HMP 68

Page 1



Spis tresci

Intro Promo najnowszego albumu Judas Priest "Firepower" dotarło do mnie wyjątkowo szybko. Pewnie jako jeden z pierwszych, a zarazem jeden z nielicznych miałem możliwość wcześniej rozkoszować się nową propozycją Bogów Metalu. Byłem lekko zaskoczony, bo nie spodziewałem się tak dobrego albumu. Byłem też ciekaw czy inni - m.in. Wy drodzy czytelnicy - też tak przyjmą ten krążek, przecież u nas nie brak malkontentów, którzy uwielbiają rozbierać muzykę na najmniejsze czynniki, przy czym utyskiwać, a wręcz pastwić się nad nimi. Całe szczęście zdecydowana większość "Maniacs" przyjęła "Firepower" bardzo przychylnie. W ogóle z przyjemnością obserwowałem, jak pojawiały się nowe opinie i wywiady o tym wydawnictwie. Oczywiście w tym procesie uczestniczył również nasz magazyn. Z czasem moja euforia gasła coraz bardziej, a to dlatego, gdyż wszyscy już dawno opublikowali swoje materiały, a my czekaliśmy aż do tej pory. Niestety ciężko zmienić status niezależnego kwartalnika. Niemniej liczę, że nasz dwugłos też Was zaciekawi, a wypowiedzi Ian Hill'a i Richie Faulkner'a staną się równie ważną opinią w całym tym zamieszaniu związanym z promocją "Firepower". W cieniu albumu Judas Priest znalazły się nowe wydawnictwa Anvil ("Pounding the Pavement") i Saxon ("Thunderbolt"). Zaznaczyć trzeba, że to znakomite albumy, szkoda tylko iż nie ma wokół nich takiego zamieszania, jak w wypadku "Firepower". Niemniej "Pounding the Pavement" jeszcze bardziej umocniło pozycję Kanadyjczyków, którą powinni osiągnąć już dawno temu. "Thunderbolt" zaś to kolejna bardzo udana płyta Anglików i żal, że jest to za mało, aby zespół osiągną kolejny level swojej kariery i staną obok takiego Judas Priest czy Iron Maidem. Bowiem Saxon zasługuje na to jak najbardziej. Fanom heavy metalu pozostaje cieszyć się muzyką wysokiej klasy i trzymać kciuki aby Byford i spółka, jak najdłużej nagrywali takie krążki jak "Thunderbolt". Troszkę mniej jest w tym numerze thrash metalu. Jednak na samym początku znajdziecie obszerne artykuły z Accuser oraz Hrorrscope. Te zespoły właśnie co wydały swoje nowe albumy i jestem przekonany, że "The Mastery" i "Altered Worlds Practice" będą ozdobą kolekcji niejednego thrashera. W tym wypadku pewne zainteresowanie wzbudzi ciągle nowy projekt Schmiera, bardziej heavy metalowy Panzer, który w zeszłym roku wydał swój drugi krążek "Fatal Command". Inne thrashowe akcenty, które odnajdziecie w nowym magazynie, to wywiady z F.K.U., Reapter, National Suicide, Savage Messiah i rozmowy z naszymi rodzimymi kapelami Rotengeist oraz Cremaster. Zupełnie inaczej jest z tradycyjnym heavy metalem. W bieżącym numerze w zasadzie będziecie mieli do czynienia z pulsującym tyglem, co po części jest odzwierciedleniem tego, co aktualnie dzieje się na tej scenie. A dzieje się bardzo dużo, istnieje i działa bardzo wiele zespołów, w dodatku wydają sporo dobrych i świetnych albumów. Jeszcze więcej jest odcieni muzyki, którą grają wszystkie te kapele, więc odnajdziecie wszelkie domieszki stylistyczne, speed, power, thrash, doom, vin-

tage itd., jedne charakteryzują się bardziej tradycyjnym, oldschoolowym podejściem inni zdecydowanie nowoczesnym sznytem, choć przy zachowaniu klasycznego heavy metalowego rytuału. Sporą i znaczącą grupę w tym kotle stanowią zespoły, które zaczynały na przełomie lat 70. i 80. zeszłego wieku. Nurt NWOBHM reprezentują chociażby Blitzkrieg, Salem, Spartan Warrior, Millenium, Trespass. Każda z nich zarejestrowała i wydała nowe wydawnictwa. Inne stare formacje, które odnajdziecie w tym magazynie to fiński Oz, włoski Unreal Terror, hiszpański Excalibur i amerykański Madam X. Natomiast z nazwą Riddlemaster z pewnością jeszcze się nie zetknęliście, ale tworzą go muzycy bardzo doświadczeni, "Shark" i Rick Fisher (tak, tak skojarzenia z Manilla Road, jak najbardziej wskazane). Porównywalnym doświadczeniem może pochwalić się wirtuoz gitary (w tym dobrym znaczeniu) Axel Rudi Pell, który promuje swój kolejny studyjny album "Knights Call". Natomiast jeszcze większe doświadczenie na swoim koncie ma Michael Schenker, który zaczynał na początku lat 70. z Scorpions i UFO, a teraz lansuje swoje nowe wcielenie Michael Schenker Fest, gdzie współpracuje ze swoimi wszystkimi dotychczasowymi wokalistami Graham' em Bonnet'em, Doogie White'em, Gary'm Barden'em oraz Robin' em McAuley'em. Ostatnio w naszym periodyku młodych adeptów tradycyjnego heavy metalu jest cała masa. Trudno wśród nich wymienić faworytów, wyliczając pierwszych z tego numeru... Vulture, Masters Of Disguise, Air Raid, White Wizard, Starblind, Alpha Tiger, Legionnaire, Lady Beast, Iron Griffin, Ironflame... nie potrafię wymienić, która z tych formacji jest lepsza, każda z nich nagrała dobre i w swoim rodzaju płyty. Cieszy za to że w tym towarzystwie są polskie zespoły. W nowym numerze reprezentowane są przez Aquilla, Headbenger i Savager. Wyróżnić należy też zespoły z pogranicza heavy i power metalu, ale tego mocniejszego europejskiego, Rebellion, Fire Force, Night Legion. Chociaż ten ostatni ma też odrobinę US metalu. W tym wypadku muzycy nie są tak zupełnie młodzi. Natomiast bliższe hard rocka są dziewczyny z Thundermother oraz wspominany Madam X, który nadal preferuje hair-glamową estetykę. I jest to tylko część czego fani tradycyjnego heavy metalu będą mogli przeczytać w nowym numerze Heavy Metal Pages. Do przedstawienia pozostało jeszcze niewielkie grono melodyjnego europejskiego power metalowego. Zwolennicy takiego grania z pewnością chętnie przejrzą wywiady z Power Quest, Angel Nation, Metalite czy Within Silence. Jest też kontynuacja rubryki Reminiscencje NWOBHM, a także nowość, która ukryła się pod nagłówkiem Żelazna Klasyka. Nie zabrakło również stałych sekcji z recenzjami, jest ich sporo ale trochę mniej niż ostatnio. Generalnie jest o czym dowiedzieć się i przeczytać. A jak Was interesują szczegóły namawiam do przejrzenia magazynu "od deski do deski". Michał Mazur

3 4 6 8 9 12 14 16 18 22 24 26 28 29 30 32 34 36 38 40 42 44 46 48 50 52 54 56 58 59 60 62 64 66 69 70 72 74 76 78 80 82 84 85 86 88 90 91 92 94 100 102 104 106 108 110 112 114 115 116 118 119 120 122 124 126 127 128 158

Intro Judas Priest Anvil Saxon Accuser F.K.U. Panzer Riddlemaster Horrorscope Vulture Masters Of Disguise Air Raid White Wizzard Ignitor Starblind Rebellion Fire Force Alpha Tiger Madam X Michael Schenker Fest Salem Blitzkrieg Spartan Warrior OZ Excalibur Unreal Terror Axel Rudi Pell Thundermother Legionnaire Battle Raider Lady Beast Iron Griffin Millennium Aquilla Miskatonic Union Ironflame Savager Spirit Adrift Headbanger Demon Eye Mausoleum Gate Quayde Lethue Night Legion Silver Wind Kill Ritual Communic Trespass Reapter National Suicide Neuronspoiler Blazing Rust Steel Tormentor Savage Machine Savage Messiah Night Viper Phear Midnite Hellion Ice War Metalite Angel Nation Power Quest Monument Within Silence Rotengeist Cremaster Reminiscencje NWOBHM Zelazna Klasyka Decibels` Storm Old, Classic, Forgotten...

3


Legenda heavy metalu Judas Priest 9 marca 2018 wydała swój osiemnasty album zatytułowany "Firepower", trudno wyobrazić sobie lepszy powód do rozmowy z muzykami zespołu. Zapytaliśmy basistę Iana Hilla oraz gitarzystę Richiego Faulknera między innymi o to jak powstawał nowy album, kto odpowiadał za kompozycje i czego najbardziej Richie boi się na scenie. Dowiecie się również jak istotną rolę w Judas Priest pełni młody Richie i jak wyglądała współpraca z producentem Tomem Allomem, który odpowiadał za brzmienie takich utworów jak "Breaking the Law", czy "Screaming for Vengeance".

Dwa wielkie ego w jednym pomieszczeniu i wojna HMP: Zacznę od gratulacji za nowy album, miałem przyjemność zapoznać się z Waszym najnowszym wydawnictwem i muszę przyznać, że jest to stare dobre Judas Priest. Słuchając płyty miałem wrażenie, że sporą część materiału była nagrywana "na setkę", czyli zespół nagrywał instrumenty jednocześnie, czy to prawda? Ian Hill: Bardzo Ci dziękuję, faktycznie jesteśmy bardzo dumni z naszej najnowszej płyty i masz rację, znaczna większość instrumentów była nagrana na setkę, a wróciliśmy do tej metody po wielu, bo chyba kilkunastu latach, z czego

bywa, że musisz zagrać swoją partię kolejny raz, mimo, że już kilka razy to zrobiłeś bezbłędnie ale taka właśnie jest charakterystyka tej metody, wszyscy muszą jednocześnie zagrać idealnie każdy utwór. Nagrywaliśmy we trzech lub czterech, potem biegliśmy podekscytowani, aby posłuchać efektów i były one piorunujące, bardzo się cieszymy, że zdecydowaliśmy się na tę metodę, Andy zasługuje tutaj na wielkie brawa. Skoro wspomnieliście o producentach Waszego albumu, to chciałbym zapytać jak wyglądała ich współpraca między sobą w studiu, czy

chodzi, natomiast Andy Sneap to świetny muzyk oraz bardzo doświadczony producent metalowych albumów, dla nas była to doskonała mieszanka. Faktycznie niesamowite jest to, jak naturalnie układała się ich współpraca, jak dobrze się rozumieli. Powiedzcie polskim fanom jaki będzie nadchodzący album? Ian Hill: Tak jak powiedziałeś słychać na nim stare, dobre Judas Priest, fani bardzo ciężkiego heavy metalu będą zachwyceni, myślę jednak, że na tej płycie każdy znajdzie coś dla siebie, ponieważ zawarliśmy na niej także lżejsze utwory. W wielu wywiadach z dumą powtarzam, że to jest album kompletny i jesteśmy bardzo zadowoleni z efektów pracy. Powrót do nagrywania zespołu na żywo w studiu sprawdził się w stu procentach. Nagrywając nowy materiał zawsze chcemy pójść jeszcze dalej, względem poprzedniego wydawnictwa i jestem przekonany, że udała nam się ta sztuka. Ritchie Faulkner: To było dla nas bardzo ważne, żeby płyta "Firepower" był w jakiś sposób lepszy od jego poprzednika, czyli "Redeemer of Souls", to jest współcześnie brzmiący album odwołujący się do tego co najlepsze w Judas Priest, czyli jest w tym albumie zachowany balans między przeszłością, a teraźniejszością. Kochamy te nowe utwory, mają wspaniałą energię, dzięki temu, że nagrywaliśmy je grając ze sobą. Jesteśmy szczerze dumni z tego wydawnictwa i mam nadzieję, że fani również pokochają nasze nowe dzieci (śmiech). Kilka dni temu muzyczny świat obiegła przygnębiająca wiadomość o śmierci Chrisa Tsangarides'a producenta m.in. Waszego wielkiego albumu "Painkiller". Ian Hill: To bardzo smutna dla nas wiadomość, Chris współpracował z nami przez wiele lat, był zawsze pełen życia, pozytywnej energii i mógł jeszcze wiele dokonać. Rozmawialiśmy o nim ostatnio w zespole i odkryliśmy, że niestety nikt z nas nie widział go od wielu, wielu lat. To wielka strata dla świata metalu. Chris pracował z nami przy produkcji albumu "Jugalator", który był dla nas niezwykle wyjątkowy, ponieważ pierwszy nagrany bez Roba Halforda, w miejsce którego dołączył do nas Tim "Ripper" Owens, jak wiadomo był to dla nas okres wielkich niewiadomych.

Foto: Justin Borucki

wszyscy jesteśmy bardzo zadowoleni, bo to nadaje naszemu brzmieniu szczerego kształtu, płyta brzmi, tak jak zespół na scenie, więc jest to najbardziej naturalna metoda nagrywania. Masz także rację mówiąc, że jest to stare dobre Judas Priest, bo taki też był pierwotny zamysł, aby odwoływać się do naszych starszych nagrań, chociaż jednocześnie zależało nam na współczesnym, metalowym brzmieniu. Ritchie Faulkner: Również dziękuję za miłe słowa, też preferuję nagrywać w studiu na żywo ponieważ jest to jedyny szczery sposób, aby uchwycić zespół grający rock'n'rolla. Do słów Iana dodam jeszcze, że w roli osób odpowiedzialnych za brzmienie rewelacyjnie spisali się Tom Allom oraz Andy Sneap. Ian Hill: I to właśnie Andy Sneap zasugerował, abyśmy nagrywali na żywo. Z początku obawiałem się, ponieważ zazwyczaj ten proces nagrywania jest bardziej długotrwały i frustrujący,

4

JUDAS PRIEST

mieli od początku wyznaczony podział obowiązków? Ritchie Faulkner: Nie, nie musieli niczego uzgadniać, wyszczególniać sobie zadań nawzajem, ich współpraca układała się bardzo naturalnie, wymieniali się pomysłami, wspólnie szukając najlepszych rozwiązań dla naszego brzmienia. Szczerze przyznam, że mogło to się ułożyć różnie, dwa wielkie ego w jednym pomieszczeniu i wojna o to, kto ma rację (śmiech) ale oni na prawdę świetnie się dogadywali i uzupełniali, Tom to zdecydowanie klasyka brzmienia metalowego, natomiast Andy patrzy na produkcję bardzo nowocześnie i to mogło albo się pięknie zazębiać albo kłócić, szczęśliwie dla nas i naszej płyty ich współpraca była wyjątkowo owocna i łatwa. Ian Hill: Tom Allom współpracował z nami przy wielu albumach i doskonale wiedział jak pracujemy w studiu oraz o jaki kierunek nam

W jaki sposób przygotowywaliście się do nagrań nowego albumu, czy weszliście do studia z gotowym materiałem, czy pozostawiliście sobie miejsce na wykorzystanie świeżych pomysłów, powstałych dopiero w studiu podczas sesji nagraniowej? Ian Hill: Wszystkie utwory powstały przed wejściem do studia i tutaj pragnę pogratulować serdecznie Richiemu, ponieważ to on wykonał lwią część tej pracy. Ritchie bardzo swobodnie podchodzi do komponowania, sprawia wrażenie, jakby nie kosztowało go to żadnego wysiłku. Oczywiście Glenn Tipton oraz Rob Halford również w dużym stopniu przyczynili się do kształtu kompozycji, jednak Ritchie wykonał większość tej pracy. Ritchie Faulkner: Serdecznie dziękuję Ian za te bardzo ciepłe słowa, sprawiają mi ogromną radość i dają jeszcze większą satysfakcję. Komponuję muzykę w każdej wolnej chwili, przed śniadaniem, po śniadaniu, w trakcie śniadania (śmiech), w trasie, w hotelu, w autobusie, czy w samolocie. Nigdy nie chciałem być jedynie odtwórcą. Richie, jaki jest Twój ulubiony proces kom ponowania, czy czekasz, aż pomysł sam przyj-


dzie do głowy, czy wolisz wydłubać jakiś frag ment z nagranej improwizacji, czy może zapętlasz jeden ulubiony motyw szukając jego kon tynuacji i pomysłu na aranż? Ritchie Faulkner: Nie znoszę ciężko pracować nad jednym utworem, jest to takie wymuszanie, czegoś co powinno się układać samodzielnie. Jeżeli nie wiem, jak powinna wyglądać jakaś część utworu, to odkładam go na później i wracam do innego pomysłu, nie lubię pracować na siłę. Tak jak wspomniałem, komponuje cały czas, więc pomysłów, szkiców mam wiele. Pisanie muzyki jest z resztą moją ulubioną formą ćwiczenia na gitarze. Ubiegłeś Richie moje następne pytanie, czyli nie ćwiczysz na gitarze samych technik, czy skal, tylko zwyczajnie grasz i poprzez taki kontakt z gitarą zachowujesz formę i też roz grzewasz się? Ritchie Faulkner: Dokładnie tak, nie pamiętam kiedy ostatnio ćwiczyłem technikę wykonując skomplikowane ćwiczenia. Biorę gitarę i gram, a raczej gitara gra mną (śmiech).

następcy takich gigantów jak Black Sabbath, Judas Priest, Iron Maiden, czy rynek odwróci się od tego gatunku? Ritchie Faulkner: To bardzo trudne pytanie, ciężko przewidzieć przyszłość, jednak jest to również bardzo dobre pytanie, ponieważ trzeba rozmawiać o rzeczach ważnych, a sam fakt, że ludzie stawiają przyszłość metalu pod znakiem zapytania świadczy o tym, że problem istnieje. Niestety nie znam odpowiedzi ale mogę powiedzieć jaką widzę ogromną zaletę tej niepewnej sytuacji. Wspaniale jest widzieć młodych muzyków, którzy od początku swojej przygody z muzyką nie szukają forsy, dla nich kasa nie jest celem, dzięki czemu szczerze skupiają się na muzyce. Oczywiście wynika to z tego, że zwyczajnie, nie mają możliwości zarobić pieniędzy na muzyce ale fantastycznie jest patrzeć na młodych muzyków, którzy grając, zakładając zespoły szukają frajdy i dobrej zabawy. Ian Hill: Uważam, że metal nigdy nie umrze i zawsze będzie obecny w kulturze, oczywiście, czasem będzie docierał do szerszej publiczności,

wdopodobnie najbardziej przykra sytuacja związana z awarią mojego sprzętu, było to tym bardziej stresujące, że sytuacja ta miała miejsce na samym początku mojej wspólnej drogi z Judas Priest. Udzielacie z pewnością wiele wywiadów, czy jest jakieś konkretne pytanie, który wyjątkowo Was drażni? Ian Hill: Od wielu lat pytają mnie, czy to jest nasza ostatnia trasa, czy to jest nasz ostatni album, a ja tego zwyczajnie nie wiem, tak jak z pewnością nikt w zespole nie wie. Gramy, bo kochamy muzykę, kochamy być w trasie, mieć kontakt z fanami, nagrywać nowe rzeczy. Będziemy robili to tak długo, jak pozwoli zdrowie, bo muzyka jest dla nas wszystkim. Ritchie Faulkner: Mnie zawsze śmieszy pytanie jak to jest grać w Judas Priest, a jakie to może być? To najgorsze doświadczenie w moim życiu (śmiech)! Ten zespół to legenda, żywa ikona heavy metalu, wypełnia stadiony i gra największe festiwale, więc oczywiste jest, że grać

Foto: Justin Borucki

Niektórzy artyści preferują scenę od studia lub odwrotnie, czy jest jakaś rzecz, której nie lubicie w pracy w studiu? Ian Hill: Przy nagrywaniu na żywo nużące bywa wielokrotne powtarzanie utworów, jednak możliwość posłuchania efektów natychmiast po zagraniu rekompensuje to w całości. Piękne jest to, że wciąż każda możliwość wejścia do studia jest tak samo ekscytująca jak całe lata temu, kiedy zaczynaliśmy. Ritchie Faulkner: Ja oczywiście nie mam takiego doświadczenia jak Ian ale też myśl o wejściu do studia jest zawsze dla mnie czymś pięknym. Wracając do twojego pytania, uwielbiam pracę w studiu, ponieważ można w nim być bardziej kreatywnym niż na scenie, mam na myśli pracę nad brzmieniem, które na scenie musi być już przygotowane wcześniej, natomiast w studiu, można, a wręcz należy dłubać, kombinować. Długie sesje nagraniowe dają tę swobodę pracy nad każdym szczegółem, a pracując z takimi producentami jak Tom, czy Andy staje się to wyjątkowo łatwe. Czy Wasz sprzęt sceniczny różni się od tego w studiu? Ritchie Faulkner: Mam te same gitary oraz wzmacniacze, efekty jednak są jedynie cyfrowe, więc nie biorę swoich i polegam tylko na tych ze studia, które w rękach naszych producentów brzmią zawsze fantastycznie, wspólnie pracujemy nad każdym brzmieniem. Ian Hill: Ja biorę tylko bas i wpinam go w linię (śmiech). Legendarną okładkę legendarnego albumu British Steel zaprojektował Polak Rosław Szaybo, czy pamiętasz Ian moment w którym zobaczyliście ją po raz pierwszy i jakie zrobiła wrażenie? Ian Hill: Pamiętam, że wytwórnia podrzucała nam wtedy sporo pomysłów ale po zobaczeniu tego konkretnego projektu natychmiast podjęliśmy decyzję, słuszną jak się okazuje po latach. Chociaż wiadomo, że o sile albumu świadczy jego muzyczna zawartość, to dzięki temu, że ta okładka stała się bardzo rozpoznawalna, charakterystyczna, to pomogło promocji albumu oraz całego zespołu. Pamiętam, że uznaliśmy ten projekt za bardzo prosty, bezpośredni, silny i przede wszystkim metalowy, błyskawicznie ją zaakceptowaliśmy, to była naprawdę szybka decyzja. Jak widzicie przyszłość metalu, czy będą

innym razem do węższej ale nie umrze nigdy. Z resztą uważam, że metal nigdy nie był na szczycie popularności w mediach, czy w kulturze, to nie jest pop. Metal bardziej oparty jest o muzykę, natomiast pop to wizerunek. Dzisiaj patrząc na zespoły na szczycie sprzedaży widzimy przede wszystkim wizerunek, muzyka jest zaledwie dodatkiem, tłem. Richie, na scenie używasz bardzo wielu efek tów, co z pewnością stwarza okazje do wielu przykrych awarii, czy pamiętasz jakąś wyjątkowo trudną sytuację związaną ze sprzętem na scenie? Ritchie Faulkner: Oczywiście, że awarie zdarzają dosyć często, przy tak olbrzymich imprezach jakimi są koncerty Judas Priest jest wiele okazji do problemów technicznych i nie wierzę, żeby były zespoły, który nie muszą stawiać temu czoła. Wyjątkową sytuacją był koncert cztery, może pięć lat temu w japońskim Budokanie. Kupiłem wtedy nowy efekt, właśnie w Japonii, wpiąłem go przed koncertem do pedalboarda i wszystko świetnie działało. Wiesz, zawsze tak jest, że wszystko działa bez zarzutu do koncertu i właśnie na chwilę przed początkiem imprezy zobaczyłem jak cały mój pedalboard przestaje działać, przez co koncert opóźnił się o prawie godzinę. Więc to była pra-

z chłopakami to wielka przyjemność, wspaniała przygoda, która mam nadzieję, że będzie jeszcze długo trwała. Muszę zapytać wprost w imieniu waszych licznych fanów w Polsce, czy to jest ostatni album Judas Priest? Ian Hill: Z pewnością nie planowaliśmy, ani nie planujemy, aby "Firepower" było naszym ostatnim albumie, ciężko jest rozmawiać o przyszłości w moim wieku (śmiech). Nie wiem co się wydarzy ale z pewnością w zespole nikt nie mówił o zakończeniu nagrywania nowych albumów, mam nadzieję, że jeszcze powrócimy z nowym wydawnictwem. Z pewnością nigdy nie chcemy przestać jeździć w trasę, oczywiście póki zdrowie na to pozwala, nie jesteśmy już końcu gówniarzami. Podejrzewam, że wraz z niedaleką przyszłością będziemy stopniowo obniżali intensywność tras koncertowych, czego już się obawiam, bo jak można podjąć decyzję gdzie zagrać, a gdzie nie. Kochamy grać, nagrywać, pisać nową muzykę, będziemy to robić póki starczy sił! Kamil Wysocki

JUDAS PRIEST

5


dość szybko z zapisywaniem poszczególnych partii i przerabianiem ich na perełki. To tak trochę jakby robienie tego przy okazji. Kiedy mamy kilka wolnych dni i jesteśmy w domu, składamy nowe muzyczne kawałki do kupy. Później, podczas prób, ogrywamy je.

Ostatni w swoim rodzaju Anvil istniał już blisko 30 lat, gdy w roku 2009 ukazał się dokumentalny film "Anvil:The Story Of Anvil". Doszło wtedy do czegoś zaskakującego, bo o zespole przypomnieli sobie nie tylko dawni fani, ale zyskał też mnóstwo nowych, błyskawicznie stając się ikoną metalu. Ten stan rzeczy trwa do dnia dzisiejszego, a Lips i Robb Reiner regularnie nagrywają kolejne płyty i koncertują, koncertują, koncertują... Najnowszy long "Pounding The Pavement" to już 17 album studyjny Kanadyjczyków i równie udany jak "Juggernaut Of Justice" sprzed sześciu lat: HMP: W obecnym świecie nie można być pewnym zbyt wielu rzeczy, jednak wydaje się być coś niezmiennego, niczym wzorzec metra z Sevres: Anvil nader regularnie nagrywa i wydaje kolejne płyty? Steve "Lips" Kudlow: W końcu dotarliśmy do takiego punktu w naszej karierze, w którym jesteśmy rozpędzeni. To coś, czego nie byliśmy w stanie zrobić od najwcześniejszych lat. Po wydaniu "Anvil:The Story Of Anvil" weszliśmy bardzo mocno w pole widzenia świata. Utrzymanie tempa i jakości naszych wydawnictw stało się wtedy dla nas ogromnym wyzwaniem. Zaczęliśmy robić trasy bazując na tym, co zostało stworzone przez film. Byliśmy zespołem, którego ludzie wcześniej nie widzieli. Zostaliśmy solidnie zabookowani na długie lata i utrzymy-

wytwórnie nagraniowe mają nadzieję na coś więcej i zazwyczaj wychodzą na zero i coś im zostaje, żeby mogły dalej funkcjonować. Twoje prywatne pieniądze biorą się więc z grania na żywo i sprzedaży czego się da. Jest na to nawet działający wzór. Kiedy zaczynaliście grać było jednak znacznie łatwiej, bo zwykle podpisanie kontraktu, a jeszcze z większą firmą, umożliwiało życie z muzyki bez większych problemów? To pierwszy okres w moim życiu, kiedy szczerze mogę powiedzieć, że zarabiam wyłącznie na moim zespole. Anvil nigdy nie podpisał kontraktu z większą wytwórnią (Enigma w latach 80. na pewno nie była płotką, bez przesady - przyp. red.). Trzymaliśmy przez cały czas z niezale-

Foto: Rudy De Doncker

6

waliśmy zainteresowanie publiczności przez wydawanie świetnych nagrań. Od dziesięciu lat utrzymujemy się z samego grania.

żnymi labelami. Ograniczone wsparcie sprawiło, że we wczesnych latach było nam jeszcze trudniej.

Słyszę jednak od wielu artystów, że obecnie jest to właściwie niemożliwe do zrealizowa nia, jak więc udaje się wam pogodzić wszystkie aspekty funkcjonowania zespołu w obecnym modelu muzycznego biznesu? Pobłogosławiono nam. Anvil stał się markowym zespołem. Mamy fanów, którzy byli z nami od dekad, a dochodzi do nich nowa, młoda publika. Ten poziom zwykle trudno osiągnąć. Generalnie nie chodzi nawet o sprzedaż samej muzyki, co o sprzedaż merchu. Sprzedaż muzyki pokrywa zwykle koszty nagrania, promocji, a

Istotne jest więc, by być przede wszystkim szczerym w tym, co się robi, a cała reszta jest już konsekwencją tego stanu rzeczy? To kwestia szczęścia… Szczerość też gra swoją rolę. Paru bardzo nieszczerych muzyków jest wielkimi gwiazdami.

ANVIL

Jak znam wasze podejście do tworzenia, to zaczęliście pisać nowe utwory zaraz po ukończeniu "Anvil Is Anvil"? Zwykle zaczynamy bez wahania, ale też przygotowujemy kilka utworów na koncerty. Działamy

Wygląda więc na to, że zmory innych muzyków, takie jak brak pomysłów czy blokada twórcza nigdy nie dają wam się we znaki? Jeśli naprawdę jesteś twórcą, to takie coś dla ciebie nie istnieje. To nie jest coś, co próbujesz kontrolować, po prostu musisz mieć wyobraźnię. Ja mam ogromną wyobraźnię, do tego stopnia, że odpływam w trakcie robienia czegoś. Słyszę muzykę w mojej głowie, po czym przekładam ją na gitarę. Nie rozumiem, co mają na myśli ludzie poprzez blokadę twórczą… Czasem chciałbym ją mieć… Dla chwili spokoju! "Pounding The Pavement" to już wasz 17 album studyjny - przy tak bogatym dorobku zastanawiacie się czasem w jakim kierunku pójdziecie przy kolejnej płycie, czy też wszystko odbywa się niejako naturalnie, tym bardziej, że macie już swój charakterystyczny styl? Jestem zagorzałym wyznawcą robienia czegokolwiek, co wydaje się naturalne. Jeśli próbujesz tym kierować albo wyznaczać wcześniej kierunek, w końcu zniszczysz przypływ kreatywności. To musi być płynne i wszystkie części muszą się pojawić tak, jakby od zawsze tam były. To ułatwienie czy utrudnienie? Bo z jednej strony możecie w jego ramach eksperymentować, ale zawsze jest przecież ryzyko ugrzęźnięcia w schematach, czego czasem doświad czają nawet najwięksi? Mamy już za sobą całe mnóstwo eksperymentowania i dotarliśmy do punktu, że rozpoznajemy kim i czym jesteśmy, i dokładnie wiemy co robić, żeby usatysfakcjonować zarówno nas samych, jak i fanów. Dlatego szukacie nowych rozwiązań, ponown ie nawiązując choćby do bujającego swingu w "Warming Up", albo znowu proponując instru mentalną, efektowną kompozycję "Pounding The Pavement"? To nie jest szukanie, to po prostu wymyślanie czegoś co uznałem za fajne do zagrania. To był pomysł na wałek, tak samo jak wszystkie inne. Każdy utwór z nowej płyty różni się od siebie. To nie jest ten typ nagrania, gdzie wszystkie kawałki brzmią tak samo, ponieważ mamy skąd czerpać inspirację. Jesteśmy ostatnimi w swoim rodzaju. Muzyka, której słuchałem jako dzieciak jest już niestety martwą generacją. Nie wpływa ona bezpośrednio na muzyków tak jak kiedyś. To znaczy, że część fundamentalnych aspektów muzyki rock'n'rollowej idzie w zapomnienie. Ja trzymam się tego, co kocham i nigdy nie puszczę. To już właściwie taka wasza tradycja, bo instrumentalne numery nagrywacie już od cza sów drugiej płyty - co sprawia, że dany numer nie staje się u was typowym kawałkiem z tek stem? Wiecie od razu, że dany pomysł zostanie rozwinięty w instrumental, czy okazuje się to dopiero podczas prac nad nim? We wszystkich wypadkach wiem dokładnie, czym będą moje kawałki… Jaka jest zwrotka, jaki jest refren, po prostu wiem co one mówią! Kiedy piszę instrumental, tak też do niego podchodzę. Rozpoznaję go, kiedy odkrywam główny riff. Tak jest, kiedy ten riff jest tak efektowny, że nie chcesz, żeby przykrywał go wokal!


Sporym zaskoczeniem jest też dla mnie utwór "Nanook Of The North", bo nie dość, że poruszasz w nim temat Inuitów, rdzennych mieszkańców, między innymi, Kanady, to mamy też w nim wokalne nawiązania do ich tradycyjnych pieśni? Zasugerowano mi, że powinniśmy rozważyć zrobienie wałka o kanadyjskich Innuitach. Byłem zaciekawiony śpiewaniem gardłowym. Stworzyłem utwór o ciężkim losie naturalnych mieszkańców Kanady, Innuitów. Ich ziemia została zbezczeszczona i użyta do pociągnięcia rur do pompowania ropy. O wpływie tego na środowisko naturalne i ludzi, którzy starają się tam przetrwać. Miałem szczęście i znalazłem nagranie śpiewu gardłowego, który był w dobrej tonacji i w odpowiednim tempie dla tego utworu. Jest na początku i na końcu tego kawałka. Czujesz, że z upływem czasu i nabierania życiowego doświadczenia twoje obserwacje zawarte w słowach utworów są coraz bardziej wnikliwe? Jako tekściarz, nie skupiałem się tak naprawdę na niczym konkretnym. Słucham szkiców utworów, ogarniam sylaby i rytm i liczę ile słów potrzebuję w danym wersie. Potem szukam odpowiedniej rzeczy, którą chcę powiedzieć wedle tych wytycznych. Tematem przewodnim staje się to, co czai się w mojej podświadomości, paplam to na głos i to staje się refrenem i tym, o czym jest kawałek. Kiedyś było inaczej, bo to, co mnie otaczało było inne. Teraz nie bełkoczę już "Butter Bust Jerky"… Już mi to nie siedzi w głowie! Nie rezygnujecie też z tradycji dodatkowych utworów, a "Don´t Tell Me" to surowy numer w klasycznym dla was stylu - czym zasłużył sobie na to, że jest "tylko" bonusem? Tak naprawdę, to nie ma bonusowych utworów. Wszystko, co nagraliśmy i tak zostaje wydane. Ten utwór nie jest w mniejszym stopniu utworem, niż którykolwiek inny. Dużo macie takich odrzutów po nagraniu kolejnej płyty? Wracacie czasem do tych pomysłów, czy też nie mają szans w konfrontacji z nowymi riffami? Nie ma żadnych odrzutów. Generalnie wszystko, co piszemy, zostaje nagrane i wydane. W tym co robimy nie ma miejsca na marnowanie czasu i wysiłku.

Foto: Rudy De Doncker

"Pounding The Pavement" to wasza kolejna płyta nagrana w Niemczech i pewnie nie tylko dlatego, że jesteście związani z tamtejszą wytwórnią? Wytwórnia, menadżer, agencja bookingowa i niesamowite studia, świetni inżynierowie i producenci. Wszystko to w rozsądnych cenach, które odpowiadają każdemu, bez pazerności i samolubności. To miejsce, gdzie jakość jest najważniejsza. Nowe studio, nowy producent - czym praca z Jörgiem Ukenem różniła się od tego, co wniósł w powstanie "Anvil Is Anvil" Martin Pfeiffer? Współpraca z Jörgiem nie różniła się właściwie od pracy z Martinem. Powiedzmy, że niemiecka produkcja jest wspaniała. Dwa ostatnie albumy to najlepsze miksy Anvil, jakie słyszałem do tej pory. Nie chodzi o to, że inne miksy są złe… Po prostu uważam, że zespół został najlepiej uchwycony na ostatnich kilku płytach. To równie dobrze może być stan naszego zespołu, a nie to, kto tak naprawdę zajmuje się produkcją. Po moim doświadczeniu z Bobem Marlette, stałem się też znacznie bardziej zorganizowany i precyzyjny w kwestii pisania muzyki.

Pewnie nie spędziliście w studio zbyt dużo czasu, dla tak doświadczonych muzyków nagranie płyty nie jest bowiem jakimś szczególnie trudnym wyzwaniem, jeśli jest się dobrze przygotowanym do sesji? Kiedy wchodzimy do studia, jesteśmy całkowicie gotowi. To tylko kwestia edycji części tekstu albo dopisania paru dodatkowych linijek tu i tam. Cały proces zajmuje cztery tygodnie. Zastanawiasz się czasem nad tym, że "Pounding The Pavement" może być ostatnią płytą Anvil, bo z racji coraz mniejszych pieniędzy w muzycznym biznesie i rosnących kosztów na kolejną może was po prostu nie być stać, czy też taki czarny scenariusz nie wchodzi, póki co, w rachubę? Każdą chwilę żyje się w pełni… Z myślą, że… Mogę umrzeć zanim się jutro obudzę. Nie jestem już 12-letnim dzieciakiem. Świadomość śmierci odgrywa ważną rolę w motywowaniu kogoś do osiągnięcia sukcesu. Kompletnie jednak nie widać końca na widnokręgu, jeśli chodzi o rzeczy, które może zrobić Anvil… Sprowadza się to do tego, ile zostało nam życia. Optymizmem napawa też fakt, że koncertuje cie naprawdę dużo, a trasa europejska pro mująca nowy album potrwa dwa miesiące? Myślę, że od 1. lutego do 20. kwietnia to bardziej trzy miesiące, a potem lecimy do Ameryki na sześć tygodni, a dalsze koncerty już są rezerwowane. Jak wcześniej mówiłem, to jest niekończące się… To zależy, jak długie życie jest przede mną! Pewnie się na tym nie skończy, bo wiadomo nie od dziś, że dopiero na scenie pokazujecie pełnię tego na co was stać, o czym mogliśmy się przekonać również w Polsce? Mamy nadzieję, że pojawi się jakiś termin w Polsce. Jeśli nie tym razem, to następnym. Poszło nam niewiarygodnie dobrze ostatnim razem, jak u was byliśmy. To miejsce urodzenia moich rodziców, więc jest dla mnie wyjątkowe... Wojciech Chamryk, Karol Gospodarek

Foto: Rudy De Doncker

ANVIL

7


ckich bogów i mitologicznych bohaterów to wdzięczny temat na metalowy utwór, ale i zarazem bardzo oklepany, ale podjęliście - i to z powodzeniem - to ryzyko? Temat był interesujący dla Biffa i myślę, że dobrze to wyszło. To świetny utwór, zarówno muzycznie, jak i tekstowo.

Nie do zatrzymania! Nie wiem jak muzycy Saxon to robią, ale czas zdaje się ich nie imać. Inne zespoły co kilka lat stać na wymęczone, nijakie płyty, ale Biff i spółka są ciągle w formie, a ich brytyjski metal dawno stał się już czymś więcej niż tylko składową nurtu NWOBHM. Najnowszy album "Thunderbolt" tylko to potwierdza, a perkusista Nigel Glockler już nie może się doczekać kolejnego koncertu w Polsce: HMP: Wiele zespołów wraz z upływem czasu zwalnia tempo, tymczasem Saxon postępuje zupełnie inaczej: nie mija nawet półtora roku, a już wydajecie kolejną płytę - na początku kariery też mieliście takie imponujące tempo, można więc tu chyba mówić o drugiej młodości zespołu? Nigel Glockler: Wydaje się, że naprawdę znaleźliśmy drugi wybuch energii, czy drugą młodość, jak mówisz! Podoba nam się to, co właśnie robimy, czy to komponowanie, nagrywanie czy granie na żywo. Takie powinno być bycie muzykiem - powinno być przyjemne, połączone z ciężką pracą, ale przyjemne! Jeśli nie lubisz tego co robisz, powinieneś przestać. Jeśli chodzi o nas, wszyscy doceniamy bycie istotą zwaną Saxon - szanujemy się jako ludzie i jako muzycy. Fakt, że po wydaniu "Battering Ram" sporo koncertowaliście, pewnie nie ułatwiał wam prac nad "Thunderbolt", bo wielu muzyków twierdzi, że jakiekolwiek prace nad nowymi utworami podczas trasy nie są możliwe, ale są też tacy, którym nowe pomysły potrafią przyjść do głowy w autobusie czy podczas poprzedzającej koncert próby - też tak czasem macie, stąd szybka premiera kolejnego albu mu?

Trasa po wydaniu "Battering Ram" była dość męcząca - zagraliśmy sporo koncertów, na wielu festiwalach itp. Czasem piszemy w trasie, zdarza się, że odgrywamy nasze pomysły na próbach, albo wpadamy na różne pomysły w busie albo hotelu. Innym razem piszemy w domu, w czasie przerw, albo gramy w salach prób, nie ma zasady "mocno i szybko", jak chodzi o tworzenie utworów. Jak już jesteśmy gotowi na nagrywanie, wchodzimy do studia, ale oczywiście wtedy w grę wchodzą terminy. Czy studio jest darmowe? Czy Andy Sneap jest wolny? Czy możemy zarezerwować trochę czasu poza koncertami, żeby zająć się tymi kawałkami? Te terminy to koszmar. Bywa, że dodatkowe ścieżki instrumentów muszą być nagrywane między koncertami. Zawsze staram się ogarnąć perkusję jak najszybciej, żeby reszcie chłopaków dać więcej czasu, ale wszyscy działamy całkiem szybko. Od lat macie tak, że tytułowy utwór każdej kolejnej płyty staje się niemal od razu waszym zespołowym klasykiem, ale to pewnie dlatego, że wybieracie nań prawdziwą petardę, tak jak teraz "Thunderbolt"? "Thunderbolt" to świetny kawałek, ale równie dobre są "Sacrifice", "Battering Ram" i "Call To Arms". Że o "Crusader" nie wspomnę. Tematyka gre-

Wśród tych bardzo różnorodnych tekstów wyróżnia się "They Played Rock And Roll" - to zdaje się wasz hołd dla Lemmy'ego, stąd wsamplowany fragment jego koncertowej zapowiedzi "We are Motörhead and we played rock'n'roll"? Tak, to uznanie dla niego, Byliśmy z Lemmy'm i wszystkimi gośćmi z Motörhead przez długie lata dobrymi kumplami i chcieliśmy mieć coś, co byłby afirmacją tej przyjaźni i muzyki, którą po sobie zostawił. Uznaliście, że granie na koncertach "Ace Of Spades" to za mało, że trzeba upamiętnić go również w ten sposób? Dokładnie! Fajnie grało się to na koncertach, Fastway zagrał z nami kilka występów, a Eddie przychodził i dołączał do nas, ale chcieliśmy czegoś trwalszego. Byłem niedawno na występie Dio Returns, z hologramem Ronniego Jamesa Dio w roli głównej - uważasz, że to dobry pomysł? Chciałbyś, żeby za ileś lat Saxon "koncer tował" w takiej właśnie formie? Nie, nie chciałbym mieć z tym do czynienia, jeśli chodzi o Saxon. Kumpluję się z Craigiem Goldy'm i Simonem Wrightem i jak najbardziej szanuję ich decyzję zrobienia koncertów Dio Returns, bo to pod każdym względem supershow, ale nie wyobrażam sobie, żeby Saxon robił coś podobnego. Wszyscy nadal tu jesteśmy, więc nie powinno być takiej dyskusji! Trudno mi też taką sytuację sobie wyobrazić o tyle, że na koncertach jesteście nie do zatrzymania, gracie z taką pasją i ogniem, że żadne sztuczne zabiegi tego nie zastąpią - tym bardziej zresztą, że taki występ z hologramem to raczej coś na kształt karaoke, granie do nagranego wcześniej wokalu? Kolesie od Dio to super muzycy, ale wyobrażam sobie ich presję przy graniu do wcześniej nagranych kawałków - pełne uznanie dla nich! Nie wiem, czy ja poradziłbym sobie z takim stresem! Macie już zaplanowane pierwsze koncerty po premierze "Thunderbolt" w Anglii, Holandii i Niemczech, ale domyślam się, że to tylko pier wszy etap dłuższego tournée? Tak, dłuższa trasa jest zaplanowana na jesień, począwszy chyba od października. Jak tylko terminy będą potwierdzone, pojawią się na stronie Saxon, więc polecam sprawdzać, ale już przedtem mamy dużo koncertów do zagrania! Tak jak w poprzednich latach dotrzecie też pewnie do Polski, nie ma innej opcji? Jestem pewien, że Polska będzie na liście - mam nadzieję!!! Tak jak mówię ludziom, wszystko zależy od promotorów, dostępności miejsc, przebiegu trasy, etc., ale mam pewność, że to wypali.

Foto: Saxon

8

SAXON

W listopadzie 2016 roku zagraliście w warsza wskiej Progresji bodaj siedem czy osiem bisów. To chyba jednak coś wyjątkowego, że macie u nas tak wiernych słuchaczy, kibicujących wam często od waszej pierwszej wizyty w Polsce w 1986 roku? Uwielbiamy grać w Polsce - ten pierwszy raz był tak wyjątkowy - pamiętam tamtą trasę tak dobrze! - nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać,


ale polscy fani byli niesamowici, zresztą nadal są. Poprzednio towarzyszyła wam inna grupa nurtu NWOBHM, kiedyś bardzo popularne Girlschool. Teraz zaprosiliście, niedawno reaktywowany, również w 100 % kobiecy, Rock Goddess - chyba lubicie metalowe dziew czyny? (śmiech) Oczywiście, że lubimy! Kto by nie lubił? (śmiech). To świetna sprawa, że dużo zespołów NWOBHM reaktywuje się albo znów prze naprzód - to tylko pokazuje, że wtedy było sporo dobrej muzyki i muzyków. Jestem pewien, że Rock Goddess będą dobrze się bawiły. Dawne czasy wracają też o tyle, że mamy kolejny powrót po płycie winylowej, to jest kase ty magnetofonowej. "Thunderbolt" ukaże się również na tym nośniku i będzie to, jeśli dobrze pamiętam, wasza pierwsza płyta od "Killing Ground" dostępna na taśmie. Co sądzisz o tym wszystkim? Spodziewałeś się, że jeszcze kiedykolwiek płyty Saxon będą wychodzić na LP, CD i MC, tak jak na przełomie lat 80. i 90.? Nadal nie mogę się nadziwić, że winyl wrócił. Myślałem, że płyty CD będą ostatecznym formatem, poza wersjami cyfrowymi. Ale chyba sprawy zataczają koło - zupełnie jak moda. Wciąż mam dużo kaset, więc będę musiał kupić nowy magnetofon! Surowej wersji "Nosferatu (The Vampires Waltz)" nie będzie na LP, ale pojawi się pewnie jako bonus na CD i wspomnianej kase cie? Tak, z tego, co mi wiadomo, będzie bonusowym utworem. Nie jesteście jednak wrogami nowoczesnych technologii, dlatego też "Thunderbolt" będzie też dostępny w formacie cyfrowym? Oczywiście - część ludzi preferuje format cyfrowy, więc musimy mieć pewność, że im go udostępnimy. Czyli to od fanów zależy, w jakiej formie kupią sobie waszą płytę, a wy po jej premierze możecie już tylko obserwować ich reakcje i zapewnić, że na koncertach znowu dacie z siebie wszystko, mimo tego, że jesteście na niej obecni już od ponad 50 lat? Zawsze dajemy z siebie wszystko na występach - uwielbiamy grać i będziemy to robić tak długo, jak chcą tego fani - ale to będzie dopiero 40 lat w 2019 roku, nie 50! (ha!) (Ale licząc wasz staż w innych zespołach i początki Saxon pod innymi nazwami, to jednak bardziej 50... - przyp. red.). Na koniec chciałbym podziękować wszystkim polskim fanom - do zobaczenia wkrótce!

Chodzi o uczciwość i bycie naturalnym Hej, Thrashmaniacy! Przyznać się, kto kojarzy i pamięta niemiecki Accuser? Za każdym razem, kiedy temat schodzi na niemiecki thrash, jednym tchem wymieniane są Kreator, Sodom, Destruction, Tankard... czasami Assassin. A Accuser? Warto odświeżyć pamięć i zarzucić nowy album, zatytułowany "Mastery", bo to zdrowy kawał thrash metalu, takiego, jaki chcecie słyszeć. Udało mi się pogadać z Frankiem Thomsem, jedynym oryginalnym członkiem (gitara, śpiew) i Dennisem Rybakowskim (gitara). HMP: Witam i pozdrawiam z Polski. Słuchałem "Mastery" i jestem pod ogromnym wrażeniem. Czy czujecie się już weteranami? (Śmiech...) Bo muzyka z Waszego nowego albumu raczej pokazuje co innego. Jest pełna energii i szaleństwa, a jednocześnie jednak doskonale przemyślana. Zresztą od pierwszego albumu to się nie zmienia. Frank Thoms: Bardzo dziękuję! Nie czujemy się jeszcze weteranami, ponieważ wciąż staramy się rozwijać i ewoluować, jednocześnie zachowując wierność naszemu stylowi. Uważam, że udało nam się jak dotąd połączyć te aspekty. Zgodzicie się ze stwierdzeniem, że jesteście zespołem niemieckim ale grającym w amerykańskim stylu? Właśnie rozmawiałem z kolegą, który robił z Wami wywiad jakieś dziesięć lat temu i obaj to przyznaliśmy, (śmiech)... Niemiecki thrash znacznie różni się od amerykańskiego. Jest jakby bardziej surowy, bezkompromisowy i prosty. W waszej muzyce, od zawsze dzieje się bardzo dużo ( i to Was zbliża do amerykańskich bandów) ale nie traci ona przez to, ciężaru i agresji. Frank Thoms: Właśnie. W naszych wczesnych latach byliśmy mocno pod wpływem amerykańskiego thrashu, ale z biegiem czasu opracowaliśmy własne brzmienie. Stało się to podstawą naszego obecnego, bardziej agresywnego, ale także dynamicznego stylu. Ważne jest dla nas, żeby każda kompozycja miała w sobie coś interesującego.

Po przeszło 30 latach, ja nadal słyszę u Was pasję i pierwotną energię. Słyszę prawdziwy metal, którego na próżno próbuję się doszukać, w nowych albumach moich dawnych, thrashowych idoli, u tych najbardziej znanych zespołów. Jak to robicie? Czy po tylu latach grania, thrash metal może być jeszcze pasją? Czy Was to nadal autentycznie bawi? Frank Thoms: Czuję, że thrash metal jest moją życiową pasją. Muzyka nigdy mi się nie nudzi. To ciągle nowe wyzwania, aby stawać się coraz lepszym muzykiem. Thrash stał się moim stylem życia i określił moją postawę. Chodzi o uczciwość i bycie naturalnym, dwa elementy, które są niezbędne dla tego gatunku i które definiują samych muzyków. Od jakiegoś czasu macie nowego gitarzystę, który nagrywał z Wami dwa ostatnie albumy. Myślę, że to trafny wybór, bo gitary robią świetną robotę. Dennis Rybakowski, to polsko brzmiące nazwisko. Czy Dennis jest Polakiem? I skąd się u Was wziął? Dennis Rybakowski: Tak jest (te dwa słowa Dennis napisał po polsku - przyp.red.). Moi rodzice pochodzą z Kartuz, niedaleko Gdańska, ale urodziłem się w Niemczech. Bywałem w Polsce dość często, ale głównie na wakacjach. Jesteście metalowcami starej szkoły. Czy zdarza się Wam słuchać jakiejś nowoczesnej muzyki? I czy jest w stanie Was w jakikolwiek sposób inspirować? A jeśli chodzi o metal, czy

Wojciech Chamryk, Karol Gospodarek

Foto: Tom Row

ACCUSER

9


jest jakiś zespół, który potrafiłby na Was zro bić wrażenie? Chodzi mi o jakieś nowe kapele. Dennis Rybakowski: Pomimo tego, że ja urodziłem się w 1990 roku, większość moich ulubionych zespołów i albumów pochodzi z lat 70. i 80. XX wieku. Ale zdecydowanie słucham także bardziej aktualnych zespołów. Najnowszy album Animals As Leaders to świetny przykład czegoś bardzo aktualnego, ale tak świeżego i tak wyjątkowego, że jestem zdumiony, że ten konkretny styl muzyki i grania tak naprawdę nie został zrobiony wcześniej. Jeśli chodzi o thrash metal, bardzo lubię Havok, ponieważ doskonale czują tę punkową agresję lat 80., łączą ją ze świetnymi muzycznymi pomysłami i wprowadzają całość w nowoczesne czasy. Nigdy nie kusiło was, żeby zmienić nieco formułę waszej muzyki, grać bardziej przystępnie, czy poeksperymentować z elektronicznymi brzmieniami? Niektóre zespoły tak robią, z różnych powodów. Dla kasy, dla zdobycia szer szej publiczności, czy dla artystycznej wizji. Niektórym wychodzi to lepiej, innym gorzej.

Drugi to "Catacombs", chyba najszybszy na płycie. W "The Mourning" bardzo podoba mi się to początkowe nabijanie bębnów i potem ich ekspozycja... i te riffy. A potem solo... Kosmos. Co z nowego materiału zagracie na kon certach? Dennis Rybakowski: Wielkie dzięki i wspaniale, że to słyszysz i, że ci się to podoba! W naszych setlistach zawsze umieszczamy utwory z różnych epok Accuserra, więc nie będziemy wykonywać całego albumu na żywo. Skupiamy się głównie na singlach, czyli "Mission: Missile", "Time For Silence" i "Catacombs". Poza tym "My Skin" i może jeszcze jeden lub dwa inne utwory z "The Mastery", wejdą do zestawu. Mam nadzieję, że w związku z promocją "Mastery", szykuje się trasa i przyjedziecie do Polski? Dennis Rybakowski: Nie mamy jeszcze nic konkretnego do ogłoszenia, ale istnieje taka możliwość i chcielibyśmy zagrać w Polsce. Funkcjonujecie już trochę czasu na scenie. Jak

Foto: Accuser

Część z nich po kilku takich albumach, wraca na drogę metalu. Frank Thoms: Chcemy pozostać przy typowych rozwiązaniach instrumentalnych związanym z thrash metalem. To brzmi najbardziej szczerze i prawdziwie. Oczywiście używamy pewnych efektów w niektórych utworach, aby stworzyć nastrój na przykład, ale staramy się to wszystko osiągnąć przy użyciu naszych zwykłych instrumentów.

10

Jaki koncert oglądaliście ostatnio, i jaki kon cert był tym, po którym postanowiliście zostać muzykami? Frank Thoms: W zeszłym roku mieliśmy okazję zobaczyć sporo koncertów, ponieważ graliśmy kilka festiwali, które zawsze oferują szeroki wybór zespołów. Jeśli chodzi o bycie muzykiem, nie sądzę, że jaki koncert sam w sobie, zainspirował mnie do grania na instrumencie. Przez moich rodziców dorastałem słuchając rocka i metalu, więc życie bez tego rodzaju muzyki szybko stało się dla mnie i jest nie do pomyślenia.

zmieniała się scena metalowa w Niemczech na przestrzeni trzech dekad? Czy było inaczej, lepiej? W tej chwili metalowych bandów na całym Świecie jest taki ogrom, że coraz trud niej wśród całego szajsu, znaleźć naprawdę dobre płyty. Ja mam szczęście, że ktoś mi podrzuca same znakomite albumy do recenzowania, (śmiech)... Frank Thoms: Cała metalowa scena się zmieniła. Nie wiem, czy dziś jest lepiej, czy gorzej. Wiem, że mamy teraz dużo więcej podgatunków, co dodaje wiele różnorodności temu rodzajowi muzyki. Każdy fan może znaleźć coś, co mu się podoba. Stało się to własnym wszechświatem i każdy styl ma swoje miejsce. Kiedy wszystko się zaczynało, heavy metal ewoluował z hard rocka. Później z heavy metalu, wyszły death, black i thrash metal. Teraz nie można pamiętać wszystkich różnych podgatunków. Wyobrażam sobie, że recenzentowi może być trudno być na czasie w tak ogromnej liczbie wydawnictw o różnej jakości, ale uważam też, że to ciekawe, czasem odkrywać zupełnie nowe rzeczy.

Ogólnie cały album to petarda... ale ja już mam swoje ulubione utwory. Pierwszy to "Solace in Sorrow", super atmosfera i te refreny.

