań Iced Earth. Daje to bardzo ciekawy efekt, bowiem utwory to wielowątkowe kompozycje, które zawierają świetne melodie, utrzymane są w różnych tempach, obdarzone są różnorodnymi klimatami oraz tematami muzycznymi, poza tym wyśmienicie żonglują dysonansami. W dodatku doskonale są wykonane (wysokie umiejętności instrumentalistów), a produkcja powinna zadowolić wszystkich fanów heavy metalu. Jednak wszystkiemu przewodzi głos Deve'a Bisseta, skądinąd znakomity, niemniej do czołówki klasycznych wokalistów heavymetalowych trochę mu brakuje. Dotyczy się to też całej muzyki z "Fall Before the Dawn" jest doskonała, z każdym przesłuchaniem ciągle zyskuje, niestety nie ma w niej czegoś, co by słuchacza od razu porwało. Trzeba docierać do niej krok po kroku, przez co jeszcze bardziej smakuje, pod warunkiem, że trafi w wasz gust. Jeżeli są tu jakieś słabsze momenty to wkomponowane są tak, że są nieodłączną częścią tego albumu. Ich usunięcie po prostu zmieniłoby wydźwięk tego co niesie ze sobą ten krążek, więc trzeba go słuchać jedynie w całości. Ogólnie Szkoci maja duży potencjał i tylko w ich rękach jest ich dalszy los. Jak go wykorzystają z pewnością ich kariera nabierze rozpędu, choć z drugiej strony przysporzy im to ogromu pracy. Generalnie miejcie oko na Farseer. (4,5) \m/\m/

Forged In Blood - Forged In Blood 2018 Punishment 18

Włoskie zespoły nie przestają mnie zaskakiwać - nie dość, że coraz więcej na Półwyspie Apenińskim dobrych kapel thrashowych, to i nurt klasycznego heavy zdaje się mieć tam coraz lepiej. Forged In Blood z Milanu preferuje tę drugą opcję i mimo tego, że panowie wyglądają na fotkach dość młodo, to grają niczym we wczesnych latach 80. Domyślam się więc, że nie tylko solidnie poznali ówczesnych klasyków, jak i mniej znane kapele, ale darzą też stary metal bezgraniczną miłością, bo bez tego "Forged In Blood" nie byłby tak udaną płytą. Oczywiście zapomnijcie o oryginalności, ale pasja, szczerość i ogromne zaangażowanie muzyków oraz świetny wokalista Roby Riperoti rekompensują jej brak z nawiązką, a każdy z tych 10 utworów to prawdziwa perełka starej szkoły gatunku. Włosi fundują nam tu prawdziwą podróż w czasie, kiedy Maiden, Saxon, Priest czy Accept nie nagrywały słabych płyt, a i te mniej znane grupy bez kompleksów stawały z nimi w szranki, dzięki czemu bez większego ryzyka można dziś wracać do LP's choćby Ostrogoth, Saints' Anger czy wielu innych. Nie wiem czy po 20-30 latach będzie się debiut Forged In Blood zaliczać do klasy-

162

RECENZJE

ki heavy metalu, ale na dzisiejszą chwilę, dzięki takim petardom jak choćby "Black Renegade" i "For The Unborn", orientalizującemu "Holy Water" z balladowymi wstawkami czy perfekcyjnie łączącemu przebojowość z mocnym uderzeniem "It's On The Blade" wystawiam (5). Wojciech Chamryk

Gatekeeper - East Of Sun 2018 Cruz Del Sur Music

Kanadyjski Gatekeeper to kolejna kapela hołdująca tradycji amerykańskiej sceny epickiego heavy metalu. Mamy tu zatem wszystko, co pasuje do konwencji wspomnianego gatunku. Ostre riffy bez jakiegokolwiek śladu wygładzenia czy "wyszlifowania" brzmienia, teksty o dzielnych wojownikach stawiających czoło przeciwnikom na polu bitwy, barbarzyńcach z Cymerii etc. Ktoś powie, że to wszystko już było, że wtórne, że przechodzone, że to taka komiksowa tandeta i tak dalej. W sumie ciężko tu nie przyznać racji, jednak z drugiej strony dobrze, że ciągle powstają zespoły, które tą estetykę kultywują. "East Of Sun" mimo iż zawiera utwory powstałe w ciągu dziewięciu lat istnienia Gatekeeper, zaskakuje spójnością. Kilka kompozycji jednak zdecydowanie zasługuje na wyróżnienie. Pierwszą z nich na pewno jest "Warrior Without Fear" a to ze względu na robiący niezwykłe wrażenie, wywołujący wręcz ciarki chóralnie zaśpiewany refren. To trzeba usłyszeć. Jest to moim zdaniem najjaśniejszy punkt na tym albumie. Kolejnym kawałkiem, o którym należy wspomnieć jest marszowy "Ninefold Muse". Jest to najdłuższy utwór na płycie (ponad osiem minut) i mimo iż nie obfituje on w jakieś zmiany tempa, czy inne zabawy klimatem, wcale nie sprawia wrażenia monotonnego. Wręcz przeciwnie, od początku do końca trzyma w napięciu. Z kolei w "Bell Of Tarantia" pojawiają się nawiązania do twórczości Omen. Zresztą Panowie zaserwowali nam także cover tego zespołu, mianowicie "Death Rider" (dołączony jako bonus do limitowanej edycji albumu). W utworze tytułowym zaś mamy nawiązania do Black Sabbath z Dio. Zatem wachlarz inspiracji szeroki i zdecydowanie zachęcający do skorzystania. (4) Bartłomiej Kuczak

Ghost - Prequelle

rodzaju, dlatego po przebojowej "Meliorze" sprzed trzech lat zanosi się na kolejny hit w dorobku Szwedów. Osobiście wolałem co prawda ich bardziej mroczne wcielenie, to z czasów debiutanckiego "Opus Eponymous", ale zawartość "Prequelle", czwartego studyjnego długograja w dyskografii Ghost, też jest miła dla mojego ucha. Forge poszedł tu jeszcze bardziej zdecydowanie w kierunku pop rocka/AOR, stawiając na przebojowe melodie, zapamiętywane refreny i aranżacyjny rozmach. Od solowego Ozzy'ego, poprzez Kansas i Styx i Asię, aż do Pet Skop Boys w bonusowej przeróbce ich największego przeboju "It's a Sin" - wszystko się tu zgadza i jest na najwyższym poziomie. Od "Rats", "Pro Memoria", "Dance Macabre", "Witch Image" czy "Life Eternal" trudno się więc uwolnić, a są tu przecież jeszcze (a jednak!) mocniejsze utwory w rodzaju "Faith" czy instrumentalne "Miasma" z wejściami saksofonu oraz "Helvetesfonster" z efektownym fortepianem. Nieważne więc: metal, rock, czy jednak bardziej pop, całość na: (4,5). Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk Godthrymm - A Grand Reclamation 2018 Transcending

Nazwa Godthrymm raczej nie budzi żadnych muzycznych skojarzeń, ale wystarczy rzut oka na skład zespołu, by miłośnik ponurych dźwięków zaczął się mimowolnie ślinić na myśl o niechybnie czekających go po odpaleniu płytki przyjemnościach. Wszak za tym założonym ledwo w 2017 roku zespołem stoją ludzie, którzy podpisali się pod kilkoma doskonałymi płytami My Dying Bride, Solstice i Vallenfyre! To się nazywa rodowód! Teraz zaś postanowili obwieścić światu, co mają do zaproponowania pod własnym szyldem. Tak oto trafia do naszych rąk trwające blisko pół godziny EP. Przepełnia je po brzegi najwyższej próby doom metal, który brzmi jak zaginiona płyta Solitude Aeturnus. Co, mając na uwadze nieobecność Teksańczyków na rynku wydawniczym, trudno poczytywać jako zarzut. Hamish Glencross fantastycznie śpiewa pod Roberta Lowe'a. Zaskakuje, że to jego pierwsza oficjalna robótka w charakterze wokalisty. Muzyka jest zdecydowanie zorientowana gitarowo (skrzy się od dobrych riffów i solówek), napędza ją zaś wyjątkowo żwawa jak na doom metal sekcja rytmiczna. Co różni Godthrymm od recenzowanych równolegle albumów Solstice i Dautha? Cóż, kapeli brak jeszcze unikalnego, rozpoznawalnego stylu, chociaż jako substytut Solitude Aeturnus sprawdza się dobrze. Myślę, że bez trudu znajdzie poklask nie tylko wśród smutnych doomsterów, ale też wszelkich sympatyków solidnego metalowego łojenia. Piąteczka na mocny początek! (5)

2018 Loma Vista

Rock 'n' rollowy cyrk czy takiż szwindel, że sparafrazuję The Rolling Stones i The Sex Pistols? W sumie nie jest to ważne, bo Tobias Forge (obecnie jako Cardinal Copia) realizuje w Ghost swe najbardziej szalone wizje, łącząc pop z metalem, niebo z piekłem i mrok z uczuciami. Efekt jest jedyny w swoim

lubią, a owa pasja i zaangażowanie w bezpośredni sposób przekładają się na zawartość ich szóstego albumu "Minotaur". Podstawą jest tu tradycyjny heavy metal lat 80., wzbogacony odniesieniami do speed oraz thrash metalu. Czasem jest więc bardziej epicko, utwory są dłuższe, urozmaicone i rozbudowane ("Seeds Of A New Future", "Minotaur", "The Lead Masks Of Vintem Hill"), ale przyłoić Gonoreas też potrafią, tak jak w nieźle przyspieszających "Puzzle" czy "Price Of Eternity". Znają też wartość konkretnego, mocarnego riffu ("Eris"), kiedy trzeba zwalniają ("Fragments"), a nawet potrafią obyć się bez perkusji (rycerska pieśń "Behind The Wall"). Mają też świetnego wokalistę, bo Leandro Pacheco radzi sobie i z falsetami, i z niższymi partiami, a kiedy trzeba, to i ryknie niemal growlem, nie stwarzając przy tym żadnego dysonansu z instrumentalnym podkładem - fani Iron Maiden, Iced Earth czy Sanctuary mogą brać tę płytę w ciemno. (4,5)

Adam Nowakowski Gonoreas - Minotaur 2018 Art Gate

Proszę, proszę - niby weterani, obecni na scenie dobre ćwierć wieku, a łoją jak młodzieniaszki, którzy wydają właśnie debiutancką płytę. Dostrzegam tu prostą zależność: Gonoreas grają, bo to

Grey Wolf - The Beginning 2017 Arthorium

Fabio Paulinelli to 40-letni Brazylijczyk, zafascynowany przygodami Conana Barbarzyńcy i epickim heavy metalem. Jest też muzykiem, znanym z kilku zespołów, a przed sześciu laty założył własny Grey Wolf. Wydał już z nim trzy albumy, a kompilacja "The Beginning" zbiera 22 wcześniejsze utwory: dotąd niepublikowane, demo oraz koncertowe. Nie zamierzam czarować, że Grey Wolf poraża czymś szczególnym, bo to granie w sumie dość przeciętne: poprawne i niewiele więcej. Lider to basista, tak więc pochodów jego instrumentu mamy tu sporo, a w "King Kull" jest nawet solo, ale i tak niewiele tu więcej niż imitacja Manilla Road, Manowar czy Iron Maiden. Anemiczne, bzyczące bez mocy gitary też nie ułatwiają słuchania tych nagrań demo, ale na szczęście utwory live - aż pięć - brzmią już konkretniej, ostro i dynamicznie, dzięki czemu fajnie słucha się zarówno króciutkiej petardy "300", jak i dwu części epickiego "King Kull". Całość jednak tylko na: (2,5). Wojciech Chamryk Gus G. - Fearless 2018 AFM

Guitar master Gus G. ma po rozstaniu z Ozzym znacznie więcej czasu, tak więc w miarę szybko zdołał nagrać kolejną solową płytę. "Fearless" na pewno nie rozczaruje dotychczasowych fanów gitarzysty, a i jest spora szansa na to, że zapewni mu kolejnych, bo to granie na poziomie i w żadnym razie nie tylko gitarowa masturbacja wyłącznie dla ja-


groove thrash metal. Tak, można. Podsumowując: oryginalni? Tak. Czy aż tak, by napisać że są przełomowi? Nie. Czy będzie to mój ulubiony zespół? Nie wiem, teraz nie jest do nich przekonany. Zostawiam bez oceny (-). Jacek Woźniak

kichś totalnych shredderów. Gusowi udało się bowiem po raz kolejny ożenić ogień z wodą, czego efektem są udane kompozycje w stylu hard 'n' heavy, okraszone świetnymi solówkami. Są one nie tylko efektowne, ale i przemyślane, pasują do struktury danego utworu, nie są za długie, nawet w instrumentalnych "Thrill Of The Chase" i numerze tytułowym, gdzie pewnie inny, mniej wytrawny kompozytor/aranżer, uległby już na 100% pokusie zabłyśnięcia w całej "okazałości". A Gus błyszczy i tak, szczególnie w świetnym openerze "Letting Go", który mógłby spokojnie trafić na płytę Osbourne'a, "Mr Manson" czy "Big City". Fajnie brzmi też przeróbka "Money For Nothing" Dire Straits (pierwszy cover w solowej dyskografii artysty), bo tylko początek jest niczym w oryginale, zaś później rzecz staje się wolniejsza i potężniej brzmiąca; są też kosmetyczne zmiany w tekście. Nie wiedziałem też, że basista i producent tej płyty Dennis Ward (Pink Cream 69, Unisonic) jest też tak dobrym wokalistą, co podwyższa ocenę "Fearless" jako całości, bo to jak dla mnie najlepsza dotąd solowa płyta Gusa G. (5) Wojciech Chamryk

Hatchet - Dying to Exist 2018 Combat

Bay Area w Californi może być spokojnie uznana za ojczyznę thrash metalu. To stamtąd pochodzi cała czołówka amerykańskiej sceny thrashowej z lat osiemdziesiątych z tak zwaną "Wielką Czwórką" (Metallica, Slayer, Anthrax i Megadeth) na czele. Okazuje się jednak, że wspomniane kapele dorobiły się pewnej grupy lokalnych spadkobierców. Obecnie również działa tam prężnie rozwijająca się scena thrashowa złożona z młodych zespołów nie ustępujących w niczym swoim starszym kolegom. Jednym z takich bandów jest istniejący od roku 2006 zespół Hatchet. Omawiana tu płyta to czwarty album w ich dorobku. Krążek wypełnia 12 utworów utrzymanych w jak najbardziej thrashowej konwencji, nie pozbawionych jednak pewnej melodyjności oraz elementów heavy. Słychać jednak, że to stary thrash jest tym, co chłopakom gra w duszy. Takich dynamicznych utworów, jak "Silent Genocide", "Illussion Of Hope", "Descent To The Madness" czu kawałka o dość swojsko brzmiącym tytule "Warsaw" nie powstydziłby się na pewno Exodus, Annihilator czy inny Metal Church. "Dying To Exist" pokazuje, że stary amerykański thrash jeszcze nie umarł. Wręcz przeciwnie, przechodzi prawdziwe odrodzenie. I to w miejscu będącym jego kolebką. (4) Bartłomiej Kuczak

Hellavista - Robolution 2018 Art Gates

"Wzięliśmy kalkulatory by skalkulować coś". Tak się przedstawia geniusz liryczny tego albumu. W każdym razie utworu tytułowego. Jesteście zaciekawieni? To zapraszam na ich oficjalny kanał, do teledysku dla tego utworu. Z jednej strony tekst tego utworu brzmi to dość zabawnie i niedorzecznie, z drugiej doceniam koncept zaprzęgnięcia systemu liczbowego jako zapisu lirycznego jest to konceptowy strzał w dziesiątkę. Drugim było wsadzenie motywów organowych do swojej muzyki. Niezależnie od tego jak do mnie ich muzyka trafia, tak idealnie to uzupełnia nie do końca poważne podejście zespołu do swoich tekstów i kompozycji. Co już nie jest strzałem w dziesiątkę jak dla mnie, to wokalizy. Znowu z jednej strony pasują do konceptu tego albumu, z drugiej zaś zbliżają się do poziomu żenady (wstęp do "Screwdriving Away"). Ich maniera jest zdecydowanie na siłę. Albo po prostu mi nie pasuje nadmierna ilość niepotrzebnych growli w dość charakterystycznym akcencie. Do czego je mogę porównać? Jak osobę której mentorami byli odpowiednio Hetfield i Anselmo. Jednak tu muszę oddać, że ich brzmienie jest często dość czytelne, co może być także wadą, jeśli ktoś naprawdę skupi się na ich lirykach nie zachowując odpowiedniego dystansu. Pomijając moje czepianie się o wokalizy i teksty, to zasadniczo co to jest, nie powiedziałeś nam jeszcze? No pewnie nikt się nie zdziwi znając muzykę, którą zwykle recenzuje, że jest to thrash. Tak, thrash z motywami syntezatorowymi. Zresztą okładka to trochę mogła już zdradzić. Jeśli miałbym porównać, to tutaj bym powiedział że brzmi jak gościnne występy organisty w lokalnym zespole grającym na modłę Metalliki, Megadeth oraz kurde, nie wiem, Xentrix? Czepiałem się wokaliz, to teraz poczepiam się trochę czegoś. Może nie brzmienia instrumentów, bo szczerze to nie ma zbytnio czego, jest całkiem w porządku. Może wstępów na "Screwdriving Away" oraz "The Son of Satan". Po raz kolejny to napiszę, z jednej strony jest to coś co jest koncepcyjnym strzałem w dziesiątkę, jednak z innej wprawia mnie w konsternację, szczególnie że to tego typu motywów jestem przyzwyczajony na koniec utworów a nie na ich początek. Jest to jednak czepialstwo o pierdoły, co uwydatnia też, że część utworów płynnie pomiędzy sobą przechodzi. Jednak niezależnie od tego jak oryginalna może być część rozwiązań, tak riffy nie są świeże i zostawiają mnie z wrażeniem, że gdzieś już to słyszałem. Pachną amerykańską szkołą thrashu jak natrętni fani wielkiej czwórki w komentarzach na Youtube. Riffy nie są złe, perkusja pomimo swojej prostoty i powtarzalności daje radę. Technika nie jest przesadnie doskonała, ale może ujść - słychać to na "Dark Redeemer". Co do liryk? Roboty, zło, szmatany i leżenie w bólu. Przynajmniej wnioskuje to z tytułów. Zastanawiam się też czy nie inspirowali się (choć leciutko) "Władcą Much" Goldinga (przy "Dark Redeemer"). Ostatnia kwestia jaką chciałbym poruszyć, to odpowiedź czy ten zespół można nazwać

Hell Patröl - Leather And Chrome 2018 Self-Released

Hell Patröl powstał w 2013 roku, dwa lata później wypuścili EPkę, a teraz duży debiutancki album. Na nim znalazł sie archetypowy speed metal w staroszkolnej oprawie. Trochę nawet z tym oldschoolem przesadzili, przynajmniej ja mam takie odczucia. Kompozycje dość fajnie napisane i zagrane, trzymają się mocno wzorców wypracowanych przez kapele z lat osiemdziesiątych. Są bardzo bezpośrednie, brzmią bardzo szorstko, ale trochę zbyt płasko. Można w nich odnaleźć inspiracje z wczesnego Exciter, pierwszych albumów Anthrax i Metalliki, ale także odrobinkę Venom. Ogólnie muzycznie jest dobrze, fanom speed metalu może ten album przypaść do gustu. Nie do końca pasuje mi wokal Domaniaca, taki bez charakteru. Jest to niestety swoista cecha młodej fali tradycyjnego heavy czy też thrash metalu. "Leather And Chrome" jest równą płytą, ciężko zdecydować się na wyróżnienie któregoś z dziesięciu kawałków. Mija dość szybko i nie stwarza jakichkolwiek niedogodności, jednocześnie nie powala na kolana. Nie mniej trzeba mieć ich na oku, wiadomo co wysmażą w najbliższej przyszłości? (3,5) \m/\m/

momentami Deep Purple czy też Uriah Heep. Nie bez przyczyny wspomniałem o hard rockowych tuzach, bowiem Hound w sporych fragmentach potrafiła umiejętnie przywołać muzykę tamtej epoki. I to jest kolejny ich atrybut. Zawartość albumu jest bardzo obszerna, co prawda kompozycje są urozmaicone i nie znudziły mnie, ale nie znaczy to, że wszyscy w ten sposób odbiorą całość "Settle Your Scores". Podejrzewam, że zespół chciał pokazać się z jak najlepszej strony, jednak gdyby zrezygnowali z dwóch kawałków nic by się nie stało. Jak już napomknąłem muzycy bardzo umiejętnie lawirują nad współczesnym podejściem do rocka i hard rocka, a jego archetypowym wizerunkiem. Poza tym mają talent do układania świetnych riffów oraz melodii. Mnie najbardziej przypadły openery "Not So Long Ago" i "Jimy Vance". Pierwszy za świetny wprowadzający riff gitarowy, drugi za nie gorszy riff organowy. Niezłe są także "The Poacher" i tytułowy "Settle Your Scores". Niemniej każdy z utworów ma coś, co może przypaść do gustu komuś innemu, chociażby taki "The Secret Commonweath" zawiera znakomity dialog gitarowo - organowy a'la Blackmore - Lord. Stary patent ale ciągle chwytliwy. Hound to band, który w zasadzie zaczyna karierę, trudno też powiedzieć, czy będzie w stanie przebić się do czołówki tego nurtu. Z jednej strony chciałbym, bo więzi ze starym hard rockiem w mojej ulubionej formie są u nich chyba najbardziej wyraziste. Jednak z tego co obserwuję, to nie jest czynnik, który najmocniej przykuwa uwagę fanów tej sceny. Poza tym jak to jest z tą moją irytacją na retro rock. Jakby nie było recenzje wymienianych Greta Van Fleed, Radio Haze i teraz Hound są raczej pozytywne. A no są, pewnie dlatego, że oprócz teamu braci Kiszka są to kapele z peryferii sceny, nie są aż tak ogrywane, oraz o czym nie raz już pisałem, muzyczne cytaty dotyczą tej odsłony hard rocka, którą uwielbiam. Prawdopodobnie to jest sekret tych kapel czemu wywarły na mnie dobre wrażenie. W sumie oby tak pozostało. (4) \m/\m/

Hound - Settle Your Scores 2018 Metalville

Raz mniej, raz bardziej intensywnie poszukuje ciekawego współczesnego hard rockowego zespołu. Czasami trafiam na coś ciekawego, ale z czasem okazuje się, że ta nowość nie zbliża się do poziomu muzyki kapel z lat siedemdziesiątych zeszłego wieku. Jeszcze gorzej jest w wypadku tych wszystkich kapel z nurtu retro czy też vintage rocka. Nie będę ukrywał powoli tracę cierpliwość do tego nurtu. Co gorsza któryś z promotorów, zupełnie nie proszony, zawsze coś podrzuci z tej półki. I tak ostatnio pisałem o wydawnictwach Greta Van Fleed i Radio Haze. Teraz przyszła pora na niemiecki Hound i ich duży debiut "Settle Your Scores". Moim zdaniem ta grupa spokojnie mieści się w nurcie wspomnianego retro rocka, i gdyby porównywać ich nagrania to właśnie do dokonań tych wszystkich współczesnych nowomodnych grup. Wyróżnikiem Niemców są jednak organy Hammonda, w dodatku wykorzystywane w pełnej krasie. Jest to niebywały atut, który często kojarzy się z najlepszymi

Humanash - Reborn from the Ashes 2017 Jolly Roger

Kolejny zespół z Italii... Króciutki debiut, bo zaledwie sześć kompozycji. Rycina z okładki każe się nastawić na jakąś okrutną, diaboliczną rzeźnię... Szalony kaznodzieja przed kościołem, z którego wieży spada krzyż... Intro z błyskawicami i pohukujące sowy, dają nadzieję... Trzask bramy i bardzo łagodny wstęp na gitarze... Tremolko, stopa i fajny motyw, z deklamacją w tle. To "Evil Metal Obsession"... Przechodzimy do "Night Adventure in a Desecrated Church". Dość ciekawe, melodyjne i treściwe granie, ale nie obskurna, ani brutalna masakra... Trzeci utwór "Nightmare Begins" rozpoczyna jakiś egzorcyzm chyba. Dobry galopujący riff. Trochę nie mogę się przyzwyczaić, do tych zbyt łagodnych (moim zdaniem) wysokich wokali. Coś mi się przypomina Lucifers Hammer. Wokalista rzadko pozwala sobie na konkretny krzyk...

RECENZJE

163


"Reborn from the Ashes", ciekawie urozmaicony utwór, ze zmianami tempa i basowymi zagrywkami. "Liberation of the Cursed Spirit"... dźwięki przytłumionego dzwonu, szybkie riffy, znowu mieszanie tempami... Momentami przypomina to twórczość Kinga Diamonda, zwłaszcza ze względu na strukturę utworów, chórki, melodyjne solówki... Tyle, że Król jest bardziej demoniczny. Tutaj wokale trochę rozmywają agresję... Na koniec "The Eternal Darkness of Being" z cudowną arią kobiecą, grany na gitarze klasycznej i kotłach, pojawia się chór... Świetna rzecz, świetny klimat. Robi wrażenie. Wydaje mi się, że okładka płyty, średnio pasuje do zawartości muzycznej... A na zdjęciu kapeli, dwóch muzyków ma na szyi krzyże, nie, nie odwrócone. Żeby chociaż były to kopie krzyży Black Sabbath. A tak, mamy nie do końca przekonujący wizerunek i muzykę, która jest na pewno dobra, ale gdzieś tu nie iskrzy do końca. (3) Jakub Czarnecki

Immortal Synn - Machine Men 2017 Self-Released

Jakoś nie przekonała mnie do siebie ta kapela, mimo tego, że "Machine Men", jej debiutancki album, generalnie trzyma poziom. Wszystko to jest bowiem jakieś takie napuszone, pozbawione wiarygodności, a chłopaki starają się być vintage jak to tylko możliwe, chociaż wcale tego klimatu nie czują. To pewnie kwestia wieku, bo większość z nich to małolaty w okolicach 20., a solidnie odrobione lekcje ze znajomości klasyków amerykańskiego i europejskiego metalu lat 80. to niestety nie wszystko... Kiedy włączam jakąkolwiek płytę nagraną w tamtych czasach, choćby i trzecioligowej kapeli, brzmi ona jednak zupełnie inaczej, a tu z każdym kolejnym utworem tylko utwierdzam się w przekonaniu, że "Machine Men" to tylko stylizacja, a poobwieszani znaczkami i naszywkami niczym choinki muzycy Immortal Synn muszą się jeszcze wiele nauczyć. Denerwuje mnie choćby ten cyfrowy posmak w syntetycznym, bardzo współczesnym brzmieniu albumu, modny akcent w postaci winylowych trzasków na początku "Blind Soul" czy za długie, zbyt rozwleczone numery "Strength!" czy tytułowy (10 minut to już zdecydowana przesada). Może jednak będą z nich kiedyś ludzie, bo kilka utworów, zwłaszcza "Dark Abyss" i "Above The Law" wyróżnia się na plus, dobrze wypada również wokalista Chase McClellan (wysokie rejestry, niska, agresywna barwa pod growling, a nawet gniewny, quasi punkowy zaśpiew), ale na razie: (2,5). Wojciech Chamryk Infected Mind - Far From Reality 2018 Thrashing Madness

Debiutanckie demo "Lost Existence" tej gliwickiej grupy było przed laty łakomym kąskiem dla zwolenników death/ thrash metalu, a i po blisko ćwierćwieczu, dzięki kompaktowej edycji Thrashing Madness, okazało się, że nader dobrze zniosło upływ czasu. Archiwalia i sentymentalne powroty do przeszłości to jedno, ale zespół na nich nie poprze-

164

RECENZJE

stał, szybko nagrywając debiutancki album, taki już z prawdziwego zdarzenia. "Far From Reality" zachwyca już od pierwszych sekund openera "Invisible Treat", by z każdym kolejnym utworem owo wrażenie tylko pogłębić. A jako, że jest ich łącznie 10 i trwają aż 50 minut, to jest tu czego słuchać, mimo stereotypowego poglądu, że płyta z tego typu ekstramalnym materiałem dłuższa niż 35-40 minut jest zwykle nie do przyjęcia. Tu nie ma o tym mowy, a wręcz przeciwnie, po wybrzmieniu ostatniego "Dumb Scream" ręka mimowolnie wędruje w kierunku przycisku play. Thrashowa jazda na najwyższych obrotach tworzy tu monolit z deathowymi, pełnymi mocy zwolnieniami, głos Dariusza Kawałko też jest najczęściej wściekłym, niekiedy też podszytym skrzekiem, growlingiem, nie brakuje też siarczystych blastów. Rola perkusisty Marka Bezwińskiego jest tu zresztą nie do przeceniania, gdyż bębny na "Far From Reality" są prawdziwą opoką i podstawą tego materiału, szczególnie kiedy Infected Mind potwierdzają, że nie są tylko i wyłącznie zwolennikami samego naparzania, wplatając w swe utwory bardziej techniczne partie bądź przejścia, albo czarując dopracowanymi, efektownymi solówkami. Może więc ten doświadczony zespół będzie wyglądać nieco dziwnie wśród jakichś nieopierzonych młokosów w kategorii "Debiut roku", ale będzie to miejsce jak najbardziej zasłużone. Warto dodać, że "Far From Reality" nie jest też bynajmniej ostatnią perełką w katalogu Thrashing Madness, gdyż krakowska firma zapowiada już kolejne wydawnictwa: Witch, Bloodlust, Danger Drive oraz wszystkie materiały Necrophobic na trzech CD. () Wojciech Chamryk

Injector - Stone Prevails 2018 Art Gates

Injector to najwyraźniej faktycznie wtryskiwacz działającego na najwyższych obrotach jakiegoś potężnego silnika, bowiem thrash tego hiszpańskiego kwartetu jest mocarny, szaleńczy i totalnie bezkompromisowy. Już na debiutanckim albumie "Black Genesis" nieźle dołożyli do pieca, ale na najnowszym "Stone Prevails" łoją jeszcze bardziej zdecydowanie. Czad, energia i poziom muzycznej agresji stoją tu naprawdę na bardzo wysokim poziomie, wokalista Dani MVN zdziera struny głosowe tak, jakby nie zdawał sobie sprawy z tego, że postępując w ten sposób za kilka lat nie będzie mógł nie tylko śpiewać, ale nawet mówić - jednym słowem to 100% thrashu w thrashu. Nie jest to w dodatku thrash jednowymiarowy i monotonny, bowiem chłopaki lubią pokombinować z aranżacjami, poza szybkimi, 3-4 minutowymi

strzałami mają też w repertuarze długie, trwające 6-7 minut i rozbudowane kompozycje, a w wielu z nich na plan pierwszy wysuwają się słyszalne fascynacje bardziej klasycznym metalem, tymi najostrzejszymi dokonaniami Accept, Judas Priest czy Exciter, tak więc agresja jest tu fajnie równoważona techniką i umiejętnie dozowanymi melodiami. Całość na: 4,5 z nadzieją, że na kolejnej płycie będzie jeszcze ciekawiej. Wojciech Chamryk

brzmienie do Paradoxu z okresu "Heresy", tylko że trochę wyższe i bardziej inspirowane Metalliką. Fajny album ("Heresy") tak swoją drogą, polecam się zapoznać. A wracając, to wolniejsze motywy bardzo dobrze nawet wyszły, te szybsze nie do końca. Co mogę napisać więcej? Czy jest wart przesłuchania? Na pewno bardziej niż ostatni album Metalliki. Tak, zapraszam na oficjalny kanał tego zespołu, gdzie cały album (co ważne, bez reklam) jest dostępny do przesłuchania za darmo. Ode mnie (4,3). Co do okładki tego albumu… pasuje do tematyki, ale nie spodziewałem się takiego brzmienia po ujrzeniu tej okładki. Pomijając to, jestem pod wrażeniem profesjonalizmu, z jakim poprowadzona jest oficjalna strona internetowa, na plus jest także dostępność tego albumu, za darmo z pierwszej ręki na YT. Jacek Woźniak

Infrared - Saviours 2018 Self-Released

Kanada to jeden z tych krajów, które dały nam prawdziwe metalowe perełki. Nie wchodząc daleko w jego scenę, można wymienić chociażby Voivod, Razor, Infernal Majesty czy Sacrifice (lub wcześniej omawiany Aggression). W czasach kiedy te zespoły tworzyły i wydawały muzykę, był jeszcze jeden, który nie miał tyle szczęścia do kariery. Infrared powstał w roku 1985 i przerwał swoje działanie na początku lat 90., zostawiając scenę z swoim demem, "Recognition in Power" - z tego co miałem okazję przesłuchać, to utwór "No Peace" trochę brzmi mi tu Australijskim Mortal Sin z dwójki. Następnie ten zespół powrócił na scenę muzyczną w 2014r. i dwa lata po tym wydarzeniu wydał debiut, również o nazwie "No Peace". Teledysk do utworu tytułowego z tego albumu jest dostępny na Youtube. Na nim można zauważyć postęp jaki ten zespół osiągnął, przy pomocy nowszej technologii. Zresztą cały długograj jest na ich kanale, więc do niego odsyłam. Przechodząc już do tematu, jakim jest drugi krążek tego zespołu. Zasadnicze pytanie, czy jest to thrash metal? Być może. Jest to jednak taki bardziej grany lżej niż ciężej. Bardziej według nowszych standardów. Jest sporo wolniejszych motywów, zdarzają się wstawki wzięte z indie(?) rocka (wokaliza z 3:30 na "Saviours"). Jednak są też szybkie motywy, takie jak chociażby riffy występujące na "The Demagogue" czy "All in Favour", jednak nie jest to album redefiniujący zwrot "prędkości łamiących kark*". Warto tu jednak zauważyć, że utwory w wielu wypadkach są dynamiczne, chociażby dynamiczne zmiany tempa możemy usłyszeć na "Father of Lies". Jest masa bluesowych, smutnych motywów, przeplatana typowymi, thrashowymi archetypami. Czasami widać, że motywy są zbyt często powtarzane, jak chociażby na "The Fallen". Tematyka albumu? Pisząc skrótami to: polityka, składanie ofiar, oszustwa, przyszłość. To widać już po samych tytułach. Brzmienie? Dobry indie hard rock / heavy southern metal, dość średni thrash. No trochę sobie stroję żarty, jednak tu chcę zauważyć jedną rzecz. Jeśli ktoś spodziewał się brzmienia takiego jak w starym Artillery, Megadeth czy Mortal Sin to niestety go nie dostanie. Dostanie natomiast całkiem przyjemne gitarowe brzmienie, które idealnie sprawdza się w bluesie, mocno zaakcentowane motywy gitarowy, trochę gorzej w thrashu (choć nie jest złe), nierówne wokalizy, średnią perkusję i bas. No jest i akompaniuje w cieniu wyżej brzmiącego brata. Co do wokali: nie wiem, tu bym porównał ich

*po Angielsku brzmi lepiej, wiem.

In Vain - IV 2017 Self-Released

In Vain tkwią w podziemiu, nie mają kontraktu, ale nie rezygnują, czego efektem jest czwarty album. Może jak na blisko 15 lat grania nie jest to jakiś imponujący wynik, ale zważywszy obecne realia i wspomnianą już niezależność hiszpańskiej grupy warto docenić jej starania, tym bardziej, że "IV" to zdecydowanie najlepsza płyta w jej dorobku: ostra, surowa i bezkompromisowa, świetnie łącząca tradycyjny metal, power lat 80. i thrash. To wszystko sprawia, że poszczególne utwory są z jednej strony pełne mocy i thrashowej zadziorności, z drugiej zaś całkiem melodyjne, czego świetnymi przykładami są choćby "Blood & Steel" czy "The Void Inside". Z kolei "Frozen Wings", "A New Beginning" albo "Through Our Veins" to już ujęcie bardziej tradycyjne i lata 80. kłaniają się w nich w całej okazałości, a "The Huntress Legacy" oraz "In Vain" to podręcznikowe wręcz przykłady takiego grania, ale w żadnym razie nie zalatujące stęchlizną. Świetną robotę wykonał też na tej płycie Daniel Cordón - nie tylko gitarzysta, ale też obdarzony ciekawym głosem wokalista; śpiewający bardzo swobodnie, szczególnie dobrze czujący się nie tylko w tych wyższych, ale i niższych, pełnych agresji partiach. (5) Wojciech Chamryk

Iron Will - Life is Your Labyrinth 2018 Iron Rise

Dawno, dawno temu, bo już będzie mniej więcej cztery dekady, na pewnej wyspie oderwanej od kontynentu europejskiego, aczkolwiek do niego wliczanej na bazie gatunku zwanego hardrockiem powstał pewien nurt muzyczny. Nurt, który to nieco odświeżył wspom-


niany już wyżej gatunek, dodając do niego elementy punku, eliminując bluesowe zagrywki i nadając brzmieniu więcej przestrzeni. Mowa tu oczywiście o New Wave Of British Heavy Metal. Na tej fali popularność zdobyło wiele młodych wówczas kapel z Iron Maiden i Saxon na czele. Tyle historii. Jednak pewnie zastanawiacie się, czemu w ogóle o tym wspominam w recenzji debiutanckiej płyty współczesnego zespołu w dodatku pochodzącego ze Stanów Zjednoczonych. Otóż słuchając "Life is Your Labyrinth" można odnieść wrażenie, że historia zatoczyła szerokie koło a dla chłopaków z grupy Iron Will czas jakby się zatrzymał i nie dotarły do nich zarówno ewolucyjne, jak i rewolucyjne zmiany w gatunku w ogóle nie dotarły do ich świadomości. Wystarczy na początek rzucić okiem na samą okładkę. Jakieś skaliste wzgórze zwieńczone kształtem czaszki (przypomina nieco zamek Posępnego Czerepu z "He-Mana") na tle krwisto-czerwonego nieba (ładnie by to wyglądało w rozmiarze płyty winylowej). Komiksowość i kiczowatość jakby żywcem wyjęta z lat 80-tych, co zresztą idealnie pasuje do całej zawartości tego wydawnictwa. Przejdźmy zatem do muzyki zawartej na debiucie Iron Will. Usłyszymy tutaj, wszystko czym stara szkoła brytyjskiego heavy metalu powinna się charakteryzować. Dostajemy surowe riffy, chwytliwe refreny, zapadające w pamięć solówki, selektywną pracę sekcji rytmicznej i ewidentne punkowe wpływy charakterystyczne dla pierwszych płyt Iron Maiden oraz Motorhead. Jednak zdecydowanie bardziej na myśl słuchając "Life is Your Labyrinth" przychodzi ten pierwszy zespół. I to nie tylko przez wspólny element w nazwie. Wystarczy posłuchać pierwszych dźwięków rozpoczynającego album utworu "Conquer On" czy następnego w kolejce utworu tytułowego, i już wiemy z czym mamy do czynienia. Kłania się ekipa Pana Harrisa z lat 1980-81, czyli okresu, gdy za mikrofonem w Iron Maiden stał nieodżałowany Paul Di'Anno. Zresztą wokal Ton 'ego Canillasa momentami Paula przypomina, choć może bez tej punkowej chrypki i niedbałości w głosie. Bardzo punkująco robi się za to w utworze "The Agony Of Uncertainty" oraz najlepszym na płycie "Rising". "Darkness Fall Fast" zaś odwołuje się do Judas Priest z okresu albumu "Killing Machine" czyli końca lat 70-tych. Pełen rockendrollowej surowizny, szybkości oraz luzu i beztroski, które w tej muzyce ma duże znaczenie. Tak jest już do końca tego albumy. Chłopaki wiedzą co chcą grać i ewidentnie to czują. Nic nie jest tu robione na siłę. Poza jednym szczegółem, czyli wokalem Tony'ego. Nie jest on absolutnie złym wokalistą, jednak czasem zupełnie niepotrzebnie próbuje wchodzić w tzw. "górki" oraz inne ozdobniki. Ewidentnie nie ma do tego warunków, co ostatecznie daje momentami komiczny efekt. Jednak na szczęście nie robi tego nagminnie. Generalnie dobrze, że w 2018 roku ktoś jeszcze takie płyty nagrywa. (5) Bartłomiej Kuczak Jaded Heart - Devil's Gift 2018 Massacre

Niemcy i Szwedzi to nacje nad wyraz akuratne, tak więc niecałe dwa lata po premierze "Guilty By Design" Jaded Heart wydali kolejny album, już 13 w dorobku grupy. O żadnym pechu nie ma tu jednak mowy, bo "Devil's Gift" nie tylko trzyma poziom poprzednika, ale i śmiało może stawać w szranki z co bardziej klasycznymi dokonaniami for-

macji, z "Mystery Eyes" czy "Slaves And Masters" na czele. Dlatego mniej istotne czy to hard rock, melodyjny metal z lat 80. czy typowy AOR, bo słucha się "Devil's Gift" wyśmienicie. Drażnią mnie tylko te elektroniczne wstawki w kilku utworach, ale są na szczęście dozowane na tyle dyskretnie, że nie wpływają aż tak negatywnie na odbiór całości - tak, jakby panowie chcieli puścić oko i do tej młodszej publiczności, pokazać - hej, nie jesteśmy aż takimi dinozaurami! Minusem jest też rozmamłany opener "Wasteland". To ma być ich "their new live hymn" panie od promocji? Gdyby album zaczynał się od rozpędzonego "The Enemy" bądź "Set Free", byłoby znacznie ciekawiej. Reszta materiału nie budzi już jednak najmniejszych zastrzeżeń, wokalista Johan Fahlberg jest przy głosie, a takiego "Conspiracy Of Science" nie powstydziłby się najlepszy skład Rainbow z 1976 roku. (4) Wojciech Chamryk