Frank, jesteś jedynym muzykiem, który jest w zespole od początku. Czy masz jakikolwiek kontakt z byłymi członkami Accuser ? Czy

ACCUSER

jest jakiś odzew z ich strony, na nowe albumy? Frank Thoms: Niestety, rzadko mamy obecnie kontakt, co wynika z faktu, że każdy z nas robi swoje. Czasami spotykam René, ponieważ pracuje w lokalnym sklepie muzycznym, a Volker od czasu do czasu odwiedza go w naszym rodzinnym mieście Siegen i od czasu do czasu przesyła mi wiadomości na Facebooku. Widział także kilka naszych ostatnich koncertów i jest szczęśliwy, że zespół nadal jest aktywny. Lubi też albumy, które wydaliśmy w ciągu ostatnich kilku lat. Ostatnio wiele zespołów sprzedaje wejściów ki na spotkania z fanami, robienie zdjęć, czy podpisywanie płyt. Chcesz pogadać z zespołem, to płać. Tzw. "Meets and Greets". Joey DeMaio wymyślił nawet płatne spotkania, w czasie których ma opowiadać historię Manowar. Przyznam szczerze, szanuję go jako muzyka, ale to dla mnie przesada. A co Wy sądzicie, o tym, żeby fani mieli płacić za spotkanie z zespołem? Czy to nie śmierdzi gwiazdorstwem i celebryctwem? Dennis Rybakowski: Szczerze, nie przeszkadza mi to. Dzieje się tak tylko w przypadku wielkich zespołów, a to dlatego, że na tym poziomie jest multum osób, które chcą spotkać się osobiście z zespołem. Więc musi istnieć jakaś bariera, która radykalnie zmniejsza ilość osób, które będą spędzać czas z zespołem. I w większości przypadków ta bariera jest droższym biletem. Można również zostać wylosowanym w konkursie, ale pierwsza metoda gwarantuje, że osoby, które spotykają się z zespołem, to oddani fani. Słyszałem same pozytywne historie od znajomych, którzy udali się na spotkanie z gwiazdorem ze znanym zespołem, który lubią. To naprawdę fajne, że zwykli ludzie mają okazję porozmawiać osobiście z ich muzycznymi bohaterami. Nasza baza fanów nie jest aż tak olbrzymia (jeszcze), więc ludzie mogą się spotkać i porozmawiać z nami po naszych gigach, za darmo (śmiech). Ciekawym tematem są grafiki ozdabiające wasze albumy. Tu nastąpiła pewna ewolucja... Od typowych dla lat 80., lekko komiksowatych okładek, do złowieszczych czaszek z rogami (te podobają mi się chyba najbardziej). Były też obrazy, z krzyżami w tle. Przyznam, że mi na przykład okładki "Taken By The Throat", czy "Confusion Romance" nie kojarzą się zupełnie z thrash metalem... Choć są dość ciekawe, na swój sposób. Co się stało z cyborgiem z pierwszych albumów i kto był pomysłodawcą "nowej" maskotki, czyli tej fajnej czachy? Czy zgodzicie się z tym, że dobra grafika, zrasta się niejako z zawartością muzyczną płyty i jest zachętą do jej posłuchania? A słaby obraz potrafi zniechęcić słuchacza? Ja osobiście przywiązuję ogromną wagę do cover artów, choć nauczyłem się, że czasem za okropnym obrazem, kryje się świetna płyta. Frank Thoms: Zawsze staramy się włączyć metaforyczną stronę tekstu do okładki razem z naszą ilustratorką Vereną Achenbach, która jest również odpowiedzialna za czaszkę na naszej najnowszej okładce. Od zawsze dobrze się z nią pracuje i staliśmy się wspólnym zespołem w ciągu ostatnich kilku lat. Porzuciliśmy Cyborga, ponieważ stał się zbyt jednowymiarowy jako maskotka. Rogata czaszka, której obecnie używamy, oferuje o wiele więcej możliwości interpretacyjnych. Jest to ogólny symbol zła, który można zastosować do wielu różnych tematów i kontekstów. Dennis Rybakowski: Zgadzam się, że dobra grafika może ulepszyć muzykę, a zła grafika wcale nie szkodzi dobrej muzyce. Oczywiście,


wspaniała muzyka i równie wspaniałe dzieła sztuki, połączone w jeden niesamowity pakiet audio-wizualny zawsze są fantastycznym doświadczeniem, ale nie posunąłbym się tak daleko, żeby stwierdzić, iż grafika odgrywa znaczącą rolę w nakłanianiu ludzi do słuchania albumu. Osobiście mam tendencję do oglądania teledysków lub słuchania streamów audio z albumu, zanim jeszcze zobaczę okładkę. Ponieważ nie da się stwierdzić, czy spodoba mi się muzyka, patrząc na dzieła sztuki. Ja mam inne zdanie, (śmiech...) Przed laty, mało kto znał język angielski wśród metalow ców. Mówiono wtedy, że w metalu ważniejsza jest muzyka, niż tekst... Że liczą się emocje zawarte w dźwiękach, do których tekst jest tylko dodatkiem. Chyba w waszym przypadku, jest to wyjątkowo nietrafione sformułowanie. Wasze teksty są czymś więcej, niż bełkotem o pierdołach. Dennis Rybakowski: To prawda, że umieszczamy myśli i przesłanie w naszych tekstach, ale kiedy spojrzysz wstecz, na niektóre wczesne rzeczy związane z Accuserrem, są tam pewne infantylne lub głupie wersy. W rzeczywistości wiele thrashowych zespołów miało wtedy przypadkowe lub nic nie znaczące teksty. Gatunek dopiero się rozwijał, a liryczny styl, najlepiej pasujący do muzyki, jeszcze nie został określony. Dziś powiedziałbym, że muzyka jest nadal najważniejszym czynnikiem w metalu, a teksty może nieco mniej. Głęboko przemyślane, prowokujące teksty są świetne, ale nie zawsze konieczne. Ostatecznie muszą dopasować się do nastroju utworu. Co sądzicie o nagrywaniu nowych wersji, starych albumów na nowo, czy remasterowaniu i mixowaniu, tak, że brzmią zupełnie inaczej od oryginału? Czy nie jest to przypadkiem niszczenie własnej historii, przez zespoły i brak szacunku do fanów? Czy nie chodzi tu tylko o kasę? Skoro pokochałem kiedyś te płyty, to za to, jakie wtedy były... Nie chcę ich słuchać z podbitą stopą, dogranym basem, czy innymi aranżami... To samo tyczy się poprawiania starych okładek...W dobie komputerowej grafiki, pojawiają się nowe, dopieszczone i idealne technicznie obrazki, do starych, klasycznych albumów. Problem jest jeden, oprócz tego, że są świetnie zrobione, nie ma w nich duszy. Zgodzicie się z tym? Dennis Rybakowski: Lubię ponownie odkrywać albumy, które znam. Zwykle dają mi świeże

Foto: Accuser

spojrzenie na muzykę, z którą jestem zaznajomiony, a w niektórych przypadkach, lubię je bardziej niż oryginał. To oczywiste, że większość remasterów lub powtórnych nagrań, które znam, jest opartych na albumach z lat 70. i 80., więc sam skok w jakości dźwięku poprawia jakość odsłuchu drastycznie. Pewnie, że czasami nagrany ponownie album, jest szybko wydawany tylko po to, by zarobić kasę poprzez ponowne wykorzystanie starego, bardziej popularnego materiału, ale nawet wtedy mogę docenić zmodernizowaną interpretację klasycznej płyty. Poza tym stara wersja zawsze będzie dostępna (czyżby? - przyp.red.), więc jest to coś więcej dla osób, które chciałyby poznać aktualną wersję muzyki, którą lubią. Ludzie, którzy sprzeciwiają się całemu pomysłowi ponownego nagrywania, mogą go zignorować i dalej słuchać oryginału. Nie uważam tego za brak szacunku dla fanów lub niszczenie historii w jakikolwiek sposób. Właśnie podano do wiadomości, że Slayer kończy działalność. Jeszcze tylko pożegnalna trasa. To smutne wieści. Ale z drugiej strony, czyż nie jest to dobry moment, by odejść w chwale ? Wam to pewnie jeszcze nie grozi, ale jaka jest wasza opinia? Kiedy zespół powinien przestać grać , żeby nie stać się własną karykaturą w oczach fanów? Frank Thoms: Oczywiście jest to smutne, ponieważ ich muzyka miała tak wielki wpływ na

metal w ogóle, a ich fani są tak gigantyczni, że mogliby jeszcze kontynuować karierę przez wiele kolejnych lat. Ale to jest ich decyzja i musimy to zaakceptować. Zespół powinien grać tak długo, jak długo wszyscy członkowie są w pełni zaangażowani. Jeśli zespół znajduje się w punkcie, w którym próbuje jedynie ponownie przeżyć bezskutecznie przeszłość, to nadszedł czas, aby się rozwiązać. Innym tematem są takie niekończące się "pożegnalne trasy" vide Kiss, Deep Purple, Scorpions... Co fanów zapewne cieszy, ale jest też przegięciem i chyba chwytem marketingowym? Frank Thoms: Nie jestem pewien. Może oni naprawdę chcieli zakończyć, ale potem zdali sobie sprawę, że jeśli im się to uda, nie będą mogli bez tego żyć. Mówi się dużo o wzajemnej niechęci Niemców i Polaków, spowodowanej wojną (która skończyła się ponad 70 lat temu ). Jeżeli nawet tak jest, to chyba nie dotyczy muzyki metalowej. Niemieckie zespoły są u nas od zawsze uwielbiane. Z tego co wiem, również chętnie grają u nas koncerty. Ja sam jestem fanem niemieckich kapel, od Accept po cały thrash. Jak wy to postrzegacie? Dennis Rybakowski: Jeśli chodzi o muzykę, kraj pochodzenia jest w mojej opinii zupełnie nieistotny. Jest tak wiele niesamowitych zespołów z całego świata, ponieważ skupiają się na samej muzyce, a to przecież uniwersalny język. Oczywiście niektóre (pod) gatunki są bardziej popularne w niektórych krajach, ale w końcu są to tylko preferencje kulturowe i nie mają nic wspólnego z polityką lub czymś podobnym. Świetne zespoły, takie jak Decapitated, Vader i Behemoth, są znane na światowej scenie metalowej i wszystkie pochodzą z Polski. Cieszymy się, że nasza obecna baza fanów jest międzynarodowa i umożliwiła Accuserowi granie koncertów w wielu różnych krajach na przestrzeni lat, z entuzjastyczną i wspierającą nas publicznością. Z jakim znanym, lub nieznanym niemieckim zespołem metalowym chcielibyście pojechać w trasę, lub zagrać koncert? Frank Thoms: W przeszłości graliśmy kilka koncertów z Sodom i Tankard. Jednak chcielibyśmy również koncertować z zespołami z poza Niemiec.

Foto: Accuser

ACCUSER

11


HMP: Witam z Polski. Kraju fanów metalu, zwłaszcza szwedzkiego. Czy jesteście pewni, że to wasza nowa płyta? (Śmiech)... Wszytko brzmi i wygląda jak wykopane ze złotej epoki thrashu! Od świetnej oldskulowej okładki, stylizowanej na obwolutę kasety VHS z filmem o zombich, po kopiącą w mordę muzykę. Bardzo lubię! Pat Splat: Jestem naprawdę szczęśliwy, że tak uważacie, gdyż takie były dokładnie nasze intencje co do albumu. Nawiązanie do okresu świetności thrashowych płyt i slasherowych filmów. Na tym się skupiliśmy, a wcześniej zdecydowaliśmy, że ten album powinien być krótki, agresywny, bez wypełniaczy. Naprawdę dobrze się bawiliśmy, nagrywając i myślę, że ma to odzwierciedlenie w ostatecznym wyniku.

Foto: Accuser

Ile godzin tygodniowo spędzacie na próbach? Panuje na nich żelazna dyscyplina, czy pozwalacie sobie na luźne jammowanie z piwem po ręką? Co poradzilibyście młodym muzykom, którzy chcą osiągnąć jakiś poziom grania? Dennis Rybakowski: Ćwiczymy raz w tygodniu około dwóch godzin. Zwykle jest to dość ustrukturyzowane, ponieważ ćwiczymy zestaw do naszego następnego show i powtarzamy nowsze utwory potem jeszcze kilka razy. Od czasu do czasu głupiejemy, a czasami zacinamy się na kilka minut. Ale cotygodniowe próby zespołu to tylko niewielki procent pracy, którą trzeba włożyć w dobry, thrashowy występ. Niestety, nie ma drogi na skróty. Trzeba usiąść z wybranym instrumentem i grać wszystko tak czysto i świadomie, jak to tylko możliwe, stopniowo zwiększając tempo, aż zadziała pamięć mięśniowa. Wtedy jesteśmy gotowi do grania na żywo.

keya i Philla z hologramem Lemmyego? Czy więc czeka nas seria hologramowych show? Czy to koncertowa przyszłość? Frank Thoms: W tym momencie nie jest to już koncert na żywo, ale wirtualny hołd. Nie sądzę, że to przyszłość koncertów na żywo. Co najwyżej może stać się alternatywą dla rzeczywistych koncertów. Dzięki za rozmowę i do zobaczenia. Polscy maniacy na Was czekają! Frank Thoms: Dziękujemy Ci za przepytanie nas i mamy nadzieję, że wkrótce znów będziemy grać w Polsce! Dennis Rybakowski: Jestem pewien, że zobaczymy polskich fanów wcześniej, niż później. Czekamy z niecierpliwością i jesteśmy niewiarygodnie wdzięczni za wsparcie! Jakub Czarnecki

Czy każdy może zostać muzykiem? Pytam, bo w obecnych czasach, coraz więcej ludzi robi "muzykę" w domu na komputerze. Czy więc maszyny mogą zastąpić prawdziwy zespół żywych i czujących muzyków? Mam nadzieję, że tak się nigdy nie stanie... Dennis Rybakowski: Wierzę, że z wystarczającym zaangażowaniem każdy może nauczyć się grać na instrumencie i zostać muzykiem. Faktycznie granie na instrumencie na żywo to rzecz, której żaden komputer nie może powtórzyć, więc zawsze będzie zapotrzebowanie na prawdziwych muzyków. Tworzenie muzyki za pomocą komputera może być łatwiejsze, ponieważ technicznie nie wymaga ani zręczności fizycznej, ani wyczucia rytmu. Jednak nigdy nie osiągnie takiej samej ekspresywności i niewielkiej niedoskonałości, jak prawdziwy instrument używany przez muzyka. A te z natury ludzkie elementy, są jednym z powodów, dla których wielu ludzi kocha muzykę. Co sądzicie o trasie z hologramem Dio? Oprócz hologramu, grają tam i śpiewają, żywi muzycy. A któż nie poszedłby na koncert Mik-

12

ACCUSER

Tytuł płyty stanowi odniesienie do roku 1981, właściwie jego upamiętnienie. To wasz hołd dla kinematografii? To wtedy ukazały się klasyczne filmy grozy: "Evil Dead", "Friday 13th Two", "Halloween 2", "Omen III", "Absurd", "Scream". I wiele innych... Tracklista to właśnie tytuły tych klasycznych filmów. Nie da się ukryć, że jesteście miłośnikami horrorów. Ja również je lubię. "Nightmare on Elm Street", "Night of the Living Dead" albo "Walking Dead". Jestem fanem serii "Hellraiser", "Ring"... czy klasycznych "Dracula" lub "Frankenstein". Możecie powiedzieć kilka słów o waszych ulubionych filmach i inspiracji, jaką z nich czerpiecie? Od pierwszego dnia F.K.Ü. składa hołd horrorom i tym razem chcieliśmy zrobić album, który by w 100% upamiętniał klasykę. Zwłaszcza tę od 1981 roku, kiedy ukazało się wiele najlepszych filmów w tym gatunku. Tak zrodziła się z idea skupienia się na tym właśnie roku. Zatytułowanie albumu "1981" i nazywanie poszczególnych utworów, tytułami filmów, które je zainspirowały, wynikało jakby samo z siebie. To było szczere i naturalne. Kawałki z tego albumu to zdecydowanie nasze ulubione horrory, ale wielu niestety jeszcze brakuje. Tytuły takie jak: "Happy Birthday To Me", "Bloody Birthday", "Bloody Moon", "Cannibal Ferox", "Final Exam", "Graduation Day". Ponieważ jednak zdecydowaliśmy na wczesnym etapie, że chcieliśmy stworzyć krótki i intensywny album, musieliśmy bardzo selektywnie wybierać te, które ostatecznie znajdą się na płycie. Czy album "1981" będzie odgrywany w całości na koncertach? Pytam, bo głupio byłoby opuścić chociażby jeden film... (Śmiech), zgadzam się! Ze względu na jego długość, nie byłoby problemu z wpasowaniem całego albumu do zestawu na żywo. Ale myślę, że wielu naszych starych fanów byłoby rozczarowanych, gdybyśmy nie grali starych ulubionych utworów takich, jak "Twitch of The Thrash Nerve", "Black Hole Hell" i "The Pit and The Poser", żeby wymienić tylko kilka. Jak często chodzicie do kina na horrory i thrillery? Czy zdarza się wam dyskutować z waszymi fanami o filmach? Osobiście mieszkam na wsi, więc moje wizyty w kinie nie są częste. I niestety nie ma zbyt wielu filmów, na dużym ekranie, które by mnie interesowały. Więc dziękuję Mrocznemu Lordowi za Netflix i moją prywatną kolekcję filmów! Kto był pomysłodawcą "zombie paint", czyli waszego image. Stanowi on wasz znak rozpoznawczy. Zaczęło się od żartu na festiwalu w 2000 roku, kiedy zrobiliśmy sobie corpse paint, i założyliśmy czerwone noski klauna. W jakiś sposób przylgnęło to do nas i nadal używaliśmy corpse paint, ale zmieniliśmy go z czasem, na bardziej


...zrobiliśmy sobie corpse paint, i założyliśmy czerwone noski klauna Znacie FKU? Ja do niedawna nie znałem, ale nadrobiłem zaległości. Kto zna, na pewno posłucha, a kto jeszcze nie zna... Niech też posłucha. Na początku nie wiedziałem, co sądzić o tych jegomościach, wymalowanych, niczym zombie w najlepszych filmach o żywych truposzczach. W zasadzie wszystko tu kręci się wokół horrorów i kina grozy. Czyż może być lepsze połączenie niż heavy, thrash metal i horrory? Mniemam, że wśród fanów metalu jest dość spory odsetek miłośników strasznych filmów, (śmiech)... To do nich kierowana jest muzyka FKU. Zapraszam na miłą pogawędkę z Patem Splatem (gitara basowa) pasujący do nas, zombie paint. W dzisiejszych czasach nie sądzę, abyśmy czuli się bez niego komfortowo, ponieważ stało się to częścią naszej tożsamości, łatwym sposobem na wejście w rolę, że tak powiem.

Jeśli siedzisz w jakimkolwiek rodzaju metalu i mieszkasz w Szwecji, to z pewnością znasz Bathory. Prawdopodobnie nie można więc znaleźć żadnych albumów, ponieważ są one stale wyprzedawane.

Album promują trzy single: "Friday the 13th Part 2", "Hell Night " i "Nightmare in Damaged Brain". Do pierwszych dwóch nakręcono teledyski. "Friday the 13th Part 2" jest animowaną wariacją na temat filmu o tym tytule. W "Hell Night", zespół gra w jakimś starym kościele nocą... jest specyficzna atmosfera horroru. Opowiedzcie coś więcej o tych klipach. Czy zgodzicie się, że wasza muzyka jest dźwiękowymi opowieściami grozy? Gdybyśmy mogli, chętnie zrobilibyśmy wideo dla każdego utworu na albumie, ale zawsze są przeszkody, takie jak ekonomia i czas. Ale na pewno wypuścimy jeszcze kilka klipów, inspirowanych horror filmami z 1981 roku, zapewniam.

No, to szacun... Podobno czasem można trafić w Sztokholmie. Zespół istnieje prawie 30 lat, macie na koncie pięć dużych albumów. Czy można o was powiedzieć, że jesteście znani? Jak to wygląda w Szwecji i na Świecie? Czy

nowy album? Czy zamierzacie objechać Europę i Swiat? Może traficie do Polski? Zobacz rozpiskę (a upewnimy się, że obejmuje Polskę). Gdzie gra się wam lepiej? Na festiwalach, czy w małych klubach? Myślę, że obie opcje, mają swój urok. Zawsze fajnie jest stać na dużej scenie. Pełna produkcja i duża widownia, ale równie świetne uczucie, grać w małych klubach, w których dzielisz się krwią i potem z fanami. Czysta forma ekstrawagancji. Oglądając różne filmy o zombies, czasem zastanawiam się, czy przypadkiem ktoś nam nie szykuje takiego losu. Skąd możemy wiedzieć, czy w tajnych laboratoriach rządy państw nie próbują stworzyć jakiegoś wirusa? To oczywiście moje teorie spiskowe, nic poważnego... Ale gdyby? Co o tym sądzicie? Mój dobry przyjaciel, napisał dwie książki na temat przetrwania epidemii zombie. I myślę, że to naprawdę ciekawy temat do przemyślenia z wielu różnych aspektów. Możesz łatwo zmienić zombie w coś innego, ponieważ głównym celem jest przetrwać bez względu na wszystko. Myślę,

Kurde, czy ściągnęliście z zaświatów Davida Wayne? Momentami Larry śpiewa zupełnie jak on... I to nie jest zarzut. Ja bardzo lubię pierwsze dwa albumy Metal Church. Podobieństwo do stylu Wayne, słychać bardzo mocno w jednym z moich ulubionych utworów , "Corpse Mania". Te wysokie rejestry. Mistrzostwo jak dla mnie. Dwa pierwsze albumy Metal Church to także faworyci w obozie F.K.Ü. Wiem, że Larremu będzie bardzo przyjemnie, kiedy usłyszy, że porównujesz go do samego The Great Wayne. Mieliście 9-letnią przerwę, czym była spowodowana? Nie baliście się, że fani o was zapomną? Kiedy zaczynaliśmy w 1987r... Zasadniczo zaczęło się jak u S.O.D., zrobić zespół i grać w naszym lokalnym barze. Czysta zabawa i picie piwa. To nie było nic poważnego, dopóki nie zauważyliśmy, poważnych sygnałów od naszych fanów, którzy uważali, że powinniśmy zrobić kolejny album. Więc stwierdziliśmy: "Ok, tak, możemy to zrobić". Wszyscy z nas, grali przedtem w innych zespołach, które miały bardziej poważny image. F.K.Ü. traktowaliśmy jako ujście dla wszystkich głupich pomysłów, które wymyśliliśmy. Z czasem to po prostu rosło i przez ostatnie dziesięć lat poważniej zaczęliśmy traktować ten zespół. Wciąż spotykamy się i przeprowadzamy próby raz w tygodniu i mimo, że niektórzy z nas grają nadal w innych zespołach, F.K.Ü. stał się zespołem głównym dla wszystkich jego członków. Nadal lubimy się bawić i wymyślać te szalone rzeczy, czy koncepcje, ale obecnie traktujemy ten zespół z dużo większym szacunkiem, na który na pewno zasługuje. Muszę zapytać o Bathory. Co sądzicie o tym zespole? W Polsce Bathory ma status kultowego bandu. Natomiast będąc w Malmo, nigdzie nie mogłem znaleźć jego płyt. Ani winyli, ani CD.

Foto: F.K.Ü.

musicie dodatkowo pracować na swoje utrzy manie? Cóż, byliśmy świadkami dwukrotnego "odrodzenia thrashu". I zawsze byliśmy gdzieś poza, nie czując się częścią tego zjawiska. Jesteśmy po prostu F.K.Ü., trendem lub brakiem trendu, będziemy dalej robić to, co robimy. W 1999 roku, kiedy wydaliśmy nasz debiutancki album "Metal Moshing Mad", obecny trend polegał na tym, że nie było fajnie grać metal, a nawet gorzej, thrash metal. Grałeś hard rock. A horrory nazywały się podrzędnymi thrillerami... Tak więc, wystając jak cztery bolące palce, poszliśmy i nagraliśmy album pełen rzeczy, które kochaliśmy. Horror i metal! Wkrótce po wydaniu płyty, zdaliśmy sobie sprawę, że nie jesteśmy sami, w naszej miłości do szybkich, niszczących gitar, krwi, oraz wypełnionych jelitami filmów. Na początku istnienia F.K.Ü., sami zajmowaliśmy się trasami i koncertami. W końcu podjęliśmy decyzję, aby zrobić krok naprzód i rozpocząć pracę z prawdziwym agentem. Z kimś, kto pomoże wypłynąć naszemu horrorowi i metalowi, na szersze wody.

że to zabawne, że coś, co interesowało głównie miłośników kina i nerdów, stało się czymś, co obecnie nawet zwykli ludzie biorą pod uwagę. Znacie może zespół Antichrist ze Szwecji? Niedawno recenzowałem ich płytę i miałem przyjemność z nimi rozmawiać. Jak oceniacie szwedzką scenę metalową? Czy dzieje się na niej coś ciekawego? Jasne, i bardzo ich lubię. Obecnie na szwedzkiej scenie dużo się dzieje. Jest wiele świetnych zespołów. Między innymi wspomniany Antichrist, Vampire, Tribulation, Watain, The Ugly, Dr. Living Dead, Obnoxious Youth, Saturniids etc. etc. Serdeczne dzięki za wywiad. Do zobaczenia. Mam nadzieję, że kiedyś porozmawiamy o kinie grozy! Dziękuję, za okazję pogadania o rzeczach, które najbardziej lubimy, horror i metal. A pewnego dnia spotkamy się, by porozmawiać na żywo, o horrorze, metalu i wypić dużo tego polskiego piwa. Jakub Czarnecki

Jak będzie wyglądać trasa promująca wasz

F.K.Ü.

13


Trzeba grać energicznie i do przodu! Marcel Schmier to współzałożyciel niemieckiego zespołu thrash metalowego Destruction, który często przedstawiany jest obok Kreatora, Sodom i Tankard jako "Big 4" niemieckiego metalu. Obecnie współtworzy także heavy metalowy Panzer, z którym w październiku 2017 wydał drugą płytę "Fatal Command". Marcel to charyzmatyczny basista, wokalista, a także kompozytor oraz autor tekstów, w których często lubi poruszać niebanalne tematy takie jak polityka, czy problemy społeczne. W rozmowie dla Heavy Metal Pages opowie o swoich korzeniach muzycznych, co myśli o współczesnym metalu, a także o swojej kochance. HMP: Witam cię serdecznie Marcel, cieszę się, że pomimo kilku nieprzewidzianych problemów technicznych uda nam się porozmawiać. Schmier: (Śmiech) myślałem już, że rzucę telefonem. Również witam cię ciepło. Chciałbym, aby czytelnicy Heavy Metal Pages lepiej cię poznali, czy nie masz nic przeciwko krótkiej serii pytań na początek? Strzelaj! Ulubiony drink? Browar i czerwone wino w dowolnej kolejności (śmiech).

Łatwo wybucham, jestem bardzo nerwowy. No tak, wspomniałeś na początku o rzucaniu telefonem (śmiech). Niewiele brakowało (śmiech). Czy to prawda, że miałeś własną pizzerię? Tak, przez dziesięć lat. Musiałem to rzucić, żeby poświęcić więcej czasu muzyce. Ulubione kapele? Judas Priest, Motorhead, Accept. Kapele których nie lubisz? Nie znoszę kapel udających, że grają metal, czy-

W takim razie powiedz jak widzisz swoją ostatnią płytę nagraną przez Panzer "Fatal Command"? Tak jak powiedziałem lubię kiedy metal jest surowy, bezpośredni, szczery, czyli taki jaki był na początku. Myśląc o Panzer, moim pierwszym skojarzeniem są moje początki z muzyką, czyli Judas Pirest, Iron Maiden. Pamiętam jak olbrzymie wrażenie zrobiła na mnie płyta koncertowa Judas Priest "Unleashed in the East", znałem ich wcześniejsze płyty, jednak ten album zrobił na mnie wielkie wrażenie. Właśnie tym surowym brzmieniem i szczerym graniem. Chcę, żeby Panzer zawsze zmierzał w podobnym kierunku. Nie korzystamy z popowych melodii, tylko odwołujemy się do tych aranżacji z początku lat osiemdziesiątych, kiedy metal był prawdziwy. Mam nadzieję, że właśnie tak będą widzieli słuchacze "Fatal Command". Mój kolega Damian Czarnecki, dzięki które mu mam przyjemność prowadzić ten wywiad chciał cię zapytać, czy słuchając "Scorn & Hate" z "Fatal Command" słusznym skojarze niem są właśnie początki Iron Maiden? Wciąż słuchasz starych płyt metalowych? Tak, tak, twój kumpel trafił w dychę, ten numer to wczesne Iron Maiden. Wszędzie w mojej muzyce słychać wpływy wczesnego heavy metalu i mam nadzieję, że zawsze tak będzie. Odpowiadając na twoje drugie pytanie, wciąż słucham tych starych płyt, to na prawdę świetna muzyka, od której nie mogę się odwrócić. Widzisz, w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych wszyscy kupowali płyty, chodzili na koncerty, muzyka była obecna w życiu każdego. Teraz ludzie myślą, że słuchają muzyki, a tak na prawdę głównie serwuje im się popową papkę bez emocji, plastikowe produkty. Ja mam to wielkie szczęście, że wychowałem się słuchając prawdziwych kapel grających szczerze z pasją, a nie produktów wytwórni od robienia szmalu. Zawsze będę wracał swoją muzyką do tych korzeni. Czy twój hołd dla tradycyjnego heavy metalu, to także przyczyna braku ballad na płycie "Fatal Command"? (Śmiech) zgadza się. Trzeba grać energicznie i do przodu!

Foto: Panzer

Ulubiona potrawa? Uwielbiam hiszpańską kuchnię, więc prawie wszystko z ich menu. Jakie kobiety lubisz? Nieprzeciętnie piękne i nieprzeciętnie łatwe (śmiech). Twoja największa zaleta? Potrafię docenić urodę nieprzeciętnie pięknej kobiety (śmiech). Widzę, że ten temat trochę dłużej z nami zostanie (śmiech). Mam nadzieję (śmiech). No to sprawdźmy. Twoja największa wada?

14

PANZER

li prawie cały obecny power metal, no i rap, bo jak można kochać gitarę i to bezsensowne nawijanie do mikrofonu. Ulubiona gitara? Gibson Flying V. Wspomniałeś o tym, co sądzisz o obecnym power metalu, czy mógłbyś rozwinąć tę myśl? Mam na myśli głównie zespoły z Europy, które grając metal sięgają po zbyt banalne, popowe melodie i aranżują wszystko jednowymiarowo, czyli w prosty, łatwy w odbiorze sposób. To jest pozbawione tej surowości, którą metal zawsze emanował. Te proste, popowe melodie zabijają energię, dynamikę metalu. Wkurza mnie, że oszukuję się ludzi, że to jest metal.

Kolejne pytanie od Damiana brzmi, czym się rożni pisanie muzyki dla Destruction od tej komponowanej dla Panzer? Tak więc, Panzer to dla mnie tak jak powiedziałem oldschoolowe, metalowe granie, proste i energiczne. Natomiast Destruction, to bardziej skomplikowane harmonie, trochę trudniejsze aranże. Ciekawe jest to, że po skomponowaniu utworu, czy pojedynczego tematu nigdy nie mam dylematu, do którego zespoły go zabrać. Zawsze siadam z zamiarem napisania czegoś dla Panzer lub Destruction i idzie to w tym kierunku, w którym chcę, żeby zmierzało. Jaka jest różnica pomiędzy pracą z Panzer, a Destruction? To bardzo proste, Destruction to moja żona, a Panzer to moja kochanka (śmiech). Wiesz, jak wracasz do żony od kochanki, to się mniej kłócisz, jesteś wyżyty, wyluzowany. Więc dla mnie ten układ jest bardzo zdrowy, wygodny. Polecam! (śmiech) Obydwa zespoły są dla mnie równie ważne, w każdym z nich wyrażam się w inny sposób, więc to na prawdę układ doskonały dla mnie. Ok, muszę cię zapytać o okładkę Panzer "Fatal Command". Co chcieliście nią wyrazić? Czytelnikom przypomnę, że znajdziemy na niej


m.in. Trumpa, Hitlera, Putina, Stalina, Kim Dzong Una. Na naszej pierwszej płycie "Send Them All to Hell" był już czołg, więc najbardziej oczywiste pomysły dla kapeli Panzer zostały wyczerpane (śmiech), trzeba było coś wykombinować. Stwierdziliśmy, że chcemy czegoś, co w sarkastyczny sposób opisze dzisiejszy świat, tak abyś za kilka lat po spojrzeniu na tę okładkę pomyślał o tym jaka była nasza planeta kiedy ukazała się płyta Panzer. Ludzie często mnie pytają "no ale zapomnieliście na przykład o Angeli Merkel?", oczywiście jest to prawda ale nie da się w tak małym formacie zmieścić wszystkich idiotów. W Polsce też macie Kaczyńskiego, którego chętnie bym wcisnął na ten projekt graficzny. Nie zgadzam się z wieloma rzeczami, które dzieją się na świecie, moje teksty często o tym mówią, ta okładka to również forma protestu. Obiecuję, że domaluję Kaczyńskiego do mojego egzemplarza twojej płyty jeżeli nie masz nic przeciwko? (Śmiech) absolutnie nie! Powiedz proszę więcej o swoim osobistym pro teście, który wyrażasz poprzez "Fatal Command". Kilkoma utworami chcę poruszyć pewne społeczne kwestie. Jednym z pytań jakie stawiam jest "jak dużo wolności jesteśmy gotowi poświęcić w zamian za bezpieczeństwo?" Uważam, że kwestia wolności obywatelskiej to problem ogólnoświatowy. Oczywiście są to moje osobiste opinie, moje spojrzenie na pewne problemy ale świetnie jest wyrażać siebie muzyką, która jest przecież sztuką, a sztuka zawsze powinna coś uzewnętrzniać. Do swoich tekstów staram się wybierać tematy, które uważam za interesujące w tej chwili. Na płycie jest też utwór o moim przyjacielu, który nagle zachorował na schizofrenię i zmienił się niemalże z dnia na dzień w kompletnie innego człowieka. Zupełnie nie mogę tego zrozumieć, więc napisałem o tym utwór, również dlatego, że ten temat mnie bardzo poruszył. Na płycie są też utwory, które opowiadają o codziennych rozterkach, o zwykłym życiu. Ludzie często myślą, że piszą utwory tylko o treści politycznej ale nie jest to prawda. Piszę o tym co czuję w danym momencie, o tym co jest dla mnie ważne. Nie którzy wolą pisać o jednorożcach, tęczach i krasnalach, ja wolę tekstem uchwycić to co jest dla mnie ważne. Pewnie to wynika również z tego, że moje korzenie sięgają heavy metalu i punk rocka. Nie mógłbym pisać jedynie o pięknych kobietach, fajnych imprezach i szybkich samochodach, dla mnie to jest zbyt płytkie, nic mi to nie daje. Muszę pisać o poważniejszych tematach, żeby w jakiś sposób poczuć także satysfakcję. W twoich tekstach poruszasz sporo tematów związanych z bezpieczeństwem społeczeństwa, swobodnym przekraczaniem granic, wol nością osobistą. Czy masz może jakieś złe doświadczania z poruszaniem się między krajami jako podróżujący po całym świecie muzyk? Nie mamy żadnej przeszłości kryminalnej, nie ścigają nas wyroki (śmiech), więc żadnych problemów nigdy nie mieliśmy z przekraczaniem granic, czy wyrabianiem wiz. Jednak słyszeliśmy oczywiście o zespołach, które krytykowały Trumpa, więc nie mogły wjechać do USA, to samo często ma miejsce w Rosji. Jeżeli krytykujesz w mediach Putina, to cię tam nie wpuszczą, gdyż dokładnie sprawdzają twój życiorys przy wystawianiu wizy. Ale jeżeli wszyscy się zamkniemy, będziemy milczeć, wtedy nic się nie zmieni. Trzeba mówić o problemach. Na przykład bardzo chciałbym, żeby ludzie otworzyli

serca oraz umysły na inne opinie, poglądy. W niektórych państwach określenie "liberalny" jest wadą, dla mnie być liberalnych oznacza być otwartym. Oczywiście miejmy własne opinie ale nie bądźmy ograniczeni jedynie do własnego punktu widzenia. Nie rozmawiajmy jednak tylko o polityce, wróćmy do przyjemniejszych tematów jak metal (śmiech). Oczywiście. W Panzer wszyscy jesteście zaangażowani w inne projekty muzyczne, sam powiedziałeś, że Destruction pełni w twoim życiu rolę żony, a Panzer jedynie kochanki. Jak widzisz przyszłość zespołu? Nie jestem pewien, czy rola kochanki jest mniej istotna w życiu od roli żony (śmiech). Panzer to nie jest jedynie poboczny projekt ale zespół pełną gębą. Oczywiście każdy z nas ma różne, czasochłonne obowiązki i ze względu na to wiele zależy od sukcesu tej płyty. Teraz skupiamy się na koncertach, wszyscy kochamy utwory na "Fatal Command", one powstały po to, żeby grać je na żywo. Z pewnością więc znajdziemy dużo czasu, żeby występować, jednak przyszłość zespołu leży teraz w rękach fanów oraz promotorów, tak jak powiedziałem wiele zależy

inne podejście do aranżacji utworów, ze względu na to, że mieliśmy jedynie jedną gitarę w zespole. Muszę szczerze przyznać, że świadomość, że mamy dwie gitary w składzie była dla mnie dużą ulgą. Taka sytuacja otwiera wiele nowych drzwi, oddala granice. Bardzo naciskałem w trakcie komponowania utworów, żeby gitarzyści budowali dookoła siebie nawzajem jak najwięcej harmonii. To dla mnie naprawdę wspaniałe pracować z dwoma gitarzystami, w Destruction mam tylko jedną gitarę, więc taka odmiana, to fajne doświadczenie i zupełnie inne spojrzenie na muzykę. Uważam, że "Fatal Command" świetnie balansuje pomiędzy chwytliwymi melodiami, prostym graniem, a ciekawymi harmoniami i potężnym groovem. To jest fantastyczne, że skupiasz się tak bardzo na harmoniach gitar, tak jak w starym, dobrym NWOBHM, gdzie to właśnie współpraca dwóch gitar była motorem napędowym. Tym bardziej, że współczesne heavy metalowe, thrashowe zespoły głownie skupiają się na modnej produkcji, co często kończy się skom presowanym plastikiem. Zgadza się, też nie jestem fanem tego, w jakim

Foto: Panzer

od sukcesu tej płyty. Co byś wskazał jako największe różnice pomiędzy pierwszą płytą Panzer "Send Them All to Hell" oraz "Fatal Command" Rozpoczynając prace nad "Send Them All to Hell" nie wiedzieliśmy jak chcemy brzmieć, co gorsze nie wiedzieliśmy jak będzie brzmiał efekt końcowy. Na szczęście byliśmy dość zadowoleni z tego co udało nam się wypracować w studiu. Były to jednak początki Panzer z niezbyt klarownie wyznaczonym kierunkiem podążania. Natomiast przy drugiej płycie wiedzieliśmy już o co nam chodzi, o jakie brzmienie, o jaki styl muzyczny, wiedzieliśmy lepiej czego się po sobie spodziewać, było między nami więcej chemii, zgrania i zrozumienia. Jednak od zespołu odszedł główny kompozytor, czyli Herman Frank (Accept), w jego miejsce zaprosiliśmy Pontus'a Norgren'a oraz dodatkowo V.O. Pulver'a. (G.U.R.D., Poltergeist). Zaczęliśmy więc prace nad nowym materiałem, ze świadomością, że mamy dwóch gitarzystów, co otworzyło nam drzwi do bardziej złożonych harmonii, czy solówek na dwa głosy. Podczas pracy nad pierwszym albumem mieliśmy zupełnie

kierunku zmierza współczesny metal. Dla mnie metal to właśnie ta współpraca dwóch gitar, te harmonie wzajemnie się uzupełniające, solówki na dwa głosy, prosta sekcja i ta pulsująca, żywa energia. Kiedy byłem małym chłopcem, właśnie to dawało mi radość i teraz staram się grać podobnie. Bardzo mi się podoba, jak na "Fatal Command" budujecie refreny. Zazwyczaj potężnie wyskakują po spokojniejszej zwrotce, dzięki czemu mocno wychodzą na wierzch. Czy to też jest inspirowane klasyką heavy metalu? (Śmiech) zgadza się, chcieliśmy, żeby refreny były klasycznie melodyjne pełne harmonii i mocno wyróżniające się ponad resztę utworu. Bardzo ci dziękuję za szczerą rozmowę, życzę ci samych sukcesów z "Fatal Command", aby przyszłość Panzer była spokojna. Dziękuję ci również za twój czas. Pozdrawiam cię serdecznie. Kamil Wysocki

PANZER

15


Mnóstwo historii, niekoniecznie mających podłoże historyczne Mark "Shark" Shelton mimo stukniętej 60-tki nie próżnuje! Tylko w zeszłym roku otrzymaliśmy od niego drugi album Hellwell, a także po dwóch latach przerwy kolejny album Manilla Road. Co więcej, wszystkie wydawnictwa w składzie którego znajduje się jego nazwisko, od wielu, wielu lat nie schodzą poniżej pewnego, wysokiego poziomu! Jakby tego było mało, początek roku 2018 przynosi debiutancki krążek nowego projektu Riddlemaster, przy okazji którego Mark połączył siły z dawnym kompanem z Manilli, Rickiem Fischerem. O wydawnictwie zatytułowanym "Bring the Magik Back" opowiada kolejny raz na naszych łamach, główny "mózg operacji": HMP: Skąd pomysł na nazwę projektu Riddlemaster? Oprócz tego, że tak zwie się jeden z wiodących szlagierów Manilli. Mark "Shark" Shelton: Uważamy, że jest to idealna nazwa dla tego zespołu. Biorąc pod uwagę, że Rick i ja byliśmy w Manilla Road i obaj byliśmy na albumie "Crystal Logic", na którym ukazała się kompozycja, w której pojawił się Riddlemaster. Naszym zamiarem było zobaczyć, jak to będzie wyglądać teraz, gdy Rick i ja po tylu latach znów zagramy na jednym albumie. Zdecydowaliśmy, że tak naprawdę chcemy oprzeć album na korzeniach tego, na czym on i ja dorastaliśmy w latach 60. i 70., jednocześnie eksperymentując z tym, jak mogłoby zabrzmieć Manilla Road, gdyby Rick ciągle w niej grał. Mając to wszystko na uwadze, myślę, że Riddlemaster jest idealną nazwą dla tej grupy.

znów połączyliście siły? Kto był pomysłodawcą? Rick tak naprawdę nigdy nie opuścił naszej manillowej paczki. Pozostawaliśmy w bliskim kontakcie przez całe życie. Często pracował w studiu z nami przy produkcji wielu albumów Manilla Road, a na albumie "Blessed Curse", gdzie również dołożył swoje trzy grosze, znalazła się przecież bardzo stara kompozycja Manilla Road, która nigdy nie została wydana. Mowa o "All Hallow's Eve", mieliśmy przy niej tyle radości i satysfakcji, że wreszcie udało się ją odkopać, że zaczęliśmy stopniowo myśleć, czy nie jest to wystarczający powód by znów popracować nad jakimś wspólnym materiałem. I tak powstał pomysł na Riddlemaster. Nie jestem pewien, ale myślę, że to był mój pomysł, ale Rick niemal od razu znalazł się też na pokładzie.

Jak to się stało, że po tylu latach Ty i Rick

Jak długo trwało tworzenie albumu? Czy ma-

teriał wymagał wielu poprawek w studio? Myślę, że od czasu, kiedy zaczęliśmy pisać materiał do momentu, w którym wszystko zostało sfinalizowane, zmiksowane i zmasterowane, nagranie trwało około dwóch lat. Teraz uważam, że warte to było takiej ilości czasu. Wszystko tu skomponowaliśmy razem. Gdy napisało się jedną, siedzieliśmy z Rickiem nad nią i szlifowaliśmy do momentu, gdy była prawie ukończona. Potem dopiero przechodziliśmy do pisania innej. Z początku kładłem na wszystko całkiem sporo poprawek, a Rick po prostu wchodził i sprawdzał jak to wszystko przypasuje. Jeśli udało się osiągnąć to, o co nam chodziło, to zacznie pracować nad pomysłem na perkusję. Chociaż czasem po nagraniu perkusji, sam też wracał i poprawiał to i owo. Na początku otrzymujemy trzyczęściowy, prawie 14-minutowy utwór tytułowy. Klawiszowa, nostalgiczna środkowa część, jest szczególnie intrygująca. Kto wpadł na pomysł takiej nietypowej aranżacji? To mogło być moje. Po prostu nie lubię być przewidywalny. Zwykle wielki epicki utwór bywa ostatnią kompozycją na albumie, ale znasz mnie, po prostu uwielbiam być inny. Poza tym naprawdę myślałem, że "Bring the Magik Down" będzie dobrym ogólnym nakierowaniem, czego można oczekiwać od reszty albumu. A to znaczy, że nic nie będzie dokładnie tak, jak się spodziewałeś (śmiech). Zrobiłem to samo z najnowszym albumem Manilla Road, tworząc tytułową epikę "To Kill A King", otwierającą album. Jest to również najdłuższy utwór na tym albumie. Więc zrobiłem to dwa razy, aby udowodnić, że naprawdę chciałem to zrobić dwa razy (śmiech). Po prostu podążam strumieniem tego, co według mnie będzie brzmiało najlepiej. Czy zamierzasz promować album również na żywo, czy Riddlemaster jest może przedsięwz ięciem wyłącznie do działań studyjnych? Miał być projektem studyjnym i to się na razie nie zmienia. Powiem jednak, że mamy wystarczająco pozytywną energię po nagraniu tejże płyty i wydaje się, że Rick i ja już wkrótce zabierzemy się do pracy nad kolejnym krążkiem Riddlemaster. Właściwie to już zacząłem pisać na niego materiał, tak samo jak materiał na kolejny album Manilla Road. Ballada "Every Mother's Son" przywodzi na myśl atmosferę sceny wczesnych lat 70-tych. Taki był właśnie twój pomysł podczas tworzenia? Absolutnie. W młodości Rick i ja byliśmy bardzo pod wpływem kapel wykonujących southern rock i chcieliśmy pokazać wszystkim, jaki styl miało Manilla Road, kiedy byliśmy bardzo młodym zespołem. Widzisz, na naszych koncertach w późnych latach 70. i na początku lat 80. graliśmy wiele rzeczy, pobrzmiewających mocno tym southern rockiem. Zrobiliśmy też wiele numerów bluesowych i rock'n'rollowych, cofających się muzycznie aż do korzeni rocka. Oczywiście zawsze robiliśmy to z pewnego rodzaju unikalnym stylem Manilla Road, jak sądzę. Łączymy ten południowy rockowy dźwięk z kosmicznym, brzmiącym materiałem, a nawet z ciężkim brzmieniem. Zawsze częścią mnie było eksperymentowanie z połączonymi stylami, a ten album nie różni się pod tym względem.

Foto: Riddlemaster

16

RIDDLEMASTER

"Lair of the White Witch" to zdecydowanie najbardziej "manillowy" utwór na "Bring the Magic Down". Mamy również długie, wykwintne solo na gitarze z Twojej strony. Owszem. Ten utwór jest na pewno zakorzeniony w psychodelicznym, epickim brzmieniu Manilla Road. Tak miało zresztą być. To jedna


z tych kompozycji, które chciałbym wskazać, gdybym potrzebował przykładu, jak powinno brzmieć Manilla Road dzisiaj, gdyby Rick nadal był perkusistą. Jeśli chodzi o solo na gitarze, dziękuję za miłe słowa. Staram się wymyślać solówki, które przywołują emocje kompozycji, ale jednocześnie mają jakiś fajny aspekt techniczny. Ale na dłuższą metę najbardziej celuję przy moich solówkach, aby były jak najbardziej melodyjne. W "Go for the Throat" używasz między inny mi techniki slide, mamy też kolejne doskonałe, długie solo. Którzy gitarzyści wpłynęli na Ciebie w największym stopniu, gdy rozpoczy nałeś przygodę z grą na gitarze? Cieszę się, że tylko ci z okresu gdy zaczynałem, ponieważ gdybym miał spróbować wymienić wszystkie moje wpływy z tych wszystkich lat, zajęłoby to całą resztę mojego życia (śmiech). Gitarzyści, którzy naprawdę wywarli na mnie wówczas największy wpływ to David Gilmour, Jimi Hendrix, Tony Iommi, Michael Schenker, Johnny Winter, Billy Gibbons, Al Di Meola, Robert Fripp, Brian May, Mick Box, Joe Walsh i ta lista mogłaby się jeszcze długo, długo ciągnąć, ale myślę, że nakreśliłem moje wczesne fascynacje już wystarczająco. Kim się akurat inspirowałem było też zależne od tego, pod jakim wpływem akurat sam byłem. Wasz basista to E.C. Hellwell, który pojawił się jako muzyk gościnny również na ostatnich kilku albumach Manilli. Jak poznałeś tego gościa? Po raz pierwszy wpadłem na Erniego Hellwella w liceum, około 1973 roku, w Wichita Kansas. Mieliśmy razem te same zajęcia z pisania i dziennikarstwa. Tak się zaczęło. Bardzo podobały mi się jego krótkie opowiadania fantasy, które sporządzał na naszych kreatywnych zajęciach z pisania, a odkąd wyszło, że zarówno on, jak i ja jesteśmy fanami Howarda i Lovecrafta, staliśmy się nierozłącznymi przyjaciółmi. Po prostu nie zawsze byliśmy ze sobą w kontakcie przez wiele lat. Ale zawsze byłem pewien, że w końcu nasza znajomość w końcu znów stanie się bliska, zarówno z powodów muzycznych jak tych, co do pisania. Co cię zainspirowało, kiedy pisałeś słowa do "Bring the Magic Down"? Jeśli mówisz o samej kompozycji, musiałbym powiedzieć, że sama magia strony muzycznej jest tym, co skłoniło mnie do napisania tych słów wraz z myślą o tym, jak fajnie jest być w kręgu znajomych podczas naszych koncertów. Jeśli mówisz o całym albumie, to po prostu chodziło o podejście do tekstów w sposób, który był wzorowym przykładem naszych starszych korzeni w muzyce. Mnóstwo historii, niekoniecznie mających podłoże historyczne. Jaki jest twój ulubiony proces nagrywania, czy zazwyczaj nagrywasz na żywo w studiu, czy jest to proces ścieżka po ścieżce? W tej chwili bardziej opieram się nagrywaniu wszystkiego kawałek po kawałku. Mam tendencję do tworzenia utworów w ten sposób, że nagrywam wszystko co swoje w postaci scratch tracku, a następnie zaczynamy do tego dodawać kolejne części. Jaką markę wzmacniaczy preferujesz podczas sesji nagraniowej? Czy masz jakiś ulubiony wzmacniacz, którego zawsze używasz w stu dio? W studio zawsze używam moje 50 watowego Marshalla. Został bardzo zmodyfikowany, więc od Marshalla została mu właściwie tylko obudowa. Ma przedwzmacniacz lampowy, którego nie ma żaden inny Marshall na świecie. Ma też

wiele innych modyfikacji, które pomagają mi uzyskać wyjątkowe brzmienie, które dostaję. Możesz powiedzieć coś więcej o gitarach, z których korzystałeś na albumie? Jakie modele preferujesz? Nadal używam mojego B.C. Rich Warlocka na albumach tu i tam, ale teraz moją główną gitarą, której używam na nagraniach i na żywo jest gitara Schecter Hellraiser. Preferuję 24 progowe ze względu na wąskie szyjki. Osobiście wolę gryf hebanowy, ale palisander też nie jest zły. Jakich pedałów i efektów używałeś podczas nagrywania płyty? W tej chwili używam Boss ME-80. Ale czasami używam starszych pedałów, które są czasami nazywane stomp boxami. Czasami używam też efektów będących wyłącznie w asortymencie sprzętu studyjnego, ale nie za często, przeważnie kiedy z góry wiadomo, że dana kompozycja nie będzie wykonywana na żywo. Jakie struny są Twoje ulubione, chodzi o rozmiar, markę? Ernie Ball. Rozmiary od .10 do .42. Większość gitarzystów, których znam, woli używać smyczkowych, które mają to do siebie, że jednak bardzo szybko się łamią. Moimi ulubionymi są struny Ernie Ball RPS, ponieważ są wzmocnione. To dotyczy gitary elektrycznej. Do moich gitar akustycznych używam strun Elixer. Co poradziłbyś młodym muzykom w temacie przygotowania się do procesu nagrywania? Jeśli płacisz za czas w studio, najważniejszą rzeczą, jaką mogę ci powiedzieć, to być całkowicie przygotowanym, kiedy w końcu przystąpisz do pracy. Niech wszystkie wasze partie będą naprawdę dobre, zanim zmarnujecie dużo pieniędzy w studiu, próbując dowiedzieć się, co i jak grać. Jeśli nagrywasz w domowym studiu i nie musisz martwić się o ograniczenia czasowe z powodu opłat, sugerowałbym po prostu dać od i z siebie wszystko. To jest najlepsze co można zrobić. Czy możesz podzielić się z nami jakąś niecodzienną historią z trasy/studia, której doświadczyłeś? Coś, co zawsze zadziwiało mnie przy okazji nagrywania w moim własnym studio, to fakt, że prawie każdy album ma takie momenty, kiedy to pierwsze podejście do solo lub wokalu jest po prostu doskonałe i tak to już potem zostaje zamieszczone na płycie, zarejestrowane przy pierwszym podejściu. To rzadkie wydarzenie, ale wydaje się, że dzieje się to na każdym albumie, który robimy. Moim zdaniem najlepszy przykład to solówka gitarowa w kompozycji "Tree of Life" z albumu "Voyager" Manilla Road. Ta konkretna solówka została wykonana tylko w jednym podejściu. Chciałem to powtórzyć i nagrać jeszcze kilka razy, ale za każdym razem, gdy podchodziłem kolejny raz do pomysły, wszyscy pozostali członkowie zespołu mówili mi, że solówka była już wystarczająco doskonała, już wtedy przy pierwszym. Powtarzałem im, że to tylko ślad, ale nalegali, aby solo pozostało jakie było. I tak też się stało. Wydaje się, że to wydarzenie, które dzieje się na prawie każdym nagrywanym przez nas albumie. Na przykład utwór wokalny w pierwszym utworze z pierwszego albumu Hellwell, "The Strange Case of Dr. Henry Howard Holmes" to kolejna rzecz, która został nagrana za jednym podejściem. Czy nadal ćwiczysz na gitarze codziennie? Czy w jakiś sposób dążysz do szukania nowych rzeczy takich jak skale, dźwięki, sztucz ki techniczne? Ćwiczę prawie każdego dnia. Ale skupiam się przede wszystkim na sztuce tworzenia muzyki i

pisaniu intrygujących tekstów. Po napisaniu ponad 200 utworów w moim życiu prawdziwym wyzwaniem jest - nie powielać siebie. Sądzę, że gdy nadejdzie dzień, w którym nie będę mógł wymyślić wyjątkowego pomysłu, będzie dniem w którym uznam, że powinienem przejść na emeryturę. Jak wygląda Twoja rozgrzewka przedkoncer towa? Nie przykładam do tego aż takiej wagi. Zdarza mi się powtórzyć kilka skal lub po prostu wyciszyć się na chwilę, zanim wyjdziemy na scenę, ale bardziej niż o cokolwiek innego dbam o rozgrzanie mojego 60-letniego głosu. Więc zazwyczaj piję gorącą herbatę i ćwiczę kilka wokalnych skal, jeśli mam taką możliwość. Nie byłbym sobą, gdybym nie zadał żadnego pytania na temat Manilla Road. Które albumy Manilli wciąż są Twoimi ulubionymi? Cóż, sądzę, że chciałbym wymienić "Crystal Logic" jako jeden z nich, ponieważ odnieśliśmy wtedy sukces i szczycę się faktem, że mamy album, który jest traktowany jako ikoniczny klasyczny metalowy album. Poza tym byłoby to "The Deluge", "Gates of Fire", "The Blessed Curse" i "To Kill a King". Nie zrozum mnie źle. Uwielbiam wszystkie albumy, które wydaliśmy, ale to właśnie te umieściłbym na szczycie listy ulubionych. Czy potrafisz wskazać trzy najlepsze utwory, jakie kiedykolwiek skomponowałeś? To chyba niemożliwe. Przypuszczam, że na logikę powinienem wskazać "Necropolis", ponieważ jest to najpopularniejszy utwór z całego dorobku Manilla Road. Ale to nie jest zbyt złożona kompozycja. Muzycznie to niemal punk rock. Myślę, że jedną z najpiękniejszych kompozycji, które nagrałem z Manilla Road, było "Behind The Veil" na płycie "Gates of Fire". Jestem absolutnie dumny ze wszystkich długich epickich utworów, które napisałem od "The Empire" do "To Kill A King" z Manilla Road, oraz "Bring The Magik Down" i "Lair of the White Witch" z Riddlemaster. Trylogia "Acheronomicon" na pierwszym albumie Hellwell i "To Serve Man" oraz "The Last Rites of Edward Hawthorn" na drugim. Pozwól, że powiem to w ten sposób. Jest znacznie mniej utworów, z których nie jestem dumny niż te, z których jestem dumny. Nie napisałbym kawałka na album, z myślą, że byłby to wypełniacz. Spodziewam się, że każda utwór będzie czymś wyjątkowym, oceniając tak chłodno. Czy uważasz, że jest to dobry moment na zre alizowanie albumu metalowego-rockowego? Dokąd Twoim zdaniem zmierza obecnie ta muzyka? Nigdy nie ma złego momentu, aby wydać album metalowy lub rockowy. Muzyka metalowa i rockowa nigdy nie wymrą. Czasami wydaje się, że popularność innych gatunków jest może silniejsza. Ale prawda jest taka, że muzyka metalowa i rockowa są żywotną siłą w muzyce i nigdy nie znikną. Myślę więc, że w każdej chwili jest świetny czas na wydanie albumu z tego typu muzyką. Więc rób to i napisz tę pieśń, która akurat siedzi w twojej głowie. Nagraj ją i zostań gwiazdą rocka (śmiech). Chciałbym, żeby to było takie łatwe. Najlepszą radą jest to, że jeśli jesteś naprawdę uzależniony od bycia muzykiem, po prostu nie poddawaj się i podążaj za swoimi marzeniami. Up The Hammers & Down The Nails. Dziękuję Ci bardzo za ten wywiad i niech Władcy Światła będą z Wami! Damian Czarnecki

RIDDLEMASTER

17


"... jednym z powodów dla których wybrałem i zacząłem grać thrash metal, był bezpośredni kontakt z ludźmi tworzącymi scenę, nie było barier dosłownie i w przenośni, miedzy twórcą i odbiorcą." - Lech "Blackpitfather" Horrorscope. Zespół tyleż znany, co na pewno niedoceniany. Trudno wytłumaczyć, dlaczego nie grają u nas na dużych festiwalach (chociażby Metalmania). Działają gdzieś na pograniczu podziemia. Niby regularnie od prawie dwudziestu lat wydają kolejne płyty, a jakoś o nich cicho w mediach. Ogromna szkoda, bo moim zdaniem, nie nagrali do tej pory słabego albumu. Ich świetną formę potwierdza najnowsze dzieło, pod tytułem "Altered Worlds Practice. Na temat tego albumu i nie tylko,miałem przyjemność porozmawiać z Lechem "Blackpitfatherem" (gitara) i Krzysztofem "Xycho" Kłoskiem (bass). HMP: Witam i pozdrawiam. Po raz kolejny nagraliście kawał ciężkiej, mocno osadzonej muzy. Nie ukrywam, że "Altered Worlds Practice", Wasz nowy album, bardzo mi się podo ba. Zresztą, jak i poprzednie produkcje. Warto było poczekać. Dłuższa przerwa przytrafiła się Wam między "Evoking Demons", a właśnie "Delicioushell". Odszedł wtedy Krzysztof Pistelok, "Pistolet", który zasilił szeregi zespołu Romana Kostrzewskiego. Znaleźliście następcę, potem kolejnego, ale mimo to, nie wydawaliście niczego nowego. Co się wtedy z Wami działo?

zycznym. Zdecydowaliśmy dla dobra kapeli, że pora zrobić sobie głębszy oddech, a "Pistolet" już wtedy był równolegle zaangażowany w koncerty z Katem Romana Kostrzewskiego, więc wielkiego bólu nie było. Miejsce "Pistoleta" zajął Rafał Jenczelewski, który po dość sporym czasie zdecydował się jednak poświęcić rodzinie i nie balansować na ostrzu: zespół - rodzina, tak się zdarza i szanujemy takie wybory zawsze. Finalnie pod koniec w 2009 roku dołączył do zespołu Lukasz Gac (gitara) i w tym samym okresie Xycho Kłosek (bas). Płyta "DeliciousHell" była nagrywana w przedziwnych warunkach i w

Foto: nstation.pl

Lech "Blackpitfather": Witajcie, zatem ekspresowo przejdźmy do rzeczy. Pomiędzy albumem "Evoking Demons", a kolejnym minęło około czterech lata, "DeliciousHell" ukazał się pierwotnie w 2010 roku, zatem upływ czasu nie był aż tak duży jak między "DeliciousHell", a naszym nowym dzieckiem "Altered Worlds Practice", który ujrzał światło dzienne pod koniec 2017r. Cały czas jesteśmy aktywnym zespołem, ale faktycznie okres po 2006 roku był dla nas obfity w różnie nieprzewidywalne i nieplanowane sytuacje. Rozstaliśmy się z "Pistoletem" z powodów czysto muzycznych, wyczerpała się formuła w której mogliśmy owocnie współpracować. Mówiąc wprost Krzysztof i reszta zespołu podążali w zupełnie innym kierunku mu-

18

HORRORSCOPE

bardzo różnorodnym składzie, poczytajcie nawet opisy okładki (śmiech), co to tam się działo… Album rejestrowany w innym składzie niż graliśmy już koncerty. Cały ten okres, o który pytasz to był dla zespołu sprawdzian nowej jakości i ogrywanie wszystkiego na żywo, cały czas graliśmy koncerty, przeprowadzaliśmy się kilka razy z sali prób do innej, studio w którym nagrywaliśmy przechodziło reorganizację i relokację, a do tego zmieniliśmy nawet realizatora nagrań (śmiech). Trochę czasu minęło, odkąd Was widziałem na żywo. Pamiętacie może koncert w Szczecinie na imprezie MetalFest w 2005? Gwiazdą wieczoru było wtedy Destruction. Impreza

zapamiętana z kilku powodów... Po pierwsze biedna, jak na Szczecin frekwencja. W tym czasie odbywał się mecz... Ja wybrałem kon cert. Po drugie... pech prześladujący Corruption, którzy mieli grać do pustej sali, gdyż Destruction zażyczyło sobie zmiany kolejności i zagrali przed Corruption. Po trzecie świetne występy Respawn, Egzekuthor, Destruction i Horrorscope. (Śmiech)... Nadal rozda jecie koszulki antyklerykalne przed waszymi koncertami? Bardzo chętnie przytuliłem wtedy kolejny t-shirt Faktów i Mitów, jako, że czyn nie byłem zaangażowany w ruch antyklerykalny. Relacja z tego gigu znalazła się nawet w tygodniku Fakty i Mity, wraz ze zdjęciami. Krzysztof "Xycho" Kłosek: Koszulek już nie rozdajemy, ale cały czas jesteśmy jak najbardziej anty. Krąg naszych antypatii staje się coraz szerszy, rozwijamy się również na tym polu. Lech "Blackpitfather": Tak, doskonale pamiętam ten koncert w Szczecinie, z Destruction, Respawn, którego już nie ma ale przeistoczyli się w doskonały The Outside. Z naszą antyklerykalną postawą nie ma co dyskutować, a tamtejsza akcja z koszulkami antyklerykalnymi była efektem współpracy z patronem medialnym tamtych kilku koncertów, czyli tygodnikiem antyklerykalnym Fakty i Mity. Fajnie, że relacje z takich imprez gościły na łamach różnych periodyków, nie tylko stricte muzycznych. Czy łatwo być dziś antyklerykałem i co to oznacza? Mieliście kiedykolwiek do czynienia z cenzurą, czy problemami, jakie spotykają część metalowych zespołów w Polsce ? Co prawda nigdy nie używaliście diabła, ani satanistycznej symboliki w waszej muzyce (no dobra, okładka "Delicioushell"), ale pewne siły zwalczają wszystko, co ma związek z met alem. Krzysztof "Xycho" Kłosek: Najłatwiej jest być sobą, choć patrząc na ludzi dookoła często wydaje się to być nie lada sztuką, wręcz magiczną. Nie przypominam sobie żadnych problemów tego typu, ale to pewnie w głównej mierze dlatego, iż nigdy nie "zabiegaliśmy" o taki rozgłos. I może tutaj leży przyczyna tego, że wciąż egzystujemy w podziemiu, a nie na czołówkach poczytnych portali internetowych? Lech "Blackpitfather": Ja sądzę, że właśnie najtrudniej jest dzisiaj być sobą, że najłatwiej popadamy w kalkomanię i bezmyślne naśladownictwo postaw i wpadamy w bezgustowne trendy. A co do przekazu, nasza symbolika i przekaz w niektórych tekstach nie są tak bezpośrednie jak u Behemotha czy Marduk i nie epatują bluźnierstwem na poklask. Natomiast jeśli, zechcesz zgłębić nieco różnych wątków w tekstach lub prześledzisz zawartość szaty graficznej np. "DeliciousHell" i "Altered Worlds Practice", zdołasz odnaleźć wiele symboliki i treści powiązanej z magią, religią, kultem solarnym i innymi mrocznymi działaniami, które są zaznaczam wyraźnie naszą artystyczną wizją literacko-muzyczną. W naszym wypadku zdarzało się, że rezygnowaliśmy z uczestnictwa w kilku imprezach w związku z kontekstem niechęci do środowiska metalowego ale nigdy nie odwołano nam koncertu z przyczyn czysto ideologicznych, religijnych, Nie natknęliśmy się na pikiety ani bojkot naszego koncertu. Pytanie, które musiało paść. Slayer ogłosił niedawno, że kończy działalność. Jeszcze tylko pożegnalna trasa z udziałem Behemoth i Testament. Dla wielu fanów to szok, jak wy to odbieracie? Czy nie jest to chwyt marketingowy, jak w przypadku wielu kapel (nazw nie będę podawać), które grają kolejne "pożegnalne


trasy", już ładne kilka lat? Lech "Blackpitfather": Szczerze mówiąc, prędzej czy później należało się tego spodziewać. No ileż można grać i eksploatować to samo poletko, nie wnikałbym w realne motywy ogłoszenia ostatniej trasy Slayera ale chłopaki zagrali już tyle tras i tak dużo zrobili dla sceny metalowej, że śmiało mogą sobie odpocząć, pozostając z królewską koroną na głowie! Krzysztof "Xycho" Kłosek: Czas pokaże, czy to rzeczywiście będzie ich pożegnalna trasa. Patrząc z perspektywy muzyka z pewnością ciężko jest podjąć tego typu decyzję człowiekowi, który większą cześć swojego życia spędził w trasie, więc chyba dlatego wiele zespołów wraca do dalszego koncertowania prędzej czy później. Z perspektywy fana chciałbym wierzyć, iż tylko takie pobudki stoją za tego typu decyzjami kolejnych przechodzących na emeryturę zespołów... Jednak z punktu widzenia zwykłego człowieka wiemy, iż dla nikogo fajne nie jest nagłe zmniejszenie się dochodów, więc pomimo nierzadkich antagonizmów wewnątrz bandu wielu spina dupy, by wspólnie wrócić do robienia tego, co pozwala zarobić im na chleb, Jacka Danielsa, czy inny kawior. Thrash metal był kiedyś synonimem buntu, zaprzeczenia materializmowi... swoistym vox populi. Dziś czasem trudno w to uwierzyć. Jak zapatrujecie się na sprzedawanie wejściówek na spotkania z tzw. gwiazdami? Czy fani powinni płacić za to, że dostaną autograf, lub zrobią sobie zdjęcie z zespołem? Lech "Blackpitfather": Ja tego nie rozumiem, bo jednym z powodów dla których wybrałem i zacząłem grać thrash metal był bezpośredni kontakt z ludźmi tworzącymi scenę, nie było barier dosłownie i w przenośni, miedzy twórcą i odbiorcą. Cały fun współuczestniczenia w scenie bycia na koncertach, grania, tworzenia i budowania jednej wielkiej sceny metalowej, to było to o czym wspomniałeś. To nas kręciło generalnie. Dzisiaj ta idea jest nieco zwyrodniała. Od momentu kiedy metal buńczucznie wkroczył w nurt mainstreamowy pewne rzeczy się bezpowrotnie odmieniły. Niech każdy płaci sam za to co chce nie oceniam tych działań jakoś radykalnie, ale jakoś trudno mi się zgodzić, z tym ze taki "gwiazdorski blichtr", że spotkania typu "meets and greets" są dobre dla sceny thrash metalowej. Nie sądzę. Krzysztof "Xycho" Kłosek: Ale czasy mamy takie, że sama muzyka ulubionego zespołu, czy pójście na jego koncert nie rajcuje już tak, jak to było w latach 80tych czy 90tych. Teraz trzeba zrobić relację na żywo w social media, a do tego wydać parę (dziesiąt/set) złotych na merch. Jeśli jeszcze do tego dojdzie zdjęcie z idolem lub autograf - sukces w mediach społecznościowych gwarantowany! Popyt kształtuje podaż, więc skoro są na świecie ludzie, którzy potrafią wydać niemałą kasę na kilkudniowe, intensywnie używane (i nie uprane po tym) damskie majty, czy ściągać zza oceanu niedostępne w polskich marketach egzemplarze warzyw-pluszaków (co jest kurwa???), to dlaczego dziwnym wydaje się płacenie za autografy lub wspólne zdjęcia z muzykami? Przecież nikt nikogo do tego nie zmusza. A jeśli nie chcesz za to płacić, zawsze możesz spróbować skorzystać ze standardowych metod pozyskania tego typu trofeów, czyli podejść i grzecznie poprosić. Mam wrażenie, że biznes koncertowy zmierza w jakimś dziwnym kierunku... Masakrycznie rosnące ceny biletów na koncerty dużych i znanych, dziwne praktyki agencji pokroju Live Nation... (Vide ceny na gig Rolling Stones, problemy z biletami na Metallikę). Czy to

wszystko razem, nie sprzyja odrodzeniu się prawdziwej pasji i małych klubowych kon certów? Gdzie to muzyka jest ważniejsza od pozłacanych gaci? Krzysztof "Xycho" Kłosek: Odpowiedzi na to pytanie po części już udzieliłem wcześniej - są osoby gotowe zapłacić taką cenę, to dlaczego ktoś tego ma nie wykorzystać? Powiem więcej, gdyby bilety były dwa razy droższe, to pewnie i tak koncerty gwiazd byłyby wyprzedane... Taki mamy klimat, jak mawiał klasyk. A może to się właśnie nazywa dobrobyt? Lech "Blackpitfather": Możecie mi wierzyć lub nie, ale dla mnie zawsze najfajniejsze, najistotniejsze i najlepsze były właśnie klubowe małe koncerty. Na zawsze zapamiętam gig Overkilla i Annihilatora w katowickim starym Mega Clubie, taki ścisk ale równocześnie ta energia i niezapomniane wrażenia. To chyba na tym gigu Blitz stwierdził, że to najgorszy klub w jakim grali (śmiech), no serio imponujące. Ale wspomnień nikt mi nie zabierze (śmiech)… Różnie

nasze polskie teksty. Coś mi tu nie gra… Ostatni album Formis, zresztą całkiem udany, napisany jest z polskimi tekstami, niby fajnie i wszystko pasuje jednak ja bałbym się iść drogą Romana K. Wasz styl ewoluował nieco od czasów pier wszego albumu, któremu najbliżej do klasycznego thrashu. Gracie dziś trochę nowocześniej w muzyce Horrorscope jest więcej groove, cokolwiek to znaczy, (śmiech)... Czy obrazicie się jeśli porównam "Wrong Side of the Road", do "Requiem" Huntera? Chodzi o styl, feeling i taką młodzieńczą energię. Krzysztof "Xycho" Kłosek: Pewnie wiesz po sobie, że z upływającym czasem coraz gorzej jest z tą młodzieńczą energią, ale my staramy się to nadrobić wciąż niesłabnącym entuzjazmem oraz coraz większym doświadczeniem. Może tu leży istota tego "groove"... Lech "Blackpitfather": A ja już sam nie wiem, wielokrotnie spotkałem się z określeniem, że

Foto: nstation.pl

bywa z tymi klubowymi koncertami, bo obecna oferta jest naprawdę duża i szeroka, musimy wybierać na jaki koncert iść, a który odpuścić ze względów finansowych jak i czasowych… Kiedyś można było tylko pomarzyć o tym, co mamy teraz, no i co, dalej narzekamy? Nie, ja uważam, ze każdy wybiera dla siebie najodpowiedniejsze daty, miejsca, zespoły… każdemu według potrzeb! Takie mamy czasy. Na waszym debiucie ("Wrong Side of the Road"), dwa utwory nagraliście w języku pol skim. Trzeci, "Pokój bez powietrza", to świetny instrumental, z polskim tytułem. Czy zdarza się Wam je grać na koncertach? Są szanse, że nagracie coś jeszcze po polsku, może cały album? Krzysztof "Xycho" Kłosek: Jeśli znajdzie się ktoś, kto napisze dobre teksty po polsku - dlaczego nie? Na pewno tym kimś nie będę ja, a Jacek Cygan nam ich też nie napisze - sprawa zatem wydaje się rozwiązana... Aktualnie wiele zespołów (głównie blackowych, ale nie tylko) idzie tego typu ścieżką i chociaż mam szacunek dla tych nazw, to jednak nie bardzo widzę wśród nich Horrorscope. Lech "Blackpitfather": Zgadzam się z Tobą Xycho w pełni rozciągłości tej kwestii. Metal to metal i według mnie wpisany ma integralnie jednak język angielski. Nie będę starał się tego an siłę uzasadnić, ale nie pasują mi jakoś nawet

"Wrong Side Of TheRoad" to raczej powerthrash, aktualnie powtarza się określenie groove/thrash metal. Taka moda. Jeżeli rozumieć groove thrash jako metal ewoluujący z klasycznego thrashu w kierunki Exhorder, Pantery, dobrego okresu Machine Head to w sumie nie mam nic przeciwko. A co do twojego porównania z Hunterem, wybacz ale nie znam ich dokonań. Może trochę bluźnię teraz, ale nigdy mnie ich twórczość nie zainteresowała na tyle żeby śledzić kolejne albumy. Wiem, że istnieją, wiem że grają ale na bank nie jest to thrash metal, bo coś bym o tym wiedział (śmiech)… Może kiedyś był to nieco ostrzejszy metal w ich wykonaniu. Każdy gra taką muzę jak lubi i całe te szufladkowanie to jest gówno warte. Róbmy to co lubimy i będzie dobrze. Z tego co wiem to Hunter ma tak czy siak bardzo spore grono słuchaczy i fanów. Szacun za to, bo to jest najważniejsze. Jak niemal każda kapela, nagrywaliście i graliście covery. Między innymi D , Purple, Mercyful Fate. Teraz Entombed. Opinie na temat coverów są różne. Niektórzy uważają, że to pójście na łatwiznę, kiedy brak pomysłów. Nie podzielam tej opinii. Dobrze zagrać znany utwór, to naprawdę sztuka. Zagrać go tak, żeby nadać mu nowe życie, jednocześnie nie zatracając jego pierwotnego charakteru. Przyznam, że wasza wersja "Evil", Mercyfuli, mnie

HORRORSCOPE

19


powaliła, a "Wolverine Blues" nawet bardziej mi siedzi od oryginału. Dzięki coverom, ludzie często dowiadują się o istnieniu wielu starych, wspaniałych zespołów. Szukają oryginału. Tak więc covery spełniają również rolę eduka cyjną. No i ujawniają fascynacje muzyczne danego artysty. Czyż nie? Lech "Blackpitfather": Coś w tym jest, dobrze zagrany cover zyskuje nowe życie w innym, równoległym wymiarze, czyli dokładnie tak jak na "Altered Worlds Practice" (śmiech). Tym razem padło na Entombed, bo to świetny klasyk, bez wątpienia rozpoznawalny utwór w obszernym już dorobku Szwedów. Cieszę się, że przypadł Ci do gustu, bo brzmienie jest odmienne od oryginału, nie staraliśmy się go wykonać naśladując pierwowzór, lecz zagrać go po swojemu z możliwie największym ciężarem i naszym własnym brzmieniem. Mam do tego utworu dodatkowo spory sentyment, pamiętam czasy gdy w MTV w programie Headbangers Ball gościły takie właśnie klimaty i były to czasy gdy wspo-

animacja. Zależało nam aby całość była spójna, stąd każdy utwór ma oddzielną planszę z grafiką, a całość układa się w niejednoznaczną wizjonerską historię. Nie wiem czy miałeś okazję zobaczyć podgląd wszystkich szkiców do albumu? Jeśli nie, to zachęcam serdecznie, bo udostępniliśmy dokumentację całego procesu twórczego od początku, aż do końcowego efektu. Na naszym fan page’u i na stronie nstation.pl znajduje się, moim zdaniem, bardzo ciekawy, dość obszerny materiał tzw. "making of" z tego, jak powstawały materiały graficzne na potrzeby albumu "Altered Worlds Practice". Znajduje się tam cała masa różnych szkiców, rysunków, opracowywanych pomysłów, i innych materiałów roboczych… Dla mnie bardzo ciekawa sprawa. Krzysztof "Xycho" Kłosek: Ciekawa sprawa, tym bardziej, że motywy okładkowe wykorzystujemy również na kilku wariantach koszulek i innych gadżetów z zespołowego sklepiku, w elementach scenografii, na stronie www, plakatach Foto: nstation.pl

mniana stacja nie dość, że była jeszcze muzyczna to nadawała w określonych porach metal, rock i hard rock. Właśnie w tym programie zobaczyłem też video do "Wolverine Blues". Wasze okładki to ciekawy temat... Nie ma chyba dwóch utrzymanych w podobnym stylu. W zasadzie jedynym ich wspólnym elementem, jest logo Horrorscope. No i może ludzkie dłonie, jako część obrazka... Pomimo to, były zawsze na tyle intrygujące, że zachęcały do poznania muzycznej zawartości. Powtarzam się, ale twierdzę, że dobry obraz na okładce to połowa sukcesu. Zwłaszcza w muzyce metalowej, kiedy staje się integralną częścią albu mu. Pewnego rodzaju znakiem rozpoznawczym. Zła okładka może zaszkodzić nawet najlepszej płycie. Obraz do "Altered Worlds Practice" mi bardzo pasuje. Ma specyficzny klimat, pasujący do muzyki na płycie. Heh, ten księżyc z czachą, miałem kiedyś podobny pomysł na tatuaż. Kto wam to rysował? Lech "Blackpitfather": Cały koncept graficzny do "Altered Worlds Practice", łącznie z animowanym teledyskiem do zawartości naszego albumu został opracowany i stworzony przez Natalię ze studia nstation.pl. Grafika i animacja powstawały pieczołowicie w oldschoolowym stylu, ręczna praca, a potem ultranowoczesna

20

HORRORSCOPE

i biletach koncertowych - stuprocentowa spójność graficzna i koncepcyjna. Szczecin był kiedyś nazywany stolicą pol skiego satanizmu, choć to z Katowic wywodzi się pierwszy metalowy zespół uznany za satanistyczny. Mowa oczywiście o zespole Kat. To na Śląsku kuto najwięcej metalu, to tu odbywała się i odbywa znowu Metalmania. Wy pochodzicie z Chorzowa... czyli rzut beretem, lub kilka przystanków tramwajem od Katowic... Śląsk to również blues, SBB... Specyficzny śląski klimat sprzyja muzyce? Krzysztof "Xycho" Kłosek: Chyba najbardziej wspólnemu tworzeniu muzyki sprzyja na Śląsku fakt, iż okolice Katowic to ponad dwumilionowa aglomeracja, więc bez większych problemów można znaleźć w niedalekim sąsiedztwie sporo podobnych sobie wariatów, którzy chcą bawić się w muzykę. Nie przeceniałbym zbytnio w tym miejscu warunków geohistorycznych, bo w dobie Internetu widać doskonale, iż w każdym miejscu powstają ciekawe zespoły i żaden region nie ma na to już monopolu. Lech "Blackpitfather": Może tak było kiedyś, spotykałem się z tymi określeniami, o których mówisz wielokrotnie do końca lat 90. jakoś… później nastąpiła zmiana pokoleń redakcyjnych w prasie muzycznej i takich określeń pojawiało

się zdecydowanie mniej. Miejsce w sumie nie ma większego znaczenie, podobnie jak Krzysztof uważam, że zagęszczenie ludności w aglomeracji daje większe szanse na znalezienie i dobranie składu zespołu niż gdzieś na rubieżach. W czasach pełnej digitalizacji gdzie Google i Internet jest odpowiedzialny za większą część wiedzy i dostęp do informacji, to o czym mówisz nie ma już chyba większego znaczenia. Tradycja bluesa i metalu na Śląsku, może i jest gdzieś wyczuwalna ale nie przeceniałbym i nie dorabiał jakiejś większej filozofii. Raz na jakiś czas procentowo na mapie w pewnych okolicach więcej funkcjonuje kapel metalowych a czasem prawie żadna. Ja natomiast zauważyłem, ostatnio powrót starych kapel działających w latach 90. i to w sumie mnie cieszy. Wrócił m.in. Dragon, Wilczy Pająk dostał nowego tchnienia. To cieszy. Pamiętacie koncert AC/DC i Metalliki na stadionie w Chorzowie w 1991 roku? Wspaniałe metalowe święto, pomimo realnego ryzyka utraty życia. To były dość szalone czasy... pociągi grozy, bijatyki na dworcach, policja z psami... No i wszędobylscy skinheadzi z Sosnowca... Raz dostali łomot pod Spodkiem od szczecińskich metali. Czy nadal na Śląsku jest tylu łysych? Lech "Blackpitfather": Oczywiście, że pamiętamy, byliśmy, bawiliśmy się wyśmienicie. Powiem szczerze, że byłem na tym koncercie głównie dla Metallica i Queensryche wtedy. Czasy były szalone, bo jeszcze świeżo po transformacji systemowej, niby taka wolność ale jeszcze byliśmy głęboko w dupie jeśli chodzi o powszechną konsumpcje dóbr tzw. kulturowych. Co do skinheadów, owszem bywały bójki i bywało tutaj groźnie jednak, umówmy się nie było ich aż tylu i generalnie brać metalowa z aglomeracji raczej spuszczała im srogi wpierdol gdy już doszło do konfrontacji. Przynajmniej takie są moje wspomnienia i tak pamiętam to ja, a przyznać muszę, że bywałem na różnych imprezach festiwalowych i koncertach dość sporo. Te słynne odwetowe polowania na "łysych" zdarzały się właśnie pod katowickim Spodkiem i przybierało to groteskowe formy. Parę akcji z rękoczynami i konfrontacji face to face nie ominęło także mnie, ale wtedy metalowcy to była brać, która trzymała się razem. No, przynajmniej nasza śląska ekipa w pewnym momencie była "silna". Z łezką w oku wspominam tamte młodzieńcze czasy, bo teraz sporo po 40stce widzę to z zupełnie innej perspektywy. Krzysztof "Xycho" Kłosek: A łysych wydaje mi się, że teraz jest nawet więcej jak kiedyś - niestety ząb czasu nie oszczędza również metali (choć w większości są dobrze zakonserwowani) i niektórzy z tych szczycących się lata wstecz piórami po pas dziś preferują bardziej oszczędne fryzury, chcąc tym samym uniknąć etykiety "wyliniałych metali"... Wszyscy powoli musimy się z tym liczyć, (śmiech). "Krojenie", zjawisko dziś chyba w zaniku, kiedyś dość powszechna sprawa na koncertach. Czyli zabieranie słabszym kasy, t-shirtów, katan, biletów na koncerty. Czy zdarzyło się wam brać udział w takim procederze, bądź zostać "skrojonym"? Lech "Blackpitfather": Te krojenie z kasy, obcinanie naszywek czy ogołacanie z t-shrtów to był jakiś patologiczny dramat. Wszystkie te kradzieże, które nie ominęły także mnie, a to w Jarocinie, w Brodnicy, a to na Sthrashydle w Ciechanowie, a to na Thrash Campie w Rogoźniku, to była jakaś kryminogenna sytuacja i wtedy trzeba było być nie lada twardzielem, żeby paradować w katanie z naszywkami Sla-


yera czy Mercyful Fate, narażając się na realne niebezpieczeństwo ze strony zwykłych złodziejaszków i opryszków bez jaj chowających się za plecami np. szczecińskiej ekipy. Z drugiej strony nawet na początku lat 90. narażony byłeś na pałowanie byłej Milicji czy Policji zwał ich jak tam zwał (śmiech). Ja pamiętam, jak po koncercie Kreatora w Spodku, stróże prawa zabrali mi najzwyczajniej wojskowe buty i popierdalałem do domu na bosaka. Niezła akcja z odwetem ze strony rodziny (śmiech), no ale to już zupełnie inna historia. Krzysztof "Xycho" Kłosek: Ja natomiast w roku 1993 byłem uczestnikiem niedoszłego koncertu Sepultury i Paradise Lost w Zabrzu. Koncert odwołano w momencie, kiedy tysiące ludzi czekało już na wejście do hali. I nie wiem, czy bardziej niezadowoleni z faktu odwołania koncertu byli wtedy fani, czy też raczej Policja, bo mundurowi bardzo aktywnie okazywali swoją frustrację używając pałek i innych środków przymusu... Wojny miast... Przed laty, się naprawdę działo. Co ciekawe wszystko w ramach jednej sub kultury, fanów tej samej muzyki. Obecnie to przeszło na środowiska kibolskie, i chyba całe szczęście. Czy grając w różnych miastach Polski, kiedykolwiek spotkaliście się z wrogością ze względu na miejsce zamieszkania? Krzysztof "Xycho" Kłosek: Jeśli tym "objawem wrogości" można nazwać niską frekwencję na wyjazdowych koncertach - to tak, spotkaliśmy się z tym niejednokrotnie. A tak poważnie - temat wrogości i podziału społeczeństwa obecnie nie bierze się z odmiennego miejsca zamieszkania, tylko z sympatii i antypatii politycznych. To, co kiedyś potrafiło ludzi zjednoczyć, dziś w prosty sposób może podzielić i kontakty międzyludzkie zaczęły trochę przypominać stąpanie po cienkim lodzie. Dodatkowo sytuację nakręcają media stojące po różnych stronach barykady. Warto więc spojrzeć na to wszystko z dystansem, przez pryzmat własnych wartości oraz doświadczeń i samemu wyznaczyć sobie ścieżkę, która pozwoli kroczyć suchą stopą przez całe to bagno rozlewające się dookoła. Lech "Blackpitfather": Ja to widzę teraz zdecydowanie odwrotnie, bo np. grając w Bydgoszczy słyszeliśmy ostatnio skandowanie: "Śląsk do boju, Ślązoki czadu i Śląsk Thrashem Stoi", to było bardzo w sumie miłe, słyszeć takie hasła przed rozpoczęciem występu! Krzysztof "Xycho" Kłosek: Reasumując - fani metalu nie poddają się ogólnokrajowym tren-

Foto: nstation.pl

dom i "swoje" zespoły potrafią docenić bez względu na geografię. I to jest budujące. Na Metalmanii zagraliście tylko raz, w 2007 roku. Przyznaję się, że nie widziałem tego kon certu i nie potrafię powiedzieć, czemu. Metalmania powróciła po kilku latach do Spodka, ale ani w poprzednim, ani w tym roku, nie ma Was w rozpisce festiwalu. Nie myśleliście, żeby tam ponownie zagrać? Przecież to świetna okazja pokazać się dużej publiczności... Nie wiem, czy pamiętacie, jak występ na Metalmanii 90' rozpoczął Acidomanię? Z dnia na dzień stali się znani w całej Polsce. Krzysztof "Xycho" Kłosek: Oczywistym jest, że chcielibyśmy znów zagrać na Metalmanii, podobnie jak chcielibyśmy zagrać na wielu innych kultowych festiwalach, organizowanych na wysokim poziomie, z dobrym nagłośnieniem i dla szerokiej rzeszy fanów metalu. Jednak z równie ogromną chęcią i entuzjazmem wystąpimy również i na tych mniejszych imprezach to się u nas nie zmienia z upływem czasu, ponieważ jesteśmy zespołem, który swoją moc pokazuje głównie na koncertach. Granie na żywo i spotkania z fanami oraz innymi zespołami - to wciąż nas cieszy i wyzwala odpowiednią porcję adrenaliny i pozytywnych emocji. Lech "Blackpitfather": Generalnie to nie zależy od tego czy my o tym myślimy czy nie tylko od woli, możliwości i wyboru organizatora, którym jest Metal Mind Production. Może jak poczyFoto: nstation.pl

tają ten wywiad, to na kolejnej edycji komuś się przypomni, że żyjemy, gramy i wciąż napierdalamy ponoć coraz ostrzejsze płyty (śmiech). Tak w 2007 graliśmy na Metalmanii przed Benediction i w tym samym czasie, gdy na drugiej scenie grał Jorn Lande. Doskonale pamiętam ten występ, m.in. dlatego, że materiał z "Evoking Demons" wykonywaliśmy pod wpływem adrenaliny w mocno przyspieszonym tempie. Są jakieś filmiki na You Tube z tego koncertu, gdy je zobaczyłem, padłem (śmiech). Do utworu "Chaos Aproved " zrobiliście klip będący zbitką scen kręconych w studio. Osobiście nawet lubię takie filmy, bo pokazują zespół od kuchni, a fanów to często ciekawi. Drugim jest obraz do "Direction Backwards". To z kolei animowane rozwinięcie historii z okładki albumu. Kozacka sprawa. Czy planu jecie jeszcze jakieś teledyski, promujące "Altered Worlds Practice"? I z kim ewentualnie chcielibyście pracować? Wiele dobrego się mówi o Grupie13 z Wrocławia. Goście robią między innymi klipy Behemoth, Amon Amarth. Krzysztof "Xycho" Kłosek: Zostało jeszcze całkiem sporo fajnych numerów z "Altered Worlds Practice", do których chcielibyśmy zrobić klipy. Pomysłów mamy wiele, czasu na ich realizację trochę mniej, ale i tak oczywiście większość planów rozbija się o niemałe koszty tego typu przedsięwzięć. Także z zerowym parciem oglądamy się na to, u kogo klipy robi szeroko pojęta "konkurencja", a bardziej skłaniamy się ku sprawdzonym osobom, które potrafią przełożyć na obraz nasze nie zawsze zrozumiałe pomysły. Bardziej liczy się dla nas relacja zespółproducent, niż uznane marki czy nazwiska, a najlepszym tego przykładem jest nstation.pl, gdzie już na zawsze pozostaniemy pierwszym zespołem w coraz bogatszym (a nie minął jeszcze rok!) metalowym portfolio Natalii. Lech "Blackpitfather": Też uważam, że animacja do "Direction Backwards" to kozacka robota! Yes! Myślę, że za jakiś czas zabierzemy się za kolejny filmowy materiał do "Altered Worlds Practice" ale nie zdecydowaliśmy jeszcze kiedy i do jakiego utworu. Wspomniałeś też Grupe13, oni robili o ile zauważyłem, video dla Piaska i Wików, Big Cyca i Decapitated? Hmm... a co czy nie podoba ci się do końca nasza wizja i współpraca z wybranymi realizatorami wizji? Tak jak powiedział "Xycho" w pierwszym rzędzie stawiamy na relacje z realizatorami, a potem szacujemy budżet na to co chcielibyśmy osiągnąć.

HORRORSCOPE

21


HMP: Przy okazji naszej poprzedniej roz mowy w połowie ubiegłego roku okazało się, że już wtedy pracowaliście nad debiutanckim albumem, ale "The Guillotine" ukazał się dopiero w sierpniu ubiegłego roku - uznaliście, że nie ma się co spieszyć, lepiej wszystko dopracować na 100%? Stefan Genözider: Weszliśmy do studia w styczniu 2017 roku, ale cały proces nagrywania i miksowania trwał o wiele dłużej niż planowaliśmy. Potrzebowaliśmy kilku miesięcy, by wszystko było gotowe do produkcji, dlatego album wyszedł nieco później niż zakładaliśmy.

Foto: nstation.pl

Niebawem ruszacie w trasę po Polsce, czy jest szansa, że będziecie grać w całym kraju? Krzysztof "Xycho" Kłosek: Od początku roku intensywnie koncertujemy w największych oraz także w kilku trochę mniejszych - miastach Polski, a oprócz tego szykuje się nam również parę krótkich wypadów za granice kraju. Na chwilę obecną rozpisaną mamy pierwszą połowę roku, zaś jesienią postaramy się dotrzeć do tych miejsc, do których nie dotarliśmy wiosną i latem (więc może także i do Szczecina?). W okolicy wakacji będzie można nas zobaczyć na polskich koncertach z Exodus oraz Iced Earth. Być może pojawimy się również na którymś z letnich festiwali. Rozmowy i ustalenia wciąż trwają, więc po prostu wypatrujcie nas uważnie w swojej okolicy i wbijajcie tłumnie na nasze koncerty! Graliście między innymi z Destruction, czy Napalm Death... to na pewno ogromna nobilitacja, ale z kim chcielibyście zagrać tak najbardziej, z metalowego Świata? Krzysztof "Xycho" Kłosek: Każdy koncert dla nas jest ważnym wydarzeniem, bez względu na to, czy to gramy z największymi tuzami metalowego świata na dużych festiwalach, czy też w ciasnych klubach z lokalnymi supportami. Większe znaczenie od tego z kim gramy ma to, jak nasz koncert odbiera publika, oraz jakich wrażeń występ dostarczył również nam. Lech "Blackpitfather": Nic dodać, nic ująć do słów przedmówcy. Może tylko, że ja to bym chciał zagrać też z Lady Gagą... (taki żart z dużych scen). Co sądzicie o takich zjawiskach iście socjolog icznych, jak popularność Nocnego Kochanka, czy Braci Figo Fagot? Krzysztof "Xycho" Kłosek: Widać, że środowisko dziennikarskie bardzo nakręca się na tego typu zjawiska w muzyce, gdyż w co drugim wywiadzie pojawiają się pytania o te same nazwy. Tak właśnie niechcący buduje się legendy, (śmiech). Jeśli ludziom odpowiada jakaś konwencja - bez względu na to, czy jest to disco polo, pastiż-metal, czy inny typ muzyki popularnej - to możemy tylko z zazdrością spoglądać na ilość sprzedanych płyt i frekwencję na koncertach, a nie negować czy krytykować przyczyny mody na dany zespół czy zjawisko. Z gustami się nie dyskutuje, świadomie wybraliśmy swoją niszę i z pokorą musimy przyjąć fakt, iż naszych kawałków nigdy nie będą śpiewać na głos podchmieleni licealiści wracający nocną porą z weekendowych imprez...

22

HORRORSCOPE

Lech "Blackpitfather": W mój gust zupełnie nie trafia formuła (i tu nazwa robocza - określenie nie jest oceniające lecz obrazowe) tzw. "polskiej sceny żenującej". Nie odnajduję w tym dla siebie żadnego punktu zaczepienia, zarówno muzycznie jak tekstowo, nie wiem, bez wdawania się w głębokie dyskusje ale jakoś mnie to nie bawi i tyle. Jeśli są odbiorcy i kogoś to bawi, podoba mu się taka formuła, to nie mam nic przeciwko, ale ja nie jestem zainteresowany. Nie, dziękuję. Wolę śpiewy o szatanie niż o dupie Maryni (śmiech), różnica upodobań. Kasety, CD, czy winyle? Płyta analogowa przeżywa ostatnio renesans..Niemal wszys tkie zespoły deklarują chęć wydawania swoich albumów, na tym tradycyjnym nośniku. Ja jestem z tego pokolenia, które pamięta kolejki do księgarń muzycznych po "Eine Kleine Nachtmusik", Venom, czy "Live After Death", Iron Maiden. Dziś kolejek już nie ma, ale są znowu płyty. Czy albumy Horrorscope będą dostępne w wersji winylowej? Lech "Blackpitfather": Ja jestem z tego samego pokolenia albo ciut starszy (śmiech), mam wszystkie te albumy, które wymieniłeś do dzisiaj. Powiem więcej, dopiero dzisiaj na naszych koncertach widzę jakieś dziwaczne zainteresowanie kasetami MC z "Worship Game" demo z 1998/99 roku. Tak, zostało nam trochę oryginalnych kaset z tamtego okresu i budzą zainteresowanie na naszym stoisku z merchem. To nie są ponowne reedycje kasetowe ale oryginalne, wciąż nierozmagnesowane taśmy z końca lat 90. ubiegłego wieku! Winyle mamy do albumu "DeliciousHell" i są wciąż u nas dostępne, na chwilę obecną to jedyny album dostępny w tym analogowym formacie. Dzięki za rozmowę i do zobaczenia pod sceną... Lech "Blackpitfather": Dziękujemy Jakub za bardzo ciekawy wywiad i do zobaczenia pod sceną!!! Ave thrash metal i ku chwale płomień!!! Jakub Czarnecki

Ponownie pracowaliście z Marco Brinkmannem w Hellforge Studio. Skoro znacie się od dawna i byliście zadowoleni z brzmienia "Victim To The Blade" to szukanie kogoś innego nie miało sensu? Jesteśmy z Marco przyjaciółmi już od dziesięciu lat. Jest świetny we współpracy i bardzo utalentowany. Mimo tego, że miksowanie zajęło dużo czasu, ponieważ ani my, ani on nie dajemy się łatwo zadowolić, nie ma nikogo innego, z kim chciałbym pracować. On ma tę umiejętność włączenia naszej własnej wizji do miksu. To nie jest jakieś tanie miksowanie retro, ani też żadne nowoczesne "kompresor na maksa". To po prostu autentyczna praca, czyli coś, co kochamy. Znaczenie ma też chyba fakt, że Marco również jest muzykiem, świetnie czuje speed czy thrash metal, więc to jego kolejny atut? Oczywiście, zdecydowanie. Nie jest kimś, kto potrzebuje wcześniej ściągi z danego gatunku, żeby wiedzieć, o jaką muzykę chodzi. On siedzi w tym głęboko, tak jak my. Nie kombinowaliście za bardzo: "The Guillotine" to osiem numerów, utrzymanych w charakterystycznej już dla was speed/thrashowej stylistyce, materiał zwarty i konkretny, tak jak przed laty, kiedy na stronę winylowego longplaya mieściło się maksymalnie pięć utworów? Połączenie tych utworów po prostu wydawało się nam w porządku. Nie mam wrażenia, że album jest za krótki lub za długi. Kręcą was chyba te ostrza na okładkach, bo na EP-ce mieliśmy sprężynowy nóż, teraz ta gilotyna - to oczywiście nawiązania do tek stów kompozycji tytułowych, ale równocześnie fajny temat na cover metalowej płyty? Tak, okazuje się, że te ostrza/ręce stają się czymś w rodzaju maskotki Vulture. Mam nadzieję, że uda nam się je również zamieścić na kolejnych okładkach.


Prawdziwe korzenie gatunku Niemcy z Vulture nie przegapili okazji. Kiedy okazało się, że ich debiutanckie demo "Victim To The Blade" radzi sobie również jako oficjalne wydawnictwo, w miarę szybko przygotowali debiutancki LP. Zawartość "The Guillotine" na pewno nie rozczaruje fanów teutońskiego speed/heavy metalu, a gitarzysta grupy Stefan Genözider już zapowiada, że Vulture nie zamierzają na nim poprzestać: Velio Josto jest wymarzonym dla was autorem okładek, skoro znowu wykorzystaliście jego pracę? Planujecie kontynuować tę współpracę w przyszłości? Oczywiście. Velio wykonuje świetną robotę, bardzo mi odpowiada komunikacja z nim. Pracowaliśmy przez lata nad tak wieloma dziełami, że mogę po prostu wysłać mu wiadomość "Ciao Velio! Znów zaczynamy!" To tak samo jak z Marco: nie ma nikogo innego, z kim chciałbym teraz pracować. Znam to z autopsji i pewnie się ze mną zgodzicie: nie ma nic gorszego niż marna, niezbyt efektowna i nie przyciągająca wzroku okładka? Ilekroć przerzucam gdzieś płyty, to ciekawy cover wybija się od razu i zwraca na siebie uwagę, co skłania do sięgnięcia po tę właśnie płytę? Masz rację. Okładka musi zwrócić twoją uwagę, zanim usłyszysz muzykę. Musi być zauważalna i potężna!

klasyka, niż robienie zwykłego coveru. Jesteście już teraz bardziej rozpoznawalni, macie więcej znajomości w metalowym światku - to dzięki temu w "Adrian's Cradle" zaśpiewał gościnnie Olof Wikstrand z Enfoncer? Spotkaliśmy go w Londynie w 2016 roku, okazał się wielkim fanem naszej EP-ki. Byliśmy w kontakcie i otrzymaliśmy od niego wiele wsparcia. Jego pojawienie się na tej płycie miało być swego rodzaju "dziękuję". Nie podchodzicie do tego jednak czysto koniunkturalnie jak inne zespoły, eksponujące na okładkowych stickerach czy w materiałach prasowych listę, często bardzo zna-

Macie już teraz spory wybór kompozycji, tak więc zapełnienie nawet 50-60 minutowego setu nie będzie dla was żadnym problemem? Obecnie gramy dziesięć utworów. Zamierzacie stopniowo ruszyć też jeszcze intensywniej poza Niemcy, gdzie cieszycie się pewnie największą popularnością, wyko rzystać fakt, że również słuchacze z zagranicy interesują się coraz bardziej waszym zespołem? Tak. Wraz z wydaniem albumu otrzymaliśmy większą liczbę ofert z całej Europy. Nie mogę się doczekać, żeby wreszcie zagrać w takich krajach jak Szwecja, Norwegia i Grecja. Bylibyście w stanie postawić wszystko na jedną kartę w przypadku gdyby okazało się, że trzeba rzucić wszystko i skoncentrować się tylko na zespole, czy też z przyczyn eko nomicznych takie rozwiązanie, przynajmniej na razie, nie wchodzi w grę? Wydaje mi się, że to takie marzenie. Lepiej tego nie wymuszać. Właśnie wszyscy skończyliśmy studia i mniej lub bardziej zaczęliśmy pracę zawodową. W ogóle nie ma presji czasu. Przyszłość pokaże. Gdyby jednak kiedyś okazało się, że pojawiłaby się szansa na coś takiego, pewnie

Teraz w sumie ciągle słyszy się o spadku znaczenia fizycznych nośników dźwięku na rzecz cyfrowej dystrybucji muzyki, ale akurat metalu nie dotknęło to jeszcze w aż tak znacznym stopniu, skoro nawet wy, jako debiu tanci, bez trudu sprzedawaliście spore ilości kaset i płyt? Liczycie też pewnie, że dzięki "The Guillotine" wejdziecie na nieco wyższy poziom, tym bardziej, że High Roller Records zadbali też o promocję: macie ten teledysk do utworu tytułowego, ukazał się też winylowy singel z tą kompozycją? Tak, dyskutowaliśmy o tym, która piosenka ma ukazać się przed premierą i wybraliśmy "Vendettę". Razem z Visions In Fear nakręciliśmy także fajny teledysk. Podoba mi się romantyczny pomysł wydania singla na 7'' winylu przed ukazaniem się albumu. Pewnie, może to wydawać się nieco przestarzałe, ale myślę, że paru ludziom naprawdę się podoba. Znowu sięgnęliście przy tej okazji po obcy numer, ale to wybór dość zaskakujący, bowiem nagraliście własną wersję hardrockowego klasyka "Stormbringer" Deep Purple? Tak! Ideą Vulture zawsze było docieranie do prawdziwych korzeni gatunku. Deep Purple zdecydowanie są jednym z tych korzeni. Piosenka okazała się bardzo ciężka. Nie musiałem dodawać zbyt wiele, by stała się natychmiastowym hiciorem. To niejedyny cover, który ostatnio nagraliście, przygotowaliście przecież również "Feel The Knife" na "Pounding Metal. A Tribute To Exciter"? Bart ze Skol Records poprosił mnie, żebym wskoczył do zespołu, który nie mógł dokończyć nagrań, czy coś takiego. Świetnie się bawiliśmy robiąc "Feel The Knife", ale zauważyliśmy, że bardziej cieszy nas reinterpretacja

Foto: Vulture

nych, gości. To była czysto przyjacielska sprawa, a nie zaproszenie kogoś z bardziej popularnego zespołu w celach reklamowych? Dokładnie. Dla takiego zespołu jak Vulture najlepszą formą reklamy są zresztą koncerty, których po letniej przerwie i premierze albumu grać będziecie pewnie coraz więcej? Do pewnego stopnia. Wszyscy mamy jakieś zajęcia, więc tygodnie w trasie obecnie nie są dla nas możliwe. Gramy tyle koncertów, ile jesteśmy w stanie potwierdzić.

weszliście w taki układ bez wahania, jeśli wiązałoby się to z możliwością skoncentrowania się tylko na muzyce? Gdyby Vulture mogło płacić moje rachunki i finansować mój samobójczy styl życia, daj znać, (śmiech!) Tego więc wam życzę na przyszłość i dziękuję za rozmowę! Nie ma za co, koleś! Dziękujemy za gościnę. Wojciech Chamryk, Zofia Borkowska, Filip Wołek

VULTURE

23


Podziemie jest właśnie najbardziej ekscytującym miejscem Przerwa w działalności, wydawanie płyt co trzy lata? Nuuda! Tak przynajmniej wynika z częstotliwości wydawniczej Masters of Disguise. Powstała na zgliszczach ostatniego wcielenia Savage Grace grupa powraca z nowym krążkiem "Alpha/Omega". Już trzecim w ciągu czterech lat regularnej działalności! O nim, muzycznych fascynacjach grupy, oraz widokach na przyszłość heavy metalu opowie gitarzysta i główny twórca materiału - Kalli Coldsmith! HMP: Masters Of Disguise powstało w 2013 roku. Zatem przez cztery lata działalności udało wam się wydać trzy albumy długogrające i dwie EP-ki. Niezły wynik! Kalli Coldsmith: Dzięki, Damian! Oj tak, ciągle coś wydajemy od premiery naszego debiutu, która miała miejsce pod koniec 2013 roku. Można powiedzieć: "nowy rok, nowe wydawnictwo od Masters Of Disguise" (śmiech). Wasz najnowszy album "Alpha/Omega" ukazał się 20 października. Jak przebiegała sesja nagraniowa i jak dużo czasu wam zajęła? Zaczęliśmy nagrywać bębny w listopadzie 2016r. w studiach Empire, Rolfa Munkesa w pobliżu naszych rodzinnych miejscowości i tak to nagrywaliśmy do kwietnia 2017r. Sesje prze-

roku, kiedy wszyscy instrumentaliści Roxxcalibur stali się częścią odrodzonych Savage Grace, Limb wydał wznowiony cały katalog Savage i chciał wydać także zupełnie nowy materiał Savage Grace. Niestety, "roxxcaliburowa" część zespołu pod koniec 2010 roku rozstała się z Chrisem Logue'em, założycielem Savage Grace. Po napisaniu wystarczającej ilości materiału na nową płytę CD, zdecydowaliśmy się założyć nowy zespół o nazwie Masters Of Disguise, a firma Limb była na tyle szalona, że zaoferowała nam ofertę nagrania i wydania! Na wydanej w zeszłym roku EP-ce "The Fine Art of Aging Gracefully" umieściliście wyłącznie covery. Nie dziwi obecność Savage Grace, ale pojawiają się też numery takich kapel

Nazwa waszego zespołu wzięła się z tytułu debiutanckiego albumu Savage Grace. Cały pierwszy skład Masters Of Disguise również stanowili muzycy z ostatniego znanego składu Savage Grace, wyjąwszy wokalistę i lidera zespołu, Chrisa Logue. Dlaczego doszło między wami do rozłamu już zaledwie po roku wspólnego grania? Jak wspomniałem wcześniej, mamy również Roxxcalibur, coverband grający w hołdzie NWOBHM, mamy również podpisany kontrakt z Limb Music. Planowaliśmy nagrać drugi album Roxx na początku 2010 roku, ale cała akcja z reformacją Savage Grace storpedowała te plany. Tak więc po zakończeniu trasy z Savage Grace zameldowaliśmy Chrisowi, że musimy dokończyć nowy album Roxxcalibur i zaraz po jego zakończeniu, możemy wbijać do studia, aby nagrać długo oczekiwany nowy album Savage Grace. Chris najpierw zgodził się, ale po kilku tygodniach zapragnął nagrać album z innymi facetami, na co my się nie zgadzaliśmy. Zatem wszystko się rozpadło. Chris zresztą nie zaszedł daleko: wpadł w poważne kłopoty z prawem i musiał opuścić Niemcy, zanim osadzono go w więzieniu. I tak się narodziło Masters Of Disguise... Jak właściwie doszło do zawiązania się Masters of Disguise? Tak naprawdę, pomysł na Masters of Disguise sięga roku 2010. Najpierw jednak musieliśmy się upewnić, czy Chris zamierza kontynuować Savage Grace. Kiedy było dość oczywiste, że nie będzie mógł kontynuować działalności jako muzyk, a przynajmniej nie pod szyldem Savage Grace, zdecydowaliśmy się zaryzykować i założyć Masters of Disguise w 2011 roku. Nagrania zajęły dużo czasu, ponieważ wszyscy mocno angażowaliśmy się w inne zespoły i projekty, sprawy rodzinne i nasze codzienne zajęcia, więc ukończenie naszego debiutanckiego albumu zajęło nam trochę czasu, by mógł ostatecznie ukazać się w 2013 roku. Całą "Alpha/Omega" od strony muzycznej wypełnia praktycznie wybuchowa mieszanka najczystszego speed metalu. Jedyną odskocznią od tego klimatu jest numer "Shadows of Death". Powiedz o nim coś więcej. Dzięki za piękne podsumowanie! "Shadows..." jest dla nas dość niezwykły, gdyż po raz pierwszy zaczęliśmy kawałek z czystymi gitarami i niskimi wokalami. Chyba się starzejemy (śmiech). Poza całym szaleńczym metalowym szałem czułem, że potrzebujemy czegoś innego na album, a "Shadows..." to idealna kompozycja do pokazania innej strony Masters of Disguise. Wokal Alexxa zaczyna się głęboko i z minuty na minutę robi się coraz bardziej intensywny. Bardzo fajny utwór, nie najszybsza, ale inna, a mimo to zawiera sporo potężnych melodii, które rozsadzą twą czachę!

Foto: Masters Of Disguise

biegły gładko i prosto, a my sami mieliśmy od groma świetnej zabawy podczas wspólnej pracy z Rolfem. Jest świetnym facetem i ma duże doświadczenie w zakresie aranżacji, miksowania i umiejętności masteringowych. Jest również właścicielem dużej analogowej konsolety studyjnej, czyli miksera, który brzmi doskonale, a jego sprzęt nagrywający jest naprawdę dobrze dobrany. Lubiliśmy z nim pracować. Od początku wydawaniem wszystkich waszych albumów zajmuje się wytwórnia Limb Music. Zatem domyślam się, że wasza współpraca układa się bardzo dobrze? Pracuję z Limb od 2008 roku, kiedy nagrywaliśmy debiutancki album Roxxcalibur. W 2010

24

MASTERS OF DISGUISE

jak Metal Church, Omen czy Cirith Ungol. Czy to właśnie one stanowią dla was największą inspirację? EP-ka zawiera amerykańskie klasyki metalu z grona zespołów, które nigdy nie osiągnęły wielkiego sukcesu, ale miały i nadal mają status kultowy. Szczególnie Omen, którzy pozostają naszymi dobrymi przyjaciółmi od wspólnej trasy w 2010 roku. Kenny Powell był w składzie Savage Grace w 1983 roku, a Omen jest muzycznie bardzo zbliżony do tego, co robimy z Masters Of Disguise. Pozostałe kawałki to również zespoły, które wszyscy w zespole cenimy. Żeby było śmiesznie, Cirith Ungol powrócił po tym, jak zrobiliśmy cover "Frost And Fire" (śmiech).

W waszych szybkich numerach dostrzegam wiele śladów takich albumów jak "Walls of Jericho" - Helloween, czy wczesnego Omen i Agent Steel. Nie mylę się? Nie, absolutnie masz rację! Wszystkie wymienione zespoły należą do naszych ulubionych. "Walls..." jest moim zdaniem jednym z najbardziej wpływowych metalowych albumów pochodzących z Niemiec i nadal go uwielbiam. Nawiązanie do Omen jest oczywiste, a debiut Agent Steel: no po prostu killer!!! Ciekawostką jest fakt, że właściciel Limb Music, Limb Himselg, był menedżerem Helloween w latach 80tych. Jako bonus zamieściliście cover "Black Witch"


z repertuaru Exciter. Czy była to jedna z wielu opcji, które rozważaliście? Zostaliśmy zapytani przez Barta Gabriela ze Skol Records, czy chcielibyśmy nagrać coś na przygotowywany przez niego album w hołdzie Exciter - "Pounding Metal", więc wzięliśmy na warsztat "Black Witch", ponieważ pasowałoby to bardzo dobrze do wokalnego stylu Alexxa. Pomyśleliśmy, że fajnie byłoby wydać ją też jako bonus na albumie i tylko w formacie CD, aby był on bardziej atrakcyjny w porównaniu do wersji do pobrania. Przy okazji w kwietniu 2018 roku, zamierzamy wydać "Alpha/Omega" na winylu! Kto jest u was głównym kompozytorem i autorem tekstów? Czy może nie istnieje u was taki podział? Wygląda na to, że tylko ja jestem tym kogo poszukujesz (śmiech). Napisałem całą muzykę i większość tekstów. Nie chcemy, by albumy brzmiały dziwnie, ale raczej uporządkowanie i dlatego podstawowe pomysły pochodzą od tylko jednej osoby. Wszyscy inni przyczyniają się potem do brzmienia, interpretując moje pomysły, więc ostatecznie jest to na swój sposób praca zespołowa. Tematyka waszych tekstów nie odbiega zbyt nio od typowej dla metalowego zespołu. Demony, morderstwa, zjawiska nadprzyrodzone… Czy mimo to zainspirowały was przy pisaniu jakieś konkretne zdarzenia? "Demons From The Past" opowiadają o rzeczach, które wydarzyły się w przeszłości i wciąż Cię nawiedzają, więc nie chodzi o demony jako stworzenia czy coś innego, tylko o bolesne wydarzenia i emocje, które po nich pozostają w człowieku. Ponadto "Killer's Redemption" dotyczy wyrzutów sumienia i pokuty. Piszemy także o mistycznych stworzeniach takich jak czarownice ("Witchhammer"), wampiry ("The Leech"), ale to jeszcze nie wszystko. Moje teksty i Mario w większości starają się opierać na wymienionych tematach, lecz cały album opowiada o wierze i wierzeniu w takie rzeczy. Kiedy wierzysz w czarownice lub wampiry, tak jak ludzie, jeszcze nie tak dawno temu, to sprawia, że chodzisz wstrząśnięty cały dzień i powoduje, że jesteś ostrożny wobec innych. W ten sposób z łatwością możesz skazywać kogoś na karę śmierci, jedynie podejrzewając go, że jest czarownicą lub wampirem. Chociaż tytuły utworów są przeważnie układane na "metalową mo-

Foto: Masters Of Disguise

dłę", to nie chcemy zbytnio spłycać naszych tekstów. Okładka "Alpha/Omega" wyraźnie odbiega klimatem od poprzednich waszych wydawnictw. Była to zarazem pierwsza okładka wykonana dla was przez Stana W. Deckera. Ma on już na koncie okładki dla takich zespołów i artystów jak Masterplan, Primal Fear, Jorn Lande, Last In Line czy Timo Tolkki's Avalon. Jak doszło do waszej współpracy? Tym razem chcieliśmy spróbować innej grafiki. Kiedy zdecydowaliśmy, że "Alpha / Omega" jest najmocniejszym kawałkiem na tym albumie, Mario zaczął rysować kilka szkiców dotyczących Apokalipsy Św. Jana, którą opisujemy w tekstach utworów. Limb następnie wysłał szkice do znanych artystów, którzy z kolei przysłali pierwsze wersje swoich pomysłów i Stan po prostu przebił wszystkich. Bardzo lubimy jego kolory i styl i cieszymy się, że znaleźliśmy kogoś z takimi umiejętnościami. Jak wyglądają plany Masters Of Disguise na przyszłość? Czy macie w planach trasę kon certową? Zważywszy, że niemal każdy z was ma jeszcze swój osobny zespół, domyślam się, że może być to niekiedy rzeczą uciążliwą? Tak, to jest trudne i niestety, nie możemy kon-

certować zaraz po wydaniu albumu, co wydawałoby się najbardziej sensowne. Kiedy nagraliśmy nasz debiutancki album, nasz perkusista Neudi opuścił zespół, by dołączyć do Manilla Road. Teraz nasz wokalista Alexx dołączył także do większego niemieckiego zespołu hard rockowego z napiętym harmonogramem, a to sprawia, że planowanie jest dla nas trochę trudne. Niemniej jednak będziemy dalej działać, zwłaszcza teraz, gdy "Alpha/Omega" tak dobrze została przyjęta przez międzynarodową scenę speed metalu! Czy uważacie, że na aktualnej scenie heavy metalowej dzieje się lepiej, porównując ją ze sceną sprzed dziesięciu lat? Zapytaj mnie o to za dziesięć lat! Nie wiem, obecnie podziemie gromadzi niezliczoną ilość nowych zespołów i wydaje się, że każdy, kto słucha muzyki, także tworzy muzykę. Istnieje ogromna przepaść między "dużymi" zespołami, które są coraz starsze i ich następcami. "Wielkie" kapele stają się coraz "większe", rośnie również ich akceptowalność przez mainstream, a zespoły pochodzące z podziemia w mniejszym lub większym stopniu rezydują w swoim kręgu, niektórzy być może będą w stanie kiedyś z tego wyżyć, ale w przypadku większości tych zespołów tak się jednak nie dzieje. Heavy metal bez komercyjnych tendencji zawsze pozostanie pod ziemią, bez względu na to, czy teraz, czy za dziesięć lat, jest zignorowany przez pospolitą większość. Dla mnie jest to miejsce, z którego wywodzi się cała ewolucja, rozwijające nową muzykę w niekonwencjonalny sposób, co sprawia, że podziemie jest właśnie najbardziej ekscytującym miejscem. Kilka lat później mainstream będzie badać to, co nowe w podziemiu i go skomercjalizują. Ten proces zawsze jest taki sam: trzydzieści lat temu, teraz, czy za dziesięć lat. Jest coś co byście chcieli zmienić w waszej dotychczasowej karierze? Chciałbym grać w zespole, w którym wszyscy członkowie chcą pozostać i nie przyjmują ofert od "większych" zespołów (śmiech). Damian Czarnecki

Foto: Masters Of Disguise

MASTERS OF DISGUISE

25


Niebo jest granicą! Serce rośnie człowiekowi, że są tacy młodzi jak Air Raid, którzy mają jasno wyznaczone cele, a do tego grają soczyście oldschoolowy heavy metal! Coraz większa popularność puka do drzwi Szwedów, więc nie mogliśmy nie złapać ich gitarzystę i lidera, Andreasa Johanssona, w celu zadania paru pytań. Może nie jest gadułą, ale solidne podejście do muzyki i życia da na pewno spokojny sen tym, którzy ciągle martwią się przyszłością heavy metalu! Odetchnijcie! No i koniecznie włącznie najnowszy album Air Raid "Across The Line". O tym też było! HMP: Na okładce najnowszego wydawnictwa "Across The Line" można zobaczyć po prostu Wasze zdjęcie. Brak pomysłu czy po prostu postawiliście na prostotę? Andreas Johansson: Większość heavy metalowych zespołów ma malowane okładki, więc chcieliśmy spróbować czegoś innego. Wpadłem na pomysł, żeby po prostu użyć zdjęcia zespołu. Myślę, że okazało się to bardzo fajne i świetnie prezentuje muzykę! Co innego muzyka. Płyta brzmi świetnie, to swoista wycieczka do lat 80. Przypomina najlepsze lata dla heavy metalu. Ciężko było uzyskać taki efekt? Dziękuję! Wszyscy w zespole dorastali słuchając muzyki z lat 80., dlatego brzmi to tak naturalnie. Nie jest to coś do czego się zmuszamy. Myślę, że jest to bardzo ważne, ponieważ jeśli nie piszesz muzyki z serca, prędzej czy później to się wyda. Jak przebiegała praca nad nowym albumem? Do zespołu dołączyło dwóch nowych muzyków, Magnus i Frederik. Jak odnaleźli się w pracy nad płytą? Tak, mamy dwóch nowych ludzi na pokładzie, Fredrika Wernera na wokalu i Magnusa Milda na gitarach. Ci faceci mają bardzo wysokie umiejętności i są profesjonalistami! Większość kompozycji została napisana przeze mnie, od czasu do czasu pomagał mi Magnus. Ja i Robin (bas) napisaliśmy większość tekstów. Fre-

drik nie był zaangażowany przy pisaniu materiału na ten album, ale wykonał fantastyczną robotę podczas nagrań wokalnych! Pomimo wielu słyszalnych inspiracji, np. Saxon czy Judas Priest zachowujecie swój styl. Jak cienka według Ciebie jest granica pomiędzy karykaturą a własnym zdaniem? Chociaż bardzo lubimy te zespoły o których wspominasz, nigdy nie staramy się brzmieć tak jak one. Z pewnością możemy ich czasami przypominać, ale to dlatego, że mamy ich muzykę we krwi. To klasyczny heavy metal. Osobiście, po prostu kocham klimat hard rock/ metal z lat 80. i nie mam na myśli konkretnych zespołów, ale szczególną atmosferę tamtych lat. Myślę, że jest to zauważalne w naszych kawałkach! Jak oceniasz z perspektywy czasu Waszą pierwszą EPkę, "Danger Ahead"? Szczerze mówiąc, wydaje się, że "Danger Ahead" to naprawdę odległe czasy. To zupełnie inny okres. Mieliśmy wtedy nienajlepsze relacje, zwłaszcza z naszym starym wokalistą. Na tej EPce jest kilka fajnych utworów, ale są one jednymi z pierwszych jakie kiedykolwiek skomponowałem, więc jest w nich sporo niedoskonałości. Ale słyszałem, że niektórzy ludzie naprawdę lubią ten materiał. Bardzo podoba mi się Wasz nowy album. Uważam, że to jedna z lepszych płyt, jakie

słyszałem w przeciągu ostatniego czasu. To zaledwie 38 minut muzyki, chociaż uważam, że czas jest odpowiedni. Zresztą żadne z wydawnictw Air Raid nie przekracza 40 minut. Nie kusiło Was, żeby nagrać dłuższe albumy? Dziękuję Ci bardzo! Moim zdaniem 38 min to idealnie jak na płytę, to po prostu klasyczna długość na winylu. Raczej robię album, który sprawia, że ludzie myślą "chciałbym, żeby trwał dłużej", zamiast się nudzić. Widzę całość jako jedną wielką kompozycję, a nie pojedyncze utwory. Wszystko musi współgrać razem i kończyć się w odpowiednim momencie. Jak oceniasz szwedzką scenę metalową? Pojawiło się niedawno przecież kilka zespołów, robiących zamieszanie, jak Bullet, Ambush czy, chyba najbardziej znany, Enforcer. Konkurencja czy raczej dobrzy kumple? W ogóle nie uważam tego za konkurencję. Szanuję inne zespoły, ale nie słucham ani nie śledzę tego co robią. Mamy kilku przyjaciół na szwedzkiej scenie, ale koncentruję się tylko na Air Raid. Cofnijmy się do głębokiej przeszłości. Jak to się stało, że zapragnąłeś grać klasyczny heavy metal? Był to konkretny moment gdy stałem się metalowcem. Kiedy miałem 12 lat, znalazłem w rzeczach mojej starszej siostry kasety magnetofonowe z różnymi kawałkami. Odpaliłem pierwszą z brzegu. Zaczynała się od "Rising Force" Yngwiego Malmsteena. Czy muszę powiedzieć, że byłem zszokowany? (śmiech). Tak więc bardzo dziękuję mojej siostrze za wczesne odkrycie tej fantastycznej muzyki! Jak sądzisz, co jest takiego w Twoim kraju, że aż tyle młodych kapel w ostatnim czasie zdecydowało się na ten klasyczny kierunek muzyki metalowej? Kiedy w 2009 roku powstał Air Raid, nie wiedziałem nawet o innych rodzimych zespołach grających oldschoolowy heavy metal. Po prostu wiedziałem, że to właśnie chciałem zrobić. Nie mam pojęcia o intencjach innych zespołów, jednak mam nadzieję, że nie grają tylko dlatego, że robi to wielu innych. To nie byłoby zbyt dobre. Dobrze być zainspirowanym przez inne zespoły, ale trzeba robić swoje. Jesteście Wszyscy w podobnym wieku, bardzo jeszcze młodym. Jak to robicie, że mimo zaledwie sześciu lat na scenie bije od Waszej muzyki dojrzałość i zaangażowanie? Mogę tylko mówić o sobie. Każdego dnia staram się znaleźć nową inspirację i różne sposoby na własny rozwój. Jestem perfekcjonistą, więc w nieskończoność poszukuję odpowiedniego brzmienia, riffu czy cokolwiek innego. Być może jest to częścią szybkiego rozwoju, po prostu nigdy nie jestem w stu procentach zadowolony. Dzień w którym to się stanie, będzie także końcem mojej muzycznej podróży! Czego słuchasz prywatnie i co ostatnio zrobiło na Tobie największe wrażenie? Oprócz hard rocka i heavy metalu, słucham również muzyki lat 80. pop/rock, elektroniczną itd. To był złoty czas twórczości! Również muzyka ludowa, klasyczna i barokowa jest bardzo bliska mojemu sercu. Ostatnie wielkie wrażenie na mnie wywarł gitarzysta Dan Huffa z zespołu Giant. Jest bestią i jest bardzo niedoceniany!