Jarocy - Divided 2018 Self-Released

Z gitarowymi wirtuozami różnie bywa, ale zdarza się również i tak, że zakładają oni pełnoprawne zespoły, unikając w ten sposób zaszufladkowania w kategorii "solistów-egoistów". Jarocy został powołany do życia przez Jarosława Nyckowskiego, który zwerbowawszy swego dobrego kumpla z The Nameless, perkusistę Łukasza Tomczaka, basistę Łukasza Usydusa i wokalistę Grzegorza Kosowskiego, nagrał z nimi płytę utrzymaną w stylistyce nowoczesnego metalu, z naciskiem na melodyjny death. Poszczególne kompozycje są więc urozmaicone i efektownie zaaranżowane - w żadnym razie nie jest to materiał typu gitarzysta-wymiatacz plus bliżej nieokreślone tło, ale spójny, robiący wrażenie materiał. Jeśli przyzwyczaimy się do stukających syntetycznie bębnów, co szczególnie doskwiera w tych najszybszych partiach, to cała reszta nie budzi już żadnych zastrzeżeń. Jarosław Nyckowski kilkakrotnie potwierdza swe wysokie umiejętności jako solista, ale daje też pograć gościowi, Pellumbowi Qerimi w "The War Is Coming", co jest ciekawym urozmaiceniem. "Divided" jest dostępna w całości na You Tube, w dodatku każdy z 10 utworów został zilustrowany teledyskiem lub materiałem filmowym, tak więc każdy bez trudu może posłuchać, obejrzeć i wyrobić sobie własną opinię na temat tego udanego albumu. (4)

wi? Tak, to przecież tytuł trzynastego krążka Saxon z 1997 roku! Nie wiem, czy to celowy zabieg marketingowy, ale działa. Bo jak coś brzmi znajomo, to zawsze przychylniej się na to patrzy. Duńska grupa Justify Rebellion, nazwała tak właśnie swój debiut. Muzykę jaką grają, jest jednak nieco inna, od tradycyjnego heavy metalu. Rzut okiem na zdjęcia promocyjne i zagwozdka. Chłopaki, którzy wyglądają jak hipsterzy, z hiphopowcami... Co zatem mogą grać kolesie, o takiej aparycji? Obawiałem się jakiegoś nu metalu lub modnego metal core. Chociaż okładka dość intrygująca, wydostający się z klatki w nocy, jakiś yetipodobny osobnik o jarzących się na pomarańczowo ślepiach... Otwierający płytę instrumentalny "Animal", przyjemnie buja. I nie jest to na szczęście metal core. Okazuje się, że w dzisiejszych czasach, image może być bardzo mylący... Zaczyna się łagodnie, a potem, brzmi to trochę jak Down, z czymś jeszcze. Fajny ciężar riffu. W "The Bloodcurdling Wall", mix thrashu, z nowojorskim hard core. Czyli skandowane wersy, raczej melodeklamowane, niż śpiewane. Mi się podoba. Trzeci utwór, zaczyna się nieco podobnie do "Dying Song" supergrupy Metal Aliegnance... Wchodzi tremolo werbla i mocarne riffy, jak u starej Metalliki, nawet wokal trąca starym Hetfieldem. Przyjemne zwolnienia... Jakby Metallica spotkała Suicidal Tendencies... No właśnie... "Devil's Bride"... wyobraźcie sobie "Sut But True", Metalliki, gdzie zamiast Hetfielda, śpiewa Mike Muir z Suicidal Tendencies i jest trochę zmian aranży. Kurcze, jak dla mnie, bardzo intrygujące połączenie. Co ciekawe, to się wcale nie gryzie, a wręcz uzupełnia. Na płycie jest sporo solówek, jakich nie powstydziłby się sam Kirk Hammett, w swoim najlepszym okresie, plus riffy wgniatające w ziemię i potupajkowe, wręcz punkowo hard core'owe rytmy. Album ma przyjemny dźwięk, soczyste gitary, mięsisty bas, pełne bębny, odpowiednio głośny wokal. Wszystko pięknie selektywne. Kurcze, chłopaki chyba dokładnie osłuchali wszystkie amerykańskie kapele, z półki thrash, speed, hard core... i wzorcowo te inspiracje przekuwają, na własne kompozycje... "The Beast" pobrzmiewa dla odmiany Megadethem i Body Count, ta rytmika i gitary. Apokaliptyczne solo, kroczący bas i potupajka... Zapraszamy do tańca. Moshpit czeka. Jeśli nie straszne Wam wybuchowe mikstury muzyczne, to koniecznie trzeba tego albumu posłuchać. Ja chętnie zobaczyłbym chłopaków na koncercie... (5) Jakub Czarnecki

Wojciech Chamryk Justify Rebellion - Unleash the Beast 2018 Mighty Music

"Unleash the Beast"... Co Wam to mó-

Kardinal Sin - Victorious

fińsko-szwedzki zespół grający melodic power metal. Wcześniej przez jedenaście lat funkcjonował pod nazwą Rough Diamond. 6 października 2017r. ukazał się ich nowy album "Victorious", na którym znalazło się dwanaście kawałków, w tym cover utworu "Bells of Notre Dame" z filmu Disneya "Dzwonnik z Notre Dame". Swoim nowym albumem grupa rzeczywiście przenosi nas do innego świata, chociaż nie zawsze jest w nim bajkowo. Album rozpoczyna się dynamicznym, typowo power metalowym kawałkiem "Patria (Fatherland)" z silną pracą perkusji i gitar (solówkę ma tu Chris Vowden z Denied, będący wcześniej w Kardinal Sin). W "Walls of Stone" dochodzą jeszcze syntezatory, a Danne Wikerman może w końcu pokazać swój wokal w nieco bardziej złożonym wydaniu. Uwagę zwraca tu również znakomite gitarowe solo. "Mastermind" zaskakuje akustycznym początkiem, który przechodzi następnie w mocne uderzenie z wpadającym w ucho i pełnym emocji refrenem. To jeden z lepszych kawałków na płycie. W pamięć zapada też tytułowy kawałek "Victorious" z gitarowym solo Fredrika Folkare z Firespawn, będący z kolei najszybszym na albumie. Utwór "Bonaparte" inspirowany Napoleonem przenosi nas do Francji przełomu XVIII i XIX wieku, również dzięki swojemu nawołującemu do walki brzmieniu, szczególnie w refrenie. "S.I.N" urzeka zaś swoją pompatycznością, szczególnie w okrzykach w końcowej części. Kawałek numer siedem, czyli "Revenge of the Fallen", to z kolei grupowy popis zdolności każdego z instrumentów - wokal, gitary, perkusja i syntezatory dosłownie dają z siebie wszystko, a sam utwór wprost zwala z nóg. Dobre wrażenie podtrzymuje również "Secrets of the Pantomime". Zespół stopniowo potęguje napięcie, by w finale zafundować nam prawdziwy wybuch metalowej mocy. Tajemniczy początek "Raven Quote" sugeruje, że być może utwór będzie nieco inny od pozostałych. Jest jednak w tym samym klasycznym power metalowym stylu - bardzo dobry, choć kapela mogłaby nas nieco bardziej zaskoczyć. Zaskoczeniem jest za to "Attack", w którym słyszymy na wstępie dźwięk przypominający kościelne organy. Kawałek jednak z każdą sekundą nabiera rozpędu, znów mamy też słyszane wcześniej wojenne okrzyki. Perełką na krążku zdecydowanie jest cover "Bells of Notre Dame", który wcześniej Kardinal Sin przygotował już na płytę "Kardinal Sin". Ponownie przenosimy się do Francji, ale już tej baśniowej. Danne Wikerman zaskakuje nas swoją wokalną skalą i swobodnym modulowaniem głosu z delikatnego na demoniczny. Zespół zrywa tu nieco z power metalową nutą, lecz zarazem wprowadza jej elementy, aby nadać disneyowskiemu kawałkowi pazura. Utwór zdecydowanie pozytywnie zapisuje się w pamięci, lecz zarazem pokazuje jak wiele niewykorzystanego potencjału jest jeszcze w wokaliście. Całość zamyka bonusowy utwór "For The Heroes", stanowiący piękną wzruszającą balladę. Przynajmniej na koniec Kardinal Sin pokazał delikatniejsze oblicze. Kardinal Sin swoim krążkiem "Victorious" udowodnił, że naprawdę ma szansę na sukces w power metalu. Chociaż od niektórych kawałków oczekiwałem nieco więcej elementów zaskoczenia, a od kapeli większego wykorzystania potencjału wokalisty, całość została nagrana naprawdę na wysokim poziomie. Zespół zabrał nas w ciekawą podróż, a do ich albumu warto wracać. (5)

2017 Tramp Music

Marek Teler

Kardinal Sin to założony w 2014r.

RECENZJE

165


King Heavy - Guardian Demons 2018 Cruz Del Sur

Druga płyta chilijskiej formacji o wdzięcznej nazwie King Heavy przynosi nam swoistą mieszankę heavy w stylu Judas Priest, Black Sabbath czy Manilla Road (raczej bliżej ich nowych dokonań niż klasycznych płyt z lat 80tych) z doom metalem, którego nie powstydziłyby się taki twory, jak Candlemass cze Cathedral. Muzyka wypełniająca "Guardian Demons" jest wolna, posępna, przygnębiająca, nieco mroczna, a mimo to nie pozbawiona rockendrollowego luzu, choć pozornie może się wydawać, iż oba przymioty się ze sobą gryzą. Utwory są długie (tylko jeden, mianowicie najbardziej heavy metalowy kawałek na tej płycie pt. "Cult Of The Cloven Hoof" ma mniej niż sześć minut). Mimo to nie nudzą, słucha się ich w napięciu, a po zakończeniu ma się ochotę wcisnąć "repeat". Z poszczególnych utworów warto zwrócić uwagę na ponad dziesięciominutowy "Come My Disciples", gdzie zastosowano pewne zabawy klimatem, w końcówce zaś robi się całkiem bluesowo. Wokal stara się oddać klimat tej niepokojącej aury otaczającej ten zbiór utworów. Każdy fan doom metalu powinien się z tym materiałem zapoznać. (4) Bartłomiej Kuczak

Krull - The Black Coast 2018 Iron Shield

Debiut brazylijskiej kapeli o dość swojsko brzmiącej nazwie to kolejna odpowiedź na coraz bardziej rosnące zainteresowanie epic metalem zza oceanu. Rosnące, gdyż od ok 10-ciu lat takie kapele jak Manilla Road, Cirith Ungol czy Brocas Helm przestały być jakimiś zapomnianymi zespołami znanymi tylko garstce koneserów i wydają się istnieć w masowej świadomości fanów heavy metalu. W muzyce Brazylijczyków można znaleźć nawiązania do wszystkich powyższych bandów. Zresztą już kiczowata komiksowa okładka jednoznacznie sugeruje z czym mamy do czynienia. Muzyka tej wesolutkiej ekipy również jest nieco przerysowana, choć oczywście trudno w tym wypadku traktować to jako wadę. Już w pierwszym utworze (pomijając intro) "The Witch" mamy brzmienie charakterystyczne dla gatunku. Dość oryginalnie prezentują się wokale. Luis Domingo Krull balansuje pomiędzy stylem śpiewania podobnym do Tanna z Ironsword a czymś, co brzmi jak połączenie Axla Rose'a, Tima Bakera, jakiegoś randomowego blackmetalowego krzykacza i... pilarki do drewna. W muzyce znajdziemy też wiele innych ozdobników, np. riff w stylu Grave Digger w "By Steel", czy odwołania do NWOBHM w utworze "Immortals". Nie jest to zatem granie

166

RECENZJE

tak toporne jak w przypadku wspomnianego już Ironsword (chociaż akurat w tym przypadku toporność należy traktować tylko i wyłącznie jako plus). Panowie zafundowali nam także balladę pt. "Valhalla". Ładny utwór dający trochę wytchnienia od heavy metalowych killerów. Być może to tylko moje skojarzenie, ale w podobny sposób o tej mitologicznej krainie śpiewają zespoły związane z pewną subkulturą lubiącą zamawiać pięć piw na tle hinduskiego symbolu szczęścia. Nie chodzi mi tutaj o treść, a o formę. Brzmi to jak utwór żywcem wyjęty z repertuaru Skrewdriver. Ale mniejsza o to. Generalnie jest to płyta dobra, jednak można ją polecić tylko osobom siedzącym już trochę w tym gatunku, osłuchanym z nim i rozumiejącym jego estetykę. Początkujący raczej nie będą w stanie docenić. (4,5) Bartłomiej Kuczak

słyszalne. Muzycy też zgodnie podkreślają, że tak dobrych utworów, melodii i tekstów dotąd nie stworzyli, ale w żadnym razie nie jest to standardowa gadka pod publiczkę, zawsze towarzysząca promocji kolejnego wydawnictwa. Nader dobitnie potwierdza to bowiem już opener "Seal The Hex", pięknie rozwijający się od ballady do siarczystego speed metalu, a co ważne z każdym kolejnym utworem robi się jeszcze ciekawiej. Te krótsze, jak "The Way", "Lone Hunter" czy tytułowy są bardzo dynamiczne, ostre i surowe, zaś dłuższe bardziej rozbudowane i efektownie aranżowane, jak choćby "Every Giant Shall Fall" czy "Always With Me", ale zespół w obu tych odsłonach wypada świetnie, a jego bardzo mocnym punktem jest wokalistka Deborah Levine - jak słucham tej płyty od razu przypominają mi się czasy największej świetności Warlock, Acid czy Chastain. (5,5)

miłości, szczęścia i zrozumienia. Całość zamyka "7 Years of Madness" - mocny, energetyczny, a momentami i podniosły kawałek z ostrymi gitarowymi riffami. Zarówno Ani jak i Dani pokazują tu swoje wokalne talenta. Takiego zakończenia było tu trzeba! Album "Chrysalis", chociaż może momentami za mocno inspirowany twórczością Nightwish i Delain (niektóre partie instrumentalne są u nich wręcz łudząco podobne), pozytywnie zaskakuje zróżnicowaniem stylistycznym poszczególnych kawałków, a zarazem ich wzajemną tematyczną spójnością. Na zmianę trochę folku, trochę podniosłości, momentami ostra jazda bez trzymanki, innym razem relaks przy eterycznej balladzie… "Last Days of Eden" oferuje nam niesamowitą muzyczną podróż, w którą naprawdę warto się z nimi wybrać. (5) Marek Teler

Wojciech Chamryk

Labyrinth - Return To Live

Lee Aaron - Diamond Baby Blues

2018 Frontiers

2018 Metalville

Fani Labyrinth nie mają ostatnio powodów do narzekań, bo Włosi nadrabiają kilkuletnie milczenie, wydając najpierw "Architecture Of A God" z premierowym materiałem, a teraz ukazuje się album koncertowy. "Return To Live" to pierwsze tego typu wydawnictwo w oficjalnej dyskografii grupy, dostępne zarówno w wersji audio, jak i video. Zapis koncertu grupy podczas "Frontiers Rock Festival" jesienią 2016 roku jest o tyle szczególny, że z tej okazji wykonała ona całość materiału ze swego drugiego, przełomowego albumu "Return To Heaven Denied" z roku 1998, a na bis dorzucając o rok młodszy "In The Shade" z MCD "Timeless Crime". "Return To..." jest już rzecz jasna klasykiem zarówno europejskiego power metalu, jak i samego zespołu, a w wydaniu koncertowym materiał ten zdecydowanie zyskał jeszcze na mocy. Wokalista Roberto Tiranti jest w formie, co potwierdza choćby w "New Horizons" czy "Thunder", instrumentaliści też robią swoje na najwyższym poziomie. Jedynym zgrzytem, podobnie jak w wersji studyjnej, jest tu dla mnie instrumentalny cover utworu techno "Feel", ale to tylko raptem pięć z trwającego ponad 80 minut, koncertu, tak więc można to jakoś przeboleć, ewentualnie pomijać przy kolejnych odsłuchach. (5) Wojciech Chamryk

Lady Beast - Vicious Breed 2017 Cruz Del Sur

To już trzeci album tego amerykańskiego kwintetu i z niekłamaną przyjemnością spieszę donieść, że nie tylko trzyma poziom wcześniejszych wydawnictwa, ale też są symptomy progresu. Oczywiście nie w tym sensie, że zespół poszedł nagle w kierunku Pink Floyd, Camel czy Marillion, ale postępy są

Last Days Of Eden - Chrysalis 2018 Pride & Joy Music

Last Days of Eden to założony w 2011r. hiszpański zespół grający symphonic gothic metal. 23 marca 2018r. nakładem wytwórni Pride & Joy Music ukazał się ich trzeci album "Chrysalis", zawierający jedenaście kawałków. Jeżeli jesteście fanami Nightwish, Delain czy Epiki, jest to zdecydowanie płyta dla was! Od pierwszego utworu "Forevermore" słyszymy charakterystyczne dla metalu symfonicznego połączenie ostrych gitar i podniosłych orkiestracji. Wokal Lady Ani, choć nie dorównuje kunsztowi Simone Simons i Floor Jansen, jest bardzo przyjemny dla ucha. W "The Roots of Life" mamy silnie zaakcentowane elementy folkowe, które zapewnia nam nowy nabytek kapeli, czyli Andrea Joglar od dud i gwizdków. Mocniejszy akcent daje z kolei obecność silnego męskiego wokalu obok pięknego głosu Ani. "The Wanderer" bardzo przypomina swoim biesiadnym tonem "I Want My Tears Back" z albumu "Imaginaerum" Nightwish. Podobieństw do fińskiej kapeli możemy się zresztą dopatrywać niemal na każdym kroku. "Dead Man's Tale" zdecydowanie należy do jednych z najmocniejszych kawałków na płycie, między innymi dzięki gitarowej solówce i wokalu Ani w naprawdę ostrym wydaniu. "The Storyteller" jest z kolei jednym z najbardziej chwytliwych ze względu na wpadający w ucho prosty refren. "Falling In The Deep" serwuje nam z kolei solidny ładunek emocji i stopniowane przez instrumenty napięcie. W "Aedea's Daughters" magiczny nastrój budują dzwonki i męskie szepty w tle. To najdłuższy, bo trwający prawie 10 minut kawałek, w którym Lady Ani prezentuje bogactwo swego sopranowego głosu. Szczególnie końcowy fragment utworu z chórem w tle to prawdziwe arcydzieło. "A Siren's Song" stanowi z kolei muzyczny dialog między gitarzystą i wokalistą Danim G. a piękną syreną, w którą znakomicie wcieliła się Lady Ani. Ciekawym rozwiązaniem jest tu szum morza jako zamknięcie kawałka. "Heading for the Sun" charakteryzuje się dynamicznym refrenem, a "Romeo & Julian" okazuje się wzruszającą balladą o uniwersalnej potrzebie

Zdaje się, że Lee Aaron na dobre wróciła do grania rocka. Szkoda, że jej aktualną ambicją są co najwyżej poprawne kawałki, bo tak można napisać o najlepszych songach z nowej płyty, bardziej hardrockowym "Black Cat" i bardziej rock'n'rollowym "Hard Road". Oba utwory również łatwo wpadają w ucho, Lee bardzo dba o melodyjność swojej muzyki. Reszta kompozycji rozłożona jest między specyficznym "aaronowskim" hard rockiem ("Diamond Baby", "In the Bedroom"), zwyczajnym rockiem ("American High", "Miss Mercy", "You're No Good"), bluesowymi influencjami ("Cut way Back"), czy też jest mieszanką wszystkich wymienionych wpływów ("My Baby"). Jest wśród nich też kawałek bardziej balladowy "The Best Thing". Przy okazji jest to najmniej udana pozycja na całym krążku. Jednak ową omawianą większość można opisać, co najwyższej słowami fajny, niezły ale także słaby czy nijaki. Nie poprawia odbioru krążka interpretacja coveru "Mistreated" (Deep Purple). Choć wykonanie Lee jest poprawne, to jakoś nie przypadło mi do gustu. Zdecydowanie lepiej jest za to przy "I'm a Woman". W latach 70. prześcigano się w mocarnych, pulsujących kawałkach opartych na bluesie. I właśnie taki jest ten utwór. Nie epatuje jakąś specjalną oryginalnością, ale mocno wdziera sie między uszy. Nie wiem, czy nie jest lepszy od wspominanych na początku kompozycji. Produkcja, odtworzenie muzyki na dobrym poziomie, zdecydowanie ułatwia odsłuch albumu. Dobrze, że Lee Aaron wróciła do grania rocka, szkoda zaś, że jest bardzo zachowawcza i poprawna w tym co robi. Żal, że nie stać jej na trochę więcej szaleństwa, może w ten sposób wróciłaby na metalowy tron królowej, a tak mamy przeciętną muzykę, która nadaje się co najwyżej do umilania sobie czasu. A i tak "Diamond Baby Blues" wydaje się ciut lepsza od poprzedniczki "Fire And Gasoline". (3) \m/\m/ Lord Vigo - Six Must Die 2018 No Remorse

Materiały promocyjne dumnie obwie-


No Love". Niestety resztę trudno określić nawet jako przeciętne propozycje, więc nie wierzę aby album zainteresował najzagorzalszych zwolenników wirtuozów, czy też niepoprawnych miłośników grania hard'n'heavy. Owszem płyta jako tło przy codziennych czynnościach sprawdza się znakomicie, ale chyba nie oto chodziło Luce. Ogólnie skucha. (2,5) szczają światu, że niemiecki Lord Vigo należy do "najlepszych i najbardziej produktywnych zespołów doom metalowych naszych czasów". Z tym ostatnim trudno się nie zgodzić, skoro wydają trzecią płytę w ciągu czterech lat. Jak to jest z jakością, trudno mi ocenić, ponieważ nie znam ich dotychczasowego dorobku. "Six Must Die" to jednak płyta naprawdę porządna, a przy tym w swoim gatunku całkiem oryginalna. Niemcy sięgają na niej po dźwięki organów, co kreuje fajny klimacik żywcem z filmów klasy B. Znajdują się ponadto pod silnym wpływem NWOB HM. Silnym do tego stopnia, że znacznie, znacznie im bliżej do Iron Maiden niż Saint Vitus. Sporo tu więc melodii, harmonijnych gitar, chóralnych refrenów - to musi się podobać, zwłaszcza szukającym okazji do headbangingu, a niekoniecznie zadumy i rozdrapywania emocjonalnych ran. Najbardziej wymowny pod tym względem jest otwierający "Doom Shall Rise", będący niejako wizytówką płyty. Jeśli przemówi on do Was, kupujcie ją w ciemno! Co ciekawe, to nie tylko znakomity, porządnie bujający kawałek, który na pewno wzorcowo sprawdzi się na żywo. Jest on ponadto pierwszym znany mi doom metalowy utworem z metatekstem! W klasycznym heavy metalu nie brakuje podobnych laurek pod adresem gatunku, ale w doomie taka poetyka to coś nowego. Mój ostateczny werdykt jest zatem taki, że z dorobkiem Lord Vigo, a zwłaszcza z "Six Must Die", warto zapoznać się każdemu lubiącemu klasyczne oblicze metalu, szczególnie jego postać z lat 80. Nie zawiedziecie się! (5) Adam Nowakowski

\m/\m/

Bartłomiej Kuczak

Madam X - Monstrocity 2017 EMP

Siostry Maxine i Roxy Petrucci znowu działają razem, choć mogło wydawać się, że "We Reserve The Right" pozostanie już jedynym albumem Madam X. Reaktywacja grupy w płytowym składzie, z Bretem Kaiserem i Chrisem Doliberem, na Sweden Rock Festival przed czterema laty zaowocowała jednak czymś więcej niż tylko koncert, mianowicie nowym albumem "Monstrocity". Jeśli ktoś pamięta Madam X z roku 1984, to nowa płyta w żadnym razie go nie rozczaruje, bo trzyma poziom od początku do końca. Fakt, zespół "podparł" się swym najbardziej znanym utworem z lat 80., to jest singlowym "High In High School", ale to jedyna taka pożyczka na nowym krążku. Reszta to już wyłącznie premierowe kompozycje: równie chwytliwe jak przed laty, ale i mocniejsze brzmieniowo, jak choćby "Resurrection", "Nitrous", "Big Rock Rolls Heavy" czy "The Rise". Są też numery mroczniejsze, wśród których prym wiedzie "Bride Of Frankenstein" z kobiecymi wokalami, ale dominują przebojowe numery, z których "Detroit Black" czy "Hello Cleveland" to murowane pewniaki playlist fanów hard 'n' heavy/mocniejszego AOR. (5) Wojciech Chamryk

Luca Princiotta Band - Rough Blue 2018 Metalville

Luca Princiotta to aktualny gitarzysta zespołu Doro, współpracuje z nią już ładnych parę lat. Wcześniej brał udział w kilku projektach, więc chłop doświadczenie ma. Z Doro przez lata wydał dwa albumy studyjne i jedna koncertówkę. Nie ma co ukrywać przez ten czas musiał mieć chwile wolnego, a że pewnie nie potrafił długo usiedzieć na tyłku, zorganizował sobie własny band i wydał płytę. Mimo, że na krążku znalazły się trzy kawałki z wokalem, to "Rough Blue" jest typową instrumentalną propozycją wirtuoza gitary. Luca zawarł na niej dziesięć różnorodnych kompozycji, gdzie przewagą są kompozycje dynamiczne. Niestety muzycznie gitarzysta nie odkrywa niczego szczególnego. Jego pomysły i grę można porównać do Joe Satrianiego, ale nie ma w nich klasy jaką prezentuje Amerykanin. Jako tako wysłuchać można dwóch pierwszych utworów "On Board", "Shake The Cake" oraz tytułowego "Rough Blue". Do udanych songów można zaliczyć również "Ain't

Już na samym początku atakuje nas "acceptowy" kawałek pt, "Against Our Mind", który ma w sobie zarówno ostre, zadziorne riffy, jak i sporo przebojowości. Kolejnym ciekawym utworem jest "One Way to Glory" rozpoczynający się dość melodyjną zagrywką. Bardziej thrashowo robi się natomiast w takich kawałkach, jak "Machinery", "Tormentors" oraz tytułowym "Metal Or Die". Słuchając tego zestawu utworów, można sobie naprawdę poszaleć. Ważne tylko, by nie skończyć tak, jak ten gość z okładki. (4,5)

Madhouse - Metal Or Die 2018 Iron Shield

Niemiecki zespół Madhouse uczcił swą reaktywację po ok. dwudziestoczteroletniej przerwie albumem o wszystko mówiącym tytule "Metal Or Die". Nagrali go niemal w oryginalnym składzie. Jedynym nowym członkiem jest wokalista Didi Schultz. Żeby było ciekawiej, warto nadmienić, iż jest to pierwszy długograj w historii tej formacji. Muzykę zawartą na "Metal Or Die" można określić jako wypadkową ekspresji niemieckiego thrashu rodem z Zagłębia Ruhry, zadziorności charakterystycznej dla Accept oraz melodyjnych refrenów niemal żywcem wyjętych z twórczości Hellowween. Sięgając po "Metal or Die" dostajemy zatem swoistą mieszankę tego, co najlepsze metalu naszych sąsiadów zza Odry. Mieszanka ta jest przez wydawcę określana pod dość enigmatyczną nazwą "teutonic heavy metal".

Madrost - The Essence Of Time Matches No Flesh 2017 Self-Released

Madrost to kolejny przedstawiciel młodego pokolenia thrasherów z Californi. Muzykę prezentowaną przez chłopaków można zakwalifikować jako granie z pogranicza thrash oraz death metalu. W dzisiejszych czasach jest to połączenie dość powszechne i bardzo często stosowane. Jednak chłopaki z Madrost wiedzą doskonale, jak z tej oklepanej już wszem i wobec formułu zrobić odpowiedni użytek. Na trzecim dziele grupy zatytułowanym "The Essence Of Time Matches No Flesh" tego drugiego wydaje się być trochę więcej. Owszem, można się doszukać sporo elementów thrashu zarówno z Bay Area, jak i odwołań do niemieckiej sceny lat osiemdziesiątych. Dominują jednak ewidentne wpływy takich kapel jak Death (szczególnie w dość progresywnej strukturze utworów), Morbid Angel, Orbituary czy nawet Immolation. Jest to słyszalne szczególnie w takich utworach jak otwierający "Eyes Of The Deceit" czy "The Silence Of Ruins". Większość kawałków na płycie utrzymana jest w średnich tempach. Wyjątkiem są utwory, w których elementy thrashowe dominują nad formułą death metalu. Mam tu na myśli "Abstractions" oraz "No Future". Ten drugi z wymienionych ma kilka fajnych smaczków w postaci dzwonów na początku (motyw bardzo podobny do tego z "For Whom The Bell Tolls" Metallicy) i zwolnienie przechodzące w czysto heavy metalową solówkę przy końcu. "The Essence Of Time Matches No Flesh" to ogólnie płyta bardzo fachowa i być może wielu by była w stanie rzucić na kolana. Gdyby była wydana gdzieś mniej więcej w połowie lat dziewięćdziesiątych. (4) Bartłomiej Kuczak Maestrick - Espresso Della Vita Solare 2018 Avalon

Na ten brazylijski zespól natrafiłem przez zupełny przypadek, za który jestem bardzo wdzięczny losowi. Muzycznie "Espresso Della Vita Solare" to bardzo ciepłe i różnorodne granie w stylu Yes czy The Flower Kings, gdzie można oczekiwać różnych dodatków, chociażby takich westernowo-wodewilowo-cyrkowych, które odnajdziemy na "Far West". Jednak kapele ma też drugie oblicze, które wiąże się z fascynacją grania trochę cięższej muzy, w stylu hard'

n'heavy, dzięki czemu niektóre momenty kojarzą sie z dokonaniami takich kapel jak Asia, a nawet takich, które grają ostrzej. Do zobrazowania tego niech posłuży ostra, rytualno-plemiena "Penitencia", która również nie pozbawiona jest muzycznych kontrastów. Tak w ogóle zespół lubi odnosić się do regionalnego folkloru, świadczy o tym chociażby kolejny utwór "Hijos De La Tierra". Całe szczęście muzycy nie nadużywają tego środka wyrazu. Wydaje się jednak, że Maestrick, najlepiej czuje się długich, wielowarstwowych, różnorodnych, za to lekkich, zwiewnych i prostych w przekazie kompozycjach, gdzie przeważa art rock czy też rock progresywny np. "Water Birds", "Across The River" czy "Trainsition". Jednak punktem kulminacyjnym na tym albumie jest mini suita "The Seed", gdzie zderzają się wszystkie inspiracje i wpływy, dodatkowo targane przez emocje i wrażliwość każdego muzyka Maestrick. A instrumentaliści i wokalista zapewniają słuchaczowi najwyższej jakości doznania, nie tylko dzięki swoim talentem i wyobraźni ale także dzięki swojemu warsztatowi muzycznemu. Zadbano o każdy detal, każdą nutkę, niczego nie pozostawiono przypadkowi. Złego słowa nie mogę powiedzieć o produkcji. Niestety cyfrowe promosy nie zawsze mają wszystkie potrzebne informację, więc trudno powiedzieć czy zadbali o to sami muzycy w swoim domowym zaciszu, czy też pomagał im ktoś w wybranych studiach nagraniowych. Jednak największą zagadką jest dla mnie kto odgrywał gitarowe partie, bowiem w sieci trudno doszukać się tej informacji (jak do tej pory). Co by dalej nie pisać o "Espresso Della Vita Solare", to znakomita pozycja dla fana progresywnego rocka i metalu, każdy utwór, każdy temat muzyczny jest wart przesłuchania. W każdym razie zachęcam wszystkich do przesłuchania tego albumu, być może w ten sposób będziecie mieli nie tylko świetne muzyczne doznania ale także kolejny swój ulubiony zespół. (5) \m/\m/

Mason - Impervious 2017 Self-Released

Hobbs' Angel Of Death czy Slaughter Lord to zespoły, których nazwy od razu przychodzą na myśl kiedy wspomni się o australijskim thrashu. Czterej muzycy Mason są znacznie młodsi, osiągnięcie statusu kultowego zespołu też wydaje się obecnie znacznie trudniejsze niż przed laty, ale jeśli nadal będą wydawać tak dobre płyty jak "Impervious", to kto wie? Bo nie dość, że łoją na swoim drugim albumie niemiłosiernie, nierzadko uciekając się do blastowych przyspieszeń, to nie zapominają przy tym o technice, a nawet pewnej chwytliwości poszczególnych motywów czy nawet

RECENZJE

167


całych kompozycji. Mamy tu więc perfekcyjną mieszankę bezkompromisowości Exhorder czy Vio-lence, wzbogaconej techniczną biegłością Testament czy Exodus. I nie ma znaczenia, czy zespół bierze się za bary z utworem krótszym, zwartym i intensywnym ("Burn", "Cross This Path") czy bardziej rozbudowanym, 5-7 minutowym ("The Afterlife", finałowy "Created To Kill"), bo w obu tych odsłonach jest równie przekonywujący. Może więc ten cały thrashowy nurt nie jest obecnie zbyt pasjonujący, ale dzięki takim płytom jak "Impervious" nie można jeszcze stawiać na nim krzyżyka. (4,5). Wojciech Chamryk

heavy metal najwyższych lotów. Mimo tego, że za mikrofonem od dawna nie stoi już Mike Munro (powrócił za to Paul Souza, śpiewający już w Meliah z przerwami w latach 2003-11), to "Idol Hands" kojarzy mi się ze świetnymi płytami Amerykanów jak "Solitary Solitude" (1990) czy niedawnym powrotem do formy za sprawą "Warrior" (2014), a wzbogacają to jeszcze fragmenty kojarzące się z bardziej majestatycznym Metal Church ("The Kill-All Rule", "Where Darkness Lies") czy ostrą młócką w stylu Testament ("Sentenced To Life"). Nie brakuje też dłuższych, bardziej epickich kompozycji jak "Infernal Bleeding", są karkołomne solówki duetu Koury/Nichols, świetne wokale Souzy, moc i potęga, tak więc: (5). Wojciech Chamryk

Masters Of Disguise - Alpha / Omega 2017 Limb Music

Michael Schenker Fest - Resurrection

Tym razem bez obowiązkowego coveru Savage Grace, ale z trzecią częścią sagi o Knutsonie, tak więc związek niemieckiej grupy z amerykańskimi mistrzami został zachowany. Masters Of Disguise zresztą w żadnym razie nie spuszczają z tonu, bo ich trzeci album to prawdziwy miód na uszy fanów power/ speed metalu w amerykańskim wydaniu: kompozycje rzucają na kolana, wykonanie i instrumentalny kunszt też powalają, a już dla wokalisty Alexxa Stahla po prostu brak mi słów uznania - na ostatnim albumie Bonfire zrobił świetną robotę, ale na "Alpha / Omega" imponuje pod każdym względem. I pomyśleć, że wszystko zaczęło się swoistego hołdu dla Savage Grace czy wspierania Christiana Logue'a podczas koncertów, ale tym razem uczeń już zdecydowanie przerósł mistrza. Wystarczy posłuchać choćby "Sacrifice", "Demons From The Past" czy - nomen omen "Killer", by utwierdzić się w tym przekonaniu, a to tylko pierwsze z brzegu wybrane przykłady, bo cała reszta też trzyma wyśrubowany poziom, łącznie z bonusowym na CD "Blackwitch". Tak więc chociaż Savage Grace pewnie już niczego nowego nie nagra, ale mamy ich godnych następców w osobach muzyków Masters Of Disguise! (6) Wojciech Chamryk

Meliah Rage - Idol Hands 2018 Metal On Metal

Czasy, kiedy muzyka tego amerykańskiego zespołu budziła większe zainteresowanie minęły już dawno, ale Meliah Rage nie dają za wygraną, wciąż nagrywając kolejne płyty. "Idol Hands" jest dziewiątym albumem studyjnym formacji, ukazując ją w pełni formy. Jedyne zastrzeżenie jakie mam to zbyt podobne do siebie początki niektórych utworów, choćby niemal bliźniacze otwarcia utworu tytułowego i "Sentenced To Life", ale już cała reszta to US power/thrash/

168

RECENZJE

2018 Nuclear Blast

Michael Schenker nie musi już nikomu niczego udowadniać, bo na miano legendy gitary zapracował jak mało kto. Nie da się też nie zauważyć, że w ostatnich latach młodszy z Schenkerów niczym szczególnym nie zaskakiwał, a bardziej odcinał tzw. kupony pod szyldem Michael Schenker's Temple Of Rock, ale "Resurrection" to dowód na powrót do najwyższej formy. Co ciekawe, znany z niewyparzonego języka, nieobliczalnego zachowania i palenia za sobą mostów gitarzysta zaskoczył składem ekipy, która nagrała jego najnowszy album. Fest to bowiem ni mniej, ni więcej, nie tylko instrumentaliści, podpory jego dawnego MSG: Steve Mann, Chris Glen i Ted McKenna, ale też i dawni wokaliści formacji! Pewnie mało kto mógł sobie wyobrazić na jednym krążku, ba, w jednym utworze, takie postaci jak: Gary Barden, Graham Bonnet i Robin McAuley, ale to fakt, a mamy tu jeszcze obecnego wokalistę Schenkera, Doogie'go White'a. Skład więc iście gwiazdorski, a i płyta wyszła mu niezgorsza. Schenker przypomniał sobie na co go stać: bryluje zarówno w instrumentalnym "Salvation", jak i w pozostałych utworach, a w jednym ustępuje nawet miejsca nie lada komu, bo swemu fanowi, Kirkowi Hammettowi z Metalliki. "Heart And Soul" z jego udziałem dostajemy na początek i jest to idealne otwarcie: motoryczny, ostry, zadziorny utwór, z tak charakterystycznymi dla Schenkera melodiami. Dalej jest równie pięknie, a każdy fan MSG, UFO, Rainbow czy Deep Purple czy Scorpions - jak by Michael obecnie nienawidził tej formacji - zachwyci się choćby "Take Me To The Church", "Everest" czy skocznym "Messing Around". W każdym z nich śpiewa inny wokalista, bo panowie Barden, Bonnet i McAuley dostali do dyspozycji po dwa utwory; tylko White'a słyszymy we trzech. Są też dwie perełki, monumentalny "Warrior" i pełen dramaturgii, finałowy "The Last Supper", w których cała czwórka śpiewa wspólnie tego trzeba posłuchać, bo jest czego. (5,5) Wojciech Chamryk

Mike LePond's Silent Assassins Pawn And Prophecy 2018 Fronteirs

Mike LePond zapewne nie jest człowiekiem narzekającym a nadmiar wolnego czasu, ale po 3,5 roku zdołał sfinalizować wydanie drugiego albumu swego solowego projektu Mike LePond's Silent Assassins. Składu nie udało mu się utrzymać, zresztą Michael Romeo (gra tu w jednym utworze) z jego macierzystego Symphony X czy Metal Mike Chlasciak pojawili się na "Mike LePond's Silent Assassins" gościnnie - najważniejsze, że wokalistą pozostał, znany z Watchtower czy Seven Witches, Alan Tecchio, a dwójka trzyma poziom, a momentami nawet przewyższa debiut. Nie ma tu już obcych utworów, całość jest zdecydowanie bardziej progresywna i dopracowana, są też niespodzianki. Najwięcej w najdłuższym na płycie oraz w dotychczasowym dorobku formacji, trwającym prawie 22 minuty utworze tytułowym, bo LePond nie tylko udowadnia w nim wielokrotnie, że jest jednym z najlepszych basistów na świecie. Utwór zaskakuje też złożonością, odniesieniami do folku i bluesa/blues rocka a do tego gościnnym udziałem kilku wokalistek, w tym Veroniki Freeman z Benediction. Krótsze kompozycje też są niezgorsze: to metal w bardziej progresywnym ("Masters Of The Hall", "I Am The Bull" z basową solówką) czy w tradycyjnym wydaniu ("Black Legend", "Hordes Of Fire"), a w "Avengers Of Eden" czadują już niczym kapela speedmetalowa. Jest też balladowy "The Mulberry Tree" z partią flamenco i kobiecym chórkiem, stanowiący fajne wprowadzenie do programowego "Pawn And Prophecy". Teraz nie pozostaje nic innego, by Mike LePond zdołał zebrać koncertowy skład i ruszyć z tym materiałem w trasę - to dopiero byłoby coś, usłyszeć te utwory na żywo! (5)

jednak na drugim albumie Holy Terror. Jeśli miałbym porównywać ten album do wcześniejszej twórczości tego zespołu, nazwałbym to kontynuacją poprzednich krążków. Czyli jeśli podobała Ci się muzyka na poprzednich albumach Mindwars to z pewnością możesz poświęcić chwilę temu albumowi. Album sam w sobie jednak nie jest do końca tym, czym ja bym chciał słuchać. Zaczynając od brzmienia, to wokalizy są co najwyżej średnie, a samo brzmienie bywa okropne - chociażby we fragmencie od 00:30 do 00:45 na "Blacklisted", czy ten wstęp na "Killed Or Be Killed". Perkusja nie brzmi źle, a bas ponoć jest i czasami tam po cichu zaznacza swoją obecność. Chociaż w porównaniu do debiutu zamieszczonego na kanale YT jest to postęp. Rozumiem artystyczną wolność, wcale nie zabraniam używać środków wzbudzania emocji, takich jak płacz i szloch, ale to nie brzmi tu dobrze. Przechodząc już od brzmień do motywów, napisałem, że część motywów mogłaby się znaleźć w muzyce Holy Terror (chociażby "Take It All Away"), jednak są też takie, które mogłyby się dobrze znaleźć na albumach Slayera ("Kill Or Be Killed"),Metalliki ("In God's Name") lub Megadeth* ("Blacklisted" czy "Conspiracy"). Same kompozycje są utrzymane od w miarę szybkich temp ("The Fourth Turning") do wolnych. Solówki? Pasują do kompozycji, pozwalają płynnie wejść wokalem. Same kompozycje są dobre w większości, utrzymane w stylu amerykańskiego thrash metalu. Co mi się podoba? Część motywów, szczególnie tych odwołujących się do poprzedniego zespołu wokalisty. Co mi się nie podoba? Trochę brzmienie. Nie żebym specjalnie na to zwracał uwagę, ale warto wziąć pod uwagę dwie rzeczy. "Do Unto Others" jest nowym albumem, nagranym w dobie internetu, łatwego dostępu do narzędzi do miksu i masteringu czy nawet dokumentacji dotyczącej zagadnienia. Tu nie do końca się udało. Poza tym, wokal - trochę taki Ron Royce tylko w wyższych rejestrach, nie do końca pasuje do aranżacji. Pomimo i wbrew tym wadom wystawiam (4). Jacek Woźniak *tak, wiem, że motywy z "Hangar 18" brzmią podobnie jak te z "A Fool's Gold".

Wojciech Chamryk

Mist - Free Me of the Sun Mindwars - Do Unto Others 2018 Dissonance

Dobra, uprzedzając pytania, muzycznie ten album nie brzmi jak bezpośrednie nawiązanie do Holy Terror. Brakuje tego składnika, który czynił ten zespół wyjątkowy. Jednakże ten album zawiera cechy, tak dobrze znane z muzyki tego amerykańskiego zespołu. Pierwsza z brzegu? No cóż, porusza tematy polityczno-społeczne, umiejscawia akcję utworów w rzeczywistości na którą wpływ mają między innymi trendy, takie jak nacjonalizm. Poza tym, jak pewnie części wiadomo za sekcję gitarową (i przy okazji wokalną) odpowiada były gitarzysta Holy Terror, Mike Alvord. Motywy z utworów takich jak "Allegiance To Death" mogłyby się znaleźć

2018 Soulseller

Nie wiem, jak Wam, ale mi Słowenia kojarzy się z przepięknymi górami, lasami, rzekami i jeziorami, a niekoniecznie z ponurą muzyką. Byłem więc zaintrygowany, co może mieć do zaproponowania pochodzący z tego urokliwego kraju Mist. Szybko wyjaśniło się, że zespół gra bardzo klasyczny doom metal (z kobiecym wokalem) silnie skłaniający się ku estetyce lat 70. Jego utwory przyjemnie bujają (nastrajając słuchacza na tempo wahadła o dużym rozmachu), nastrojowe harmonie zapadają w pamięć, gitary rzeźbią piękne bluesujące solówki, a klasyczny klimacik całości sprawia, że nostalgiczne serce bije intensywniej. Serio, posłuchajcie choćby takiego "White Torch", który nosi w


sobie wszelkie znamiona potencjalnego retro rockowego przeboju. Albo chyba najlepszego na płycie, tytułowego "Free Me of the Sun" - w nim Mist prezentuje nie tylko warsztat, ale też unikalny charakter. Ta bluesowa ballada płynnie przechodzi w metalowy wałek, by po chwili się uspokoić; Nina Spruk pokazuje pełnię swoich niemałych możliwości; Blaž Tanšek krzesze jedne ze swoich najlepszych gitarowych partii. Oto wczesne arcydzieło młodego zespołu, w którym ma się pychotę pogrążać raz po raz! Chylę przed nim czoła i czekam na więcej. A konkretnie - więcej podobnego grania na styku gatunków. One wychodzą zespołowi najlepiej, najciekawiej, podczas gdy wariacje na temat klasycznego doom metalu trochę zlewają się w pamięci w jedną masę. Nie Słoweńców wina - w tym gatunku trudno o oryginalność. Ewidentnie mają jednak pomysł na siebie, dlatego warto im kibicować i czekać, co będzie dalej. Na razie jest lepiej niż dobrze. (4.5) Adam Nowakowski

Mutank - W.H.A.T.S.W.H.A.T. 2017 Boonsdale

"My mamy dużo thrashowych piosenek, które mają skrótowe tytuły… ten album jest jednocześnie pięcioma krótkimi piosenkami i jednym, długim progresywnym thrashowym utworem. Aby posł…" - dobra, stop. To możemy przeczytać na ich bandcampie. Koncept na swój sposób innowacyjny ale jest jedno "ale". Skrótowce w tytułach tego albumu nie są jasno ukazane. Więc nie wiemy do końca, w co one miały by się rozwijać (i czy się miałyby rozwijać). Jest to dość ciekawe zagranie z tym podziałem (i dość stare wbrew pozorom, chociażby Mekong Delta miała utwory podzielone na kilka sekcji - "Dances of Death"), aczkolwiek nie powinno ono wpływać na ocenę materiału. A przy założeniu, że jest to jeden utwór to muszę stwierdzić, że ten utwór w warstwie lirycznej nie jest do końca spójny. Oczywiście, są połączenia między utworami, takie jak pomiędzy "F.O.G" i "D.E.A.T.H" aczkolwiek przy "I.D.I.O.T" oraz "P.O.P.U.L.O.U.S" nie jest to zaakcentowane. Same liryki są o doświadczeniach podmiotu lirycznego, emocjach, graniu muzyki. Napisałem, że teksty nie do końca się łączą, jednak spójność pomiędzy kolejnymi fragmentami jest wzorowa. Jeśli miałbym do czegoś to porównać, to porównałbym to do "Ride the Lightning" Metalliki. Co do samej kompozycji? Są utrzymane w crossoverowej długości i okraszone motywami przypominającymi mi o Death Angel, Xentrix oraz Nuclear Assault. Riffy mają bardziej "pozytywny" wydźwięk. Tempo też crossoverowe. Brzmienie instrumentów jest dobre, wyważone. Gitara basowa ma swoje miejsce obok gitar elektrycznych. Wokalizy są przeciętne, "nastoletnie"(?), pasujące do liryk. Co do ciekawostek, to ten album jest krótszy od utworu Hexenhaus - "As Darkness Falls". (B.E.Z O.C.E.N.Y). Jacek Woźniak

Narnia - Narnia 2017 Massacre

Szwedzi też wystawili cierpliwość swych fanów na nie lada próbę, bo ich poprzedni album ukazał się w roku 2009, a rychło potem grupa rozpadła się na blisko cztery lata. Ciągnie jednak lwa na sawannę, stąd wznowienie działalności, powrót oryginalnego wokalisty i album o niewyszukanym, symbolicznym tytule. Power metal Narnii nie zmienił się zbytnio: Christian Liljegren i CJ Grimmark wciąż stawiają na wyraziste melodie, chętnie korzystają z syntezatorowych i organowych brzmień bliskich hard rockowi, ich specjalnością pozostały też pełne patosu, podniosłe refreny. Utwory ostrzejsze, również od strony wokalnej, bliższe klasycznemu hard'n'heavy, wydają mi się ciekawsze od tych typowo powerowych (rozpędzony opener "Reaching For The Top" z zadziornym śpiewem, równie dynamiczny "Who Do You Follow?"), ale te lżejsze utwory też trzymają poziom ("Messengers", "On The Highest Mountain"). Chęć pewnego unowocześnienia brzmienia w "Thank You" raczej nie była dobrą decyzją, bo te iście ambientowe brzmienia, elektronika i przetworzony głos Liljegrena średnio pasują do stylu Narnii, ale już w połowie utworu wszystko wraca do normalności. W porównaniu z pierwszym wydaniem płyty mamy w tej wersji dwa utwory dodatkowe, w tym nagrany ponownie "Living Water", pochodzący z drugiego albumu "Long Live The King" - fajnie brzmiący, z gościnnym udziałem Jensa Johanssona (Yngwie Malmsteen's Rising Force, Dio, Stratovarius, Rainbow), ale to raczej efekt "zapobiegliwości" wytwórni niż rzeczywista potrzeba, bowiem "Narnia" broni się i bez tych dodatków - faktycznie The lion roars again! (4,5) Wojciech Chamryk

National Suicide - Massacre Elite 2017 Scarlet

"Massacre Elite", to trzeci długograj włoskiego National Suicide. Początkowo myślałem, że to amerykańska kapela, więc mocno się zdziwiłem. Począwszy od "amerykańskiej", komiksowo horrorowej okładki z zielono-żarówiastym logo zespołu. Na trawniku, stoi sobie jakiś sympatyczny pan z siekierą w jednej łapce, a maską z czyjejś twarzy w drugiej. Przed jegomościem leży, jakaś drąca się ze strachu pani. Niby typowy horror kicz, jakich setki zdobią różne wydawnictwa, ale lubimy je oglądać. Muzyka również jest na wskroś amerykańska, czyli 100% thrashu, w thrashu. Ale tego oldskulowego z połowy lat 80. Pomimo, że band istnieje od 2005 roku, chłopaki twierdzą, że nie są zespołem typu vintage... a raczej kapelą, grającą staroświecko, w nowych czasach. Tak

czują i tak grają, nie dla mody, nie dla sławy, a z potrzeby serducha. I przyznam, że zgrabnie im to wychodzi. Dla mnie są dość wiarygodni, w tych deklaracjach. Sądząc po zdjęciach, panowie są już zdrowo po trzydziestce, więc nie pochodzą z pierwszej łapanki. Otwarcie przyznają, iż doskonale zdają sobie sprawę, z tego, że w ich muzyce słychać echa amerykańskich tuzów gatunku. To jakby zmiksować OverKill, Exodus i coś jeszcze... Powstanie mieszanina eksplodująca energią. Niby nic oryginalnego się tu nie dzieje, ale uwagę zwraca słyszalna wyraźnie pasja i techniczna precyzja instrumentalistów. Do tego dodać naprawdę wkurwionego wokalistę, i mamy przepis na wspaniale spędzone kilkadziesiąt minut. Jedna uwaga: Słuchać bardzo głośno! Mosh i headbanging w chacie... Może grozić telefonem sąsiada na policję, ale co tam. Więc jeszcze raz od początku "Death Roll", "Im not a Zombie (Anymore)", "Massacre Elite"... (4) Jakub Czarnecki

Necrytis - Dread En Ruin 2018 Pure Steel

Amerykański Necrytis to zespół dość oryginalny choćby ze względu na postać śpiewającego perkusisty Shane'a Wacastera, co nie jest zjawiskiem często spotykanym na scenie heavy metalowej. Również muzyka wypełniająca ich drugi album "Dread En Ruin", poza elementami będącymi czymś typowym dla klasycznego heavy metalu, zawiera sporo progresywnych smaczków, wtrąceń i urozmaiceń znacznie wzbogacających pierwotną, mocno już przecież wyeksploatowaną formułę. Album zawiera tylko sześć utworów. Nie można nazwać jednak tego "EP", gdyż całość trwa prawie 50 minut. Wszystkie utwory są bardzo bogato zaaranżowane i uwidoczniają one szerokie fascynacje członków zespołu (którzy nie tworzą muzyki od wczoraj, mimo że sam Necrytis jest zespołem stosunkowo młodym). Weźmy na przykład pierwszy z brzegu "Starshine". Wstęp trochę przypomina Megadeth okresu "Rust In Peace", potem już jedna robi się zdecydowanie heavy metalowo (chociaż słychać, że thrash nie jest chłopakom obcy) z ciekawym urozmaiceniem w postaci zwolnienia tępa gdzieś w środku. Utwór pod tytułem "Necrytis" to już metal progresywny (bardziej jest to progresywność w znaczeniu Queensryche czy Crimson Glory niż Dream Theater). Leniwa solówka dodaje temu kawałkowi tylko uroku. W podobnym tonie utrzymane są kolejne utwory aż do wieńczącej całość ponad trzynastominutowej suity -, której nie powstydziłby się taki Jethro Tull czy inny Kansas. To trzeba usłyszeć. Płyta dobra, jednak przeznaczona dla bardziej otwartych zwolenników mu-zyki metalowej. (4,5) Bartłomiej Kuczak Night Legion - Night Legion 2017 Massacre

Night Legion debiutuje niniejszym albumem, ale zespół tworzą doświadczeni muzycy, z których najbardziej znany jest gitarzysta Stu Marshall, udziela-

jący się choćby w Death Dealer czy w grupie byłego wokalisty Metal Church Ronny'ego Munroe. Odpaliłem więc ten materiał bez większego ryzyka, a jak już do tego doszło, nie mogłem się od tych dziewięciu utworów oderwać. Australijczycy grają bowiem power metal amerykańskiej głównie szkoły wybornie, tak jakby pobierali korepetycje od najlepszych zespołów tego nurtu z lat 80., a do tego potrafią też ostro przyłożyć w bardziej klasycznym stylu. Efekty są naprawdę porywające, zwłaszcza w "Into The Light", "Enter The Storm", "The Warrior" czy "The Time", ale całość tego - trwającego niecałe 38 minut - materiału trzyma naprawdę wysoki poziom. W finałowym, najbardziej epickim "Titan" gościnnie grają Ross The Boss (ex Manowar) i Pete Lesperance (Harem Scarem), z kolei w "As Flames Scorch The Ground" solówki wymiatają Tsuyoshi Ikedo (znany ze współpracy z weteranem Priest Alem Atkinsem) oraz wokalista Vo Simpson, który w swym drugim zespole Darker Half jest też przecież gitarzystą prowadzącym. Konkret na: (6)! Wojciech Chamryk

Nils Patrik Johansson - Evil Deluxe 2018 Metalville

Nazwisko Nilsa Patrika Johanssona nie powinno być obce dla fanów szwedzkiej sceny power metalowej. Wokalista ten jest obdarzony dość specyficznym i charakterystycznym głosem, który co prawda nie każdemu musi się podobać, jednak jest na tyle oryginalny, iż ciężko go pomylić z kimkolwiek innym. Nils znany jest między innymi z występów w takich kapelach, jak Astral Doors, Lion's Share czy Wuthering Heights. Można by zatem stwierdzić, iż jest człowiekiem dość zapracowanym. Mimo to znalazł czas na zrealizowanie swych ambicji muzycznych pod szyldem swojego nazwiska. Muzyka wypełniająca jego pierwszy solowy album zatytułowany "Evil Deluxe" to bardzo melodyjny (czasem wręcz jak ja to określam "festynowy") power metal ze sporą ilością elementów folku i odwołań do różnych muzycznych tradycji. Za przykład może posłużyć cytat motywu z żydowskiej pieśni ludowej "Hava Nagila" pojawiający się w utworze tytułowym. Innym razem pojawiają się inne smaczki typu. W utworze "Estonia" możemy usłyszeć dość śmieszny męski chór. Można momentami odnieść wrażenie, iż śpiewający panowie troszeczkę przesadzili z estońskim piwem. Za to solówka z tego numeru to naprawdę zacna gitarowa partia. Trzeci utwór zatytułowany "Gasoline" spokojnie mógłby się znaleźć w repertuarze Edguy. Tu już mniej folku, a zdecydowanie więcej po-

RECENZJE

169


wer metalu. Folkowe klimaty (mam na myśli bardziej melodie niż brzmienie) wraca w utworze "How The West Was Won" (tutaj zaś dość dyskretnie wpleciono cytat z utworu "Johny Rebel"). "September Black", "Dark Evolution" i "Kings And Queens" to zaś utwory typowo power metalowe, których nie powstydziłyby się Gamma Ray czy Iron Savior. Nie mogło zabraknąć oczywiście utworu, który idealnie nadaje się na koncertowy szlagier. Mowa tu o utworze "Burning", który brzmi jak jakiś zaginiony utwór Saxon z początku lat 80-tych, tylko trochę podrasowany i nagrany na nowo z użyciem współczesnych metod. W "Circle In The Sky" pobrzmiewają za to echa ostatnich dokonań Judas Priest. Oczywiście wymienione porównania nie oznaczają, że Johansson kogokolwiek kopiuje. Mają one jedynie charakter obrazujący inspiracje artysty. Warto jeszcze wspomnieć o pełnych humoru i dystansu tekstach. Album "Evil Deluxe" pokazuje, że melodyjny power metal jeszcze nie stoczył się całkiem na dno. (4,5) Bartłomiej Kuczak

Nocturnal Rites - Phoenix 2017 AFM

Nie śledzę zbyt uważnie działalności tego zespołu, ale było o nim cicho dobre 10 lat, bo tyle właśnie minęło od premiery poprzedniego albumu Szwedów. Powrotny "Phoenix" z września ubiegłego roku miał być dla Nocturnal Rites nowym otwarciem, stąd zapewne symboliczny tytuł, ale skończyło się na pobożnych życzeniach, a o żadnym odrodzeniu nie ma mowy. Tak się bowiem składa, że już na "The 8th Sin" zespół powędrował w jakieś zaskakujące muzyczne rejony, epatując słuchaczy tanimi efektami electro czy natrętną przebojowością, a na "Phoenix" mamy ciąg dalszy tego procederu. Zwerbowanie gitarzysty Pera Nilssona (Scar Symmetry) jeszcze tylko ów stan rzeczy pogłębiło, bo on takie mocne, nowoczesne granie ma we krwi, ale ma się ono nijak do tego, co fani Nocturnal Rites pokochali za sprawą "Afterlife" i kilku innych płyt. Zresztą, jacy fani, po 10 latach? Po takim czasie pewnie mało kto już o Szwedach pamięta, a zwolennicy serwisów streamingowych błahych, podbitych elektroniką piosneczek w quasi metalowym sosie mają bez liku, tak więc liczenie na ich przychylność raczej nie ma racjonalnych przesłanek. Dużo do myślenia daje też fakt, że jednym z najlepszych utworów na "Phoenix" jest bonusowy "Welcome To The End", udanie nawiązujący do dawnych dokonań formacji, ale to zdecydowanie zbyt mało na notę wyższą niż: (2).

mem francuskich muzyków metalowych". Takie rekomendacje mogą sugerować jednoznacznie, że powinniśmy oczekiwać może nie jakiegoś ponadczasowego dzieła, które zrewolucjonizuję metalową scenę, ale krążka trzymającego przynajmniej dobry (jeśli nie bardzo dobry) poziom. Niestety rzeczywistość okazuje się inna. Czegoś zdecydowanie tu brakuje. I tych braków jest dość sporo. Ale po kolei. Panowie swoją muzykę opisują jako "spotkanie klasycznego hard rocka z nowoczesną produkcją charakterystyczną dla współczesnego metalu". Eeeee..., że co??? Być może się nie znam, ale klasycznego hrad rocka jak dla mnie to na "Resilience" jest jak na lekarstwo. Jakieś tam wpływy tego jakże szeroko pojętego stylu są słyszalne, jednak dominuje tu typowe europejskie power metalowe granie z jakimiś tam progresywnymi (niekiedy pseudo progresywnymi) wstawkami. Co do produkcji, to niestety mimo zadowolenia muzyków, jest ona wielką wadą tego wydawnictwa. Wszystko, jak na ten gatunek muzyki brzmi bardzo sucho, kładąc jednocześnie całkowicie elementy potencjału drzemiące w niektórych utworach. No właśnie, jak już jesteśmy przy utworach, to są one w większości pozbawione czegoś, co niewątpliwie jest największą zaletą gatunku muzyki granego przez Oblivion. Mianowicie chwytliwych melodii, wpadających w ucho riffów oraz solówek i tym podobnych smaczków. Owszem, jak wszędzie tak i tutaj znajdziemy pewne wyjątki. Należą do nich "In The Arms Of a Queen", "I Thought I Was A King" (tutaj w refrenie te niby symfoniczne wstawki są zupełnie zbędne), "Punished By The Crowd" czy też zamykająca album ballada "Dreamers, Believers". Jednak i tak im daleko do czołówki power metalowych hymnów. W pozostałych utworach napotykamy często niepasujące do reszty klawisze, jakieś dziwne chórki, naprawdę kiepskie wokale, niby progresja itp. Mimo kilkukrotnego i dość wnikliwego przesłuchania, wszystko zlewa się w jedną całość. I to dodajmy, całość dość nijaką. Mamy tu zbiór utworów, które wpadają jednym uchem, wypadają drugim. Niestety debiut francuskiego "dream teamu" niknie w morzu setek podobnych wydawnictw zalewających metalowy rynek. (3) Bartłomiej Kuczak

chusa Pfaffa nie marzy się już chyba kariera, ale w tzw. undergroundzie, nie tylko niemieckim, zdają się mieć silną pozycję, a najnowszy krążek powinien ją ją tylko ugruntować. Nie jest to bowiem w żadnym razie płyta dla sezonowych fanów czy osobników "lubiących" Metallikę, ale totalnych maniaków oddanych scenie metalowej całym sercem i duszą. Ich "As The World Turns Black" porwie od razu jedynym w swoim rodzaju połączeniem melodii z surowością brzmienia, ostrym, agresywnym śpiewem Ralfa Runkela, mocą sekcji z basistką Belą Smaka oraz gitarową jazdą na najwyższym poziomie. Co istotne Odium lubują się w dłuższych, zwykle trwających w granicach pięciu minut utworach, ale żaden z nich nie jest przegadany czy nadmiernie rozwleczony słucha się ich, a zwłaszcza "The End Of Everything", "Point Of No Return", "Frozen World", "Time Is A Killer" i mrocznego jak wszyscy diabli "Inside The Incubus", bardzo dobrze, stąd: (4,5). Wojciech Chamryk

Old Mother Hell - Old Mother Hell 2018 Cruz Del Sur

Niemieckie trio gra na swoim debiutanckim albumie epic doom/heavy metal i czuje się w takiej stylistyce niczym przysłowiowa ryba w wodzie. Aż dziwne, że muzycy łoili wcześniej głównie thrash najwidoczniej musieli dojrzeć do takich właśnie dźwięków. Efekt to sześć utworów zamkniętych w 25 minutach, coś na pograniczu metalu i hard rocka. Z tego ostatniego Old Mother Hell zaczerpnęli formułę power trio, grając maksymalnie tak, jakby czynili to na żywo, stąd minimalna ilość nakładek, a gdy Bernd Wener gra solo, to towarzyszy mu tylko podkład sekcji Ronald Senft/Ruben André. Jest też moc wczesnego doom metalu Black Sabbath i późniejszych grup tego nurtu, dynamika i swoista przebojowość tradycyjnego metalu przełomu lat 70. i 80. - słychać, że panowie nie tylko znają, ale czują te dźwięki wyśmienicie. Z tych bardziej dostojnych, majestatycznych utworów wyróżniłbym "Mountain", trwający ponad osiem minut "Old Mother Hell" jest najbardziej epicki, a galopujący "Narcotic Overthrow" to świetny przykład heavy w bardziej dynamicznym wydaniu, ale pozostała trójka w niczym im w sumie nie ustępuje. (5) Wojciech Chamryk

czy też nie jednak debiutancki album chłopaków z Kentucky pokazuje, iż to zjawisko jest jak najbardziej pozytywne. Pozytywne dlatego, iż mimo odwołań do sprawdzonych i wydawałoby się ogranych na wszystkie możliwe sposoby wzorców, pozwala ono wbrew pozorom tchnąć w heavy metal nieco świeżego ducha. Album "Faustian Mass" to dziewięć (nie licząc krótkiego intra) dynamicznych utworów utrzymanych w muzycznych, które ponad trzy dekady temu penetrowały takie grupy, jak Iron Maiden, Saxon, Diamond Head, Grim Reaper czy Cloven Hoof. Te inspiracje słychać już od samego początku w szybkim i dynamicznym utworze pod tytułem "Executioners Hymn" w którym melodia spotyka się z zadziornością i absolutnie nie wchodzą sobie w drogę. Wręcz przeciwnie, wzajemnie się uzupełniają, nadając całej kompozycji odpowiedni charakter. Pojawiają się tu też lekkie, wręcz odnoszę wrażenie, że bardzo dyskretne nawiązania do amerykańskiego glam rocka z lat 80-tych (czy tylko mnie okrzyk "scream and shout" kojarzy się Motley Crue?). W następnym, czyli najlepszym na płycie kawałku "Divine Heretic" chłopaki jednoznacznie pokazują, że to jednak heavy metal jest tym, co im najbardziej w duszy gra. Ewidentne wpływy Iron Maiden będą tu słyszalne nawet dla osób średnio zainteresowanych muzyką metalową. Nieco odmian przynosi za to "Trail Of Tears" za sprawą bluesowego riffu. Ale to taki drobny wyjątek, gdyż następujący po nim utwór tytułowy spokojnie mógłby się znaleźć na maidenowym "Powerslave". Ma on podobne, nieco szorstkie brzmienie i charakterystyczny sposób grania riffu, który usłyszmy na piątej płycie ekipy Steve'a Harrisa. Hymn zespołu, czyli kawałek "Old Wolf" to zaś gratka dla fanów Stormwitch. Odnoszę tu wrażenie, iż wokalista grupy Ric Langford próbuje naśladować manierę Andy'ego Mucka ze wspomnianej powyżej kapeli. W utworze "Your Keeper" mamy trochę zabawy klimatem. Zaczyna się niczym szybki heavy metalowy killer, jednak mniej więcej w połowie następuje zwolnienie, wypełnione akustycznymi gitarami, dziwnymi niepokojącymi dźwiękami (coś jakby wiatr hulający po pustyni) i złowieszczym szeptem. Nagle wszystko cichnie i wchodzi wspaniała maidenowa solówka. Kończący płytę "Howl" to zaś ukłon w stronę wczesnego Diamond Head, chociaż brzmi znacznie nowocześniej. Ogólnie brzmienie albumu wydaje się czyste, dość nowoczesne, a mimo to ciągle zachowuje metalowy charakter. Z drugiej zaś strony, gdyby ktoś wręczył mi tą płytę i powiedział, że to jakiś zapomniany album jeszcze bardziej zapomnianego zespołu z pierwszej połowy lat 80-tych, byłbym skłonny w to uwierzyć. W czasach, gdy muzyka metalowa nie zawsze idzie w tą właściwą stronę, warto sięgnąć po debiutanckie dzieło Old Wolf, bo sobie przypomnieć co jest esencją klasycznego heavy. (5) Bartłomiej Kuczak Overkill - Live In Overhausen

Wojciech Chamryk Oblivion - Resilience

Odium - As The World Turns Black

2018 Rock Of Angels

2017 MDD

Oblivion to projekt, którego trzon stanowią bracia Amore i Steff Rabilloud znani przede wszystkim z francuskiego Nightmare. Ponadto w składzie znajdziemy innych doświadczonych muzyków, którzy udzielali się w takich kapelach, jak Forsaken World czy Fortunato. Sami siebie określają "dream tea-

170

2018 Nuclear Blast

RECENZJE

Fajna okładka z czaszką/kulą ziemską na okładce, a na płycie dziewięć przykładów melodyjnego, teutońskiego thrashu na niezłym poziomie. Nie jest to jednak w sumie żadnym zaskoczeniem, bo Odium istnieje już od blisko 25 lat, a "As The World Turns Black" jest jego ósmym albumem. Zespołowi Ro-

Old Wolf - Faustian Mass 2018 Divebomb

Old Wolf to kolejna młoda utalentowana kapela ze Stanów Zjednoczonych pełnymi garściami czerpiąca z dorobku nurtu NWOBHM. Nie wiem czy można to już nazwać pewnym trendem,

Overkill to jedni z weteranów amerykańskiego thrashu, tak więc przez blisko 40 lat istnienia dorobili się pokaźnej dyskografii. Na najnowszej koncertówce Blitz z kolegami przypomnieli jednak w komplecie dwa albumy: debiutancki "Feel The Fire" z roku 1985 i o sześć lat młodszy, przełomowy dla zespołu "Horrorscope". Stało się tak pewnie z racji jubileuszu 25-lecia tego albumu, a debiutowi nieco wcześniej stuknęła 30-


tless"), mocarny, mroczny i wolniejszy ("Whore Of Babylon", "Heart Of A Beast"), ale też i przebojowy ("Drag You To Hell") oraz balladowy ("The Mountain"), a warto też podkreślić, że to pierwsza płyta OZ od 1991 roku wypełniona wyłącznie premierowym materiałem, tak więc: (5). Wojciech Chamryk tka, tak więc też była to wymarzona okazja do sięgnięcia po niegrane od wielu lat utwory. Rzecz zarejestrowano audio i video w Overhausen, czyli niemieckim Oberhausen i słychać, że wzmocnieni młodzieżą Blitz i D.D. Verni w żadnym razie nie wybierają się na emeryturę. Szczególne słowa uznania należą się wokaliście, bo przecież w chwili rejestracji tego koncertu miał już 57 lat, a przez blisko dwie godziny rządził i dzielił nie tylko w tych najbardziej klasycznych numerach, ale i zapomnianych na lata. Pierwszy CD to 11 utworów z "Horrorscope" i ich wykonanie potwierdza, że nie bez powodu okrzyknięto tę płytę nie tylko jedną z najlepszych w dorobku Overkill, ale też thrashu jako takiego. Mroczna "Coma", "Bare Bones", złowieszczy utwór tytułowy czy instrumentalny "Frankenstein", cover wielkiego hitu Edgara Wintera z lat 70. suną jeden za drugim: precyzyjnie, mocarnie i bezlitośnie. Jeszcze ciekawiej robi się na drugim krążku, bo wielu z tych 10 utworów zespół nie grał od czasów koncertowej promocji LP "Feel The Fire" a to mocarny i dla wielu fanów kultowy materiał. Dobrze więc się stało, że został uwieczniony jako całość w koncertowej odsłonie, bo ta płyta to przecież nie tylko "Rotten To The Core", utwór tytułowy czy "Hammerhead". Pewnie wielu fanów będzie miało zespołowi za złe mało reprezentatywny dobór utworów, ale z drugiej strony na tych dwóch płytach jest tyle zespołowych klasyków, że bronią się bez udziału nowszych utworów czy czegoś choćby z LP "Taking Over". (5) Wojciech Chamryk

OZ - Transition State 2017 AFM

Ze składu OZ firmującego poprzedni album "Burning Leather" (2011) ostał się tylko perkusista Mark Ruffneck, jedyny obecnie w zespole muzyk pamiętający jeszcze dawne czasy grupy. Początkowo wydawało mi się, że zastąpienie tak charyzmatycznego wokalisty jak Ape DeMartini może być niezwykle trudne, ale Vince Kojvula sprostał wyzwaniu, śpiewając na "Transition State" znakomicie. Momentami wydaje mi się nawet, że pewne rejestry, choćby w "The Witch", "Demonized", albo bonusowym ("Sister Red") byłyby już raczej poza zasięgiem, dobiegającego przecież 60. DeMartiniego, a Kojvula jest po prostu perfekcyjny, zaś jego wysoki, drapieżny głos pasuje idealnie do tych totalnie oldscholowych utworów. Jeśli bowiem ktoś pamięta OZ z połowy lat 80., kiedy grupa wydawała LP's "Fire In The Brain", "III Warning" czy "Decibel Storm", to "Transition State" też go nie rozczaruje, bo to klasyczny heavy na najwyższym poziomie. Kiedy trzeba szybki i surowy ("Bone Crusher", "Res-

Pänzer - Fatal Command 2017 Nuclear Blast

Może gwoli przypomnienia wspomnę, że Pänzer to początkowo niemiecka, a teraz już nawet międzynarodowa supergrupa, a "Fatal Command" jest jej drugim albumem. Niestety, jak to z tego typu projektami bywa zmiany składu są ich istną plagą, dlatego po nagraniu debiutanckiego "Send Them All To Hell" z grupą rozstał się gitarzysta Herman Frank. Wyszło to w sumie zespołowi na zdrowie, bo zastąpiło go aż dwóch muzyków z górnej półki: Pontus Norgren (Hammerfall) i V.O. Pulver (Poltergeist, ex-Carrion), teraz jednak będzie gorzej, bo dosłownie kilka dni temu z dalszego grania w Pänzer zrezygnował Schmier, który postanowił skoncentrować się na Destruction. Myślę jednak, że założyciel grupy Stefan Schwarzmann (ex-Accept, Running Wild, etc.) znajdzie kogoś na jego miejsce, a póki co przyjrzyjmy się zawartości "Fatal Command". Korzenie zobowiązują, a że Niemcy słyną od wczesnych lat 80. z metalowego rzemiosła, tak więc Pänzer podąża ścieżką wytyczoną przez Accept, dorzucając do tego sporo naleciałości zapożyczonych od Judas Priest. Stąd majestatyczne, jednoznacznie kojarzące się refreny ("I'll Bring You The Night", "Scorn And Hate" czy "Skullbreaker"), w których Schmier momentami brzmi niczym agresywniejsza wersja Udo, a melodie walczą o prym z potęgą rifów. Judasowanie na miarę przełomowego "Painkillera" zapewniają za to siarczyste otwarcie w postaci "Satan's Hollow" i tytułowego "Fatal Command" czy równie dynamiczny "Promised Land" - niby to wszystko patenty znane od lat, ale słucha się tych utworów wybornie. Podobnie jest z utworami typowymi dla germańskiego heavy, bo "We Can Not Be Silenced", "The Decline (…And The Downfall)" czy "Afflicted" kopią jak trza, a zespół nie unika też wpływów thrashowych ("Mistaken"), co tylko dodaje "Fatal Command" agresji. Świetne są też solówki Norgrena, którego talent w takim mocniejszym heavy zabłysł z pełną mocą. (5) Wojciech Chamryk

dio mamy prawie osiemdziesiąt muzyki, natomiast na dysku wideo jest tego ponad sto czterdzieści minut. Nie ma co się dziwić, gdyż zespól postanowił z okazji swojego dwudziestolecia zrobić taki koncert jubileuszowy, gdzie przypomniano spory fragment dokonań muzycznych oraz wystąpili chyba wszyscy obecni i byli muzycy (oraz inni goście). W sumie fajna sprawa. To co mi się jeszcze podobało to, że Niemcy nie udawali niewiadomo kogo, tylko zarejestrowali koncert w klubie nie przesadnie wielkim, bez olbrzymiej publiczności, a na scenie oprócz muzyków był sprzęt, oświetlenie i rachityczna scenografia, wszystko dopasowane do minimalistycznego wizualnego przekazu. Z rzeczy, które mi nie przypadły do gustu, to niemieckojęzyczne zapowiedzi między utworami. Rozumiem, to niemiecki zespół, fanów głównie ma w Niemczech, ale mniejsze grono fanów mają też poza granicami swojej ojczyzny, więc to nie jest wobec nich fair. Z czasem przy-wyczaiłem się do tych zapowiedzi, ale można byłoby to inaczej zorganizować. Zdecydowanie gorzej jest z inną sprawą. Perzonal War to zespół, który kojarzony jest z power-thrashem, wiąże się to z konkretnym brzmieniem, które w warunkach studyjnych uzyskuje bez większych problemów. Niestety w czasie początkowej fazie tego koncertu sporo fragmentów brzmiało mi nu-metalowo, a czasami jak alternatywny metal. Do czego nie mogłem się przyzwyczaić. Być może to kwestia tego, że w muzyce Perzonal War jest sporo melodyjnych fragmentów i na koncertach jest to w taki specyficzny sposób podkreślany. Jednak jest to rzecz, która mi mocno dokuczała w odsłuchiwaniu tego wydawnictwa. Całe szczęście pozostała część koncertu brzmiała i była zagrana podobnie do tego, co pamiętałem ze studyjnych płyt. A takie "For The Last Time" i "Evolution" to już zabrzmiały wyśmienicie. Trzeba mieć trochę zdrowia aby przesłuchać całość, oprócz muzyki na obu dyskach, na DVD jest jeszcze ponad dwudziesto minutowy wywiad (po niemiecku!) oraz teledysk do "Dead Man's Theories". Będzie to duże wyzwanie również dla najwierniejszych fanów Perzonal War, choć muzycy robią wszystko aby urozmaicić i uatrakcyjnić cały materiał, nawet gdzieś w trakcie koncertu pojawia się akustyczny blok. Niemniej jednak, gdyby ktoś chciał zapoznać się z dokonaniami tego zespołu, to zdecydowanie bardziej proponowałbym którąś z ostatnich płyt studyjnych. "Neckdevils - Live" nie należy do najlepszych wydawnictw tej kapeli. (3) \m/\m/

Perzonal War - Neckdevils - Live 2018 Metalville

Losy Perzonal War śledzę ze zmiennym szczęściem od ich trzeciego albumu studyjnego "Different but the Same". Każda ich płyta, która mi się przytrafiła, nie powalała na kolana, ale w jakiś tam sposób satysfakcjonowała mnie. Po prostu lubię posłuchać sobie od czasu do czasu propozycje tego zespołu. Dlatego bez większych oporów przystąpiłem do odsłuchania pierwszej w karierze Niemców koncertówki. Jest to dość potężna propozycja, gdyż na dysku au-

Phil Campbell And The Bastard Sons - The Age Of Absurdity

mi, a "The Age Of Absurdity" jest ich długogrającym debiutem. Campbell nie zmienił się tu, bo jak wyrzec się swych muzycznych korzeni i wieloletniego dziedzictwa? Dlatego już dynamiczny opener "Ringleader" byłby ozdobą każdej płyty Motörów z ostatnich lat; również "Welcome To Hell", niespełna dwuminutowy "Dropping The Needle" czy niewiele dłuższy "Gypsy Kiss" z basem w stylu Lemmy'ego, ucieszą uszy fanów Motörhead. A mamy tu przecież jeszcze mocarny riffowiec inspirowany wczesnym Black Sabbath "Skin And Bones", rozbujany niczym "Girls Got Rhythm" AC/DC "Freak Show", mroczną balladę "Into The Dark" czy klasycznego bluesa z partiami harmonijki "Dark Days" - urodzaj po prostu. Lider nie oszczędza się w solówkach, potwierdza też, choćby w "Get On Your Knees", że nieobce jest mu również nowocześniejsze granie, co jest fajnym urozmaiceniem tej, i tak już bardzo udanej, płyty. (5) Wojciech Chamryk

Pounder - Faster Than Fire 2018 Shadow Kingdom

Było bandcampowe demo, cyfrowe demo wznowione później na kasecie, a teraz Pounder debiutuje na winylu. 7" EP to format wymarzony dla takiego zespołu, grającego heavy metal w wydaniu najbardziej klasycznym z możliwych, a trzy składające się na "Faster Than Fire" są też świetną zapowiedzią, już ponoć gotowego do wydania, długogrającego debiutu Amerykanów. Wcześniej zdobywali muzyczne doświadczenie w bardziej ekstremalnych kapelach, bo basista Alejandro Corredor grał nawet grindcore, znany też z Angel Witch giarzysta Tom Draper zasilił niedawno Carcass, a lider Matt Harvey to już całkiem człowiek-orkiestra, ale wygląda na to, że to tradycyjny metal lat 80. jest ich przeznaczeniem. Tytułowy opener jest surowy, dynamiczny i piekielnie wręcz chwytliwy, czaruje solówkami i unisonami, a Harvey zdziera struny głosowe w wysokich rejestrach. "Last Stand" trzyma ten sam poziom, w melodyjnym refrenie mamy dwugłos, a wieńczy dzieło miarowy "Come Alive" numer początkowo spokojny, ale z czasem coraz mocniejszy, ze świetnym, nośnym basem i gitarową jazdą na najwyższych obrotach. (5)

2018 Nuclear Blast

Śmierć Lemmy'ego nieodwołanie zakoczyła też żywot Motörhead, ale wiadomo było, że dwaj pozostali muzycy tej grupy nie zrezygnują z grania. Perkusista Mikkey Dee trafił więc do Scorpions, a gitarzysta Phil Campbell założył własny, w 4/5 rodzinny zespół - tylko wokalista Neil Starr jest spoza familii. Zaczęli od EP-ki z pięcioma utwora-

Wojciech Chamryk Powerwolf - The Sacrament of Sin 2018 Napalm

O tym, że Powerwolf już od lat nie skupia się na klasycznie heavymetalowych riffach pisać już nie będę. Pisząc o kolejnych płytach Niemców po prostu trzeba przyjąć do wiadomości przemianę

RECENZJE

171


zespołu jaka dokonała się przy trzeciej płycie i z tym żyć. Nowy krążek Niemców to kolejna porcja muzyki nastawionej na przebojowość, zabawę i żart. Jeśli przestaniemy poszukiwać w tym zespole klasycznego heavy metalu, możemy zauważyć w nim zupełnie sensowną konkurencję dla imprezowych zespołów z obszaru szeroko pojętego rocka, z Lordi czy Battle Beast włącznie. Rzeczywiście, nowy krążek Niemców to imprezowa petarda, moc wpadających w ucho melodii, kabaretowych suspensów w tekstach, religijnej oprawy, a wszystko solidnie i profesjonalnie wyprodukowane. W zasadzie najbardziej heavymetalowym kawałkiem na krążku jest otwieracz, runningwildowy "Fire and Forgive". Pozostałe numery to w większości oparte na prostej perkusji, oszczędne w riffy numery w stylu Sabaton. Należą do nich choćby "Nightside of Siberia" (z odrobinę ludową melodią refrenu), wzbogacony o folkmetalowy motyw "Incense and Iron" czy "Killers with the Cross". Wiele osób zarzuca Niemcom, że kopiują samych siebie. Owszem, wspomniany otwieracz nawiązuje do starszych powerwolfowych otwieraczy takich jak "Rise your Fist Evangelist", a "Demons are a Girl's Best Friend" wygląda na drugą część "Ressurection by Erection". Owszem, warto jednak mieć na uwadze, że Powerwolf jako jeden z niewielu heavymetalowych zespołów XXI stulecia wymyślił swój własny styl, po którym można zespół bezbłędnie rozpoznać. Po drugie, są na tej płycie nowinki. Wspomniany "Demons are a Girl's Best Friend" ma cechy... w stylu grupy Ghost, a "Nightime Rebel" to hardrockowy numer nawiązujący do lat '80, coś czego wcześniej Powerwolf nie tworzył. Co więcej, tradycyjna pompatyczna ballada w wilczym temacie nie wylądowała na końcu albumu, a w jego środku, do tego straciła patos na rzecz metalowych czy raczej rockowych ballad. Słychać, że zespół pracuje nad sobą, szuka ucieczki przed doszczętnym pożarciem własnego ogona. Cóż, w kategorii przebojowej, imprezowej płyty z obszaru rocka dałabym 5. W kategorii heavy metalu, którego najbardziej oczekuję od zespołu z takimi korzeniami dałabym 2. Niech oceną będzie średnia. (3.5) Strati

li się dwaj dawni muzycy Iron Maiden, mianowicie wokalista Paul Di' Anno i gitarzysta Dennis Startton. Te czasy już jednak dawno minęły. Obecnie w muzyce grupy z heavy metalu pozostało naprawdę niewiele. Nowy album Brytyjczyków przynosi nam sporo melodii i przebojowości okraszonej dość łagodnym (czasem zdecydowanie zbyt łagodnym) brzmieniem. Styl "Gravity" można określić jako AOR (w moim wolnym tłumaczeniu znaczy to tyle, co łatwo, lekko i przyjemnie"). Mimo, że sama konwencja prezentowana przez Praying Mantis średnio zgrywa się z moim gustem, to muszę przyznać, że nowy album "Modliszek" o dziwo mi "siadł". Album rozpoczyna się zdecydowanie rockowo, nawet rzekłbym, że z lekko hardrockowym pazurem. Utwór "Keep It Alive" to jeden z tych kawałków, które są wręcz stworzone, nie tylko jako "otwieracz" płyty, ale również występów na żywo. Po nim następuje lekkie zwolnienie w postaci typowo "stadionowego" "Mantis Anthem". Refren brzmi tu, jakby był celowo pisany, by być śpiewanym przez tłumy zgromadzone pod sceną. W dodatku rozpoczyna się melodyjką, jakby żywcem wyjętą z "Go West" Pet Shop Boys, co w tej kwestii również nie pozostaje bez znaczenia. "Time Can Heal" ma charakter typowego radiowego przeboju w stylu Bon Jovi czy Aerosmith. W "39 Years" dostajemy za to pewne namiastki metalu. Gdyby to nieco inaczej zaaranżować, odjąć klawisze, wzmocnić brzmienie gitar, mógłby być z tego dobry klasyczny heavy lub power metalowy kawałek. To samo można powiedzieć o tytułowym "Gravity". Następnie ballada "Ghosts Of The Past", która mimo przesadnie patetycznego początku, mogącego zniechęcać, pokazuje jak najbardziej rockowy charakter i jest jednym z jaśniejszych punktów albumu "Gravity". Nie jest to jednak jedyny balladowy kawałek na tej płycie. Właściwie to kilka z nich następuje po sobie. Nie należy absolutnie interpretować tego jako próby zanudzenia słuchacza, gdyż każdy z tych utworów jest utrzymany w nieco innym stylu. "Destiny in Motion" jest balladą o zupełnie innym charakterze, niż wspomniany "Ghosts Of The Past". Zdecydowanie bardziej "radio-friendly" przypominającą wypociny amerykańskich kapel "pudel metalowych" z lat 80-tych. "The last Summer" to natomiast najsłabszy utwór na albumie. Razi tu sztuczna pretensjonalność. Moim zdaniem album nie ucierpiałby ani trochę, gdyby sobie wspomniany utwór darowali. Ostatnia z balladek to "Foreign Affair". Nie powiem, utwór bardzo ładny. Taka w sam raz na soundtrack do romantycznej kolacji. Kawałek ten mógłby spokojnie znaleźć się w repertuarze takich wykonawców, jak ŚP George Michael. Czar jednak pryska, gdy uświadamiamy sobie, że nagrała to kapela, która kiedyś była w czołówce heavy metalowej sceny. Album kończą dwa typowe AORowe numery "Shadow Of Love" i "Final Destination". Nie jest to płyta dla twardogłowych metalowców, ale fani szeroko pojętej "dobrej muzyki" powinni znaleźć coś dla siebie. (4) Bartłomiej Kuczak

Praying Mantis - Gravity 2018 Frontiers

O Praying Mantis często się wspomina w kontekście początków ruchu NWOB HM. W końcu ich utwór "Captured City" jest uznawany za jeden ze standardowych kawałków definiujących wspomniany nurt, a nazwa kapeli była wymieniana jednym tchem z Iron Maiden czy Saxon. Warto również nadmienić, że przez Praying Mantis przewinę-