Foto: Air Raid

26

AIR RAID


Foto: Air Raid

Inspiruje Was jakiś inny niż metal gatunek muzyczny? Mieliście okazję czy może lubicie sięgać po, na przykład, jazz? Nie lubię jazzu. To po prostu nie moje klimaty. Podczas pisania muzyki jedynym niemetalowym wpływem jest muzyka ludowa lub klasyczna. Na pewno też trochę bluesa, który wykorzystuję głównie przy solówkach, ale to tylko krótkie zagrywki. Grałem dużo bluesa, kiedy zacząłem uczyć się gry na gitarze. Na razie na płytach Air Raid nie ukazał się żaden cover. Uznaliście, że to za wcześnie czy po prostu dla Was to strata czasu na obce kompozycje? To prawda, zbytnio nie angażujemy się do grania coverów. Ale na pewno dołączymy covery do następnego albumu! Bądźcie czujni! Jeśli kiedyś mielibyście nagrać swoisty trib ute dla swoich inspiracji, jakie utwory / wykonawcy znaleźliby się na tym albumie? Prawdopodobnie znalazłyby sie tam zespoły i artyści pokroju Rainbow, Judas Priest, Yngwie Malmsteen, Dio… Klasyka. Zdarzyło się Wam pewnie grać na początku kariery z jakimiś Waszymi idolami z lat młodzieńczych. Kto wywarł na Was prywatnie najlepsze wrażenie, a o kim zmieniliście zdanie? Zdarzyło się zagrać z artystami, których jestem wielkim fanem od dzieciństwa. Wspaniale było dzielić scenę z Accept. Bardzo ich szanuję oraz są jednym z najlepszych zespołów na żywo, jakie kiedykolwiek widziałem. Graliśmy również z Michaelem Schenkerem i Hammerfall. Na szczęście nigdy nie mieliśmy złych doświadczeń z artystami z topu i to dobrze!

nagrania heavy metalowe będzie można coraz częściej znaleźć na plikach, czy raczej jest to zbyt hermetyczny gatunek, by poddać się takim zabiegom? Na scenie metalowej z pewnością utrzyma się silne "fizyczne" podejście. Nigdy nie umrze, ponieważ metal maniacy są i zawsze byli mocno zaangażowani w kolekcjonowanie winyli / CD/kaset itp. Inne gatunki muzyczne na pewno się zmienią i będą pojawiać się głównie w formacie cyfrowym, ale nie heavy metal, naprawdę w to wierzę. Gdzie chcielibyście w najbliższym czasie zagrać kilka mocnych sztuk? Są jakieś miejsca na świecie, do których jeszcze dotychczas nie zawitaliście, a czujecie, że to wielka szkoda? Na pewno nie mogę się doczekać, aby w ogóle grać. Na pewno będziemy grać w Ameryce Łacińskiej i USA. Mamy tam mnóstwo fanów, więc byłoby super tam zawitać! Jak widzicie Air Raid za, powiedzmy, kolejne pięć - sześć lat? Popularność i rozwój Air Raid będzie rosnąć coraz bardziej, niebo jest granicą. Zawsze dążymy do nieba! Dzięki za wywiad! Pozdrawiam! Wasze zdrowie! Adam Widełaka Tłumaczenie: Filip Wołek

Jeśli chodzi o koncerty: kluby czy festiwale? Pełen klub z podekscytowanymi ludźmi tworzy naprawdę świetną atmosferę, tym bardziej, że większość ludzi jest tam tylko po to, aby zobaczyć właśnie ciebie. Na większym festiwalu jest wiele zespołów, więc nie jest to tak samo ścisła chemia między zespołem, a publicznością. Jednak jeden z naszych najlepszych koncertów odbył się na Rock Hard Festival w Niemczech! Świat muzyki w ostatnim czasie mocno idzie w kierunku cyfryzacji. Sądzisz, że również

AIR RAID

27


Judas Priest.

Trzeba robić to w co się wierzy! Ostatnie lata nie były dla White Wizzard najłaskawsze: problemy z wydawcą, ciągłe zmiany składu, aż do niemal całkowitego rozpadu zespołu, długa wydawnicza przerwa - nie nastrajało to optymistycznie. Jon Leon zebrał się jednak w garść, a kiedy do grupy powrócił dawny wokalista Wyatt Anderson, wszystko poszło jak z płatka. Efekt to czwarty album w dyskografii zespołu, najbardziej dojrzały w jego dorobku: HMP: Tak długiej przerwy pomiędzy wydawnictwami jeszcze nie zanotowaliście - co sprawiło, że na następcę "The Devil's Cut" musieliśmy czekać ponad cztery lata? Jon Leon: Cóż, po rozpadzie poprzedniego składu potrzebowałem długiej przerwy od sceny muzycznej i chwili dla siebie. Spędziłem więc masę czasu z moją dziewczyną i napisałem kilka akustycznych kawałków, piłem, słuchałem muzyki, podróżowałem, itd. Znalazłem wtedy inspirację, by znowu pisać kawałki dla White Wizzard. Wiele zespołów ma problemy ze składem, ale u was ostatnio faktycznie nie wyglądało to najlepiej - ciężko jest utrzymać stały line-up w obecnych realiach, szczególnie jeśli nie jest się jakąś wielką gwiazdą? Na pewno jeśli nie zarabiasz wystarczająco dużo, by opłacić muzyków, a jednocześnie traktujesz zespół jak swoje dziecko i chcesz dyktować w jakim kierunku ma się rozwijać, do czego potrzebujesz najlepszych muzyków, trudno jest ich przy sobie utrzymać. Na płycie "The Devil's Cut" śpiewał Joseph Michael, ale rozstał się z wami wkrótce po jej wydaniu. Doszło nawet do tego, że sam przez trzy lata pełniłeś funkcję wokalisty, ale to chyba nie było to? Zawsze piszę linie melodyczne, więc uznałem,

że będzie to coś, czego warto spróbować. Spodobało mi się "Marathon Of Dreams". Był nawet moment, że zespołu w pełnym składzie na dobrą sprawę nie było, bo przecież sin glowy numer "Break Out" nagrałeś tylko z Jamesem i sesyjnym perkusistą, a przy wcześniejszym "Marathon Of Dreams" też wspierali cię inni muzycy? "Marathon Of Dreams" nagrałem praktycznie sam, włącznie z długą solówką w środku, ale Jacky Vincent zgodził się na zagranie solówki pod koniec utworu, jako gość. Mimo, że byłem zadowolony z rezultatów, to już "Break Out" nie wyszło tak dobrze jak chciałem. Powrót Wyatt'a Andersona był pewnie w tej sytuacji czymś dla was wymarzonym, a wkrótce po tym prace nad "Infernal Overdrive" ruszyły pełną parą? Tak, odkąd Wyatt wrócił do składu, White Wizzard oficjalnie powrócił. Jest moim ulubionym wokalistą, więc wydawało się to bardzo naturalnym krokiem. Ponoć nie ma ludzi niezastąpionych, ale wygląda na to, że dla was ten reunion ma równie duże znaczenie, jak powroty do Maiden czy Priest Dickinsona oraz Halforda? Definitywnie, Wyatt jest dla nas tym samym, kim Dickinson i Halford są dla Iron Maiden i

Macie też nowego perkusistę i z tego co słyszę na "Infernal Overdrive" Dylan Marks doskonale odnalazł się w waszej stylistyce - a to przecież perkusista kojarzony dotąd raczej z metalem ekstremalnym? Mamy dwóch perkusistów na tym albumie, to German Moura i Dylan Marks. Dylan jest również częścią naszej grupy grającej na żywo, udziela się też na tej płycie. Najwyraźniej postanowiliście odświeżyć swój styl, dlatego płyta jest nieco odmienna od wcześniejszych. Ale producent pozostał ten sam - zwykle podążając w innym kierunku, szukając sposobów na uniknięcie rutyny zespoły angażują kogoś nowego, tymczasem wy od pierwszej płyty konsekwentnie współpracu jecie z Ralphem Patlanem? Myślę, że wielkie zespoły mają dwie wspólne cechy - świetną wytwórnię, z którą budują zażyłą relację i świetnego menadżera. Mamy jedną z tych rzeczy, co znacznie pomaga. Gdybyśmy tylko mogli znaleźć świetnego menadżera... Może w końcu go znajdziecie... Można więc śmiało określić Ralpha mianem piątego członka zespołu, bez którego trudno sobie wyobraz ić płytowy dorobek White Wizzard? Zdecydowanie jest wielką częścią samego procesu tworzenia naszego każdego albumu. Wcześniej byliście raczej tradycjonalistami w tym sensie, że graliście bardzo klasycznie, wręcz archetypowo. Na "Infernal Overdrive" jest tak nadal, ale nowe utwory zyskały inny wymiar, bo wygląda na to, że do głosu przy ich komponowaniu i nagrywaniu doszły też wasze inne fascynacje, np. hard rockiem lat 70. czy... techno thrashem? Zawsze chciałem, by zespół poszerzał swoje horyzonty. Myślę, że jestem bardziej otwarty i pozwoliłem sprawom iść swoim naturalnym biegiem. Finałowy "The Illusion's Tears" trwa ponad 11

Foto: White Wizzard

28

WHITE WIZZARD


minut. Długie utwory to dla was nie pier wszyzna, były już przecież na debiutanckim "Over The Top", ale z takim rozmachem jeszcze nie graliście - to pewnie kwestia większego doświadczenia, stopniowego nabiera nia umiejętności? Nie znaczy to oczywiście, że patrzycie na swe wczesne dokonania z jakimś lekceważeniem, bo przecież bez nich nie byłoby "Infernal Overdrive" w takiej formie? Jestem wciąż dumny z "Over The Top", ale cały czas czynimy postępy i rozwijamy się. Ciągle się zmieniamy, otwieramy na więcej. Uznałem, że ważnym dla nas jest próbowanie nowych rzeczy. Uwielbiam choćby zespoły takie jak Voivod i Coroner, na pewno mające wielki wpływ na gitarowe brzmienie wielu innych grup. Co ciekawe nie dość, że to najdłuższa płyta w waszym dorobku, ale jest też zarazem najam bitniejsza i najbardziej przystępna, gdzie rozbudowane, epickie utwory sąsiadują z typowy mi dla was, metalowymi killerami jak "Pretty May" czy "Metamorphosis"? Sądzę, że wszystko tkwi w równowadze. Zawsze próbujemy znaleźć ten złoty środek w naszych utworach i albumach. Pierwsze recenzje zdają się potwierdzać słuszność obranego przez was kierunku, teraz tylko kluczowe pytanie, czy zaakceptują go również fani White Wizzard? Nie musimy się o to martwić. Wszystkie albumy przetrwały próbę czasu, tak więc można sprawdzić czy idziemy w dobrym kierunku. Trzeba robić to w co się wierzy. Sądząc z tego, że macie nowego wydawcę, amerykańską wytwórnię M-Theory Records, to z Earache przestało wam się układać? Przestali wspierać zespół przy "Devils Cut", co było bardzo niekorzystne dla zespołu. Zapewniam, że to zakończenie współpracy było obustronne. Wydaje mi się, że z jednej strony zrobili sporo dla wypromowania White Wizzard, ale jednak z drugiej nie wykorzystali wszystkich możliwości, dlatego też jesteście obecnie w miarę rozpoznawalni, ale - szczególnie po tak długiej przerwie - musicie niejako zaczynać od początku? Nie jestem pewny co robi M-Theory by nas wypromować, ale mam nadzieję, że dużo. Potrzebujemy pewnych sugestii jak ukierunkować zespół, żeby ludzie traktowali nas poważnie.

Opętani "Rockendrollem" Czy z rockendrolla się wyrasta? Na to pytanie moim zdaniem nie można jednoznacznie odpowiedzieć. Nawet wśród metalowej braci nie brakuje twierdzących, że tak. Jednak tacy ludzie jak Batlord, gitarzysta grupy Ignitor udowadnia, że nawet będąc po 50-tce można być zwariowanym rockmanem. Zespół właśnie wydał płytę pt. "Haunted By Rock & Roll" HMP: Cześć Batlord. W jakim wieku byłeś, gdy rockendroll Tobą zawładnął. Batlord: Cześć. Mam w tej chwili 53 lata, Ignitor istnieje od 15 lat. Zacząłem słuchać rocka, gdy byłem w 6-tej klasie. To był chyba 1976 rok. Wtedy pierwszy raz usłyszałem album "Destroyer" grupy Kiss. Wcześniej praktycznie w ogóle nie interesowałem się muzyką, ale w tej płycie zakochałem się do tego stopnia, że szybko nabyłem swoją pierwszą gitarę. Słuchając Waszej muzyki, moja głowa sama się kiwa a ręka ma ochotę sięgnąć po zimne piwo (śmiech). Dalej prowadzisz rockendrollowy styl życia? I to właśnie powinno się dziać, gdy słuchasz Ignitor! (śmiech). Dalej lubię sobie pomachać głową do muzyki i wypić trochę piwa. Jednak teraz mam dwójkę małych dzieci, przez co nie chodzę już na koncerty tak często jak kiedyś. Gracie klasyczny heavy metal jednak słychać u Was też echa klasycznego hard rocka np. Led Zeppelin. Moje bardzo wczesne inspiracje czerpałem raczej z amerykańskiej sceny min. od Kiss, Cheap Trick, Van Halen, ZZ Top czy Boston. Oczywiście wszystkie one były pod wpływem Led Zeppelin. Brytyjskie kapele, których słucham do dziś to Judas Priest, The Who czy Foghat. Wówczas nie wgłębiałem się w brytyjską scenę i do wczesnych lat 80-tych nie ciągnęło mnie do takich kapel jak Black Sabbath, Led Zeppelin czy Motorhead. Nie słuchałem też nigdy Beatlesów i Rolling Stonesów. Na waszej nowej płycie da się wyłapać też sporo dźwięków wziętych z thrash metalu.

Czy ten gatunek ma dla Ciebie jakieś szczególne znaczenie? Pewnie! Moja muzyczna droga miała trzy etapy. Etap rockowy, który miał miejsce po usłyszeniu "Destroyera" Kiss. Potem był etap punkowy, gdy trafiłem na płytę "Nevermind The Bollocks" grupy Sex Pistols. No i etap metalowy, gdy trafiłem na album "Kill'Em All" Metalliki. Od tego czasu stałem się metalowcem na poważnie. Zacząłem słuchać Metalliki, Mercyful Fate, Venom, Anthrax, Accept, Megadeth czy Slayer. I dopiero wtedy sięgnąłem po brytyjskie zespoły jak Black Sabbath, Led Zeppelin, Deep Purple, Motorhead czy Iron Maiden. Co przedstawia obrazek na okładce? Rockendrollowy ołtarz? Dokładnie. Co bardziej pasuje na taki ołtarzyk niż gramofon? (śmiech) Właśnie, skoro już o gramofonie mowa, to album "Haunted by Rock & Roll" jak dotąd ukazał się jako CD i MP3. Ten drugi format mimo, że już przez lata ludzie zdążyli się do niego przyzwyczaić, ciągle gdzieś tam jeszcze budzi kontrowersje. Jest jakaś szansa na wydanie tego materiału na winylu? Oczywiście, że jest. Mamy to obiecane przez naszego wydawcę. A gdyby wydawca dał ciała, to sami to sobie wydamy na czarnej płycie. Co do formatów cyfrowych jak mp3 to są one niezwykle wygodne. Daje to wiele opcji dystrybuowania muzyki. Jednak ta łatwość i powszechna dostępność plików mp3 znacznie obniża wartość muzyki. I posiadanie jakichś pliczków nie jest tak fajne jak posiadanie winyla. Ale ważne jest to, żeby muzyka potrafiła rozbujać. Format to sprawa trzeciorzędna.

Nie boicie się jednak koncertów w małych klubach, bo to przecież środowisko naturalne nie tylko dla was, ale i generalnie metalu jako takiego? Zawsze wolę mniejsze występy od ogromnych koncertów na świeżym powietrzu, gdyż tworzy się wtedy znacznie intymniejszą relację z fanami. W tak zwanym międzyczasie minęło 10 lat istnienia zespołu - DVD "Live In Austin" ukazało się właśnie z tej okazji, ale to zapewne tylko dodatek do "Infernal Overdrive", bo siłą rzeczy skupiacie się obecnie na jak najpełniejszym promowaniu tego albumu? Tak, ale uznaliśmy, że dla fanów wypadałoby wydać dobre DVD na żywo. Jestem bardzo dumny z tego koncertu, to była jedna z najlepszych nocy w moim życiu, co zawsze dobrze jest udokumentować! Wojciech Chamryk, Jakub Krawczyk, Karol Gospodarek Foto: Ignitor

IGNITOR

29


HMP: Wasz zespół powstał ledwie cztery lata temu, a kilka tygodni temu światło dzienne ujrzał wasz już trzeci krążek studyjny! Niewielu w obecnych czasach tak potrafi, moje gratulacje! Johan "J.J." Jonasson: Wielkie dzięki!

Foto: Ignitor

Na albumie znalazł się także cover utworu "Hung, Drawn and Quartered" grupy Raven. Jesteś fanem tego zespołu? Raven to świetny zespół wydawany porzez Megaforce Records. Gdy widzę na tylnej okładce logo tej wytwórni, biorę płytę w ciemno. I nigdy się nie zawiodłem. Kompozycja "Hatchet: The Ballad Of Victor Crowley" trafiła na soundtrack do horroru "Victor Crowley". Jesteście fanami tego typu kina? Adam Green, reżyser tego filmu jest wielkim fanem metalu i naszego wokalisty Jasona McMastera. Zadzwonił do Jasona i poprosił o napisać piosenki do jego nowego filmu. Akurat zbiegło się to z pracą nad naszą płytą, więc upiekliśmy dwie pieczenie na jednym ogniu. Na samym początku istnienia Ignitor za mikrofonem stała wokalistka Erika Morgengrau. Dlaczego po jej odejściu zdecydowaliście się na jej miejsce zatrudnić mężczyznę? Gdy w mojej rockowej grupie T.A.N.G. zwolniło się miejsce wokalisty, postanowiliśmy wystartować na nowo, tym razem jako zespół metalowy. Potrzebowaliśmy kogoś na wokal. Rozmawiałem o tym z Jeffem Tandy (z Averse Sefira i Birth AD) i spytałem go, czy nie zna kogoś, kto by miał odpowiednie umiejętności do śpiewania power metalu. Stwierdził, że Erika się do tego nada i powinniśmy z nią pogadać na ten temat. Po krótkim jamowaniu zaprosiliśmy ją na stałe do grupy. Jest świetną wokalistką i byliśmy ogólnie zadowoleni ze współpracy. Ale tydzień po nagraniu naszej drugiej płyty postanowiła opuścić zespół. Chciała grać bardziej agresywny metal, co zresztą robiła pod szyldem Morgengrau. Niestety ciężko było

znaleźć kogoś równie utalentowanego. Poszukiwania trwające rok nie przyniosły pożądanego efektu. Zespół praktycznie zmierzał ku upadkowi. Jednak w odpowiednim momencie zgłosił się do mnie Jason McMaster z pytaniem, czy nie zechciałbym dołączyć do jego tribute bandu dla Judas Priest. Zespół ten nosił nazwę Sad Wings i grał próby w moim studio. Zapytałem Jasona, czy nie zechciałby zaśpiewać na naszej płycie "The Spider Queen". Zgodził się i został w zespole do dziś. Jason występował w wielu tribute bandach. To jego hobby? To prawda. Graliśmy razem w Sad Wings. Granie w tribute bandach to fajna zabawa. Pomaga również podejrzeć jakich technik grania używali ci wielcy muzycy. Nie przynosi to wielkich dochodów. Za jeden występ dostajemy ok 500 dolarów, czyli 100 na głowę. A gramy tylko kilka koncertów na rok. Nie mniej jednak planuję założyć tribute band dla Motorhead. Poza Ignitor, każdy z was jednocześnie udziela się też w innych grupach. Traktujesz Ignitor jako swój główny zespół czy jako sideproject? Ignitor jest dla mnie priorytetem. Granie w innych zespołach traktuję jako odskocznię. Kto chodzi na Wasze koncerty? Starzy rocker si czy nastolatki w koszulkach Iron Maiden? A może jedni i drudzy? Głównie ludzie w wieku 40-50 lat, którzy metalu nie słuchają od wczoraj. Oczywiście na każdym koncercie trafi się jakaś grupa młodzieży. Gdy koncertowałem z zespołem Agony Column na przełomie lat 80-tych i 90-tych, wśród naszej publiczności dominowały pełne energii dzieciaki ze szkół średnich. Ale teraz scena metalowa w Texasie to już nie to co kiedyś. Kilka słów dla naszych czytelników? Trzymajcie się! Death to false metal! Bartłomiej Kuczak

"Never Seen Again" jest jednocześnie waszym debiutem z nowym wokalistą Marcusem S. Olkerudem, znanym dotychczas z krótkiej współpracy z Rocka Rollas. Znaliście się już wcześniej? Jak wam się układa? Znaleźć świetnego wokalistę nie jest łatwo. Wypróbowaliśmy wielu kandydatów, a potrzebowaliśmy kogoś kto posiadałby wystarczająco energii i charyzmy by zagrzać miejsce Mike'a i frontmana Starblind. Nikt nie miał takiego ducha, którego szukaliśmy, ale po pewnym czasie powiedziano nam, żeby skontaktować się z pewnym facetem o imieniu Marcus... Zgodził się na kilka prób i po skończeniu pierwszej piosenki wszyscy słyszeliśmy, że "to jest to". I właśnie tego dnia dołączył do nas Marcus. Co było przyczyną rozstania z Mike'em Starkiem? Chcieliśmy, aby Starblind poruszał się w innych kierunkach niż widział to Mike, zatem uznaliśmy, że najlepiej jest się rozstać, aby nadal być przyjaciółmi. Mike gra teraz w niesamowitym heavy metalowym zespole Stormburner, który pod koniec 2018 roku wyda swój debiutancki album. Jak długo zajęło wam nagrywanie i tworzenie materiału na "Never Seen Again"? To już wasz drugi album w barwach Pure Steel Records. Po wydaniu "Dying Son" chcieliśmy podtrzymać ten płomień, który się w nas wówczas rozpalił. Mieliśmy kilka numerów, które wymagały precyzyjnego dostrojenia, a potem proces pisania, który bardzo szybko przyniósł dużo więcej nowych kawałków. Wcześniej nagrywaliśmy wszystko w sali prób, gdy tylko pomyśleliśmy, że znaleźliśmy coś sensownego. Gdy byliśmy zadowoleni, skontaktowaliśmy się z Cedem z Rocka Rollas i zarezerwowaliśmy go na właściwą sesję nagraniową, również w sali prób. Chcemy, aby sesja nagraniowa była spokojna i musimy mieć możliwość nagrywania wszystkich instrumentów w tym samym czasie. Wydaje mi się, że spędziliśmy około czterech dni na nagrywaniu wszystkiego oprócz wokali. Wokale zajęły kilka dni, ich nagrania i miksowanie. Nawiązaliśmy kontakt z Robertem Romagną, a on wykonał niesamowitą robotę miksując i masteringując cały album. Ani trochę nie kryjecie się z tym, że waszą największą fascynacją muzyczną jest Iron Maiden. Jak rozumiem, nazwa waszego zespołu także wywodzi się od jednego z utworów

30

IGNITOR


Myślę, że wynika to z naszego pragnienia brzmienia jak jedna jednostka Niektórzy im zarzucają zbyt wierne zapożyczanie muzycznych tematów z dorobku Iron Maiden i innych przedstawicieli NWOBHM. Czy jednak jest tak naprawdę? Odpowiedź kryje się wewnątrz pudełka "Never Seen Again", czyli trzeciej płyty studyjnej w dorobku Szwedów ze Starblind. Z okazji wydania, udało nam się porozmawiać z gitarzystą formacji - Johanem J.J. Jonassonem. z albumu "The Final Frontier"? Rzeczywiście, tej płycie jest także piosenka o tytule "Starblind". Może to zbieg okoliczności, może nie. W każdym razie, nie sądzimy, że to byłby jakiś problem. Istnieją tysiące zespołów, które mają nazwy, które są tytułami piosenek innych zespołów.

"The Shadow out of Time", "Pride and Glory" czy zwłaszcza "Demon Rider". Myślę, że wynika to z naszego pragnienia brzmienia jak jedna jednostka. Każdy instrument jest kluczową częścią naszego brzmienia. Zamiast więc nakładać 100 overdubów na gitary, nagrywamy je tak, jakby brzmiały na scenie.

W tekstach utworów stawiacie przede wszystkim na opowieści rodem z horrorów. Wszyscy jesteście fanami tego gatunku literackiego? Macie swoje ulubione pozycje książkowe? Myślę, że mamy raczej rozbieżne gusta w książkach. Są wśród nas miłośnicy fantasy, Lovecrafta i wiele, wiele więcej.

"Eternally Bound" to już rzecz bardziej pro gresywna, w klimacie niczym z płyty "A Matter of Life and Death". Zawsze fajnie jest mieć wolny i emocjonalny kawałek na albumie. Kiedy po raz pierwszy próbowaliśmy go w początkowym stadium powstawania, nie mieliśmy żadnych tekstów do tego utworu i uważaliśmy, że musi zawierać jakieś wzruszające uczucie. Kiedy Marcus dołączył, on i Zacke zebrali się razem i napisali bardzo emocjonalny tekst, oparty na straceniu kogoś wyjątkowego.

Wiele osób zarzuca wam zbyt wyraźne czer panie wpływu z twórczości Iron Maiden, zamiast okazywania własnej tożsamości. Jak przyjmujecie takie uwagi? Nie zawracamy sobie tym głowy. Piszemy muzykę, którą lubimy. To nie jest bardzo skomplikowane. To zabawne, jak niektórzy ludzie utrwalają się w Iron Maiden. Oczywiście, jeśli włożysz trochę wysiłku w słuchanie, odkryjesz, że mamy również wiele innych wpływów. W waszej muzyce istotnie odkrywam wiele tak charakterystycznych dla ekipy Steve'a Harrisa cech. Wzorowa współpraca sekcji ryt micznej, energetyczne, melodyjne gitary, podniosłe chóralne zaśpiewy. Tak właśnie jest w

Mamy też utwór tytułowy z przepięknymi partiami solowymi. Te solówki wyszły niesamowicie. Pierwszą gram ja, a drugą Björn. Obie solówki dają dobry pretekst by przy przysłuchaniu podkręcić głośność jeszcze bardziej. "Tears of a Soldier" to niemal podręcznikowy przykład kawałka pochodzącego z ery NWO BHM. Oprócz legendy z East Endu, jakie for macje z tego kręgu zaliczacie do grona swoich

fascynacji? Jest wiele niesamowitych zespołów z tego ruchu, które wychwalamy i uwielbiamy. Priest, Saxon, Tokyo Blade, Angel Witch, Grim Reaper... Szczyt epickości płyta osiąga w zamykającym ją "The Last Stand". Czy to był numer nad którym pracowaliście najdłużej? Właściwie to była jedna z pierwszych kompozycji, które próbowaliśmy na ten album. Zack napisał to od początku do końca i było jasne, że miał od początku zarysowaną silną wizję na ten temat. I oczywiście okazało się to niesamowite. Szwecja uchodzi w tej chwili za jeden z najlepszych rynków dla muzyki heavy metalowej na świecie. A wy jak się do tego ustosunkuje cie? Czy jeśli wychodzicie z domu na ulicę, faktycznie czuć ten metal w powietrzu? Chcielibyśmy, aby tak było. Ale to wciąż ruch podziemny, choć jest dużo bardziej akceptowany społecznie w porównaniu do lat 80-tych. Dziś nauczycielka przedszkola dla dzieci może być fanem Cannibal Corpse, a twój dentysta stał w pierwszym rzędzie na koncercie Venom w 1983 roku. Ludzie nie boją się już metalowców. To w sumie smutne. Jak wyglądają wasze plany koncertowe? W tej chwili zajmuje nas przede wszystkim wydanie "Never Seen Again". Gdybyście mogli jednym słowem określić, jaką rolę heavy metal spełnia w waszym życiu to jakie by to było? Paliwo. Poza koncertowaniem, jak wyglądają plany Starblind na przyszłość? Nagrywać kolejne płyty, jak najwięcej koncertować, dobrze się bawić! Damian Czarnecki

Foto: Starblind

STARBLIND

31


Król Lear świetnie pasuje do heavy metalu Kilka płyt tego zespołu śmiało można postawić na piedestale niemieckiego heavy metalu. Obok doskonałych albumów z serii "The History of the Vikings" należy do nich debiut grupy, "Shakespeare's Macbeth - A Tragedy in Steel". To właśnie do niej odwołuje się najnowszy, ósmy już krążek grupy, zatytułowany... "A Tragedy in Steel Part II: Shakespeare's King Lear". Rozmawiając na jego temat z Tomim Göttlichem utwierdziłam się w mniemaniu, że Rebellion nie jest kolejnym zwykłym kontraktowym zespołem piszącym płyty tylko na zawołanie rytmu wydawniczego, a Tomi nie jest muzykiem, z którym rozmowy wyglądają sztampowo i podobnie do innych. Rebellion jest zespołem z pewną koncepcją, prowadzonym przez inteligentnego muzyka. Tym bardziej szkoda, że od kilku płyt formacja działa z mniejszym rozmachem i niestety bez drugiego solidnego skrzydła - Uwego Lulisa. HMP: Uważasz, że "A Tragedy in Steel" to najlepsza płyta Rebellion? Pytam, bo to właśnie do niej postanowiłeś wrócić w 2018 roku. Tomi Göttlich: Nie uważam, żeby pierwsza płyta czyli "Macbeth" była najlepszą płytą Rebellion. Każda płyta, którą zrobiliśmy jest jak moje dziecko, posiada swoją własną historię, własny rozwój, myślę też, że każda z nich brzmi inaczej. Nie mam żadnego ulubionego albumu. Sądzę, że każda płyta jest dobra w takim samym znaczeniu, jak matka kocha każde swoje

tywna historia Szekspira. Została napisana w czasie, w którym w Anglii panowała zaraza, czarna śmierć, zmarł król. Wielu ludzi miało wrażenie, że wszelkie znaki wskazują na to, że świat dąży do zła. Stąd w tej sztuce tyle depresyjnych, negatywnych emocji, brak nadziei. To świetnie pasuje do heavy metalu. Tak czy owak pragnęliśmy stworzyć jednak płytę wolniejszą i cięższą, a "Król Lear" pasował do naszej koncepcji doskonale. Tak, słychać, że płyta jest mroczniejsza i mo-

Foto: Rebellion

dziecko. Dlaczego jednak nazwaliśmy ją "drugą częścią"... Mieliśmy już wikińską trylogię, a więc trzy płyty o wikingach. Zrobiliśmy też dwa krążki o Germanach. Właściwie zamierzałem zrobić trzecią płytę o Germanach, żeby również mieć trylogię, ale wtedy Michael (Seifert przyp. red.) zaproponował coś innego. Już ma trochę dość tych Germanów, powiedział więc "zróbmy znów płytę szekspirowską". Pomyślałem, że to też jest dobry pomysł, tym bardziej, że gdzieś w głowie miałem również i taką koncepcję. Dobrym pomysłem było zrobienie "Króla Leara", zwłaszcza, że sztuka ta jest nieco powiązana z pierwszą częścią. I tak zrobiliśmy drugą część Szekspira. Wybrałeś "Króla Leara" ze względu na legen darne korzenie tej opowieści? Wcześniej także wybrałeś historię z korzeniami w XI wieku. Jest to właściwie najbardziej depresyjna i nega-

32

REBELLION

mentami nawet nieco doomowa. Dokładnie. A więc to nie jest tak, że skończyły Ci się tem aty o Germanach? (śmiech) O nie, o Germanach to mógłbym i dziesięć płyt zrobić. Okres wędrówek ludów w Europie to był ciekawy czas w historii. Bogowie jednak wysyłają nam niekiedy znaki, czasem dobrze jest za nimi podążać. W tym przypadku Michael był architektem, za którym chętnie poszedłem. Zostając w temacie różnorodności tematów. Krążek "Born a Rebel" jest nieco zapomniany i niezbyt dla Was charakterystyczny. Myślałeś kiedykolwiek, żeby to właśnie do tej płyty wró cić? Hm (dłuższa pauza). Płyta "Born a Rebel" powstała w związku z tym, że Uwe Lulis kupił studio. Razem z Randym (perkusistą - przyp.

red.) pograliśmy, pojammowaliśmy, a Uwe to nagrał, żeby sprawdzić jak brzmią mikrofony. To zupełnie osobna historia, dlatego płyta "Born a Rebel" jest tak specyficzna. To jedyny krążek Rebellion, który nie jest koncept albumem, dlatego ta płyta tak nietypowa. Mimo to, można ją powiązać z "Macbethem", zwłaszcza jeśli chodzi o pracę gitar. Mimo wszystko słychać, że płyta wyszła zaraz po "A Tragedy in Steel". Tak, to prawda. Właśnie, wróćmy do Szekspira. Chętnie! Obie szekspirowskie płyty dzieli 16 lat. Jak możesz porównać pracę nad tymi albumami? Co się przez ten czas zmieniło? Cóż, kiedy nagrywaliśmy "Macbetha" nie miałem dzieci, Uwe cały czas, wręcz 24 godziny na dobę, pracował nad Rebellion, równie intensywnie nad zespołem pracował Bjorn. Zatem była to zupełnie inna praca. Możesz napisać płytę w przeciągu trzech miesięcy, nie mając w zasadzie nic innego do zrobienia. Teraz jest tak, że wszyscy członkowie Rebellion mają dzieci, rodziny. Ja wychowuję moje dziecko sam, muszę sam prowadzić całe domowe gospodarstwo. Wszyscy jesteśmy aktywni zawodowo, mamy swoje miejsca pracy. Potrzebujemy więc z dziewięć miesięcy żeby napisać płytę i przygotować utwory. Czasem sześć, jeśli wszystko szybciej pójdzie. Kiedy się pracuje zawodowo, stworzenie płyty może zająć zatem rok czy półtorej roku. Płyty dzieli też kawał naszego życia. Między nagrywaniem pierwszej i ostatniej szekspirowskiej płyty ja się rozwodziłem z żoną, Olivier przebudowywał dom, Stefan przeżywał kryzys w swoim związku. Czasem trzeba było nagrywanie odstawić na dalszy plan. W przypadku tworzenia płyty "King Lear" wszystko było bardziej harmonijne. Sami byliśmy bardziej pokojowo i konstruktywnie nastawieni i to odbija się na płycie. W czasie nagrywania "Macbetha" mieliśmy konkretne terminy, musieliśmy więc pracować szybciej, nie znaczy to, że było gorzej. Było po prostu inaczej. Chciałabym porównać oba albumy. Na poprzedniej płycie pojawiły się role, również żeńskie, nie tylko deklamowane, ale też śpiewane. Na nowym krążku częściowo z nich zrezygnowałeś. Nie było na tej płycie ani jednego kawałka, w którego przypadku czułbym, że powinien w nim się znaleźć żeński głos. W "Macbecie" istotny był konflikt między Macbethem i Lady Macbeth związany z zamordowaniem króla. Lady Mackbeth odgrywa więc bardzo znaczącą rolę. Nie ma właściwie porównywalnej roli w "Królu Learze". Nie ma tam żeńskiej postaci, która jest tak tragiczna, tak ważna i tak wybijająca się jak Lady Macbeth, żeby budować dla niej specjalną żeńską śpiewaną kwestię. Występują trzy siostry, które deklamują swoje wypowiedzi, ale nie sądzę, żeby potrzebne były specjalne śpiewane żeńskie role. Na drugiej części "A Tragedy in Steel" słychać klasyczne solówki, niemal w stylu lat 70. Co jakiś celowy zabieg? Nie, to właściwie styl Olivera. Oli w zasadzie nie jest klasycznym metalowym gitarzystą. Jest on w raczej klasycznym rockowym czy też hard rockowym gitarzystą. Oczywiście wie jednak jak funkcjonuje metal. Jest świetnym gitarzystą jeśli chodzi o melodie, ale jego sola nie wywodzą się, ze świata metalu. Tomi, słuchając obu płyt "A Tragedy in Steel" zawsze zastanawiam się jak dopasowujesz teatralny dramat do heavy metalowych


kawałków. Cóż, kawałki piszą głównie Oli czy Stefan. Przynoszą mi pewne szablony, mniej lub bardziej dobrze wyprodukowane demówki, które przesłuchuję, sprawdzam i zmieniam częściowo to, co warto zmienić. Czasem nie trzeba zmieniać nic. Na ich bazie piszę utwory, czyli właściwie teksty. Wtedy wszyscy muszą je zaakceptować, czasem teksty trzeba nieco zmienić. Kolejna część to melodie. Czasem trzeba zmienić akord albo coś innego, to zależy od pomysłów na teksty. Trudno Ci jest przetłumaczyć Szekspira na współczesną mowę tak, żeby pasowała do heavymetalowego kawałka? Nie, to w ogóle nie jest trudne. Jestem jednak też nauczycielem angielskiego oraz historii, omawiam więc co roku Szekspira na lekcjach, dlatego znam go dość dobrze. Nie mam więc żadnego problemu, żeby przetłumaczyć go na współczesny język. Wiesz co, Szekspir wciąż jest do dziś czytany, bo porusza bardzo ludzkie problemy, choćby historie miłosne, takie jak "Romeo i Julia". To zresztą historia, którą opowiadał nie tylko Szekspir, była ona tysiące razy przytaczana w wielu aspektach, w piosenkach, opowiadaniach, miłosnych dramatach, aż po "Titanica". Historia "Romeo i Julii" wszędzie się powiela, dlatego, że jest to coś głęboko ludzkiego. Jeśli omawiasz z uczniami Szekspira i nie chcesz ich zniechęcić, musisz umieć przekładać. Jeśli uczniowie za pierwszym razem go zrozumieją, będą zaciekawieni i sami będą chcieli zgłębiać. Używasz czasem swojej muzyki do na lekcjach jako "materiału dydaktycznego"? Nie, dla mnie to zbyt prywatne. Wyglądałoby to tak jakbym zachęcał uczniów, żeby kupli moją płytę. Uczniowie oczywiście sami pytają, jak było przy okazji "Macbetha" o zespół, ale sam nigdy tego nie robię. Zdaję sobie jednak sprawę, że widzą co robię, choćby z Facebooka, ale sam nie chcę ze swojej muzyki korzystać, bo nie wydaje mi się to dobre. Też pracuję z młodzieżą (tutaj chwilę wyjaśniałam Tomiemu czym się zajmuję - przyp. red.) i mam wrażenie, że współcześnie niewielu uczniów w ogóle słucha heavy metalu. To dla nich raczej muzyka ojców niż coś świeżego czy buntowniczego. Tak, jeśli chodzi o naszych uczniów, są tacy, którzy słuchają metalu i to w każdym pokoleniu, ale jest ich może 5-10%. Ciekawe jest jednak to, że przynajmniej w Niemczech dotyczy to gimnazjów (odpowiednik polskiego liceum przyp. red), tam słucha się heavy metalu. W Realschule i Hauptschule (odpowiednik techni-

Foto: Rebellion

kum i szkoły zawodowej) prawie w ogóle. Bardzo ciekawe. Wychodzi na to, że heavy metal słuchany jest przez inteligencję (śmiech). Nieco inaczej niż w latach 80. (śmiech). Właściwie każda Twoja płyta ma jakąś wartość edukacyjną. Czujesz, że masz jakieś zadanie czy misję co spełnienia? Nie, sądzę, że nie. W ogóle. Cóż.... Wiesz, nie oglądam właściwie ogóle telewizji, w zasadzie całymi godzinami czytam. Na przykład w przypadku wikingów czy Sasów przez dwa, trzy lata czytałem książki na ich temat, a w przypadku samych Sasów, dodatkowo też archeologiczne sprawozdania z wykopalisk. Czytałem jednak także powieści osadzone w ich realiach, więc jakby podglądałem jak inny autorzy zajmują się tym tematem. Wtedy jako historyk i badacz literatury sprawdzałem czy to, o czym chcę napisać jest wystarczająco dobrze zbadane i czy posiada merytoryczne fundamenty. Nie jest to więc misja, ale raczej zadanie dla mnie samego, które dodatkowo sprawia mi przyjemność. Przyjemność sprawia mi też kwerenda, robienie rekonesansu, przeglądanie literatury. Nawet jeśli przeczyta się jedną książkę 20 razy, za każdym razem odkrywa się w niej coś nowego. Czytam potem kolejne interpretacje, recenzje. Później mając bagaż nowych przemyśleń czytam książkę jeszcze raz, wieczorami z whisky, butelką dobrego wina lub Żubrówki z lodem i tak robię do dziś. Nie myśl jednak sobie, że mam 52 lata i wciąż tylko piszę teksty. Oczywiście wychowywanie dzieci też jest fajne (śmiech), ale w końcu jestem fanem metalu (śmiech). Muszę na warsztat brać historie, które się dobrze czyta, które zajmują. Wtedy mogę stworzyć jakąś ciekawą opowieść.

Chciałabym na koniec wrócić na chwilę do tematyki wikingów. Mam wrażenie, że ich temat ostatnimi laty jeszcze jeszcze bardziej popularny niż dawniej. Amon Amarth świeci triumfy, masa zespołów wykorzystuje wikińs ki wizerunek, choćby Leaves' Eyes mający "wikiński" klip do swojego utworu, ludzie namięt nie oglądają serial "Wikingowie". Jak sądzisz, jako muzyk i autor płyt o wikingach, dlaczego ten temat jest tak szalenie popularny? Myślę, że Wikingowie są jednym z najlepiej rozpoznanych ludów z tych czasów. O Wikingach wiemy relatywnie dużo. Na Islandii zachowało się wiele źródeł, są to sagi, opowieści, wiersze, a do tego istnieje całe mnóstwo historycznych faktów, co sprawia, że mamy na ich temat jasny obraz. Na przykład jeśli chodzi o inne ludy z okresu wędrówek ludów, choćby o Słowian, wiemy na ich temat niewiele. Wikingowie są dobrze udokumentowani ponieważ mieli bliskie kontakty z chrześcijanami, którzy ich opisywali i dlatego tak wiele przetrwało na Islandii. Do tego, życie wikingów jest konkurencyjną koncepcją naszego współczesnego. Poza tym, ludzi w pewnym stopniu zachwyca koncepcja "noble savage", czyli szlachetnego dzikusa. Pod wieloma względami jest do przeciwstawna koncepcja świata naszego, coraz bardziej trudnego, coraz bardziej nieoczywistego, niejasnego, w którym zacierają się granice czerni i bieli, dylematu uchodźców czy Europa powinna być jednym narodem, to wszystko napawa nas strachem. Dlatego pięknie jest spojrzeć w przeszłość i zobaczyć świat uporządkowany. Oczywiście to romantyczne wyjaśnienie, wtedy też nie było uczciwości. Gdybyśmy żyli w tamtych realiach, jak najszybciej pragnęlibyśmy powrócić do dzisiejszych czasów. Podsumowując - moim zdaniem popularność wikingów wiąże się z przeciwstawianiem tamtego świata naszemu oraz z dużą wiedzą na ich temat. To bardzo prawdopodobne. Grałeś kiedyś w zespole Asgard... Yyy, w czym grałem? … czytałam, że w zespole Asgard... Aaa, tak (śmiech). Taak, to był mój pierwszy zespół. Był to początkowo właściwie Exray, który potem wydał płytę jako Asgard i traktował o panteonie nordyckich bogów. Wydał jedną płytę "Asgard" i nikt jej nie kupił. To jest cała historia. Tym akcentem zakończyliśmy rozmowę, Tomi na koniec m.in. pochwalił się jeszcze znajomością kilku polskich słów: "dziękuje", "dzień dobry" i "kurwa mać". Katarzyna "Strati" Mikosz

Foto: Rebellion

REBELLION

33


Pionierzy combat metalu Double Diamond był jednym z najlepszych i zarazem najbardziej pechowych belgijskich zespołów. Nic dziwnego, że jego liderzy, gitarzysta Erwin Suetens i wokalista Flype nie wzięli rozbratu z muzyką, kiedy okazało się, że kolegów bardziej interesuje picie niż granie. I tak tamci mają teraz odwyk, a oni FireForce, a CD "Annihilate The Evil" potwierdza, że power metal może być również ostry, siarczysty i surowy: HMP: Co prawda nasza rozmowa ma doty czyć FireForce i waszego najnowszego albu mu "Annihilate The Evil", nie mogę jednak nie skorzystać z okazji i nie dowiedzieć się u źródła co sprawiło, że odeszliście z jednego z moich ulubionych belgijskich zespołów Double Diamond, co zakończyło się jego rozpadem? Erwin Suetens: Kontynuacja czegokolwiek z Double Diamond była niemożliwa, ponieważ inni muzycy nie byli zainteresowani dorastaniem. Zespół był dla nich jedynie pretekstem do picia i imprezowania. Za każdym razem, kiedy pisałem nowy utwór i wyjaśniałem go reszcie, na następnej próbie już niczego nie pamiętali i równie dobrze mogłem zacząć wyjaśniać wszystko od nowa. Tak więc mieliśmy dwie frakcje -

było wspaniałe doświadczenie, spotkaliśmy się ze świetnym przyjęciem publiczności, jednak to niczego nie zmieniło. Staraliśmy się udowodnić, że byliśmy świetni, ale to nie wypaliło. Staraliśmy się nawet zainteresować nami Limba, jednak to również się nie udało (śmiech!). Wciąż mam jego list, w którym napisał, że nie jest zainteresowany. (śmiech!). Ale i tak go kocham! W późniejszych latach też mieliście w sumie pod górkę, mimo tego, że kolejny album, "Stand Up And Fight" z 2004 roku, firmowała reaktywowana firma Mausoleum? Szef wytwórni Mausoleum, Alfie Falkenbach, zobaczył nas podczas supportowania Omen w 2003 roku i był pod dużym wrażeniem. Zaofe-

wyszło, bo tuż po rozpadzie Double Diamond założyliście kolejny zespół - czyżbyście odchodząc z tamtej grupy mieli już skrystali zowaną wizję Fireforce? Jak tylko odszedł Flype, zacząłem myśleć o zespole z prawdziwymi muzykami, którzy chcieliby pracować, żeby coś osiągnąć. Pewnego dnia, po koncercie Kamelot i Firewind, jadłem kolację z kumplem, pracownikiem technicznym Ericem i chłopakami z Firewind. Gadaliśmy o muzyce, biznesie i poświęceniu. Byłem coraz bardziej przekonany do myśli o założeniu nowego zespołu. Nabijaliśmy się z tournée Firewind i Dragonforce, żartowaliśmy z nazw zespołów jak Dragonwind, Firedragon, Windforce (śmiech) i wpadłem na FireForce… Apollo powiedział "to zajebista nazwa!". W tamtym momencie wiedziałem, że mój nowy projekt będzie się nazywał FireForce i że wkrótce będzie tak ochrzczony... Także kiedykolwiek pytają mnie o powiązanie Firewind i FireForce… to jest właśnie to… Wasz gitarowo-wokalny duet był przez lata filarem składu Double Diamond, pewnie jesteście też dobrymi kumplami - uznaliście, że takiego potencjału nie można zmarnować, nawet za cenę zaczynania wszystkiego od początku? Zaczynanie od początku nie jest złe, jeśli ma się skrystalizowaną wizję… Po podjęciu decyzji o założeniu FireForce zapytałem Flypa o dołączenie, odpowiedział "myślałem, że nigdy nie zapytasz!" i zgodził się… Rzeczywiście, przyjaźnimy się już około 30 lat… Z jednej strony trudno pewnie być debiutan tem w słusznym wieku i znowu zaczynać od mozolnej wspinaczki poprzez koncerty w małych klubach, etc., ale z drugiej jednak Fire Force to w 100 % wasz zespół, gdzie na wszystko macie wpływ i nic nie dzieje się przypad kowo? FireForce to dziecko moje i Flypa. Od strony praktycznej: komponuję każdy utwór, piszę tekst i myślę o ich koncepcie. Wtedy już wszystko planujemy razem z innymi. Dlatego niektórzy muzycy czasami odchodzą. Zespół należy do Flypa i mnie.. do nas należy ostatnie słowo.. Jednak inni też pracują i wnoszą wkład, nie mamy oczywiście z tym żadnego problemu. Problem jest wtedy, kiedy inni próbują przejąć kontrolę nad zespołem, ładują się wtedy w głębokie gówno, a co niektórzy tego doświadczyli…

34

ja i reszta. Flype był swego rodzaju rozjemcą i starał się wszystko uspokajać, ale pewnego dnia miał po prostu dość i odszedł. Po pewnym czasie zdałem sobie sprawę, że Double Diamond przestało być moją bajką i również odszedłem.

rował nam umowę, i tak oto nagraliśmy "Stand Up And Fight". Ten album bardzo nam pomógł, ponieważ sprawił, że mieliśmy dystrybucję, ale mimo wszystko nie mieliśmy odpowiednich wpływów i układów…

Co dziwne wasz pierwszy album "In Danger" ukazał się w 1997 roku, kiedy po fenomenalnym starcie Hammerfall tradycyjny metal zaczynał być znowu naprawdę popularny nie przełożyło się to jednak na rozpoznawalność waszego zespołu, tym bardziej, że nie mieliście wydawcy? Tak jak powiedziałeś. Brak wydawcy, bookera, sfinansowany przez nas samych pierwszy album, brak dystrybucji - to najlepsza recepta na porażkę. Dzięki Bobowi Schoenmakersowi ze słynnego klubu Biebob suportowaliśmy na pięciu występach Hammerfall, podczas ich pierwszego małego tournée po Belgii i Holandii. To

Marc Vinckier nie podzielił się z wami histori ami krążącymi wśród kapel tej wytwórni z lat 80., skoro sam grał w wydawanym przez nią White Heat? Mało solidni to jedno z delikatniejszych określeń jakie słyszałem - liczyliście, że w kolejnej dekadzie będzie to wyglądać inaczej? Jedyną rzeczą, jaką słyszałem o jego współpracy z White Heat to, że został wywalony, bo zawsze spóźniał się na próby i za dużo pił. Tak więc w Double Diamond nic się nie zmieniło. (śmiech!)

FIRE FORCE

Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie

Już kilka miesięcy po rozstaniu z Double Diamond weszliście do studia, by nagrać EP-kę "Moonlight Lady", tak więc pełny skład skład FireForce zwerbowaliście niemal błyskawicznie? Wcześniej skomponowałem sporo utworów dla Double Diamond, także miałem dość pokaźny repertuar, (śmiech). Przerobiłem napisane już utwory "Moonlight Lady", "Firestorm", "Born To Play Metal". Napisałem nowy instrumentalny kawałek "Metal Rages On", żeby pokazać, że metal wciąż wrze! Jak najszybciej weszliśmy do studia, żeby nagrać te cztery utwory, już cztery miesiące po założeniu FireForce. Celem była EP-ka, dzięki której mogliśmy rozglądać się za wytwórniami. Pamiętam, że wasz debiutancki album "March On" uznałem za całkiem interesujący, bo power metal w waszym wydaniu odznaczał się na plus dzięki sporej zawartości konkretnego, tradycyjnego metalu i tę zasadę zdajecie się wyznawać do dziś, co potwierdza też zawartość "Annihilate The Evil"? W ten sposób piszę utwory, to definiuje Fire Force.


To już wasza trzecia płyta i zdaje się, że osiągnęliście pewną stabilizację: macie solidnego wydawcę Limb Music, muzycznie też reprezentujecie wysoki poziom - gdyby tylko nie te ciągłe zmiany składu, to można by mówić o dość komfortowej sytuacji? Nie… kiedy czujesz się komfortowo stajesz się niedbały... jest to niewybaczane… Wciąż nie mamy stabilnego składu, cały czas poszukujemy perkusisty, który by został w naszej grupie na stałe… Mamy zastępstwa, jednak zawsze lepiej mieć kogoś w pełni oddanego. (śmiech!) Plusem tej sytuacji jest chyba jednak to, że owe roszady personalne zachodziły stopniowo, nigdy nie byliście dzięki temu w sytuacji, że zostawaliście sami we dwóch, co byłoby w sumie dość traumatycznym przeżyciem, szczególnie kiedy ma się na przykład zabukowane koncerty i nie można ich odwołać? Nigdy nie zdarzyło nam się odwołać koncertu z powodu problemów ze składem... zawsze znajdujemy jakieś rozwiązanie… Zdarzyło się jednak tak, że byliśmy tylko w dwójkę… Po nagraniach "March On". Tom nie mógł zostać ze względu na swoją karierę, Steve postawił na zespół Blaze'a Bayley'a, a Metalpat odszedł z powodów osobistych… W tamtym momencie, tydzień przed festiwalem, był nowy perkusista, gitarzysta z Berlina oraz nowy basista, który przebywał na wakacjach w Turcji. Próby odbywały się tylko w dwuosobowych grupach, ja i ktoś nowy. I 24 września 2011 roku weszliśmy na scenę na Rockfort Festival w nowym zespole, który nigdy razem nie grał. Poszliśmy na backstage i przedstawiliśmy się sobie: "Panowie, to są muzycy, którzy będą teraz stanowić FireForce…". "Cześć jestem basistą, cześć jestem Rooky, gitarzysta solowy!

O, ty jesteś perkusistą? Witaj!" To było bardzo dziwne uczucie… ale doszczętnie rozwaliliśmy to miejsce… Ludzie oniemieli… To było świetne… Pomimo tego, że macie w składzie perkusistę to ponoć za bębnami w czasie sesji nagran iowej "Annihilate The Evil"zasiadł doświadc zony Jonas Sanders z Pro-Pain? Jonas to nasz dobry przyjaciel, pomógł nam nagrać album. Jesteśmy bardzo zadowoleni z jego partii! W sumie takie historie zdarzały się nawet w najlepszych zespołach na świecie, od The Beatles do Pink Floyd, tak więc jakoś mnie to szczególnie nie dziwi, ale okazało się, że dołączył do was po tej sesji już na stałe? Jak już mówiłem wcześniej: wciąż szukamy stałego perkusisty. Nieważne z jakiego kraju… "The Boys From Down Under" to nie tylko opener nowego albumu, ale też utwór do którego zrealizowaliście teledysk - uznaliście, że trzeba od razu pokazać potencjalnym nowym słuchaczom, że gracie metal, a speed/power kręcą was najbardziej? Wybraliśmy go, ponieważ to utwór otwierający album, i rzeczywiście: to postrach! Określacie jednak swoją muzykę mianem com bat power metal - to tylko etykietka jakich wiele, czy też identyfikujecie się z tym określe niem? Kiedyś jakiś krytyk powiedział nam: "jeżeli kiedykolwiek powstanie gatunek zwany combat metal, FireForce będzie jego pionierem!". Polubiłem ten komentarz, napisałem utwór zatytułowany "Com-

bat Metal", tak narodził się pomysł… Video do "The Boys From Down Under" zamieściliście też na płycie, na CD jest też bonusowy utwór "Gimme Shelter". Musicie być wielkimi fanami The Rolling Stones, skoro wybraliście właśnie ich utwór na dopiero drugi cover w dyskografii zespołu? Nie do końca (śmiech!). Po prostu szukaliśmy utworu innego niż metalowy, ale z tekstem, który pasowałby do naszego pomysłu. Tak oto, wpadliśmy na ten kawałek. Świetnie było przerobić go na metalowy utwór… (śmiech!) "Gangland" na poprzedniej płycie był w sumie bardziej oczywistym wyborem, tym bardziej, że pewnie nasłuchaliście się go podczas wspólnych koncertów z Tygers Of Pan Tang? The Tygers to moi bliscy przyjaciele, jako zespół odegrali ważną rolę w moim życiu, kiedy byłem młody… Musiałem nagrać ich kawałek… To moje geny… (śmiech!) Koncertów promujących "Annihilate The Evil" też pewnie nie zabraknie - co planujecie do końca roku w tej kwestii? Zamierzacie ruszyć w trasę również gdzieś dalej, odwiedzić na przykład Polskę? Są plany, jednak nic nie można powiedzieć na ten moment… Bardzo bym chciał odwiedzić Polskę, przy okazji moja mama tam się urodziła… niedaleko Wrocławia, była Niemką… I mam prawdziwych polskich przyjaciół… chociaż mieszkają tutaj. (śmiech!) Wojciech Chamryk, Bartosz Hryszkiewicz, Filip Wołek


Marzenia nie zapłacą czynszu Mało znany w Polsce zespół Alpha Tiger właśnie wydał najnowszą płytę. Tak jak pisałem w recenzji płyty, że nie znając tej grupy pewnie żyłbym dalej szczęśliwie, ale zawsze pozytywnie jest poznać nowe. Zwłaszcza, że tą muzykę tworzą tak pozytywni ludzie, jak mój rozmówca. Gitarzysta i współzałożyciel kapeli odpowiedział dokładnie na każde pytanie. Oczywiście można mówić wiele - ale sam materiał też się broni! Sprawdźcie co miał do powiedzenia Peter, a najlepiej za tło lektury posłuży Wam… "Alpha Tiger"! HMP: "Alpha Tiger" to Wasza czwarta płyta. Nazwaliście ją od nazwy zespołu, a taki zabieg przeważnie stosuje się, gdy zespół debiutuje. Skąd taki pomysł? Peter Langforth: Po wszystkim co się stało nadszedł czas, aby złożyć oświadczenie. Z dumą patrzymy w przyszłość zamiast patrzeć wstecz. Otworzyliśmy nowy rozdział w naszej karierze zespołu, to jest jak drugi debiutancki album, więc wydaje mi się, że nadszedł czas aby za tytuł albumu posłużyła nazwa zespołu. Innym powodem, dla którego zostawiliśmy ten album z takim tytułem jest to, że ta płyta opowiada dziesięć historii w dziesięciu różnych utworach. Sądzę, że nie ma lepszego podsumowania, ani wytycznej, która łączy to wszystko ze sobą. Na naszych trzech poprzednich płytach zawsze był mocny kawałek tytułowy, któ-

phana, które musi wypełnić. Więc próbowałem pracować jak najbliżej z Benjaminem przy wokalnych aranżacjach i starałem się pisać kawałki w jego naturalnym zakresie wokalnym. Głos Benjamina Jaino nie jest tak wysoki jak głos Stephana. To nadaje pieśniom bardziej ziemski charakter. Sprowadziliśmy wszystko trochę bardziej w dół, co ma bardzo ciepły wpływ na utwory. Jest on zupełnie inną postacią niż jego poprzednik, który bardzo wpływał na proces pisania muzyki, nawet jeśli Benjamin jeszcze tego nie zauważył! Jakie wnioski nasuwają się po tylu latach wspólnego grania? Żałujecie czegoś? Nie ma sensu żałować, ale staram się wyciągać wnioski ze swoich błędów. W tym roku świętowaliśmy naszą 10-letnią rocznicę i dostrze-

Foto: Alpha Tiger

ry stanowił całość z resztą utworów, muzycznie i tekstowo. Ale tym razem niemożliwe było wybranie tylko jednej kompozycji, ponieważ album ma zupełnie inne strony, które odzwierciedlają różne stany, fazy i emocje, które przeszliśmy przez ostatnie dwa lata. Długo zastanawialiśmy się nad tytułem płyty, ale im mocniej próbowaliśmy znaleźć tytuł dla albumu, tym bardziej dochodziliśmy do wniosku, że tylko nasza nazwa pasuje idealnie. Czy to, że Waszym nowym wokalistą został Benjamin miało jakieś istotne znaczenie dla komponowania nowego materiału? Benjamin był nieco nieśmiały, kiedy dołączył do zespołu, ale był świadom, że ja jestem odpowiedzialny za pisanie utworów, więc myślę, że nie chciał interweniować w ten proces. Ale wiem, jak ważne są wokale i jego głos dla naszej muzyki i wiedziałem również wpływy Ste-

36

ALPHA TIGER

głem jak szybko leci czas. Szczególnie w ciągu ostatnich pięciu lat w naszej karierze było tak wiele rzeczy, które stawały się coraz większe. Jestem bardzo wdzięczny i cieszę się, że mamy wszystkie te okazje, aby poznać tylu wspaniałych ludzi i zagrać w tak wielu różnych miejscach. Oczywiście, jest wiele rzeczy, które powinienem był zrobić lepiej lub w inny sposób, ale nie ma sensu o tym myśleć. Po prostu cieszę się, że wciąż tam jestem i wciąż robię muzykę przed niesamowitymi ludźmi. O co więcej mogę prosić? Gracie dość ciekawe klimaty, nieoczywistą muzykę. Jak udaje się utrzymać własny styl? Szczerze mówiąc, każda zaczęta płyta jest dla mnie jak biała pusta kartka. Ona opowiada własną historię i odzwierciedla określoną długość czasu. Jest tak wiele rzeczy, które wpływają na brzmienie na albumie. Może to być

aktualny nastrój w którym aktualnie grasz, zespoły, których słuchasz w tym czasie lub nieszczęścia, które przeżyłeś. Pod koniec dnia po prostu nie chcę się powtarzać i lubię wypróbowywać różne warianty. Dlatego tworzenie muzyki wciąż jest dla mnie tak interesujące. Możesz stworzyć coś nowego i masz do tego mnóstwo różnych narzędzi i metod. Czasem po prostu muszę wyjść z mojej strefy komfortu, niż podnosić inny instrument lub próbować wejść w inny nastrój. To zabawne jak daleko można się posunąć, nawet w muzyce metalowej! Słuchałem kilkanaście razy Waszej ostatniej płyty, by napisać recenzję. Jak wspomniałem wyżej, jest dość ciekawa i na pewno będę ją miło wspominać. A Wy jak wspominacie sesję nagraniową do tej płyty? Bardzo podoba mi się styl produkcji z lat 70tych. Technika nagrań była na najwyższym poziomie i każda płyta brzmiała inaczej. Można było usłyszeć każdy najmniejszy detal, więc każdy zespół miał niepowtarzalne brzmienie na swoich płytach. To jedna z rzeczy, których najbardziej brakowało mi w dzisiejszych albumach. Wszystko brzmi tak samo, ten sam styl, to samo oprogramowanie, te same sample. Na "iDentity" postawiliśmy na cyfrowe nagranie naszych utworów w pięciu różnych studiach z czterema różnymi inżynierami dźwięku, więc w żaden sposób nie mogłeś odnaleźć zespołu. Z perspektywy czasu nie jestem zadowolony z kierunku "iDentity", więc zdecydowałem się pójść w zupełnie przeciwnym z nowym albumem. Najważniejszą częścią nagrania analogowego jest to, aby stać razem w jednym pokoju i grać jako zespół. Moim zdaniem, to jedyny sposób w jaki magia może się wydarzyć, ponieważ każde ujęcie brzmi inaczej. W przypadku niektórych kompozycji potrzebowaliśmy mnóstwa podejść, dopóki nie mieliśmy tego "idealnego". To uczucie jest nie do opisania, gdy "to" w końcu masz na koniec długiego dnia, kiedy każdy z nas dumnie patrzy na siebie i każdy jest świadomy, że walka w końcu się skończyła. Kiedy słucham płyty, to zawsze zabiera nas z powrotem do momentu w którym mieliśmy ten stan związany z trafieniem w podejście i słyszę każdy najmniejszy szczegół, ponieważ w ogóle nie było edycji. Jest trochę różnic między dwoma utworami gitarowymi Alexa i moim. Dla mnie to było wyjątkowe doświadczenie i jestem wdzięczny jako muzyk, że miał okazję nagrać album w taki sposób. Dodatkowo nie używaliśmy ścieżki tylko wysłuchaliśmy naszego wewnętrznego metronomu. Więc mogliśmy dodać więcej dynamiki do numeru. Szybkie części stały się bardziej agresywne, a miękkie bardziej wyluzowane. Co więcej, zmniejszyliśmy nieco moc naszych wzmacniaczy, więc utwory mogły być wolne od oddechów i było dużo więcej miejsca na wszystkie te detale, wokale, jak i organy Hammonda. Muszę pochwalić fajne linie melodyczne wokali. Jak przebiegała praca nad ich układaniem? Dziękuję Ci! Ustawienia wokalne zawsze były dla nas bardzo ważne, jeśli nie najważniejsze. Dlatego dużo wysiłku wkładam w pisanie tekstów i linii wokalnych. Staram się jak najlepiej je dogadać z naszym wokalistą. Uważam, że bezużyteczne jest odgrywanie, nawet najbardziej fantastycznych, jeśli nie mieszczą się one w zakresie głosu. Muszę wiedzieć, w którym ustawieniu brzmią najlepiej. Zawsze staram się


angażować Beniamina we wczesne stadium utworu, czasami z prowizorycznym tekstem. A kiedy linie wokalne są zakończone i zatwierdzone, piszę właściwe słowa. Jak z perspektywy czasu oceniasz pierwszą płytę "Man Or Machine"? Nigdy nie mógłbym napisać lub też nie chciałbym napisać drugiego takiego albumu, ponieważ mój gust muzyki bardzo się zmienił w przeciągu ostatnich kilku lat. Wciąż lubię ten album i wciąż gramy wiele kawałków z tego albumu. Utwory "Crimson Desert", "Against The Time", "Black Star Pariah", "Men Or Machines", "Karma" stały się naszymi "klasykami zespołu". Zwykle nie słucham naszych płyt, ale kiedy wykonujemy te kompozycje na żywo, zawsze wracam do czasów, kiedy zaczynaliśmy. To jest jak wehikuł czasu do etapu, kiedy wszystko było łatwiejsze. Wiele zawdzięczamy tej płycie! Bez "Man Or Machine" prawdopodobnie nie byłoby nas tu, gdzie teraz stoimy. Jakie koncerty wolicie grać - plenery czy klubowe? To zawsze ta sama odpowiedź (śmiech). Trudno porównywać oba rodzaje koncertów, oba mają swoje za i przeciw. Klubowe pokazy są bardziej kameralne, można grać dłużej i bardziej intensywnie. Koncerty na wolnym powietrzu odbywają się zwykle w okresie letnim, więc często ma się poczucie wakacji. Oczy-wiście na otwartych przestrzeniach zazwyczaj panuje lepsza atmosfera, ale to zależy od pogody. Wszystko może się szybko zmienić, gdy zaczyna padać deszcz lub przychodzi burza. Szczególnie podczas ostatnich dwóch lat wiele festiwali musiało zmagać się z okropnymi warunkami. Takie rzeczy mogą zrujnować całe święto! Ale dla mnie ważne jest, aby grać oba rodzaje koncertów. W 2015 roku nagraliście "Flight of the Warrior" na tribute Riot. To jedna z moich ulu bionych kapel. Skąd pomysł i skąd akurat ten utwór? Riot był jednym z moich ulubionych zespołów i jedną z głównych inspiracji, zwłaszcza gdy tworzyłem muzykę do naszej drugiej płyty "Beneath The Surface". To było gdzieś w 2012 roku. Dostaliśmy ofertę trasy z zespołem Riot w Europie. To było jak spełnienie marzeń! Loty były już zarezerwowane i wszystko dopięte, gdy nagle doszły informacje, że Mark Reale przegrał walkę z chorobą… Trasa została odwołana. Postanowiliśmy więc uhonorować go coverem jednego z jego największych przebojów. "Thundersteel" byłby oczywisty. Moją ulubioną kompozycją był "Johnny", ale wiemy, że "Flight of the Warrior" jest dobrze znanym i genialnym kawałkiem by grać go na żywo. W 2014 roku mieliśmy wreszcie okazję zagrać razem z Riot V na festiwalu Metal Days w Słowenii. Po świetnym występie poszliśmy do namiotu za kulisy, ale wtedy Donnie (Van Stavern - basista Riot V) pokonał naszą nieśmiałość. Wyszedł i zaprosił, żebyśmy spędzili z nimi więcej czasu. Mogę powiedzieć, że była to jedna z najlepszych nocy podczas wszystkich moich występów! Chłopaki powiedzieli nam, że oglądali występ i byli pod wielkim wrażeniem! Co za komplement! Opowiedziałem mu historię naszego związku z jego zespołem, o ofercie trasy i wszystkim. Potem upiliśmy się oczywiście Tequilą, śpiewając razem i chwaląc Marka... Legendę!