172

RECENZJE

Primitai - The Calling 2018 Dissonance

Primitai to kolejny brytyjski zespół ze stajni Dissonance Productions, który śmiało można podciągnąć pod stale rozwijający się nurt roboczo nazywany NWOTHM. Bo właśnie odwołania do klasyki rodem z wysp brytyjskich zdecydowanie zdominowały ich piąty album

pod tytułem "The Calling". Oczywiście nie jest to jedyny kierunek, na który zapatruje się grupa w swej twórczości. Na "The Calling" można usłyszeć także wiele odniesień do niemieckiej szkoły heavy metalu sprzed trzech dekad. Objawia się to głównie w riffach. Słychać również, że mamy do czynienia z zespołem doświadczonym, sprawnym technicznie (tutaj pochwała dla gitarzystów Srdjana Bilica oraz Sergio Girona) i mającym swój ustalony styl, którego starają się trzymać. Jest klasycznie i melodyjnie. W tym miejscu pozytywy właściwie się kończą. Głównym minusem "The Calling" jest absolutny brak wyrazistości. Wszystkie utwory zawarte na piątym albumie Brytyjczyków zlewają się w jedną bezwyrazową całość. Ciężko tu cokolwiek wyróżnić. Co prawda chłopaki z Primitai czasem próbują nas uraczyć pewnymi urozmaiceniami (np. riff w utworze "Overdrive), jednak niewiele one wnoszą w ogólny wizerunek tej płyty. Jak już wspomniałem, utwory są melodyjne. Mimo to jednak ciężko wchodzą w pamięć i brak im chwytliwości. Produkcja moim zdaniem również zbyt wygładzona. Być może inny brzmienie dodałoby tym kawałkom jakiegoś bardziej wyrazistego charakteru, ale to tylko gdybanie. Jeśli nie macie nic ciekawszego na oku (w co mi ciężko uwierzyć) to można posłuchać, jednak nie jest to album, do którego często będzie się wracać. (3,5) Bartłomiej Kuczak

Pulver - Pulver 2018 Gates Of Hell

Pulver to młoda niemiecka kapela próbująca wskrzesić ducha starego hardrocka oraz tradycyjnego metalu. Omawiana płyta to trzyutworowy minialbum, będący pierwszym jakimkolwiek wydawnictwem nagranym przez Niemców. W tych trzech utworach wyraźnie usłyszymy na czym wychowali się muzycy Pulver oraz jakie są ich główne inspiracje. Już otwierający całość "Howl" brzmi jak jakiś odrzut z dawnej sesji nagraniowej wczesnego Motorhead. Chłopaki bardzo chcą naśladować swych idoli, jednak wychodzi im to co najwyżej średnio. Zwłaszcza wokalista, który na siłę próbuje imitować chrypkę Lemmy'ego jednak nie ma ku temu żadnych warunków głosowych. Momentami wypada naprawdę komicznie. Drugi kawałek w kolejności to instrumentalny "Salvation". Bardzo przypomina instrumentale wczesnego Iron Maiden ("Transylvania" czy "Chenghis Khan"). Ostatni "Twilight Magic" to zaś kolejny utwór średniak, próbujący z mniej lub bardziej udanym skutkiem udawać Motorhead. Widzę przed tą kapelą jakiś potencjał, jednak jeszcze wiele muszą się nauczyć. (3) Bartłomiej Kuczak

Radio Haze - Mountains 2018 Saol/Slash Zero

Zespołów grających retro rocka (albo innego vintage) jest coraz więcej. Oczywiście trudno z tego wybrać coś wartościowego. No chyba, że coś jest ewidentnie złe. Jednak większość zespołów prezentuje nam propozycje na konkretnym dobrym poziomie. Poza tym łatwiej jest kapelom, które na początku boomu uzyskały jakąś tam popularność. Radio Haze to niemiecki zespól, który istnieje ponad dziesięć lat. Do tej pory nagrali cztery studyjne albumy i trzy EPki. Niemniej nie uzyskał jakiejś większej popularności. Omawiane "Mountains" to ich ostatni album studyjny. Muzyka, która znalazła się na tej płycie to mieszanka rocka i hard rocka z wyraźnymi wpływami bluesa, nasycona psychodelią oraz innymi mniejszymi domieszkami np. heavy rockiem. Generalnie brzmi to typowo jak na dzisiejsze czasy. Słychać w niej dalsze i bliższe inspiracje Free, Montrose, Led Zeppelin, The Doors ale także The Black Crowes czy też Wolfmother. Niestety te inspiracje są dawkowane w taki sposób, że do końca nie ma się pewności czy pasują do konkretnego wzorca. W pewnym sensie to dobrze, bo zdradza pewną oryginalność zespołu. Jednak jest to zagrane z tzw. "poprawnością polityczną", przez co ich muzyka traci na charakterze. Pewnie dlatego wolę wszystkie te kapele z przełomu lat 60./70., bo one tej charyzmy mają wiele i wpływają na słuchaczy do tej pory. Innym aspektem tego problemu jest to, że dla młodych fanów rocka te wszystkie stare zespoły mogą być pustymi słowami i ważniejsze jest to - o czym juz pisałem - że muzyka Radio Haze brzmi jak wiele innych fajnych kapel z tego nurtu. Na przykład nad takim ponad dziewięciominutowym "Into The Ether" młodzi mogą mocno rozpływać się, bo nie dość, że jest więcej psychodeli, muzycy pozwalają sobie na pewną dozę improwizacji oraz zagrana jest niezła partia saksofonu czy też na kongach. Na mnie i mnie podobnych robi to też wrażenie ale bardziej jest w tym więcej sentymentu, bo grupy z lat 70. miały wiele podobnych pomysłów i zrobiły to dużo lepiej. Wracając do Radio Haze i albumu "Mountains". Ich kompozycje są dobre, mają fajne motywy, dobrze są zagrane i nieźle brzmią, ale brakuje im czegoś wyjątkowego, porywającego, przebojowego (bardziej niż "From Birth To Cemetary"). Jeżeli im się nie uda pozostaje im grać w cnieniu bardziej popularnych zespołów, a mają wszystko aby przeskoczyć na kolejny wyższy level. Wielbicieli retro rocka zachęcam do posłuchania "Mountains", w ten sposób być może będą mieli kolejny zespół w swojej kolekcji. (4) \m/\m/ RagenHeart - The Last King 2018 Self-Released

Power metal nie ma obecnie dobrej pasy, więc zwolennicy takiego grania pewnie zainteresuje nowa propozycji greckiego RagenHeart. Po ośmiu latach od debiutu zespół postanowił wydać własnym sumptem płytę. Wydawanie tak rzadko muzyki nie wpływa dobrze na


popularność zespołu. Nie sądzę aby "The Last King" spowodował, aby grecka drużyna nagle znalazła się wśród zespołów dobrze prosperujących, chociażby na europejskiej arenie. Muzycy musieliby podjąć zdecydowanie bardziej intensywna pracę na rzecz zespołu, przy powtarzalności udanych albumów, tak jak jest w wypadku nowego krążka. Pierwsze skojarzenia muzyczne z "The Last King" to europejskie granie w stylu Stratovarius, jednak odczuwalne są również wpływy chociażby amerykanów z Iced Earth. Oprócz tego słyszalne są echa wczesnych Queensryche czy Savatage, ale także Blind Guardian. To co wyróżnia cały album zamyka się w słowie precyzja. Ogólnie muzycznie nie jest to nic odkrywczego, takie granie znamy doskonale, ale precyzyjnie skomponowane i zagrane kompozycje, które tworzą raczej złożone konstrukcje, pozwalają na miły odsłuch, a także czerpanie pewnej radości z samej muzyki. Dużą rolę odgrywają tu melodie, które podkreśla wokalista John Koroneos. Może jeszcze nie można zaliczyć go do charakterystycznych wokalistów power metalowych, ale ma wszystkie walory aby za jakiś czas dołączył do tej czołówki. Podobne pochwały należą się duetowi gitarowemu Angel Priest/Takis Koroneos oraz sekcji rytmicznej Nick Michalakakos/Nick "Speedy" za wyśmienitą grę nie pozbawionej wirtuozerii ale głównie epatującej feelingiem. Epickości całemu przedsięwzięciu nadaje tematyka, którą podjęli muzycy, a dotyczyła Konstantyna XI Paleologa. "The Last King" nie wynosi power metal na jego wyżyny, ale zapewnia słuchaczom bardzo solidną, a nawet dobrą muzykę. Dlatego też fani dobrego power metalu powinni zainteresować się RagenHeart i jego najnowszą propozycją, może komuś przypadnie bardzo mocno do gustu. Niemniej Grecy niech nie liczą na większą popularność, gdy kolejny album wydadzą za kolejne osiem lat, nawet gdyby udało się im nagrać równie udaną płytę, co "The Last King". (4) \m/\m/

Awards)", zróżnicowany rytmicznie "Broken Black Stone" i najbardziej dynamiczny "Circle Of Hate", brzmienie też jest OK, bez cyfrowego posmaku. Nie brakuje też momentów świadczących o sporych już umiejętnościach (popisy basisty w finałowym "Wrath Of War", liczne gitarowe solówki), tak więc Rawfoil mogą zaliczyć swój debiut do udanych - mimo tego, że wokalista Francesco nie radzi sobie z czystymi partiami ("Reflect The Death"). (3,5) Wojciech Chamryk

Revenger - The New Mythology Part 1

Wojciech Chamryk

2018 Self-Released

Szczerze mówiąc trochę się zdziwiłem dostając ten album do recenzji. Moim zdaniem Revenger jest zespołem, którego muzyki nie sposób podciągnąć pod profil naszego magazynu. Może na siłę jakieś elementy thrashu da się tam odnaleźć, choć są one bardzo trudno dostrzegalne. Generalnie Revenger gra coś, co można wrzucić do szufladki z napisem "metalcore". "The New Mythology Part 1" to EP zawierająca pięć podobnych do siebie utworów mających wszelkie cechy wspomnianego gatunku, takie jak drażniące riffy oparte na hardcorze, rozmaite krzyki i wrzaski wokalisty oraz melodyjne solówki (co akurat jest plusem). Chłopaki darowali sobie (i całe szczęście) jedynie te tandetne i pretensjonalne melodyjne refreny, w których to ostatnio lubują się modne metalcorowe kapelki zza oceanu. Modzie tej swego czasu niestety uległ również nasz sosnowiecki Frontside. Ale wracając do omawianego minialbumu, to w sumie osobiście powinienem docenić Revenger. Udała im się bowiem sztuka, która udaje się mało komu. Nagrali album, którego zawartość nie wywołuje u mnie żadnych uczuć ani emocji. Kompletnie żadnych. Ani pozytywnych, ani negatywnych. W trakcie słuchania nie miałem nieodpartej ochoty wciśnięcia "stop", nie dostałem bólu głowy ani nie ziewałem z nudów. Z drugiej strony nie znalazłem tam dosłownie nic, co po zakończeniu słuchania kazałoby mi wcisnąć "repeat". Jak już wspomniałem, utwory są do siebie podobne, zatem nie widzę sensu opisywać każdego z osobna. Tytuł sugeruje, że możemy spodziewać się kontynuacji. Raczej sam z siebie po nią nie sięgnę. (3) Bartłomiej Kuczak

Rawfoil - Evolution In Action 2018 Punishment 18

Thrash, thrash, thrash - można by śmiało zanucić na melodię "Girls Girls Girls" Mötley Crüe po wsyłuchaniu debiutanckiego albumu włoskiego Rawfoil, bo są oni totalnie zakręceni na punkcie oldschoolowego łojenia. Fakt, czasem sięgają po patenty z wczesnego speed metalu czy tradycyjnego heavy, rozpędzają się do typowych blastów czy łączą thrash z punkiem, ale podstawą są siarczyste dźwięki rodem z płyt Metalliki, Megadeth, Exodus czy Heathen. W dodatku wychodzi im to naprawdę nieźle, utwory są udane, szczególnie tytułowy "Evolution In Action (Darwin

powrócił do dawnych pomysłów; część utworów przerobił, dorzucił kilka nowych i efektem jest ubiegłoroczny album "Revival". Ta płyta to wymarzony prezent dla wszystkich lubujących się w precyzyjnym do bólu szufladkowaniu wszystkiego i każdego, bo River Of Time gra po prostu metal. Nie tradycyjny, speed czy jakikolwiek inny, ale po prostu metal: ostry, surowy, mroczny i potężnie brzmiący. Można rzecz jasna znaleźć w tych utworach elementy bardziej klasycznego grania, speed/power, thrashu, a nawet subtelne odniesienia do hard rocka czy progresu, ale to tylko składowe stylu cieszyńskiej grupy. Jak dla mnie najefektowniej brzmią mocarny numer tytułowy, równie dynamiczny "Dedication" z balladowymi wstawkami, faktycznie szaleńczy "Speed" i totalnie archetypowy bonus "Violator's Cave", utrzymany w stylistyce przełomu lat 70. i 80., ale ręczę, że fanów prawdziwego metalu "Revival" zachwyci jako całość. (5)

River Of Time - Revival 2017 Art of the Night

Znany z Goddess Of Sin czy Radogost Marcin "Velesar" Wieczorek już kilkanaście lat temu myślał o solowej płycie. Jak to zwykle w życiu bywa nic z tych planów nie wyszło, ale gdy przed czterema laty założył zespół River Of Time,

napotykamy na typowo maidenową solówkę. "Angel's Thuner, Devil's Rain" to zaś utwór opowiadający w bardzo prosty sposób o rockendrolowym stylu życiu. "Angel's thunder, devil's reign, Heavy metal in my veins...". Czyż to nie coś pięknego? Początek kolejnego "Burn The Daylight" zaczyna się trochę bluesowo, jednak po kilku sekundach przechodzi w już w heavy- metalowe klimaty, nie odmieniając w żaden sposób wizerunku całości. Następne utwory tj. "Heart Of The Lion", tytułowy oraz "Set the World Alight" charakteryzują się wpadającymi w ucho riffami i refrenami w sam raz do śpiewania przez publikę chórem na koncertach. Na "Armor Of Light" nie zabrakło też prawdziwych metalowych killerów np. "San Antonio" czy zamykający cały zestaw "Raining Fire". Natomiast ci, którzy liczą na metalowe ballady, bardzo się rozczarują. Ten rok przyniósł już kilka dobrych płyt metalowych legend (Judas Priest, Saxon, Anvil etc). Jednak "Armor Of Light" bije je wszystkie na głowę. Mus dla wszystkich fanów nie tylko Riot/Riot V (oni i tak kupią), ale wszystkich miłośnikom klasycznego heavy. (5,5) Bartłomiej Kuczak

Riot V - Armor Of Light 2018 Nuclear Blast

Zdarzało Wam się ostatnio tak, że przez ok. dwa tygodnie "katujecie" się tylko jednym albumem? Ja ostatnio tak miałem będąc nastolatkiem, gdy ze swoich skromnych kieszonkowych mogłem sobie pozwolić na zakup dwóch ok kaset miesięcznie. Potem się te słuchało do znudzenia (chociaż w wielu przypadkach wcześniej dochodziło do całkowitego zajechania taśmy). Plus tej sytuacji był taki, że człowiek w te albumy naprawdę się "wgryzał", znał każde jedno uderzenie perkusji na pamięć. Dziś, w czasach, gdy nową muzykę możemy poznać nie ruszając tyłka sprzed komputera, zmieniło się podejście ludzi do słuchania muzyki. Niestety widzę to także u siebie. Łatwy dostęp, masa nowości oraz spora liczba starych rzeczy do nadrobienie sprawia, że często daną płytę przesłuchuję dwa, góra trzy razy i już do niej nie wracam. Z nowym albumem Riot V jest zgoła odwrotnie. Ta płyta zawładnęła mną tak, że na pewien czas odstawiłem całkowicie jakkolwiek inną muzykę. "Armor Of Light" zawiera heavy metal dokładnie taki, jakim chcę go słuchać. Z doskonale wyważonym ciężarem (bez grama przesady w jedną czy drugą stronę), selektywną sekcją, riffami zapadającymi w pamięć, chwytliwymi solówkami, refrenami nadającymi się do chóralnego śpiewania i idealnie dopasowanym do muzyki wysokim wokalem. Album otwiera znany z teledysku kawałek "Victory". Utwór dynamiczny, z ostrymi riffami, ale niepozbawiony przebojowości, której zresztą na całym albumie nie brakuje. Wstęp może przez chwilę przywodzić na myśl Iron Maiden, ale chwilę potem zaczyna się już charakterystyczna dla Riot V galopada. Należy też wspomnieć o solówce, która nawet, jeśli nie jest mistrzostwem świata, to dodaje temu kawałkowi smaku. Kolejny "The End Of The World" jest utrzymany w podobnym tonie, choć może nieco wolniejszym tempie. Jednak wszystkie elementy charakterystyczne dla tej kapeli są słyszalne. "Messiah" to coś na kształt heavy metalowego hymnu, rzecz dobra na koncerty. Tutaj też

Robespierre - Garden Of Hell 2018 Shadow Kingdom

Robespierre powstał w końcówce boomu na Nową Falę Brytyjskiego Metalu. Nic więc dziwnego, że w latach 80. kariery nie zrobił, a i później David Cooke i Gordon Logan nie wsławili się niczym szczególnym: gorzej, nie wsławili się niczym, poza wydaniem przed siedmiu laty kompilacji starych nagrań "Die You Heathen, Die!". Jednak jak te nagrania demo z roku 1983 były pewnym dokumentem tamtej epoki, to wydany właśnie debiut Robespierre "Garden Of Hell" pozbawia jakichkolwiek złudzeń. Fakt zaistnienia przed laty nie oznacza bowiem automatycznie, że dany zespół miał potencjał, a tylko pech, splot nieprzewidzianych okoliczności czy niecne intrygi zawistnych konkurentów sprawiły, że nie zrobił kariery. Nic z tych rzeczy: Robespierre byli przeciętniakami i tacy też pozostali, mimo upływu 35 lat, a 7/10 zawartości "Garden Of Hell" to jakieś totalnie rozwodnione popłuczyny po NWOBHM. Aż dziwne, że zespołowi udało się znaleźć wydawcę, "gratulacje" należą się też osobie odpowiedzialnej za zestawienie programu płyty: totalny gniot na początek, potem dwa, równie marne, utwory i dopiero wtedy uderza "Feel The Fire" rasowy, rozpędzony killer - ale ile osób do niego dotrwało? Później tempo znowu siada, grupa bierze się za bary z surowym, posępnie brzmiącym doom metalem (remis 1:1 ze wskazaniem na doom), a David Cooke brzmi, szczególnie w "Dagon Rises", niczym sterany życiem pensjonariusz domu spokojnej starości; później też smętnie zawodzi na tle rozlazłych, nijakich riffów "Fear" czy finałowej ballady "I Am A Flower (In The Garden Of Hell)". I chociaż w tak zwanym międzyczasie trafia się jeszcze niezgorszy "Welcome To The Cult", to więcej jak: (1) nie będzie, bo najzwyczajniej na takie płyty szkoda czasu. Wojciech Chamryk

RECENZJE

173


Ron Keel - Metal Cowboy Reloaded 2018 EMP

Ten amerykański wokalista i gitarzysta kojarzony jest głównie za sprawą bardzo popularnego w latach 80. zespołu Keel, grającego typowo amerykańską i bardzo melodyjną odmianę metalu. Ron Keel ma też jednak niewątpliwe zasługi również dla mocniejszego grania, bo debiut jego grupy "Lay Down The Law" z 1984 wciąż robi wrażenie, podobnie jak jedyny album Steeler, nagrany rok wcześniej z Y. J. Malmsteenem. Na "Metal Cowboy Reloaded" Keel wraca jednak do swej jeszcze dawniejszej fascynacji muzyką południowych Stanów USA, dokonaniami takich grup jak choćby The Outlaws, Blackfoot, Molly Hatchet, Lynyrd Skynyrd czy nawet The Allman Brothers Band. Takie granie jest w Stanach Zjednoczonych wciąż bardzo popularne, a metalowcy nie są tu w żadnym razie odosobnieni - choćby niedawno Dez Fafra wydał przecież z Devildriver swoje wersje hitów country na "Outlaws 'til The End, Vol. 1". Keel idzie jednak dalej, bo nowa, przepakowana, zremiksowana i zremasterowana, wersja jego płyty sprzed czterech lat to granie bardziej uniwersalne niż tylko country, poszerzone o elementy southern rocka, bluesa i bardziej konwencjonalny rocka. Dobro, banjo, steel guitar, harmonijka, piano i żeńskie chórki dopełniają więc bardziej rockowe aranże i wypada to naprawdę stylowo, zwłaszcza w "The Last Ride", przebojowym "What Would Skynyrd Do", "The Cowboy Road" i "Singers Hookers & Thieves" z gościnnym udziałem wokalisty Paula Shortino (ex Quiet Riot, ex King Kobra). Fajnie brzmi też zagrany unplugged w studio i bardzo na luzie "Three Chord Drinkin' Song", a "Metal Cowboy Reloaded" mogę śmiało polecić nie tylko fanom wymienionych wyżej zespołów, ale też solowego Jona Bon Jovi z czasów "Blaze Of Glory" czy Cinderelli z okresu drugiego i trzeciego albumu. (4,5) Wojciech Chamryk

Ross The Boss - By Blood Sworn 2018 AFM

Ross Friedman znany szerzej jak Ross The Boss jest jedną z tych postaci, której chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Jest to człowiek, który współtworzył najbardziej klasyczne płyty niewątpliwie klasycznego już zespołu Manowar. Kilka lat temu założył zespół, który nazwał swoim pseudonimem a "By Blood Sworn" to jego trzecia płyta, jednak pierwsza nagrana w zupełnie nowym składzie. I te zmiany niestety nie wyszły grupie na dobre, gdyż album prezentuje się co najwyżej przeciętnie. Słuchając otwierającego album utworu tytułowego, można odnieść wrażenie, iż

174

RECENZJE

Rossowi wydaje się, że ciągle gra w Manowar. Jestem nawet gotów zaryzykować tezę, iż wydaje mu się, że jest Karlem Loganem. No i ten riff, ten refren... Przecież ja gdzieś to już słyszałem. No tak, przecież to momentami brzmi jak istna zrzynka z manowarowego "Call To Arms". Takich plagiatów jest tu niestety więcej (np. "This Is A Vengeance"). Oczywiście album ma też kilka dobrych stron. Zdecydowanie można do nich zaliczyć bardziej hardrockowy niż metalowy kawałek pt. "Among The Bones" z kilkoma bluesowymi motywami. Do plusów należą także dwie ballady znajdujące się na albumie. Pierwsza z nich to "Faith Of The Fallen". Ładny utwór, którego mimo schematyczności i pewnej przewidywalności, naprawdę miło się słucha. Drugą ze wspomnianych ballad jest nieco bardziej rozbudowana i mniej szablonowa "Lilith". Zaczyna się wolnym, sabbathowym riffem i do końca trzyma słuchacza w napięciu. Ogólnie "By Blood Sworn" nie jest płytą złą, ale mimo kilku dobrych momentów, jako całość, niezbyt się wyróżniają na tle innych podobnych wydawnictw. Osobiście czuję lekki niedosyt, gdyż uważam, że od tego człowieka mam prawo oczekiwać czegoś więcej. (3,5) Bartłomiej Kuczak

Rotengeist - The Test That Divides Us All 2017 Defense

Rotengeist faktycznie testuje trochę fanów i maniaków thrashu na swym trzecim albumie, bowiem "The Test That Devides Us All" znacznie bliżej do nowocześniejszego grania z połowy lat 90. niż oldschoolu poprzedniej dekady, bardziej akcentowanego na obu wcześniejszych płytach przemyskiej formacji. Ta zmiana wyszła chyba jednak zespołowi na zdrowie, bowiem w żadnym razie nie spuścił on z tonu, a jednocześnie "The Test That Divides Us All" to konkretne uderzenie. To co słyszę kojarzy mi się z "Chaos A.D." Sepultury czy "Infernal Connection" Acid Drinkers; jest więc brutalnie, niezwykle intensywnie i czadowo, ale nie brakuje też bardziej zakręconego, technicznego grania. Weźmy opener "Butcher's Bill", oferujący poza wysokooktanową łupanką oraz mocarnym zwolnieniem również smaczki w postaci wstępu z marszem żałobnym, wsamplowanego wojskowego przemarszu oraz gościnnego sola Marka Pająka z Vader. Dalej napięcie w żadnym razie nie siada, bo energetyczne, nierzadko oparte na blastach utwory nie są jedyną specjalnością grupy, co potwierdza marszowy "Lunatics Fanatics" z kolejnymi samplami, tym razem głosów dawno zamierzchłych, ale też i współczesnych dyktatorów. Grupa umiejętnie stosuje też instrumenty klawiszowe (organowe tła w "Nightmare Within Nigthmare), a i refrenom nie brakuje zapamiętywalnych "haczyków" ("Moments Of The Ecstasies"). Mamy też cover, pierwszy w dyskografii Rotengeist i dość zaskakujący, bo to "Gest idoli" punkowych klasyków Karcer, zaśpiewany z nerwem przez Dominikę Kobiałkę z Tension Zero. Wrażenie obcowania z dopracowaną całością potęguje też brak przerw pomiędzy utwo-

rami, płynnie przechodzącymi jeden w drugi, co mieliśmy też na poprzedniej płycie. Tak więc może trio z Przemyśla nie odkrywa na "The Test That Divides Us All" nowych lądów, ale to na pewno płyta godna polecenia! (4,5) Wojciech Chamryk

Salems Lott - Mask Of Morality 2018 Self-Released

Running Death - DressAge 2017 Punishment 18

Minęły raptem dwa lata i Running Death prezentują następcę udanego debiutu "Overdrive". Thrash tej niemieckiej ekipy nie dość, że zdecydowanie okrzepł, to jeszcze echa dokonań Destruction, Megadeth czy Annihilator są coraz mniej słyszalne. Oczywiście nie jest tak, że Simon Bihlmayer wraz z kolegami są już wolni od nich całkowicie, ale starają się jak mogą tworzyć na ich podstawie coś własnego: wplatając choćby w "Delusive Silence", solową, etnicznie brzmiącą partię perkusji, czy rezygnując z typowo thrashowej łupaniny na rzecz bardziej zaawansowanych jej partii, co świetnie podkręca "Dress Age" i "Refuse To Kill". Konkretnie przyłoić oczywiście nadal lubią ("Numbers"), ale realizują się też na polu balladowym (wstęp "Beneath The Surface", "Safety Second"), a i nowość w dorobku zespołu, bo znacznie dłuższy od wcześniejszych prób tego typu, instrumentalny "Anthem Of Madness" z solowym basem też prezentuje się nad wyraz efektownie. Coraz częściej dochodzą też do głosu fascynacje bardziej klasycznym heavy ("Courageous Minds"), tak więc ciekawe, co chłopaki wymodzą na swym kolejnym longu. (4,5)

Shock metal? W żadnym razie, Salems Lott grają konkretny speed/power metal z naleciałościami tradycyjnego heavy, a kostiumy i wymowa tekstów to tylko otoczka. Grupa z Los Angeles wydała wcześniej dwie EP-ki, a "Mask Of Morality" jest jej długogrającym debiutem. Debiutem bardzo udanym, bo wśród składających się nań 10 utworów nie ma żadnego słabego, co w obecnych realiach nie zdarza się często, a i kiedyś nawet najwybitniejsi utykali przecież na swych płytach jakieś wypełniacze. Tu ich nie uświadczymy, a znajdziemy za to siarczysty, bardzo dynamiczny, ale też i chwytliwy (kłania się Kiss!), heavy. Czasem, szczególnie perkusistę, ponosi ich tak, że niewiele brakuje do thrashowej łupanki czy blastów, ale to tylko momenty zrywów, bo przeważa jednak klasyczny heavy/speed metal - obadajcie sami, jak Monroe Black z kolegami interpretuje go w wydaniu zarówno tym bardziej ekstremalnym ("Enigma"), jak i urozmaiconym ("Alexandria's Genesis"), bo cała reszta pomiędzy nimi jest równie smakowita. (4,5) Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk Schubert In Rock - Commander Of Pain 2018 Pure Steel

Sacred Leather - Ultimate Force 2018 Cruz Del Sur

Była kiedyś taka płyta "Vulgar Display Of Power" i rodacy Pantery z Sacred Leather idą w podobnym kierunku. Oczywiście nie w sensie dosłownym, bowiem muzycznie ich studyjny, długogrający debiut to tradycyjny heavy/speed metal w formie najbardziej klasycznej z możliwych, ale do pieca dokładają nader solidnie. Czynią to tak, jakby nie zajmowali się w życiu niczym innym niż tylko i wyłącznie granie klasycznego metalu lat 80., całość nagrali w analogowym studio i opatrzyli odpowiednią dla tej stylistyki okładką - każdy z tych siedmiu utworów trzyma poziom, kojarzy się z czymś już obecnie praktycznie nieuchwytnym, a już wokalista Dee Wrathchild brzmi niczym przeniesiony w czasie. Dla fanów Anvil, Exciter czy Omen zakup "Ultimate Force" wydaje się obowiązkowy, innych ten krążek też nie powinien rozczarować. (5) Wojciech Chamryk

Przed pięciu laty gitarzysta Klaus Schubert, lider bardzo znanego w Austrii zespołu No Bros, nagrał kolejną solową płytę. Na "Schubert In Rock" trafiły nowe wersje utworów jego macierzystego zespołu, nagrane z udziałem Biffa Byforda, Tonyego Martina, Joe Lynn Turnera, Marca Storace'a, Doogie'go White, Berniego Marsdena, Neila Murray'a czy Dona Airey'a. "Commander Of Pain" jest swoistą kontynuacją tego projektu, ale z już w pełni premierowym materiałem i nieco inną obsadą. White i Storace śpiewają również na tej płycie, a poza nimi Schuber zaprosił kilka innych legend hard rocka i metalu, jak: Carl Sentance (obecnie Nazareth), Dan McCafferty (poprzedni frontman Nazareth), Michael Vescera (Obsession, Malmsteen) oraz Jeff Scott Soto (Sons Of Apollo, a kiedyś również zespół Malmsteena), a skład wokalistów dopełnia Walt Stuefer z regularnego składu zespołu Schuberta. Soto, Storace, McCafferty i White prezentują się dwukrotnie i najlepiej wypadają ten ostatni, szczególnie w mrocznym "My Name Is Judas" oraz Storace, z głosem wciąż jak brzytwa w "Burning Heart". Najsłabszy w tym towarzystwie jest niestety Stuefer, który kładzie na łopatki "Little Boy", świetny skądinąd numer w klimatach Uriah Heep. Sporo też na tej płycie hard rocka kojarzącego się z Deep Purple,


zwłaszcza kiedy za organami czy syntezatorami zasiada Don Airey ("Under The Lights" rządzi, podobnie utwór tytułowy z intro niczym w elektroniczym rocku lat 70.), świetnie wymiata też gitarzystka Jennifer Batten, a i sam lider radzi sobie niezgorzej. Fajnie brzmi też "Ride The Bullet": hardrockowy, ale nie do końca, z partiami slide i buzuki. Są też na tej płycie i słabsze, jakby niedopracowane utwory ("Too Late", "It´s Our World"), ale całość jest na tyle interesująca, że wystawiam (4) i pewnie kupię sobie ten album, bo zawiera też sporo rasowego hard 'n' heavy.

Bardzo ładne zakończenie. Jeśli mam być szczery, wybieram album nowszy, czyli "Speed Metal Mania", do ponownego słuchania. (4) Jakub Czarnecki

Wojciech Chamryk Sense Of Fear - As The Ages Passing By... 2018 Rockshots

Seax - Speed Metal Mania / To the Grave 2017 Iron Shield

Nie jest to nowa płyta Amerykanów z Masachusets. Zespół pożegnał się z wytwórnią Independent i zawitał pod skrzydła Iron Shield Records. W związku z tym, wytwórnia wydała ich dwa ostatnie albumy ("To the Grave" z 2014 i "Speed Metal Mania" z 2016), jako jedno wydawnictwo. I z okładką tego drugiego. Komiksowa grafika przedstawia cztery punko-metalo-zombie, w odzieży branżowej. Chłopaki mają na plecach ekrany Motorhead i... Exciter. No proszę. Nigdy nie potrafiłem powiedzieć, jaka jest różnica między speed a thrash metalem. Znawcy twierdzą, że Metallica na "Kill'em All", grała właśnie speed metal. I gdyby przyjąć to za pewnik, mamy punkt wyjścia. Bo muzyka Seax, jest bliska stylistycznie i brzmieniowo właśnie debiutowi Metalliki. Dodałbym do tego pierwszy Megadeth, Slayer i solówki, mogące się kojarzyć z pierwszymi Ironami. Jest tu ta specyficzna motoryka i nośność. Punkowa zawadiackość. Wokale? Kurcze... dziury w głowie, z kim mi się to kojarzy? Dość wysoko, aż groteskowo czasami, ale w tym tkwi chyba cały urok. W muzyce Seax, nie chodzi o jakąś głębszą filozofię, czy muzyczną rewolucję, a o kilka chwytliwych akordów i proste teksty plus dobrą zabawę. I tu się wszystko zgadza. Przyjemną niespodzianką jest utwór "Wastelands" zagrany na gitarze klasycznej, podpartej basem... w zasadzie miniaturka, bo trwa zaledwie minutę i 9 sekund. A potem powrót do szybkiego galopu. I tak mija pierwsze dziesięć kompozycji, czyli "Speed Metal Mania"... Część drugą stanowi "To the Grave" czyli materiał starszy o dwa lata. Słychać sporą różnicę, poczynając od brzmienia, a na muzyce kończąc. Jest tutaj więcej grania w stylu "Show No Mercy" Slayera. Wokale dużo niższe, muzyka jakby bardziej zwarta. W "Crush Your Enemies", mocno ironowy wstęp, z bębnami, potem totalna demolka i wokal, niczym Mr.Billy Milano z S.O.D. M.O.D. W "Lamentations of their Women", zupełnie nie słyszę już Slayera, za to połączenie ironowych solówek z M.O.D. Brzmi osobliwie. Pod tym względem, ten materiał jest dość nierówny, w porównaniu do "Speed Metal Manii". Więcej punko-hard-core, w stronę crossover... to już rozpędzony "Maniac". Końcowy "Drink, Fuck and Die" znowu trochę Slayerem zalatuje, zwłaszcza jeśli chodzi o pracę gitar.

Sense Of Fear to grecki zespół oferujący interesującą mieszankę heavy, thrash i groove metalu. Mimo, że kapela powstała w 1998 roku, "As The Ages Passing By..." jest ich pierwszym dużym wydawnictwem (na koncie mają jeszcze EP "Sense Of Fear" wydaną w 2013 roku). Nie mam pojęcia, czemu ten zespół wydał swój pierwszy album 20 lat po swoim powstaniu, natomiast z całym przekonaniem stwierdzam, że lepiej późno niż wcale, bowiem zawartość płyty jest wyśmienita. Mamy tutaj idealnie zbalansowany miks agresji oraz melodii. Coś jakby Pantera spotkała Iron Maiden i obie kapele postanowiły stworzyć wypadkową ze swoich największych zalet. Idealnie słychać to w takich utworach, jak "Slaughter Of Innocence" czy "Angel Of Steel", gdzie zadziorność przechodzi w pełne feelingu solówki. Warto jeszcze zwrócić uwagę na balladę "The Song Of The Nightingale" pełną emocji, mroku oraz wywołującą w słuchaczu pewien niepokój. Wokalista stosuje tutaj szereg zabiegów zgrabnie przechodząc z półszeptu do krzyku. Album kończy ponad dziewięciominutowy utwór tytułowy, w którym spotykają się wszystkie inspiracje grupy. Płyta warta polecenia. (4,5)

świat dawnych legend ozdobionych wspaniałą muzyką. Na plus należy poczytać Brytyjczykom sporą liczbę wpadających w ucho melodii, które dostajemy na przykład w utworach "Once And Future King", "Parting The Mists" czy "Turning Of The Tide". Warto nadmienić, iż pomimo tej melodyjności, ekipa Kyle'a McNeilla nie popada w banał i zbytnią kiczowatość, o co w heavy metalu nie trudno. Udaje się tego uniknąć nawet w jedynej na albumie balladzie pt. "Oathbreaker", która brzmi o wiele dojrzalej, niż większość tego typu utworów tworzonych przez młodych adeptów klasycznego heavy/power metalowego grania. Album zamyka ponad piętnastominutowa tytułowa suita dla wygody słuchaczy podzielona na dwie części. Zaczyna się spokojnie balladowymi dźwiękami, następnie przechodzi w galop typowy dla Iron Maiden na przemian z solówkami. W tym klimacie dochodzimy do końca pierwszej części utworu. Druga połowa zaczyna się również balladowo, tym razem gitarami akustycznymi. Po dwóch minutach zmieniają się one w deszcz riffów przekładany solami gitarowymi w stylu Adriana Smitha i Dave'a Murraya. Podsumowując, płyta całkiem udana. Jedna z ciekawszych rzeczy wydanych z początkiem roku 2018. Warto również zwrócić uwagę na sam zespół, gdyż wydaje mi się, że za parę lat jeszcze nie raz o nich usłyszymy. W końcu starzy wyjadacze nie będą grać wiecznie i ktoś musi przejąć ich rolę. Nie wiem jak Wy, ale ja sobie dopisuje Seven Sisters do listy młodych zespołów, których karierę zamierzam dokładnie śledzić. (5) Bartłomiej Kuczak

Bartłomiej Kuczak ShadowKeep - ShadowKeep 2018 Pure Steel

Seven Sisters - The Couldron And The Cross 2018 Dissonance

Brytyjski zespół Seven Sisters swoją drugą płytą narobił trochę szumu w heavy metalowym światku. A wiadomo nie od dziś, że w takich przypadkach często mamy do czynienia z produktem przereklamowanym, który wytwórnie, prasa i inne media próbują wcisnąć słuchaczom na siłę. W przypadku tej młodej ekipy z Londynu sytuacja wygląda jednak zupełnie odwrotnie. Opinie, że jest to jedna z bardziej utalentowanych kapel młodego pokolenia sceny heavy nie są wcale przesadzone, a drugi album w dorobku kapeli pt. "The Couldron And The Cross" doskonale to udowadnia. Zawiera on porcję starego heavy odwołującego się do najlepszych wzorców NWOBHM (pochodzenie w końcu zobowiązuje) z epickimi tekstami inspirowanymi legendami arturiańskimi i związaną z nimi mitologią. Płyta od samego początku (utwór "The Premonition") wciąga słuchacza w ten magiczny

10 lat to kawał czasu. Szczególnie obecnie, kiedy wszystko pędzi do przodu z niewyobrażalną kiedyś prędkością, a coś aktualne jeszcze wczoraj dziś jest już dawno niemodne, bo są już kolejne newsy czy idole. Dlatego na wieść, że ShadowKeep po tak długiej przerwie zebrali się w końcu do nagrania czwartego albumu zareagowałem na zupełnym luzie, obstawiając, że ta produkcja brytyjskich prog/power metalowców trafi pewnie do garstki ich maniakalnych fanów, obdarzonych przy tym najlepszą pamięcią. A tu zaskoczenie, bowiem z racji akcesu nowego wokalisty, samego Jamesa "gram już w tylu zespołach, że jeszcze jeden nie zrobi mi różnicy" Rivery oraz generalnie bardzo wysokiego poziomu tego materiału, powrotny "ShadowKeep" może i powinien odbić się znacznie szerszym echem wśród metalowej braci. Progresywne ciągoty były słyszalne w produkcjach zespołu Chrisa Allena od początku, ale tym razem nierzadko wyszły na plan pierwszy (epicki, pełen rozmachu i najdłuższy na płycie "Minotaur", zróżnicowany "Flight Across The Sand"), czerpiąc pełną garścią z dokonań Queensryche czy Crimson Glory. A że jednocześnie mamy tu mnóstwo rasowego, amerykańskiego power/speed metalu spod znaku Helstar (to chyba jasne), Attacker czy nawet Agent Steel ("Guardian Of The Sea", instrumentalny "The Sword Of Damo-

cles"), wzbogaconego przy tym klimatami NWOBHM ("Horse Of War"!), zaś Rivera nagrał jedną z najpelszych płyt w swej długiej już karierze, to ręce same składają się do oklasków. Szkoda tylko, że całości doskwiera syntetyczne, zbyt plastikowe brzmienie perkusji - od razu słychać, że to współczesna produkcja... Ale i tak z czystym sumieniem i pełnym przekonaniem należy się: (5). Wojciech Chamryk

Significant Point - Attacker 2018 Inferno

Significant Point to grupa młodych chłopaków z Tokyo, którzy jak sami o sobie mówią, żyją heavy metalem. Co zresztą słychać w ich muzyce, która jest szczera, autentyczna i płynąca prosto z serca. Jest to taki heavy metal od fanów dla fanów i to właśnie w tej muzyce jest piękne. Omawiany materiał to EPka zawierająca zaledwie dwa utwory trwające łącznie niecałe 10 minut. Jako słuchacz nie do końca jestem zwolennikiem tego typu wydawnictw, jednak zdaję sobie sprawę, że dla zespołów (zwłaszcza tych młodych) taka formuła jest znacznie wygodniejsza. Pierwszy z utworów to tytułowy "Attacker". Rozpoczyna go riff jednoznacznie kojarzący się z klasyką gatunku. Szybka galopada z melodyjnymi solówkami. Taki wczesny Jag Panzer mógłby chłopakom tego kawałka pozazdrościć. W następnym numerze nie zwalniamy tempa, "Danger Zone", to kawałek również czerpiący z najlepszych wzorców klasycznego heavy. Tym razem riffy żywcem jakby wyjęte z Judas Priest z pierwszej połowy lat 80tych i solówki przywodzące na myśl wyspiarskie zespoły. Polecam i czekam na pełny album. Mam nadzieję, że prędzej czy później się go dorobią. I to niejednego. (4) Bartłomiej Kuczak

Sign Of The Jackal - Breaking The Spell 2018 Dying Victims

Co by o Włochach nie mówić, na pewno są oni narodem, który zdecydowanie ma zamiłowanie do klasycznego metalu (w przeciwieństwie do Polaków, którzy zdaje się o wile bardziej cenią sobie metalową ekstremę). Grupa Sign Of the Jackal tworzona jest przez ludzi, którzy ewidentnie żyją heavy metalem, co jest słyszalne w niemal każdym dźwięku każdego jednego utworu, który trafił na omawiany album. Intro do "Breaking The Spell" pod tytułem "Reagon" dodatkowo sugeruje nam, że mamy do czynienia z miłośnikami klasycznych horrorów. Z takiego połączenia nie może wyjść nic złego. Pierwszy kawałek (pomijając oczywiście wspomniane już intro) pokazuje fascynacje grupy klasycznym metalem głównie z Wielkiej

RECENZJE

175


Brytanii oraz Niemiec. Riff, którego nie powstydziłby się Accept, solówka jakby wyjęta z któregoś z wczesnych utworów Iron Maiden i wokal jednoznacznie kojarzący się z Doro. Jak widać chłopaki (i jedna dziewczyna) znaleźli doskonałą receptę na swoje muzykowanie. I to taką, która się idealnie sprawdza. Grupie nie brak też przebojowości. Pojawia się ona na przykład w "Class Of 99" (refren tego kawałka to najlepszy popis umiejętności wokalistki) oraz "Heavy Rocker" będącym hymnem grupy. Znajdziemy też pewne elementy speed metalu (np. w utworze "Mark Of The Beast"). Rozczarują się za to miłośnicy metalowych ballad. Włosi łamią stereotyp sugerujący, że dobra płyta heavy metalowa powinna zawierać przynajmniej jedną "pościelówkę". "Breaking The Spell" adresowany jest do tych, co lubią czysty headbanging. I oni na pewno będą zadowoleni. (4) Bartłomiej Kuczak

Silver Wind - Legion Of The Exiled 2017 No remorse

Ten francuski kwintet na swym długogrającym debiucie cofa się w czasie do lat największych sukcesów Iron Maiden, dorzucając do tych najoczywistszych wpływów sporą dozę dokonań Running Wild, a może bardziej swych rodaków z Lonewolf, skoro Jens Börner śpiewa tu chórki. Efekty tegoż są naprawdę ciekawe i nieźle się "Legion Of The Exiled" słucha - tym bardziej, że brzmienie też jest mocne, klarowne i nie zalatuje cyfrą czy innymi triggerami. Ostry, bardzo surowy, ale w sumie całkiem melodyjny heavy, sporo patosu w partiach wokalnych, chóralne refreny, efektowne solówki, a na okrasę zawodowo zagrany "Medieval Steel" amerykańskiego Medieval Steel, istna perełka US power metalu wczesnych lat 80. ja nie mam żadnych pytań ani wątpliwości, mocny debiut! (4) Wojciech Chamryk

Sinsid - Mission From Hell 2018 Pitch Black

Norwegowie lubią sobie pograć bardziej ekstremalnie czy nowocześniej, ale Sinsid celuje w te bardziej tradycyjne rejony heavy metalu, obierając sobie za cel stylistykę połowy lat 80. - może to wpływ faktu, że to międzynarodowa ekipa, bo na basie wymiata w niej nasz rodak Grzegorz Urbański? W każdym razie zawartość ich debiutanckiego longa "Mission From Hell" potwierdza to w całej rozciągłości, bo tych 10 utworów brzmi tak, jakby nie zarejestrowano ich całkiem niedawno, a gdzieś tak w 1984 roku. Stara szkoła i basta: od szybkich, piekielnie dynamicznych numerów w rodzaju "Steel Riders" czy bardziej miarowych jak "Revenge By Death", heavy/ doomowych patentów "Land Of Doom"

176

RECENZJE

w stylu wczesnego Candlemass czy nawet Nemesis z czasów "The Day Of Retribution", aż do surowości, potęgi i mocy wczesnego Black Sabbath w "Internal Pit": wszystko się tu zgadza i jest na swoim miejscu. Do lat 70. zespół nawiązuje też w "Union Sign", konkretna jest też mroczna ballada "Lost & Lonely", tak więc jak na debiut jest wyjątkowo zacnie - oby tak dalej! (4) Wojciech Chamryk

Snakebite - Rise Of The Snake 2018 Maniac Attack

Nie wiele znalazłem informacji o tym zespole. Jedyne co wiem to, że grupa pochodzi z Niemiec, a "Rise Of The Snake", to ich druga płyta długogrająca. Na albumie znalazła się muzyka, która jest wypadkową europejskiego hard rocka i amerykańskiego hair metalu, wepchnięta w oldschoolową oprawę lat 80-tych zeszłego wieku. Być może z powodu tych nawiązań do złotej ery ciężkiego grania, ma się wrażenie, że Niemcy mimo jasnych odwołań, ciążą ku tradycyjnemu heavy metalowi. Na krążku znalazło się jedenaście różnorodnych kompozycji, każda nieźle skrojona, przepełniona chwytliwymi melodiami, pulsującą mocną sekcją rytmiczną, zaakcentowana wyśmienitymi riffami i gitarowymi solami oraz scharakteryzowana niezłym wokalem. Dominik Wagner śpiewa w typowy, wykorzystujący proste środki, rockowy sposób. Śpiewa czysto ale z pewną zadziornością, a wspomagają go wykonane z rozmachem wielogłosowe chóry. Zespół nie potrafi wyzbyć się germańskiego rodowodu, być może dlatego ich muzyka wydaje mi się pewną wypadkową Twister Sister i Scorpions. O różnorodności płyty niech świadczą dynamiczny "Freedom", rytmiczno-hymniczny "Heroes of the Unknown", wolny "One Touch", melodyjny "Aiming High", klimatyczny "Light My Way", czy ballada "Beyond the Rust", która gdzieś w środku na chwilę przyśpiesza. Jednak moim ulubionym utworem jest najszybszy ze wszystkich "Run Fast", w którym najwyraźniej słyszymy wspomniane ciągotki zespołu do tradycyjnego heavy metalu. Co by nie pisać o tym albumie to mamy do czynienia z dobrym staroszkolnym hard'n'heavy, gdzie fani takiego grania z łatwością coś dla siebie odnajdą. A jak za kogoś takiego się uważasz, drogi czytelniku, to śmiało sięgaj po "Rise Of The Snake", po prostu to płyta dla ciebie. (4) \m/\m/

Solstice - White Horse Hill 2018 Invictus Productions

Ach, gdzie się podziali ci tytani epickiego doom metalu... Candlemass nie wchodzi do studia, Solitude Aeturnus milczy od parunastu lat, While Heaven

Wept zawiesza działalność. Już tylko Forsaken dzierży sztandar i w miarę regularnie o sobie przypomina. Przynajmniej tak się do niedawna wydawało, gdyż właśnie po dwudziestu (!) latach przerwy z nowym albumem powrócił brytyjski Solstice. To zespół, którego okazjonalny fan ponurych dźwięków raczej nie zna, ale wtajemniczeni wymienią tę nazwę na jednym tchu z powyższymi. Za wierne trwanie kapeli Richa Walkera przy metalowych ideałach, za jej surową epickość, za unikalny wojowniczy styl. Z radością Wam donoszę, że czas nie stępił jego kompozytorskiego geniuszu. "White Horse Hill" przynosi wszystko, do czego jego zespół przyzwyczaił nas w latach 90. Mamy więc do czynienia z majestatycznym, zaDOOMionym heavy metalem tu i ówdzie podlanym celtyckim folkiem. Epickim, klimatycznym, pięknie zagranym (zwłaszcza praca gitar urzeka!) i doskonale zaśpiewanym. Swoją drogą Solstice zawsze miał szczęście do wspaniałych głosów, dlatego szkoda, że żaden nie zagrzał w zespole miejsca na tyle długo, by zaśpiewać na dwóch albumach. Oby udało się to obecnemu wokaliście, Paulowi Kearnsowi, bo godnie przejął pałeczkę po swoich poprzednikach. Co więcej, chyba nawet postawiłbym go na szycie podium! Dysponuje on wspaniałym, głębokim głosem, który objawia nieoczekiwane ciepło w akustycznych balladach, jak i zadziorność w czysto metalowych wałkach. Zwolennicy szczerego olsdchoolowego metalu oraz klimatycznego i mrocznego grania bez wątpienia odkryją niezaprzeczalny urok "White Horse Hill". To płyta niełatwa, która wymaga odkrywania i z każdym odsłuchem zyskuje. To płyta, jakich dziś mało. (6) Adam Nowakowski

Sonic Prophecy - Savage Gods 2018 Rockshots

Tym razem zespół z Utah, Salt Lake City. Czyli Stany Zjednoczone. Dziesięć lat grania, trzy pełnowymiarowe albumy w dorobku. Słucham trzeciego, najnowszego, czyli "Savage Gods". Na zdjęciach promo, starsi panowie w moim wieku, (śmiech)... I taka też jest muzyka, którą tworzą, epicka, stonowana. W porównaniu z młodzieńczymi thrashowymi wybrykami młodszych kolegów, sprawia wrażenie bardzo poważnej. Po pierwszych dźwiękach pomyślałem, że to kolejna krzyżówka Slayera z Megadeth... Na szczęście to wrażenie szybko ustępuje, gdy tylko utwór "Savage Gods" (Tytułowy jako otwieracz? Ano tak.) rozwija się majestatycznie dalej i wchodzą wokale. Nie ma tutaj jakichś zawrotnych prędkości, zmian tempa... Jest balansowanie melodią i nastrojem. Nie doszedłem jeszcze kogo mi przypomina wokalnie Shane Provstgaard, śpiewa dość wysoko. Jak na power/heavy przystało, choć w "Night Terror" odnajduję sporo rocka progresywnego, czy elementów doom metalu. I tak, chyba gdzieś pomiędzy stylem Metal Church, Heretic, a Candlemass się poruszamy... Ale nie słyszę tu żadnego plagiatowania, na szczęście. Klimat "Dreaming of the Storm", kojarzy mi się z albumem "New Metal Leader" pana Rossa the Boss. Z kolei, "Walking

Trough The Fire", to prawie ballada, z ciekawym fragmentami granymi na pianinie. Głosy rogu zapowiadają "A Prayer Before Battle", który rozpędza się, by w końcowej fazie wyciszyć gitarą klasyczną i zwolnieniem, wspomaganym chórkami. Tak sobie myślę, że gdzieś tam od zawsze muzyka metalowa kojarzyła mi się ze ścieżką filmową do filmów kostiumowych, historycznych, czy fantasy. I album Sonic Prophecy, wzorcowo ten pogląd potwierdza. Do tego okładka, na której różne barbazyńskie bóstwa, toczą zawzięty bój. Całkiem przyjemnie spędzona prawie godzina. (5) Jakub Czarnecki

Spartan Warrior - Hell To Pay 2018 Pure Steel

Drugi album Spartan Warrior był swego czasu jedną z moich ulubionych płyt i to nie tylko dlatego, że miałem ich wtedy nie za wiele, a każdy zachodni long był na wagę złota. Debiutancki "Steel N' Chains" poznałem znacznie później i to też świetna płyta, godna polecenia nie tylko zagorzałym fanom Nowej Fali Brytyjskiego Metalu. Jednak raptem dwa lata po ich wydaniu zespół już nie istniał, a działalność wznowił już w XXI wieku, wypuszczając przed ośmiu laty "Behind Closed Eyes", a teraz "Hell To Pay". Wtedy aż 4/5 składu stanowili dawni muzycy, teraz na placu boju pozostali tylko bracia Wilkinson: wokalista Dave i gitarzysta Neil. Może właśnie w tym tkwi przyczyna, że "Hell To Pay" jako całość mnie rozczarował mimo tego, że nie brakuje na tej płycie szybkich utworów, konkretnych riffów czy mocnego brzmienia, coś jednak w zespołowej maszynerii szwankuje. Najczęściej jest tak, że zaczyna się konkretnie, tak jak na przykład w "Letting Go" czy "Walls Fall Down", ale kiedy utwór dochodzi do refrenu napięcie siada, bo nie ma tu mowy o uderzeniu o mocy "Stormer" czy "Black Widow", a i Dave Wilkinson brzmi jakoś bez wyrazu. Całe szczęście, że jest tu kilka znacznie ciekawszych utworów, zwłaszcza ostry, tytułowy opener, rozbudowany "Shadowland" z gitarowymi pojedynkami Neila Wilkinsona i Dana Rochestera czy surowy, cudownie rozpędzony "Covered In Lust", ale generalnie wygląda na to, że panowie nie mają już raczej szans na stworzenie czegoś na miarę swych pierwszych płyt. (3,5) Wojciech Chamryk

Spitefuel - Dreamworld Collapse 2018 MDD

Drugi album niemieckiego Spitefuel przynosi nam porcję klasycznego melodyjnego heavy/power metalu z elementami symfonicznymi, progresywnymi oraz... szczyptą elektroniki. Z takiej mieszanki mogą wyjść dwie rzeczy.


Pierwsza to nie trzymający się kupy "misz-masz" nijak nie wynikających z siebie muzycznych elementów, z których wychodzi jedna wielka katastrofa nie do przetrawienia nawet przez bardzo otwartych i wyrozumiałych słuchaczy. W założeniu miała być sztuka, a wychodzi jarmarczny kicz. Zazwyczaj tak jest w przypadku ok 80% kapel podejmujących próby tego typu eksperymentów. Druga możliwość zarezerwowana jest dla tych ok 20%, które mają na tyle pomysłowości, potencjału, zmysłu kompozytorskiego i wyczucia w proporcjonalnym dobieraniu środków wyrazu tak, by mimo ogromnego zróżnicowania elementów pochodzących z różnych muzycznych stylów, stworzyć coś spójnego. Coś co sprawi, by słuchacz nie zapomniał szybko o danym albumie i często do niego wracał. Spitefuel zdecydowanie należy do tej drugiej grupy. Muszę przyznać, że "Dreamworld Collapse" był albumem, które nie wszedł mi łatwo. Miałem do niego trzy podejścia. Przy pierwszych kilku przesłuchaniach średnio do mnie przemówił. Niby wszystko ok. Dobre melodie, harmonie, poprawny wokal, jednak zbyt wiele tu udziwnień, jak wówczas zdawało mi się, zbędnych. Odstawiłem album na kilka dni, by później sobie go odświeżyć. Gdy do niego wróciłem, okazało się, że intencje zespołu stają dla mnie coraz bardziej zrozumiałe. Zacząłem widzieć sens wszystkich ozdobników, rozbudowanych form niespodziewanych zmian nastroju itp. Jednak znów zdecydowałem się album odłożyć i poświęcić czas na przesłuchanie kilku bardziej standardowych heavy metalowych płyt. Jednak min. na potrzeby tej recenzji po raz trzeci sięgnąłem po "Dreamworld Collapse". I tu małe olśnienie. Przecież tak dobrego albumu pełnego rozmaitych inspiracji, zróżnicowanego i potrafiącego zawładnąć słuchaczem dawno nie słyszałem. Jak widać, potrzebowałem czasu na oswojenie się. Zaczyna się od krótkiego futurystycznego intra. Po nim następują dwa nieco urozmaicone, aczkolwiek jak najbardziej mieszczące się w ramach klasycznego heavy metalu kawałki. Pierwszy z nich, "Brick By Brick" ma spory przebojowy potencjał. Następny w kolejce kawałek "The Secret" jest utrzymany w podobnym tonie, jednak nieco bardziej progresywny. Po nich pierwsza orkiestrowa miniaturka zatytułowana "Overture: Inside The Sphere". Przy tworzeniu i aranżacji tych fragmentów spory udział miał Michael Fiedler - dość popularny niemiecki kompozytor muzyki filmowej. Podobny popis dał w "Interlude: The Funeral Of Youth". Ta kompozycja pełni rolę przerywnika dającego trochę wytchnienia między dwiema częściami utworu tytułowego, w którym wspaniały sposób komponują się wszystkie wspomniane elementy muzyki Spitefuel. Najbardziej ekscytującym momentem na drugim albumie Niemców jest "Brilliant White Lies" - ponad 10-minutowa kompozycja, w którym Tobias Eurich i koledzy w 100% pokazują na co ich stać. Nie można tu pominąć warstwy tekstowej. "Dreamworld Collapse" jest concept albumem, a opisana w nim historia opowiada stworzona przez wokalistę Stefana Zornera opowiada o pragnieniu walki o wolność i buncie przeciw panującym zasadom. Wszystko osadzone w futurystycznych realiach. Chcecie znać szczegóły? Sięgnijcie po ten wyjątkowy album. (5) Bartłomiej Kuczak

wiele, jest w niej moc ale są również melodie. Ci co preferują takie detale zakochają się w tej płycie bez pamięci. (4,5) \m/\m/

Starblind - Never Seen Again

Steve McLaughlin - Toy Empires

2017 Pure Steel

2018 Limb Music

"(...) Słucha się tej płyty świetnie, ale jak dla mnie za dużo tu jednak Maiden, za mało Starblind" - pisałem o drugim albumie Szwedów "Dying Son" i na najnowszym "Never Seen Again" się to nie zmieniło. A teoretycznie mogłoby, bo zadebiutował na tej płycie nowy wokalista, ale Marcus Sannefjord Olkerud to kolejny klon Kiske/Dickinsona i tyle w temacie. Jest więc zawodowo, efektownie szczególnie w najwyższych rejestrach ale wtórnie jak cholera. Muzycznie podobnie, bo w moich notatkach czynionych przy kolejnych odsłuchach tej płyty nazwa Iron Maiden powtarza się tak często, jakbym recenzował nie Starblind, a właśnie najnowszą płytę Harrisa i spółki. Owszem, momentami jest to Maiden z połowy lat 90., ten mroczniejszy i mniej oczywisty ("Never Seen Again"), ale trudno to poczytywać za symptomy progresu, zwłaszcza jeśli chce się być czymś więcej niż zwykły tribute czy cover band. (5) dla fanów Maiden, (3) dla tych mniej zagorzałych zwolenników brytyjskiej grupy.

Kojarzy ktoś Steve'a McLaughlina? Myślę, że nie wielu, ale pewnie znajdą się tacy, którzy znają go z jego kapeli Sandstone, inni zaś z zespołu akompaniującego Timowi Ripperowi Owensowi. Steve z Sandstone ostatni album nagrał jakieś pięć lat temu, Riper również nie koncertuje bez wytchnienia, więc ogólnie McLaughlin miał sporo czasu dla siebie. Nic dziwnego, że w końcu nagrał solowy album. Steve Mc Laughlin to gitarzysta, ale "Toy Empires" to nie jest typowy popis wirtuoza. Owszem w jego grze słychać wiele fascynacji innymi gitarzystami. Jako, że Steve to Irlandczyk, to nikogo nie powinno dziwić, że jest zafascynowany Rory Gallagherem, Gary Moorem i Patem McManusem. Odnajdziemy także zachwyt dokonaniami Ediego Van Halena, Steve Vaia, Joe Satrianiego, a skończymy na adoracji osiągnięciami Johna Petrucci. Jednak jest to tylko podstawa do stylu gry McLaughlina. Poza tym to nie jedyne inspiracje w muzyce Irlandczyka, jest ich znacznie więcej. Moglibyśmy wymienić sporą grupkę znanych kapel parających się graniem ciężkiego rocka i metalu. Całe szczęście muzyk nie faworyzuje swojego ego kosztem muzyki, bowiem "Toy Empires" jest najnormalniejszy album z muzyką, która oparta jest na fascynacji hard rockiem i heavy metalem lecz jest mocno spięta klamrą rocka i metalu progresywnego. Daje to bardzo ciekawy muzyczny kolaż, który rozlewa się po różnorodnych i złożonych kompozycjach. Jednak ta wielowątkowa muzyka ułożona jest tak, że przeciętny słuchacz nie traci komfortu w trakcie przesłuchiwania albumu. Jest to wyjątkowa i jedna z najważniejszych cech muzyki, która prezentuje nam McLaughlin. Pomagają w tym również melodie podkreślane przez śpiew samego Steve'a. I tu mała dygresja. Steve nie jest jakimś świetnym wokalistą, ale ułożył tak wokale, że nie przynoszą mu wstydu, a słuchacz ma łatwość w odbiorze albumu. Poza tym Irlandczyk nagrał sam wszystkie partie instrumentów. Jak dla mnie wyszło to rewelacyjnie. W innych przypadkach słyszymy pewną sztuczność. W tym wypadku, każdy instrument żyje swoim własnym życiem, tak jakby grał na nim zupełnie inny muzyk. Identycznie jest z brzmieniami, są one indywidualne, soczyste, wręcz frywolne. Kompozycje są bardzo ciekawe, odbiorca, który lubi progresywny metal znajdzie na "Toy Empires" wręcz kopalnie różnorodnych pomysłów intrygująco splecionych ze sobą. Dociekanie jak McLaughlin to wymyślił zajmie im trochę czasu. Generalnie album słucha się bardzo dobrze jako całość, trudno wskazać na chociażby jednego faworyta. Utwory są tak ze sobą skompilowane, że zmieniają się w dobrze działającą maszynkę. Prawie, że perpetuum mobile. Im dłużej słuchałem płyty miałem wręcz niedosyt, że tak szybko się kończy, a przecież trwa ponad godzinę. "Toy Empires" to dobra pozycja dla fanów progresywnego metalu, w pełni oddaje walory takiego grania, zainteresuje również fanów hard rocka i heavy metalu. Ogólnie dziej się w niej

Wojciech Chamryk

Steel Shock - For Metal To Battle 2017 Alone

"All Hail To Metal" i wszystko jasne. Holendrzy z Steel Shock hołdują bowiem najbardziej klasycznej z możliwych odmian metalu, bitewnym hymnom spod znaku Manowar, Priest, Maiden czy Saxon, a zawartość ich debiutanckiego albumu jest tak archetypowa, by nie rzec archaiczna, jak to tylko możliwe. Nie ma tu jednak mowy o jakiejś podrzędnej stylizacji grupki młokosów, bo zespół tworzą doświadczeni muzycy, a jego liderem jest Martjo Brongers, współzałożyciel i gitarzysta legendy holenderskiej sceny Vortex. Panowie łoją więc konkretnie i z głębi swych metalowych serc - fakt, nie zawsze z polotem, bo choćby "Eyes On Fire" jest zbyt długi i zdecydowanie za monotonny, a już "Stand Tall" to po prostu zestaw najbardziej ogranych klisz. Można jednak przymknąć na to oko, skoro tuż obok czai się najlepszy na płycie "Ready To Rock", rocker "Under The Sign", dynamiczny opener "Shockwave Of Steel" czy równie rozpędzony "Break Down The Walls", gitarzyści zmieniają się na prowadzeniu niczym duet Smith/Murray, a wokalista Nima Sadeghi raz za razem potwierdza klasę i potęgę swego mocnego, rozwibrowanego w wyższych rejestrach, głosu. Nie mam więc pytań, zasłużone: (4,5). Wojciech Chamryk

Stormwitch - Bound to the Witch 2018 Massacre

Dziwnie się słucha Stormwitch AD 2018. Głos Andy'ego Aldriana jest jak z klasyków kapeli. Styl muzyczny w pewnej mierze też. Niestety jakość kawałków Niemców - niestety nie. Paradoks polega na tym, że jego głos, maniera śpiewania a miejscami nawet komponowane linie melodyczne w zasadzie się nie zmieniły. Oczywiście nie jest to li tylko sprawa ostatniej płyty. Innym paradoksem tego - niegdyś świetnego - zespołu jest to, że dobre płyty nagrywał tylko przez kilka lat, ostatnia ceniona i tak w chwili wyjścia uchodziła za kicz i poddanie się trendom - "The Beauty and the Beast" (ja ją zresztą naprawdę lubię). Późniejsze lata mniej lub bardziej obfite w wydawnictwa uważam za trochę zmarnowany czas dla Andy'ego. Ten zespół, czy to przez zmiany składu, czy przez nieumiejętność przetrwania trudnych czasów, czy przez spadek talentu po prostu nie stworzył już nic wielkiego. Nowa płyta odwołuje stylistycznie się do klasyki Stormwitch, ale same kawałki i ich brzmienie niestety są słabe. Zupełnie sympatyczny jest "Odin Ravens", nieco dynamiczniejszy kawałek niż pozostałe, utrzymane w średnich tempach numery. Większość z nich niestety cechuje brak energii, "płaskie" linie melodyczne, banalne refreny... Nie chcę się doprawdy pastwić. Mam wrażenie, że zespół komponował i nagrywał tę płytę nie mając przekonania. Chcą wydać "coś". Ale to przecież niemożliwe! Nie wierzę w takie podejście. Stormwitch po prostu od lat jest w gorszej formie, a słaba realizacja płyt dodatkowo nie pomaga. Zespół ponownie nagrał kilka swoich klasyków ("Rats in the Attic", "Stronger than Heaven", "Priest of Evil") i trochę się nimi pogrążył. Nie dość, że kontrastują z nowymi numerami, to jeszcze pokazują, że obecny skład, jak chce to i potrafi grać żywo. Nawet w studiu. Mam nadzieję, że zadziałała po prostu siła dawnych, dobrych kompozycji. (3) Katarzyna "Strati" Mikosz

Straight Terror - Between The Lies 2018 Self-Released

Thrash z Chile i wszystko jasne, bo kapele południowoamerykańskie nie firmują popeliny, ani nie biorą jeńców, niezależnie od preferowanej stylistyki. Straight Terror są z Santiago (wiadomo, stolica - chciałoby się powtórzyć za Wiechem), grają już od sześciu lat, a samodzielnie wydany CD "Between

RECENZJE

177


The Lies" to ich długogrający debiut. Łoją na nim bez litości i niezwykle precyzyjnie, a jaju na krótko zwalniają, to tylko po to, aby za chwilę rozpędzić się jeszcze bardziej. Dlatego perkusista Wernher Schurmann (brzmi to cokolwiek z niemiecka, podobnie zresztą jak w przypadku gitarzysty/wokalisty Maxa Küblera) jest niezwykle istotnym elementem tego kwartetu, co potwierdza w tych bardziej technicznych utworach jak "As I Claim For Resurrection". Nie ma ich zresztą wiele, bo jeszcze raptem w krótkim instrumentalu "Merchant Of Agony" Straight Terror daje słuchaczowi chwilę wytchnienia przed finałową nawałnicą "You All Shall Die"/ "Hallowed Destruction", a najlepszą recenzją dla tej płyty jest połączenie tytułów dwóch pochodzących z niej utworów: "Metal Madness" i "Inferno". (4,5) Wojciech Chamryk

Stryper - God Damn Evil 2018

Minęło raptem 2,5 roku i czarno-żółto pasiaści piewcy chrześcijańskiego metalu atakują kolejną płytą, mimo roszady na stanowisku basisty. Jeśli komuś przypadła do gustu "Fallen", to i "God Damn Evil" powinna zaskoczyć, bo to materiał na poziomie, nie gorszy od klasycznych albumów "Soldiers Under Command" czy "To Hell With The Devil". Tylko z powodu zmiany trendów i generalnie innej sytuacji na rynku Stryper nie sprzeda nowej płyty w milionowych nakładach - w latach 80. byłby to hicior, a stadiony pękałyby w szwach. Wart jednak poświęcić "God Damn Evil" trochę uwagi, bo już opener "Take It To The Cross" zaskakuje iście thrashową intensywnością, a Michael Sweet chyba jeszcze nigdy nie śpiewał tak agresywnie. "Sorry" i "Lost" to utwory bardziej melodyjne, a szczególnie w tym drugim wokalista radzi sobie wyśmienicie w wysokich rejestrach. Trochę szkoda, że od tych najlepszych utworów trochę odstają nijakie "You Don't Even Know" i cukierkowy "Beautiful", ale mamy tu jeszcze czerpiący z bluesa utwór tytułowy, mocarnie Sabbathowy walec "The Valley", piękną balladę "Can't Live Without Your Love" czy zadziorne boogie "The Devil Doesn't Live Here", tak więc dwa wypełniacze można jeszcze zespołowi wybaczyć. (4,5) Wojciech Chamryk

rock, nawiązujący do złotej ery brytyjskich zespołów z lat 70-tych, szczególnie Genesis, Yes czy Camel. Pewne odskocznie, to sięganie do rozwiązań muzycznych znanych z muzyki klasycznej, jazzowej czy heavy metalowej. Ale to też nic nowego. Jak w każdym szanującym się zespole prog-rockowym bazuje on na złożonych i intrygujących kompozycjach, które stale próbują wyważyć balans między dynamicznymi, a stonowanymi momentami oraz odpowiednio zaaranżować klimatyczne kontrasty. Muzycy nieustannie eksponują swój kunszt, który nie polega na wirtuozerskich popisach - choć się zdarza - ale głównie opiera się na wysokiej kulturze wykonawczej. Bardzo dużym wyróżnikiem na tym krążku, a zarazem bardzo pozytywnym, są melodie budowane przez zespół. Może to niektórym się nie spodoba, bowiem spycha to muzykę Niemców w stronę przebojowych piosenek. Jednak nie powinno być aż tak źle. Przypominacie sobie album Yes "90 125"? Taki "Even Though The Stars Don't Shine" z pewnością, może przynieść analogiczne skojarzania. Chociaż dla mnie przypadek album "La Muerta" bardziej zbliżony jest do krążków "Tormato" czy "Drama", gdzie trochę wypolerowano brzmienie, kompozycjom nadano trochę piosenkowego charakteru, ale progresywna estetyka był sednem całej muzyki. Podobnie jest z "La Muerta" i to z korzyścią dla muzyków Subsignal, bowiem wykazali się zdecydowanie większą elastycznością i subtelnością, co z pewnością ułatwi odbiór tego albumu nawet najbardziej zatwardziałym progowym ortodoksom. Jak wspominałem każda kompozycja wyróżnia się melodią, przystępnością, łatwo wpada w ucho, ogólnie może podobać się każdemu. Jest tak nawet w wypadku trochę innego kończącego album utworu "Som Kind Of Drowning", bardzo klimatycznego, spokojnego, opartego na klawiszowym podkładzie i poetyckim śpiewie Arno Mensesa, wspieranego przez delikatny głos Marjany Semkiny z Iamthemorning. Po prostu cały krążek poraża swoją lekkością, ulotnością, swobodą, bezgranicznym pozytywnym przesłaniem, a zarazem zagrany jest z niezwykłą szczerością, naturalnością, perfekcją, nad czym żaden z fanów progresywnych dźwięków nie będzie w stanie przejść obojętnie. Dlatego z taką łatwością słucha się całej "La Muerta", docenia się melodyjność, a zarazem zachwyca się tym, co od lat nazywamy progresją. Z pewnością w dużej mierze odpowiadają za to również muzycy z innej niemieckiej kapeli RPWL, bowiem panowie Yogi Lang i Kalle Wallner odpowiadają za produkcję całej płyty. Poza tym wraz z kolejnym muzykiem RPWL klawiszowcem Markusem Jehle wykonali sporo partii instrumentalnych. Muzycy Subsignal mimo, że wpletli w swoja muzykę trochę komercji, to wcale mnie nie zawiedli. "La Muerta" to już w tej chwili mój kolejny ulubiony album tej kapeli. Być może z Wami będzie tak samo. (4,7) \m/\m/ Subterfuge - Projections From The Past 2018 Kameleon

Subsignal - La Muerta 2018 Gentle Art Of Music

Od momentu gdy poznałem Subsignal z powodzeniem mości sobie on miejsce po stronie moich ulubionych kapel prog-rockowych. Ogólnie ich muzyka nie zmienia się. Instrumentalnie i brzmieniowo to klasycznie progresywny

178

RECENZJE

Kameleon Records kojarzę raczej ze wznowieniami, bądź przypominaniem niepublikowanych dotąd materiałów takich legend polskiego rocka jak Skaldowie, Grupa Stress, Romuald i Roman czy wielu innych. Tymczasem podwójny album Subterfuge nie dość, że to wydawnictwo premierowe młodej, istniejącej raptem od trzech lat grupy, to

jeszcze klasyczny koncept. Tekstowo lider grupy i autor całości materiału Tyberiusz Słodkiewicz proponuje opowieść o człowieku, który rozgoryczony swym dotychczasowym życiem, poddaje się hibernacji. Budzi się w świecie przyszłości, ale nie ma mowy o tym, by było lepiej - ludzie wegetują w miejscu zwanym The Place, udając, że o tym właśnie marzyli, a tuż za murem czają się zmutowane monstra, efekt wojny nuklearnej. Cała ta historia zawarta jest w dwóch rozdziałach, z których każdy trwa nieco ponad 40 minut i zajmuje jedną płytę, składając się łącznie z16 utworów. Muzycznie też jest ciekawie, bowiem Słodkiewicz, odwołując się do progresywnej stylistyki, stworzył jednocześnie utwory czerpiące z różnych odmian hard rocka i metalu: od klasyki wczesnych lat 70. aż do jego ekstremalnych odmian. Płytę nagrał z doświadczonymi muzykami i realizatorami, tak więc zarówno wykonanie, jak i brzmienie są bez zarzutu, ale szczególnie wyróżniłbym troje wykonawców. Po pierwsze wokalista Mateusz Drzewicz (Divine Weep, Hellhaim), bez którego bogactwo linii wokalnych nie miałoby szans powodzenia - od partii balladowych do podszytego blackowym skrzekiem ryku brzmią one bardzo przekonująco. Świetnie wypada też w duetach z Kingą Lis (Icon), która ma też sporo pojedynczych partii, zarówno łagodniejszych, jak i ostrzejszych, a do tego gra w kilku utworach na skrzypcach. Gitarowo/klawiszowe aranżacje świetnie wzbogacają też partie saksofonu Piotra Grąbkowskiego - jeśli ktoś kojarzy go z Blue Cafe, to może na "Projections From The Past" przeżyć nieliche zaskoczenie na plus, bo tu ten wyśmienity muzyk pokazuje się z progresywno/jazzowej strony. Celowo nie podaję tu żadnych tytułów, nie opisuję dokładniej poszczególnych utworów, bo debiut Subterfuge to zwarta całość, w dodatku niezwykle udana, a na stronie wydawcy czy na portalach aukcyjnych można kupić ten, efektownie wydany, album za raptem 25 złotych - nie ma się więc co zastanawiać. (5) Wojciech Chamryk

Symptom Izera - Come With Me 2018 Sonic

"Come With Me" zachęcają wrocławianie w tytule swej debiutanckiej płyty i pewnie znajdzie się spore grono słuchaczy, chcących za nimi podążyć ścieżką rocka/progresywnego metalu. Jest to prawdopodobne o tyle, że zespół tworzą doświadczeni, udzielający się wcześniej choćby w Odium, Amokh, Anastasis i Hellride muzycy, a efekty dwóch lat ich wspólnej pracy naprawę robią wrażenie. W dodatku jest to progresja w nowoczesnym wydaniu, potężnie brzmiąca, czasem wręcz z posmakiem industrialu

("Glitter Stars", "I Don't Want To Know"), nie unikająca przy tym odniesień do metalu ("Dead President"), ale jednocześnie bardzo urozmaicona i efektownie zaaranżowana - taka w istocie na miarę XXI wieku. Sporo też w tych utworach nowofalowego mroku ("The Golden Throne"), specyficznej atmosfery, a nawet swoistej transowości, co najlepiej oddaje "Do You Really Believe?". Są też fragmenty bardziej przystępne, tak jak finałowy utwór tytułowy to miarowa kompozycja z oszczędną aranżacją, a całość mieni się całą feerią nieszablonowych dźwięków - warto je sprawdzić! (5) Wojciech Chamryk

Tankard - Hymns for the Drunk 2018 AFM Records

Mam mieszane uczucia co do kompilacji typu "best of...". Z jednej strony, jestem zwolennikiem zbierania dyskografii danej kapeli, czyli regularnych albumów, a nie składaków. Z drugiej strony, dzięki takim kompilacjom poznałem kiedyś mnóstwo wspaniałych kapel. Wiem też, że składanki często sprawdzają się na imprezach wszelakiego rodzaju. Bo z reguły zawierają kwintesencję, czyli to co, najlepsze kapela ma w zanadrzu. Zdaję sobie sprawę również z tego, iż często kompilacje są jakimś wypełnieniem zobowiązań wobec wytwórni. Można zarobić ponownie trochę dutków na odgrzewanych kotletach i zyskać nieco czasu, przed nagraniem premierowego materiału. Tankard w przeszłości też już popełniał składaki z "przebojami". Pierwszym, który zresztą kupiłem na kasecie, był "Hair of the Dog". Nie wiedziałem wtedy, że to kompilacja. Lekko się zawiodłem. Ale mam do dziś. Teraz podobnie, byłem przekonany, że dostaję nowy album... a tu zonk. "Hymns of the Drunk" jest bowiem piątą wiązanką niemieckich szlagierów, czy raczej schlagwortów spod znaku Kufla. Tym razem 17 utworów do tańca. Wymieszane stare i nowe. Wiadomo, nie mogło zabraknąć stałych pozycji baletowych i ballad czyli: "(Empty) Tankard", "Zombie Attack", "The Morning After", "Medley (Alcohol, Puke, Mon Cheri, Wonderful Life)". Oprócz tego utwory przekrojowe z wieku 21. Między innymi "Rectifier", "Die with Beer in your Hand", "Metal to Metal", "Slipping from Reality", "Octane Warriors"... Co można napisać o muzyce Tankard? Przecież każdy fan wie, z czym to się pija. Jedno na pewno na plus. Stare utwory dostały nowe życie. Brzmią naprawdę solidniej i potężniej, niż na oryginalnych albumach, z ubiegłego wieku. Selektywność level hard. Zresztą Tankard od dawna dba o klarowne i konkretne brzmienie. Prawdę mówiąc nie słyszałem ich źle brzmiącego albumu. Do tego dodajcie zabawny obrazek na okładce: pijanego mnicha z kuflem. Całość wygląda niczym sparodiowana etykieta Schultheissa. Czy jest zatem sens kupować taki album? A jesteście fanami Tankard? Więc pytania nie było. Z kolei, jeśli chcecie komuś polecić twórczość Gerrego i spółki, to najlepsza okazja. Tankard w pigułce. (5) Jakub Czarnecki


utwory ze sporej części mocy - pewnie gdyby nie to, dałbym trochę więcej niż (3,5).

Trzeba będzie przekonać się o tym osobiście. Oby nie trwało to zbyt długo, bowiem wiadomo, Into Eternity będzie miało priorytet.(-)

Wojciech Chamryk \m/\m/

zdecydowanie na mocy i agresji, zaś dramatyczny "Burning The Place" też robi wrażenie. Najlepiej więc posłuchać "Beloved Antichrist" samemu i osobiście wyciągnąć wnioski, chociaż nie mam cienia wątpliwości, że to płyta dla najwierniejszych fanów Therion. (4) Wojciech Chamryk

Tension Zero - Human.exe 2017 Self-Released

Telewizji praktycznie nie oglądam, ale lubiłem czasem pogapić się na "The Voice Of Poland", kiedy jednym z jurorów był tam Marek Piekarczyk. Jedną z lepszych wokalistek kilku jego drużyn była rzeszowianka Dominika Kobiałka, dochodząc bodaj do ćwierćfinału programu i potwierdzając, że ma kawał głosu oraz niepospolity talent. Była już wtedy wokalistką zespołu Tension Zero, który okres pomiędzy wrześniem 2015 - 2017 poświęcił na nagranie debiutanckiego albumu. Został on zarejestrowany w różnych studiach, od radiowego do domowego, za całość produkcji odpowiada Tomasz "Zed" Zalewski, a wydawcą "Human.exe" jest sam zespół. Muzycznie to szeroko rozumiany rock alternatywny/progresywny, z odniesieniami do innych stylistyk, w tym również metalu. Najbliżej chyba Tension Zero do The Gathering z końca lat 90, kiedy to holenderska formacja coraz śmielej zapuszczała się w mniej oczywiste dla metalu rejony, flirtując z elektroniką i eksperymentując na potęgę, a scalał to wszystko niepospolity i jedyny w swoim rodzaju głos Anneke. Tu mamy podobnie, bo Dominika Kobiałka śpiewa na "Human.exe" wspaniale: zarówno w tej lirycznej ("Love Trip"), jak i agresywnej, czysto rockowej odsłonie ("INDIGO"). Poszczególne kompozycje są urozmaicone, efektownie zaaranżowane i bardzo różnorodne, co też jest niewątpliwym plusem tego materiału i nie zawsze czymś oczywistym (bardziej elektroniczny"If I Ever", gitarowy "Rebound"), a instrumentalny "Magic" potwierdza, że Tension Zero odnajdują się bez trudu również w bardziej jazzowym graniu. Mocny debiut, mocne: (5).

The Heretic Order - Evil Rising Therion - Beloved Antichrist

2018 Massacre

Lord Ragnar kuje żelazo póki gorące i The Heretic Order wydał właśnie drugi album. "Evil Rising" to ponownie materiał utrzymany w stylistyce okultystycznego heavy metalu, ale jak dla mnie znacznie słabszy od debiutanckiego "All Hail The Order". Zabrakło tu niestety czegoś nowego, jakiegoś elementu zaskoczenia i okazało się, że samo, nawet na poziomie, ale nic ponadto, czerpanie z dokonań Angel Witch, Black Sabbath czy Mercyful Fate już nie wystarcza - tym bardziej, że te zespoły jak już były w formie, to nie było zmiłuj. The Heretic Order nie jest jeszcze na takim poziomie, świecąc zwykle światłem odbitym i prezentując owszem dopracowane i mroczne, ale sztampowe utwory. Jak ktoś lubi Ozzy'ego i spółkę, opowieści o Vladzie palowniku czy Gillesie de Rais oraz klimaty rodem z brytyjskich horrorów może sprawdzić "Evil Rising", ale ma się ona nijak do świetnego debiutu - oczekiwałem po tej płycie wiele, ale The Heretic Order zanotował spadek formy. (3,5) Wojciech Chamryk

The Order Of Chaos - Night Terror Wojciech Chamryk

Terror Empire - Obscurity Rising 2017 Mosher

"Obscurity Rising" to drugi album Portugalczyków i dowód ich systematycznego rozwoju. Słychać, że okrzepli, bo kompozycje są bardziej urozmaicone, więcej się w nich dzieje, ale łoją przy tym jak kiedyś, szybko i nieustępliwie. Ich thrash jest agresywny i nowoczesny, ale z jednej strony podszyty wpływami Metalliki czy Megadeth, z drugiej zaś pewnymi elementami death metalu, szczególnie w warstwie rytmicznej. Dzięki temu prostemu zabiegowi kolejne utwory z "Obscurity Rising" pędzą na złamanie karku, ale można wyłowić w nich sporo aranżacyjnych smaczków, dzięki czemu nie jest to płyta na jedno, góra dwa przesłuchania. Szkoda tylko, że zespół nie ustrzegł się prawdziwej bolączki naszych czasów, czyli syntetycznego brzmienia, odzierającego te

2018 Killer Metal

Zdaje się, że Jens Häfner bardzo lubi The Order Of Chaos bo pomaga im jak tylko może. Świadczą o tym głównie czyny, bowiem rok temu "wypuścił" cyfrowy singiel "Night Terror" a teraz EPkę o tym samym tytule, uzupełnioną dwoma dodatkowymi utworami "False Security" i "New World Order". Wszystkie te utwory zamknięte są w estetyce klasycznego heavy metalu zarejestrowanego w współczesny sposób, podobnie jak robią to Death Dealer czy ostatnio poznany przeze mnie Snakeyes. Oprócz tego, czytelne są też wpływy US metalu czy thrash metalu. Utwory są dynamiczne, dość złożone ale z prostym przesłaniem, poza tym mają ciekawe motywy, riffy oraz sola. Jednak całą istotę nadaje im wokal Amandy "The Wench" Kiernan, która od niedawna współpracuje również z Into Eternity. Śpiewa ona w normalny rockowy sposób oraz korzysta z wrzasku typowego dla melodyjnego death metalu. Dzięki temu, że mamy do czynienia z trzema kawałkami, to płytka nie nudzi, jednak ciekaw jestem, czy przy dużej dawce takiej muzyki, też nie będzie większego dyskomfortu. Jak na razie "Night Terror" stanowi niezłą zajawkę tego, co może nas spotkać na kolejnym studyjnym albumie The Order Of Chaos.