To wielkie wyzwanie grać pomysły Marka Reale. Nagraliście tribute Riot, a chciałem zapytać, gdybyście mieli możliwość nagrać płyty z Waszymi muzycznymi inspiracjami, to które zespoły by się na niej znalazły? Och, to skomplikowane. Ale mogę powiedzieć, że moje pierwsze natchnienia to Black Sabbath, Metallica, Judas Priest i Iron Maiden. Później był Queensryche, Fates Warning, Riot, Crimson Glory, Sanctuary i inne świetne zespoły. Później zacząłem słuchać bardziej klimatów jak Queen, Rush, Fleetwood Mac czy Kansas, więc pewnie wybrałbym po jednej kompozycji z każdego zespołu. Wracając do Waszej ostatniej płyty - zauwa-

usłyszeć, kiedy nadzieja znalazła drogę do zespołu i jak wpłynęła na drugą część płyty. Utwory takie jak "Welcome To Devils Town" czy "If The Sun Refused To Shine" mają bardzo pozytywny klimat. "My Dear Old Friend" to jedna z moich ulubionych kompozycji na tym albumie, ponieważ jest przeznaczona dla bardzo dobrego przyjaciela. Cały ten utwór jest metaforą zgody na odejście kogoś i utrzymanie przyjaźni, nawet gdy wasze ścieżki się rozeszły. Ostatni kawałek z albumu "The Last Encore" może być spojrzeniem w przyszłość. Próbowałem podsumować ostatnie dziesięć lat, odkąd zaczęliśmy w 2007 roku z tymi wszystkimi marzeniami i naiwnością. Potem odnosiliśmy coraz więcej sukcesów i świetnie się

Foto: Alpha Tiger

żyłem ciekawe aranże i trochę hiszpańsko, przynajmniej na moje ucho, brzmiące wstaw ki. Kto wpadł na pomysł, by tak było? Ciekawe aranże to coś co was wyróżnia. Przyszło to łatwo czy raczej sprawdzaliście kilka ewentualności? Chyba masz na myśli hiszpańskie flamenco w "Welcome To Devilstown". To był mój pomysł. Mieliśmy już taki zabieg na "Long Way Of Redemption", z naszej trzeciej płyty, "iDentity". Lubię wprowadzać takie rzeczy do naszych utworów, ponieważ jest to coś, czego ludzie nigdy nie oczekiwaliby od metalowej lub hard rockowej kompozycji. Dla mnie jest ważne, aby nigdy nie brzmieć sztucznie ani nieszczerze. Kawałek musi pasować do albumu. Akurat "…Devilstown" opowiada o Juarez, osławionym mieście w Meksyku. Tak więc cała kompozycja ma jakieś hiszpańskie chwyty, ale zaczyna się klasycznym flamenco z gitarami akustycznymi, które później wracają do metalowej części. To jeden z moich ulubionych momentów nowego albumu! Opowiesz coś więcej o tekstach? Tak jak powiedziałem, każda kompozycja wiele dla mnie znaczy. Teksty są bardzo osobiste, więc trudno jest wybrać jeden lub dwa utwory, ale spróbuję! Kawałki takie jak "Singularity", "Feather In The Wind" i "Aurora" dla mnie budują rdzeń tej płyty. Opowiadają o mrocznych czasach, przez które przeszliśmy i przysłaniają całą płytę melancholijną kurtyną. Podoba mi się ta atmosfera, ponieważ myślę, że nigdy wcześniej nie tworzyliśmy takich emocjonujących utworów jak te. Ale ty też możesz

bawiliśmy. Jednak czas leci, starzejemy się i osiągnęliśmy punkt w którym coraz trudniej jest trzymać się tych wszystkich marzeń, ponieważ nie mogą one płacić czynszu. Ale pod koniec dnia wciąż kochamy to co robimy i staramy się robić to wszystko tak dobrze, jak to tylko potrafimy! Myślę, że to jest historia każdego profesjonalnego muzyka, który poświęca wszystko dla swojej pasji. Cofnijmy się paręnaście lat wstecz. Co skłoniło Ciebie do zaczęcia zabawy w muzykę metalową? Zacząłem tworzyć muzykę w 2007 roku, kiedy byłem fanem Metalliki a nikt nie grał metalu. Nastąpiła eksplozja popularności grunge i wszyscy chcieli grać piosenki Nirvany. Znalazłem jednak Alexa, który również był bardzo zaangażowany w heavy metal! Wkrótce zaczęliśmy komponować nasze własne rzeczy, a następnie Dirk i nasz poprzedni perkusista Axel dołączyli do zespołu. Założyliśmy Satin Black. Na pierwszych koncertach graliśmy tylko utwory Metalliki i Slayera, ale kilka miesięcy później zdecydowaliśmy, że potrzebujemy odpowiedniego wokalisty i musimy skupić się bardziej na własnym materiale. To były czasy...! Od 2009 roku robiło się coraz bardziej profesjonalnie, dopóki nie wydaliśmy naszej pierwszej płyty w 2011 roku. Wtedy zmieniliśmy nazwę na Alpha Tiger. wagę zwraca okładka Waszej płyty "Alpha Uw Tiger" - jest artystycznie w opozycji do "klasycznych" okładek kapel metalowych. Mam cały czas wrażenie, że bardziej niż do szu-

ALPHA TIGER

37


HMP: Skąd pomysł na tytuł waszej płyty "Monstrocity"? Roxy Petrucci: Definicja "Monstrocity" to "stan lub charakter bycia monstrualnym/zakręconym". Powiedziałabym, że Madam X idealnie pasuje do tego opisu. Pracowałam nad tekstami do "Monstrocity", gdy Maxine zagrała mi ten monstrualny riff, który w końcu stał się podstawą całego utworu. Wzięliśmy moje teksty. które jak się okazało, idealnie pasowały do muzyki, więc "Monstrocity" zostało uwolnione! W 2013 roku powróciliście po prawie 25-letniej nieobecności na scenie. Czemu na wasz nowy album przyszło nam czekać aż cztery lata? Nie było w planach ponownego reunion Madam X, dopóki fani nie zaczęli się upominać na różnych spotkaniach Vixen i podchodzić z rozmaitymi pamiątkami z czasów Madam X. Nie mogłam zignorować faktu, że nadal interesował mnie nasz stary zespół, więc spytałam Maxine, co by powiedziała na ponowne zejście się oryginalnej Madame X, a ona powiedziała "Do diabła, nie!". Ale dla fanów ustąpiła, zatem skontaktowaliśmy się z Bretem i Godzillą i mogło się rozpętać piekło!

Foto: Alpha Tiger

fladki power metal można podpisać Was w progresywnym metalu. Podzielisz moją opinię? Kiedy zastanawialiśmy się nad odpowiednim wyglądem okładki dla płyty wiedzieliśmy, że musimy zmienić wszystko, co robiliśmy wcześniej. Powinna odzwierciedlać melancholijną muzykę na tej płycie, więc wpadłem na pomysł na bardziej podstawowy rodzaj kolorów, z wszystkimi odcieniami brązu i szarości. Słońce było również ważnym elementem, który chciałem wprowadzić do tła. Przy tych wszystkich pomysłach skontaktowaliśmy się z różnymi rysownikami i poprosiliśmy ich o szkice. Wybraliśmy Timura Khabirova, ponieważ jego był bardzo bliski naszej koncepcji. Więc wykonał pracę plastyczną i zdecydowanie ją pokochałem! Masz rację, to coś innego niż stare obwoluty heavy-metalowe lub power metalowe, a bardziej jak niektóre aktualne okładki Amorphis lub The Sword na przykład. Z odrobiną retro, ale także współczesnego wpływu. Na jakim sprzęcie najlepiej Ci się gra? To proste, ale aby stworzyć wyjątkową atmosferę, którą mamy na naszym albumie, potrzebuję efektów, na przykład zwariowanego dźwięku opóźnionego w przestrzeni na "If The Sun Refused To Shine" lub czystego brzmienia gitary tremolo na "Aurora". Do tego potrzebuję tylko G-Major 2 19 "rackdevice", który jest połączony z moim wzmacniaczem ENGL Powerball 2. Moja główna gitara to Dean Razorback Flying V z tygrysim wzorem. Uwielbiam tę gitarę, ma tyle mocy! A do gitarowych solówek używam Wahwah Pedal. To wszystko. No

i oczywiście wszystko na systemie bezprzewodowym! Sięgasz prywatnie po inną muzykę niż metal? Tak! Prywatnie nie słucham już zbytnio heavy metalu, oczywiście nadal go uwielbiam, ale dzięki temu mogę cieszyć się kolejnymi pokazami na żywo, kiedy metal nie jest dostępny przez 24 godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Przez większość czasu słucham muzyki country lub takich artystów jak Bruce Springsteen, Bob Seger, Simon & Garfunkel, Bon Iver, Neil Young i wielu innych. Wasza nazwa kojarzy mi się z samcem alfa. Takie było założenie, żeby to groźnie wyglądało? Cóż nazwa Alpha Tiger nie ma głębszego znaczenia. Wtedy, gdy myśleliśmy o zmianie nazwy, byliśmy głęboko w metalu z lat 80-tych i szukaliśmy po prostu odpowiedniej dla nas. Myśleliśmy, że Alpha Tiger będzie dobrym wyborem, a ludzie skojarzą tę nazwę z potężnym, chwytliwym heavy metalem z lat 80tych. Nigdy nie jest łatwo ją znaleźć, ponieważ nie powinna, myślę, być zbyt skomplikowana... Im łatwiejsza, tym lepiej! Na koniec wywiadu, proszę, powiedz parę słów do ludzi, którzy jeszcze nie mieli okazji słuchać Waszych płyt… Dzięki za wsparcie! Cieszymy się, że mamy kilku dobrych przyjaciół w Polsce! Naprawdę mam nadzieję, że niektórzy z Was dadzą naszej nowej płycie szansę! Przelaliśmy dużo krwi na ten album. Nie jest to rodzaj muzyki, którą należy słuchać od niechcenia lub w tle. Utwory zostały ciekawie rozwinięte, więc lepiej uważnie wyłapywać te wszystkie detale. Tak więc doceniam każdego z Was, kto zajrzy do tekstu i który spróbuje zanurzyć się głęboko w tej muzyce. Obiecuję, że nie pożałujecie. I kolejna rada, zrób sobie przysługę i zdobądź wydanie winylowe tego albumu. Jesteśmy dumni z układu, grafiki i zwartych na niej szczegółów. Jest to wzbogacenie dla każdego kolekcjonera! Adam Widełka Tłumaczenie: Filip Wołek

38

ALPHA TIGER

Jak generalnie wyglądały kulisy powrotu Madam X? Czy łatwo było zebrać się na nowo, w starym składzie po tak długim okresie rozłąki? Początkowo wszyscy byli podekscytowani, że znów się połączymy i wszyscy byli ku temu jak najbardziej "za". Jeśli znasz historię Madam X, wiesz, że byliśmy dość niestabilną bandą, a niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają. Tarcia między nami sprawiły, że w zespole wiele się działo, ale wciąż mamy chemię, która żyje i ma się dobrze po tylu latach. Dzieliliśmy się niezwykłymi doświadczeniami z przeszłości i odkryliśmy, że nasza metalowa więź jest nadal silna. Stworzyliśmy świetną ekipę do pracy nad tym albumem. Naszymi inżynierami dźwięku zostali Kevin Sharpe i Ryan Arini z Metro 37 Studios, a ostatecznym mixem zajął się z kolei "Maestro" Michael Wagener. Ellefson Music Productions jest stosunkowo młodą wytwórnia. Co możecie powiedzieć o waszej współpracy przy produkcji i wydaniu "Monstrocity"? Mark Slaughter przedstawił mnie Thomowi Hazeartowi z EMP Label Group i tak to się zaczęło. Poza tym, Thom był fanem Madam X. Wykazał wiele ekscytacji i entuzjazmu przy wydaniu nowego albumu Madam X. Opcja pracy z mniejszą wytwórnią, która może dać artyście możliwość wyrażenia swoich uwag, bardzo nam odpowiada. Pierwszy nakład "Monstrocity" wyprzedał się już miesiąc po wydaniu, co jest fantastyczne! Przechodząc do tematyki waszej nowej płyty,


Dwie kobiety, dwóch mężczyzn, a jednak są przykładem wzorowej, zespołowej współpracy i mało tego. Potrafią w czwórkę tworzyć soczysty, amerykański, czysto imprezowy heavy metal. I właśnie wydali drugi, a zarazem pierwszy od 33 lat album długogrający zatytułowany "Monstrocity"! Więcej informacji o nim i zespole udzieli nam perkusistka formacji Roxi Petrucci:

Wciąż mamy chemię, która żyje i ma się dobrze pragnę pogratulować wyśmienitej okładki "Monstrocity". Członkowie zespołu powstający z nadprzyrodzonych stworzeń na tle zrujnowanego miasta. Jak doszło do waszej współpracy z Ryanem Christensenem oraz Llexi Leon? Chris Godzilla zapoznał nas z Llexim i Ryanem. Wykonali świetną robotę dla Iron Maiden i wielu innych. Chcieliśmy mieć coś więcej niż niezwykłą okładkę przedstawiającą Madam X, którzy niczego za sobą nie zostawiają poza spaloną ziemią. Efekt końcowy przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania! Jesteśmy bardzo zadowoleni z tej grafiki, nasi fani także zachwycają się nią!

Uwielbiam go! "Big Rock Rolls Heavy" jest zdecydowanie z naszej "kuźni" i fajnie było to nagrać! Muzycznie zainspirowało nas AC/DC o smaku Black Sabbath. Lirycznie napisałam coś w zamierzeniu zabawnego, ale jednocześnie szczerze oddającego miłość do rocka i metalu. "Zmierz się z muzyką, zatańcz na moim grobie - daj mi metal lub śmierć pierwszego stopnia". Wspomnę jeszcze o "The Rise", pełnym dość złowieszczego wybrzmienia, z fajnym pełnym groove'u riffem. "The Rise" zostało napisane przez Bret'a i uwa-

School". Numer otwierający wasz debiutancki album "We Deserve the Right". Dlaczego zde cydowaliście się na jego ponowne nagranie? Choć trzeba przyznać, iż w wersji obecnej brzmi znacznie potężniej niż dawnej. Dziękuję Ci! Lubię porównywać nową wersję "High in High School" z tym starym tatuażem, który potrzebuje trochę świeżego atramentu. Przynieśliśmy go na bieżąco i dzięki magicznemu miksowaniu Michaela Wagenera nie można go teraz pominąć. Jesteście z Detroit. Kiss w 1976 roku nagrali ich słynny kawałek "Detroit Rock City". Czy jest to nadal aktualne? Oczywiście! Kiss to legenda, podobnie jak każdy ich koncert w Detroit! Nadal mówi się o tym dzisiaj, zatem wkrótce to będzie temat dla książek historycznych. Jak wyglądają wasze plany z koncertami? Jestem wdzięczna, że nasze plany koncertowe i trasy wciąż się rozwijają dzięki możliwościom internetu i mediów społecznościowych. Uważam się za szczęściarę, która wciąż występuje i spotyka ludzi z całego świata. Ciężka praca mia-

Foto: Madam X

Płytę rozpoczyna prawdziwy cios w szczękę o nazwie "Resurrection". Odbieram to jako dosłowne "Hej, to my, wróciliśmy!". Dokładnie! "Resurrection" opowiada właśnie o naszym powrocie do żywych. Kawałek stanowi prawdziwy atak na twoje uszy! To właśnie jest Madam X w najcięższym wydaniu, a zarazem moim ulubionym. W numerze "Nitrous" przyciągają uwagę wysokie, zahaczające niemal o falset zaśpiewy Breta, które generalnie na całej płycie rozwala świetną dyspozycją głosową. Gdy Maxime i ja zaczęłyśmy pracę nad "Nitrous", wpadłam na pomysł by Bret zaczął śpiewanie tego numeru acapella. Ma tak silny głos i nie boi się podejmować wyzwań. Brzmi to jak spotkanie Roba Halforda z Udo Dirkschneiderem, a my chciałyśmy by kawałek był jak kop w zęby od początku do końca. We "Freak Parade" swój gościnny udział zalicza Janet Gardner z Vixen. Co spowodowało, że wybór padł właśnie na nią? Czy rozważaliście jeszcze inne kandydatury? "Freak Parade" był ciężkim kawałkiem do ukończenia. Było to dla nas wyzwanie i dokonywaliśmy przy nim wielu zmian podczas pisania. Tematyka to w zasadzie bycie dziwakiem, wyrzutkiem, który chce zostawić trwałą spuściznę. Atmosfera jest jak parada cyrkowa, zawiera ciekawe ruchome części. Intro jest tu typu Drum Core, a Mark Slaughter wykonał świetną robotę, miksując utwór, dodając ciekawe warstwy, wymiar i dziwactwo. Pomyśleliśmy, że byłoby fajnie aby zaśpiewała to kobieta i najlepiej żeby był to ktoś z poza zespołu. Zatem stanęło na Janet Gardner. Ona potrafi zaśpiewać wszystko! "Die Trying", jeden z najbardziej chwytliwych numerów idealne pasowałby na singla. Fajnie wypada również ten niemal hymnowy refren. Lepiej tego bym nie ujęła! "Die Trying" to melodia, której nie można nie śpiewać. Chris napisał ten numer i będziemy go wykonywać wraz z większością utworów z nowego albumu podczas nadchodzących koncertów. "Big Rock Rules Heavy" to kolejny odpowiedni kandydat do promocji płyty w mediach...

żam, że utwór jest bardzo seksowny i groźny. Kiedy pracowaliśmy nad jego demo, od razu mi się spodobał i czułam, że to rozszerzy wszechstronność naszego zespołu. Każdy z członków waszego zespołu ma swój udział kompozytorski przy powstawaniu utworów. Podobnie z tekstami. Jak łatwo osiągnąć tak wzorową współpracę? Staram się być tak oryginalna, jak to tylko możliwe, kiedy piszę teksty, opracowuję je, wpatrując się w słowa, ich wymowę, frazy, próbując uniknąć stereotypów i banałów. Wszyscy w zespole piszą, zatem sugestie i zmiany są wprowadzane, jeśli uważamy, że jest to konieczne. We wczesnych etapach pisania. Bret zaprezentował kawałek zatytułowany "Big Bad Noise", lirycznie i melodycznie po prostu nie do przyjęcia. Po naszych licznych obróbkach melodii i tekstu, ostatecznie przyjęła nazwę "Hello Cleveland". I o to właśnie chodzi w tej naszej kolaboracji. Będziemy analizować, dopóki nie poczujemy, że jest to zgodne z naszymi standardami.

ła coś z tym wspólnego, a ja planuję wbijać się wszędzie z Vixen, Madam X i nie tylko! Madam X i Vixen wystąpią na Monster's of Rock Cruise w lutym oraz na Sweden Rock Festival w czerwcu. Daty letnie dla Vixen są zamieszczane na naszej stronie internetowej oraz facebookowej. Jedno zdanie, które chciałabyś przekazać zespołom młodego pokolenia, żeby wiedziały, że granie heavy metalu, nawet jeśli nie przynosi znaczących dochodów, jest najlepszą rzeczą jaka może się przytrafić w życiu? Jeśli pasjonujesz się rockiem i metalem, to nic Cię nie powstrzyma! Graj, jak najczęściej, jak najwięcej i podtrzymuj to! Jeśli po prostu robisz to za marne grosze, to powodzenia, ale prawdopodobnie lepiej jest podjąć pracę w nieruchomościach! Do zobaczenia w drodze moi przyjaciele! Damian Czarnecki

No i w końcu dotarliśmy do "High in High

MADAM X

39


Ressuraction Michael Schenker to niemiecki gitarzysta, którego nikomu nie trzeba przedstawiać. Swój pierwszy koncert zagrał już w wieku 11 lat z legendarnym zespołem Scorpions, z którym w wieku 16 lat nagrał ich debiutancki album, współtworzył także UFO oraz Michael Schenker Group. Wielu gigantycznych gitarzystów przyznaje otwarcie, że to właśnie unikalny styl Schenkera miał na nich olbrzymi wpływ, do tego grona należą Dave Mustaine, Randy Rhoads, Slash, Joe Satriani, John Petrucci, Kerry King, Phil Campbell, Kirk Hammett czy Paul Gilbert i wielu innych. W rozmowie dla Heavy Metal Pages Michael opowie m.in. o swoim nowym projekcie, nadchodzącej płycie, dlaczego woli gitary Dean od Gibsonów oraz co go drażni w młodszych pokoleniach gitarzystów. HMP: Witam Cię serdecznie Michael, to wielki zaszczyt porozmawiać z gitarzystą notowanym na liście stu największych gitarzystów wszech czasów wg. magazynu Guitar World. Chciałbym zacząć od pytania czym się kierowałeś zapraszając aż czterech wokalistów do współpracy nad Twoim najnowszym albumem Michael Schenker Fest o tytule "Resurrection"? Interesujące jest, w jaki sposób zostały podzielone role pomiędzy wokalistów. Michael Schenker: Przede wszystkim muszę powiedzieć, że była to wspaniała zabawa. Tworząc swój projekt Michael Schenker Fest, głó-

najbardziej zagorzałych fanów, którzy reprezentują bardzo różne pokolenia. Ktoś zapytał mnie "Jak sobie radzisz z współpracą z czterema wokalistami? Dla mnie zazwyczaj ego jednego to zbyt dużo do udźwignięcia" (śmiech), na co odpowiedziałem, że przy współpracy z większą ilością wokalistów ten problem nie istnieje i to jest jeden z piękniejszych aspektów takiej metody pracy nad muzyką. W jaki sposób powstawały utwory na ten album? W jaki sposób komponujesz swoją muzykę?

Foto: Michael Schenker Fest

wnym założeniem była celebracja moich dokonań, pewnego rodzaju podsumowanie tego, co do tej pory robiłem. Doogie White na przykład pracował ze mną w Temple of Rock, z każdym z wokalistów łączyło mnie inne doświadczenie. Tworzyłem wiele składów i chciałem przynajmniej część swojego doświadczenia zebrać w na jednym albumie. Chciałem, żeby ci wszyscy wokaliści wzięli udział w tej produkcji, ponieważ w ten sposób mój album jest bardziej kompletny. Dzięki temu zabiegowi każdy wokalista może śpiewać utwory, przy tworzeniu których brał udział, czyli śpiewać siebie na koncercie, powstaje dzięki temu bardzo unikalne show. Jestem pewien, że będzie to wielkie święto dla moich

40

MICHAEL SCHENKER FEST

Musisz wiedzieć, że ja już w wieku 17 lat przestałem słuchać muzyki, dzięki czemu przestałem kopiować. Moją pasją jest granie, w ten sposób wyrażam siebie, nazywam to "czystą formą ekspresji samego siebie". Dlatego trzymam się z dala od wszystkich cudzych utworów, unikając w ten sposób "recyklingu" muzycznego. Odwróciłem się od muzyki innych kompozytorów, ponieważ uważam, że każdy jest wyjątkowy i każdy ma w sobie coś unikalnego. W tobie też to jest i sztuka polega na tym, żeby pokazać innym twój wyjątkowy świat, jak już to odkryjesz to zauważysz, że to jest niekończąca się podróż. Z tych powodów stworzyłem Michael Schenker Group we wczesnych latach 80-tych, aby robić

rzeczy, które ja czuję i które są we mnie. Zrobiłem także coś podobnego z UFO, zamieniając delikatną kapelę w mocny, rockowy zespół. Nieświadomie miałem i wciąż mam olbrzymi wpływ na wiele pokoleń gitarzystów na całym świecie, z czego jestem bardzo dumny. Kiedy miałem 23 lata czułem, że jestem już ułożonym, kompletnym gitarzystą, ze Scorpionsami otworzyłem drzwi do USA i wtedy powiedziałem sobie, mam 23 lata, jest 1978 rok, poznałem czym jest sława i stwierdziłem, że jest to moment na większe artystyczne otwarcie się na muzykę. To z resztą pozwoliło mi zmienić się z osoby skromnej, zawstydzonej w kogoś z większą pewnością siebie. Czy to było trudne zebrać takie duże nazwiska w studiu w jednym momencie? Muszę przyznać, że to było najtrudniejsze zadanie, aby wygospodarować dla nas czas, tak abyśmy mogli wspólnie stworzyć ten album. To jest oczywiście kwestia dostępności każdego z nas, co dodatkowo utrudniał fakt, że wszyscy mieszkamy w różnych częściach świata. Na szczęście pracując ciężko krok po kroku poradziliśmy sobie ze wszystkim. Opowiem Ci ciekawostkę, jak zaproponowano nam na początku współpracy z tym składem występ na największym festiwalu odbywającym się w hali. Mieliśmy być gwiazdą drugiego dnia imprezy, więc zapytałem kto będzie headlinerem pierwszego dnia, słysząc, że ma to być Scorpions, kategorycznie odmówiłem, pomimo, że było tam 43000 osób wśród publiczności. Następnie przyjąłem ofertę z Budokanu, ponieważ chciałem wreszcie swoim projektem wypełnić ten obiekt po brzegi, zatrudniłem fotografów, aby stali za publicznością i fotografowali ten sukces. Po raz pierwszy ludzie byli w stanie zobaczyć prawdziwy potencjał tego zespołu. Dzięki tym zdjęciom i temu osiągnięciu wytwórnie oraz agencje koncertowe momentalnie zaczęły składać różne propozycje. Najbardziej atrakcyjna oferta przyszła od niemieckiego Nuclear Blast, po wielu namowach z różnych stron zdecydowałem się na ten właśnie kierunek. Tym bardziej, że mój obecny projekt zasługuje na poważnego, wielkiego partnera. Po czym przyszła dla mnie nagroda dla najlepszego gitarzysty Axeman Award i tego samego dnia Nuclear Blast także otrzymało nagrodę dla najlepszej wytwórni. Tego samego dnia Bon Scott także otrzymał nagrodę, co pokazuje jak duże było to wydarzenie, to było fantastyczne przeżycie. Wszystko nagle zaczęło się pięknie układać. To faktycznie imponujący początek nowego projektu, serdecznie gratuluję nagrody oraz współpracy z Nuclear Blast, wytwórnią, która w swojej stajni ma wiele wspaniałych zespołów. Wróćmy jeszcze do twojej najnowszej płyty, w jaki sposób podzieliłeś swoje kompozycje na poszczególnych wokalistów? Każdemu wysłałem po trzy utwory w całości skomponowane przeze mnie. Chciałem także, aby były utwory, w których chłopaki śpiewają razem i udało się to osiągnąć, efekt był piorunujący, od razu stwierdziłem, że jest to perfekcyjna kombinacja. Od razu udało się ustalić kto śpiewa konkretne utwory, równie naturalnie układała się współpraca kilku wokalistów w jednej piosence. Musisz wiedzieć, że od początku powstania projektu Michael Schenker Fest wszystko układało się po naszej myśli, chyba po raz pierwszy w mojej karierze nie było żadnych przeszkód z żadnej strony. Za rok mija 50 lat od wydania Twojej pierwszej płyty ze Scorpions, z których momen tów swojej kariery jesteś najbardziej dumny, a


które jej fragmenty wolałbyś zapomnieć? W życiu porażki są równie ważne jak sukcesy, żeby stworzyć mięśnie, musi być opór, któremu trzeba stawić czoła. Świat to plusy i minusy, które każdego dnia zmuszają cię do dokonywania wyborów, które prowadzą Cię w określonym kierunku. Kryzysy i wyzwania są jak podnoszenie ciężarów, muszą być obecne, aby się rozwijać. Problemy muszą istnieć, bez nich nie moglibyśmy się uczyć, dzięki wyzwaniom stajemy się silniejsi. Tak więc nie żałuję żadnych decyzji, zarówno tych trafnych, jak i złych. Na twojej najnowszej płycie Michael Schenker Fest "Resurrection" masz wspaniałe brzmienie delaya, czyli pogłosu, echa gitary w solówkach, mam wrażenie, że w każdym utworze jest ono bardzo zbliżone, w jaki sposób to osiągnąłeś? To prawda, chciałem mieć spójne brzmienie swoich solowych partii, miło mi, że to dostrzegłeś. Michael mój inżynier dźwięku starał się w studyjnych warunkach uzyskać to nad czym pracowałem wiele lat, czyli moje sceniczne brzmienie, z którego jestem bardzo dumny. To Michael był odpowiedzialny za ustawienie, zapomniałem jak się te parametry nazywają (śmiech oraz długa przerwa) długość pogłosu oraz ilość powtórzeń, a także odpowiedzialny był za wybór właściwego sprzętu. Tak więc efekt końcowy to jego zasługa. Muszę powiedzieć, że też jestem zachwycony z brzmienia delaya na tej płycie. Dlaczego przesiadłeś się po tylu latach z Gibsona na Deana? Pan Dean osobiście przyszedł do mnie po jednym z moich koncertów w Chicago w 2004 roku i przedstawił mi swoją gitarę. Od razu zauważyłem, że jest to zdecydowanie większa gitara niż mój Gibson, brzmiała rewelacyjnie w każdym ustawieniu przystawek, struny wspaniale reagowały na podciągnięcia, a gryf był bardzo wygodny. Ta gitara na prawdę brzmiała wspaniale, następnie pokazali mi swoje magazyny i linie produkcyjne, pamiętam, że Joe Elliot zatrudniony w tej firmie był wielkim wsparciem dla mnie rozumiał mnie jak gitarzysta gitarzystę. Cały zespół Deana był tak uprzejmy i łatwy we współpracy, więc przedstawili mi ofertę, której nie mogłem odmówić. Wiesz miałem pewnie tysiące gitar i wzmacniaczy ale nigdy nie przykładałem uwagi do technicznych aspektów mojego sprzętu, to Gibson do mnie przyszedł ze swoim Flying V i zaproponował mi ten model, tak samo nigdy nie szukałem sławy, to sława

Foto: Michael Schenker Fest

przyszła do mnie. To brzmi jakby osiągnięcie komercyjnego sukcesu było dla ciebie bardzo łatwe, zgadza się? Jedyne co robiłem to skupiałem się na swoich emocjach podczas grania i zawsze byłem szczery ze sobą, tworząc muzykę zawsze budowałem wszystko od podstawy po szczyt, niektórzy ludzie próbują to robić w odwrotną stronę robiąc wokół siebie sztuczne zamieszanie, a w ten sposób nic trwałego nie można zbudować. Powiedz czytelnikom proszę o swoich wzmacniaczach, jaki jest Twój ulubiony model? Bez chwili zastanowienia wskaże Marshalla JCM800 model 2205, co jest ciekawe w 1983 mój wzmacniacz, którego używałem do tego roku umarł śmiercią naturalną w Oakland w Stanach. Po zaniesieniu go do naprawy, okazało się, że naprawa nie jest możliwa, więc wyciągnęli z niego wszystkie sprawne części. Musiałem wtedy szukać nowego pieca i zdecydowałem się na 2205. Po latach grałem u przyjaciela na kilku wzmacniaczach i wskazałem model, który najbardziej mi się podoba, przyjaciel powiedział mi, że wybrałem dokładnie ten model Marshall JCM800 Michael Schenker, który powstał na bazie tych starych części wyjętych z mojego starego wzmacniacza. Niestety nigdy osobiście nie dokończyłem projektu tego pieca, nie mniej jednak udało mi się wskazać ten mo-

del, który powstał na bazie mojego starego brzmienia. Dodam jeszcze, że olbrzymi wpływ na moje brzmienie ma efekt Dunlop Dimebag Wah, z którym nigdy się nie rozstaje. Zawsze muszę mieć brzmienie, które kocham, jest to dla mnie bardzo ważne. Jaka jest według ciebie przyszłość rock'n'rolla i heavy metalu? Szczerze mówiąc nie patrzę już w przyszłość, to jest zadanie dla młodszych pokoleń. Pochodzę z okresu, kiedy rock był bardziej rękodziełem, bez komputerów, obróbki cyfrowej, czy efektów w pro tools'ie. Uważam, że dzisiejsi młodzi muzycy popełniają błąd nie patrząc wstecz, nie wiedzą skąd wywodzi się obecny kształt muzyki. My wiedzieliśmy grając rock'n'rolla co to jest blues i potrafiliśmy go zagrać, dzięki czemu czerpaliśmy z dokonań starszych pokoleń grając coś nowego. Dzisiejszy młody muzyk rzadko potrafi grać bluesa, hard rocka, czy stary dobry heavy metal, są też znane kapele, które nie potrafią improwizować! (śmiech) Wyobrażasz sobie?! Wpadam do studia, gdzie pracuje znana kapela, proponuję wspólny jam, biorę gitarę, a oni nic nie potrafią spójnie ze mną zagrać! Są też plusy obecnych czasów. Lata temu spędzałem 75% czasu strojąc gitarę, a jedynie 25% grając (śmiech), dzisiaj mam stroik, dzięki czemu dwie minuty tracę na przygotowanie instrumentu, a cała reszta, to gra. Jestem niezmiernie wdzięczny za ten postęp (śmiech). Myślę, że nasi czytelnicy bardzo doceniliby, gdybyś wyjawił, które kapele nie potrafią zagrać bluesa lub improwizować (śmiech)? Z pewnością rozumiesz, że nie powinienem tego ujawniać (śmiech). Na koniec chciałem Cię zapytać, czy możesz wskazać jakiś młody zespół, który ostatnio Ci się spodobał ale rozumiem, że wciąż nie słuchasz muzyki innych artystów? Zgadza się, żałuję ale niestety nie mogę na nikogo rzucić światła, nie słucham innych zespołów, ponieważ staram się unikać kopiowania. Zawsze chciałem wyznaczać kierunek dla muzyki, tworzyć nowe trendy. Prawdopodobnie wciąż dużo osób czeka, aż znowu wymyślę coś nowego, aby mogli to kopiować i jestem z tego niezmiernie dumny. Uwielbiam być kreatywny uważam, że dzięki temu zachowuje zawsze świeże podejście do muzyki, co daje mi pełne spełnienie jako muzyk.

Foto: Michael Schenker Fest

Kamil Wysocki, Damian Czarnecki

MICHAEL SCHENKER FEST

41


Świetna zabawa weteranów - Nigdy nie sądziliśmy, że Salem może jeszcze powrócić do życia! - mówi gitarzysta Paul Macnamara. Tymczasem nie dość, że jedni z największych pechowców nurtu NWOBHM wrócili do gry, to jeszcze w imponującym tempie nadrabiają stracony czas wydając w pięć lat aż trzy albumy z premieorowym materiałem. O najnowszym "Attrition" pogawędziliśmy sobie z liderem grupy, nie obyło się też bez wspomnień: HMP: Rok 1983. Po bardzo obiecującym starcie Salem dogorywa, mając w dorobku tylko jednego singla i kilka kaset demo. Akurat po okresie niesamowitej popularności Nowej Fali Brytyjskiego Metalu w latach 1980-82 straciła ona wtedy na znaczeniu, masowa publiczność miała już innych idoli, ale jednak zakładając zespół pewnie nie spodziewaliście się, że potr wa to tak krótko i zakończy się w taki sposób? Paul Macnamara: (śmiech!) Oczywiście, że chcieliśmy być wielkimi gwiazdami rocka - tak jak wszystkie zespoły - od razu! Ciężko pracowaliśmy nad naszą muzyką - uważam, że przy ostatnim demo rozwinęliśmy szczególne brzmienie i styl, które przetrwały do naszych najnowszych albumów. Graliśmy koncerty wszędzie gdzie się dało, odbiór publiki był pozytywny! Jednak po wszystkich rozczarowujących negocjacjach z wytwórniami, które udało mi się zorganizować, myślę, że gniew i niecierpliwość młodości przejęły nad nami kontrolę i postanowiliśmy, że dni Salem dobiegły końca. Salem stworzyli Paul Conyers i Paul Tognola, muzycy znani z Ethel The Frog, mogącego pochwalić się przecież LP wydanym nie przez lada firmę, bo EMI, ale ten zespół nie zdołał stać się drugim Iron Maiden. Nie uważasz, że to trochę dziwne, bo założyli kolejny, by równie szybko jak z poprzednim dać sobie z nim spokój, tak jakby zabrakło im determinacji, wiary w sukces? Z tego co pamiętam, Paul Tognola odszedł z zespołu, ponieważ zaczynaliśmy grać ciężej niż on by chciał - więc nas opuścił i stworzył ze swoimi przyjaciółmi zespół The Crack. Później w 1982r. graliśmy dużo gigów, a Paul Conyers

zaczął mieć problemy z połączeniem grania z karierą zawodową i życiem osobistym, więc niestety powiedział, że będzie musiał oddać bębny komuś innemu. Nie uważam, że brakowało im determinacji czy wiary w sukces - nie była to raczej odpowiednia chwila w ich życiu. Ta sytuacja ma też jednak drugie dno, bo ówczesna Anglia za rządów premier Margaret Thatcher, nie bez powodów zwanej "Iron Lady", nie była zbyt przyjaznym miejscem i wy pewnie też mieliście różne problemy? Bo skoro nawet znani muzycy, jak choćby Janick Gers, musieli być na zasiłku i ledwo wiązali koniec z końcem, to gdzie mówić o debiutan tach z jednym singlem na koncie? Tak, był to bardzo trudny czas. Z pewnością dużo muzyków żyło z zapomogi. Miałem problemy próbując zostać muzykiem w czasie dziennego studiowania inżynierii - a krótko potem zostałem bezrobotnym. Ale wciąż odkładaliśmy każdy grosz na nagrywanie, lepszy sprzęt, reklamy, itp... Rozłam w zespole i brak zainteresowania kolejnymi demówkami przelały czarę goryczy, uznaliście, że nie ma co walić dłużej głową w przysłowiowy mur? Tak. Czuliśmy, że przez trzy lata walimy głowami w mur - mieliśmy tego dosyć. Zespół rozpadł się w zgodzie - wciąż się spotykaliśmy, a niektórzy nawet pracowali razem przez kilka lat: Simon, Adrian i Paul współdziałali jako Kashmir, a potem Mayfair. Zerwaliście wtedy z muzykowaniem definity wnie, sprzedaliście instrumenty, czy też gry waliście sobie gdzieś tak na boku, dla przyjem -

Foto: Lonewolf

42

SALEM

ności, a może i bardziej profesjonalnie? Jeśli o mnie chodzi - nigdy nie przestałem pisać muzyki i grać na gitarze Ale sprzedałem dużo sprzętu - ożeniłem się i krótko po tym wziąłem kredyt hipoteczny, więc potrzebowałem pieniędzy! Szkoda było mi sprzedawać Straty z 1973 i 1976 roku - i mojego Marshalla! - ale wydawało się to być dobrym rozwiązaniem. Kontynuowałem jednak grę na gitarze - ćwiczyłem i grałem dla przyjemności - trochę nauczałem i wciąż tworzyłem muzykę. Grałem z różnymi zespołami i i nawet dołączyłem do zespołu coverującego Lynyrd Skynyrd! Obserwowałeś ponowne zainteresowanie tradycyjnym metalem po roku 1997, zdawałeś sobie sprawę, że NWOBHM ponownie zaczyna być niezwykle ważnym nurtem dla kole jnych pokoleń fanów? Szczerze mówiąc, osobiście byłem całkowicie nieświadomy jakiegokolwiek odrodzenia się klasycznego rocka czy NWOBHM. Ciężko było mi się utożsamić z rockiem w latach 90., więc wyruszyłem w poszukiwaniu innej muzyki i znalazłem rosyjską i niemiecką muzykę klasyczną z okresu romantyzmu, jak i jazz, taki jak Al di Meola czy Pat Metheny, czy też wielki Count Basie. Więc kiedy mój brat zaproponował mi wstawienie starych nagrań Salem na MySpace (pamiętacie MySpace?), byłem bardzo zaskoczony, kiedy ludzie zaczęli się ze mną kontaktować, mówiąc, że mają singiel z 1982r. i co robimy dalej. W końcu miałem możliwość wydania nagrań z lat 80. na podwójnym albumie dzięki High Roller. Znalazłem wszystkich byłych członków zespołu, powiedziałem im o tej okazji, a oni się zgodzili! Kiedy firma High Roller zaproponowała wam wydanie kompilacji "In The Beginning..." co pomyśleliście w pierwszej chwili? Byliście zaskoczeni, czy przeciwnie, spodziewaliście się czegoś takiego? Byłem zachwycony. Po tych wszystkich latach, w końcu udało nam się wydać album. Tak dobrze było trzymać własną płytę w rękach!!! Wiele zespołów nie przywiązywało zbyt dużej wagi do swego dorobku, ale wy chyba pieczołowicie przechowywaliście wszystkie taśmy matki, nagrania z prób i inne rarytasy, tak więc


ze skompletowaniem programu tej płyty nie był większego problemu? Miałem tylko kopie nagrań demo i singla na kasetach. Uporządkowałem to, przekonwertowałem na MP3 i wykorzystałem na "In The Beginning...". Ale od tego czasu udało nam się odnaleźć niektóre taśmy matki. Ciepłe przyjęcie tego archiwalnego materiału sprawiło, że postanowiliście spróbować raz jeszcze i reaktywować zespół, czy też mieliście takie plany już wcześniej? Pomyśleliście: lata lecą, jak nie teraz, to kolejnej szansy może już nie być? Po wydaniu "In The Beginning..." ja oraz wszyscy byli członkowie zespołu z którymi utrzymywałem kontakt, postanowiliśmy zagrać gig! Po reaktywacji, Adrian wspomniał, że mieliśmy nagranie studyjne, więc może powinniśmy też stworzyć coś nowego? Zdałem sobie sprawę co to jest NWOBHM i tego, że jesteśmy częścią tej fali... więc rozeznałem się w temacie i zaczęliśmy grać w Belgii i Włoszech i znowu działaliśmy! Nigdy nie sądziliśmy, że Salem może jeszcze powrócić do życia. Co ciekawe jesteście jednym z nielicznych zespołów sprzed lat, które wróciły w niemal ory ginalnym składzie, bo wasz line-up to ten z lat 1981-83. Pozostaliście kumplami i nic ni stało na przeszkodzie, żeby znowu zacząć razem grać? Tak - w 2009 roku reaktywowaliśmy zespół dokładnie w takim składzie jak w 1983r.! Przez kilka pierwszych lat byliśmy przyjaciółmi, ale potem nasze drogi rozeszły się ku różnym gatunkom muzycznym oraz innym częściom kraju. To trochę utrudniło nam zadanie, jednak podołaliśmy wszystkim wyzwaniom. Działacie w ostatnim czasie naprawdę prężnie, wydając w pięć lat aż trzy albumy - kiedy nabraliście już rozpędu po reaktywacji, nikt i nic nie może was zatrzymać? Mamy dużo pomysłów na partie gitarowe, sekcję rytmiczną i utwory - a nad powstawaniem muzyki wszyscy pracujemy wspólnie. Już tworzymy nowy materiał. A jeśli chodzi o koncertowanie, graliśmy w UK i Europie - zaproszono nas do grania na wielu świetnych festiwalach. Dlaczego mielibyśmy z tym kończyć? To świetna zabawa! Takie tempo w obecnych realiach muzycznego

biznesu jest wręcz niespotykane, ale w waszym przypadku jest to zapewne również efekt tego, że przez lata najpierw nie mieliście możliwości realizowania się na tym polu, a później zespół rozpadł się, tak więc niejako nadrabiacie ten stracony czas? Cieszymy się z życia - z tworzenia i grania razem muzyki. Nie ma mowy, żebyśmy znowu zaprzepaścili czas. Możemy tylko iść naprzód - jedyną możliwą porażką byłoby zaprzestanie grania! - a nie mamy tego w planach. Nowy album "Attrition" to zarazem trade markowy styl Salem i podręcznikowy przykład surowego, mrocznego brzmienia NWOBHM - takie właśnie dźwięki są częścią składową waszego DNA i inaczej ani nie umiecie, ani nawet nie chcecie grać? Muzyka, którą komponujemy, nagrywamy i wykonujemy jest muzyką, którą po prostu lubimy. Nie idzie prościej. Więc tak, myślę, że jest to w naszym DNA! Oczywiście jesteśmy zachwyceni, jeżeli ludzie chwalą naszą muzykę. Muzyczna kariera jest obecnie czymś zdecy dowanie łatwiejszym niż w czasach kiedy zaczynaliście grać. Jednak z drugiej strony pod wieloma względami jest znacznie trudniej i raczej nie możecie liczyć na jakiś spektakularny sukces, bo takie granie dociera tylko do nielicznych słuchaczy. Wy jednak zdajecie się tym nie przejmować, bo tworzycie przede wszystkim dla własnej satysfakcji, a cała reszta jest już tylko przyjemnym dodatkiem do tego procesu? Z pewnością jest nam łatwiej nagrywać muzykę, komunikować się z zespołem i resztą świata niż w 1983 roku. Jednak dla innych też jest to ułatwieniem - jako, że realizacja jest o wiele lepsza. Jak już wspomniałem, trzymamy się muzyki, która nam się podoba. Cieszy was pewnie również to, że kiedy zaczynaliście ten drugi etap działalności Salem docieraliście głównie do swych starszych fanów, ludzi w waszym wieku, a teraz interesują się wami również młodzi ludzie, którzy chętnie przychodzą na koncerty? Zgadza się. Zdecydowanie zauważyliśmy jak nasza widownia się zwiększa - i tak, z przewagą młodych facetów i kobiet. To z pewnością korzystna zaleta. Wszyscy mamy dorosłe dzieci, więc wiemy, co jest dla nich ważne.

Planujecie jakąś większą trasę promującą "Attrition", występy na festiwalach, etc.? Gramy kilka gigów, które możemy ogłosić. Wystąpimy na festiwalu Dissonance Produstions "British Steel" 25 maja w londyńskim Camden... a następnego dnia na zlocie motocyklistów w Stockport (również w UK). Planuję już dużo rzeczy na przyszłość - jednak na razie nie mam niczego, co mógłbym już ujawnić. Jakiś czas temu pojawiły się informacje o waszym konflikcie z izraelskim Salem, który zakończył się tym, że zaczęliście nawet używać nazwy Salem UK. Trochę mnie to dziwiło, skoro powstaliście wcześniej i pierwsi mieliś cie też na koncie wydawnictwo płytowe, ale teraz sytuacja jest już chyba unormowana, tym bardziej, że te drugi Salem od kilku lat niczego nie wydał? Tak, z tego, co mi wiadomo, kiedy zaczęliśmy grać w roku 1979, byliśmy jedynym rockowym zespołem o nazwie Salem. Jednak zespół rozpadł się w 1983 roku, więc chyba każdy mógł użyć tej nazwy. Kiedy reaktywowałem zespół, jasne było, że dużo zespołów i wykonawców używa tej nazwy, więc pomyślałem, że powinniśmy dodać "(UK)" by określić zespół (a UK pasuje do brytyjskiej idei NWOBHM, więc wydawało się to odpowiednie). Nie ma absolutnie żadnego konfliktu między nami a tym izraelskim zespołem, ale jest małe zamieszanie na iTunes! Wojciech Chamryk, Paulina Manowska, Paweł Gorgol


Miałem okazję zadać parę pytań jednemu z bardziej doświadczonych wokalistów z brytyjskiego ruchu heavy metalowego z lat osiemdziesiątych. Jego obecność słuchacz tej muzyki może doświadczyć zarówno w Blitzkrieg, jak również w debiucie Satan, czy jego najnowszych albumach, aprobowanych przez słuchaczy. O początkach swojej kariery, o genezie nazwy oraz o muzyce samej w sobie opowie więcej w tej miniaturze Brian Ross.

Słabe zespoły istniały również w NWOHBM HMP: Cześć, czy mógłbyś przedstawić nam obecny skład zespołu na początek. Jak się poznaliście? Brian Ross: Obecnie zespół tworzą: Alan Ross - gitary i wokal, Ken Johnson - gitary, Huw Holding - bas, Matt Graham - perkusja oraz ja, Brian Ross na wokalach. Alan jest moim synem. Ken był od dłuższego czasu w zespole. Huw jest świetnym basistą, też znamy się od jakiegoś czasu. Grał w moim solowym zespole Metalizer. Alan poznał się z Matt'em podczas koncertów w collegu. Razem ze mną graliśmy w zespole na cześć Alice Coopera. Co powiesz na temat waszego najnowszego albumu? Ciężkie pytanie. Nie powinienem oceniać jak

Czy prekursor Blitzkrieg, Split Image zostawiło coś po sobie? Nie, przykro mi z tego powodu. Możesz powiedzieć coś więcej o nazwie swo jego zespołu? Z tego co wiem to była nazwa doktryny szybkiego natarcia sił, która została zaprezentowana w 1937 przez Heinz Guderiana w jego "Achtung Panzer" (i wcześniej wymyślona przez Schlieffena w 1908). Chcieliście mieć coś, co oznaczało coś silnego, szybkiego i trochę kontrowersyjnego, czyż nie? Kiedy po raz pierwszy dołączyłem do zespołu, to jak wiesz, był nazwany Split Image. Jednak zgodnie uznaliśmy, że potrzebujemy nowej nazwy. Nasz menedżer zasugerował Blitzkrieg. To nie ma nic wspólnego z tym całym syfem, o

się o ten album. To prawda, że mieliśmy wystarczającą ilość utworów na album, jednak nie nagraliśmy ich. Uznałem, że zrobię album solowy nazwany "Blitzkrieg - A Time of Changes". Kiedy prasa o tym się dowiedziała, to ogłosiła że to ja przywracam do życia Blitzkrieg i, że jako zespół nagrywamy ten album. Wyglądało na to, że to było to czego ludzie chcieli, tak więc porzuciłem ten pomysł z solowym albumem i zrobiłem dokładnie to, co napisali w gazetach tak powstał pierwszy album Blitzkrieg. Na tym albumie znalazł się także cover "Pull the Trigger" Satan'a, którego byłeś członkiem przez pewną chwilę do 1984r. Co możesz powiedzieć o Twoim przeszłym i obecnym udziale w tym zespole? Zawsze lubiłem ten utwór, tak więc kiedy nagrywałem "A Time of Changes" uznałem, że chcę go tam umieścić. Obecnie jestem w obu zespołach - obecnie bardzo świetnie pracuje mi się z ludźmi z Satan. Ciągle sobie mówiliśmy, że w końcu będziemy pracować razem. Zajęło nam to 28 lat by znowu się zejść, ale myślę, że zrobiliśmy to we właściwym czasie. Jeśli miałbyś opisać "A Time of Changes" tylko w jednym zdaniu, to jak ono by brzmiało? Klasyk. Który utwór z debiutu jest Twoim faworytem? Tytułowy. Moim jest natomiast "Vikings". Co sądzisz o nordyckiej mitologii? Jak ona cię zainspirowała w procesie twórczym? Masa rzeczy mnie inspiruje. Mitologia ogólnie. Książki, które przeczytałem. Filmy i seriale telewizyjne, które obejrzałem. To wszystko daje mi pomysły na kolejne utwory. Byłeś częścią ruchu NWOBHM. Co możesz powiedzieć o zespołach, które również w nim uczestniczyły i grały podobną muzykę do Twojej? Myślę, że uczciwie trzeba przyznać że było masę słabych zespołów w tym podgatunku, oczywiście również było wiele naprawdę dobrych zespołów. Parę z nich się rozpadło, parę wciąż z nich jest. Mam swoich faworytów, jednak nie jestem przygotowany by powiedzieć coś o nich więcej.

Foto: Blitzkrieg

dobry ten album będzie. Zostawię to fanom. Wszystko co mogę powiedzieć to, że sądzę, że fani go polubią i to, że jestem z niego dumny.

którym wspomniałeś. To jest proste, oznacza "szybki atak" lub dokładniej "wojnę błyskawiczną".

Czego możemy się spodziewać po "Judge Not!"? Myślę, że wszystkiego tego, czego oczekują od tego albumu nasi fani. Odnoszący się do korzeni prawdziwego brytyjskiego metalu i uzupełniony paroma nowymi konceptami przez młodszych członków naszego zespołu.

W utworze "Blitzkrieg" podmiot liryczny znajduje się po stronie, która zostanie dotknięta przez atak błyskawiczny. Jednak nie jest to aż tak powiązane z drugo wojenną tematyką jak może się wydawać. Nie! Czy słuchałeś tekstu tego utworu? Nie ma nic wspólnego z drugą wojną. Utwór jest o próbie ataku obcych na Świat.

Czy będzie on zauważony przez fanów? Tak, oczywiście. To wyróżniający się album. Zrobiłem parę pytań na temat Twojej przeszłości... Co skłoniło Cię do bycia muzykiem? Muzyka The Beatles mnie na pewno zainspirowała. Twórczość Marca Bolana wpłynął na sposób, w jaki piszę teksty, zaś postać Alice Coopera zainspirowała mnie do mojego sposobu bycia na scenie. Co do mojego wokalu, to tutaj wskażę Ian Gillan oraz Rob Halford.

44

BLITZKRIEG

(Utwór poza użyciem "aliens calling" nie musi odnosić się do kosmicznej tematyki. To już zostawiam do oceny czytelnika. - możliwość interpretacji tego utworu jest parę. Odsyłam również do źródeł wyrazu Blitzkrieg - przyp. red.) Z tego co wiem, debiut Blitzkrieg miał być twoim albumem solowym, czyż nie? Co możesz powiedzieć o sytuacji w zespole podczas pierwszej połowy lat osiemdziesiątych? Fani, którzy mieli ze mną kontakt często pytali

Co możesz powiedzieć o Pariah? Co mogę powiedzieć o nich? Stworzyli trochę świetnej muzyki, jednak wydaje mi się, że fani chcieli Satana. Dlaczego drugi LP Blitzkriega został wydany dziesięć lat po debiucie? Możesz mi powiedzieć coś więcej o tym okresie czasu? Mini album "10 Years of Blitzkrieg" został wypuszczony w 1991r. "Unholy Trinity" został nagrany w 1993r. jednak nie został wydany aż do 1995r. Nasi wydawcy, Neat Records uznali, że rok 1993 nie jest odpowiednim czasem na wydanie go, więc odłożyli go na półkę na później. Został on ciepło przyjęty, kiedy został ostatecznie wydany. Czy "Unholy Trinity" spełnił wasze oczeki wania? Co o nim sądzisz obecnie? Tak, spełnił. Wciąż uważam, że jest to wspaniały album. Masa fanów Blitzkrieg uważa, że to jest najlepszy album tego zespołu. Ostatnio został on wreszcie wydany na winylu po raz pierwszy. Moim faworytem z tego albumu jest utwór tytułowy.