2018 Nuclear Blast

Christofer Johnsson doprowadził w końcu do realizacji swej życiowej idée fixe: wydał metalową operę. Nikogo, kto śledzi dokonania Therion pewnie jakoś szczególnie to nie dziwi, bowiem już na "Lepaca Kliffoth" z 1995 roku Szwed nieźle pod tym względem zaszalał, a był to przecież tylko wstęp do "Theli", "Vovin" i całej serii późniejszych wydawnictw. Jednak już na wstępie warto podkreślić dwie kwestie: trzypłytowy kolos "Beloved Antichrist" (46 utworów!), ma naprawdę mało wspólnego z szeroko rozumianym metalem, nawet według therionowych standardów; nie jest to również opera w klasycznym rozumieniu tego słowa. Pewien, mocno już wiekowy meloman, po odsłuchaniu fragmentów życiowego dzieła Johnssona rzekł mi krótko: "Wojtku, nawet jeśli ktoś wykorzystuje operowe głosy i charakterystyczne dla opery rozwiązania aranżacyjne, to jeszcze nie znaczy, że mamy do czynienia z operą w pełnym tego słowa znaczeniu i tutaj naprawdę jest do niej daleko!". Fakt, Mozartem, Verdim czy Wagnerem Johnsson raczej już nie będzie, ale jeśli podejdziemy do zagadnienia nieco inaczej, to okazuje się, że "Beloved Antichrist" jest całkiem udanym materiałem, wypadkową opery/musicalu/symfonicznego rocka i metalu. Trzy krążki, trzy akty, ogrom utworów i zaangażowanych w ich wykonanie śpiewaków oraz instrumentalistów, a całość oparta na "Krótkiej powieści o Antychryście" Władimira Sołowjowa. Początek jest zdecydowanie lżejszy, symfoniczno-orkiestrowy, z licznymi partiami sekcji smyczkowej, blachy czy fortepianu kotłów. Riffy czy mocniejsze partie, jeśli już są, to okazjonalne ("Through Dust, Through Rain"), przeważają wspomniane już symfoniczne klimaty (świetny "Never Again" z solistą tenorem oraz chórem, równie udany "The Crowning Of Splendour" z wokalnym duetem), ale momentami robi się wręcz popowo ("Bring Her Home"), a czasem nawet nijako (śpiewany przez troje solistów "Morning Has Broken"). Akt drugi wydaje się najsłabszy - już w "The Arrival Of Apollonius" sopranistka po prostu zawodzi, w solidniej podmetalizowanym "Night Reborn" tenor brzmi równie mizernie, zaś "Laudate Dominum" i "Behold Antichrist" to już nudy na pudy. Część trzecia zaciera na szczęście to niekorzystne wrażenie. Co prawda - podobnie jak w dwóch wcześniejszych aktach Christofer Johnsson niejednokrotnie kopiuje swe wcześniejsze pomysły, zaś w finałowym "Theme Of Antichrist" po prostu zżyna gitarowy riff i tętniący charakterystycznie rytm z "Immigrant Song" Zeppelinów (a może z "Ride The Sky" Lucifer's Friend?). Mamy tu też jednak, nader dobitnie przypominające o latach świetności Therion, "Beneath The Starry Skies" czy "My Voyage Carries On", wiele utworów zyskało

Thrashist Regime - Carnival of Monsters 2018 Fat Hippy

Gry komputerowa oraz muzyka metalowa mają wbrew pozorom często wiele wspólnego. O ile często ścieżki dźwiękowe obecnie okraszające gry są raczej z gatunku muzyki pop bądź muzyki orkiestralnej, tak muzyka metalowa występuje również na tym medium, w grach takich jak Killing Floor 2, Brutal Legend czy Painkiller (do którego ścieżkę napisał Mech). Nie wspominając już o kultowej ścieżce muzycznej do Doom. Poza tym często poruszają podobne tematy, jak walka, polityka i groza. Chociażby możemy tu wspomnieć o Blood, który był swoistym nawiązaniem do horrorów z lat 80', do których również lubią nawiązywać zespoły metalowe (oraz również to, że trailer Blood był sygnowany muzyką zespołu Type O Negative). Czemu wspominam o tych grach? Gdyż ten album w pewnej (być może dość dużej części) jest inspirowany kulturą grową per se, co może zostać wskazane przez takie utwory jak "Headshot" oraz "XCOM: Enemy Unknown". Jednak na chwile odchodząc od tematyki utworów, to zasadniczo, jaka to jest muzyka? Dobra znacie mnie, pewnie znowu dostałem thrash metal do sprzedania ludziom. Tak, macie rację. Jest to muzyka grana trochę na modłę Megadeth (fun fact: zinterpretowali motyw do gry Duke Nukem Forever), Forbidden, Exodus, Metallica oraz Death Angel czy nawet pewnego zespołu muzyki popularnej z lat 60-70 (słychać je na "Metacidal Massacre"). Nie będę rozpisywał się nad tym czy jest to odtwórcze, mnie motywów gitarowych granych przez ten zespół słuchało się przyjemnie. Przez prawie godzinę czasu - co warto tu zauważyć - mówiąc o tym albumie. San album składa się z jedenastu utworów, w tym instrumentalnego tytułowego. Przeważają tempa średnioszybkie i szybkie, jednak zdarzają się też spowolnienia. Jak dla mnie warsztat jest dobry, co ukazuje chociażby "Metacidal Massacre". Występują też łamliwe motywy (chociażby "Megalomaniac"). Część utworów z tego albumu ma naprawdę chwytliwe wejście, tutaj na przykład "Vengeful Knights" (inspirowane Megadeth). Zresztą samo poprowadzenie tego utworu jest świetne. Brzmienie gitar elektrycznych jest takie jakie powinno być. Trochę jest tu przykryty bas. Bębny są trochę przytłumione jak dla mnie. Wokal? Wyrzuca z siebie kolejne wersy głosem o średniej wysokości. Nic specjalnie nadzwyczajnego w tym gatunku. Występują też chórki ("Operation Keep Him Busy"). Tematyka: jak już wcześniej wspomniałem, możemy tu doszukiwać się bezpośrednich i pośrednich nawiązań do gier, jak wcześniej już wymienione "XCOM: Enemy Unkno-

RECENZJE

179


wn" czy "Headshot". Poza tym odniesienia do (serialowego?) życia najemnika ("Soldiers of Fortune") oraz do kultury średniowiecznej, wojny i polityki ("Megalomaniac" i "Vengeful Knights"). Wady? Nie wiem. Może te młodzieżowe wstawki ("blee" na końcu "Operation Keep Him Busy") nie każdemu się spodobają. No i solówki bywają repetywne. "Carnival Of Monster" jest to dobry album, idealnie łączący wypracowane schematy. Spokojnie można go nazwać definiującym gatunek - choć mnie utwory z tego albumu wydają się być głównie wariacją na temat już wypracowanych brzmień i motywów. Ode mnie (4,6). Polecane utwory: "Soldiers Of Fortune", "Laughter Then Madness The Death" oraz "Antaracttack" i "Metacidal Massacre". Choć prawdę napisawszy, większość jest utrzymana w tym samym poziomie jakości. Jacek Woźniak

koncie kilka demówek oraz EPek. Już podczas pierwszego przesłuchania tego albumu uświadomiłem sobie, że mam do czynienia z kolejnym naprawdę zdolnym zespołem mającym spory potencjał, który, jeśli wszystko dobrze się ułoży, być może za kilka bądź kilkanaście lat trafi do pierwszej ligi klasycznego heavy metalu. Muzyka zawarta na "No Quarter" to po prostu kwintesencja rasowego heavy czerpiącego zarówno ze wzorców starej brytyjskiej szkoły, jak i amerykańskiej epickości oraz germańskiej szybkości. Album niezwykle równy, od początku aż do samego końca trzymający bardzo wysoki poziom. W zasadzie bardzo ciężko tu wyróżnić jakieś konkretne utwory. Jeśli jednak bym już musiał, to moim faworytem zdecydowanie jest kawałek numer cztery, czyli "Visions Of Fire" z drażniącym riffem jakby ukradzionym od Accept oraz bardzo melodyjnym, przebojowym, niemalże "radiowym" refrenem. Warto również wspomnieć o dość "maidenowym" "Rock Nights" (to taki Iron Maiden z okresu "Killers" czy"The Number Of The Beast") oraz "Heavy Metal Headache", który puszczony na cały regulator rzeczywiści może Twoich sąsiadów przyprawić o niezły ból głowy. Obok albumów Iron Will i Old Wolf to dla mnie jak na razie najlepszy heavy metalowy debiut tego roku. (5)

Thrust - Harvest Of Souls

Bartłomiej Kuczak

2018 Pure Steel

Pewnie wielu postawiło już na Thrust przysłowiowy krzyżyk, odfajkowując Amerykanów jako typowy zespół jednej płyty, ale Ron Cooke jakoś nie przyjął tego do wiadomości. Fakt, że od wydania kultowego debiutu "Fist Held High" jego grupa zbytnio się nie przepracowywała, bywało też, że nagrywała płyty bardzo słabe ("Invitation To Insanity"), ale "Harvest Of Souls" trzyma poziom. To już co prawda zupełnie inne czasy, ale nowy krążek można śmiało postawić obok "Fist Held High", bo to równie udany przykład archetypowego US power metalu z lat 80. Panowie, już zdecydowanie starsi, nie kombinują i nie eksperymentują, stawiając na doskonale sobie znane patenty, nie zapędzają się przy tym jednak w ślepy zaułek. Poszczególne utwory brzmią więc ostro i całkiem świeżo, a nowy wokalista Eric Claro też staje na wysokości zadania. Nawet jeśli jest to granie niezbyt mocne, z dzisiejszego punktu widzenia wręcz archaiczne ("Sorceress"), to i tak warte uwagi, dzięki dynamicznej sekcji i świetnym, często grającym unisono, gitarom. Kiedy zaś robi się mocniej i mroczniej, jak choćby w "Deceiver", opartym na Sabbatowym riffie "Blood King" czy "One Step From The Grave", nie mam już żadnych pytań - Thrust są znowu na fali i oby ów stan rzeczy trwał jak najdłużej. (5) Wojciech Chamryk

Toledo Steel - No Quarter 2018 Dissonance

Wbrew temu, co może sugerować nazwa, Toledo Steel jest młodą kapelą heavy metalową pochodzącą z Wielkiej Brytanii. "No Quarter" to ich pierwsze duże wydawnictwo, choć mają już na

180

RECENZJE

erta, niejako ojców założycieli Tomorrow's Eve, a zarazem autorów całej muzyki. Nie gorsze mieli wsparcie w postaci basisty Mike'a LePonda i perkusisty Johna Macaluso. Niejednemu marzy się taka sekcja rytmiczna. Jednak na oddzielną uwagę zasługuje wokalista Martin LeMar. Na "Mirrir Of Creation III - Projekt Ikaros" wypadł wyśmienicie, można go porównywać do najlepszych krzykaczy z całej puli ciężkiego grania. Na ten album przygotował wszystkie liryki, które łączą się w jeden koncept. Wyjątkiem jest tekst do utworu "Dream Within A Dream", jego autorem jest nie kto inny tylko Edgar Allan Poe. Można domyślić się w jakim klimacie jest całe opowiadanie Martina LeMara. Jednak nie tylko lirycznie ten album stanowi całość, bo muzycznie również dla mnie jest monolitem. Po tylu przesłuchaniach, gdyby teraz wycięto którąś z kompozycji, z pewnością bardzo ciężko byłoby na nowo przyzwyczaić się do "Mirrir Of Creation III - Projekt Ikaros". Sumując, mamy do czynienia z dobrze napisaną muzyką w stylu melodyjnego progresywnego metalu, świetnie zagraną, perfekcyjnie nagraną pod czujnym uchem Markusa Teske (Vanden Plas, U.D.O.) i oprawioną w grafiki Andy'ego Pilkingtona, który pracował także dla takich artystów, jak Threshold, Flotsam & Jetsam czy Orden Ogan. No cóż, jeżeli ktoś lubi progresywny metal w stylu kapel, o których wspomniałem na początku z pewnością sięgnie z zainteresowanie po omawiany album. A po jego przesłuchaniu, także jak ja, zapragnie odświeżyć sobie inne płyty Niemców z Tomorrow's Eve. (4,7) \m/\m/

samemu zespołowi, a wydanie płyty sankcjonuje granie na koncertach starych kawałków (jak to miało miejsce - a jakże - na Keep it True). Maniacy zapomnianych EPek na pewno zacierają ręce. (3) Strati

Trouble Agency - Suspected 2017 Self-Released

Takim zespołom szacunek należy się już na starcie: Trouble Agency grają bowiem już od 25 lat, są wciąż niezależni i regularnie, chociaż ostatnio z coraz dłuższymi przerwami - proza życia? wydają kolejne materiały. "Suspected" jest ich drugim albumem i dawno nie słyszałem tak energetycznego crossover/ thrash metalu. Od wściekłej bezkompromisowości D.R.I. do nieco lżejszego podejścia w stylu Anthrax, ciut Suicidal Tendencies, moc Pantery, a na okrasę odniesienia do nowojorskiego hardcore choćby w wydaniu Agnostic Front - podczas tych 52 minut, co jest przecież dość dużą dawką muzyki jak na takie łojenie, nie ma mowy o nudzie czy znużeniu. Warto też podkreślić, że poza krótszymi, bardzo intensywnymi utworami Trouble Agency potrafią też zapodać dłuższe, rozbudowane i bardzo urozmaicone kompozycje, z których "Sad" to prawdziwa perełka ekstremalnego, mrocznego metalu, tak więc o kłopotach podczas odsłuchu tego krążka nie ma mowy. (4)

Tomorrow's Eve - Mirror Of Creation III - Projekt Ikaros

Wojciech Chamryk

2018 Dr. Music

Czasami marzę aby wróciły czasy gdzie zespoły takie jak Tomorrow's Eve, co chwilę wydawały nowy album. Po prostu do tej pory nie znudził mi się progresywny metal w stylu Dream Theater, Fates Warning, Vanden Plas, Threshold, Pagan's Mind, Evergrey itd... Niestety inni fani wydają się znużeni takim graniem, szukają dla siebie pewnej odmiany i wybierają takie zespoły, jak Sons Of Apollo, Leprous czy Toundra. Pewnie z tego powodu na rynku jest mniej takiego grania jakie preferuje Tomorrow's Eve. "Mirrir Of Creation III - Projekt Ikaros" to album wydany po prawie dekadzie przerwy. Jednak przynosi on muzykę, która mogła być swobodnie wydana zaraz po ich "Tales From Serpentia" z 2008 roku, ale nie dlatego, że muzycznie jest to bezpośrednia kontynuacja, a raczej dlatego, że wtedy w ten sposób spostrzegano progresywny metal. Być może ma to też wpływ na to, że tak przychylnie przyjąłem ten album. "Mirrir Of Creation III" zawiera wszystko co najlepsze w tej stylistyce wymyślono, czyli mamy do czynienia z jedenastoma różnorodnymi, potężnymi i majestatycznymi kawałkami, gdzie ze swobodą wykorzystuje się wszelkie muzyczne i klimatyczne kontrasty, gdzie monumentalne partie zderzają się z melodyjnymi refrenami, gdzie wyrafinowana i pełna mocy sekcja rytmiczna konkuruje z delikatnymi pasażami fortepianu czy gitary akustycznej, gdzie w sumie prosty przekaz obudowany jest wręcz zapierającymi dech aranżacjami. Nie wątpliwie jest to zasługa gitarzysty Rainera Grunda oraz klawiszowca Oliviera Schwick-

Traitors Gate - Fallen 2018 No Remorse

Był sobie w latach 80. Traitos Gate brytyjski zespół grający NWoBHM z wpływami hard rocka. Wydał jedną EPkę w 1985 roku i słuch o nim zaginął. Co prawda grał jeszcze przez jakiś czas pod innymi nazwami, ale powrócił jako Traitors Gate dopiero 31 lat później. To, co z pewnością w nim zostało, to wpływy hard rocka. Tak, podobnie jak na pierwszej EP, tak samo na longplayu, słuchać inspiracje choćby Scorpions. W miejsce NWoBHM, który uleciał jak perfumy z niezakorkowanego flakonika pojawił się tradycyjny heavy metal, momentami przypominający Judas Priest, późniejszy Primal Fear czy nawet Sinner (co ciekawe, dziełem przypadku na najnowszej płycie ekipy Halforda pojawia się kawałek "Traitors Gate"). Krążek utrzymany jest w średnich tempach, oparty na niegęstych riffach, a dynamikę dodatkowo odbiera bardzo sucha i nieurozmaicona perkusja. Na pewno warto posłuchać tej płyty z uwagi na jej "historyczną" wartość. Miłośnikom NWoBHM nie umknie, że w kapela gra w niemal oryginalnym składzie, wzbogaconym jedynie o nowego wokalistę. Natomiast krążek wyjęty z tego "historycznego" kontekstu traci wartość. To przeciętne granie, które trudno byłoby rozpoznać w morzu tradycyjnego, obecnie wydawanego heavy metalu. Najważniejsze, że powrót sprawia radość

Unitra - Lock Up Your Daughters 2018 Self-Released

Na początku moją uwagę przykuła ich nazwa. Unitra to dawne PRL-owskie zrzeszenie skupiające zakłady zajmujące się produkcją elektroniki. Tak mi się jakoś skojarzyło. Później pojawiła się muzyka i wiedziałem, że to zespół do naszego magazynu. Bowiem zespół prezentuje nic innego, jak oldschoolowy heavy metal z speed metalowymi naleciałościami. Reminiscencje latami osiemdziesiątymi gwarantowane. Płytka rozpoczyna się krótkim "patetyczno-filmowym" intro, a później atakuje nas sześć ostrych jak brzytwa klasycznych metalowych kawałków. Jak ktoś będzie chciał w nich doszukać się jakiejś oryginalności, to jej nie znajdzie. I jest to największa siła tej kapeli, nie zapominając o zarażającym młodzieńczym entuzjazmie. Do tego dochodzą proste w wymowie teksty ale na wskroś metalowo buntownicze. Myślę, że większość wrażliwych na taką estetykę zostanie od razu kupiona. "Lock Up Your Daughters" jest dość krotka, ma 25 minut i zostawia po sobie niedosyt, niemniej jest to bardzo dobry start. Wszyscy zafascynowani ruchem NWOTHM, tradycyjnym heavy metalem i innymi


zbliżonymi odłamami, powinni zapamiętać nazwę Unitra. Może za jakiś czas będzie to jedna ze znaczących młodych grup. Powinniśmy za to trzymać kciuki, bowiem choć miejsce pochodzenia zespołu podaje się Wielką Brytanię, to tworzą go dwaj Polacy (plus Anglik). Tych polskich akcentów na płycie jest znacznie więcej, z tym najbardziej rzucającym się w oczy tj. okładką, której autorem jest Jerzy Kurczak. Mnie płytka wprawia w doskonały nastrój, spróbujcie, może i was zachwyci. Generalnie czekam na duży debiut (dłuższy)! (4,5) \m/\m/

Urn - The Burning

"The Seraphic Clockwork". Nie można jednak w żadnym razie traktować tego wydawnictwa jako typowej zapchajdziury w dyskografii, bo nie dość, że trzyma poziom, to zawiera też, pierwsze w historii Vanden Plas, DVD. Set jest typowo festiwalowy, bo składa się z dziewięciu utworów i trwa niespełna 80 minut. Przeważają rzecz jasna numery z "The Seraphic Clockwork", poprzetykane pojedynczymi utworami z trzech wcześniejszych płyt. Niesamowite zgranie muzyków - zespół gra od ponad 30 lat w niezmienionym składzie, a do tego ogromne umiejętności i klasa wokalisty Andy'ego Kuntza sprawiają, że nie można przejść obok tych nagrań obojętnie. Mamy wśród nich i progresywny rozmach ("Postcard To God", 13-minutowy "Silently"), piękną balladę "Scar Of An Angel"; nie brakuje też soczystych riffów i metalowego uderzenia: zarówno w tych dłuższych, rozbudowanych utworach ("Rush Of Silence"), jak i krótszych, o zwartej strukturze ("Cold Wind") - fani progresywnego metalu nie powinni być tą płytą rozczarowani. (4,5)

2017 Iron Bonehead

Wojciech Chamryk

Zapomniałem o istnieniu tego fińskiego zespołu, ale nie dziwota, skoro jego lider Sulphur poprzednią płytę "Soul Destroyers" wydał w roku 2008 - to nie jest metoda utrzymanie popularności w szybkich czasach tweetów, memów i licho wie czego jeszcze. Zespół odrodził się jednak w zreformowanym składzie, a w roku ubiegłym wydał czwarty album. O niespodziankach czy zaskoczeniach nie ma na "The Burning" mowy, bo to porcja siarczystego black/thrash metalu na najwyższych obrotach. Okazjonalnie pojawiające się organowe partie, chóralne refreny czy nawiązania do tradycyjnego metalu nie tylko dają chwile wytchnienia, ale dodają też muzyce Urn intensywności, kiedy trio znowu wraca na ścieżkę bezlitosnego łojenia, choćby w "Morbid Black Sorrow" czy "The Burning". Z kolei "Celestial Light" i "Sons Of The Northern Star" to blackened thrash najwyższej próby, a "Hail The King" potwierdza, że gdyby Lemmy założył Motörhead w połowie lat 90., to pewnie grałby własnie tak: piekielnie szybko, intensywnie i chwytliwie. (4,5) Wojciech Chamryk

Vanden Plas - The Seraphic Live Works 2017 Frontiers

Blisko 17 lat po wydaniu "Spirit Of Live" niemieccy prekursorzy progresywnego metalu (chociaż promocyjne pliki ktoś "dowcipnie" opisał gatunek: blues) wzbogacili swą dyskografię o kolejne wydawnictwo koncertowe. Od premiery poprzedniej koncertówki grupa nie była zbyt aktywna, proponując co cztery lata kolejne albumy - dopiero obie części "Chronicles Of The Immortals - Netherworld" pojawiły się w rocznych odstępach czasu. "The Seraphic Live Works" nie jest jednak zapisem najnowszych koncertów Niemców, ale - jak już sugeruje tytuł - rejestracją ich występu z września 2011 roku, podczas amerykańskiego festiwalu ProgPower, kiedy promowali krążek

Victorius - Dinosaur Warfare-Legend of the Power Saurus 2018 Massacre

Niemiecka grupa power metalowa Victorius ma już na swoim koncie cztery udane albumy i występy na wielu prestiżowych festiwalach. Na początku 2018r. kapela postanowiła uraczyć nas EP-ką "Dinosaur Warfare - Legend of the Power Saurus", opisującą niesamowite starcie dinozaurów z kosmitami. Na minialbumie grupa nie tylko dała upust swojej wyobraźni, ale też zaserwowała nam kawał dobrej muzyki. Na EP-ce znalazło się sześć kawałków. Całość otwiera intro "Saurus Infernus Galacticus", wprowadzające nas w fantastyczny świat walki pradawnych zwierząt z nowoczesną technologią. W "Dinosaur Warfare" możemy już usłyszeć charakterystyczne dla gatunku siarczyste riffy, dynamiczną pracę perkusji i wyrazisty wokal Davida Bassina. Nie brakuje też odgłosów laserów i rozmaitych efektów dźwiękowych, lecz wszystko trzyma się ogólnej koncepcji. Motywujący do walki "Legend of the Power Saurus" z wpadającym w ucho refrenem jest zdecydowanie jedną z najciekawszych propozycji Victorius na płycie. Kawałek "Lazertooth Tiger", rozpoczyna się od potężnego ryku tygrysa, ale David dorównuje mu siłą wokalu w dalszej części utworu. Na uwagę zasługuje tu Frank Koppe, który naprawdę wymiata na perkusji. "Razorblade Raptor" to z kolei najmocniejszy kawałek na krążku, w którym opisywana przez Victorius wojna wchodzi w decydującą fazę. Emocje w wokalu Davida sprawiają, że wczuwamy się w opisywaną historię i atmosferę pola bitwy. Całość zamyka równie energetyczny "Flames of Armageddon", opisujący apokalipsę i koniec opisywanej przez kapelę historii. Najbardziej przykuwa ucho świetna gitarowa solówka, chociaż cały kawałek jest idealnym zakończeniem tego krótkiego muzycznego prezentu od Victorius. Chociaż "Dinosaur Warfare

- Legend of the Power Saurus" jest tylko EP-ką, w każdym utworze słychać, że Victorius dołożyło wszelkich starań, by było to dzieło ze wszech miar dopieszczone. Opisywana przez nich historia jest spójna i wciągająca, a przy tym obudowana niesamowitymi efektami dźwiękowymi, świetnym wokalem i doskonałą pracą poszczególnych instrumentów. Pozostaje tylko czekać na kolejny album grupy, bo narobili apetytu na więcej. (6) Marek Teler

Voice - The Storm 2017 Massacre

Do ubiegłego roku zanosiło się na to, że "Soulhunter" będzie pożegnalnym albumem Voice, ale panowie zebrali się raz jeszcze, zwerbowali nowego perkusistę i po blisko 14 latach przerwy wydali kolejną płytę. "The Storm" budzi we mnie mieszane uczucia: płyta jest długa - 12 utworów, prawie godzina muzyki i w większości jest to typowy melodic power metal. Typowy, to jest sztampowy, pozbawiony mocy, jakiś taki bezpłciowy. Doskwiera to szczególnie w w tych najdłuższych, rozwleczonych do 5-6 minut utworach, ociekających patosem i z pseudo symfonicznym sztafażem klawiszowych partii. Zespół puszcza też czasem oko do zwolenników bardziej gotyckiego grania, kombinuje z przebojowymi motywami, ale wypada to wszystko dość blado - gdyby nie świetny wokalista Oliver Glas, ciężko byłoby dotrwać do końca większości z tych utworów. Jego niski, mocno brzmiący głos brzmi jednak zdecydowanie najlepiej w utworach zakorzenionych w power metalu i tradycyjnym heavy lat 80.: tęgim numerze tytułowym, szybkim, acz chwytliwym "Stronger Than Steel" oraz najlepszym na płycie "Into Darkness", ale w połączeniu z pozostałą dziewiątką daje to: (2,5). Wojciech Chamryk

Volition - Visions of the Onslaught 2017 Self-Released

Brunatne czerwienie tła przeplatające się z żółcieniem pożogi i cyjanem skóry. Towarzyszą im dwa napisy, jeden srebrny o treści Volition, zaś drugi w karmazynie "Visions of the Onslaught". Włączam ten album. Myślę, że tak, ta okładka idealnie pasuje do charakteru muzyki zespołu. Ale o tym dalej. Ja personalnie nazwę Volition kojarzy nie tyle z metalowych demówek thrash metalowego zespołu, ale z okładania się purpurowymi przyrodzeniami w grze Saints Row 3 czy silnika zniszczeń występującego w grach z serii Red Faction. I wątpię, że ten album zmieni te skojarzenia. Jednak mogę tu napisać, że pomiędzy grami Volition a poniższym

albumem są pewne cechy wspólne. W tym wypadku jest to pewna odtwórczość: Volition zapożycza rozwiązania znane z dokonań poprzedników. Saints Row 3 zapożyczyło formułę świata z serii GTA, podkręcając jej pewne aspekty do 110%, zaś "Visions of the Onslaught" zainspirowało motywy i brzmienie od zespołów takich jak Destruction, Sepultura czy Venom lub Sodom. Poza tym obie mogę dać masę radości (na swój sposób). Jaka jest tematyka tego albumu? Myślę, że odpowiedzią na to pytanie są: 1. okładka, 2. tytuły utworów. Czekajcie, zacytuję parę: "Morbid Devastation", "Injection Vendetta", "Annihilation" oraz "Crypts of Flesh". Brzmienie? Siarka, piasek i nieczyste wokalizy. Motywy? Kwadraty, szybkie tempa. Solówki? Istnieją. Tak jak bas. Kompozycje? Jest prosto, bez zbędnych popisów. Przede wszystkim jest dokładnie to, czego można się spodziewać po tym albumie. Bezprecedensowe wizje wpierdolu. Teksty? Odsyłam tu do wcześniej wymienionej tematyki. Nie jest to na pewno poziom Sabbatu z "Dreamweaver" Repetycja wersów na "Theories of Punishment" od około 4 minuty. To nie jest litania - nie do końca mi ta repetywność w tym tekście pasuje - aczkolwiek to może mieć usprawiedliwienie w tematyce utworu. Ogólnie? Z jednej strony brzmi to dobrze, czasami bardzo dobrze, spokojnie może definiować termin - staroszkolny thrash metalowy album - z drugiej jest trochę kiczowaty w pewnych fragmentach i nachalnie przypomina mi o Sepulturze oraz Destruction (może tylko mi, nie wiem). Tak więc jeśli lubisz te zespoły, a do tego lubisz czasem posłuchać Celtic Frost, to myślę, że ten album to dobry wybór. (4.1) Jacek Woźniak

Warning Sign - Left To The Sharks 2016 Self-Released

Prawdopodobnie ten kanadyjski zespół swoja działalność rozpoczął na początku tej dekady. W 2013 roku światło dzienne ujrzało ich pierwsze wydawnictwo EPka "Wake The Dead". Natomiast w 2016 roku zadebiutowali dużym studyjnym albumem "Left To The Sharks". Od początku kapelę opisywano jako zespół thrashowy z elementami heavy metalu. Wskazywano na inspiracje Megadeth, Annihilator i Metal Church. Słuchając ich debiutu miałem jednak zupełnie inne wrażenia. Opener to utwór instrumentalny, który bardzo mocno kojarzy się z dokonaniami Iron Maiden z początków ich kariery. I to większość kompozycji na tym krążku jest utrzymana właśnie w takim stylu, thrash, a w zasadzie speed metal znajdziemy w "Going To War" czy tytułowym, smakowitym "Left To The Sharks". No właśnie, speed metalu a nie thrash metalu jest więcej w muzyce Warning Sign. Echa thrashu co jakiś czas jedynie się przebijają, nic więcej. Na krążku są jeszcze kompozycje gdzie pojawiają się większe fragmenty speed metalu ("Shifting Sands" i "Warning Sign Is"), reszta to zdecydowanie heavy metal, co najwyżej korzystający z niektórych detalów speed i thrash metalu. Gdyby jednak ktoś chciał zaliczyć

RECENZJE

181


Warning Sign do amerykańskiego power metalu czy też US metalu, nie będę oponował. Ogólnie Kanadyjczycy budują ciekawe kompozycje, są one w miarę urozmaicone lecz z bardziej bezpośrednim przesłaniem. Odegrane są trochę topornie, co daje muzyce więcej szorstkości. Całość brzmi bardzo przyzwoicie. Jednak najbardziej odpowiada mi gdy muzycy przeskakują na speed metal, a ich główny temat "Left To The Sharks" brzmi naprawdę wyśmienicie. Myślę, że gdyby zmienili proporcje z heavy/power metalu na rzecz speed metalu, to ich propozycja była jeszcze bardziej atrakcyjna dla fanów. Na pochwałę zasługuje mocny wokal Maxima Beaulieu'a, który może kojarzyć się z mieszanka głosów Joey Belladonna, Mark Osegueda, David Wayne. Sumując - jest nieźle - jednak od wydania "Left To The Sharks" powoli mija dwa lata, więc żeby zaakcentować niezły start muzycy powinni niedługo wypuścić swój kolejny krążek. Czas najwyższy! (4) \m/\m/

pewnością najchętniej chcieliby ją skojarzyć z konkretnym filmem, ale niestety nie będą mogli. Niemniej to z tego środowiska, jak i z grupy fanów progresywnego power metalu album projektu We Are Sentinels z pewnością będzie miał najwięcej zainteresowania. Dla mnie jest to dobra pozycja, chętnie będę wracał do tej płyty, ale będę ją traktował jako odskocznia od codziennej dawki heavy metalu. (4) \m/\m/ Ps. Teraz czekam co Barlow zrobi z Ashes Of Ares...

Whipstriker - Merciless Artillery 2018 Hells Headbangers

We Are Sentinels - We Are Sentinels 2018 Saol

We Are Sentinels to projekt wymyślony przez klawiszowca Jonaha Weingartena, który chyba najbardziej znany jest z prog-power metalowego Pyramaze, ale współpracuje i współpracował z wieloma innymi zespołami i projektami, chociażby z melodyjnym death metalowym Structure Of Inhumanity. To on wymyślił całą dźwiękową opowieść We Are Sentinels, opartą o klawiszowe imperium, wpisującą się w muzykę filmową inspirowaną muzyką klasyczną, elektroniczną i progresywną. To on wymyślił jej całą symfoniczną potęgę i majestat, gdzie ścierają się zuchwałe i dosadne muzyczne obrazy z subtelnymi i delikatnymi dźwiękowymi pejzażami. Wszystko zaś w doniosłym, patetycznym klimacie. To on głównie za pomocą dyskretnych melodii wygrywanych na fortepianie reżyseruje emocjami tego albumu. Jednak zdecydowanie ważniejsza rolę w snuciu całej muzycznej opowieści i dyrygowaniu emocjami odgrywa sam Matt Barlow. Matt ani na trochę nie odpuszcza. Przygotował swoje wokale na bardzo wysokim poziomie. Jego mocny, głęboki, a zarazem bardzo ciepły głos hojnie obdarowuje słuchacza uczuciami. Oprócz głównej linii melodycznej dodaje kolejne głosy i chóry, dzięki czemu jego wrażliwość nabiera jeszcze większej mocy. Z rzadka pomagają mu chórki śpiewane przez innych wokalistów. Tematyka jego tekstów podobnie jak muzyka przesiąknięta jest inspiracjami z filmów science-fiction i fantasy, a także wielkich literackich dramatów. W tym wypadku najbardziej sugestywna jest "Zimowa Trylogia". Winter is coming! Niemniej nie sądzę aby to przekonało maniaków do tego albumu. Same klawisze?! No proszę ja ciebie! Nie pomoże nawet cover "Holy Driver", wiadomo kogo. Interpretacja Barlowa jest znakomita, ale klawiszowy podkład zniechęci każdego oldschoolowego metalmaniaka. Podejrzewam, że podobny problem będzie z fanami muzyki filmowej. Z

182

RECENZJE

"Into moshpit" tymi słowami można opowiedzieć wszystko o tym albumie. Jest siekiera, jest zajebistość, jest moc! Pierwsze co wchodzi to wokal tak nieziemsko podobny do Conrada Lanta z Venom. Sam zespół zdaje sobie sprawę z tego podobieństwa, nawet serwuje nam kawałek "Mantas Black Mass". Wieloletni gitarzysta Venom, Jeffrey Dunn, nosi pseudonim Mantas (obecne gra w Venom Inc.). Co gorsza ostatnio Venom wydał składankę o tytule "Black Mass". Również kawałek "Warspell" jakby pochodził z dorobku brytyjskiej grupy. Bass, perkusja, gitara, wokal, wszystko razem jest super. Zespół ma styl starych lat. Techniczne nie jest idealnie ale sam Venom też taki nie był, a podbił serca milionów ludzi. Od pierwszych taktów tytułowego utworu wiedziałem, że będzie spoko, a jest lepiej, ekstremalnie zajebiście! Zespół przypadł mi do gustu, przesłuchałem "Merciless Artillery" wielokrotnie i ciągle jestem w szoku! A album słucha się w całości, w żadnym wypadku po trochu. Grupa ma mega potencjał, jak słyszę takie zespoły to wiem, że metal jest nieśmiertelny! Dla Whipstriker mega szacunek, jak usłyszę o ich koncercie, jadę! Gdyby Venom powstał teraz z pewnością nazywał by się Whipstriker. Kamil Kawalec

czonym pełnym emocji wokalem Marie Macleod Rouyer. Popis swoich możliwości artystka daje jednak dopiero w "Armageddon", gdzie na przemian zmienia się w muzycznego anioła i demona. Kawałek charakteryzuje się zmienną dynamiką i serwuje nam mnogość słuchowych doświadczeń. Domeną "Fly Away" jest z kolei rozbudowany orkiestrowy wstęp oraz gitarowe riffy i dźwięki perkusji, przywodzące na myśl utwory zespołu Epica. Wokal Marie momentami przypomina tu zresztą nieco głos Simone Simons. To najdłuższy utwór na płycie i jeden z najciekawszych, bo wokalistka śpiewa w nim naprawdę wysoko. "The Page" to z kolei eteryczny, wolniejszy kawałek, chociaż nie brakuje w nim partii gitarowych i podniosłych chórów. W "Follow Your Heart" mamy naprawdę świetne rozbudowane gitarowe solo, docenić trzeba też pozytywny przekaz utworu i wpadający w ucho refren. "Angel of Tears" to z kolei kawałek z mocnymi wpływami folkowymi, w którym Marie dosłownie hipnotyzuje nas swoim znakomicie wyszkolonym głosem. Niesamowite wokalne wrażenie robi też "Free as a Bird", po którym śmiało można przyrównać jej zdolności do Tarji czy Floor Jansen. W na przemian magicznym i złowrogim "The Mistchild" zwracają uwagę pojawiające się co jakiś czas w tle dźwięki dzwonków oraz świetna praca perkusji. Całość wieńczy utwór "Dust We Are", który jest doskonałą puentą zaprezentowanej przez kapelę opowieści. Partie orkiestry są tu wprost niesamowite! "As Time Turns to Dust" grupy Whyzdom niewątpliwie jest albumem wartym posłuchania. Mimo nagromadzenia wielu środków muzycznego przekazu, użycie każdego instrumentu jest przemyślane. Nie mamy więc wrażenia przyprawiającego o ból głowy nadmiaru dźwięków. Krążek został solidnie dopracowany, a Marie Macleod Rouyer pokazuje, że śmiało może pretendować do miana jednej z królowych metalu symfonicznego. (5,5)

Dream" - dla fanów klasycznego hard rocka "Rat Race" to pozycja obowiązkowa. (5)

Marek Teler

"God Of The Deep Unleashed" robi już zdecydowanie lepsze wrażenie, chociaż musimy sobie zdawać sprawę, że to wciąż tylko druga liga i granie solidne, ale zaledwie poprawne. Sporo tu odniesień do klasycznego metalu (Maidenowa galopada w "Sheer Vengeance Will Out Upon Thee (God Of War Pt. II)", nawiązania do Running Wild w "Castration Of Uranus"), no i obowiązkowe patenty Manilla Road to wciąż podstawa twórczości Wrathblade. Wokalista poczynił postępy, śpiewa ciut lepiej i zdecydowanie pewniej, chociaż wstęp do "Valiancy, Virtue, Victory" czy choćby "Submersion" potwierdzają, że wciąż czuje się bardzo niepewnie w balladowych partiach, co przy jego wieku średnio rokuje na przyszłość. Fani Manilla Road czy Slough Feg mogą więc "God Of The Deep Unleashed" sprawdzić, ale rewelacji nie ma co oczekiwać. (3)

Wishing Well - Rat Race 2018 Inverse

Whyzdom - As Time Turns to Dust 2018 Scarlet

Whyzdom to założona w 2007r. paryska grupa, grająca metal symfoniczny i poruszająca w swych utworach tematykę związaną z mitologią i fantastyką. W podobnym klimacie utrzymany jest również ich najnowszy krążek "As Time Turns to Dust", który ukazał się 6 kwietnia 2018r. nakładem Scarlet Records. Na płycie znajduje się dziewięć utworów, w tym promujący ją kawałek "Armageddon". Album otwiera utwór "Armour of Dust" z podniosłym wstępem (między innymi chóry i bogata instrumentacja w tle), przechodzącym w ostrzejsze gitarowe brzmienie i zwień-

Już debiutancki album Wishing Well "Chasing Rainbows" mógł się podobać, nie tylko z racji gościnnego udziału Grahama Bonneta (ex Rainbow, MSG, Alcatrazz). Na "Rat Race" hard rock Finów brzmi jeszcze efektowniej, mieniąc się wszystkimi odmianami tęczy i głębokiej purpury. Tak, nawiązań do dokonań Rainbow, Deep Purple i innych gigantów hard rocka z lat 70. mamy tu mnóstwo, ale wystarczy posłuchać "Children Of Paradise", "Falling Out Of Love" czy "The Day Of Doom", by zakochać się w tych melodiach i gitarowo/organowych pasażach bez pamięci. Wspaniale w tym anturażu prezentują się też obaj wokaliści, znany już z poprzedniej płyty Peter James Goodman i Pekka Montin, a zespół serwuje też pewne urozmiacenia, wplatając w monumentalizm orientalizującego w stylu Led Zeppelin "Pilgrim Caravan" partię skrzypiec, proponując skoczny i bardzo chwytliwy "Rat Race" czy transowy instrumentalny "A Little

Wojciech Chamryk

Wrathblade - Into The Netherworld's Realm 2017 Eat Metal

Debiut wydany po dziewięciu latach istnienia, w roku ubiegłym drugi album to dotychczasowy, ten "poważniejszy" dorobek Greków z Wrathblade. Panowie grają epicki heavy metal i wychodzi im to tak sobie, ze zdecydowanym wskazaniem na nowszą płytę. "Into The Netherworld's Realm" (2012) jest bowiem jeszcze zbyt amatorska: kompozycje są przeciętne, wokalista Nick Varsamis nieporadnie naśladuje Marka Sheltona, a zespół miota się pomiędzy nieosiągalnymi dlań niestety standardami, ustanowionymi kiedyś przez Iron Maiden, Manilla Road czy Black Sabbath. (2,5). Wojciech Chamryk

Wrathblade - God Of The Deep Unleashed 2017 Eat Metal

Wojciech Chamryk Yellow Horse - Lost Trail 2018 Self-Released

Zaczęli od ubiegłorocznej EP-ki "My Little Girl", po czym szybko nagrali i wydali debiutancki album. "Lost Trail" to kontynuacja stylu z krótszego wydawnictwa, to jest akustycznego rocka, ale też jeszcze bardziej zakorzenionego w bluesie, country czy southern rocku. Nazwy takie jak Creedence Clearwater Revival, Neil Young, The Allman Brothers Band czy Tom Petty z wczesnych płyt nagranych z The Heart-


Running Wild - Pieces Of Eight - The Singles, Live And Rare. 1984 - 1994 2018 BMG/Sanctuary/Noise

breakers nasuwają się tu od razu i nie są to w żadnym razie jakieś naciągane porównania czy pobożne życzenia, bo Paweł Soja, Dominik Cynar i Mateusz Krupiński grają stylowo i z ogromnym wyczuciem. Wciąż wykorzystują przy tym bardzo oszczędne instrumentarium, chociaż gościnnie znowu wspiera ich niekiedy perkusista Robert Ziobro, pojawia się też novum, partie pianisty Tomasza Drachusa i fletu Jerzego Hajduka. Brzmienie tego instrumentu pięknie wzbogaca balladowy utwór "Afraid Of Love", równie udany i nośny jest "Country Boy" czy opener "I Still Wonder" - w Stanach Zjednoczonych pewnie nierzadko słyszelibyśmy te numery w stacjach radiowych grających jeszcze muzykę, a nie sformatowaną papkę dla wszystkich, czyli dla nikogo. Świetny jest również fianłowy, mroczny i mocniejszy od pozostałej dziewiątki "Dark Moon" z elektryczną końcówką, zespół nie poskąpił też słuchaczom dwóch utworów znanych z EPki: tytułowego, przebojowego utworu autorskiego i słynnego zagranego z nerwem, filmowego przeboju "Burning Love" Elvisa Presleya. Szkoda tylko, że zabrakło miejsca na "Please Don't Leave Me" Johna Sykesa, ale "Lost Trail" i tak zsługuje na: (5). Wojciech Chamryk

Pomysłodawcy odrodzenia Noise Records prześcigają się w swoich propozycjach dla ewentualnej klienteli. Niestety większość swoich reedycji wydaje w digibookach, co wśród kolekcjonerów wywołuje niemały ból zębów, bowiem taka obwoluta to najgorsze, co może się im przytrafić. Jednak mam wrażenie, że na forach "wieszają psy", a sami po cichu kupują to, co proponuje nowy Noise. No, bo to kolejne wydanie tego co lubią lub uwielbiają, a wierzcie mi są "wariaci", którzy na jednej wersji swojej ulubionej płyty nie przestają. Inni zaś nie kryją się, i kupują reedycje z Noise, jak świeże bułeczki, bo im akurat brakuje jakiegoś tytułu, ewentualnie dane wydawnictwo ma jakieś nagranie, którego nie ma w swojej kolekcji. Przychodzi to tym łatwiej, bo tak się złożyło, że ceny tych reedycji znacznie spadły. Wśród tych wszystkich wznowień pojawiły się wszystkie studyjne albumy Running Wild z lat 1984 1995. Wszystko zostało wydane na nośnikach CD i winylu. Natomiast box "Pieces Of Eight" jest niejako uzupełnieniem tych reedycji. Zawiera on znakomity album koncertowy "Ready For Boarding" z 1988 roku, wydany jest on w wersji podwójnej płyty winylowej o kolorze bodajże złotym. Na pierwszym krążku znalazły się oryginalne nagrania, czyli nagrania z koncertu, który odbył się w listopadzie 1987r. w Monachium. Natomiast drugi krążek zawiera nagrania z występu z października 1989r. w Dusseldorfie. Patrząc po tytułach wydaje się, że są to nagrania, które znalazły się na VHSie "Death Or Glory Tour - Live" z1990 roku. Myślę, że to główna atrakcja tego boxu, bo chyba jeszcze do tej pory nie było wznowienia tego tytułu na czarnym krążku, a koncert z Dusseldorf jeszcze nigdy nie wydany był w wersji audio. Kolejnym uzupełnieniem zaproponowanym przez nowe kierownictwo Noise Re-

cords jest składanka "The First Years Of Piracy" z 1991 roku. Oczywiście w wersji digibook. Ciekawostką tego wydania - jeżeli dobrze pamiętam - jest to, że wtedy nagrania, które znalazły się na tej kompilacji, zostały nagrane na nowo. Poza tym był to ostatni album z basistą Jensem Breckerem oraz perkusistą AC. Na rynku ta płyta jest ciągle dostępna, choć, żeby kupić ją za w miarę normalną cenę, to trzeba mieć trochę szczęścia. Inną atrakcją tego boxu są EPki i single z czasów współpracy z Noise Records. Rzeczy te są trudniejsze do zdobycia, a przy okazji trzeba przygotować jeszcze więcej kasy, niż przy wspomnianej kompilacji. W boxie znalazły się kolejno: "Victim Of States Power" (1984), "Wild Animal" (1989), "Bad To The Bone" (1989), "Little Big Horn" (1991), "Lead Or Gold" (1992), "The Privateer" (1994). Są to tzw. repliki LP, czyli płyty CD w tekturowych okładkach z oryginalną grafiką. Ten zbiór może uradować młodych kolekcjonerów, a także tych starszych, co swego czasu nie przykładali większej wagi do pomniejszych wydawnictw Running Wild, a teraz plują sobie w brodę, że wtedy sobie odpuścili. Niemniej ci, co lepiej znoszą stres, mogą się tym w ogólne nie przejąć, a to za sprawą wspominanych na początku reedycji, na których znalazły się wszystkie te nagrania, ale rozlokowane zostały według klucza znanego jedynie obecnym decydentom z Noise Records. Do całości dodane są jeszcze dwa gadżety tj. plakat i "piracka sztuka złota". Ogólnie box bardzo atrakcyjny dla wszystkich fanów Running Wild, a szczególnie dla tych bardzo zagorzałych.

Myślę, że wie-lu z nich wpisze box "Pieces Of Eight - The Singles, Live And Rare. 1984 1994" na swoją listę zakupów, jego cena nie jest jakoś wygórowana tak około 50 euro (na razie). Jeżeli kogoś na to stać, to ogólnie warto. Co prawda na mojej liście wyżej są wspomniane reedycje albumów studyjnych Running Wild i niestety lista ta to "żywy organizm", który w dodatku ciągle się zmienia. Podejrzewam, że to nie pierwszy taki box w katalogu nowego Noise Records. Nawet jeśli chodzi o sam Wild, to takie "Ready For Boarding" mogliby wydać jako digibook wraz z dodatkową płytą CD i DVD, bo jakby nie było, takie "Death Or Glory Tour - Live" miało wydanie tylko na VHSie. Myślę, że maniacy bardzo chętnie zobaczyli też box EPek i singli ale w wersjach winylowych. W każdym razie możliwości nowy Noise Records ma naprawdę wiele. O muzyce nie napiszę zbyt dużo. W zasadzie każda recenzja o Running Wild napisana w niedawnym czasie ma przekaz, że każdy szanujący fan zespołu i heavy metalu zna doskonale płyty załogi kapitana Kasparka. Ja też nie wyobrażam sobie żeby było inaczej. Niemniej obiecuję, że więcej o muzyce napiszę, jak wpadną w moje ręce - albo któremuś z naszych dziennikarzy wspomniane reedycje. Wtedy spróbujemy ciekawie opisać co znalazło się na poszczególnych płytach Running Wild. \m/\m/

RECENZJE

183


Avenger - Blood Sports 2018/1984 Dissonance

Avenger to jedna z tych brytyjskich grup z dużym potencjałem, która niestety zamilkła na długie lata po wydaniu dwóch longplayów. W ogóle wyspy brytyjskie dały światu wiele wspaniałej muzyki, ale też niezliczoną ilość zespołów, którym się po prostu nie udało. Trudno mówić w przypadku Avenger, że coś się nie wyszło, bo jednak zostawili po sobie konkretny heavy metal, ale nie mieli na tyle szczęścia, żeby wypłynąć dalej. Dziś działają nadal, w 2014 nagrali nawet album, chociaż nie ma mowy o jakiejś rewolucji. Krążek "Blood Sports" wydany w 1984 roku, był, mogło się wydawać, debiutem wymarzonym. Niestety nieszczęście takich płyt polegało na tym, że pojawiły się zbyt późno. Główna eksplozja muzyki heavy metalowej w Anglii przypadła na początek lat 80., kiedy to wytworzyła się pewna specyficzna maniera grania, ale też wykrystalizowało się, kto przewodzić będzie Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu. Avenger, jak masę innych, mieli po prostu pecha, że przed nimi soczyste albumy napisali Iron Maiden, Saxon, Raven czy Judas Priest. Właśnie potężne echo muzyki tych ostatnich słychać we fragmentach "Blood Sports". To absolutnie nie zarzut, jednak przy odsłuchu można zmarszczyć brew i zadać sobie pytanie - Czy aby gdzieś tego nie słyszałem? Sama zawartość "Blood Sports" to soczyste granie z charakterystycznym, jak to często w Anglii bywało, wokalem. Abstrahując już od inspiracji możemy cieszyć się surowymi kompozycjami naładowanymi dużym entuzjazmem. Muzyka chwilami jest niczym pan z okładki, dzierżący w dłoniach łańcuchową piłę. To nie przelewki, to prawdziwy heavy metal! Szybkie solówki, mocne riffy czy rozpędzona sekcja - to może na papierze wygląda jak banał, ale wystarczy włączyć album, żeby przekonać się, że to prawda. W sumie zawsze mam duży problem o czym jeszcze napisać w przypadku takich "prostych" strzałów, jak debiut Avenger. Wiem warto posłuchać chociażby dla utworu numer cztery. Zdradza on wielki potencjał grupy i to, że umieli zaproponować coś więcej niż, mogłoby się wydawać, szybkie cięcie. No i cover Montrose też wyszedł im zgrabnie. Warto posłuchać, naprawdę. Adam Widełka Avenger - Killer Elite 2018/1985 Dissonance

Historia brytyjskiego metalu zna wiele przypadków podobnych do Avenger. Akurat grupa z Newcastle miała i tak dużo szczęścia, że przed rozpadem zdążyła wydać dwie, bardzo solidne, płyty. Inni nie mieli tego luksusu - zakończyli działalność bez niczego, z singlem, albo

184

RECENZJE

co najwyżej EP. Album "Killer Elite" wydany w 1985 roku, zaledwie rok po debiucie, to w sumie kontynuacja "Blood Sports". Przez te dwanaście miesięcy dzielące oba krążki dokonała się tylko zmiana gitarzysty, jednak bez straty dla grupy. Co prawda okładka nie jest już tak sugestywna, ale kompozycyjnie mamy prawie ten sam poziom. Materiał jest zróżnicowany, choć najwięcej, rzecz jasna, mamy tutaj ostrych numerów. Niestety, tak jak w przypadku odsłuchu pierwszego albumu, można odnieść mocne wrażenie, że pewne pomysły gdzieś słyszeliśmy. Przykładowo ja akurat wyłapałem echa Tygers Of Pan Tang. Mimo wszystko zdawać trzeba sobie sprawę, że nawałnica heavy metalu w latach 80. w Anglii była tak silna, że tak naprawdę wzajemne inspiracje, to nie zarzut. Druga płyta Avenger trwa prawie tyle samo, co pierwsza, natomiast ma o trzy utwory więcej. Znaczy to tylko tyle, że na "Killer Elite" czas kompozycji uległ skróceniu. Nie wpłynęło to na jakość - cały czas obcujemy z solidnym heavy metalowym graniem. W tych 37 minutach zawarte zostało wszystko, czego może oczekiwać fan typowo brytyjskiego metalu. Bez zbędnego przynudzania, ale też bez problemu, żeby włączyć jakieś parę ładnych dźwięków. Na pierwszym planie czysty i charyzmatyczny wokal. Znak rozpoznawczy chyba większości grup z tamtego okresu. Rozpędzone riffy, solówki i gęsta sekcja rytmiczna dopełniają całości. Avenger na swoich dwóch krążkach zaproponował mało odkrywczą, ale zagraną z polotem i energią muzykę. To znakomita dawka bezkompromisowego heavy metalu zarówno dla maniaków gatunku, jak i świeżych adeptów. Tak jak pisałem przy okazji "Blood Sports" - warto posłuchać. To kawał historii. Adam Widełka

ciekawostek. I nie ma co ukrywać, że te utwory mają taki właśnie charakter, szczególnie pierwsze demo, na którym śpiewa Gabino Bustamente, a muzyka oscyluje w ramach poprawnego power/ tradycyjnego metalu. Późniejsze utwory są zdecydowanie ciekawsze, bliżej im do speed metalu, produkcja też jest lepsza aż dziwne, że nikt w Metal Blade nie dostrzegł potencjału tego materiału, tym bardziej, że śpiewa tu przecież Bill Lionel, to jest sam James Rivera. Nie pozostaje więc nic innego, jak po raz kolejny odpalić "Radical Aggression" czy "Dragon Lord", bo to wciąż kawał świetnej muzyki, do której zawsze warto wracać. Wojciech Chamryk

Baron Steele - Minotaur's Lair-Demo 1987 + The Lost Recordings 2015 TMU

Texas Metal Underground konsekwentnie ocala od zapomnienia metalowe kapele ze stanu uwidocznionego w swej nazwie. Czasem ich dorobek jest minimalny, dlatego też, po wcześniejszym wydawnictwie 7"SP + CD Sentinel, w takiej właśnie formie wydano również nagrania Baron Steele. Mają one jednak wymiar wyłącznie archiwalno-kolekcjonerski, a i to dla najbardziej maniakalnych zbieraczy amerykańskiego metalu. Zawartość singla, to jest utwory "Minotaur's Lair" i "Night Of The Wolves", jeszcze jakoś ujdą, chociaż to granie bardzo proste, a i ich jakość, nawet jak na demo sprzed 30 lat, nie jest najwyższa. Reszta materiału to nagrania z prób i tu mamy już sound naprawdę mizernej jakości, jakby chłopaki stawiali na wzmacniaczu kaseciaka i wciskali nagrywanie. Mamy więc wersje instrumentalne czy kolejne podejścia do utworów znanych z demo, jakieś wygłupy, próby grania reggae - ciekawostka i nic więcej. Owszem, są też utwory uważane dotąd za zaginione, stąd pewnie druga część tytułu tego wydawnictwa, ale "Battle Of Pellanor", "The Chamber" czy "Forge The Damned" są niezbyt interesujące, portretując Baron Steele jako typowy zespół na starcie i bez większego potencjału.

Grupa istniała zaledwie pięć lat. Od 1981 do 1985 roku zostawiła po sobie trzy albumy studyjne - "Chained And Desperate", "FirePower" oraz "Highly Strung". W ręce wpadła mi pierwsza z nich. Wydana w 1983 roku płyta została nagrana w zupełnie innym składzie, niż późniejsze. Śpiewa tutaj Steve Grimitt znany szerzej jako wokalista Grim Reaper. Muszę powiedzieć, że gość miał kawał głosu. Właśnie jego partie są prawdziwą ozdobą "Chained And Desperate". Wokal działa jak osobny instrument, potęgując jeszcze wrażenie melodyjności. Skład dopełniają mniej znani muzycy jak Tim Broughton (gitary), Alex Houston (bas) i Andre Baylis (perkusja). To, że nie są to nazwiska wymieniane jednym tchem z tuzami sceny brytyjskiego metalu, nie znaczy, że mamy do czynienia z uczniakami. Bardzo sprawnie zaaranżowane utwory, zarówno od strony wykonawczej jak i kompozycyjnej na wysokim poziomie. Ciekawie rozplanowany materiał z miejscem na balladę czy zwolnienia. Nie jest to żadna bezmyślna jazda bez trzymanki. To solidny heavy metal brzmiący charakterystycznie do czasów, w jakich powstał. Można trochę podciągnąć fragmentami pod środkowy okres amerykańskiego Riot. Chciałbym jednak uniknąć jakichś porównań, bo jest to całkowicie zbędne. Chateaux na swoim pierwszym albumie to naprawdę świetne granie. Dla mnie te osiem kompozycji, liczące sobie zaledwie 36 minut, to od niedawna jedna z lepszych pozycji, jakie miałem przyjemność poznać z zamierzchłych czasów NWOB HM. Krążek broni się po latach, nadal pozostając bardzo świeżym i energetycznym. Na pewno nie można traktować tej płyty tylko i wyłącznie w kategorii ciekawostki historycznej - swoją zawartością zwyczajnie na to nie zasługuje. Warto uszykować jej miejsce blisko odtwarzacza, bo gwarantuje, że raz włączona, nie da Wam spokoju. Adam Widełka

Wojciech Chamryk Bad Heaven - Demo Anthology

Chateaux - Chained And Desperate

2017 TMU

2018/1983 High Roller

Antologia to może zbyt duże słowo, bo ta kompilacja to raptem osiem utworów. Bad Heaven zarejestrowali je w latach 1985-87 i wydali na kasetach demo "Crystal Dagger" i "Dragon Lord". Sukcesu rzecz jasna nie odnieśli, zresztą nie oni pierwsi i nie ostatni w Ameryce, dlatego też owe nagrania dopiero w roku ubiegłym ukazały się na płycie, konkretnie na LP wydanym nakładem firmy TMU Records, specjalizującej się w przypominaniu takich archiwalnych

Gdyby ktoś chciał policzyć wszystkie grupy wywodzące się z nurtu NWOB HM to na pewno zajęłoby mu to sporo czasu. Tych naprawdę znanych jest zaledwie kilka, kilkadziesiąt, ale chyba prawdziwą siłą były te bardzo niszowe, wręcz dziś zapomniane. Są ludzie, dla których oczywiście i z tych większość to kojarzone nazwy, ale ogólnie rzecz biorąc, zespołów tych była cała masa. Na pewno jednym z nich jest Chateaux.

Demon Pact - Released From Hell 2018/2010 High Roller

Ta grupa NWOBHM z peryferyjnej dzielnicy Londynu istniała, jak na ówczesne standardy metalowego podziemia, dość długo, ale wydała tylko jednego singla i dwie kasety demo, by w roku 1982 być już historią. Jedynym członkiem zespołu, który kontynuował


karierę i dorobił się rozpoznawalnego nazwiska był perkusista Iain Finlay, znany choćby z późniejszej gry w Running Wild, ale o pozostałych słuch zaginął. Podobnie było też z Demon Pact, ale materiał z tej kompilacji potwierdza, że grupa miała potencjał i pewnie tylko z racji ogromnej nadprodukcji zespołów metalowych w Wielkiej Brytanii na przełomie lat 70. i 80. nie zdołała zainteresować swą muzyką żadnej większej wytwórni. Chłopaki grali bowiem nie gorzej od Raven, Quartz czy Tygers Of Pan Tang, ze szczególnym naciskiem na ten ostatni zespół z czasów ich debiutanckiego LP, czyli ostro, dynamicznie i przebojowo. Potwierdzają to zarówno singlowe "Eaten Alive" i "Raiders", jak i sztandarowy "Demon Pact" czy inne nagrania demo formacji z roku 1980. Niektóre, jak choćby "Ain`t No Woman Made A Fool Out Of Me" czy "Demon Pact" trafiły na "Released From Hell" w różnych wersjach, są też utwory koncertowe z lat 1979-80, z czego większość to rarytasy dostępne tylko w tych, de facto bootlegowych, wykonaniach, okraszone siarczystą wersją "No Class" Motörhead. Są też dwa utwory nagrane w roku 1977 z myślą o singlu, ale "Plain Talk" i "Don't Bother Me" niczym nie powalają, bo bliżej im do punka, niż do mocniejszego grania, a bzyczące gitary też brzmią cokolwiek goteskowo. Całość jednak na piątkę, bo "Released From Hell" to bardzo obszerny i reprezentatywny wybór utworów Demon Pact. Wojciech Chamryk

Devastation - Signs Of Life 2018/1989 Punishment 18

Na początku lat 90. ta thrashowa ekipa z Teksasu była w Polsce znana fanom metalu dzięki pirackim kasetom MG i Tactu/Taktu. Kiedy jednak ukazywały się one na naszym ówczesnym "rynku" fonograficznym zespół już właściwie dogorywał, załamany słabym przyjęciem trzeciego w dyskografii "Idolatry". Nie ma co ukrywać, że nie były to czasy sprzyjające thrashowi: nawet mistrzowie technicznych zawijasów z Voivod złagodnieli na "Angel Rat", drugim krążku firmowanym przez giganta MCA, Testament złagodniał na "The Ritual" wypuszczonym przez Atlantic, a casus "Czarnego albumu" Metalliki znają nawet niedzielni fani rocka/metalu. Devastation nie mieli więc żadnych szans w tym okresie zmieniających się mód, trendów i układów sił na muzycznym rynku, ale pozostała po nich muzyka i dobrze, że jest wciąż wznawiana, bo to thrash naprawdę wysokich lotów. Po nieporadności z czasów debiutanckiego "Violent Termination" nie pozostało już w 1989 roku śladu, dlatego "Signs Of Life" można śmiało postawić w jednym rzędzie obok najlepszych płyt Dark Angel, Vio-lence czy Evildead gdyby ktoś pokusił się o sporządzenie jakiegoś Top 15 najbardziej niedocenianych thrashowych albumów, to ten krążek powinien być umieszczony na tej liście naprawdę wysoko, bo to perfekcyjne połączenie brutalnej bezkompromisowości z techniczną finezją. Wojciech Chamryk

Coroner - RIP 2018 Century Media

Jaki jest najbardziej znany zespół ze Szwajcarii i dlaczego Hellhammer/ Celtic Frost/ Tryptikon (niepotrzebne skreślić)?... Szwajcaria słynie ze swoich zegarków i przysłowiowej szwajcarskiej precyzji. I taki właśnie jest Coroner, zespół, chyba równie znany, co wszystkie bandy Toma G. Warriora (zresztą członkowie Coroner to byli techniczni Celtic Frost), ale mam wrażenie, nieco niedoceniany. Zespół, który był jednym z prekursorów technicznego thrashu. Już na debiucie, nieźle zamieszał w metalowym światku. A potem było jeszcze ciekawiej i nagle koniec. Coroner postanowił zakończyć działalność w roku 1995. Zagrał jeszcze pożegnalną trasę w styczniu i lutym 1996r. Po nieudanych rozmowach o reaktywacji w 2005r., powrócił na sceny dopiero w 2011r. Niebawem ma wyjść nowy album, ale żeby zaostrzyć apetyty fanów i przypomnieć o sobie, chłopaki wydają reedycje starych płyt. Na początek dostajemy pierwsze trzy. Zaczynamy od fenomenalnego debiutu, "RIP", wydanego pierwotnie w roku 1987. To był magiczny czas, dla thrash metalu. Wychodzą wtedy albumy: Kreator "Terrible Certainty", Destruction "Release from Agony", Living Death "Protected from Reality", Anthrax "Among the Living" czy wspaniałe debiuty Testament "The Legacy", Death Angel "The Ultra - Violence" czy Mekong Delta "Mekong Delta". Coroner znalazł się, więc w zacnym gronie z albumem, którego wiele bandów, mogło mu tylko pozazdrościć. Nastrojowe intro na pianinie, poparte tłami syntezatorów wprowadza nas powoli w Świat Coronera, w oddali dzwony... Na pierwszy rzut ucha już przy "Reborn Trough Hate", słychać, że poprawiono dynamikę nagrań. Wszystko brzmi bardziej klarownie, przez co i selektywnie. Przy tak połamanych i pomieszanych rytmach, zabieg iście zbawienny. Chrapliwy wokal Rona Royce, jest wyraźniejszy, nie rozmywa się w ścianie dźwięku. "When Angels Die", gęste granie na blachach, chóry, świetne solówki... Co ciekawe, jeśli chodzi o samą muzykę, aranże, nie słychać tu żadnej ingerencji. Chwała za to zespołowi. Nie popełniono tej zbrodni, co Rudy Megadejw, czy Manowar. Mustaine sprofanował swoje kultowe albumy, dodając jakieś gówniane aranże, trąby, zmieniając często całkowicie brzmienie. Manowary z kolei, nagrały od nowa w studiu stare albumy, co zakrawa na zupełną psychozę. Dobrze, że tutaj mamy klasyczny materiał bez rewolucyjnych nowinek. Intro przed "Nosferatu", lekko kojarzy się z wstępem do "Call of Ktulu", pewnych Kalifornijczyków... piękna miniatura na gitarze klasycznej. Sam utwór, to kolejna porcja połamanych wygibasów muzycznych, przeplatanych melodyjnymi solówkami. Te solówki, kwintesencja wspaniałości. Niejeden młody

adept gitary łamał paluchy, próbując je naśladować. "Suicide Command", doskonałe riffowanie, gęste bębny, dużo grania ridem... no i basy wykraczające poza granie podkładu rytmicznego (to też Ron). Bardzo przyjemnie się słucha. Trudno uwierzyć, że zaledwie trzech ludzi, robi tyle zamieszania. Dla porównania posłuchajcie np. Venom, czy Sodom (które notabene bardzo lubię). Tytułowy "RIP" zaczyna się nastrojowo z niepokojącą deklamacją Rona, ale szybko przechodzimy do sedna, czyli szybko, wolno, pod prąd i na wspak, ciągłe zmiany tempa. "Coma" z dzwonami na początku, przypomina nieco początek "Fallen Angel", Possessed... "Fried Alive" to chyba najszybszy track, najbliższy thrashu, jako takiego, ale i tak pełen urozmaiceń i zmian. Trudno nadążyć, za pomysłami wpakowanymi w każdy utwór, na tej debiutanckiej przecież płycie... Znowu gitara klasyczna, z ładnym klawiszowym tłem. To intro do "Totentanz", który już za chwilę tnie riffami i młóci galopem perkusji... Instrumentalne narastające "Quatro" z nawiedzonymi chórami zamyka pierwszy rozdział odkurzonej muzycznej opowieści Coronera.

Coroner - Punishment for Decadence 2018 Century Media

Drugi album Coroner, "Punishment For Decadence", nagrany i wydany oryginalnie, w rok po debiucie, czyli w 1988 roku. W przeciwieństwie do "RIP", tutaj wykorzystano alternatywną wersję okładki. Zamiast grafiki kostuchy, grającej na skrzypkach, z ludzkiej piszczeli, mamy zdjęcie nagich rzeźb, w agonalnych pozach. Intro jest króciutkie i przechodzimy do konkretu. Drugi album, to w zasadzie kontynuacja stylu zapoczątkowanego na debiucie. Otwierający, "Aborted" jest pełen zmian tempa i zaskakujących zwrotów akcji, czyli to, co już znamy. Następny utwór "Masked Jackal" tylko potwierdza powyższe. Riffy ścigające się z rytmami wystukiwanymi na ride, połamańce itp. I podobnie, jak w przypadku pierwszego albumu, niewiele zmieniono w oryginalnym materiale, oprócz poprawionego dźwięku, na korzyść klarowności. Chociaż tutaj nawet nie słychać jakiejś ogromnej różnicy, między oryginałem a reedycją. W "Arc Lite" kaskady solówek, kojarzące się z muzyką klasyczną, których nie powstydziłby się Yngwie Malmsteen... gdzieś w głębi nieśmiałe plamy syntezatorowe. Niektórzy nazywają to dźwiękowym onanizmem, ja uwielbiam. Ale uwielbiam, gdy w erupcji nut, słyszę emocje. Same mechaniczne popisy, mnie nie rajcują. Tu wszystko jest, jak trzeba. "Skeleton on your Shoulder", ciężki, mocarny riff, rozpoczęty subtelną gitarą klasyczną, a potem tradycyjna galopada z nagłymi zwolnieniami. Mam wrażenie, że na "Punishment For Decadence" jest mimo wszystko nieco więcej przestrzeni i powietrza w utworach, niż na "RIP". Kompozycje są mniej zagęsz-

czone pomysłami, ale to nie zarzut. Dużo fajnych riffów i podwójnej stopy. Nie sposób opowiedzieć, czy opisać każdego dźwięku. Ja słyszę dużo nawiązań do muzyki poważnej, czy klasycznej. Na koniec osobliwa wersja hendrixowego "Purple Haze", jako przysłowiowa wisienka na torcie. Czy Jimi mógł przypuszczać, że będzie kiedyś grany na dwie centralki?

Coroner - No More Color 2018 Century Media

W roku 1989, ukazuje się trzeci album pt. "No More Color". Tym razem bez intro, za to z mocnym wejściem bębnów i basu. Rytmiczno muzycznej ekwilibrystyki, ciąg dalszy. Tak, jak w poprzednich obu przypadkach reedycji, tak i tu poprawiono selektywność całości, gitary są wysunięte bardziej niż na wersji oryginalnej. Otwierający album, utwór "Die By My Hand", nie przynosi rewolucyjnych zmian stylu, znanego z dwóch poprzednich albumów. Mamy więc nerwowe rytmy, zmiany temp i ciekawe zagrywki... Ale wydaje mi się, że ten materiał jest bardziej przystępny i nawet przebojowy, cokolwiek miałoby to znaczyć... "No Need To Be Human", nastrojowe melodie w środkowej części i solówki, a potem "kroczące" riffy, które chyba częściej są na tym albumie powtarzane, co sprawia wrażenie, że utwory mają prostszą konstrukcję niż dawniej. "Read My Scars", tu jest już więcej mieszania. Znowu mamy skondensowane pomysły, którymi można by obdarzyć co najmniej kilka utworów. "Mistress of Deception" to kolejny popis gitarowego kunsztu i solówkowego szaleństwa, przepleciony lekko orientalno plemiennym klimatem. Niepokojący w wydźwięku "Last Entertaiment", ponuro kończy płytę. Tak naprawdę, każdy utwór jest tu wyjątkowy. Nie ma wypełniaczy, czy jakichś uchybień od jakości. Im dłużej się słucha, tym bardziej wciąga. Fanów Coronera przekonywać nie muszę, bo i tak sprawdzą te reedycje, ale zachęcam tych, dla których będzie to pierwszy kontakt ze Szwajcarami. To kawał świetnej, przemyślanej muzy, ułożonej i podanej ze szwajcarską precyzją. Kurcze, Coroner dwa razy odwiedzał nasz kraj w ramach festiwalu Metalmania. Pierwszy w 1989 (jeszcze nie jeździłem), a drugi w 2017 (nie mogłem). Niestety nie widziałem żadnego z tych koncertów. Może jeszcze przyjadą? No i skutek osiągnięty... czekam z niecierpliwością na nowy album, który niebawem nadejdzie. Jakub Czarnecki

RECENZJE

185


Devastation - Idolatry

Fist - Back With A Vengeance

2018/1991 Punishment 18

2018 Dissonance

Wydany dwa lata później "Idolatry" jest jeszcze bardziej dopracowany, oferując trzy kwadranse muzyki na najwyższym poziomie, z kulminacjami w postaci "Deliver The Suffering", tytułowego kolosa czy niewiele krótszego "Subconscious". Są tu też cztery utwory koncertowe z lat 1988 - 19991, w tym "Meet Your Maker" z debiutu, a końcowa konkluzja może być tylko taka, że "Idolatry" to album znakomity.

Widniejący powyżej tytuł może być nieco mylący, ponieważ nie jest to reedycja drugiego albumu Fist, a kompilacja. Kiedy ukazywała się pierwszy raz przed 16. laty miała dopisek The Anthology, na ubiegłorocznym wydaniu Dissonance Production już go zabrakło. Ten istniejący w latach 1978 - 1884 brytyjski zespół - początkowo pod nazwą Axe pomimo dość skromnego fonograficznego dorobku, zdecydowanie zasługiwał na takie podsumowanie swej kariery, chociaż od roku 2001 z przerwami wciąż jest aktywny, nawet wydał jeden album, to jednak nie sądzę, by muzycy byli jeszcze w stanie nagrać coś na poziomie swych wczesnych płyt "Turn The Hell On" oraz "Back With A Vengeance". Mamy je oczywiście na tej składance w całości, chociaż drugi longplay jest jakby faworyzowany, gdyż pochodzące zeń utwory są podstawą materiału na pierwszym CD i są zamieszczone w dokładnie takiej samej kolejności jak na LP w 1982 roku, gdy numery z debiutu (rok 1980) rozrzucono na obu płytach bez ładu i składu, a w dodatku są to w większości ich alternatywne, wcześniej niepublikowane wersje - widocznie nie udało się uzyskać praw do wydania oryginalnego materiału. Całość zaczyna się jednak od pierwotnej, lżej brzmiącej odsłony "S.S. Giro", zarejestrowanej jeszcze pod nazwą Axe. Takich rarytasów mamy zresztą na "Back With A Vengeance" więcej, bo są tu jeszcze pozostałe utwory z sesji Axe z września 1978 roku, również do roku 2002 nieznane kompozycje nagrane przez pierwszy skład Fist, a do tego garść demówek zarejestrowanych już po wydaniu drugiego albumu. Akurat te ostatnie nie zawsze trzymają poziom, vide "Where They Are", brzmiący niczym pastisz przebojów The Police z tego okresu, ale już reszta, zwłaszcza "Dog Soldier" w surowej, pełnej mocy wersji, bronią się. Są też utwory z wydawanych na początku lat 80. kompilacji NWOBHM, np. wspomniany już "S.S. Giro" Axe z "Lead Weight" czy z "Brute Force" oraz z czterech singli Fist - część też w wersjach alternatywnych w tym strona A ostatniego "The Wanderer" (1982, cover Diona z lat 60.) jeśli ktoś pomyślał, że Fist poszli tropem Status Quo, którzy ponownie uczynili z niego przebój, to jest w błędzie, bowiem ekipa z Newcastle nagrała go dwa lata wcześniej. Hitu jednak nie było, zespół skończył więc jak zaczynał, w niezależnej Neat Records, bo molochowi MCA cierpliwości starczyło tylko na trzy płyty, w tym dwa single, które furory na listach sprzedaży nie zrobiły. Tymczasem są to udane materiały, ze szczególnym wskazaniem znacznie mocniejszego "Back With A Vengeance", nagranego z udziałem lepszego wokalisty Glenna Coatesa. Warto więc sobie zafundować tę przekrojową kompilację, mimo momentami rażących błędów w tytułach utworów (jest "One Percent", gdy na LP widnieje "One Percenter (1%)").

Wojciech Chamryk

Expulser - The Unholy One 2018 Greyhaze

Debiutancki album tej brazylijskiej ekipy ukazał się nakładem Cogumelo Records w roku 1992. Oczywiście na winylu, bo był to wciąż dominujący nośnik w krajach biedniejszych czy muzycznie zacofanych - zresztą w ówczesnej Polsce winylowe krążki w sklepach jeszcze przez jakiś czas również były czymś powszechnym. Po kilkunastu latach od premiery "The Unholy One" doczekał się kompaktowego wznowienia, a teraz na wszystkich nośnikach LP, CD i MC - ponownie wydała go Greyhaze Records. Czas był najwyższy, bowiem to jedna z najciekawszych płyt w historii brazylijskiego metalu i zarazem fascynujący dowód niesłychanej mocy tamtejszej ekstremalnej sceny przełomu lat 80. i 90. "The Unholy One" to thrash/death metal podany z iście blackową intensywnością, słyszalną szczególnie w opartych na blastach partiach perkusji. Tu nikt nie bawi się w żadne konwenanse, nawet jak na podziemny metal jest wyjątkowo obskurnie, surowo i złowieszczo - Sarcófago, Sextrash czy Ratos De Porao mogliby być wtedy szczególnie dumni z tych nagrań swych młodszych rodaków. Nie zdołali oni w żadnym stopniu rozwinąć skrzydeł po wydaniu tej płyty, na wiele lat pozostała też ona ich jedynym albumem, ale bezkompromisowa moc "The Unholy One" wciąż robi wrażenie i dla zwolenników siarczystego łojenia to pozycja obowiązkowa. W wersji CD mamy też trzy bonusy, pochodzące z wydanego dwa lata wcześniej splitu z Brutal Distortion, jeszcze bardziej surowe i pełne agresji. Dla kolekcjonerów płyt - przypominam podział: płyta, kompakt, kaseta - Greyhaze wypuściło ten materiał dodatkowy również na 12" EP, pod oryginalnym tytułem "Fornications". Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk

186

RECENZJE

Flotsam And Jetsam - Doomsday for Deceiver 2018/1986 Metal Blade

Chyba nie ma osoby, która nie kojarzyłaby zespołu Flotsam And Jetsam. Duża w tym zasługa oczywiście ich słynnego basisty i tekściarza w latach 1984-1986, Jasona Newsteda. Od momentu dołączenia do Metalliki już na zawsze było wiadomo, skąd przyszedł. Jednak po takim albumie jak "Doomsday for Deceiver" ten ruch musiał być dla niego strasznie ciężki bo taki debiut nie zdarza się zbyt często. Trudno uwolnić się od muzyki Flotsam And Jetsam zaproponowanej na ich pierwszej płycie. Słuchałem tego ostatni raz jakiś czas temu i niedawno wróciłem do tego materiału. Momentalnie przypomniałem sobie niekwestionowaną moc tego krążka. Wszystko tutaj gra jak trzeba. Są szybkie riffy, są połamane partie perkusji i charyzmatyczny śpiew. Głowy muzyków wtedy kipiały pomysłami nie bali się stworzyć długich kompozycji, które po czasie w ogóle się nie zestarzały. Po 32 latach od daty premiery cały czas brzmi to świeżo i energetycznie. Spokojnie zdołałyby obdzielić kilka współczesnych albumów. Można dojść do wniosku, że "Doomsday for Deceiver" to materiał bardzo dojrzały, jednocześnie nie pozbawiony uroków debiutu, czyli dzikości i odrobiny szaleństwa. Nawet nachodzi refleksja, że jako całość wymyka się ze sztywnych ram thrash metalu, dzięki czemu jest tu wiele przestrzeni. Z drugiej strony są to hipnotyzujące dźwięki zakorzenione w tym gatunku, siłą rzeczy zawierające pewne elementy charakterystyczne. Natomiast to co wyróżnia "Doomsday for Deceiver" to idealne proporcje wszystkich tych składników. Z zespołem Flotsam And Jetsam po odejściu Jasona Newsteda działo się różnie. Popełnili następną płytę - "No Place For Disgrace" (1988), która okazała się równie bezkompromisowa co pierwsza. Później ze zmiennym szczęściem próbowali wrócić, chociaż na chwilę, do czołówki thrashu. Jednak czegoś zabrakło w tych wszystkich nagraniach po 1988 roku, że żadna już płyta nie zelektryzowała tak mocno. Cóż, na szczęście w dowolnej chwili można sięgnąć po to, co najlepsze. Teraz jest to jeszcze łatwiejsze za sprawą kolejnej już na rynku reedycji przez firmę Metal Blade z dodatkowymi, pięcioma kawałkami z Metal Shock Demo z 1985 roku. Adam Widełka

Grimmstine - Grimmstine 2018/2008 Dissonance

W 2008 roku Steve Grimmett wypuszcza debiutancki album swojego projektu Grimmstine. Po dekadzie Dissonance Productions postanowiła

przypomnieć ten album. W sumie całkiem dobra myśl, bowiem pierwotnie płyta została wydana własnym sumptem i nie miała jakiejś wielkiej promocji, czy też dobrej dystrybucji. Projekt to pomysł Grimmetta oraz drugiego Steve'a tym razem Stine'a. Gitarzysty, który brał udział już w kilku projektach, m.in. w progresywnej kapeli Avian. Muzyka odbiega od tego, do czego przyzwyczaił nas Grimmett, zdecydowanie jest to w klimacie AOR, z leciutkim posmakiem progresu oraz heavy metalu, gdzie przeważają kompozycje w średnich i wolnych tempach. Muzycy chętnie używają kontrastu przeskakując z fragmentów balladowych na te bardziej dynamiczne. Kompozycje są wielowątkowe ale zagrane tak, że słuchacze są w stanie przyswoić je w łatwy sposób. Czasami pobrzmiewa mi to jak balladowy Whitesnake. Pod względem wykonawczym jest bardziej niż przyzwoicie, szczególnie w warstwie gitarowej (niezłe riffy i solówki). Przy okazji Stine unika nadmiernej wirtuozerii, co z pewnością można odhaczyć po stronie plusów. O dziwo na tle takiej muzyki głos Grimmetta brzmi bardzo interesująco, czasami człowiek dziwi się, że może być aż tak lekki. Mimo upływu czasu do produkcji nie ma co się czepiać, a nawet trzeba pochwalić, że debiut Grimmstine ciągle brzmi świeżo. W wersji podstawowej płyta zawiera piętnaście utworów, w sumie to kawał muzyki, co dla części słuchaczy może być problemem, mimo tego ewentualnego dylematu wytwórnia zdecydowała się dołożyć jeszcze jeden utwór bonusowy. Jakby nie patrzeć na to wydawnictwo jest to ciekawe uzupełnienie dokonań Steve'a Grimmetta, które teraz jest łatwiejsze do uzupełnienia. \m/\m/

Hellanbach - The Big H: The Hellanbach Anthology 2018 Dissonance

Hellanbach był jednym z tych zespołów Nowej Fali Brytyjskiego Metalu, które zdołały nieco silniej zaznaczyć swą obecność w szczytowym momencie rozkwitu tego nurtu. Ich nagrania trafiły więc na wydane wtedy kompilacje, wydali też EP-kę i dwa albumy, by rozpaść się w roku 1985, kiedy to po NWOB HM pozostały tuż tylko wspomnienia. Nie wszystkie nagrania z tego okresu przetrwały próbę czasu, ale akurat do dokonań Hellanbach wracać warto, zaś wznowienie przekrojowej kompilacji "The Big H: The Hellanbach Anthology" jest ku temu idealnym pretekstem. Można oczywiście kupić kompaktowe wznowienia "Now Hear This" (1983) i "The Big H" (1984), albo poszukać na internetowych aukcjach bądź na giełdach czy w komisach oryginalnych longplayów z logo Neat lub Roadrunner, ale już zdobycie 7" EP-ki "Out to Get You" z roku 1980 czy choćby słynnej 12" "...One Take No Dubs..." będzie na pewno trudniejsze, no i znacznie kosztowniejsze. Tymczasem na tej podwójnej kompilacji mamy to wszystko podane na przysłowiowej tacy, łącznie 27 utworów. Surowe, dynamiczne, ale niepozbawione też melodii granie Hellanbach nie zestarzało się, szczególnie


debiutancki LP "Now Hear This" to prawdziwa perełka brytyjskiego metalu. Są też oczywiście oba nagrane przez grupę cudze numery: "Everybody Wants To Be A Cat" Ala Rinkera i "Saturday Night's Alright for Fighting" Eltona Johna, ale tzw. gwoździami programu są tu niewątpliwie surowa wersja "All The Way" z kompilacji Neat Records "60 Minute Plus Heavy Metal Compilation" (1982) oraz, pochodząca z tego samego roku piekielnie dynamiczna, nagrana na żywo w studio "All Systems Go (Full Scale Emergency)", oryginalnie wydana na "...One Take No Dubs...". Swoją drogą ta 12" płyta w niepozornej kopercie, na której poza numerem Hellanbach znalazły się też utwory Avenger, Black Rose i Alien, warta jest każdych pieniędzy, w "The Big H: The Hellanbach Anthology" też warto zainwestować.

w 2013 roku "Cyanide Christ" gra ona bowiem przeciętny, niczym się nie wyróżniający thrash/death metal i myślę, że gdyby nie był to poboczny projekt gości ze znacznie popularniejszego Carnal Forge nigdy by do tego nie doszło. Panowie łoją konkretnie, ale bez cienia oryginalności, dlatego tych 11 utworów wpada jednym, po czym błyskawicznie wypada drugim uchem, pozostawiając po sobie wrażenie, że to jakiś miks dokonań Testamentu, At The Gates czy Pantery z lat 90. Cykająca cyfrowo perkusja też nie pomaga w odbiorze tego materiału, który wobec tego mogę polecić tylko tym najzagorzalszym fanom thrashu z przyległościami. Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk

Meddallion - Demo 1986 2012/1986 TMU

Hellish Crossfire - Bloodrust Scythe 2018/2010 High Roller

Jeśli zespół zaczerpnął swą nazwę od kultowego w pewnych kręgach albumu niemieckich thrashers z Iron Angel to nie ma wątpliwości, co zamierza grać: dźwięki w stylu Modern Talking czy innej C.C. Catch nie wchodzą w rachubę, tylko teutoński speed/thrash z blackowymi naleciałościami. "Bloodrust Scythe" to drugi album tego niemieckiego zespołu i właśnie doczekał się wznowienia, co nie dziwi w kontekście jego zawartości. Tych osiem utworów brzmi bowiem tak, jakby nagrano je gdzieś w 1985 roku i można je śmiało postawić obok ówczesnych dokonań Destruction, Sodom czy rzeczonego Iron Angel. Szybkie, lub bardzo szybkie tempa, surowa moc zadziornych riffów, agresywny bas, perkusyjna łupanina, opętańcze solówki i takiż wrzask wokalisty, cudownie staroświeckie, ale dające potężnego łupnia brzmienie wszystko się tu zgadza i było aktualne w roku premiery "Bloodrust Scythe" w roku 2010, jest aktualne obecnie, będzie też zapewne za kolejne 10, 15 czy 25 lat, bo to ponadczasowe dźwięki w świetnym wydaniu.