Po tym albumie wydaliście kompilacje która składała się z zaaranżowanych od nowa utworów oraz tych paru niepublikowanych, który został wydany pod nazwą Ten. Co o nim sądzisz obecnie? "Ten" to wznowione wydanie "10 Years of Blitzkrieg" z paroma dodatkowymi utworami które sprawiły, że stał się LP. Myślę że jest to dobry album. W 1998 jako Blitzkrieg wydaliście "The Mists of Avalon". Co sądzicie o motywie na tym albumie. Legendy Arturiańskie przemieszane z motywami z poprzednich albumów. Czy było to innowacyjne w tamtym czasie, jak sądzisz? Motyw na tym albumie to Legendy Arturiańskie oparte na książkach autorstwa Mariona Bradleya o tym samym tytule. Było to prawdopodobnie innowacyjne w tamtym czasie. Album zawiera również mój hołd dla zmarłej w tamtym czasie Księżniczki Diany. Ile razy miałeś przerwę od Blitzkrieg? Możesz powiedzieć coś więcej o tych okresach czasu? Tylko dwa razy. Pierwszy raz był między 1981 a 1985 rokiem, wtedy byłem w Satan. Nagrałem album "Court in the Act" i miałem trasę promującą ten album. Drugi okres był w latach 1993 - 1995. Miałem wtedy wypadek samochodowy i potrzebowałem czasu aby odzyskać siły. Co sądzisz o utworze "Together We are Strong" w kontekście utworu z waszego najnowszego albumu, konkretnie "Wide Legged and Headless". Ok. Oba te utwory są o totalnie różnych tematach. "Together We are Strong" jest utworem napisanym dla mojej żony. Zaś "Wide Legged and Headless" jest kontynuacją historii, która została rozpoczęta w utworze "I'm Not Insane", (z albumu "Ten" - przyp. red.). Bohater historii w tych utworach oszukał władze, które uwierzyły w to, że nie jest już szalony. Po jego wyjściu z zakładu dla obłąkanych, powrócił on do domu i wyjął z ukrycia zwłoki swojej żony, którą przed laty zamordował. Kawałek "Back from Hell" trochę odnosi się do Waszej pięcioletniej przerwy w latach 2007 2013. Czyż nie? Coś w tym jest, aczkolwiek sam utwór odnosi się do Kuby Rozpruwacza powracającego z piekła do naszej rzeczywistości. Co sądzisz o filmowej adaptacji komiksu

Foto: Blitzkrieg

Alana Moore "V for Vendetta"? Uwielbiam ten film. Dlatego też stworzyłem utwór traktujący o nim. Czy Metallika wie o waszej aranżacji "S&D" na albume "Back from Hell"? Co sądzisz o ich interpretacji waszego "Blitzkrieg"? Metallica wie o naszym coverze. Od czasu, w którym oni nagrali swoją interpretację naszego utworu, chciałem im podziękować i odpłacić się za ten komplement. Miałem szansę to zrobić na albumie "Back from Hell" z czego jestem naprawdę zadowolony. Ich cover jest zajebisty. Wciąż go grają na swoich koncertach do dnia dzisiejszego. Być może kiedyś będę miał okazję zagrać z nimi wspólnie ten utwór. Co możesz powiedzieć o materiale "The Boys from Brazil Street"? Kiedy został nagrany? To są nagrania z naszych prób z 1981r. Jak długo przebiegał proces ponownych nagrań na "A Time of Changes: 30th Anniversary Edition"? Możesz go porównać z oryginalnym nagraniem? Jeśli myślisz o porównaniu jakościowym do oryginału, to myślę, że wypada całkiem dobrze. Często dostawałem informację jak duże kwoty ludzie musieli płacić za oryginalne "A Time of Changes", tak więc uznałem, że chcę im udostępnić to w przystępnej, rozsądnej cenie. W

tym czasie nie miałem jak ponownie wydać oryginału, więc zdecydowałem się stworzyć ponowne nagranie. Jak na ironię, trochę później jakaś wytwórnia jakimś cudem dostała prawa do oryginalnego "A Time of Changes" i go wydała ponownie. Co sądzisz o odbiorze waszego EPce "Reign of Fire"? Fani przyjęli ją bardzo pozytywnie. Z tego co usłyszałem również prasa lubi ten materiał. Czy jesteś zadowolony z najnowszego albu mu Satan? Nagrałem ten album dość niedawno. Usłyszałem mix tego albumu i myślę, że brzmi świetnie. Co możesz powiedzieć o waszym obecnym wydawnictwie, Mighty Music? Uwielbiam je. Wierzą w nas. Myślę, że będziemy wspaniałą drużyną. Możesz nam powiedzieć o waszych przyszłych trasach? Czy zamierzacie udać się do Polski w 2018/2019? Nasz pośrednik właśnie nad tym pracuje. Daty zostaną ujawnione w odpowiednim czasie. Jakich utworów możemy się spodziewać na przyszłych waszych koncertach. Jeszcze nie podjęliśmy ostatecznych decyzji. Co powinniśmy sprawdzić w obecnej muzyce metalowej (wyłączywszy oczywiście najnowszy album Satan). Osobiście lubię Disturbed i Avenged Sevenfold. Nowy album Saxon również jest świetny. Dziękuje za wywiad. To była czysta przyjem ność mieć rozmowy z Tobą. Co chcesz powiedzieć Swoim fanom z Polski na koniec tego wywiadu? Dziękuje Tobie za zadanie paru interesujących pytań. Do naszych fanów w Polsce, chciałbym podziękować im za to, że byli z nami przez te lata. Doceniam wasze wsparcie. Chcielibyśmy zagrać w Polsce i jeśli będziemy mieli jakieś propozycje koncertowe lub festiwalowe, to z pewnością będziemy zaszczyceni możliwością wystąpienia przed Wami. Jacek Woźniak

Foto: Blitzkrieg

BLITZKRIEG

45


Pasja prosto z serca "Hell to Pay" to czwarty album w dorobku Spartan Warrior. Osiem lat przyszło nam czekać na ten album, ale warto było. Chociaż dopiero marzec i wiele jeszcze przed nami, to już dziś zawyrokuję tezę, że jest to kandydat na płytę roku. O jej powstaniu i dlaczego zajęło to tyle czasu opowie gitarzysta zespołu - Neil Wilkinson. HMP: "Hell to Pay" to wspaniały album. Przynosi 10 znakomitych zróżnicowanych piosenek. Płytę rozpoczyna świetny utwór tytułowy. Ten wysoki poziom utrzymany jest przez całą płytę, z agresywnym "Court of Clowns" wspaniała balladą "Something to Believe In" w środku płyty, aż do znakomitego zakończenia w postaci utworu "In Memorium". Jak wam się udało tego dokonać? Neil Wilkinson: Dziękuję bardzo! Jestem zaszczycony słyszeć, że tak bardzo polubiłeś tę płytę. Jak napisaliśmy album trzymający się tak wysokiego standardu? Cóż, chciałbym móc wam powiedzieć, że mieliśmy jakiś tam plan, ale prawdę mówiąc, nigdy nie mamy planu. Piszemy utwory, wychodzą jak wychodzą. Zazwyczaj

Na poprzedniej płycie znalazły się utwory napisane jeszcze w latach 80-tych. Czy i tym razem sięgnęliście po stare , niewykorzystane pomysły ? Na poprzedniej płycie chcieliśmy kontynuować to, co robiliśmy wcześniej, zamiast robić coś zupełnie nowego, więc umieściliśmy kilka kawałków z lat 80., jeden z nich to "Never Take Me Alive", który nagraliśmy na "Steel n Chains", ale producent go tam nie umieścił. W zasadzie, to był utwór nagrany do "Behind Closed Eyes", bo zawsze czuliśmy, że powinien być na pierwszym albumie jako pokaz tego, że zawsze będziemy robić to co robiliśmy. W przypadku "Hell To Pay" zadecydowaliśmy, że każdy track powinien być nowy. Początkowo byliśmy otwar-

Foto: Spartan Warrior

zaczyna się od sklejania riffu, wtedy wszystko startuje. Dave pracuje nad tekstem. Można powiedzieć, że jedyne co planujemy na albumie to różnorodność, dlatego też dorzucamy balladę, ale myślę, że gdybym nie miał na nią pomysłu, to byśmy jej nie umieszczali tylko po to, żeby była na albumie. Co do "Hell to Pay", najwidoczniej kompletnie nieświadomie każdy kolejny utwór na nim był inny od poprzedniego, włącznie ze zmianami rytmiki i tempa, co zawdzięczamy James'owi. No i ze skupiania się na indywidualnych trackach wyszła nam płyta z dziesięcioma mocnymi kawałkami. Myślę, że cały album można uznać za mocny, bo jest w nim ta różnorodność, na przykład są cięższe "In Memoriam", "Court of Clowns", "Fallen" i "Hell To Pay", ale są też utwory lżejsze, takie jak "Covered in Lust" albo "Something To Believe In".

46

SPARTAN WARRIOR

ci na stare pomysły, ale przez zmianę składu uznałem, że lepiej zaprezentować nowy skład w poprawniejszy sposób, co również wiązało się z tworzeniem zupełnie nowej muzyki. Tak więc, "Hell To Pay" jest albumem z samymi nowościami. Nie, żeby ktoś mógł to zauważyć, bo myślę, że którykolwiek z tych utworów mógłby się znaleźć na jakiejkolwiek innej płycie Spartan Warrior. Czy możesz powiedzieć coś więcej na temat piosenek z tego albumu? Myślę, że to zależy od tego co chcesz wiedzieć, ale spróbuję. Zaczęliśmy je tworzyć niedługo po skończeniu "Behind Closed Eyes". Track "Hell To Pay" był pierwszy. Czytałem, że ludzie żałują, że jest tak krótki, ale szczerze powiedziawszy o to nam chodziło. To miał być swojego rodzaju szok, uważam, że gdyby był dłuższy o

chociażby jedną zwrotkę albo nawet kilka wersów straciłby swoje uderzenie. To jeden z tych wypadków, w których mniej oznacza więcej! Następnymi były "Something To Believe In", "Shadowland" i początki "Fallen". Wszystkie trzy były napisane kiedy skład z "Behind Closed Eyes" wciąż działał, ale napisaliśmy je wraz z Davem. Wszystko po nich stworzyliśmy z nowym składem, i każdy był w nie zaangażowany. Jeśli chodzi o teksty, lepiej by było gdybyś zapytał o to Dave'a, ale ogólnie mówiąc bazują na różnych tematach, począwszy od tego co czytał, po tytuły, które wymyśliliśmy świetnie się bawiąc w drodze na koncert. Oczywiście "Hell To Pay" zainspirowało nas do tego jak ma wyglądać okładka albumu, która wyszła przewspaniale. Album nosi tytuł "Hell to Pay". Dlaczego, czy jest jakiś powód dla którego tak go nazwaliście? Jak wspomniałem "Hell To Pay", uznaliśmy, że taki tytuł będzie dobry na intro, chociaż w sumie to nie wpadliśmy na nic lepszego. Pamiętam, że jak wszyscy usłyszeliśmy gotowy utwór to uznaliśmy, że będzie to dobrym tytułem dla albumu. Później, jak tworzyliśmy inne kawałki i nadawaliśmy im tytuły zaczęliśmy też rozważać inne. Z tego co pamiętam, rozważaliśmy "Fallen", "In Memoriam" i kilka innych, ale finalnie zostaliśmy przy "Hell To Pay". Czasami po prostu trzeba trzymać się pierwszego odczucia, dokładnie tak było z "Hell To Pay". Połączyliśmy to z pomysłem na okładkę, którą bazowaliśmy na jednym wersie z tekstu, co uczyniło wybór znacznie łatwiejszym. Czuć bardzo wyraźnie, że gracie prosto z serca, nic na siłę. Ten ogień wciąż się w was mocno pali. Co dla was znaczy bycie częścią sceny NWOBHM? Dziękuję! Jak wspominałem wcześniej, po prostu robimy co robimy, dlatego tak łatwo i naturalnie nam to przychodzi, więc nie jest to niczym wymuszonym. Gramy muzykę do której dorastaliśmy, którą grać uczyliśmy się w pierwszych zespołach w których byliśmy, więc cieszę się z tego, że to widać. Wiem, że prócz mnie również Dave, Dan James i Tim są bardzo zaangażowani i dumni z tego co robią, więc to, że ich pasja płynie z serca nie jest dla mnie żadną niespodzianką, do tego są świetnymi kumplami. Jeśli chodzi o scenę NWOBHM, jest wspaniale. Podobnie jak niektóre inne zespoły z tego nurtu, uważamy, że nasze horyzonty są szerokie: tak, wciąż jesteśmy częścią tej sceny, ale koniec końców uważamy się po prostu za kapelę metalową. Ale, tak, NWOBHM jest świetne, to bardzo bliska sobie społeczność, poszczególne grupy pracują ze sobą. My na przykład zawsze pracujemy wspólnie z Avenger, Tysondog, Holocaust... w sumie to z całą masą zespołów. Zawsze sobie pomagamy, zaprzyjaźniliśmy się z bardzo dużą ilością kapel. Można do tego też zaliczyć widownię na koncertach, zawsze widzimy praktycznie tych samych ludzi. Podsumowując, bycie częścią NWOBHM jest wspaniałe, nawet bardziej niż kiedyś, i myślę, że to nie tylko moje zdanie. Od waszej ostatniej płyty " Behind Closed Eyes" minęło osiem lat. Dlaczego trwało to tyle czasu? Wiele rzeczy miało wpływ na to, dlaczego tak długo zajęło nam zrobienie tej płyty. Myślę, że głównym czynnikiem jest to, że nagrywamy w moim domowym studio, przez co musimy iść na dużo kompromisów, dużo rzeczy nas od tego odciąga, co zajmuje wiele czasu. Zaczęliśmy nagrywać album, ale z powodu problemów technicznych musieliśmy zacząć od nowa. Do tego


uznałem, że ta płyta musi być znacznie lepsza od poprzedniej, zwłaszcza pod kątem produkcyjnym, przez co musiałem kupić lepszy sprzęt ze swojej kieszeni, która niestety nie jest bez dna! Musiałem też się nauczyć pewnych rzeczy związanych z nagrywaniem i pytać znajomych siedzących głębiej w tym temacie o porady. Do tego dochodzi fakt, że nie jestem inżynierem ani producentem, więc znaczna część nagrywania i mixowania to metoda prób i błędów, więc mixowanie, wypalanie płyty, odtwarzanie jej, zrobienie notatek i poprawianie błędów. To też miało duży wpływ. Niektórzy członkowie są też w kilku innych grupach i projektach, dodatkowo każdy ma swoje życie, a moje w szczególności potrafi być całkiem skomplikowane. Trzeba również pamiętać o tym, że wszystkie utwory pisaliśmy od podstaw, a nie lubię po prostu robić muzyki, żeby mieć ją z głowy, efekt musi mi się podobać. Dorzuć do tego trochę problemów zdrowotnych, co jeszcze bardziej przedłuża cały proces. Po skończeniu albumu minęło kolejne pół roku zanim znaleźliśmy wydawcę, ogarnęliśmy mastering i okładkę. Mam nadzieję, że w przypadku następnego albumu nie zajmie to tak długo. Album "Hell to Pay" oprócz rewelacyjnej muzyki, to również znakomite brzmienie. Kto jest za nie odpowiedzialny? Zawdzięczamy to brzmienie każdemu członkowi zespołu. Jak to mówią, "Wszystko tkwi w palcach". Jeśli chodzi o produkcję, ja się nią zająłem. Jak mówiłem wcześniej, spędziłem nad tym bardzo dużo czasu, bo robiłem to metoda prób i błędów. Był to duży jakościowy przeskok w porównaniu do poprzednich albumów, co było jednym z powodów dla którego zajęło to tak dużo czasu. Jeśli chodzi o dźwięk, musiałem się wkręcić w swój rytm używając różnego sprzętu i rodzajów gitar. Jedną z najważniejszych lekcji których się nauczyłem dość wcześnie było to, że niektóre brzmienia działają jak są odosobnione, ale nie do końca w parze z innymi, więc czasami trzeba odpuścić to, że lubi się jakiś dźwięk i wybrać coś bardziej pasującego do kompozycji. W przypadku tego albumu zdecydowałem się nie robić kilku warstw gitary, jedną umieściłem z lewej, jedną z prawej, co było czymś dosyć prostym, ale zdecydowanie miało duży wpływ na brzmienie całego albumu. Muszę też dodać, że najważniejszą rzeczą jeśli chodzi o brzmienie albumu jest to, jak gramy. To jest to, co nadaje mu finalne odczucie, w przypadku tej płyty, tak samo jak z poprzednimi, robiliśmy to tak na żywo jak się dało, jak ktoś się pomylił to zazwyczaj nagrywaliśmy wszystko na nowo. Myślę, że to również miało ogromny wpływ na całość. Chodzi o to, żeby mieć do tego "słuch", a jest to coś, czego nie można się nauczyć. Słuch albo się ma albo go się nie ma. Pokrótce, ja wyprodukowałem album, trochę to zajęło, ale bardzo dużo się nauczyłem. Nie było to łatwe, ale słyszenie komplementów jest świetne i jestem pewien, że wyniosłem z tego naukę, którą na pewno wykorzystam w przyszłości. Muszę też podziękować Robowi Romagna'ie, który wymasterował album i zrobił z nim kawał dobrej roboty. Całości dopełnia znakomita okładka. Czyj to był pomysł i czyje wykonanie? Bardzo dziękuję! Uwielbiamy tę okładkę, ludzie bardzo dobrze ją odebrali. Została zrobiony przez Timo Wuerz'a, który stworzył też całą masę innych okładek dla zespołów i nawet dla Marvela! Wydawca polecił nam Timo, który skontaktował się z nami żeby zapytać czego w zasadzie chcemy. Tak jak mówiłem, zdecydowaliśmy się na zatytułowanie płyty "Hell To Pay",

Foto: Spartan Warrior

więc poprosiliśmy go o wymyślenie czegoś na podstawie wersu - "Man out of time gonna pay for life's crimes, there's gonna be hell to pay". Generalnie, stary człowiek jest tuż przed wydaniem z siebie ostatniego tchnienia podczas gdy nadlatują demony by zabrać go ze sobą za wszystkie złe uczynki w jego życiu. Zostawiliśmy z tym Timo, jesteśmy mu też wdzięczni za to, że wysyłał nam szkice pokazujące postęp jego prac aż w końcu doszedł do wersji finałowej. Myślę, że każdy może się ze mną zgodzić, że jego praca jest wspaniała. Jakie są różnice między Spartan Warrior w 1983 a obecnym? Mam na myśli proces pisania piosenek, brzmienie. Szczerze mówiąc, dużo się nie zmieniło. Proces tworzenia kawałków został taki sam, Dave dalej pisze teksty. Myślę, że jedną z nielicznych rzeczy, które się zmieniły to jest to, że w latach 80. ćwiczyliśmy w piwnicy, podczas gdy Dave siedział na zewnątrz, na schodach i pisał teksty, a my pracowaliśmy nad pomysłem. Teraz ćwiczymy w moim domowym studio, więc pracujemy aż skończymy nasz pomysł, być może nawet aż nagramy demo, wtedy Dave bierze to, co zrobiliśmy my i sam wykonuje swoją część pracy. Jeśli chodzi o brzmienie, ponownie, nie sądzę, że dużo się zmieniło. Mogę powiedzieć, że uważamy, że pierwsze dwa albumy nigdy nie uchwyciły tego jak na prawdę brzmimy w pełni. Najnowsze dwa, z kolei, zdecydowanie bardziej reprezentują nasz zespół. Czy Pure Steel Records to optymalna wytwórnia dla zespołu? Czy są optymalnym wydawcą? Ciężko stwierdzić, nie pracujemy z nimi długo, mimo, że skontaktowali się z nami lata temu, kiedy byliśmy otwarci na propozycje, a otrzymaliśmy ich wiele, Pure Steel Records było bardzo cierpliwe. Powiedzieli nam, że są długoletnimi fanami naszej muzyki, od czasu podpisania z nimi kontraktu bardzo nas wspierają, jestem pewien, że są bardzo zaangażowani i poważni jeśli chodzi o robienie dla nas tego, co mogą najlepiej jak mogą, za co jesteśmy bardzo wdzięczni. Bardzo nam też pomagają poprzez mastering i artwork, więc jestem bardzo szczęśliwy z faktu bycia z Pure Steel, myślę, że moje zdanie podziela reszta Spartan Warrior. Czy po wydaniu płyty ruszacie w trasę. Pojawiły się jakieś konkretne plany koncertowe? Oczywiście! Czerpię przyjemność z pisania i

nagrywania, ale granie na żywo jest dla mnie tak samo ważne i też uwielbiam to robić. Jak na razie mamy jeden potwierdzony koncert, ale chcemy to zmienić i kontaktujemy się w sprawie innych koncertów, mamy nadzieję, że coś z tego wyjdzie. Szukamy też sposobu na pójście do przodu z występami na żywo, więc jesteśmy zajęci robieniem tego co możemy by doszło to do skutku. Na koniec chciałbym zapytać o "Jezioro łabędzie" i czerwone spodnie spandex. Nasi czytelnicy chętnie poznają tę historię. Czy macie więcej takich ciekawostek do opowiedzenia? (Śmiech), na prawdę? Ludzi interesują moje spodnie? No okej. W przeszłości kilka kapel metalowych nosiło spandex, pamiętam, że Biff Byford miał srebrne, a jako, że zespoły glamowe miały na mnie wpływ w młodości uznałem, że kupię sobie parę spandexowych spodni do występów scenicznych. W pośpiechu przed koncertem na Sunderland Mayfair, dość dużym, w naszym mieście, udało mi się kupić czerwone. Więc dojechaliśmy na miejsce, ustawiliśmy się, zrobiliśmy próbę dźwięku i poszliśmy wypić kilka drinków w oczekiwaniu na wyjście na scenę. Czas w końcu nadszedł, odpaliło się intro. No i stoję obok sceny, czekam na wyjście, przygotowany. Jak tylko mieliśmy wchodzić, jeden z bramkarzy stojących obok mnie zmierzył mnie wzrokiem od góry do dołu, bardzo powoli, i wypalił: "Co dzisiaj gramy? Pierdolone Jezioro Łabędzie?" (Śmiech!) Nigdy tego nie zapomnę! Czy mam jakieś inne opowieści? Całą masę, wszystko od fajerwerków wywalających korki po rozbicie się promu, którym wracaliśmy z koncertu! Jest ich zdecydowanie zbyt dużo by się w to teraz zagłębiać, ale kto wie, może kiedyś napiszę o tym książkę? Życzę powodzenia i wielu udanych koncertów. Mam nadzieje, że w końcu dotrzecie do mojego kraju. Bardzo wam dziękuję! Mam nadzieję, że niedługo będziemy mogli zagrać również dla was! Dziękuję każdemu kto nas wspiera, zarówno fanom, przyjaciołom, jak i wszystkim z Pure Steel Records, Timo Wuerz'owi i Robowi Romagna'ie. Wraz z chłopakami nieziemsko się cieszymy, że ludziom spodobało się "Hell To Pay". Mam nadzieję, że zobaczymy się na trasie! Z. J. Tłumaczenie: Jakub Krawczyk, Paweł Gorgol

SPARTAN WARRIOR

47


To wielka ulga Po poważnych roszadach składowych, trwających ponad 4 lata, OZ się odrodził i oto właśnie powrócił z pierwszym od 6 lat materiałem studyjnym. "Transition State" to jednocześnie pierwszy album grupy bez udziału wokalisty Ape'a De Martini. O kulisach powstawania, oraz wszystkim co działo się z OZ w ostatnich latach, perkusista i obecny lider formacji - Mark Ruffneck! HMP: "Transition State" to właści wie pierwszy album OZ z wyłącznie premierowym materiałem od 1991 roku. Czy ciężko Ci przyjąć do wiadomości, że jednak po tylu latach się udało? Mark Ruffneck: Cóż, to wielka ulga. Nagranie albumu "Transition State" to jedna z trudniejszych rzeczy w moim życiu, czasami było jak podczas jazdy rollercoasterem, ale ostatecznie udało nam się ukończyć ten album. Cóż, sądzę, że nie było zbyt wielu, którzy wierzyli, że to nastąpi. Nawet my sami byliśmy sceptycznie nastawieni w niektórych kwestiach, ale w końcu cud był możliwy dzięki ciężkiej pracy. Od ostatnich koncertów w roku 2013, zespół zamilkł, aż w końcu postanowiłeś go wskrze sić, z zupełnie nowymi muzykami. Jak doszło do waszej wspólnej działalności? Gdy nasze klubowe tournée po USA zakończyło się w maju 2013 r., wróciliśmy do Szwecji i stanęliśmy w obliczu najgorszego szoku w naszym życiu. Nasi członkowie rodziny walczyli z rakiem i przegrywali je. Na wszystkich rdzennych członków OZ spadło to niczym grom z nieba, więc byliśmy zmuszeni wstrzymać działalność na czas nieokreślony. Nasi szwedzcy gitarzyści Michel Santunione i John Berg oraz Jay C Blade przyłączyli się do Johannesa Sandberga, koncentrując się na własnych projektach muzycznych, więc w zasadzie OZ był pustym balonem, w którym powietrze wypływało i nie było żadnych planów na zrobienie nic więcej. Czas płynął, a my w pewnym sensie sprowadzi-

liśmy nasze życie na właściwe tory i zaczęliśmy być zainteresowani powrotem OZ na drogę, nawet planowaliśmy trasę po Europie. Należy tu wspomnieć, że Jay C Blade wkrótce po trasie w USA, a przed planowaną trasą w Europie poinformował, że musi skupić się na innych projektach muzycznych, które w rzeczywistości są jego główną pracą. Tak więc, szwedzcy chłopcy odeszli i potrzebowaliśmy nowego składu wokół Ape DeMartini (wokalisty) i mnie. Na szczęście mieliśmy kontakt z pewnym młodym wilkiem w starym mieście OZ, Pori / Björneborg w Finlandii, więc możemy powiedzieć, że wracamy do korzeni OZ. Kontakt ten wywodzi się ze skomplikowanej więzi przyjaciół, wrogów i innych ludzi, których znaliśmy. Zorganizowaliśmy spotkanie zespołu z Johnnym Crossem (gitara), Juzzy Kangasem (gitara) i Peppi Peltolą (Bass), poczyniliśmy pewne plany na przyszłość i rozpoczęliśmy wspólne próby. Nowy skład świetnie brzmiał, a wrażenie, że wrócimy na właściwą drogę, zaczęło się powiększać. Nowi członkowie zawsze starali się pomagać starszym członkom, aby dać im najlepsze na co ich stać, więc po tych próbach czuło się dobrą przyszłość. W tym samym czasie zaproponowano nam występ na jako headliner w Helsinkach na festiwalu The Ultimate Revenge of Heavy Metal. To było w lutym 2016r., zrobiliśmy to i wspaniale było znów być na scenie z OZ. Niedługo potem zdaliśmy sobie sprawę, że nasz wokalista Ape DeMartini był w sytuacji rodzinnej, w której nie miał wystarczająco dużo czasu na nagrywanie lub śpiewanie i wiele wskazywało, że nie bardzo się to odmieni w niedalekiej przyszłości. Co robić? Reszta zespołu pracowała w studiu i robiła wszystko, aby stworzyć nowy album, ale wokalista nie miał szans nagrać czegokolwiek w najbliższej przyszłości. Czy to koniec OZ? Nasz gitarzysta Johnny, który gra także we własnym zespole Rust n'Rage, powiedział, że mógłby poprosić tamtejszego wokali-

Foto: OZ

48

OZ

stę, Rusta Rage'a (Vince'a), czy nie chciałby dołączyć do OZ. Więc zarezerwowaliśmy studio, Vince tam dotarł i zaczął śpiewać różne piosenki, dla zabawy. Łał! Brzmiało świetnie! Powiedzieliśmy mu, że nagrywamy kilka numerów i moglibyśmy później porozmawiać o tym. Pierwszego wieczoru nagraliśmy trzy utwory. Po pierwszej nocy w studiu zapytałem bezpośrednio, czy chciałby dołączyć do OZ i odpowiedział, że jeśli uważamy, że pasuje do nas, to jak najbardziej tak. Następnego dnia kontynuowaliśmy pracę nad kolejnymi nagraniami i wkrótce wszystkie wokale główne zostały wykonane. Później pracowaliśmy więcej w studiu z tłem wokalnym, a po chwili byliśmy gotowi ze wszystkim. Praca została zakończona! A więc, Ape DeMartini nie miał dość czasu, by by poświęcić się OZ i nic nie wskazywało, że ówczesna sytuacja w jego rodzinie mogła coś w tym względzie zmienić. Rozumieliśmy jego sytuację jako ojca i szanowaliśmy jego wybór, ale jego decyzja zmusiła nas także do wzięcia nowego wokalisty, jeśli chcieliśmy dalej grać z OZ i przygotować nowy album. Jak powiedziałem wcześniej, Jay C. Blade (Bas, wokal) był również zajęty swoim życiem i różnymi projektami muzycznymi, które tworzył. Tu także szanowaliśmy jego wybór, ale również i tu musieliśmy znaleźć nowego basistę. Oto jest krótka opowieść o tym, jak nowy skład OZ zaistniał, a jak widzisz, nie było dla mnie łatwym zadaniem ponowne zebranie zespołu do kupy. Jak po latach oceniasz wasz, uznawany za przełomowy album "Fire in the Brain"? Po pierwsze, dla mnie osobiście najważniejszym przełomem było założenie zespołu, a dopiero potem zebranie drugiego składy z którym powstał album "Fire in the Brain". Ten album radykalnie zmienił nasze życie! OZ stał się międzynarodowym zespołem, sprzedającym albumy na całym świecie (USA, Kanada, Japonia, Niemcy, Skandynawia i kilka innych krajów), a także przeprowadziliśmy się z Finlandii do Sztokholmu w Szwecji, ale wciąż mam nadzieję, że najważniejsze osiągnięcia wciąż nas czekają w przyszłości. Produkcją i wydaniem "Transition State" zajęła się wytwórnia AFM Records, mająca pod sobą takie kapele jak Annihilator, Destruction, Avantasia, Iron Savior, Masterplan, Rhapsody Of Fire czy U.D.O. A jak wy wspominacie dotychczasową współpracę? Rozmawialiśmy z wieloma firmami fonograficznymi w Skandynawii, a także Europie o umowie dystrybucyjnej na poprzedni album "Burning Leather". Z czasem nawiązaliśmy kontakt z AFM Records, które szybko wykazało zainteresowanie współpracą z OZ, a kiedy zaczynaliśmy z nimi rozmowę, wszystko wyglądało bardzo dobrze, po czym słuchali "Burning Leather". I jesteśmy naprawdę szczęśliwi, że mogliśmy podpisać tą umowę. To było w 2011r., a my wciąż jesteśmy zadowoleni z ich pracy przez ten czas i nadal mamy z nimi umowę. Cieszymy się, że AFM Records to nasza wytwórnia i wydawca od 2011 roku. Uważamy, że AFM Records działa dobrze, skoro obok OZ zajmują się takim UDO (śmiech). Czy nowa plyta zawiera wyłącznie materiał skomponowany wspólnie, czy też składa się z tego co nazbierało wam się przez ostatnie lata? Wszystkie utwory na "Transition State" zostały napisane po nagraniu "Burning Leather" i nie ma tu żadnych pozostałości po naszych starych pomysłach. Obecnie zarówno gitarzyści Johnny Cross, jak i Juzzy Kangas są odpo-


wiedzialni za pisanie nowych piosenek. Johnny pisze także teksty, lecz w przyszłości prawdopodobnie wszyscy członkowie OZ będą stanowić jakąś część przy pisaniu muzyki. Otwierający płytę numer "Bone Crusher" to niemal dosłowne zawołanie "Hej! Wróciliśmy!" Cudownie, jeśli masz takie odczucie. Nie myślałem w ten sposób, ale jeśli tak, to fajnie! Wybieramy tę piosenkę jako otwierającą album tylko z jednego powodu, rozpoczyna go we właściwy sposób, ma energię, dobry teksty i dobrą jazdę. "Bone Crusher" jest po prostu świetnym utworem otwierającym "Transition State", jak sądzę. Jest też "Drag You to Hell" z imponującym popisem głosowym Koivula i wzorową, niemal saxonową współpracą gitar. Cóż, głos Ape De Martini zawsze towarzyszył nam do tej pory, ale nie jest to już możliwe z kilku powodów. I jak powiedziałem przedtem, byłem i nadal jestem siłą napędową w OZ, kiedyś też myślałem, że nigdy nie będę grał w żadnym innym zespole niż OZ, więc z tego powodu postrzegałem zakończenie gry z OZ równoznaczne z zakończeniem gry na perkusji. Ostatnio nie czułem się dobrze, gdy to wspominałem. Ape i ja byliśmy razem w OZ bardzo długo, ale później, kiedy przygotowaliśmy nowy album i słuchałem tego, a także po próbach nowego składu OZ, widzę to wszystko inaczej. To było najlepsze, co mogło się stać, nowe wcielenie grupy, nowe kawałki i nowy album. Nowi członkowie ze świeżą krwią, dają zupełnie nową energię, a także wzmacniają mnie. A zatem nie jestem w stanie wystarczająco wyrazić w słowach, jak bardzo dumni jesteśmy z naszego nowego składu. W jakiś sposób wszyscy mieliśmy szczęście, że odnaleźliśmy się we właściwym czasie. Łatwo to teraz mówić, ale mieliśmy przedtem też kilka mrocznych lat, kiedy nie było światła i nie było przyszłości, ale w końcu mieliśmy szczęście i znaleźliśmy włącznik światła. Na szczęście skontaktowaliśmy się z Vince'em (wokalistą), również ze starego miasta OZ, czyli Pori/Björneborg w Finlandii, i z nim mogliśmy ukończyć nowy album "Transition State". "Whore of Babylon" to z kolei niemalże coś z klimatu Yngwie'ego Malmsteena… Cóż, możesz to słyszeć w ten sposób. Dla mnie to po prostu wolny heavy rockowy numer. Słychać w nim pewne wpływy starego Rainbow i Blackmore'a, a Yngwie był kiedyś bardzo pod wpływem Blackmore'a, więc może jest i tam coś z Malmsteena. Zwraca uwagę tekst do "Shadow of a Shotgun". Rozumiem, iż jest to odniesienie do obecnej sytuacji na świecie? Oj tak... to jest piosenka o tym, jak teraz żyjemy. Jest wiele rzeczy, które są złe, ale nie ma jakiejś wielkiej motywacji, aby je zmienić. Mamy nadzieję, że życie na ziemi staje się coraz lepsze dla wszystkich, ale to może być tylko sen. Jay C Blade napisał podobną pieśń w 1983 roku na albumie "Fire in the Brain", zatytułowaną "Stop Believing", a także tekst, który wciąż ma znaczenie. Mamy więc nadzieję na lepszy świat, ale jak powiedziałem wcześniej, postęp ku temu nie jest tak szybki. "We'll Never Die" brzmi jak wezwanie do broni dla wszystkich fanów metalu. O co wy byście walczyli gdybyście istotnie otrzymali pobór do prawdziwej armii walczącej w imię heavy metalu? Chciałbym walczyć o wolność. Swoboda słucha-

Foto: OZ

nia ulubionej muzyki, swoboda korzystania z dowolnych ubrań i dowolność w wyglądzie. Wciąż jest wiele krajów i wielu ludzi, którzy nie mają tej wolności, a walka o wolność jest naprawdę ważna i walczyłbym również o wolność imprezowania... I na koniec chciałbym tutaj powiedzieć, że jesteśmy tylko gawędziarzami i zespołem niepolitycznym i niereligijnym. Przeciętny młodociany fan heavy metalu, slogan "Oz" skojarzy raczej z Ozzy'm Osbourne'em. Jak byś zarekomendował świeżym metalowym słuchaczom "Transition State" i ogólnie swój zespół? Tak, wielu ludzi prawdopodobnie myśli w ten sposób, ale założyłem OZ 40 lat temu, więc są też ludzie, którzy znają różnicę. Album "Transition State" jest klasycznym albumem, inspirowanym heavy rockiem z lat 80., ale skrywa w sobie nowe, świeże brzmienia. W porównaniu z "Burning Leather", wydanym w 2011 roku; prawdopodobnie "Transition State" to bardziej dojrzały album, ponieważ jesteśmy starsi, a może i mądrzejsi. Myślę, że taka analiza jest dla innych ludzi do zrozumienia; po prostu tworzymy muzykę, którą lubimy. Po prostu mówię; obczaj nowy album OZ i miejmy nadzieję, że znajdziesz tam coś interesującego, jeśli słuchasz klasycznego heavy metalu. "Transistion State" brzmi świeżo i potężnie, ale wciąż ma dużo ze starego ducha OZ! OZ nigdy nie wystąpił w Polsce. Z kolei zarówno Polska jak i Finlandia są kojarzone z dużych ilości spożywania alkoholu. Dużo z tym wspólnego ma zapewne nasz wschodni, nie za ciepły klimat. Jaką markę fińskiej wódki polecasz najbardziej polskim metalheadom? Prawda, OZ nigdy nie występował w Polsce, ale mam nadzieję, że zrobimy to tak szybko, jak to możliwe. Z Finlandii polecam wódkę Finlandię, ale ponieważ mieszkam tak długo w Sztokholmie, bardziej lubię szwedzką wódkę Absolut. Zarówno wódka Finlandia, jak i Absolut to dość drogie trunki, więc jeśli lubicie mieć tańsze, w Finlandii jest wódka Koskenkorva, a w Szwecji wódka Explorer, i prawdopodobnie te tańsze są lepszym wyborem dla polskich i wszystkich innych metalowców, z dowolnego miejsca na świecie. Ale mam też jedno pytanie: Jaką polską wódkę poleciłbyś dla OZ podczas wizyty w Polsce?

społów. Oczywiście znam zarówno HIM, jak i Nightwisha jako zespoły, ale nigdy nie spotkałem żadnego z członków zespołu i muszę powiedzieć, że nie wiem zbyt wiele o muzyce tego zespołu. Poza tym granie tego typu nie jest zbyt bliskie mojemu sercu. A potrafisz wymienić jakieś kapele z Polski? Nie mówię o Vaderze i Behemothcie, bo myślę że słyszałeś o nich już dawno. Nie znam specjalnie wielu nowych zespołów z konkretnych miejsc na ziemi, ponieważ nie słucham tak dużo nowej muzyki. Ja głównie słucham zespołów, które znam. Jeden zespół, który znam z Polski to Crystal Viper. Znam Barta od kilku lat, dzięki Facebookowi i Internetowi. Wydaje mi się, że Marta jest jego żoną i głównym wokalistą w tym zespole. Rozmawiamy więc ze sobą od czasu do czasu i mam nadzieję, że w przyszłości uda się nawiązać jakąś współpracę między OZ i Crystal Viper. Mam nadzieję, że być może uda nam się wspólnie odbyć trasę koncertową w Europie. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość. Jak wyglądają przyszłe plany odrodzonego OZ? "Transistion State" jest punktem wyjścia nowej ery w dyskografii OZ. Pierwsze 40 lat, a także sześć albumów studyjnych zawsze miały Ape DeMartini (wokal) i mnie (Mark Ruffneck, na perkusji), ale z albumem "Transistion State" wprowadziliśmy się do nowego stanu. Nowa linia, nowi tekściarze i nowa muzyka, ale wciąż zawierająca dużo ducha ze starego OZ. Ja (Mark Ruffneck) zawsze byłem siłą napędową OZ i zawsze będę! Jest to rzecz, o której większość ludzi nie wie ani nie myśli, ponieważ w większości zespołów siłą napędową jest wokalista, gitarzysta lub autor piosenek, a nie perkusista. "Transistion State" to także pierwszy album, na którym nowi gitarzyści pokazują swoje umiejętności tworzenia wspaniałej muzyki metalowej. Mogę poinformować, że jest już gotowych kilka utworów na następny album. Tak więc, będziemy robić więcej nowej muzyki, grać na żywo i tworzyć więcej klipów. Tak wyglądają nasze plany na przyszłość. Określ w jednym zdaniu, jak chciałbyś zostać zapamiętany jako muzyk heavy metalowy. Hardo walił w bębny, ale był naprawdę fajny i nigdy nie rezygnował ze swojego zespołu OZ.

Finlandia z kolei jest kojarzona w rockowym i metalowym światku, przede wszystkim z taki mi zespołami HIM i Nightwish. Czy lubisz te zespoły? Mieszkam w Szwecji, w Sztokholmie od 1983 roku i nie znam aż tak dobrze fińskich ze-

Damian Czarnecki

OZ

49


Czas powrotów... Baron Rojo, Zarpa, Muro bądź Obús - każdy z prawdziwych fanów mocniejszego grania z lat 80. zna dokonania tych hiszpańskich zespołów. Excalibur teoretycznie też mógł do nich dołączyć, powstał bowiem w roku 1984, jednak wtedy zespół z Eldy zdołal wydać tylko jeden album. Wątpię, by powrotny "Humo Negro" zdołał w jakikolwiek wpłynąć na poprawę ich statusu w hierarchii tamtejszej sceny, bo to bardzo przeciętny materiał. Warto jednak przeczytać rozmowę z gitarzystą Juanem Rico z racji zawartych w niej wielu wspomnień i refleksji na temat hiszpańskiej sceny lat 80.: HMP: W latach 80. scena hiszpańska rozwijała się bardzo prężnie, a niektóre z ówczesnych zespołów, przede wszystkim Baron Rojo, ale też Zarpa czy Obús, cieszyły się sporą popu larnością poza granicami waszego kraju, ich płyty ukazywały się nakładem zagranicznych wytwórni - też chcieliście grać i uznaliście, że spróbujecie swych sił w muzycznym biznesie? Juan Rico: Faktycznie, był to dobry czas dla hiszpańskiego rocka. Byliśmy bardzo entuzjastycznie nastawieni do grania w każdym miejscu. Nie mieliśmy menedżera, który pomógłby nam radzić sobie z firmami fonograficznymi, byliśmy ograniczeni, jeśli chodzi o grę za granicą, więc zdecydowaliśmy się grać tylko na naszym terytorium. Hiszpania przełomu lat 70. i 80. wracała do normalności po latach dyktatury generała

Priest i tym podobnych kapel? Bez wątpienia Iron Maiden było jedną z inspiracji, ale nie było to tylko to. Oszaleliśmy słuchając takich zespołów jak Deep Purple, Black Sabbath itp. w klubach i dyskotekach. Słuchanie tych potężnych riffów na żywo było dla nas prawdziwą radością i to właśnie sprawiło, że chcieliśmy grać w tym główne role, a nie być tylko zwykłymi widzami. Łatwo było wtedy dostać płyty, istniały już w Hiszpanii czy nawet w waszej okolicy wyspecjalizowane sklepy z muzyką metalową, czy też musieliście się bardzo starać, by zdobyć LP's zespołów NWOBHM i innych? Na początku łatwo było zdobyć nagrania najważniejszych zespołów, ale nie było tak samo w przypadku podziemia, ponieważ musieliśmy wyjeżdżać za granicę, aby je zdobyć. Później w

stąpiła eksplozja stylów i każdy bronił swojego. Fani nie słuchali niczego poza hard rockiem, ale tak samo działo się z punkiem, popem, modsami, rockmanami... Kupowałeś płytę i słuchałeś jej w kółko. Nawet uczyliśmy się tego na pamięć, słuchając czegoś cały czas. Dzisiaj wszystko zmieniło się radykalnie. Szybkość Internetu zniekształciła wszystko, dostęp do czegokolwiek ma się w każdej chwili. W ten sposób straciliśmy magię, która istniała w tamtym czasie. Zaczynaliście w 1984 roku. Pewnie teraz nie zdecydowalibyście się na nazwę Excalibur, bo wujek Google jest w takich wyborach bardzo pomocny, ale wtedy pewnie nie mieliście poję cia, że wcześniej powstał już brytyjski zespół o takiej samej nazwie? Oczywiście nic o tym nie wiedzieliśmy. W Hiszpanii były też inne zespoły o tej samej nazwie, ale my byliśmy pierwsi. W sumie i tak nie było z tym jeszcze aż tak źle, bo choćby niemiecki Avenger, dowiedziawszy się o takim angielskim zespole zmienił nazwę na Rage, nie mając pojęcia o tym, że grupa o takiej nazwie też funkcjonuje od lat (śmiech). Domyślam się, że skoro od początku istnienia zespołu mieliście w składzie klawiszowca, to inspirowały was też zespoły hard rockowe, jak choćby Deep Purple, Uriah Heep czy Rainbow? Byli dla nas ważni, ale pewne jest to, że każdy z nas ma bardzo różne wpływy muzyczne: Led Zeppelin, Ozzy, Queen, Yngwie Malmsteen, Bon Jovi, Mötley Crüe, Joe Satriani, Steve Vai, Judas Priest, Metallica, The Beatles, a także Elton John. Po nagraniu dwóch demówek i udziale w kom pilacji w czwartym roku istnienia zespołu udało wam się zrealizować debiutancki album "Generación Mal". Byliście pewnie bardzo podekscytowani tym, że nagrywaliście w Madrycie, w La Factoría Studios? Naprawdę chcieliśmy nagrać kawałki, do których tak długo dojrzewaliśmy, zarówno w sali prób, jak i na żywo. Rada naszego miasta sfinansowała nam nagranie trzech utworów, a z pieniędzy zarobionych na koncertach uzbieraliśmy na nagranie "Generación Maldita". Kosztowało to dużo pieniędzy i był to wielki wysiłek, ale uważamy, że było warto!

Foto: Excalibur

Franco, co przełożyło się też zapewne na intensywny rozwój sceny hard'n'heavy, bo wcześniej hiszpańskie zespoły grające taką muzykę należały do wyjątków, dominował bezpieczny pop music? Było dużo popu, flamenco, melodyjnie śpiewających solistów itd. W rzeczywistości koniec dyktatury oznaczał więcej swobody w wyrażaniu tego, co wcześniej nie było dozwolone. Pomogło to tym hiszpańskim zespołom, które nie były zbyt dobrze znane. Każde wydawnictwo rodzimego zespołu grającego mocniejszą muzykę było pewnie wtedy dla was, fanów takiego grania, prawdziwym świętem i kupowaliście je równie chętnie co świeżutkie wówczas płyty Iron Maiden, Judas

50

EXCALIBUR

Madrycie powstał sklep Discoplay, specjalizujący się w sprzedaży wysyłkowej, z którego otrzymaliśmy całkiem interesujące płyty. Również w Alicante był sklep UFO Records, a w Elda Icaro Records, z którego również mogliśmy uzyskać interesujące nagrania. Przede wszystkim na czarnym rynku mogliśmy zdobyć nielegalne kawałki nagrane na żywo co dało nam bardziej rzeczywisty obraz najlepszych zespołów rockowych ze świata. Przyznasz jednak, że miało to jednak swój smak, poczucie poszukiwania i obcowania z czymś wyjątkowym - teraz młodzież nie zna tego uczucia, bo po kilku kliknięciach w sieci ma dostęp do niemal wszystkiego? Masz rację, że w tym czasie w Hiszpanii na-

Warto przy tej okazji wspomnieć, że wtedy w studio pracowało się zupełnie inaczej niż obec nie, przede wszystkim trzeba było umieć grać i być świetnie przygotowanym do sesji, bo kom putery i cyfrowy sprzęt rejestrujący dźwięk były nowinką, na którą było stać tylko najpopu larniejsze zespoły? Wiedzieliśmy, że istnieje cyfrowy sprzęt do nagrywania, ale nie mieliśmy ani pieniędzy, ani możliwości, żeby go zdobyć. Nagrania dokonano więc w klasyczny sposób, ponieważ korzystaliśmy z magnetofonu i ścieżki każdego instrumentu musiały zostać zarejestrowane w czasie rzeczywistym, ponieważ obecne "kopiuj i wklej", było wtedy absolutnie niemożliwe. W sieci można znaleźć informacje, że wasz, wydany przez Snif Records, debiut oraz kole jny album "Cero" z 1996 roku zostały wydane w minimalnym nakładzie, pojawiają się też głosy, że ten drugi w ogóle nie ujrzał światła dziennego, chociaż na YouTube można posłuchać pochodzących zeń utworów? Albumu "Generación Maldita" przygotowano tylko 100 kopii, a "Cero" nie zostało oficjalnie wydane przez żadną wytwórnię płytową, ponieważ mieliśmy zbyt niski budżet. Nie mogliśmy więc wypuścić go na rynek, tak jak chcieliśmy,


ponieważ nie mogliśmy sobie na to pozwolić. Dlaczego do tego doszło, skoro zainwestowaliście w powstanie tego materiału czas i pieniądze? Połowa lat 90. nie sprzyjała takiej muzyce, dlatego rozwiązaliście zespół, mimo wcześniejszych sukcesów, udanych koncertów, etc.? W zespole było wiele zmian. Nasz wokalista Paco przeprowadził się do innego miasta, zabrakło nam basu i wokalu. Próbowaliśmy z innymi ludźmi, ale nie dostaliśmy tego czego szukaliśmy, więc najpierw rozrastaliśmy się, a w roku 2000 grupa ostatecznie rozpadła się. Może warto więc pomyśleć o wznowieniu tych materiałów: nawet jeśli nie w postaci oddziel nych wydawnictw, to na kompilacji, razem z utworami demo, singlowymi, etc.? Myślimy o możliwości ponownego opublikowania materiałów, które mamy. Są też utwory, które nie zostały uwzględnione na płytach, więc w przyszłości może uda się wydać je jako bonusy. Powróciliście przed czterema laty, w dodatku w oryginalnym składzie, co w takich sytuacjach zdarza się dość rzadko - wciąż jesteście dobrymi kumplami i utrzymywaliście kontakt, tak więc nie mogło być inaczej? Nadal jesteśmy naprawdę dobrymi przyjaciółmi. W rzeczywistości zespół nie rozpadł się z powodu problemów wewnętrznych, na co chciałbym zwrócić uwagę. W dzisiejszych czasach do formacji wprowadziliśmy Carlosa i Folgado, którzy również byli naszymi przyjaciółmi przez całe życie. Niezależnie od naszej czwórki, która tworzyła Excalibur. W naszym zespole nie ma najemników! (śmiech)

Graliście przez te wszystkie lata, byliście aktywnymi muzykami, czy też najpierw musieliście sobie to i owo przypomnieć, znowu sięgnąć po instrumenty? Spośród sześciu obecnych członków zespołu tylko trzech z nas miało styczność z muzyką w czasie, gdy grupa przestała być aktywna. Reszta musiała odświeżyć umysł, aby osiągnąć odpowiedni rytm i poziom, którego wymagaliśmy od siebie. Pierwsza wspólna próba po takiej przerwie była pewnie dla was czymś wyjątkowym - dawna magia powróciła, poczuliście się znowu młodzi i pełni werwy? Początkiem był chaos, ponieważ nie pamiętaliśmy starych kompozycji. Naprawdę chcieliśmy nadrobić czas. Było zbyt dużo pracy, więc wzięliśmy gitary i zaczęliśmy szaleńczo ćwiczyć. Dlatego tak szybko uwinęliście się ze skom ponowaniem pięciu utworów na MCD "Mas Duros", a skoro powstały nie było co czekać, ale nagrać je i wydać? Oczywiście główną ideą spotkania było skomponowanie i nagranie kilku piosenek, i to właśnie zrobiliśmy. Kolejne nowe utwory też sypały się wam niczym z przysłowiowego rękawa, dlatego poszliście za ciosem nagrywając kolejny album "Humo Negro"? Byliśmy gotowi stworzyć coś poważnego i dobrego, jako kontynuację naszego pierwszego albumu, ponieważ utwory, które zawarliśmy na EP-ce "Más Duros" nie były wystarczająco ciekawe. Chcieliśmy je poprawić i stworzyć coś, z czego bylibyśmy dumni. Brzmicie na tym wydawnictwie jakby czas się

zatrzymał: nie silicie się na eksperymenty, nie zmienicie swej muzyki na siłę, grając wciąż tak, jak w latach 80., bo w takiej właśnie stylistyce czujecie się najlepiej? To jest to co lubimy i co robimy najlepiej, dlaczego mamy to zmieniać? Jeśli to dobra muzyka, to co ma do tego moda? Można powiedzieć, że na dobrą sprawę "Humo Negro" jest w pewnym sensie waszym debiutem, bo dzięki Fighter Records ma szan sę dotrzeć do szerszej publiczności na całym świecie, gdy wasze poprzednie albumy trafiły tylko do nielicznych zainteresowanych? Jesteśmy bardzo zadowoleni, że Dave Rotten z Figther Records zaufał nam i dzięki niemu wydaliśmy nasz album. Chcemy tu wyrazić mu nasze uznanie za to, że wszyscy uwierzyliście w nas. Daje nam to nowe możliwości i jest dla nas bardzo ważne! Jesteście więc w dość szczególnym momencie, bo świata podbić już raczej nie zdołacie, o wielkiej karierze też już nie ma mowy. Macie jednak szansę na to, czego, z różnych przyczyn, byliście pozbawieni w latach 80. i 90., czyli normalne funkcjonowanie, a to już jest coś? Właśnie przygotowujemy koncerty, które rozpoczną się w tym roku, mamy więc nadzieję, że będziecie na nie czekać. Dołożymy wszelkich starań, aby odnieść sukces. Dziękuję za rozmowę! Wojciech Chamryk & Filip Wołek


...Na żywo ze sceny to wymiar, w którym Unreal Terror naprawdę może zabłysnąć. Włosi swoją działalność rozpoczęli pod koniec lat 70. Pozostawili po sobie wydane w latach 80., EPkę "Heavy and Dangerous" i album "Hard Incursion". Mimo, że zawierały solidny heavy metal, to nie zagwarantowały im wielkiej kariery. Tak jak wielu innym europejskim kapelom heavy metalowym. Na fali ponownej popularności tradycyjnego heavy metalu Włosi postanowili powrócić i wydali całkiem niezłą płytę "The New Chapter", O starych dziejach, reunionie, o nowym krążku, to wszystko znajdziecie w wywiadzie z wokalistą Unreal Terror, Luciano Palermi: HMP: Każdy muzyk zanim zaczął grać musiał być fanem. Jakich zespołów słuchaliście jako nastolatkowe? Czy były wśród nich włoskie kapele hard rockowe? Chodziliście na koncer ty? Kupowaliście płyty? Czy łatwo było wtedy o takie płyty we Włoszech? Czy w radio były audycje dla fanów hard rocka i heavy metalu? Luciano Palermi: Dorośliśmy wraz z zespołami, które każdy uznaje za kamienie milowe heavy metalu i hard rocka: Iron Maiden, Judas Priest, Black Sabbath, AC/DC. Oczywiście,

miejsce na poważne sprawy typu szkoła, nauka itd.? Powiedziałbym, że za młodu jest się bardziej idealistycznym. Życie ma sposób na ukrócenie tgo entuzjazmu, że tak powiem. Z tego co mi się wydaje, muzyka zawsze była dla mnie na pierwszym miejscu, ale to nie powstrzymało mnie przed zdobyciem dyplomu na uniwersytecie. Kto w ogóle wpadł na pomysł założenia kapeli? Skąd pomysł na nazwę? Gdzie mieliście próby? Czy mieliście problem aby zebrać

zaczęły działać pierwsze włoskie zespoły heavy metalowe. A jednak. Podziemie działało dość prężnie. Powstało sporo zespołów, które próbowały grać koncerty, wydawać dema, sin gle czy też longplaye. Podejrzewam, że znasz tę scenę doskonale, mógłbyś opowiedzieć nam o tamtym czasie i tamtej scenie? San Remo jest twierdzą włoskiej muzyki pop. Bardzo rzadko odbywały się na tamtejszej scenie koncerty metalowe. Pamiętam na przykład Saxon. Ale to chyba dało duży impuls dla podziemnego ruchu. Nie chcieliśmy dusić się w sferze opisywanej przez komercyjną muzykę graną na scenie z San Remo. Byliśmy, tak to można nazwać, kontrkulturą. A nasza determinacja była bezpośrednio proporcjonalna do niechęci, jaką żywiliśmy do komercyjnej fasady namalowanej przez San Remo. Sądząc po was trudno było nagrać włoskim kapelom heavy metalowym jakieś nagrania. Przeważnie były to dema wydawane na kase tach, czasami własnym sumptem wydany singiel lub longplay. Nieliczne zespoły debiu towały na oficjalnej scenie i były wydawane w większych wytwórniach. Jak wtedy było we Włoszech pod względem dostępności do stu dia, realizatorów, promotorów, managerów i wytwórni płytowych? Jeśli myślałeś o współpracy z dużymi wytwórniami, to mogłeś sobie tylko pomarzyć! Ale było parę niezależnych, odważnych wytwórni, które podjęły się wyzwania produkowania i promocji włoskich zespołów heavy metalowych. Znalezienie studia do nagrań nie było takie trudne, ale promocja, aktywność koncertowa, recenzje w magazynach, wywiady radiowe, większość tych rzeczy była zadaniem zespołu. Musiałeś wziąć te sprawy w swoje ręce, żeby zostać zauważonym. Swoje pierwsze demo nagraliście w 1982 roku. Gdzie i z kim nagrywaliście te dwa utwory. Co o nich możesz powiedzieć? Sądząc po tytułach, tych kawałków nigdy później nie wyko rzystaliście, a może patenty stały się wyko rzystane w innych kompozycjach? Czy wyko rzystaliście je do swojej promocji i puszczaliście je w radio albo dzięki nim zagraliście parę koncertów, a może próbowaliście w ten sposób zainteresować ewentualne wytwornie płytowe? Nie było mnie w zespole, kiedy zespół wypuścił te utwory po włosku. Wiem, że demo było przygotowane, żeby zdobyć kontakt z Polygram, co nigdy się nie udało. Wtedy band nazywał się UT. Kiedy dołączyłem, już był przemianowany na Unreal Terror, z angielskimi tekstami.

Foto: Unholy Terror

52

jest też sporo włoskich kapel rockowych. Uwielbialiśmy i uwielbiamy chodzić na koncerty. Myślę, że heavy metalowa muzyka na żywo jest najlepsza! Kupowaliśmy płyty, winyle, wymienialiśmy się kasetami. Kiedyś nie było czegoś takiego jak pobieranie muzyki. Wtedy nie było dużego rynku we Włoszech, zresztą wątpię, żeby dzisiaj też takowy był. Heavy metal jest w pewnym sensie rynkiem niszowym we Włoszech. Częściowo to chyba też dlatego, że nie ma szerokiego wyboru jeśli chodzi o radiostacje hard rockowe i heavy metalowe.

sprzęt do grania? Gdzie graliście pierwsze koncerty? itd. Pierwszy zespół miałem w liceum i okazało się, że to świetny sposób na podryw! (śmiech) Mieliśmy próby na wsi w okolicy naszego rodzinnego miasta Pescara, na kompletnym odludziu, więc mogliśmy być tak głośni, jak nam się podobało, przy tym nikogo nie wkurzając. Mój pierwszy koncert z Unreal Terror miał miejsce, wydaje mi się, w 1984 roku. Ale bardziej dokładne informacje możesz sprawdzić w naszej oficjalnej biografii.

Zakładaliście kapelę byliście młodzi, jak postrzegaliście siebie i świat? Jakie mieliście marzenia? Do życia podchodziliście na luzie sku piając sie na graniu i zabawie, czy też było

Na koniec lat siedemdziesiątych i początek lat osiemdziesiątych, muzyczne Włochy przecięt nemu Polakowi kojarzyły się z San Remo i italo disco. Nikt nie przypuszczał, że wtedy

UNREAL TERROR

W 1985 roku wydajecie EPkę "Heavy and Dangerous", która zawiera cztery utwory z rasowym europejskim heavy metalem. Podejrzewam, że byliście z niej bardzo dumni. Jakie recenzje zebrała ta płyta? Nie za bardzo wiem co masz na myśli mówiąc rasowy. Ale byliśmy naprawdę dumni z tej płyty, zresztą zdobyła ona wspaniałe recenzje na całym świecie. Ta EPka jest nadal wymieniana wśród arcydzieł włoskiej muzyki heavy metalowej, pomimo poniekąd słabej produkcji. Rok później wydaliście swój upragniony duży debiut "Hard Incursion". Album nagraliście z dwoma gitarzystami i trzeba przyznać, że pod względem gitarowym. to wydawnictwo przygotowane jest bardzo dobrze. Dużo czasu mieli gitarzyści aby się zgrać zanim weszli do stu dia? To akurat nie jest prawda. Na "Hard Incursion" nie było dwóch gitarzystów, tylko sam


Giuseppe Continenza, z jednym instrumentalnym kawałkiem, w którym dołącza do niego jego brat, Gianfranco (w takim układzie na Encyclopedia Metallum są błędne informacje przyp. red.). "Hard Incursion" to znacznie dojrzalszy album. Nasza muzykalność poprawiła się, tak samo jak nasze doświadczenie w nagrywaniu. Mieliśmy więcej czasu na napisanie utworów i na ich doszlifowanie, że tak powiem. "Hard Incursion" zawiera typowy europejski heavy metal z lat osiemdziesiątych utrzymany głównie w średnich tempach i inspirowany Iron Maiden, ale niektóre zabiegi aranżacyjne można porównać do amerykańskich zespołów typu Fates Warning czy Queensryche. Co wy chcieliście uzyskać pod względem muzycznym na tym albumie i czy udało się wam to uzyskać? Myślę, że zespoły, które wymieniłeś, z pewnością były na naszym kręgu zainteresowań. Powiedziałbym, że nazwanie ich naszymi ówczesnymi głównymi inspiracjami to całkiem trafne spostrzeżenie. Muzycznie, chcieliśmy wejść raczej w bardziej progresywny/techniczny styl metalu i chyba nam się udało. Gdybym mógł cofnąć się czasie, chciałbym nadać całej produkcji pełniejsze brzmienie. Po latach "Hard Incursion" ponownie wydał Jolly Roger Records. Na płycie znalazły się bonusy. Co to nagrania? Dlaczego nie dołączyliście do niej nagrań z EPki "Heavy and Dangerous"? Czy planujecie ponownie wydać wspomnianą EPkę? Czy sugerujesz, że na jednym CD powinniśmy upchnąć "Heavy and Dangerous", "Hard Incursion", oraz te cztery kawałki, które znalazły się na naszej ostatniej kasecie demo? To byłaby naprawdę dużo rzeczy! Natomiast kilka lat temu EPkę w formacie CD wydała ponownie Minotauro Records. Niestety "Heavy and Dangerous" i "Hard Incursion" wyszły zbyt późno i w zbyt małym nakładzie. Bardzo byliście rozgoryczeni faktem, że nie mieliście czasu aby doceniono wasz zespół, że tak szybko minęła popularność klasycznego heavy metalu? Nie powiedziałbym, że byliśmy rozgoryczeni. Takie były czasy i takie były warunki. Ale i tak udało nam się pozostawić ślad na włoskiej scenie heavy metalowej. Nasz powrót był wyczekiwany przez media, więc chyba nie wszystko poszło w las. Wydania "Heavy and Dangerous" i "Hard Incursion" z lat osiemdziesiątych to obecnie "białe kruki", czy widzieliście gdzieś na aukcjach, żeby te winyle osiągnęły zawrotną cenę? O tak, zwłaszcza "Heavy and Dangerous". Widziałem parę ofert - jakieś 800 euro za oryginalny winyl! Lata osiemdziesiąte musiał być bardzo bar wne, wasza wtedy kariera pewnie też musiała być ekscytująca. Inaczej nie powstałaby książka "Unreal Terror… Rules the Night" autorstwa Klaus'a Petrovich'a... Tak, to były ciekawe lata. Nasza biografia "Unreal Terror… Rules The Night" autorstwa Klausa Petrovicha jest pełna anegdot na temat tego, co przytrafiło się nam w ciągu naszej kariery. Jest o sporej ilości nieszczęśliwych wypadków, które miały miejsce i sposobie, w jaki naprawiliśmy te problemy. I, uwierz mi, było ich sporo! (śmiech)

kszą "ścianę dźwięku". Kiedy postanowiliście, że nagrywacie kole jny album? Jaki mieliście pomysł na tę płytę? Nagranie nowego albumu chodziło nam po głowie przez długi czas, chyba od momentu naszego reunionu. Ale musieliśmy poddać nasz skład reorganizacji, więc kiedy już nasza formacja się ustabilizowała, zacząłem pisać kawałki. Częsty motyw przewijający się przez większość utworów z tego albumu to koncept czasu. Ale nie nazwałbym go albumem koncepcyjnym.

Foto: Unholy Terror

Po rozpadzie Unrteal Terror najlepiej powodziło się Mario Di Donato, który działał i działa nadal w Requiem i The Black. Czy obserwowaliście to co robił Mario? Jakby niebyło Requiem i The Black we Włoszech to znaczące zespoły. Po rozpadzie przeprowadziłem się do Los Angeles, więc straciłem orientację w tym co robili moi muzyczni kompani w ramach swoich własnych karier. Ale Mario, zarówno z Requiem, jak i The Black, zrobił bardzo dobrą karierę. Mario wspierał również basista Enio Nicolini, a co robili pozostali muzycy Unrteal Terror po rozpadzie kapeli? Ja grałem w L.A. z lokalnymi zespołami na Sunset Strip. Giuseppe odniósł spory sukces jako gitarzysta jazzowy, Silvio dołączył do ikonicznego włoskiego rock bandu o nazwie I Camaleonti, a Enio - jak wspomniałeś - połączył siły z Mario i zajął się wspólnie z nim projektami solowymi. Kto dał sygnał aby na nowo grać pod szyldem Unrteal Terror? Wszyscy go daliśmy, po jam session, które zrobiliśmy dla zabawy w 2011 roku, kiedy wróciłem do Włoszech z USA na wakacje. Dlaczego nie udało się wam namówić do ponownej współpracy Giuseppe Contineza i Mario Di Donato? Giuseppe teraz interesuje się tylko muzyką jazzową. Mario jest dość zajęty swoim własnym zespołem. A my chcieliśmy spróbować nowych rozwiązań. Namówienie Iader'a D. Nicolini do współpracy chyba nie było trudne, ale czy Enio nie miał w ogóle obaw i obiekcji, że jego syn będzie w zespole? Chyba to Enio powinien odpowiedzieć na to pytanie, ale myślę, że jest bardzo dumnym ojcem, a Iader jest tak dobrym muzykiem, że nie wiem dlaczego jego ojciec miałby się obawiać grania razem w zespole. Jak nawiązaliście współpracę z Paolo Ponzi? Co w jego grze was zachwyciło, że chcieliście mieć go w zespole? Paolo jest dość znanym gitarzystą na włoskiej scenie heavy metalowej. Chcieliśmy mieć dwu gitarowe combo, więc padło właśnie na niego kiedy chcieliśmy dodać do naszej muzyki wię-

Ciągle pozostaliście przy starym tradycyjnym metalu, ale w studio nie próbowaliście na siłę uzyskać stare, old schoolowe brzmienie, a po prostu skorzystacie z możliwości jakie daje współczesne studio. Mnie to bardzo odpowiada, w ogóle nad tym zastanawialiście się? Nasze korzenie wywodzą się z w latach 80., ale obecnie mamy inne czasy i to chyba ważne dla zespołu, żeby miał zaktualizowane brzmienie, nawet jeśli nasz styl muzyczny może odzwierciedlać nasze korzenie. Technologia, gusty muzyczny, instrumenty, tyle rzeczy się pozmieniało, a my chcieliśmy wykorzystać to, czego się nauczyliśmy przez te wszystkie lata. Dlaczego album rozpoczęliście utworem "Ordinary King"? Powiem wam, że nie bardzo pasuje mi do Unrteal Terror. Nasza wytwórnia zasugerowała listę utworów, według której ten kawałek powinien być pierwszy. Za to następny "Time Bomb", to pełną gębą wasz zespól i to w najlepszej odsłonie... Nie do końca rozumiem intencji. Jeśli chodzi ci o to, dlaczego wybraliśmy akurat ten singiel, to było tak dlatego, że to bardzo mocny kawałek. Jakie zbiera recenzje "The New Chapter"? Generalnie zbieramy całkiem dobre recenzje. Nie mamy na co narzekać. Jaką rolę odegrał Anto Keller z Jolly Roger Records w wydaniu "The New Chapter"? Zasugerował setlistę utworów, generalnie brzmienie w kwestii kompresji/dynamiki (on nie lubi zbyt skompresowanego, nowoczesnego brzmienia), no i zasugerował też kilka zmian w oryginalnej oprawie graficznej. Oczywiście, Jolly Roger Records zajmuje się wszystkimi rzeczami wydawniczymi, typu produkcja, dystrybucja, promocja, etc. Jak zamierzacie promować "The New Chapter"? Moim zdaniem koncerty to najlepszy sposób. Oczywiście, recenzje, wywiady radiowe i tak dalej, są bardzo ważne w rozpowszechnianiu naszej nazwy, ale chyba na żywo ze sceny to wymiar, w którym Unreal Terror naprawdę może zabłysnąć. Myślę, że na następną waszą płytę nie będziemy czekali kolejne 31 lat? Mam nadzieję, że nie, bo mógłbym nie dotrwać! (śmiech) Michał Mazur Tłumaczenie: Karol Gospodarek, Filip Wołek

UNREAL TERROR

53


Zobaczyłem Ritchiego Blackmore'a i też chciałem niszczyć gitary Axel Rudi Pell to niemiecki gitarzysta oraz kompozytor świetnie odnajdujący się w klimatach heavy metalu, czy hard rocka. W swoim solowym projekcie współpracował z takimi artystami jak Bobby Rondinelli (Rainbow, Black Sabbath), Mike Terrana (Yngwie Malmsteen, Tony Macalpine (Steve Lukather), Jeff Scott Soto (Yngwie Malmsteen, Journey). W wywiadzie dla Heavy Metal Pages opowie m.in. o początkach swojej muzycznej drogi, co sądzi o powrocie Ritchie Blackmore's Rainbow oraz o najnowszej płycie, zatytułowanej "Knights Calls" która ukazała się 23 marca 2018, będzie to już siedemnaste solowe wydawnictwo Pell'a. HMP: Witam cię serdecznie Axel, przede wszystkim chciałbym ci pogratulować nagra nia nowej płyty "Knights Call". Axel Rudi Pell: Cześć Kamil, dziękuję serdecznie, jestem ogromnie szczęśliwy, że udało nam się ukończyć pracę nad tą płytą. Nie mogę się doczekać zarówno momentu jak trafi do słuchaczy oraz koncertów, podczas których będę mógł ją grać w całości. Przybliżmy czytelnikom Heavy Metal Pages twoją sylwetkę. Jak zaczęła się Twoja przygo da z rock'n'rollem? Fajnie, miło będzie powspominać ten złoty okres dla rockowej gitary. Zacząłem grać na gi-

more, kogo byś jeszcze wymienił obok legendarnego gitarzysty Deep Purple? Gitarzyści Judas Priest, Iron Maiden, naszego rodzimego Accept oraz w pewnym, niewielkim stopniu Metallica. Czy to prawda, że opuściłeś szeregi Steeler, ponieważ zespół chciał iść w bardziej komer cyjnym kierunku? Tak, to jest prawda. Mam nadzieję, że słuchając moich płyt czuć, że nie szukam muzyki, którą łatwiej będzie sprzedać. Chcę grać jedynie to, co czuję. Jaki był początek twojej solowej kariery, ciężko

Skoro jesteśmy już przy twojej solowej karierze, to porozmawiajmy o twojej najnowszej płycie. Chciałbym cię zapytać w jaki sposób przygotowujesz się do sesji nagraniowych, czyli w jaki sposób powstają nowe utwory? Ja bezustannie piszę nowe rzeczy, czasem są to utwory w całości, innym razem jedynie fragmenty, poszczególne tematy, jednak cały czas komponuję muzykę. Dwa lata temu wydaliśmy płytę "Game of Sins" i już wtedy zacząłem myśleć o nowych utworach, czyli już wtedy ruszył cały proces komponowania utworów na nową płytę. Mam w domu cyfrowy rejestrator dźwięku, przy pomocy którego nagrywam rożne pomysły, a potem składam to wszystko w gotowe kompozycje, czyli z małych elementów tworzę gotowe utwory. Najlepsze są te kawałki, które powstają i czujesz właściwa magię w powietrzu (śmiech) i wszystko szybko składa się w gotową całość. A jak wyglądają przygotowania reszty muzyków w zespole, czy sami piszą swoje partie i także wchodzą do studia wiedząc co nagrają? Absolutnie nie, ja piszę wszystkie partie, czyli melodie wokali, rffy, robię wszystkie aranżacje, a potem nagrywam wersje demo tych utworów w domu. Co ciekawe, żaden z muzyków, z którym współpracuję nie usłyszy nowych utworów przed wejściem do studia, dzięki temu wszystkie ich pomysły oraz spojrzenie na utwory są bardzo świeże. Bobby Rondinelli zawsze słyszy nowe utwory jako pierwszy, wtedy po kolei mu tłumaczę jaki jest groove, gdzie jest przejście, jak wyglądają riffy po czym on zawsze wszystko błyskawicznie rozumie i za każdym razem wie co mam na myśli i w jakim kierunku chcę, żeby zmierzał numer, po czym gra swoją interpretację mojego pomysłu i jak zwykle wychodzi to wspaniale. Następnie reszta zespołu pracuje nad swoimi partiami. Skoro wspomniałeś o swoim perkusiście, Bobby Rondinelli to wspaniały oraz doświadczony instrumentalista, musi być wielką przyjemnoś cią współpracować z muzykiem, który grał z takimi legendami jak Black Sabbath, Rainbow, czy Quiet Riot? Oczywiście! Bobby jest nie tylko fenomenalnym perkusistą ale przede wszystkim wspaniałym kumplem, którego uwielbiam. Łączy nas wspólny gust muzyczny, my na prawdę świetnie się rozumiemy, do tego jesteśmy na tym samym poziomie muzycznym, więc nasza współpraca układa się wspaniale.

Foto: Axel Rudi Pell

tarze po obejrzeniu koncertu Deep Purple w 1972, zobaczyłem Ritchiego Blackmore'a i też chciałem grać podobną muzykę i niszczyć gitary na scenie (śmiech). To był ten impuls, który pchną mnie w kierunku tego instrumentu. W 1981 roku wspólnie z basistą Volker'em Krawczakiem założyłem swój pierwszy profesjonalny zespół Steeler. Pierwszy album nagraliśmy w 1984, po trzech kolejnych płytach opuściłem szeregi Steeler, aby rozpocząć solową karierę. Ciekawa historia wiąże się z nazwą mojego pierwszego zespołu. Mianowicie, na krótko przed wydaniem naszej pierwszej płyty znajomy w sklepie z płytami powiedział mi, że jest w USA zespół o nazwie Steeler i właśnie wydał płytę. Na szczęście ich projekt szybko się rozpadł, więc spokojnie mogliśmy zostać pod naszym pierwotnym szyldem. Wspomniałeś, że od samego początku twojej muzycznej drogi inspirował cię Ritchie Black-

54

AXEL RUDI PELL

było zainteresować wytwórnie twoim solowym projektem? Kiedy odszedłem ze Steeler'a, zespół miał ważny kontrakt z SPV, ze względu na to, że ta wytwórnia podpisywała nie tylko umowy z zespołem ale także osobny kontrakt z każdym muzykiem, to zobligowany byłem przedstawić dema swoich nagrań w pierwszej kolejności właśnie SPV. Po przesłuchaniu moich pomysłów, natychmiast zadzwonił do mnie prezes wytwórni. Materiał bardzo mu się spodobał, więc zdecydował się wydać moją muzykę pod moim nazwiskiem. Co się stało ze Steeler'em po twoim odejściu? Znaleźli nowego gitarzystę moje miejsce i grali dalej przez kilka miesięcy. Po dwóch lub trzech koncertach zespół się rozpadł, ponieważ zarówno oni jak i publiczność nie była zadowolona z występów.

Mając w zespole muzyka, który grał z takim gigantami rocka oraz metalu z pewnością pod pytywałeś kumpla o różne śmieszne, ciekawe czy szalone historie. Czy jest jakaś którą chciałbyś się podzielić z naszymi czytelnika mi? Tak, opowiadał mi wiele pikantnych oraz wesołych przygód z różnymi kapelami, także z tymi, które wymieniłeś ale wolałbym, żeby Bobby sam dokonał ich selekcji pod kątem upublicznienia (śmiech) Wielka szkoda, szczerze mówiąc liczyłem na coś szalonego z biografii Ritchie Blackmore'a o czym wcześniej nie słyszałem (śmiech) Tak, tak, z tym gentlemanem jest wiele historii, słuchając których będziesz się pokładał ze śmiechu, wybitny muzyk ale także niebanalna osobowość pełna koloru. Wracając do twojego najnowszego albumu, czy zdecydowaliście się nagrywać wszystko na żywo? Powiedz proszę czytelnikom jak lubisz pracować w studiu.


Nie możemy pozwolić sobie na nagrania na żywo, czyli "na setkę", ponieważ tak jak powiedziałem nikt z zespołu nie słyszał utworów przed wejściem do studia. Szkoda, ponieważ nagrane w ten sposób utwory mają charakterystyczną, naturalną dynamikę. Nagrywamy jednak wszystko instrument po instrumencie, zaczynamy od perkusji, potem wchodzę ja z gitarami, następnie basista oraz klawiszowiec, którym również nuta po nucie tłumaczę jak widzę utwór. Na końcu nagrywa wokal. Wygląda na to, że masz bardzo dużo pracy podczas sesji nagraniowej skoro jesteś skupiony na treści każdej nagranej partii? Tak to prawda ale ta metoda ma sens i szczerze mówiąc jest jedynym możliwym dla nas rozwiązaniem, ponieważ gdybyśmy mieli nagrywać wszystko razem, to musielibyśmy się nauczyć jak grać te utwory wspólnie, co zabrałoby znacznie więcej czasu, a to w naszym przypadku jest niestety niemożliwe. Powiedziałeś już naszym czytelnikom w jaki sposób dbasz o kompozycje na swoich albu mach, powiedz mi proszę, czy przed wejściem do studia masz wizję tego jak byś chciał, aby twoja płyta brzmiała? Czy wiesz na przykład jakie dokładnie brzmienie ma mieć twoja gitara? Mój sprzęt w studiu w bardzo niewielkim stopniu różni się od tego na scenie, używam tych samych gitar, także wzmacniacze oraz kolumny Engl'a są te same, w niewielkim stopniu różnią się jedynie moje efekty. Przy produkowaniu "Knight Call" do swojego standardowego ustawienia efektów dorzuciłem jedynie Line6 Pod XT, jest to szczególny delay, którego używam głównie do solówek, daje mi możliwość zapisywania różnych ustawień. Korzystanie z tego samego sprzętu na scenie i w studiu, pozwala Ci zabrzmieć na żywo tak jak na płycie, czy właśnie dlatego decydujesz się na ten zabieg? Właśnie o to mi chodzi, chcę w studiu nagrać jedynie to, co jestem w stanie potem odtworzyć na scenie, dotyczy to zarówno moich partii gitarowych jak i brzmienia. Wielu gitarzystów pracuje inaczej, ja jednak chcę aby moje płyty były zapowiedzią tego, co wydarzy się na scenie niemalże w 100% dodając oczywiście elementy improwizowane, czy pomyłki (śmiech). Skoro jesteśmy przy twoich koncertach, po-

Foto: Axel Rudi Pell

wiedz proszę jakie są twoje najbliższe plany związane z występami? Z koncertami ruszamy bodajże 26 kwietnia tego roku, następnie występujemy kilka razy w maju, mamy także zabookowane kilka festiwali latem, po krótkiej przerwie ruszamy w trasę w październiku oraz w listopadzie. Ostatnie koncerty trasy zostaną ogłoszone za godzinę na mojej stronie (śmiech), oczywiście dołożymy jeszcze kilka imprez, z pewnością pojawi się więcej festiwali na naszej trasie, jednak nie mogę teraz podać więcej szczegółów. Czy mógłbyś zdradzić, czy planujesz z zespołem wystąpić w Polsce w najbliższym czasie? Wiem, że niestety nigdy nie grałeś dla pol skiej publiczności, czym to jest spowodowane? Właśnie, wszyscy dookoła pytają dlaczego nie występujesz w Polsce? Dlaczego nie przyjedziesz chociaż na jeden koncert? Jednak my zwyczajnie do tej pory nie dostaliśmy nigdy propozycji występu w Polsce. Będę z tobą szczery, agencja koncertowa, z która współpracuję kontaktowała się z polskimi promotorami, jednak zainteresowanie po stronie polskiej nie było zbyt duże, mówiąc wprost, nie dostaliśmy żadnej oferty. Nikt nie wie jak licznej publiczności można się spodziewać na naszym koncercie w Polsce, ciężko nam jest to oszacować, to jest główny problem oraz powód braku naszych koncertów w Polsce. Jest szansa na nasz występ

w twoim pięknym kraju w 2019 roku, pracujemy nad tym, mam nadzieję, że to się uda. Trzymamy kciuki w taki razie, aby się udało, z pewnością wybrałbym się na Twój koncert. Chciałbym cię zapytać w jaki sposób przygo towujesz się do koncertu, czy długo się roz grzewasz, a może nerwowo sprawdzasz, czy wszystko jest gotowe do walki? Nic nie robię (śmiech), idę spać na kilka godzin przed występem, czyli po południu, przesypiam nawet próbę dźwięku (śmiech), na szczęście moi techniczni wszystko za mnie przygotowują, więc nie jestem tam potrzebny. Jednym słowem staram się zrelaksować, potem zakładam swoje sceniczne ciuchy, biorę gitarę i wskakuję na scenę, więc jak widzisz, procedura jest bardzo prosta (śmiech). Podejrzewam, że dzięki temu udaje ci się zachować wiele energii na występ. Tak, właśnie to jest moim celem, musisz wiedzieć, że w trakcje trasy podróżuję głównie autobusem w nocy, po czym czuję się jak gówno, jestem bardzo zmęczony. Wskakuję więc jak najszybciej do hotelowego łóżka, śpię kilka godzin, potem jem lekki obiad i lecę dalej spać. Gdybym ten czas przeznaczył na przykład na zwiedzanie, byłbym zbyt zmęczony, żeby zagrać porządnie koncert. Czy przypominasz sobie jakąś zwariowaną historię związaną z twoim występem? Na sce nie jesteś obecny od niespełna 40 lat, więc pewnie niejedną niebanalną sytuacje na niej przeżyłeś? Pamiętam, jak graliśmy pewien festiwal w Niemczech w 2005 roku, panowała fatalna pogoda, burza była tak silna, że wiatr rozrzucał toaletami. Organizator skrócił wszystkie występy z czterdziestu pięciu minut do zaledwie dwudziestu pięciu. Tuż przed naszym występem zmienił się kierunek wiatru, przez co ulewa zniszczyła dosłownie całą elektronikę na scenie, w tym wszystkie moje efekty, wzmacniacze, odsłuchy. Techniczny podstawili szybko zapasowe wzmacniacze i to musiało nam wystarczyć, graliśmy bez odsłuchów oraz efektów, to był koszmar. Całe szczęście graliśmy jedynie dwadzieścia pięć minut, szalony wieczór.

Foto: Axel Rudi Pell

Czy po tylu latach z gitarą wciąż szukasz nowych ćwiczeń, skal, technik, zmuszasz się do trudnych technicznie zagrywek? Czy należysz do muzyków, dla których samo granie na in-

AXEL RUDI PELL

55


HMP: Macie w tej chwili zupełnie nowy skład. Możesz go zaprezentować? Filippa Nassil: Pewnie. Na wokalu Guernica Marcini, na perkusji Emlee Johansson odpowiedzialna również za chórki, na basie Sara Petersson i ja na gitarze. Gramy ze sobą już przeszło rok i przez ten czas dobrze żeśmy się zgrały. Grałyśmy dużo prób i czujemy się dobre w tym co robimy i każda z nas czuje się odpowiedzialna za swoją rolę w zespole.

Foto: Axel Rudi Pell

strumencie zastępuje skomplikowane ćwiczenia? Mało ćwiczę na gitarze, bywa, że nawet cały tydzień nie dotykam gitary, w obecnym okresie na przykład głównie przeszkadzają mi w tym wywiady (śmiech). Jednak wkrótce będę musiał zacząć budować formę w związku z nadchodzącą trasą koncertową. Nigdy nie szukam nowych technik, wiem, że masa gitarzystów tak robi, ja nie chcę jednak rywalizować sam ze sobą. Nie chcę spojrzeć w przeszłość mówiąc, że dwadzieścia lat temu grałem bardzo szybkie solo, to może teraz muszę grać jeszcze szybciej, dla mnie takie podejście jest gówno warte. Jestem gitarzystą, który pisze muzykę, moja solówka musi pasować do utworu. Uważam za niewłaściwe budować utwór dookoła solówki, którą gitarzysta będzie się popisywał. Dodam jeszcze, że nigdy nie ćwiczę technicznych elementów, czy skomplikowanych technik, siadam z gitarą i zwyczajnie gram, to co przyjdzie mi na myśl. Muszę ci zadać to pytanie - przygotowując się do naszej rozmowy obejrzałem wiele Twoich koncertów i nie mogłem nie zauważyć ogrom nego wpływu jaki wywiera na twoją muzykę Ritchie Blackmore, czy to prawda? Kocham tego gościa, wychowałem się słuchając go namiętnie. Będąc dzieciakiem w latach 70tych już kochałem Rainbow, płyta "Rising" była i wciąż jest dla mnie dziełem doskonałym. Widziałem Rainbow na żywo w 1976 w składzie Ronnie Dio, Cozy Powell, Jimmy Bain, Tony Carey, jest to do tej pory najlepszy koncert jaki w życiu widziałem, oczywiście z wyjątkiem moich własnych (śmiech). Niesamowita historia, tym bardziej, że w twoim zespole na perkusji gra Bobby Rondinelli, czyli były perkusista Rainbow. To spełnienie marzeń i tyle. Gram ze swoim idolem, który grał z moim ulubionym gitarzystą. Magia. Co sądzisz o obecnym składzie Rainbow oraz ich ostatnich występach, które były pierwszy mi od 19 lat? O mój boże! (śmiech) Nie chcę nic o tym mówić (śmiech), bardzo żałuję, że zadałeś mi to pytanie. Byłem na pierwszym występie obecnego składu, czyli na tym w Loreley w 2016 i byłem bardzo zaskoczony, żeby nie powiedzieć zszo-

56

AXEL RUDI PELL

kowany. Cały czas zadawałem sobie pytanie "co to jest do cholery?". Bardzo mi się podoba Ronnie Romero jako wokalista, jest świetny, może zaśpiewać wszystko, świetnie radzi sobie z Dio, Graham'em Bonnet'em, Joe Lynn Turner'em. Jednak z drugiej strony - muzycy. Nie potrafię zrozumieć dlaczego na przykład basista oraz perkusista mają taki głupi feeling, dlaczego grają inne partie niż oryginalne? Według mnie kompletnie nie miało to sensu. Gdyby przynajmniej potrafili fajne partie stworzyć, ale skoro zaprezentowali nam to gówno kosztem oryginału, to pozostaje się jedynie dziwić. Byłem w wielkim szoku. Odnośnie samego Richie'go Blackmore'a, mówiąc szczerze - widywałem go w zdecydowanie lepszej formie. Bardzo ci dziękuję za tak szczerą odpowiedź, zresztą zgadzam się z nią w stu procentach nie-stety. Skoro tak uczciwie odpowiadasz na pytania, to powiedz proszę, czy zmieniłbyś coś w swojej najnowszej płycie, może usunąłbyś jakiś utwór, poprawił solówkę lub zmienił brzmienie? Kocham każdy numer na tej płycie (śmiech), serio nie ma na tym albumie jednego utworu, który powstał tylko po to, aby wypełnić lukę. Naprawdę kocham każdy utwór, ponieważ jestem geniuszem (śmiech), co za tym idzie nie mam ulubionej kompozycji, wszystkie są równie dobre (śmiech). Wszystkie moje kompozycje są jak dzieci dla mnie, jeżeli jedną bym wyróżnił, to reszta by płakała (śmiech). Axel, bardzo Ci dziękuję za ten niezwykle szczery wywiad, dziękuję Ci także za Twoją muzykę oraz nową płytę. Życzę Ci samych sukcesów i czekam na twój pierwszy koncert w Polsce. Ja również ci dziękuję, liczę na to, że uda się zorganizować mój pierwszy koncert dla polskich fanów, wpadaj wtedy koniecznie, bo z pewnością usłyszysz wiele cytatów z Blackmore'a (śmiech). Kamil Wysocki

Jesteś jedyną osobą, która jest w zespole od początku. Dlaczego poprzedni skład całkiem się rozpadł? Po prostu przestałyśmy się ze sobą dogadywać i nie czułyśmy się razem dobrze, co odbijało się negatywnie na atmosferze w zespole. Zarówno na scenie, jak i poza nią. Zaczęło się od tego, że nasza poprzednia wokalistka Clare Cunningham oświadczyła, że zamierza opuścić kapelę i wyemigrować do USA. Ale to nie był jedyny powód jej odejścia. Widziałem, że od pewnego czasu zaczęła męczyć się w zespole i śpiewanie w Thundermother przestało dawać jej radość. Potrzebowała zmian w swoim życiu, co ja oczywiście całkowicie rozumiem i szanuję jej decyzję. Natomiast ja jestem całkowicie przekonana, że dalej chcę grać rock'n'roll, koncertować, nagrywać płyty z ludźmi, którzy czują tą muzykę, tak jak ja. A uwierz, że ciężko czerpać z tego radość, gdy reszta twojej kapeli ciągle ci powtarza, że czuje się zmęczona i wypalona. Po odejściu Clare, cały skład rozsypał się w tydzień. Myślę, że od początku ja miałam zupełnie inne podejście do grania niż reszta dziewczyn. Dla mnie rock to całe życie i moja największa miłość. W pewnym momencie zostałaś jednak sama na placu boju. Nie miałaś nawet chwili zawa hania, czy nie rzucić tego wszystkiego w cholerę? Szczerze Ci powiem, że zaraz po odejściu dziewczyn potrzebowałam chwili wytchnienia. Na dwa tygodnie wyłączyłam się ze wszystkiego i poleciałam do Meksyku. Naprawdę podładowałam tam "akumulatory" i wróciłam pełna energii i determinacji do działania. Wówczas odczytałam maila od Guernica Mancini, która była wokalistką grupy Royal Ruckus, której byłam ogromną fanką. Napisała mi, że jej zespół planuje sobie zrobić dłuższą przerwę i jeśli potrzebuję wokalistki do Thundermother, to jest jak najbardziej chętna. Z pełnym przekonaniem potwierdziłam, że się zgadzam i już dwa dni później wsiadła w pociąg i przyjechała do Sztokholmu na pierwszą próbę. Potrzebowała zajęcia i od razu było jasne, że muzyka jest dla niej tak samo ważna jak dla mnie. Jestem osobą, która nigdy się nie poddaje, to zupełnie nie w moim stylu. Wiadomo, że droga do sukcesu często jest wyboista, ale ostatecznie nie ma to znaczenia. Życie zawsze Cię będzie powoli ściągać w dół i jeżeli poddasz się przy pierwszej napotkanej przeszkodzie, nie dojdziesz nigdzie. Wasz nowy album zatytułowałyście po pros tu nazwą zespołu. Nie jest to jakąś regułą, ale wiele kapel robi tak w przypadku debiutanck iej płyty. Czy zatem album "Thundermother" należy traktować jako Wasz "powtórny debiut"? Dokładnie! Thundermother 2.0 nadchodzi. W podrasowanej i lepszej wersji. Spotkałem się z opiniami, że muzyka, którą gracie jest za ciężka dla fanów klasycznego rocka i za lekka dla fanów metalu. A kogo ty widzisz jako swoją grupę docelową?


czech, gdzie 10000 maniaków oglądało nas w słońcu po kilku dniach ulewnego deszczu! To było niesamowite! Z wrażeni wskoczyłam w tłum i ubrudziłam się błotem (śmiech)

Nigdy się nie poddawać Rozmawiając z Filippą Nassil, liderką i założycielką szwedzkiej formacji Thundermother, naprawdę ciężko mi uwierzyć, że jej zespół jeszcze parę miesięcy temu praktycznie... całkowicie się rozsypał. Ale jak się okazuje, pasja i miłość do muzyki potrafią pokonać nawet najcięższe przeszkody, a wiara w sukces powoduje, że czasem wszystko układa się po naszej myśli. Determinacji i jaj tej szwedzkiej gitarzystce może pozazdrościć niejeden facet. Poza tym można się dowiedzieć od niej paru ciekawych rzeczy. Na przykład co szwedzki rząd ma wspólnego z muzyką rockową. Robimy, to co lubimy. To jest muzyka, której słuchamy na co dzień i którą chcemy grać. A to, że nasza twórczość podoba się ludziom, traktuję jako bonus (śmiech). Na naszym albumie wielu znajdzie coś dla siebie. Ale gramy to, co kochamy, a nie to co inni chcą, byśmy grały. To muzyka płynąca z naszych serc. Słuchając Waszego nowego wydawnictwa, odnoszę wrażenie, że waszą główną inspiracją jest grupa AC/DC. Mam rację? Tak. AC/DC to najwspanialsza grupa na Ziemi i to ona w dużej mierze popchnęła mnie do założenia własnej kapeli. Teraz na trzecim albumie znalazłyśmy swój własny styl, ale wpływy AC/DC zawsze będą u nas słyszalne. Czy wasza nazwa jest zainspirowana ich kawałkiem "Thunderstuck"? Wymyśliłam ją po wypiciu kilku piw. I myślę, że dobrze sugeruje, czego należy oczekiwać po włączeniu którejś z naszych płyt. Poza AC/DC w Waszej twórczości słychać echa bluesa i klasycznego rocka. Słyszałem, że jesteś fanką Janis Joplin. Jaki jest jej wpływ na muzykę Thundermother? Wyraźny wpływ Janis możesz usłyszeć w kawałku "Follow Your Heart", gdzie przy końcu utworu Guernica moduluje głos w taki sposób, jak robiła to Joplin. Jest ona dla nas ikoną, bez której rock'n'roll nie byłby dziś tym czym jest. Niech spoczywa w pokoju.

Tak, w najbliższym czasie planujemy nakręcić video do utworu "Whatever". Będzie to już drugi teledysk pochodzący z płyty "Thundermother". Teledysk do kawałka "We Fight For Rock'n'Roll" jest już dostępny. Napewno nakręcimy jeszcze przynajmniej jedno video. Thundermother jest i od samego początku był zespołem złożonym z samych kobiet. To przypadek czy dobrze przemyślana koncepcja? Raczej przypadek, choć również było w tym trochę celowej idei. I nie do końca masz rację bo w bardzo wczesnym okresie naszej działalności, kilku facetów przez zespół się przewinęło. Ale szybko wymiękli bo nie nadążali za naszym kobiecym tempem pracy (śmiech). Grałyście na kilku wielkich festiwalach w swojej ojczyźnie i nie tylko. Preferujecie takie koncerty, czy jednak wolicie grać w małych klubach? Wiesz wszystko zależy od publiczności. Jeśli ludzie dają czadu, czujemy się jak w domu. Miło wspominam zeszłoroczny Wacken w Niem-

Szwecja, jak i reszta Skandynawii wydaje się być kopalnią zespołów rockowych i metalowych. Co sprawia, że ciężkie granie w tym rejonie nie jest traktowane po macoszemu? Jeśli chodzi o Szwecję, to nie bez znaczenia pozostaje fakt, że mamy tu wysokie podatki. Jest to bardzo dobre dla rozwoju muzyki, nie tylko rockowej. Sale prób są za darmo, plakaty i koncert są finansowane przez rząd, każdy może wypożyczyć instrumenty itp. Myślę, że to otwiera wiele możliwości. Ten kraj jest wspaniały. Zaczynałyśmy w bardzo młodym wieku i miałyśmy bardzo ułatwione możliwości rozwoju w tym co kochamy. Trudno tylko było znaleźć odpowiednie osoby do współpracy. Jak już mówimy o ułatwianiu startu młodym kapelom, to powiedz mi, czy w Sztokholmie, gdzie mieszkasz funkcjonuje wiele klubów, pubów i innych miejsc, gdzie takie grupy mogą zaprezentować swe umiejętności? Tak, w tym mieście praktycznie każdy może zagrać koncert, wystarczy zgłosić się do odpowiednich organizacji, które finansują koncerty z rządowych pieniędzy. Jedną z nich jest NEMIS (skrót od New Music in Sweden), która tworzy możliwości młodym zespołom, by zagrały na wielkich festiwalach obok topowych wykonawców. To naprawdę daje młodym kapelom szansę pokazania się. Dzięki za wywiad. Również dzięki. Mam nadzieję, że kiedyś spotkamy się jakimś gigu. Bartłomiej Kuczak

Kto jest autorem materiału, który znalazł się na ostatnim albumie? Tylko Ty, czy jeszcze ktoś z zespołu? Jeśli chodzi o muzykę, to ja jestem jedyną autorką. To co stworzę, przynoszę dziewczynom na próbę i razem dorabiamy aranżacje zanim wejdziemy do studia. Mam spójną wizję tego, co chcę robić. Wszystkie piosenki są dla mnie tak samo ważne. Porozmawiajmy teraz o okładce płyty "Thundermother". Widnieje na niej kobieca dłoń ściśnięta w pięść. Nie boicie się, że zostanie to odczytane jako feministyczny manifest? Jeśli to komplement, to dzięki! (śmiech). A tak całkiem na serio, wszystkie jesteśmy feministkami. Dla mnie feminizm oznacza walkę o równość między kobietami i mężczyznami. Autorem okładki jest Branco z Hiszpanii, Słyszał nasz album i dałyśmy mu wolną rękę i pełne zaufanie jeśli chodzi o projekt. Jedyne wytyczne jakie dostał to ciemne tło i złote logo. Uważamy, że spisał się perfekcyjnie. Zamierzacie nakręcić jakieś teledyski promujące album?

Foto: Thundermother

THUNDERMOTHER

57


jego głos i technika rozwinęły się przez te lata. Zauważysz to jeśli porównasz nasze pierwsze demo z pełnym albumem!

Wygładzone brzmienie oraz duże produkcje nigdy nie będą nam pasować Legionnaire to kolejny przedstawiciel co raz prężniej rozwijającego się fińskiego heavy metalowego podziemia. Ich debiut "Dawn of Genesis" zbiera w ogromnej większości pozytywne recenzje, a ja mogę tylko przyłączyć się do tych opinii. Nie może być inaczej, gdyż Legioniści nagrali świetny, oldschoolowy i organicznie brzmiący materiał, który z pewnością znajdzie się w gronie najciekawszych debiutów 2017 roku w kategorii heavy metal. Zapraszam na rozmowę z perkusistą Akselim. HMP: Witam. Legionnaire powstał w 2012 roku. Co spowodowało, że postanowiliście założyć zespół grający oldschoolowy heavy metal? Graliście wcześniej w jakichś innych bandach, czy Legionnaire jest waszym pierwszym? Kto był pomysłodawcą nazwy etc? Akseli: Myślę, że oldschoolowy heavy metal jest dla nas pasją już od nastoletnich lat. Aku i Frans to kuzyni, mniej więcej w tym okresie zaczeli grać na instrumentach. Myślę też, że od samego początku w naszych głowach istniał pomysł założenia zespołu. Było kilka wcześniejszych prób założenia zespołu zanim znaleźli-

nie jesteśmy z nich zadowoleni, po prostu trochę dorośliśmy. Płyta jest krótka, bo osiem utworów trwa zaledwie 30 minut. Wydaje mi się jednak, że dzię ki temu chce się do niej wracać i z pewnością nie uświadczy się nudy. To był celowy zabieg czy po prostu nie mieliście więcej utworów na odpowiednim poziomie? Nie zastanawialiśmy się nad tym podczas tworzenia albumu, chociaż uważamy, że jego długość jest wprost idealna. Zastanawialiśmy się też nad wydaniem EPki, jednak mieliśmy odpo-

W tekstach poruszacie zarówno tematy histo ryczne jaki te bardziej fantasy/sci-fi. Możecie o nich powiedzieć kilka zdań? Teksty są głównie pisane przez Petriego, który, jak większość z nas, jest fanem sci-fi i fanstastyki, głownie na tym opierają się nasze teksty. Również zespoły, które nas inspirowały poruszały podobną tematykę, także to też miało na nas naturalny wpływ. Jakie zespoły maja na was największy wpływ? Skąd czerpiecie inspiracje do tworzenia własnej muzyki? W naszym zespole jest wiele gustów muzycznych, od punku do progresywnego rocka. W naszej muzyce z pewnością można usłyszeć wpływ Slough Feg, Thin Lizzy, Iron Maiden, Omen, etc. Brzmienie jest bardzo organiczne i dynamiczne czasem ma się wrażenie jakby to była płyta nagrana na żywo. To jest dokładnie to co chcieliście osiągnąć? Tak, organiczne i "żywe" brzmienie było czymś, co chcieliśmy osiągnąć na tym albumie i w co będziemy celować przy tworzeniu kolejnych albumów. Wygładzone brzmienie oraz duże produkcje nigdy nie będą nam pasować, tak samo jak ten rodzaj podejścia jako całość. Tak, ten album był głownie nagrywany na żywo, z wyjątkiem wokalu i solówek. "Dawn of Genesis" został wydany przez Gates of Hell Records pododdział Cruz del Sur. Jak doszło do waszej współpracy z Włochami? Wysłaliście do nich materiał czy sami się zgłosili? Jak wam się razem pracuje na dziś dzień? Po nagraniu drugiego demo kontaktowało się z nami kilka wytwórni. Po tym wpadliśmy na to, że skontaktujemy się z tymi, które będą nam odpowiadać, jedną z nich było Cruz del Sur. Powiedzieli, że byli zainteresowani współpracą i tak to się zaczeło.

Foto: Legionnaire

śmy się tutaj. Wydaję mi się, że Pete wpadł na nazwę zespołu. Nie kryje się za nią żadna specyficzna symbolika, jednak świetnie opisuje ona motywy jakie poruszamy w tekstach. Zanim wypuściliście pełny debiut to nagraliście dwa dema, a utwory z drugiego "The Enigma of Time" weszły później również na album. Czemu nie wykorzystaliście żadnego kawałka z pierwszego dema? Nie jesteście z nich zadowoleni? Właściwie to "Black Harbringer" jest na pierwszym demo! Ten utwór stał się pewnego rodzaju hymnem na naszych gigach, wciąż go gramy, dlatego też chcieliśmy żeby znalazł się również na naszym pierwszym albumie! Aczkolwiek, nasze tworzenie kompozycji znacznie się rozwinęło na przestrzeni ostatnich 4-5 lat, także utwory z naszego pierwszego demo nie są już tak charakterystyczne dla naszego obecnego brzmienia. Tak czy inaczej, nie oznacza to, że

58

LEGIONNAIRE

wiednią ilość materiału o odpowiedniej jakości żeby wydać pełny album, więc dlaczego nie! Jaki jest podział ról w waszym zespole? Kto odpowiada za komponowanie muzyki, kto za teksty? Petri to prawdziwy mistrz jeśli chodzi o kompozycje oraz tekst. Niemniej jednak, Aku i Frans również zrobili parę utworów. I tak jak w praktycznie każdym zespole, każdy bierze udział w aranżowaniu utworów. Jedynym elementem, do którego tak naprawdę mógłbym się przyczepić są partie wokalne. Nie przeszkadzają w odbiorze muzyki, ale wydaje mi się, że Aku powinien jeszcze trochę popracować nad głosem. A co wy sadzicie na ten temat? Jesteśmy świadomi, że jego wokal wywołuje podzielone opinie, ale dopóki czujemy się z tym komfortowo, niczego nie zmienimy. Poza tym,

Jak dotąd wypuściliście tylko official lyric video do jednego z najlepszych numerów "Black Harbinger". Czy planujecie może nor malne video? Jeśli tak to do jakiego utworu byście je nagrali i jakie by ono miało być? Nie planowaliśmy jeszcze nagrania normalnego teledysku, jako że żaden z nas nie jest fanem tego typu rzeczy. Ale jasne, jeżeli ktoś wpadnie na jakiś dobry pomysł, jesteśmy na to otwarci! Czy zamierzacie promować wasz album grając jakąś trasę czy raczej będą tylko okazjonalne koncerty? Jak na razie nie było odpowiedniej okazji na trasę, a na horyzoncie żadna inna jeszcze się nie pojawiła. Gramy jednak czasami okazjonalne występy. Z kim jak dotąd dzieliliście scenę? Jaki występ wspominacie najlepiej, który był totalnie nieu dany, a jaki byście sobie wymarzyli zagrać w przyszłości? Dzieliliśmy scenę z wieloma zajebistymi fińskimi zespołami takimi jak Ranger, Lord Fist, Chevalier oraz Rapid. Każda z tych nocy była czymś do zapamiętania. Ale oczywiście, dzielenie sceny z Satan jest jak dotąd jedną z najbardziej pamiętnych nocy! Ile czasu trwają wasze koncerty? Gracie tylko te osiem utworów z debiutu czy może jeszcze


numery z dema lub jakieś covery? Jeśli tak to jakie? Ostatnio nasze występy składają się z ośmiu utworów z albumu, dzięki temu gigi trwają około 30 minut, co dla nas jest idealne. Jednak od czasu do czasu gramy również niektóre covery tak jak "Death Rider" zespołu Omen, czy "Kuulat Sekaisin" fińskiego zespołu Popeda. Ostatnimi czasy młoda fińska scena trady cyjnego heavy zdecydowanie rozkwitła. Oprócz was jest mnóstwo znakomitych zespołów, że wymienię tylko Mausoleum Gate, Satan's Fall, Lord Fist, Angel Sword czy Evillyn. Jak to się prezentuje z waszej perspekty wy? Są jeszcze jakieś mało znane, ale prezen tujące już wysoki poziom załogi? Jak wyglądają wasze relacje z muzykami innych fińskich ekip? Fińska podziemna heavy metalowa scena jest na chwilę obecną niesamowita i jesteśmy bardzo dumni będąc jej częścią. Jesteśmy dobrymi przyjaciółmi z zespołami, które wspomniałeś oraz tymi, które zostały wspomniane przeze mnie. Jak byście ocenili obecna kondycję heavy met alowej sceny? Jakie ostatnio wydane płyty zrobiły na was największe wrażenie? Uważamy, że heavy metalowa scena ma się dobrze i cały czas jest coraz lepiej. Dwie nasze ulubione płyty ostatnio wydane to "Reaper's Spiral" zespołu Terminus oraz "Beyond the Veil" grupy Dark Forest. Jakie by było dla was pięć metalowych płyt wszech czasów, które miały na was największy wpływ i które darzycie największym sen tymentem? Jeden album od każdego z nas: Aku: "Seventh Son Of The Seventh" - Iron Maiden Akseli: "In Rock" - Deep Purple Frans: "Somewhere Far Beyond" - Blind Guardian Petri: "No Sleep 'Til Hammersmith" Motörhead

Metal z kraju ołowiu i krwi - Chcemy być więksi niż Luzbel! - deklarują muzycy meksykańskiego Battle Raider. Prześcignąć prawdziwą legendę tamtejszego metalu to faktycznie wyzwanie, ale kto wie, czy z czasem nie stanie się to faktem, bowiem na swym drugim albumie Battle Raider z klasą biorą się za bary z US power/epic metalem w najlepszym wydaniu, dorzucając też gdzieniegdzie wpływy bardziej tradycyjnej muzyki ze swego regionu: HMP: Zmiana wokalisty to zawsze jest coś ryzykownego, nawet dla podziemnego, niezbyt znanego zespołu, bo jednak wielu fanów często utożsamia swą ulubioną grupę z jej front manem, ale w waszym przypadku wygląda na to, że ta roszada wyszła wam na korzyść? Battle Raider: Oczywiście. Nasi fani zresztą wiedzą, że siła zespołu jest konsekwencją pracy jego lidera, Rydera Knightblaira. U nas wokalista jest tylko interpretatorem, nie ma wkładu w muzykę. Co było przyczyną rozstania z Andrew i jak Steve Scheepers trafił do zespołu? Andrew miał braki zarówno jeśli chodzi o technikę wokalną jak i prezencję sceniczną, więc zwerbowaliśmy Steve'a. Mexico City to spore miasto, wokalnych talentów w nim nie brakuje, ale z typowo metalowymi wokalistami jest już pewnie znacznie gorzej - tym bardziej jesteście pewnie zadowoleni z nowego wokalisty? Tak, to odpowiedzialny i bardzo ugodowy gość. Wszyscy nosicie z angielska brzmiące imiona i nazwiska, ale to pewnie pseudonimy - wasze

prawdziwe dane personalne byłyby dla nas zbyt trudne do wymówienia i zapamiętania? Nasze prawdziwe nazwiska są dość długie, a pseudonimy są łatwiejsze do zapamiętania. Po części przyjęliście je chyba na część swych idoli - wokalista na pewno? Tylko Steve ma ksywkę pochodząca od jednego z jego idoli. Manowar, Cirith Ungol, Omen, nurt NWOBHM z Iron Maiden na czele, wczesne doko nania Fates Warning, Queensryche czy Crimson Glory - długo można by wymieniać zespoły, które miały na was wpływ i dzięki którym zdecydowaliście się sięgnąć po instru menty, założyć zespół? Mamy wielki szacunek dla zespołów jak Judas Priest, Manowar, Iron Maiden czy Crimson Glory, ale inspirujemy się także muzykami flamenco jak Manitas De Plata, Paco De Lucia, czy graniem country w stylu Johnny'ego Casha. Naprawdę wiele inspiracji sprawiło, że zdecydowaliśmy się założyć własny zespół. Była to mozolna, długa praca, czy też nie ćwiczyliście jednak w piwnicy czy garażu przez kilkunaście lat, wcześniej wychodząc na światło dzienne?

Teraz macie okazję zachęcić polskich maniaków do zapoznania się z "Dawn of Genesis". Jak ich przekonacie? "Dawn of Genesis" to kombinacja dwóch epickich prowadzących gitar, szybkości oraz czystej mocy bez nadmiernego perfekcjonizmu i snobizmu. Ok, to już wszystko z mojej strony, dzięki za wywiad. Maciej Osipiak Tłumaczenie: Bartosz Hryszkiewicz

Foto: Battle Raider

BATTLE RAIDER

59


nie chcąc przy tym stracić na oryginalności. Zauważalne jest zwiększanie ilości tych epickich, nierzadko monumentalnych patentów, które świetnie pasują do historycznych i fantastycznych tekstów? To ciężka praca, ale efekt piękny.

Tak, to mnóstwo ćwiczeń, wytrwałości i poświęcenia sprawie. Można chyba mówić w waszym przypadku o sporym sukcesie, bo przez dwa lata wydaliście dwie płyty, a "Battle Raider" ukazuje się już nie nakładem zespołu, ale hiszpańskiej Fighter Records? Zdecydowaliśmy się szybko wypuścić dwa krążki by zapewnić sobie ciągłość i nie pozwolić zapomnieć o sobie słuchaczom. Ludzie z Fighter Records skontaktowali się z nami celem współpracy i promowania nas na całym świecie i jesteśmy z tego obrotu spraw bardzo zadowoleni. Jak sądzisz, co sprawiło, że zainteresowali się właśnie waszym zespołem? Co uważasz za największy atut Battle Raider? Naszymi największymi zaletami są oryginalność, brzmienie i żywiołowe koncerty. Macie jakąś konkurencję w Meksyku, czy też takich klasycznych, epic/metalowych zespołów nie ma w waszym kraju zbyt wiele? Nie, tutaj jest mała scena i nie ma specjalnego wsparcia dla heavy metalu. Meksykanie generalnie lubią hard'n'heavy, znane w świecie jest wasze uwielbienie dla nurtu progresywnego rocka, ale ciekawi mnie czy wielbienie np. Iron Maiden przekłada się w jakiś sposób na większe wsparcie dla takich zespołów jak Battle Raider, czy też nie jest pod tym względem najlepiej? Nie, wręcz przeciwnie. W Meksyku jest mnóstwo osób które usiłują zniszczyć czyjś sukces, Meksykanin nie pomoże drugiemu Meksykaninowi, wobec obcokrajowców będzie przyjazny. Część meksykańskiej publiczności jest zdradliwa wobec swoich i nieważne jest to, jak dobry jesteś w tym co robisz. Macie jednak stałą, lojalną grupę fanów i liczycie, że z każdą kolejną płytą będzie się ona zwiększać? Taki jest oczywiście nasz cel. Z takimi wydawnictwami jak "Battle Raider" szanse macie spore, bo tu i muzycznie jest ciekawiej, i okładka jest lepsza - to nowa, podra sowana wersja zespołu i jednocześnie zapowiedź kierunku, w którym będziecie dążyć? Dokładnie tak, szukamy lepszego brzmienia,

60

BATTLE RAIDER

Odświeżyliście "Hard Flyer" z debiutu - czym ten utwór zasłużył na drugie życie? Uznaliście, że szkoda go, żeby skończył na niskonakładowym i niskobudżetowym krążku, tym bardziej, że teraz mogliście zapewnić mu lepsze brzmienie? Tak, zamierzaliśmy ożywić ten materiał, by lepiej brzmiał i został dobrze wydany. Nie mieliście w związku z tym pokusy nagra nia większej ilości starszych utworów? To nowy materiał miał pierwszeństwo? "Commander" jest utworem, który miał trafić na pierwszą płytę, zresztą staramy się, by każda była ważna, to dobre albumy. Kontynuujecie praktykę publikowania na płytach rozbudowanych utworów instrumental nych - na pierwszej był "Rampage", teraz mamy "Tartan Piper Alpha" - skąd pomysł na takie właśnie numery? Uważamy że instrumenty przekazują więcej niż głos, dlatego tworzymy złożoną muzykę, która sprawia że marzymy, by zainspirowała innych. Na koncertach też po nie sięgacie, czy też nie dajecie odpocząć wokaliście, musi być cały czas na scenie i dawać z siebie wszystko? (śmiech) W trakcie partii instrumentalnych wolimy by nie było go na scenie. Zresztą chyba żaden z was nie oszczędza się na koncertach, bo ten słynny, meksykański temperament musi gdzieś znaleźć ujście? Dobre pytanie, ale my nie zapominamy skąd jesteśmy, a pochodzimy przecież z kraju ołowiu i krwi. (śmiech) Wplatacie czasem w utwory partie kojarzące się z muzyką ludową czy flamenco, choćby w "Commander" czy "A Sioux Prayer" - to zamierzone działanie, mające wzbogacić waszą muzykę o mniej oczywiste wpływy, nadać jej oryginalności? My po prostu bawimy się dźwiękami, które lubimy, a uwielbiamy brzmienie czystych gitar. Jak więc widzicie perspektywy zespołu za, powiedzmy, 10 lat? Liczycie, że zdołacie stać się tak znani jak Luzbel, kultowy zespół w waszym kraju, czy też to już niestety nie te czasy i zadowolicie się znacznie mniejszymi sukce sami i rozpoznawalnością? Chcemy być więksi niż Luzbel, nie boimy się ani sukcesu ani krytyki. Wojciech Chamryk, Piotr Iwaniec, Filip Wołek

HMP: "Vicious Breed" to wasz trzeci album długogrający. Mówi się, że trzeci album jest dla każdego zespołu tym, na którym dopiero w pełni wykształca się własny styl i sposób gra nia. Czy zgadzasz się z tą tezą? Chris "Twiz" Tritschler: Zgadzam się. Myślę, że zanim zespół wyda swój trzeci album, powinien przede wszystkim znaleźć swoje własne brzmienie. Jeśli jednak się nad tym zastanowić, styl zespołu ciągle się zmienia, ale wciąż zachowuje pewne elementy od samego początku. Ostatni album Iron Maiden czy Metalliki nie brzmi jak "The Number of the Beast" czy "Master of Puppets", ale wciąż możesz poznać, że to oni, kiedy tego słuchasz. "Vicious Breed" to pierwszy album jaki nagraliście w barwach nowej wytwórni Cruz del Sur Music. Wytwórni obsługującej obecnie między innymi takie zespoły jak Argus czy Sacred Steel. Jak doszło do waszej współpracy i jak wspominasz proces nagrywania "Vicious Breed"?. Chris "Twiz" Tritschler: Deb była z nimi w kontakcie od czasu, gdy nagrywaliśmy "Metal Immortal". Chcieliśmy zrobić kolejny krok do przodu z naszą muzyką i zdobyć się na więcej. Jesteśmy bardzo podekscytowani tym, co może przynieść przyszłość! Proces nagrywania był dość prosty, trochę oldschoolowy. Większość nagrań wykonaliśmy na żywo jako zespół. Adam, Andy, Greg i ja byliśmy wszyscy w tym samym pokoju, a nasz inżynier nagrań (Jason Jouver) czuwał przy mikrofonach. Lubię nagrywać w ten sposób, bardziej niż nagrywanie wszystkiego osobno przez każdego z muzyków. Myślę, że to brzmi bardziej naturalnie, niczym na koncercie. Może przesadziliśmy z solówkami i kilkoma partiami gitarowymi, ale w przeważającej części wszystko było rejestrowane jednocześnie przez cały zespół. Deb nagrała wokale po zakończeniu ścieżek instrumentalnych. Kto jest waszym założycielem i skąd wzięła się nazwa zespołu tak w ogóle? Chris "Twiz" Tritschler: Deb i Greg byli tymi, którzy założyli zespół. Byli razem już w jednym zespole przed powstaniem Lady Beast, a nazwa wywodzi się od numeru pod tytułem "Lady Beast", który wtedy grali. Nadal zamykamy koncerty tym kawałkiem. To taki nasz "Ace of Spades". Na waszym profilu reklamujecie się między innymi sloganem "Forget about anything after 1988 - they're unapologetically committed to reviving the golden age of heavy metal". Czy naprawdę uważacie, że po 1988 roku w heavy metalu nie powstało już nic godnego uwagi? Chris "Twiz" Tritschler: Wszyscy jesteśmy fanami muzyki, zarówno starej, jak i nowej. Z tym, że w heavy metalu, nasze ulubione rzeczy datują się od około 1974 do 1988 roku. Tak


waliśmy nowoczesnych programów nagrywających, ale proces był stary. Po prostu umieść mikrofony przed wzmacniaczami i perkusją, i nagraj płytę.

Staramy się oddać hołd tej złotej erze -Po dwóch latach Lady Beast z Pennsylvanii powracają z trzecim krążkiem studyjnym "Vicious Breed". Czy trzeci zawsze jest dla zespołu tym albumem na którym dopiero w pełni wykształca się jego styl? O tym gitarzysta rytmiczny, Chris "Twiz" Tritschler! więc staramy się oddać hołd tej złotej erze. Nie chodzi o to, że po tym czasie nie lubimy niczego, po prostu nie chcemy grać niczego, co nie będzie współgrało z Lady Beast. Kto jest u was głównym kompozytorem i autorem tekstów? A może, w waszym przypadku można mówić o "współpracy czysto zespołowej"? Co was inspiruje przy tworzeniu tekstów? Chris "Twiz" Tritschler: Piszę większość muzyki, a Deb pisze wszystkie teksty. Pozwolę tu jej samej doprecyzować jak tworzy swoje teksty. Deborah Levine: Inspiruje mnie tylko jedno miejsce. Mam określone rodzaje utworów i treści, które lubię dołączać do wszystkich albumów. Zawsze mówię słuchaczom, aby podążali za swoim sercem i swoimi marzeniami, wtedy wszystko jest możliwe. Lubię też pisać kawałki o magii, historiach i innych rzeczach, które sama wymyślam.

nadzieję, że wkrótce zostanie ukończony. Mówiliśmy też o zrobieniu splitu 7" z zespołem, który bardzo lubimy. Nie mogę powiedzieć w tej chwili o kogo chodzi, ponieważ nie sądzę, aby ktoś z nas już zapytał ich o to (śmiech). Zarówno czas trwania "Vicious Breed", jak i jej muzyczna stylistyka mówi jasno i wyraźnie, iż mentalnie tkwicie w najlepsze w latach 80-tych. Jak wygląda obecnie sytuacja w waszej części USA, czy dużą macie konkurencję na scenie? Chris "Twiz" Tritschler: Scena tutaj jest dość mała. Nie jest niczym niezwykłym, że jesteśmy na koncercie z punkowym zespołem i black metalowym. Podoba mi się to. Osobiście nie lubię

Które zespoły, bądź albumy stanowią dla was największą inspirację? Chris "Twiz" Tritschler: Uwielbiam zespoły o dobrych, prostych harmoniach gitarowych. Lubię kawałki, które mają riff mocno zapadający w głowę. Jestem gitarzystą rytmicznym, więc moje główne wpływy to James Hetfield i Malcolm Young. Zwłaszcza ten drugi. Podziwiam prostotę tego, co zrobił. To rzecz o wiele trudniejsza niż myślisz, napisanie prostej, chwytliwej kompozycji. Nie wymienię konkretnych zespołów. Takie zestawienia i tak są nudne (śmiech). Jak wyglądają wasze plany na przyszłość? Czy macie już może sprecyzowaną konkretną koncepcję na czwarty album? Chris "Twiz" Tritschler: Nie ma jeszcze koncepcji na czwarty album. Mam kilka pomysłów na nowe utwory kłębiące się w mojej głowie. Zacznę pracować nad nimi po tym, jak szaleństwo z "Vicious Breed" zacznie zwalniać. Czym jest dla was sam w sobie heavy metal? Jak widzi wam się przyszłość tegoż gatunku?