Ten amerykański zespół to typowy przedstawiciel tamtejszej sceny wczesnych lat 80. Pewnie gdyby nie wznowienie przed kilku laty jego jedynego demo na 7" singlu nigdy nie dowiedziałbym się o jego istnieniu, ale fakt faktem, że w tamtym okresie tego typu zespołów w USA były setki, jak nie tysiące. Medallion na tle konkurentów nie wyróżnia się niczym szczególnym, co też od razu wyjaśnia, dlaczego grupa nie zdołała odnieść sukcesu. Z dwu zawartych na demo utworów ciekawszy wydaje mi się "Stormbringer": szybki, dynamiczny, z drapieżnym głosem Andy'ego Lucio, melodyjnym refrenem i pojedynkami gitarzystów w solówkach. "Swords Of Steel" jest wolniejszy i generalnie niczym nie porywa, ale to wciąż solidne granie. Sound jest typowo demówkowy, ale i tak nie ma to w sumie większego znacznie, gdyż "Demo 1986" zainteresuje pewnie tylko pasjonatów-kolekcjonerów takich ciekawostek sprzed lat. Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk

Metallica - The $ 5,98 EP Garage Days Re-Revisited 2018 Blackened

Leech - Cyanide Christ 2018/2013 Defense

Wznowienia to świetna sprawa, bo przecież od lat jest tak, że z czasem wiele płyt jest out of stock, a już obecnie, przy śladowych często nakładach rzędu 500-1000 egzemplarzy, ów stan rzeczy ma miejsce jeszcze szybciej. Czy warto było jednak wznawiać debiutancki, jak dotąd jedyny, album szwedzkiej grupy Leech? Na wydanym oryginalnie

Aż dziwne, że Metallica tak długo zwlekała ze wznowieniem tej płyty. Oczywiście przez ostatnich 20 lat pochodzące z niej utwory były dostępne na podwójnym "Garage Inc." ale każdy fan/kolekcjoner przyzna, że to jednak nie to samo - stąd, nierzadko obłędnie wysokie, ceny oryginalnych wydań "The $ 5,98 EP..." z epoki. Dostępne w kilku wersjach i zremasterowane wznowienie pewnie unormuje tę sytuację, bo na tzw. first pressy będą już polować tylko najwięksi zapaleńcy. A jest na co ostrzyć zęby, bo to nie tylko swoista odskocznia od poważnego repertuaru i próba złapania równowagi po śmierci Cliffa Burtona, ale też 25 minut świetnej muzyki. Przecież to same covery... - powie ktoś.

Owszem, ale Metallica gra je po swojemu, z premedytacją sięga też po mniej zgrane utwory, niesłusznie zapomnianych, zespołów. Nie mogło tu rzecz jasna zabraknąć utworów uwielbianych przez muzyków zespołów nurtu NWO BHM, zresztą już na stronie B EP "Creeping Death" z 1984 roku, z podtytułem "Garage Days Revisited", chłopaki nagrali przecież "Blitzkrieg" Blitzkrieg i "Am I Evil?" Diamond Head. Tym razem sięgnęli po "Helpless" tej formacji, a drugim klasykiem brytyjskiego metalu jest "The Small Hours" Holocaust - można śmiało powiedzieć, że to Metallica przybliżyła te grupy kolejnemu pokoleniu fanów. Tak samo było zresztą w przypadku Budgie, dzięki ognistej wersji "Crash Course In Brain Surgery", bo kto w roku 1987, poza Polakami rzecz jasna, pamiętał o tym świetnym zespole. Nagrali też po swojemu "The Wait" Killing Joke, połączyli dwa numery swych kolejnych ulubieńców The Misfits, tj. "Last Caress/Green Hell", zrezygnowali z krystalicznej produkcji, a na koniec zapodali, pewnie celowo nierówny, fragment "Run To The Hills" Iron Maiden, żebyśmy faktycznie poczuli się jak na próbie garażowego zespołu. Może więc i jest to tylko minialbum z coverami, ale zasługuje na pięć. Wojciech Chamryk

Molly Hatchet - Fall Of The Peacemakers 1980 - 1985 2018 HNE

Pamiętam jak dziś, jak niesamowite wrażenie robiły na mnie okładki, które były na płytach Molly Hatchet. Pierwsze trzy były dziełami Franka Frazetta, natomiast "Take No Prisoners" było już autorstwa Borisa Vallejo, a do "The Deed Is Done" obraz namalował Ezra Tucker. Jednak pełne epickości obrazy fantazy, które na początku lat osiemdziesiątych były przedmiotem pożądania pewnego dzieciaka, nie bardzo korespondowały z zawartością muzyczną. Obrazy te nie pasowały do southern rocka granego przez Amerykanów, przynajmniej według mnie. Jak to southern rock był przepełniony, mnóstwem wpływów i dodatków typowych dla amerykańskiej muzyki, blues, rock'n'roll, boogie, folk czy country. Niektóre z kawałków były również podrasowane sekcją dęciaków czy saksofonem. Także w żaden sposób to mi nie współgrało. Zdecydowanie wtedy bardziej adekwatną obwolutą było stylizowane zdjęcie a la westernowe ujęcie, które znalazło sie na krążku "No Guts... No Glory". Jednak teraz nie wyobrażam sobie aby okładki tego zespołu ozdabiały prace, które by odbiegały od charakterystycznej stylistyki obranej na samym początku kariery. Skupmy się jednak na wydawnictwie proponowanym nam przez HNE Recordings. Zbiór "Fall Of The Peacemakers 1980 - 1985" zawiera cztery albumy, trzy studyjne "Take No Prisoners"(1981), "No Guts... No Glory" (1983), "The Deed Is Done"(1984) oraz koncetówkę "Double Trouble Live" (1985). Są to kolejno płyty numer cztery, pięć, sześć i siedem, czyli albumy wydane po piorunującym starcie, w cza-

sie którego Molly Hatchet wydali trzy platynowe krążki "Molly Hatchet", "Flirtin' with Disaster", i "Beatin' the Odds". Decydenci z HNE Recordings znani są z pietyzmu wydawanych przez siebie wydawnictw. Nie inaczej jest w wypadku tego boxu. Do każdego z krążka dodane są nagrania, a to jakieś wersje skrócone, radiowe czy też te, które pochodzą z koncertów. Wszystko z zachowaniem chronologii, itd. Najbardziej imponująco wygląda "Take No Prisoners", który oprócz dwóch radio editów, ma dodatkowy kawałek "Mississippi Queen" z udziałem Teda Nugenta, a także koncertówkę "Live" z sześcioma utworami z 1980 roku. Niestety niewiele znalazłem informacji odnośnie wspomnianego wydawnictwa koncertowego. Z jednych z źródeł odszukałem informację, że był to krążek promocyjny, w drugim że było to wydawnictwo pojedyncze, w trzecim, że jednak podwójne. Jest to kwestia do sprawdzenia. Co do muzyki to na tych czterech płytach CD znajdziecie wszystko co najlepsze w muzyce southern rockowej i Molly Hatchet. Natomiast to co było tym złym, to przez te wszystkie lata scaliło się z dobrymi cechami zespołu, także trudno wyobrazić sobie, aby ten zespół brzmiał inaczej, oraz aby poszczególne kawałki zagrane były zupełnie inaczej. Teraz każda zmiana przyjęta byłaby przez fana jako mocny zgrzyt. Najlepiej jest tak jak było i już! Molly Hatchet nie jest najbardziej rozpoznawalnym przedstawicielem southern rocka, tu niepodzielnie królują The Allman Brothers Band, Lynyrd Skynyrd czy Creedence Clearwater Revival. Jednak w moim wypadku zdecydowanie wolę Molly Hatchet, i jemu podobne zespoły, bowiem oprócz wszystkich charakterystycznych cech dla tego stylu, ci Amerykanie dużo wykorzystują elementów hard rocka i heavy rocka. Właśnie taki mocny southern rock lubię najbardziej. Nie bardzo chcę teraz analizować każdy album, ale mimo, że pochodzą one z okresu gdzie zespól powoli gubi swoją pierwotną popularność, to muzycznie zdecydowanie za każdym razem dawał to, co miał najlepszego. Fani zespołu z pewnością od dawna mają te płyty w swoim zbiorze i nigdy nie są zawiedzeni gdy postanowią je "odpalić". Przez to, nie wiem czy z chęcią sięgną po te wydanie oferowane przez HNE Recordings. Natomiast ci, co dopiero odkrywają dawne epoki, a jeszcze nie trafili na Molly Hatchet, to gorąco namawiam ich aby chociaż spróbowali posłuchać dokonań tego zespołu, bo ja uważam, że warto je znać. \m/\m/

Monolith - Digital Black Among The Masses 2017 Heaven And Hell

Worek z zapomnianymi amerykańskimi kapelami zdaje się nie mieć dna, a Heaven And Hell Records przypomniała kolejną taką formację. Monolith działał w latach 1986-1995 i wydał w tym czasie dwie kasety demo oraz EPkę. Mimo tego, że zespół powstał w czasach największych sukcesów tradycyjnego heavy metalu - trzech jego muzyków poznało się w wypożyczalni

RECENZJE

187


kaset video, przy pożyczaniu koncertów Judas Priest oraz Dio - to jednak Monolith niejako przespał ten czas, mając permanentne problemy ze składem. Dopiero w roku 1989, zwerbowawszy stałego basistę, nagrali pięciouworowe demo "Experience The Power", ale ich speed/US power był już wtedy zdecydowanie passé, bo rodzimi fani woleli albo thrash, albo kapele pokroju Bon Jovi. Tymczasem Monolith na drugiej kasecie "Digital Black" (1991), będącej podstawą kompilacji "Digital Black Among The Masses", z uporem maniaka eksplorował wybraną przed kilku laty konwencję, skazując się tym samym na komercyjny niebyt. Co prawda muzycy wspominają, że udało im się sprzedać kilkaset egzemplarzy kasety, mieli dobre recenzje, wsparcie w lokalnych stacjach radiowych czy nawet oficjalną dystrybucję w Niemczech, ale to było wszystko. Szkoda o tyle, że tych 10 utworów to materiał bardzo udany, coś na styku dokonań Banshee, Attacker czy Omen, z zadziornym śpiewem, świetną pracą gitar i konkretnym, surowym brzmieniem, jednak w roku 1991 nawet w Europie nie znalazł się wydawca, chcący zainwestować w tak tradycyjny pod względem muzycznym album. Monolith nie odpuszczali, po dwóch latach wydali kompaktową EP-kę "Among The Masses" z czterema utworami, marzeniem każdego fana klasycznego heavy, ale był to już łabędzi śpiew formacji, która w styczniu 1995 roku zagrała swój ostatni koncert. Ponoć na jego program złożyły się w większości premierowe kompozycje, po których nie został tym samym żaden ślad. Dobrze jednak, że mamy "Digital Black Among The Masses" - dziwne tylko, że skoro płyta trwa niecałą godzinę, pominięto na niej pierwsze demo "Experience The Power", bo wtedy cały fonograficzny dorobek Monolith znalazłby się na jednym kompakcie. Wojciech Chamryk

Num Skull - Ritually Abused 2018/1988 Relapse

Kurde, tak się zastanawiam czasami nad różnymi grafikami, które zdobią te wszystkie albumy metalowe. Na przykład mam taki "Ritually Abused". Oglądam sobie pierwszy plan, widzę trzy łyse blade pały w białych tunikach, jeden w centrum, przed organo-krzyżem, a dwóch pozostałych odpowiednio bo bokach. Niemalże symetrycznie. Stoją sobie w ognistej i dymnej pomarańczy podłoża, którą płomienie z tyłu okalają... Obok nich są dwie figury aniołów, nad którymi są witraże w kształcie łysej pały. Wyszczerzonej bezwłosej twarzy. Pod nimi są jeszcze świece. Również symetrycznie. Są zapalone. No i tu się zastanawiam. Po co ktoś te świece zapalał, skoro praktycznie cała wnęka za organami jest spowita w płomieniach? Druga rzecz, to również symetrycznie umieszczone ławki, w których siedzą już mniej symetrycznie umieszczeni ludzie. No właśnie oni są jacyś dziwni. Widzą, że się pali, ale sobie siedzą, zamiast panikować czy wyciągnąć telefon i dzwonić na straż pożarną. Jest krzyż, więc wiemy jakiej religii będzie się obrywać

188

RECENZJE

na tym albumie. Pomijając już to, sam album to przedstawiciel ekstremalnego thrash metalu z USA. No, tej muzyki, którą grały takie zespoły jak Morbid Saint czy Demolition Hammer. Jaka jest różnica pomiędzy tymi zespołami? Że Num Skull obecnie już nie istnieje, jako zespół. Nie zapowiada się też by powrócili w najbliższym czasie, tak jak Morbid Saint czy Darkness. A szkoda. Jednak na nasze szczęście, udało mi się przed rozpadem stworzyć trzy długograje, z czego chyba najbardziej pamiętnym i najlepszym w ocenie wielu jest "Ritually Abused". Nie ma w tym nic dziwnego - usprawnia on już bardzo dobry materiał z demówki "Num's the Word". Do dobrych riffów dodaje on szybsze tempo i o wiele bardziej agresywne wokalizy. Utwory takie jak "Pirate's Night" na tym szczególnie zyskały. Ale już pomijając kontekst ich wcześniejszego dokonania, jakim albumem jest ich debiut? Jest to bezprecedensowy wpierdol, który może figurować jako przykład tej definicji w słownikach polszczyzny ulicznej. Niektóre teksty na tym albumie spokojnie mogą być definicją zwrotu "na krawędzi". Chociażby "Rigor Mortis", który opowiada o relacji partnerskiej z… sami się domyślcie. Albo utwór wcześniej "Kiss Me, Kill Me", który też opowiada o relacji, tym razem "jeszcze" żywej. Poza motywem partnerstwa mamy także utwór o wesołych piratach którzy, popijają sobie rum, łowią ryby i wyglądają jak Jack Sparrow… no nie przesadzajmy, to są normalni piraci (wciąż opasani pewnymi wyobrażeniami z popkultury), którzy strzelają z armat, dokonują abordaży oraz gwałtów. Poza tym żyją w zgodzie z przyrodą, dokarmiając faunę morską. Poza tymi tematami jest także masa szkalowania pewnej religii (wiecie jakiej) i motywów satanistycznych. Lektura części z tych tekstów (np. "The Henchman") może doprowadzić do kwestionowania "normalności" ludzi, którzy je pisali. Pomijając to, część tekstów jest naprawdę dobrze napisana. Chociażby dynamicznie zmieniające się refreny w "Pirate's Night". Albo cały "No Morals". Geniusz w swej prostocie. To jest dokładnie to, czego oczekuje od ekstremalnego thrash metalu, więc nie narzekam. Jednak nie każdy wychwyci te zberezeństwa z tekstów, tak więc co z muzyką i melodiami? A mogę tu przyznać, że jest dobrze. Nawet bardzo dobrze. Część riffów jest naprawdę chwytliwa, zaś dynamika tego albumu jest naprawdę świetna. Mój faworyt jeśli chodzi o riffy to "No Morals". Trochę jak na kolejce górskiej, tylko że siedzisz z jakimś gościem śpiewającym chrapliwym głosem o tym, że był kiedyś kimś i zrobił coś. Albo o tym, że jakieś płyny już wyschły i capi, ale i tak musi gdzieś zejść. Albo, że kupi sobie gnata i będzie miał frajdę. Za nami siedzi jakiś alt-left i ciągle mu mówi, że nie można tak, bo sobie jeszcze zrobi krzywdę, że po co tam schodzi, że w kolektywie jednostka nie ma znaczenia. No wiecie jak to jest. Brzmienie? Jak na tamten czas bardzo dobre. Bas jest słyszalny. Jak ktoś szuka przykładu muzyki która ma w dupie pewne standardy społeczne, modę i jest tak na krawędzi, tak jak to się tylko da, to mogę zaproponować ten album. Tylko mam prośbę: nie bierzcie tekstów na poważnie. Ci ludzie są tak naprawdę mili, pomagają społecznie i pracują w schronisku dla kotków. Przynajmniej tak myślę. A sam album jest kolejnym przedmiotem w dyskusji o artystyczną wolność, argumentem, który nie jest wielu osobom (z środowiska metalowego) znany. Jacek Woźniak

Raven - Wiped Out 2018/1982 Dissonance

Raven to zespół, który można powiedzieć, co płytę mocno się rozwijał. Przynajmniej na początku kariery ich albumy zawierały bardzo świeżą muzykę. Świetny debiut, "Rock Until You Drop", spowodował zainteresowanie. Nie bacząc na odwieczny problem dla młodych zespołów, jakim jest utrzymanie tego stanu wśród fanów, weszli do studia by nagrać następcę. Zaatakowali słuchaczy z takim impetem, że nie straszne było im potwierdzenie swojego talentu. Drugi album, "Wiped Out", zadał więc cios jeszcze silniejszy niż ich pierwsza płyta. Napisany materiał jest jakby kontynuacją debiutu. Chociaż krzywdzącym byłoby napisać, że "dwójka" powiela jakieś pomysły już wykorzystane. Mamy tutaj ten sam impet, energię i humor, ale czuć, że grupa naturalnie idzie naprzód. Trochę więcej delikatnego kompozytorskiego kombinowania, chociaż znów jednak dominują szybkie riffy i szalenie motoryczna sekcja rytmiczna. Można powiedzieć, że "Rock Until You Drop" przetarł ścieżkę, którą Raven chce konsekwentnie podążać. Proponuje jednak na "Wiped Out" więcej "dojrzałego" grania w stosunku do poprzedniczki. Nie rezygnują jednak bracia Gallagher z nawiązania do rock n rolla, którego zapach czuć momentami aż nadto. Strasznie chwytliwa i zapadająca w pamięć to muzyka. Materiał broni się sam, dlatego być może skrywa go trochę, można powiedzieć, nijaka okładka. Noga sama podryguje a nim zorientujemy się, co się dzieje, zaczynamy biegać po pokoju ruszając dłońmi imitując grę na gitarze. Pozwalają sobie panowie nawet na zupełną odskocznię w postaci akustycznej, instrumentalnej miniaturki, pośród zgiełku pędzących na złamanie karku kawałków. Nastrojami mogą żonglować tylko najlepsi, a wtedy, w 1982 roku, Raven niewątpliwie był wśród nich. Ponadczasowa klasyka, którą pominąć, będąc fanem heavy metalu, to po prostu wstyd. Warto więc od czasu do czasu wziąć ściereczkę i odkurzyć "Wiped Out". Od razu człowiekowi zrobi się lepiej. Dla tych, którzy chcą nadrobić braki w płytotece, Dissonance Productions przygotowało kolejne wznowienie. W digipacku, ponownie remasterowane, z dodanymi aż czterema bonusami. Wygląda i brzmi smakowicie. Cóż, Raven nigdy dość! Adam Widełka Sentinel - Demo 1986 Plus Live 2010 TMU

Sentinel to kolejny zespół z Teksasu, przypomniany przez niezależną TMU w serii kolekcjonerskich wydawnictw, złożonych z siedmiocalowego singla i kompaktu. Debiutanckie i jedyne demo grupy z roku 1986 to zaledwie dwa utwory. Mimo tego, że "Panzer Attack" i "Death Be Proud" to nagrania studyjne, brzmią fatalnie - być może dlatego, że nie było już dostępu do taśm matek i posłużono się znacznie gorszymi jakościowo kopiami. Słychać jednak, że nie bez powodu mówi się o Sentinel, że to "perfect example of pure, raw underground Texas heavy/ speed metal!", bo

chłopaki grają naprawdę świetnie, łącząc niezłą technikę z totalną surowością, a wokalista Kent Taylor często wchodzi w wyższe rejestry. "Panzer Attack", zgodnie z tytułem jest szaleńczo rozpędzony, mocny i bezkompromisowy, a znacznie dłuższy "Death Be Proud" bardziej zróżnicowany, ukazując drugą stronę zespołu. Na CD mamy bootlegowe, ale całkiem znośne nagrania z koncertu w The Ritz z grudnia 1986 oraz kilka, w większości instrumentalnych, podobnej jakości nagrań z próby. Potwierdzają one, że Sentinel był wtedy dopiero na początku swej drogi, a na demo wybrał dwa najciekawsze utwory, bo trudno tu doszukać się czegoś ciekawszego, może poza szaleńczym "Blitzkrieg" i czasem zwalniającym "Death Be Proud". Jednak jako całość "Demo 1986 Plus Live" na pewno jest czymś ciekawym dla kolekcjonerów i zbieraczy podziemnych materiałów z tamtych lat, tym bardziej, że program płyty dopełnia radiowy wywiad dla stacji KNON - króciutki, ale z całym zespołem. Wojciech Chamryk

Tarot - Rough And Ready 2017 Self-Released

Tarot jest pamiętany przede wszystkim za sprawą świetnego utworu "Feel The Power", znanego z klasycznej kompilacji NWOBHM "New Electric Warriors" z roku 1980. Symptomatyczne jest to, że z 16 przedstawionych na niej zespołów szerzej zaistnieć zdołały tylko 3-4, a najbardziej znany stał się Vardis - w głównej mierze dzięki temu, że firmująca kompilację firma Logo zaoferowała im kontrakt na trzy albumy. Tarot nie mieli tyle szczęścia, a zawartość wydanego w ubiegłym roku albumu "Rough And Ready" potwierdza, że zespół miał potencjał. Podstawa materiału to dziewięć utworów, zarejestrowanych podczas trzech sesji w lutym oraz czerwcu 1980 i marcu roku następnego: surowych, dynamicznych, opartych na współpracy gitary i basu oraz oszczędnych partii perkusji, wyraźnie czerpiących z hard rocka i białego bluesa. Niektóre, jak tytułowy czy "Leaving Today", są krótkie, zwarte i bliższe konwencji NWOBHM, ale nie brakuje też utworów dłuższych, jak "Born On The Wrong Side" z rozbudowaną solówką czy ballady "Photograph". Ten ostatni, "Leaving Today" oraz "Feel The Power" trafiły też na płytę w innych wersjach, opisanych jako oryginalne, różniących się od tych alternatywnych czasem trwania i drobnymi niuansami. Nie mam pojęcia czy jest to komplet nagrań Tarot, w każdym razie mamy tu zestaw świetnych utworów - archiwalnych, ale robiących wrażenie. Wojciech Chamryk


Touchdown - Don´t Look Down

Tyrant's Reign - Fragments Of Time

2018/1984 Karthago

2017 Dissonance

Kanadyjska scena AOR/hard 'n' heavy w żadnym razie nie była tak silna jak amerykańska, ale fani takiego grania pamiętają do dziś nie tylko metal queen Lee Aaron, ale też Triumph, April Wine, Loverboy, Coney Hatch, Harlequin, Wrabit, Honeymoon Suite, Syre, Red Rider, Gypsy Rose czy Headpins. Touchdown z Calgary, podobnie jak ten ostatni zespół, również miał wokalistkę, ale zabrakło mu szczęścia, dlatego istniał zaledwie trzy lata i wydał raptem dwa albumy, przypomniane niedawno przez Karthago Records w wersji CD. Debiutanckiemu "Don´t Look Down" z roku 1984 nie brakowało niczego poza odpowiednią promocją, dzięki której trafiłby do rąk licznych słuchaczy. Ale nie trafił, bo w tym nadmiarze muzycznych produkcji dowiedzieli się o nim tylko nieliczni pasjonaci. Reszta straciła wiele, bo mnóstwo tu z jednej strony surowego, opartego na konkretnych riffach grania i dynamicznych partii wokalnych Terry Kushner, ale z drugiej też chwytliwych melodii i przebojowych refrenów. Z numerów ostrzejszych klasą samą w sobie jest "Threshold Of Paintotal", podoba mi się też bardzo, czerpiący z blues rocka, "Mystery Trail", ballada "Hello" też jest niczego sobie. Mogli co prawda darować sobie "A Fool Believes", bo to niespełna trzy minuty łzawego popu, wyraźnie ukierunkowanego na listy przebojów, ale i tak jest konkretnie.

Tyrant's Reign to kolejna z licznych amerykańskich grup thrashowych, które nie zdołały przebić się w latach 80. Skończyło się wtedy na kilku demówkach i jednej podziemnej EP-ce, a niniejsza kompilacja zbiera, niepublikowane przed rokiem 2004, utwory grupy zarejestrowane w latach 1988-89. Tyrant's Reign prezentuje się w nich całkiem zacnie i pewnie tylko istnej nadprodukcji dobrych kapel w USA zespół zawdzięcza fakt, że nie zdołał zainteresować swą muzyką żadnego wydawcy. Szkoda o tyle, że chłopaki łoją konkretnie - nazwy takie jak Flotsam And Jetsam, Metal Church czy Savage Steel nasuwają się od razu - a wokalista Randy Barron dopełnia warstwę muzyczną ostrym, bardzo agresywnym śpiewem. I chociaż jest to w sumie archiwalne wykopalisko sprzed 30 lat, to dzięki takim killerom jak: "Kill Or Be Killed", rozbudowany "The Amulet" czy "Insanity" mogę polecić tę płytę z czystym sumieniem nie tylko najbardziej zagorzałym "Thrashing Metal Maniacs". Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk Voivod - War & Pain 2018/1984 Metal Blade

Touchdown - Tricks Of A Trade 2018/1985 Karthago

Już w następnym roku zespół przygotował kolejny album. "Tricks Of A Trade" jest płytą znacznie ciekawszą od debiutu, mimo tego, że skład zmienił się diametralnie: pojawił się nowy wokalista Bob Moody, doszedł też basista, ale z kolei odszedł drugi gitarzysta. Mimo tych zawirowań styl Touchdown okrzepł, grają też zdecydowanie mocniej. Fakt, w "Fight" znowu puszczają oko do fanów nieco innych dźwięków, ale to jeden wyjątek z dziesięciu, bo reszta utworów kopie jak trzeba, a nawet w balladzie "Illusions" Moody nieźle zdziera struny głosowe. Wydawanie płyt w małej wytwórni ma jednak zwykle przewidywalny finał, który stał się też udziałem Touchdown: brak promocji = brak sukcesu = brak dalszych perspektyw. Dlatego zespół nigdy nie ukończył kolejnego wydawnictwa - nagrane z myślą o nim utwory trafiły po latach na kompilację "Don't Let Time Stand Still" - i w okolicach roku 1986 już nie istniał, ale pozostawił po sobie dwie udane płyty, w tym udaną "Tricks Of A Trade". Wojciech Chamryk

Kanadyjski Voivod to dziś synonim metalu progresywnego. Grupa, która może być dla wielu definicją właśnie takiego stylu grania. Ciężko nawet polemizować z takim stwierdzeniem, mając w pamięci szereg albumów, które dziś są prawdziwymi ikonami. I, jeśli nawet, było na tych wczesnych więcej thrash metalu niż progresu, to zawsze była to muzyka niepokojąca, niebanalna i wręcz hipnotyzująca. Czemu właśnie akurat "War And Pain"? Tak się składa, że wytwórnia Metal Blade Records zaczęła w ostatnich miesiącach wypuszczać reedycje grupy. Zaczęli od, nie należy się dziwić, klasycznego okresu. Czasu, kiedy to Voivod tworzyli czterej przyjaciele - Denis 'Piggy' D'Amour, Jean-Yves 'Blacky' Theriault, Michel 'Away' Langevin i Denis 'Snake' Belanger - w których to głowach kiełkowały iście szalone historie. Debiut to płyta dość siermiężna w kontekście tego, czego można posłuchać z logiem grupy datowanego po 1984 roku. Dziś oczywiście nic nie zrobi takiego wrażenia, jak wtedy. W obecnych czasach z dostępem do wszystkich utworów, płyt, nie można mówić o tym, że ktoś akurat poznając pierwszy album nie zna już późniejszych. Jednak załóżmy, że tak jest. Sięgamy po "War And Pain", bo zaintrygowała nas okładka - przerażająca postać z karabinem, przypominającego trochę nazistowskiego żołnierza. Jakieś logo, na pierwszy rzut oka wyglą-

dające jakby zrobione w zakładzie metalurgicznym. Na czerwonym tle ledwo widoczny tytuł. War And Pain. Piorunująca mieszanka zwłaszcza, że dla kogoś, kto trochę obcuje z językiem angielskim, będzie mógł cały projekt zestawić ze znaczeniem tych słów. Wojna i ból. Muzyka idealnie współgra z okładką. Jest prawdziwie wściekła. Szybka. Chropowata. Zawierająca wielki ładunek emocji. Przede wszystkim - jest szczera. Słychać to od razu, mimo, że w tych dźwiękach zanurzone są inspiracje młodych Kanadyjczyków. Nie można powiedzieć, że Voivod wykorzystał nuty Venom, Motorhead, Black Sabbath do niecnego wybicia się. Raczej skłonny byłbym, że właśnie dały one niezwykle solidny fundament do wyrażenia siebie. Trzeba pamiętać, że wszystko, co wychodzi z głośników, wcześniej zrodziło się w głowach Away'a i Piggy' ego. To doświadczenia Michela doprowadziły do powstania tego niezwykle przerażającego świata post apokaliptycznego, który jest tutaj spójny z przekazem tekstowym. To on wymyślił historię pewnego wampira, która doczekała się kontynuacji na kolejnych czterech albumach. Dopiero, kiedy znajdziemy się wewnątrz tego wszystkiego ta pozornie chaotyczna muzyka staje się logiczną układanką. Chociaż, jak wiadomo, późniejsze krążki stały się bardziej zaangażowane kompozycyjnie, to i na "War And Pain" słychać, że mimo wieku, chłopaków nie interesowała najmniejsza droga oporu. Wyczuć można w tym niesamowity magnetyzm. Te dźwięki przyciągają nas i trzymają do końca. Aż będzie cisza. Spróbowałem przeżyć odsłuchy tej płyty tak, jakbym właśnie ją kupił. Tak, jakby był rok 1984, a ja, z wypiekami na twarzy wpadam do domu, trzymając winyl kompletnie nie znanej mi wcześniej formacji. Było to cholernie ciężkie. Satysfakcjonujące jednak bardzo. Eksperyment utwierdził mnie w tym, że jest to nadal przeszywająca na wskroś muzyka, która mimo, że nagrana aż 34 lata temu, nic a nic się nie zestarzała. Ba, nawet teraz, dla dojrzałych odbiorców, może zabrzmieć o wiele bardziej intrygująco. Adam Widełka

White Boy And The Average Rat Band - White Boy And The Average Rat Band 2017 Heaven And Hell

Nazwa tego amerykańskiego zespołu była mi znana, coś słyszałem w sieci, ale jego jedynej płyty nie znałem, bo ukazała się nakładem małej wytwórni w roku 1980. Dopiero niedawno doczekała się oficjalnego wznowienia na LP i na CD, wzbogacona o kilka utworów dotąd niepublikowanych. White Boy And The Average Rat Band określani są obecnie jako proto metal, ale to granie typowe dla przełomu lat 70. i 80., kiedy to hard rock ewoluował w coś znacznie mocniejszego, do tego wzbogacone wpływami country czy bluesa, czyli czymś, co zespoły z USA mają po prostu we krwi. Materiał z oryginalnego longplaya to soczyste, surowe, ale nie pozbawione też sporej dawki melodii osiem utworów. Dużo w nich partii

solowych obu gitarzystów, generalnie zresztą partii wokalnych nie ma zbyt wiele, tak jakby Mike Matney bardziej koncentrował się na instrumencie, a nie na śpiewie. Początek "Sector 387" brzmi praktycznie tak samo jak, znacznie późniejszy, "Who Made Who" AC/DC, ale później rozwija się w bluesa wczesnego ZZ Top. "Blue Moon" to wspomniane echa country: instrumental oparty na brzmieniach akustycznych, rzecz zdecydowanie nietypowa, ale teraz zaciekawi pewnie wszystkich zwolenników tzw. americany. Dominuje jednak soczysty heavy rock, szczególnie w "Neon Warriors", "Maybe I'm A Fool" i "Oriental Doctors", którego tytuł zdradza też źródła muzycznych inspiracji. Udane są też utwory dodatkowe: cztery typowo mocniejsze i surowe, okraszone stylowym, a jakże, bluesem "Smokehouse Blues", tak więc moja nie kończąca się lista kolejnych zakupów zyskała kolejną pozycję obowiązkową... Wojciech Chamryk

Wicked Angel - Chaotic Intellect 2013 TMU

Wicked Angel to kolejna amerykańska grupa działająca w połowie lat 80. ubiegłego wieku, z nielicznymi nagraniami demo na koncie. Teoretycznie istnieje do dziś, ale nowych nagrań jakoś nie ma i pewnie się już ich nie doczekamy. Na swym drugim demo z roku 1987 ekipa z San Antonio w Teksasie grała surowy, niezbyt porywający, ale całkiem solidny speed/power metal amerykańskiej szkoły. Warto zauważyć, że zakładając zespół dwa lata wcześniej liczyli sobie raptem maksymalnie po 15 wiosen, tak więc ocena zróżnicowanego, łączącego ostre przyspieszenia z partiami balladowymi oraz nieco progresywnym podejściem, siedmiominutowca "Valley Of The Witch Kings" automatycznie idzie o jakoś punkt w górę. Równie efektownie wypada szaleńczy "Stealer Of Souls", z akustycznymi intro i outro oraz chwytliwym refrenem; dynamiczny "Realms Of Chaos" i surowy "People Of The Black Circle" też trzymają poziom. Aż dziwne, że żadna z licznych wtedy amerykańskich firm robiących w metalu nie zainteresowała się Wicked Angel, ale ich niedopatrzenie nadrobiła po latach TMU Records, wydając te cztery utwory na 10" krążku - jak ktoś lubi Helstar czy Armored Saint powinien się "Chaotic Intellect" zainteresować. (4) Wojciech Chamryk Witch - Inkwizycja 1990-... 2018/1993 Thrashing Madness

Lata 90. minionego wieku były w naszym kraju dość ciekawe, ale wiadomo: internetu nie było, prasa muzyczna już owszem, ale jej cykl produkcyjny też pozostawiał jeszcze wiele do życzenia, a i nie wszystko trafiało na łamy tych kilku tytułów. Scenę podziemną promowały co prawda rozliczne ziny, ale akurat kiedy natrafiłem na kasetę Witch "Inkwizycja 1990-1997" nie miałem pojęcia co i kto zacz. Firmę Silver-Ton znałem raczej z wydawania kapel punkowych, ale miałem też jej kilka "piratów"

RECENZJE

189


z metalem, zaś tytuły jak "Młot na czarownice" sugerowały, że Witch też porusza się w takiej stylistyce. Zaryzykowałem więc, kupiłem i okazało się, że był to strzał w przysłowiową dziesiątkę, gdyż opolska grupa gra rasowy, tradycyjny heavy z domieszką thrashu, a wokalista Adam Malinowski z niezłym skutkiem naśladuje manierę samego Kinga Diamonda. Kto jednak pamięta tamte czasy wie doskonale, a młodsi muszą uwierzyć na słowo, że taka muzyka w latach 1992-95 nie miała racji bytu w mediach, u wydawców, a przede wszystkim u słuchaczy. Pewnie dlatego Witch szybko zakończył działalność, a drugi album grupy nigdy nie ukazał się z powodu zaginięcia taśm matek u bankrutującego, potencjalnego wydawcy. Witch nie pomogło nawet wsparcie ze strony popularnych wtedy Piersi Pawła Kukiza, również wydawanych przez Silver-Ton, bo nie tylko razem koncertowali: współautorem muzyki do metalowej parodii "Satany" z kasety "My już som Amerykany" był też gitarzysta Witch Sławomir Kopciuch. Po rozpadzie Witch drugi gitarzysta Roger Trela grał w Sirrah, pozostali członkowie zespołu też mieli do czynienia z muzyką, ale już nie w profesjonalnym wymiarze, a wydana tylko na kasecie "Inkwizycja 1990-1997" zdobiła kolekcje maniaków polskiego metalu. Kompaktowego wznowienia doczekała się dopiero ćwierć wieku po premierze dzięki Thrashing Madness Productions. Kompakt "Inkwizycja 1990..." zawiera nie tylko zremastero-wany materiał z oryginalnej kasety, ale też pięć utworów dodatkowych: studyjnych, koncertowych i z próby, a całość dopełnia - znacznie efektowniejsza niż w przypadku wersji kasetowej - nowa szata graficzna. Szkoda tylko, że zabrakło pełnych opisów znanych z wkładki taśmy, np. informacji, że w "Młocie na czarownice" gościnnie śpiewa i gra na skrzypcach Katarzyna Byczkow, ale i tak "Inkwizycja 1990..." to i tak mus dla wszystkich fanów polskiego heavy z dawnych lat. Wojciech Chamryk

Witchfynde - Victims: The Witchfynde Albums 1980-1983 2017 Hear No Evil

Witchfynde - Give'em Hell Anglia na początku lat 80. była niczym żyła złota jeśli chodzi o zespoły grające hard rock czy heavy metal. Chociaż o tym metalu może trochę na wyrost, bo cała masa brzmiała jak miks Free, Led Zeppelin, Jethro Tull czy nawet Queen, ale część z nich już mocno była wpatrzona w dokonania Judas Priest i Black Sabbath. Do kwestii muzyki natomiast grupy dość na poważnie dorzucały kwestię image i zainteresowań. Pasje często obracały się w około okultyzmu, czarnej magii czy różnych strachów. Nie inaczej było, z powstałym w Mansfield Witchfynde. Co ciekawe kapela powołana została do życia w 1973 roku, ale aktywnie działać zaczęła dopiero w 1979 roku za sprawą wydanego singla "Give'em Hell". Chwilę potem ujrzał światło dzienne pierwszy longplay zatytułowany tak samo. Po rzucie oka na okładkę można być pewnym, że skoro patrzy na nas czerwonymi oczami uśmiechnięty kozioł z pentagramem na czole, muzyka będzie iście diabelska. No właśnie można zrobić zdziwioną minę. Na pewno zrobią ją ci, którzy bardzo rzadko mają kontakt ze sceną brytyjską z początku lat osiemdziesiątych. Wszyscy pozostali będą z zadowoleniem tupać nóżką do rytmów New Wave Of British Heavy Metal. Witchfynde proponuje nam naprawdę ciekawe granie z charakterystycznym wokalem. Momentami jest nawet flirtujące z hard rockiem, czasem czuć w tym już motorykę godną późniejszych dokonań, np. Judas Priest. Co sprawniejszym uszom może się bardzo ta grupa skojarzyć z Angel Witch, zwłaszcza z debiutem. Za tym wszystkim stoi specyficzny, oblany flegmą, skąpany w angielskiej mgle, styl, który w większości odcisnął swoje piętno. W niczym to nie przeszkadza w przypadku "Give'em Hell" bo to solidny, rzetelny strzał. Trzydzieści pięć minut soczystej i energetycznej muzyki. Idealnie, mimo wszystko, swoją złowieszczością, pasującą do okładki. Szkoda, że Witchfynde jest trochę zapomnianą kapelą z nurtu NWOBHM, że jed-

nak więcej mówi się o Saxon, Samson, Angel Witch czy Raven. No tak, ale moim zda-niem, grupa jest bardzo specyficzna. O ile właśnie "Give'em Hell" ma naprawdę świetny klimat i pewną do-zę niepokoju, o tyle kolejne propozycje są zdecydowanie różne. Na szczę-ście dziś każdy, dzięki firmie Hear No Evil Recordings, może się prze-konać, jak to wszystko wygląda i brzmi. Wydali w połowie 2017 roku zestaw trzech pierwszych płyt Witchfynde pod tytułem "Divine Victims: The Witchfynde Albums 1980-1983". Dwie pierwsze ("Give' em Hell" oraz "Stagefright") zaopa-trzono w ciekawe bonusy. Myślę, że nie trzeba nikogo mocno namawiać. (5) Witchfynde - Stagefright Niesamowite jak czasem zespół może się zmienić. Obrać zupełnie inną stylistykę, znacząco oddalić się od pierwotnych zamierzeń. Czasem taki proces to kilka, kilkanaście lat, żmudnych poszukiwań. Tarcia, przetasowania składu a nawet wzajemna niechęć. Jeśli spojrzymy na przykład Witchfynde, można temu wszystkiemu zaprzeczyć. Album "Stagefright" ukazał się w tym samym roku co debiut. W 1980 roku więc grupa wypuściła dwa longplaye, które różni siedem miesięcy. Różni też zawartość muzyczna. Uspokajam, że nie jest to jakaś skrajność, co to, to nie. Mimo wszystko jednak, "Stagefright", nagrany przez trzon składu (stanowisko basisty uległo zamianie) to zupełnie inna półkula niż "Give'em Hell". Słychać to już od pierwszego przesłuchania, że Witchfynde po prostu złagodziło brzmienie. Jeśli na pierwszej płycie dla kogoś już lekkie, to było przynajmniej złowieszcze, a tutaj mamy bardzo rozśpiewane wręcz kompozycje. Trzyma się to kupy, brzmi to przyjemnie, ale w kontekście tych dwóch, wydanych w tym samym roku płyt, to wszystko, przynajmniej dla mnie, przemawia za debiutem. Jeśli ktoś sięgnie po "dwójkę" najpierw, może się mocno zdziwić. Długością materiału akurat ten krążek nie ustępuje. W podobnych minutach zawarli panowie przyjemną, momentami bardzo przebojową, muzykę. Jest w tym wszystkim duch angielskiego grania, pojawiają się ostrzejsze fragmenty, czy nawet cień jakiejś tajemniczości, ale ogólnie to bardzo wesoła płyta. Żeby nie było niedomó-wień - ja lubię takie granie. Cenię sobie melodie w muzyce, szczególnie w hard rocku. Tutaj można powie-dzieć, że "Stagefright" bardzo blisko w te rejony. Udany to album chociaż kompletnie inny od tego, co raptem parę miesięcy wcześniej wysmażyło Witchfynde. Reedycja płyty, zawiera bardzo ciekawe bonusy w postaci aż czterech utworów zarejestrowanych podczas BBC Friday Night Rock Show w 1981 roku. (4) Witchfynde - Cloak & Dagger Czasem po dobrym początku w postaci porażającego debiutu i, to zależne od ambicji, jednej czy dwóch płyt, zespół pragnie z jakichś względów szukać tego "czegoś". Skutki są

190

RECENZJE

różne. Od bardzo przewidywalnych po skrajne zdziwienie. Grupa traci albo zdobywa fanów. W przypadku angielskiego Witchfynde to można śmiało powiedzieć, że ci sympatycy, którzy po "Give'em Hell" dostali "Stagefright" mogli być bardzo zbici z tropu. Jeśli jednak dotrwali do "Cloak & Dagger" to musieli już mieć naprawdę niezły mętlik w głowie. Próbuje tutaj Witchfynde odnaleźć coś, co zostało zgubione poprzednio, ale nie ma ochoty wracać do klimatu z pierwszej płyty. Wyczuć mo-żna, że starali się chłopaki znaleźć jakiś złoty środek między melodiami a złowieszczością. Odczuwalne jednak jest inspirowanie się ówczesną sceną heavy metalową, bowiem Witchfynde roku 1983 brzmi bardzo mocno jak Judas Priest. Nawet świeży na "Cloak & Dagger" woka-lista śpiewa momentami "pod" Hal-forda. Oczywiście, nie ma tu mowy o jakichś plagiatach czy nadużyciach. Chcę jedynie powiedzieć, że w kilku utworach słychać to dość wyraźnie. Można jednak znaleźć podczas słu-chania pozytywy. Na pewno jest mniej rozśpiewanych refrenów. Utwory, w kontekście do poprzedniej płyty, są mocniejsze i szorstkie w brzmieniu. Śmiało można rzec, że ten album ucieka przebojowej konwencji, jednocześnie mając bardzo chwytliwe momenty. No ale tego nie byłbym w stanie krytykować - trzeba byłoby pogrozić palcem nawet naj-większym z gatunku. Udało się na "Cloak & Dagger" powrócić do soli-dnego grania, ale, mimo wszystko, o czymś rzucającym na kolana nie ma tu mowy. Fajnie, że zaniechane zo-stały te wszystkie ładne motywy i piosenki znane z "Stagefright" bo tu-taj zdecydowanie więcej mocy. Cho-ciaż gdzieś została zgubiona resztka tożsamości mi się wydaje, dlatego mam bardzo duży problem z odbiorem tej płyty. Decyzji nie ułatwia fakt, że nie jest to album, który mógłby wyznaczyć nowe ścieżki dla innych. W rezultacie mamy kawał dobrego heavy metalu, który jednak bez pamięci o nim, po prostu przepadnie wśród, często lepszych płyt z tamtego okresu. (4,5) Adam Widełka




Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.