"Battle Beast" to również wasz pierwszy album długogrający z nowym gitarzystą prowadzącym, Andy'm Ramage'em. Po nazwisku wnioskuję, że jest on bratem perkusisty, Adama. Nie mylę się? Jakie były też przyczyny rozstania z jego poprzednikiem, Tommy'm Kinnett'em? Chris "Twiz" Tritschler: Jak najbardziej, Andy jest starszym bratem Adama. Obaj grali razem w Oh Shit They're Going To Kill Us. Znam tych gości od około piętnastu lat. Byli przyjaciółmi z jednym z moich współlokatorów na studiach. Jestem podekscytowany tym, że Andy jest w zespole, ponieważ mamy podobny gust do metalu i jest takim specem od gitary jak ja (śmiech). Wasze dotychczasowe koncerty miały miejsce jedynie w Stanach i Kanadzie. Czy jesteście w stanie określić, jak duża jest szansa na wasz przyjazd do Europy? Chris "Twiz" Tritschler: Mamy taką nadzieję! Andy i ja mieliśmy już okazję grać w Europie z naszymi innymi zespołami i było to niesamowite. Dojazdy są krótkie, miejsca niesamowite, jest się gdzie przekimać! Europa naprawdę wie jak traktować zespoły będące w trasie! Faktyczny debiut Andy'ego w barwach Lady Beast nastąpił na wydanej rok temu EP-ce "Metal Immortal"? A co z innymi małymi płytkami? Czy planujecie wydanie singla, z którymś z numerów zamieszczonych na "Vicious Breed"? Jaki macie w gruncie rzeczy stosunek do wydawania singli w obecnych czasach? Czy to naprawdę pomaga przy promocji "dużej płyty"? Chris "Twiz" Tritschler: Nie jestem pewien, czy wydawanie singla pomaga obecnie promować album, ale uważam, że robienie czegoś takiego w ograniczonym zakresie (może być kawałek po jednej stronie i cover po drugiej) to fajna zabawa. Kilka tygodni temu nakręciliśmy prosty klip (do kawałka "Vicious Breed") i mam

Foto: Lady Beast

słowa "konkurencja", jeśli chodzi o muzykę lub zespoły w danej okolicy. Wolałbym, abyśmy wszyscy sobie wzajemnie pomagali i tworzyli wspaniałą muzykę, by ludzie mogli się nią cieszyć. Wasz nowy album również brzmi jak płyty, które wydano w latach 80-tych. Czy jest to trudna procedura, gdy praca idzie w parze z obecną, zaawansowaną technologią? A może pracowaliście nad sprzętem nagraniowym właśnie z tamtej epoki? Chris "Twiz" Tritschler: Napomykałem o tym wcześniej, ale kiedy nagrywaliśmy, zrobiliśmy to w bardzo oldschoolowy sposób. Zazwyczaj na żywo z minimalnymi dogrywkami. Myślę, że to duża zasługa naszego brzmienia. Nadal uży-

Chris "Twiz" Tritschler: Dla mnie metal to ucieczka. Jest to przypomnienie, że świat nie jest do końca zepsuty. To jest jak oczyszczenie. Pisanie muzyki to kreatywne ujście. Metal utrzymał mnie z dala od kłopotów, gdy byłem nastolatkiem. Podczas gdy wiele dzieciaków, które znałem, imprezowało i robiło głupie rzeczy, ja siedziałem w swoim pokoju, próbując rozgryźć, jak zagrać "South Of Heaven". W Stanach Zjednoczonych metal nie jest tak popularny jak kiedyś, więc jeśli w dziwny sposób, zobaczysz metalowca, którego nie znasz, możesz się założyć, że prawdopodobnie będzie fajnym gościem. To jest jak ten dziwny sekret heavy metalu, żaden tajny klub. Damian Czarnecki

LADY BEAST

61


Metalowy samotnik Oskari Räsänen od sześciu lat zasiada za perkusją w Mausoleum Gate, ale na waleniu w bębny jego świat się nie kończy. Korzystając z dłuższej chwili wolnego czasu zrealizował więc swoje marzenie, nagrywając - z niewielką pomocą przyjaciół - EP-kę "Iron Griffin". To tradycyjny metal najwyższej próby, rzecz dla fanów wczesnego NWOBHM i generalnie hard 'n' heavy przełomu lat 70. i 80. minionego wieku: HMP: Raptem kilka miesięcy temu Mausoleum Gate wydali album "Into A Dark Divinity" a tu proszę, debiutujesz ze swoim solowym projektem Iron Griffin - nie spełniasz się w 100% w tamtym zespole, koledzy odrzucają twoje kompozycje, więc znalazłeś idealne rozwiązanie tej sytuacji? Oskari Räsänen: Iron Griffin powstał z przypadku, chciałem tylko grać na gitarze. Próbowałem przedstawić jeden z moich utworów chłopakom z Mausoleum Gate ("Journey To The Castle Of King", to był pierwszy wałek, który wtedy stworzyłem, jakoś tak na początku 2016 roku), ale nie podobało mi się to, że ci kolesie nie zrobili takiego masteringu głównym riffom, jak tego chciałem. Dość szybko odpuściłem sprawę, a zespół miał już dość kawałków, nad którymi moglibyśmy pracować. Potem dalej grałem na gitarze i sam komponowałem utwory, zrobiłem kilka demówek i spodobały mi się. Wtedy pomyślałem, czemu by nie zrobić czegoś na poważnie!? Napędzał mnie mój bezustanny pęd do grania na instrumentach i życia heavy metalem… Mausoleum Gate zawsze było moim głównym zespołem, zresztą nadal jest, ale chciałem zająć się czymś sam. Nie od rzeczy jest tu też pewnie fakt, że Mausoleum Gate to bardziej retro rock czy tzw. proto-metal, tymczasem w Iron Griffin zmie-

rzasz w nieco innym kierunku, bliższym raczej NWOBHM z przełomu lat 70. i 80.? Mausoleum Gate naturalnie ewoluowało w bardziej progresywnym i psychodelicznym kierunku, jako zespół często razem improwizujemy. I mamy dwóch gitarzystów i klawiszowca, którzy ciągle chcą grać solówki (śmiech). W Iron Griffin staram się grać prościej, bliżej tradycyjnemu metalowi z lat 80. Nie jestem dobry w graniu solówek albo partii gitar prowadzących, ale staram się z tym żyć. To, czego poszukuję, to chwytliwe melodie, epickie motywy i melancholijny nastrój. Pewnie z powołaniem dożycia takiego projektu nosiłeś się już od jakiegoś czasu, czekałeś jed nak na sprzyjające okoliczności? Podświadomie - tak. Tak bardzo podobało mi się granie w Mausoleum Gate, że nie myślałem wcale o innych projektach. Ale kiedy kupiłem tę nową gitarę, trochę na niej pograłem, przygotowałem materiał, więc pojawił się pomysł na nowy projekt. Kiedy już nagraliśmy "Into A Dark Divinity" i zaczęła się ta spokojniejsza faza Mausoleum Gate, wiedziałem, że już czas uderzyć z moim własnym materiałem. Dlaczego jednak to one man project, a nie pełnoprawny zespół, skoro i tak musiałeś sko -

rzystać z pomocy wokalisty Toniego Pentikäinena i klawiszowca F.F. Nieminena? Jest on również autorem mrocznego "Intro" rozpoczynającego tę EP-kę, ale cała reszta to już całkowicie twoje dzieło? Jednym z celów Iron Griffin jest to, żebym podszkolił się w graniu na różnych instrumentach. Również wokalnie i w graniu na klawiszach. Napisałem wszystkie teksty, stworzyłem wszystkie melodie wokalne i samodzielnie zrobiłem ich dema. W gotowym produkcie słychać mój wokal w tle prawie przez cały czas. Chciałem mieć mocniejszego wokalistę, z wyższym głosem, żeby zajął się wokalem prowadzącym, wtedy właśnie pojawił się Toni. Wszystkie klawisze w utworach są grane przeze mnie, z pomocą syntezatora Memotron. Jak już miałem nagrane kawałki, zacząłem myśleć o wstępie na samym syntezatorze, wtedy też pomyślałem o F.F. Wysłałem mu te wałki i poprosiłem o stworzenie dla mnie na syntezatorze intra typu "magia i miecz". Zrobił o co prosiłem, naprawdę podoba mi się to brzmienie. Ponoć te cztery utwory powstały bardzo szybko, tak więc wygląda na to, że albo byłeś dotąd nieodkrytym talentem, albo też zdawałeś sobie z tego sprawę, ale nie afiszowałeś się zbytnio, uchodząc tylko za perkusistę? (śmiech) Rozpocząłem moją muzyczną przygodę jako basista w 2005 roku. W 2009 roku nie miałem innego wyjścia, jak zacząć samemu grać na bębnach, ponieważ wszyscy perkusiści, z jakimi grałem, byli do bani. W 2011 roku dołączyłem do Mausoleum Gate, a resztę już znasz. Przez cały ten czas grałem trochę na basie i gitarze, ale skupiałem się na perkusji. Proces napisania tych kawałków był, w rzeczy samej, szybki. Nie chciałem nad nimi zbyt długo siedzieć, żeby były świeże… Zrobiłem jedno czy dwa dema każdego utworu, a później zabrałem się za końcowe nagranie. Wiele rzeczy złożyło się przypadkowo, wszystko, w co chcę wierzyć, to moja intuicja. Ogarnąłeś jednak nieźle partie gitar i basu, można więc nazwać cię multiinstrumentalistą? Jak ktoś mnie o to pyta, wolę mówić o sobie jako o grajku, niż o muzyku. Gram na wszystkim, co dostanie mi się w ręce (śmiech). Jeśli chcesz, mów na to "multi-instrumentalizm".

Foto: Iron Griffin

62

IRON GRIFFIN

"Iron Griffin" brzmi bardzo organicznie, tak jakby powstał jakieś 30-40 lat temu. Skoro większość partii instrumentalnych zareje strowałeś sam, to nagranie na tzw. "setkę" odpada, ale odnoszę wrażenie, że również w sferze produkcyjno-brzmieniowej chciałeś nawiązać do dawnych czasów? Zawsze cenię sobie własne brzmienie instrumentu. Bębny brzmią dokładnie jak w mojej sali prób. Umieściłem wokół perkusji niezłe mikrofony i sam zagrałem te kawałki, bez żadnego kliku czy ścieżek pomocniczych. Gitary są przepuszczone przez dwa głośne Marshalle, nic więcej. Dźwięki, jakie słychać na tej EP-ce to naturalnie brzmiące instrumenty, bez sztuczek czy wirtualnych trików. Właściwie, to większość dźwięków została uchwycona tym samym mikrofonem AKG C414 z dookolnym systemem zbierania dźwięku, umieszczonym w pokoju, gdzie została nagrana zarówno perkusja, jak i gitary. W ten sposób chciałem imitować dźwięk przestrzenny, tak jak w nagraniach na żywo. Wszystkie mikrofony zbliżeniowe, których użyłem, to Sennheiser MD421, którymi uzyskałem tak ciemnie i organiczne brzmienie. Do wokali użyłem różnych mikrofonów pojemno-


ściowych, nieźle rozgrzanych pre-ampem Germanium. Wirtualnego reverba użyłem w zasadzie tylko na wokalach. Nie kręci cię więc syntetyczne brzmienie bęb nów i nie tylko, nie używasz triggerów i tych innych, nowoczesnych wynalazków? Nie, dla mnie jedyna opcja to ta akustyczna. Bezwarunkowe nie dla triggerów! I to jest słuszna koncepcja! Z drugiej strony jednak niesamowitemu rozwojowi technologii zawdzięczasz, że ta płyta mogła powstać, bo przecież sam ją nagrałeś i zmiksowałeś, tak więc rzecz raczej w tym, aby umiejętnie korzystać z możliwości, jakie mamy obecnie? Oczywiście! Nie stworzyłbym tej muzyki bez nowoczesnego sprzętu (laptop, mały interfejs audio, tanie mikrofony), ponieważ moje metody tworzenia kawałków opierają się na nagrywaniu. Wiele z moich wałków ma swój początek w graniu przypadkowych riffów do improwizacji perkusyjnych. Myślę, że miks to tylko dostrojenie, najważniejsza część to samo nagrywanie. Nie chciałbym myśleć o sobie miksującym nowoczesną muzykę, gdzie muszę używać wszelkiej maści wirtualnych pluginów, żeby wszystko było słyszalne, na samą myśl o czymś takim mam ciarki. Jesteś też autorem okładki - debiutujesz w tej roli, ale nie jest to twoje pierwsze doświadcze nie z projektowaniem szaty graficznej płyt? Ta okładka to mój debiut, zgadza się. Malowałem figurki Warhammer przez bardzo, bardzo długi czas, użyłem w sumie tych samych metod na płótnie i ku mojemu zdziwieniu, wyszło bardzo dobrze. Właściwie to jestem grafikiem, ale nigdy nie robiłem tego w ramach pracy. Layout wszystkich produktów i merchu Mausoleum Gate to właściwie mój design, w kolaboracji z Timo Raitą, malarzem i twórcą okładek naszych płyt. Naprawdę lubię bawić się tym wszystkim. Oczywiście, ważną rzeczą dla EP-ki Iron Griffin było to, żebym zrobił jej layout sam. To przypadek, że utwory na "Iron Griffin" zostały ułożone od najkrótszego do najdłuższego, tak, że na finał dostajemy ten najbardziej urozmaicony, "Lord Inquisitor"? Kolejność utworów była dla mnie raczej jasna już na wczesnym etapie ich tworzenia. Od po-

Foto: Iron Griffin

czątku myślałem o tym wydawnictwie jako o winylowym krążku, gdzie obydwie strony byłyby oddzielnymi bytami, jednak wtapiającymi się w siebie muzycznie. Ale przy tym oczywiście brzmiących jak jedna EP-ka. Ewolucja od najkrótszej do najdłuższej to koincydencja! (śmiech). Gates Of Hell Records pewnie nie zastanaw iali się długo, kiedy zaprezentowałeś im ten materiał, a sprawę ułatwiał fakt, że to sublabel Cruz Del Sur Music, to jest wydawcy Mausoleum Gate? Wszystko szło tak gładko z Mausoleum Gate i Cruz Del Sur, że od początku chciałem spróbować z Gates Of Hell. Po krótkich negocjacjach ustaliliśmy, że to oni wypuszczą ten materiał na winylu i kasecie. Byłem wniebowzięty, że moja muzyka znalazła się na winylu 45rpm i 12", myślę, że to nadrzędny format! Jasne, dla metalu na pewno. Nie namawiali cię na dogranie jeszcze kilku utworów i wypuszczenie LP, czy też od razu miał to być taki krótszy materiał? Miałem nagraną EP-kę, zaprezentowałem to jako EP-kę i myślę, że zrozumieli, że nie miałem przygotowanych żadnych innych kawałków.

Jeśli kiedykolwiek nagram album, będzie całkowicie zaplanowany i wyprodukowany jako jeden LP, a nie cztery wałki z jakimiś wypełniaczami, żeby było dłużej. Jak już mówiłem, osobiście wolę jednak EP-ki i mini-LP! Zważywszy jednak na zainteresowanie i ciepłe przyjęcie tej płyty rozważysz pewnie w obecnej sytuacji jej długogrającą kontynuację? Tego nie mogę być pewien! Osobiście jestem naprawdę usatysfakcjonowany tym produktem i jestem wdzięczny za wszystkie dotychczasowe recenzje i wsparcie. Jeśli tak będzie dalej, to będę jeszcze szczęśliwszy! Ale nie będzie mi przeszkadzało, jeśli ta EP-ka zejdzie raczej do podziemia, wierzę, że każdy, kto lubi tego typu rzeczy, znajdzie ją prędzej czy później. Ciągle słyszy się o renesansie popularności płyt winylowych i kaset, tymczasem ilości "Iron Griffin" na tych nośnikach to, odpowied nio, 350 i 100 egzemplarzy, co nie jest wygórowanym nakładem, nawet jak na debiutanta? Nakłady były małe, ale wydanie więcej niż 300 płyt nie jest zbyt rozsądne. Tego typu 12" MLP jest ekstremalnie niekomercyjnym wydawnictwem (w porównaniu do długogrającego krążka), to ci przyznam. Dlatego też jestem tym bardziej wdzięczny wszystkim, którzy dokonali zakupu oraz wytwórni za podjęcie ryzyka wydania jej w takiej formie. Zależało ci chyba jednak bardzo, żeby ten materiał ukazał się właśnie w takiej formie, a nie na płycie CD? Tak, kaseta i winyl przez cały czas były dla mnie docelowymi formatami. Nie przeszkadzałoby mi wydanie tej EP-ki na CD, ale Gates Of Hell nawet tego nie zaproponowało, więc dla mnie żaden problem. Jaki los czeka obecnie Iron Griffin? Dasz mu szansę koncertowego debiutu po dopełnieniu składu, czy też pozostanie wyłącznie pobocznym projektem, nagrywającym od czasu do czasu? To się zobaczy! Na razie będę dalej działał sam - próbowałem znaleźć jakichś grajków, ale na swój sposób naprawdę lubię pracować sam. Więc sytuacja jest niejasna, ale z pewnością pojawi się więcej materiału! Wojciech Chamryk, Karol Gospodarek

Foto: Iron Griffin

IRON GRIFFIN

63


Nie zaczęliśmy grać z powodu "nowej fali" Nowa fala brytyjskiego heavy metalu dała światu nie tylko wielkie nazwy takie jak Iron Maiden, Saxon czy Angel Witch, ale także setki zespołów, których kariery potoczyły się dużo mniej udanie. Wiele z nich zakończyło działalność po nagraniu jednego albumu, a czasem nawet tylko singla. Pochodzący z Billingham w hrabstwie Durham Millennium jest właśnie reprezentantem tej drugiej grupy. Wydany po ponad 30 latach premierowy krążek "Awakening" to całkiem spore zaskoczenie. Dobrze skomponowany i odegrany z dużą energią i szczerością materiał z pewnością przypadnie do gustu fanom tradycyjnego heavy metalu. Zaparaszam na rozmowę z wokalistą zespołu Markiem Duffy. HMP: Witam. Niedawno ukazał się wasz pierwszy album z premierowymi nagraniami od ponad 30 lat. Jak wasze samopoczucie? Emocje już trochę opadły? Mark Duffy: Jesteśmy bardzo podekscytowani nowym albumem i zadowoleni z materiału i nagrań. Kiedy tak na poważnie wzięliście się za pracę nad "Awakening"? W 2015 chciałem zacząć nowy projekt, ale spotkałem Willa Philpota, który szukał wokalisty do swojego projektu. Zaczęliśmy pisać razem utwory, pierwszymi wspólnymi były "Awakening" i "Rise Above", kontynuowaliśmy współpracę przez następne dwa lata. Te utwory

część zespołu odeszła przez problemy zdrowotne, więc poprosiłem Willa o dołączenie do grupy. Znalazłem również basistę, Andyego Fishera, który został później przyjęty; zrekrutowałem również perkusistę z oryginalnego składu, Steve'a Mennella oraz gitarzystę Dave'a Hardy'ego, którzy dołączyli do Millennium w latach 1985-87. Darren Moore zamienił Steve'a Mennella w październiku 2016 roku z powodu problemów zdrowotnych Steve'a. Darren był członkiem zespołu w latach 1987-88. Możecie opisać w jaki sposób piszecie swoją muzykę? Kto odpowiada za komponowanie? Na co kładziecie największy nacisk?

Udało wam się uniknąć błędów wielu innych zespołów wracających po latach, których muzyka brzmi często na wymuszoną i pozbaw ioną pasji. U was natomiast oprócz po prostu dobrych kawałków jest też mnóstwo energii. Skąd jej tyle u was? Nie sądzę, by ludzie w naszym wieku mieli tyle energii, ale myślę, że chodzi Ci tu o pasję i ekscytację towarzyszącą komponowaniu nowych numerów. Kiedy tworzymy i czerpiemy przyjemność z tego procesu, mamy pewien napęd, który powoduje, że dążymy do zrobienia czegoś, co nie tylko spodoba się nam, ale też innym. Album wydaliście własnym sumptem. Nie było żadnej chętnej wytwórni czy po prostu woleliście sami się tym zająć? W zasadzie to byliśmy związani z wytwórnią 3M Records podczas nagrywania tego albumu. Nagraliśmy go w Hesdin, we Francji, w jednym z ich studio, skończyliśmy pracę w maju 2017r., ale 3M powiedziało, że wypuści go dopiero w kwietniu 2018r., co nas nie usatysfakcjonowało, więc poprosiliśmy o odejście spod ich skrzydeł i prawa do albumu, na co się zgodzili. Kilka innych wytwórni zainteresowało się albumem, ale zdecydowaliśmy się wydać go samemu. Jak zamierzacie promować "Awakening"? Szykujecie jakieś niespodzianki? Naszym PR'owcom udało się załatwić dużo recenzji w magazynach, także tych internetowych, album spodobał się krytykom. Nagraliśmy też dwa klipy promujące album, jedno lyric video dla "False Reality" i wybrane przez nas "Rise Above". Do tego grają nas w radiu na różnych stacjach, podpisaliśmy umowę ze Spiritual Beast Records, japońską wytwórnią, która wyda album na terenie Azji z trzema bonusowymi trackami. Chcemy też wypuścić album w innych rejonach. Uważamy, że lepiej byłoby nam wydać album poprzez wytwórnię, gdyż z wydawaniem albumu samemu jest znacznie więcej zachodu niż myśleliśmy, do tego zajmuje to czas, który wolelibyśmy przeznaczyć na pisanie nowych kawałków i koncerty. Przejdźmy do koncertów. Szykujecie jakąś trasę czy skupicie się na pojedynczych sztukach? Gdzie będzie was można zobaczyć? Planujemy zacząć krótką trasę w kwietniu 2018r., przez Niemcy, Austrię, Belgię i Holandię. Chcemy też pojawić się na festiwalach, więc prosimy promotorów czytających to o kontakt! Będziemy również grać w listopadzie na Mearfest w Zjednoczonym Królestwie i na festiwalu w Niemczech Headbangers Open Air, w lipcu 2018r.

Foto: Millennium

zostały później częścią nowego albumu Millennium. Wszystkie utwory zawarte na płycie są nowe czy może odświeżyliście jakieś zapomniane pomysły z przeszłości? Wszystkie kawałki na tej płycie są nowe. Ja i Will pisaliśmy je przez ponad dwa lata, ale wykorzystaliśmy też niektóre pomysły Willa, pochodzące z wczesnego 1981 roku. W składzie macie dwóch gości, których nie było w Millennium w latach '80: Andy Fisher i Will Philpot. Czemu wybraliście właśnie ich do nowego wcielenia waszego zespołu? Byłem w trakcie tworzenia nowych utworów kiedy Will chciał zebrać Millennium, niestety

64

MILLENNIUM

Ja i Will Philpot jesteśmy główni kompozytorami. Will zazwyczaj komponuje muzykę, a ja dobieram do niej słowa. Największy akcent kładziemy na chórki, lubimy też wpadającą w ucho podwójną gitarę. Udało wam się świetnie połączyć dynamikę, ciężar i melodie. Jak znaleźliście ten złoty środek? Próbujemy umieścić wszystkie te elementy w każdej kompozycji, ponieważ w każdej musi być część, która wpada ludziom w ucho, do czego łatwo im śpiewać, łatwo zapamiętać, być może nawet słyszeć ją w głowie jak się jej nie słucha. Kiedy piszemy utwory głównie tym się kierujemy.

Sprawdzaliście już nowy materiał na żywo? Jakie nowe kawałki wejdą do waszej setlisty? Jaki odzew publiki? Zanim wydaliśmy album, graliśmy kawałki z niego na żywo na terenie Krolestwa ("Rise Above", "False Reality", "Revolution Calls" i "Lies all Lies"). Te utwory bardzo sie przyjęły. Teraz, po wydaniu płyty, będziemy grać na żywo więcej kawałków z niej, do tego kilka starszych utworów, takich jak "The Devil Rides Out", "Caught in a War Zone", "We Don't Trust You" oraz "Demons of the Light". Teraz kilka pytań odnośnie waszej historii. Założyliście zespół w 1982, gdy NWoBHM była u szczytu chwały. Czy to dzięki tej fali chwyciliście za instrumenty? Ja w ogóle


odbieraliście to co się działo wtedy na scenie? Założyliśmy zespół w roku 1982, ale ja, Pete McArdle i Dave Price byli w nim przed powstaniem Millennium, stara grupa nazywała się Opium, komponowaliśmy razem kawałki. Nie zaczęliśmy grać z powodu "nowej fali", ale myślę, że niektóre zespoły miały na nas duży wpływ. Ja i Pete McArdle zaczęliśmy grać na gitarze i tworzyć kawałki w roku 1978. W 1984 wydaliście debiut "Millennium". Jakie były wtedy reakcje na ten krążek? Uważacie, że mogliście zdziałać z nim więcej czy wycisnęliście maksa? Guardian Records wydało naszą debiutancką płytę w roku 1984. Otrzymaliśmy wspaniałe recenzje, ale nie spodobało nam się nagrywanie z Guardian Records, a było tak źle, że nie chcieliśmy grać kawałków, które z nimi nagraliśmy, bo przypominały nam o całym tym gównie związanym ze współpracą z tą wytwórnią, więc zaczęliśmy pisać na nowo zaraz po nagraniu albumu. Niezbyt lubiliśmy tę płytę, i prawdopodobnie złe doświadczenia miały na to wpływ. Myślę, że mogliśmy zrobić to lepiej gdybyśmy wypromowali album przez trasę koncertową, ale na krótko po nagraniach nasz gitarzysta opuścił grupę. Znaleźliśmy wtedy nowego gitarzystę, Mike'a Musketta, ponowiliśmy pracę nad naszą muzyką i chcieliśmy zacząć na nowo i zapomnieć o naszym debiutanckim albumie. Jak dziś oceniacie ten materiał? Nie słuchałem tego albumu od momentu wydania. W 2014r. No Remorse Records skontaktowało się z nami w sprawie ponownego wydania go, więc wyciągnąłem ze strychu kilka winyli i odpaliłem je po raz pierwszy od trzydziestu lat. Byłem pozytywnie zaskoczony tym, jak dobra, na tamte czasy, była jego jakość. Wreszcie polubiłem ten album i pomyślałem, że mogliśmy zrobić z nim coś więcej. Teraz gramy niektóre z tych tracków na żywo, nagraliśmy również kilka z nich ponownie. "The Devil Rides Out" jest jednym z nich, będzie bonusem na japońskim wydaniu "Awakening". Później nagraliście trzy dema. Czemu nie udało wam się wtedy zrobić drugiej płyty? Tak, nagraliśmy kilka dem między latami 84 a 88. Nagrywaliśmy w kilku studio, niektóre były dobre, inne niezbyt. W każdym razie, nagraliśmy więcej dem i rozesłaliśmy je po wytwórniach, ale nikt nie był zainteresowany zrobieniem z nami albumu. Za to umieściliśmy "Caught in a War Zone" na pewnej kompilacji. Graliście w tamtych czasach wspólne koncerty z jakimś wielkimi nazwami? Które wspominacie najlepiej? Mieliśmy tylko jedną, małą trasę po Królestwie, zagraliśmy jakieś osiem koncertów. Jedynym zespołem z którym graliśmy było Black Rose, lokalny zespół, który nas supportował na jednym koncercie. Świetni ludzie! Zespół przestał istnieć w 1988 roku. To były jeszcze całkiem dobre lata dla klasycznych odmian metalu. Czemu więc zdecydowaliście się zakończyć egzystencję Millennium? Po nagraniu kilku dem w latach 84-88 i nie otrzymaniu żadnych odpowiedzi od wydawców, członkowie zespołu stracili zapał. Odchodzili, zmienialiśmy skład... nagraliśmy ostatnie demo w kwietniu 1988r. ale jeden z naszych gitarzystów odszedł tydzień przed datą nagra-

nia. Wypuściliśmy je pod inną nazwa, Major Threat. Do tego ja poszedłem na przesłuchanie do Toranaga i zostałem ich wokalistą, więc zdecydowaliśmy, że zamkniemy zespół. Po rozpadzie grupy zacząłeś się udzielać w thrashowym, bardzo dobrym będzie Toranaga, który zresztą również ponownie działa. A co się działo z pozostałymi muzykami? Steve Mennell i Dave Hardy dołączyli do zespołów coverowych. Inny członkowie nie dołą-

w teraźniejszości. Jak byście porównali obecną scenę metalową do tej z czasów, gdy zaczynaliście z nią przygodę? Myślę, że dzisiejsza scena metalowa ma znacznie więcej podgatunków i stylów w porównaniu do lat 80., sama scena zresztą znacznie urosła. Internet zapewnił zespołom szansę na łatwiejsze rozprowadzanie muzyki na całym świecie, ale myślę, że przez to też trudniej jest podpisać kontrakt z wytwórnią, tak samo trudniej jest bez pewnej dozy pomysłowości zorga-

Foto: Millennium

czyli nigdzie po Millennium, ja i Miles Lofthouse nagraliśmy demo w 1992r. pod nazwą King Chryst.

nizować trasę koncertową i wypuścić nagrania, również trudniej jest ludziom jechać za granicę żeby zobaczyć zespół na żywo.

W 2015 roku powróciliście z otchłani. Co było głównym powodem, dla którego ponownie zaczęliście grać pod szyldem Millennium? Wszystko zaczęło się od No Remorse Records i remasterze naszej debiutowej płyty w 2014r., co rozpoczęło lawinę. Wtedy, chłopaki z Brofest skontaktowali się ze mną w sprawie występu na ich festiwalu. Ja z kolei skontaktowałem się z byłymi członkami i jakoś udało się złożyć zespół z powrotem. Świetnie się bawiliśmy podczas festiwalu, publika również była zachwycona. Zapytałem resztę zespołu czy nie chcieliby kontynuować jako Millennium i być może pracować nad nowym albumem. Wszyscy się zgodzili!

W Wielkiej Brytanii oprócz wielu legendarnych, wciąż działających lub niedawno reaktywowanych zespołów jest też całkiem sporo młodych i bardzo dobrych załóg. Znacie jakie nowe zespoły z waszej ojczyzny? Interesujecie się cały czas tym co dzieje się w metalu? Jest kilka świetnych, młodych zespołów, które zasługują na uznanie, czasami widzimy niektóre na żywo. Ostatnio graliśmy w Dundee, w Szkocji, mogę polecić dwie świetne grupy, które również tam grały, Volcano X oraz Victorius!

W rok później nakładem No Remorse Records ukazał się krążek "Caught in a Warzone", na który składają się wasze nagrania z trzech dem z lat 85-87. Czy te wersje są takie jakie były oryginalnie, czy jednak trochę je ulepszyliście w studiu? Album "Caught in a Warzone" składał się z samych oryginalnych nagrań z trzech sesji, które mieliśmy w 1985 i najprawdopodobniej byłby następnym albumem, gdybyśmy mieli na niego kontrakt! Wszystkie nagrania były na kasetach, przerzuciłem je na CD i wysłałem do No Remorse Records, którzy je zremasterowali żeby osiągnąć lepszą jakość. Nagraliśmy je w tym samym studio z tym samym producentem, Stevem Daggartem, pierwszą sesję zrobiliśmy na 8-tracku, kolejne dwie na 16-tracku!

Ok, to już wszystko z mojej strony. Dzięki za wywiad! Dziękujemy HMP za wywiad! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Jakub Krawczyk, Paweł Gorgol

No i zatoczyliśmy koło i ponownie jesteśmy

MILLENNIUM

65


Chcemy robić heavy, ale w aktualnym, świeżym i przede wszystkim swoim, aquillowym wydaniu Są bardzo młodzi i grają tradycyjny heavy metal w jego speed metalowej odsłonie i są z Polski. Ciągle brzmi to dziwnie, jakoś nie mogę się przyzwyczaić, że tak mogę napisać o młodym polskim zespole. Mam jednak nadzieję, że Aquilla będzie jednym z wielu takich zespołów, które w końcu zbudują wartościową polską scenę NWOTHM. Ich debiutancka EPka "The We Left Earth" wzbudza zainteresowanie, nie tylko w Polsce ale też za jej granicami, więc są pewne oznaki, że zespół idzie w dobrym kierunku. Wierzę, że mimo młodości jest w nich tyle rozsądku, że nie spoczną na laurach, bo na tę chwilę do światowej czołówki młodych tradycjonalistów jeszcze dużo im brakuje. Wszystko przed nimi i oby wykorzystali tę szansę. Zachęcam do zapoznania się z wspomnianą EPką "The We Left Earth", jak również z rozmową przeprowadzoną z muzykami Aquilla HMP: Jak to jest, że są młodzi Polacy, którzy chcą grać heavy metal? Kto w ogóle zaintere sował was taką muzyką? Pete Slammer: To pytanie każdy z nas słyszał już od całej masy osób, ale w sumie nic w tym dziwnego. Mimo że scena metalowa w Polsce jest dość mocno rozwinięta to bardzo często są to te bardziej ekstremalne lub agresywne odmiany jak black czy thrash. Jako muzycy i słuchacze zauważyliśmy to już ładnych kilka lat temu,

wydał tylko jeden singiel. Saxon jak i Randy, Tokyo Blade, Torch, Heavy Load, nie sposób wymieniać wszystkich z nazwy. Wszystkie oscylowały wokół gatunku heavy metalu z różnymi naleciałościami. I chyba każdy z nich był dla nas mniejszą czy większą inspiracją. Jeżeli już miałbym podać hasło inspiracji to byłby to NWOBHM i NWOTHM. Tradycyjny heavy metal w Polsce to niszowa

Foto: ixon pics

w końcu, ile można słuchać dwudziestego klona popularnych na zachodzie blackendowych zespołów lub innych kopii opierających cały swój image na "bluźnierstwie"? Takie nastroje wraz z naszym zamiłowaniem do tradycyjnego heavy i nowofalowych speed metalowych zespołów zaowocowały decyzją o wyłamaniu się z tego szeregu. Jeśli chodzi o osobę, która zasiała wśród nas to ziarno to o ile dobrze pamiętam był to Slav. To on spędzał całe godziny szukając starych nagrań i zarzucając nas świetnymi zespołami, o których świat nie wie do dziś. No właśnie, jakich starych zespołów słuchaliście, które z nich były dla was inspiracją? Slav Steeler: Była ich naprawdę masa. Słuchaliśmy jednego z najbardziej popularnych teraz początków Iron Maiden jak i Scratch, który

66

AQUILLA

muzyka, dzięki niej ciężko zdobyć dużą popu larność, jeszcze trudniej dorobić się na nim for tuny, więc po co to wam? Stan Glacier: Zgadza się, doskonale to rozumiemy i dlatego też staramy się nie podchodzić do tego w zupełnie restrykcyjny sposób. Obserwujemy rynek, zarówno w Polsce jak i na świecie i staramy się podążać za ogólnymi trendami w muzyce, nie ma sensu stać w miejscu i zamykać w niszy. Mimo to, najmocniejsze fundamenty naszej muzyki są właśnie w heavy metalu i prawdopodobnie to się nie zmieni. Chcemy robić heavy, ale w aktualnym, świeżym i przede wszystkim swoim, aquillowym wydaniu. Gracie heavy metal, ale czy jesteście też fanami tego nurtu, chodzicie na koncerty, zbieracie płyty, itd.? Blash Raven: Jak najbardziej. To właśnie od

płyt i koncertów zaczęła się nasza przygoda z muzyką i trwa nadal. Staramy się też poszukiwać inspiracji w innych gatunkach i na przykład mi osobiście zdarza się chodzić na koncerty niemetalowe i słuchać wielu różnych rodzajów muzyki, bo nie można być monotematycznym i trzeba poszerzać horyzonty, ale mimo tak ogromnego wyboru stylów muzycznych zdecydowaliśmy się rzeźbić właśnie z gliny heavy metalu. I nie bez powodu. Jak coś raz szczerze przemówi ci prosto do duszy, to nie wypala się tak łatwo. Ta moc jest nie tylko w ciężkim graniu, jest ogólnie w muzyce, jednak pięknych kobiet też jest sporo na świecie, lecz jakimś cudem większość facetów w końcu decyduje się być z tą jedyną. W Aquilli zadziałało to na podobnej zasadzie. W tym tworzymy, tym żyjemy. W zespole i poza nim. Wasz zespół spokojnie można zaliczyć do NWOTHM, czy śledzicie co dzieje się na tej scenie, macie swoje jakieś ulubione kapele z tego nurtu? Pete Slammer: Tak, śledzimy aktywnie wszystkie ruchy na tej scenie i nasza przynależność do niej jest całkowicie świadoma. Uważamy, że ten nurt ma naprawdę bardzo duży potencjał do rozruszania trochę wieloletnich fanów heavy metalu, ale co również bardzo ważne, może zarazić bakcylem spore grono tzw. mainstreamu. Wielu ludziom metal błędnie od razu kojarzy się z nieprzyjemnym brzmieniem, brakiem melodii i generalnie hałasem. Powrót oldskulowego grania może spowodować ponowne zawitanie naszej niszy na duże ekrany. Na scenie NWOT HM jest naprawdę dużo świetnych zespołów, myślę, że do naszych ulubionych można zaliczyć: Stallion, Skull Fist, Steelwing, Enforcer, Caludron, Striker i nie jest to nawet połowa naszych faworytów, ale chyba nie ma sensu robić całej wielkiej rozpiski. Muzyka Aquilla to dla mnie synteza NWOB HM i speed metalu tego z Europy i Ameryki, ale podobnie jak w wypadku innych kapel z nurtu NWOTHM jest to dziwna mieszanka, trudna do precyzyjnego określenia. Jak myślisz dlaczego tak jest, zbyt wiele płyt i zespołów, na których można się wzorować, inne czasy, inne spojrzenie na muzykę? Michael Hexx: Myślę, że nie jest to wina jednego czynnika tylko wielu składowych jak właśnie zauważyłeś. Zespoły które już odeszły, czasy, w których popularne kapele wybiły się na konkretnym szybkim i melodycznym graniu, ciągłe kombinowanie z formą muzyczną heavy, to wszystko ma wpływ. No może mniej inne spojrzenie, bo to zawsze chodziło w głowie twórcom podobnej muzyki którzy w czasach pionierstwa czy złotych czasów heavy metalu musieli i chcieli zaskoczyć czymś nowym nie odbiegając zbytnio od formy. To skłania do tworzenia wymyślnych i pięknych rzeczy. Wtedy zamykało się to w ramach szeroko pojętego heavy metalu. Myślę, że gatunek NWOTHM to nazwa na przebudzenie się starego ducha w naszych czasach. Klasycznego grania granego przez coraz większą ilość zespołów, ale tak pisze także Wikipedia więc nie jestem tu odkrywcą (śmiech). Wracając do muzyki, którą piszemy razem z Aquillą jest to świadomy wybór tego co chcemy tworzyć, być ciągle cząstką heavy metalu, przekazywać energię i ducha, którego przed wypływem nowej fali bardzo brakowało. Wasze ksywki nawiązują do nazw kapel z lat 80. To kolejny wasz hołd dla tych zespołów i tamtej epoki? Slav Steeler: Trafne spostrzeżenie! Mimo że nie wszystkie, to nasze ksywki faktycznie są


swego rodzaju hołdem dla zapomnianych pereł lat 80. To taki mały smaczek dla prawdziwych zapaleńców, którzy kojarzą te zespoły. Poza tym uważam, że po prostu nam pasują (śmiech). Jak powstał materiał na waszą EPkę "The We Left Earth"? Były to kompozycje przygotowane specjalnie na to wydawnictwo czy był to zbiór utworów, które powstały w ostatnim cza-sie? Stan Glacier: Absolutnie nie był to świadomy proces. Kiedy w 2016 roku zaczęliśmy pracować jako Aquilla nie mieliśmy konkretnych celów. Spotykaliśmy się i graliśmy to co czuliśmy. Jednocześnie wszyscy dalej kształciliśmy się muzycznie i poprawialiśmy swoje umiejętności co otwierało przed nami nowe horyzonty. I przez około rok takiej luźnej pracy powstały utwory składające się na "The Day We Left Earth". Można w nich dostrzec nasz rozwój muzyczny i to jak zmienia się postrzeganie heavy metalu. Od klasycznie nwobhm'owych "Zero" i "Breaking the Night" po bardziej nowoczesne podejście w "Event Horizon" i "Sunrider". Nasza pierwsza EPka zamyka jednocześnie pewien rozdział w naszej twórczości, w którym nasz styl jeszcze się klarował, a tworząc kolejne kawałki poznawaliśmy swoje możliwości. W najnowszych kompozycjach, które można już usłyszeć na najbliższych koncertach, jest więcej dojrzałości. Wiemy co gramy i dlaczego tak gramy, choć "The Day We Left Earth" niewątpliwe bardzo pomogło w zdobyciu tej świadomości Jak w ogóle pracujecie nad pisaniem muzyki, każdy pracuje w domu i przynosi pomysły na próbę, gdzie pracujecie wspólnie aż utwór nabierze odpowiednich kształtów? Czy improw izujecie w czasie prób aż coś zaskoczy? A może w jakiś zupełnie inny sposób? Blash Raven: Piszemy zarówno w domu jak i na próbach, improwizujemy, pracujemy razem i zdarza nam się też siedzieć osobno nad danymi partiami materiału. Aquilla istnieje w miejscu, w którym przecinają się kreatywne wizje nas wszystkich. Siłą rzeczy proces tworzenia utworów jest bardziej złożony niż w przypadku solowych twórców. To sztuka kompromisu między kilkoma wizjami, przy jednoczesnym dążeniu do zachowania jakości kompozycji. Dlatego proces ten przebiega bardzo różnie, w zależności od stopnia zaangażowania danych członków w tworzenie danego utworu oraz wspólnie podejmowanych decyzji. Dużo pomysłów z wielu względów pozostaje niewykorzystanych lub czeka na swój czas. Moim zdaniem opis procesu kreatywnego w zespole to naprawdę temat na książkę. Myślę, że jest w nim niewysłowiona magia oraz, że jest to jedna z najpiękniejszych rzeczy w pracy z ludźmi, jak i w samym życiu. Kompozycje są złożone, jednak o technicznym, progresywnym graniu nie ma mowy, niemniej jednak dbacie aby w odbiorze brzmiały jak bezpośredni heavy metalowy cios... Stan Glacier: Rzeczywiście daleko im do progresywnego grania (śmiech). "The Day We Left Earth" jest efektem pracy kilku młodych chłopaków z Warszawy, którzy w swoich gimnazjalno-licealnych latach odkryli heavy metal i chcieli pokazać, jak rozumieją tę muzykę i jej własną interpretacje. Dlatego wszystkie utwory, które można na niej usłyszeć to nie są techniczne, świadomie stworzone kompozycje, raczej coś co dojrzewało razem z nami i z naszymi muzycznymi umiejętnościami. Można dostrzec wyraźny rozstrzał pomiędzy "Breaking the Night", a "Event Horizon" - ich powstanie dzielił rok, a to bardzo dużo czasu w życiu młodych muzyków i myślę, że można to w tych kawałkach

Foto: ixon pics

usłyszeć. Mamy nadzieję, że w kompozycjach z naszej przyszłej płyty ten postęp będzie jeszcze bardziej słyszalny! Czy "The We Left Earth" to concept? Skąd pomysł na teksty o kosmosie? Blash Raven: Można tak powiedzieć, choć zależy w jakim sensie. Warstwę liryczną albumu należy rozpatrywać wielopoziomowo. Każdy tekst napisałem tak, by posiadał co najmniej dwa znaczenia. Jedno dosłowne, oparte na tematyce podróży kosmicznych oraz drugie, metaforyczne, uniwersalne, głoszące przekaz emocjonalno-poglądowy. Samo "The Day We Left Earth" jest wyrażeniem, które pozostawia sporą przestrzeń do interpretacji. Zapraszam do wsłuchiwania się w teksty oraz szukania znaczeń. Ciekaw jestem co Wy tam znajdziecie. Najlepszym dla mnie kawałkiem z waszej EPki jest "Event Horizon". Jak doszliście do pisania takiej muzyki? Michael Hexx: Jest to kwestia doskonalenia się w pisaniu muzyki, poznawania coraz większej ilości możliwości, zwiedzania nowych muzycznych zakamarków. To jest kwestia co nam aktualnie w duszy gra i jakie mamy możliwości przekazania tego dla innych w odpowiedniej formule. Wcześniej wspominał o tym Stan. Porównując naszą pierwszą kompozycję "Breaking..." do "Eventa...", który powstał niewiele więcej czasu po nim. Płytka ma bardzo fajne brzmienie, udanie odd aje ducha epoki do której się odwołujecie. Gdzie i z kim nagrywaliście ten materiał? Pete Slammer: Bardzo nas to cieszy! Ten materiał przeszedł naprawdę bardzo wiele, a przede wszystkim musiał wytrzymać próbę czasu. Pierwsze nagrywki zaczęły się już ponad rok temu. Przez ten cały czas naprawdę ciężko było rozplanowywać na bieżąco kto, kiedy co może nagrać. Oprócz bycia muzykami każdy z nas ma jeszcze swoje prywatne życie i obowiązki, co potrafi nieźle pokrzyżować plany. Nagrania zostały wykonane przez Jacka Kiedo w RedRum Studio, a mix, mastering i ogólną obróbkę śladów wykonał Igor Brzeski w SunStorm Studio. Naszym założeniem było dopasowanie brzmienia do jednoczesnego przypominania oldskulu oraz nieodcinania się od nowoczesności. Jesteśmy naprawdę zadowoleni z pracy z nimi i szczerze polecamy.

który obowiązuje w NWOBHM. Większość śpiewaków nie dysponuje mocnym głosem typu Dio, Halford, Dickinson ale znakomicie daje sobie rade we własnym repertuarze. Jak myślicie czy heavy metal dorobi się jeszcze wokalistów klasy wymienionych wcześniej wokalistów? Slav Steeler: To zależy. Dużą rolę gra tu gust i technika wokalna. W NWOBHM zauważalną tendencją jest skłonność do śpiewania w wysokich rejestrach, co siłą rzeczy kładzie większy nacisk na melodyjność wokalu. Co do wokalistów wyżej wymienionych to uważam, że ciężko porównać Dio do Halforda czy Dickinsona, gdyż każdy z nich prezentuje inną technikę, barwę etc. Również pojęcie "mocy" w wokalu jest pojęciem względnym. Dla jednego będzie to mięsisty growl, dla innego wysoko wyciągnięta nuta. Choć włożyć do jednego worka tych wokalistów nie sposób, nie sposób też odmówić im niesamowitego kunsztu, talentu i klasy. Wierzę, że heavy metal dorobi się jeszcze niejednego charyzmatycznego wokalisty o rozpoznawalnej i profesjonalnie wykorzystanej barwie głosu, która porwie tłumy. Cecha charakterystyczną Blash Raven'a są wycieczki w wysokie rejestry. Jak myślicie będzie to jednym ze znaków rozpoznawalnych Aquilla? Blash Raven: Zobaczymy. O tym co stanie się naszą rozpoznawalną cechą pewnie my dowiemy się od słuchaczy (śmiech). I niewykluczone, że będzie to mój sposób śpiewania. Jeżeli chodzi o mój wokal, to śpiewam właściwie od zawsze i testowałem już nie jeden sposób na wydobywanie z siebie dźwięku. Skalę mam nienajmniejszą, więc zobaczymy czy zamieszkam na stałe w wysokich rejestrach, czy może w przyszłości zdecyduję się śpiewać niżej, jak to już miało miejsce kiedyś. Wszystko przed nami, a możliwości jest sporo. Zobaczymy. Na EPce znalazły się także wasze dwa pier wsze nagrania "Zero" i "Breaking The Night", muszą być dla was bardzo ważne, że nie odpuściliście wydania ich wraz z EPką? Michael Hexx: Oczywiście są ważne, to nasze pierwsze single, które określiły nas zespół. Jednak cel wydania ich na EPce był nieco inny. "Zero" i "Breaking..." były wydane tylko w internecie a chcieliśmy, żeby każdy wraz z naszą pierwszą płytą mógł odsłuchać całego naszego dorobku, zasmakować nas w całości.

Wasz wokalista wpisuje się w ogólny trend,

AQUILLA

67


Czy Na waszej EPce jest jakiś utwór, który jest wskazówką jak będzie brzmieć muzyka na waszej dużej debiutanckiej płycie? Stan Glacier: Myślę, że takim utworem najbardziej jest "Event Horizon". W swoim brzmieniu najbardziej zbliża się do tego co próbujemy osiągnąć na naszej płycie, chcemy, żeby było technicznie, ale jednocześnie opowiedzieć jakąś historię, zawrzeć w utworach konkretne emocje. Myślę, że z naszej EPki "Event..." najbardziej spełnia te wymogi, choć jeszcze nie w takim stopniu jak byśmy tego oczekiwali. Staramy się czerpać z tego doświadczenia i wykorzystać je przy komponowaniu płyty. "The We Left Earth" wydaliście sami. Jak radzicie sobie z jej promocja i dystrybucją? Pete Slammer: Były to jedne z większych wyzwań jakie przed nami stały, ale cieszę się, że musieliśmy się tym zająć sami. Dużą część pracy w kwestii dystrybucji płyty do mediów i ludzi oraz kontaktów z potencjalnymi partnerami wykonywałem ja i wiele się dzięki temu nauczyłem. Takie doświadczenie jest na wagę złota i o wiele łatwiej będzie planować każdą kolejną akcję promocyjną. Nawiązaliśmy również personalny kontakt z wszelkiego rodzaju potencjalnymi partnerami, pomocnikami i sponsorami co wielce mnie cieszy. "The Day We Left Earth"

A co z bardziej tradycyjnymi nośnikami, kasetą i winylem? Michael Hexx: Mieliśmy plany wydania EPki w ograniczonej ilości na kasetach. Na razie jednak są one w zawieszeniu, ponieważ skupiamy się na organizacji nagrania nowego materiału. Myślę, że o winylach będzie można rozmawiać dopiero przy okazji nagrania naszego pierwszego długogrającego albumu. Z tego co się orientuję, prace nad albumem już trwają. Możecie zdradzić jak idzie wam praca? Stan Glacier: Trwają jak najbardziej! Pozytywny odzew z jakim spotkało się wypuszczenie naszej pierwszej EPki dał nam genialną motywację do dalszej pracy i staramy się nie tracić czasu. Blash opisał w poprzednich pytaniach jak wygląda nasz tryb pracy, w tym momencie na warsztat wzięliśmy kilka kawałków i ciągle nad nimi pracujemy, a efektami dzielimy się na koncertach. Jest to dla nas bardzo ważne, ponieważ zanim pójdziemy nagrywać je w studio chcemy zobaczyć, jak reaguje na nie publiczność. Pierwsze trzy już miały swoje koncertowe debiuty i przyjęły się bardzo dobrze, więc mamy nadzieję, że z resztą będzie podobnie. Dlatego jeśli chcecie uczestniczyć wraz z nami w procesie powstawania naszej pierwszej płyty, koniecznie zapraszamy na nasze nadchodzące konFoto: ixon pics

zrobiło naprawdę bardzo duży zasięg w Polsce, ale niespodziewanie duże zainteresowanie przyszło zza granicy. W ciągu ostatniego miesiąca rozesłałem na poczcie więcej paczek na cały świat niż w ciągu całego mojego życia (śmiech). Jesteście oldschoolowcami ale nie odcinacie sie on nowoczesności. Wasza EPka jest możliwa do ściągnięcia na różnych serwisach streamin gowych... Slav Steeler: Będąc oldskulowcem czy nie, media streamingowe to przyszłość i nikt tego nie zmieni. Taka opcja jest po prostu wygodniejsza dla masy ludzi i obecność Aquilli na wszystkich platformach muzycznych jest nie tylko udogodnieniem, ale sposobem promocji. Często zdarza się, że ktoś korzystając z chociażby spotify przypadkiem na nas trafia i zostaje z naszą muzyką na dłużej. Najbardziej satysfakcjonujący jest fakt, że pomimo możliwości osłuchania nas za darmo w internecie bardzo dużo osób decyduje się dobrowolnie płacić za naszą muzykę, za co jesteśmy ogromnie wdzięczni!

68

AQUILLA

certy! Kiedy planujecie wydać album? Rozglądacie się za wydawcą? Blash Raven: Zanim wydamy LP-ka, planujemy jeszcze kilka małych niespodzianek po drodze. Z tego względu jeszcze nie jesteśmy w stanie podać dokładnej daty premiery pierwszego, dużego albumu. Co do wydawcy, rozglądamy się za każdą możliwością i szansą na progres w dążeniach do sukcesu Aquilli lecz na ten moment, w tej materii nie jesteśmy w stanie podać Wam konkretów, choć zdradzić możemy, że w tym temacie ostatnio dzieje się sporo. Gdy będziemy mogli, na pewno podzielimy się z Wami ściślejszymi informacjami. Zapraszamy do śledzenia naszego fanpage na facebooku! Zespół to nie tylko pisanie muzyki, próby i nagrywanie w studio. To przede wszystkim kon certy. Jak sobie radzicie z organizacja koncertów oraz jak wygląda wasze show? Michael Hexx: Wszystkie prawdy tego świata

w jednym zdaniu. To przede wszystkim koncerty, atmosfera, przygotowanie całego spektaklu w przypadku niektórych. Wiesz, organizacja koncertów jest bardzo ciężką logistyczną pracą. Zwłaszcza jeżeli chodzi o organizację w innym mieście, poczynając od znalezienia satysfakcjonującego miejsca, przez zapewnienia sobie sprzętu bez niepotrzebnego wożenia każdej pierdoły po zapoznawanie się ze sceną lokalną i zaproszeniu zespołów, które wesprą nas swoją publiką i vice versa. To wszystko jest owinięte wstążką promocji i odpowiedniego nagłośnienia koncertów. Choć nic tak nie nagłaśnia i nie promuje jak koncerty same w sobie. Mówiąc o tym, zawsze staramy się na nich przekazać jak najwięcej energii. Osobiście naprawdę nie przepadam za zespołami, których członkowie stoją statycznie w miejscu jak słupy soli, chyba, że jest to element/część większego przedstawienia, chwilowej wizji. Koncerty heavy i nie tylko muszą ociekać energią a muzycy powinni mieć świetny kontakt z publiką. Chodząc na koncerty innych kapel nic tak nie boli, kiedy przez cały występ nie mogę poczuć choć namiastki bliskości z muzykami, nawet kontaktu wzrokowego. Mówiąc krótko - przybliżmy publice scenę jak najbliżej. Jak z waszych obserwacji wygląda polska sceny heavy metalowa, czy macie swoich faworytów wśród młodych kapel z undergroundu? Pete Slammer: Przez długie lata scena heavy metalowa w Polsce była bardzo zaniedbana. Jeszcze zanim my na nią wkroczyliśmy był tam Roadhog, Crystal Viper, Axe Crazy oraz kilka innych zespołów. Obecnie zaczyna się to zmieniać co naprawdę nas ekscytuje! Oprócz wspomnianych wyjadaczy pojawiają się też inne perełki takie jak Ravenger, Savager, Hellhaim czy Headbanger. Z większością z nich utrzymujemy aktywny kontakt, a wszystkich wspieramy całym serduchem. Super, że w końcu coś zaczyna się dziać i będzie z kim współpracować! Jak myślicie, za ileś tam lat będziecie mieli pięćdziesiąt lat na karku, to czy nadal będziecie grać heavy metal w Aquilla? Stan Glacier: (Śmiech) a to nie jest łatwe pytanie! Chociaż czuję, że tak, będziemy grać. Zdążyliśmy się przez ostatnie lata zżyć z chłopakami. Kiedy dzieli się scenę, studio i spędza masę czasu wspólnie tworząc i ćwicząc, między ludźmi tworzy się niepowtarzalna więź. Ciężko jest ją zerwać i myślę, że tak długo jak będziemy w stanie, będziemy grać, choć niekoniecznie heavy metal! Mamy przed sobą jeszcze dużo czasu i możliwości, kto wie w jaką stronę ostatecznie nas to zaprowadzi (śmiech).Dziękujemy bardzo redakcji za możliwość udzielenia wywiadu, należą im się ogromne brawa za wspieranie polskiego undergroundu. Po więcej informacji i kontakt z nami zapraszamy na nasze social media! Stay Heavy! Aquilla Michał Mazur


Miskatonic Union to debiutująca kapela z Ameryki Południowej, a konkretnie z Chile. Muzycznie do bólu klasycznie heavymetalowa, tekstowo zaś zainspirowana z jednej strony literaturą, z drugiej zaś filozofią wschodu i mistycyzmem. Brzmi intrygująco, czyż nie? Zapraszam zatem do lektury poniższego wywiadu.

Konsekwencja i muzyczny horrorLovecraft, bushido i podróże astralne HMP: Cześć. "Astral Quest" to wasza debiu tancka płyta. Wydaliście wcześniej jakieś dema? Miskatonic Union: Cześć Bartek. Nie, "Astral Quest" to nasze pierwsze i jak na razie jedyne wydawnictwo. Nie mamy na koncie żadnych demówek ani materiałów promocyjnych. Nie jesteście dzieciakami i nie gracie metalu od wczoraj. Miskatonic Union nie jest Waszą pierwszą kapelą. Mógłbyś powiedzieć coś o Waszych poprzednich projektach? Dokładnie. Jak słusznie zauważyłeś Miskatonic Union nie jest pierwszą kapelą, w której się udzielamy. Raul Saa (wokal) nagrał jeden album ze swoją thrashową formacją Atomic Genocide. Perekusista Carlos Retamales nagrał dwie płyty z death metalową kapelą Unblessed, z którą niedługo wyruszy w trasę po Europie. Nasz gitarzysta Hector Paris również grywa death metal, tylko że w grupie o nazwie Forhell. Basista Paul Rajcevic nagrał kilka demówek z heavy metalowym zespole Oziris. Rodrigo Meza (gitara) udzielał się w projekcie o nazwie Call Of Chaos.

i sam wyciągniesz wnioski. Kto jest osobą odpowiedzialną za teksty? Cała warstwa tekstowa płyty "Astral Quest" została stworzona przez Hectora Parisa oraz Claudio Ville - naszego dawnego gitarzystę i współzałożyciela Miskatonic Union. "Astral Quest" brzmi jak albumy Iron Maiden nagrane w latach 80-tych. Jesteście z tego zad owoleni? Oczywiście nie chcemy być postrzegani jako kopia Maiden, ale jak już wspomniałem, byli dla nas wielką inspiracją. Jednak nie chcemy na siłę

Nagrywaliśmy w DB Studio w Chile za nasze własne pieniądze... Potem szukając wytwórni trafiliśmy na Thomasa Dargela z wytwórni Iron Shield Records, który zainteresował się naszym projektem i zgodził się wydać płytę. Co było inspiracją do nagrania kawałka "Bushido Ninja"? Czy któryś z Was uprawiał tą sztukę walki? Nie, żaden z nas nie uprawia sztuk walki. Bushido jest sztuką dla prawowitych wojowników i reprezentuje szlachetną stronę ścieżki duchowej. Ninja zaś zajmowali się ciemną stroną sztuk walk. Ten tytuł należy traktować jako grę słów będącą metaforą rzeczywistości. Tekst mówi o manipulacji władzą, handlem, religią, polityką oraz o tym jak miejsca, gdzie światłość spotyka ciemność mogą pomóc odkryć człowiekowi jego prawdziwą moc. Kolejnym utworem, o który chciałbym zapytać jest "I Always Do What I Want". Mamy go traktować jako manifest wolności i niezależności? O tak, dobrze to ująłeś. Ten tekst był napisany

Jesteście pod dużym wpływem twórczości HP Lovecrafta. Które z jego licznych dzieł jest waszym ulubionym? Jest ich bardzo wiele. Na pewno można do nich zaliczyć "Zew Ktulu", "W Górach Szaleństwa", "Zapomniane Miasto" oraz "Coś Na Progu". Zdradzę już teraz, że najprawdopodobniej nasza następna płyta będzie concept albumem opartym na którejś z tych historii. Muzycznie siedzicie w heavy z lat 80-tych. Jakie kapele były dla Was szczególną inspiracją? To jest bardzo długa lista, ale warto tu wspomnieć brytyjską scenę i oczywiście czołowych jej przedstawicieli czyli Iron Maiden i Judas Priest. Następnie zespoły z Niemiec, czyli Helloween i Accept. Nie pomijamy również muzycznego mistrza horrorów Kinga Diamonda. A czy jakieś zespoły z Waszego kraju miały na Was wpływ? Ależ oczywiście. Szczególnie Inquicicion, który gra techniczny heavy metal. Z innych warto jeszcze wspomnieć Tumulto i Panzer. Poruszyliśmy już warstwę liryczną waszych utworów. Macie do niej jakiś szczególny sto sunek, czy traktujecie ją tylko jako dodatek do Waszej muzyki? Teksty są bardzo ważne. Przechodzimy w nich przez całe szerokie spektrum tematyczne. Od rzeczy trywialnych po poważne rozważania nad kondycją współczesnego społeczeństwa i pytaniami nie dającymi nam spokoju. Dobrym przykładem może być tekst tytułowego "Astral Wings" opowiadający o doświadczeniu z pogranicza śmierci jednego z naszych członków. W "Awakening" to rozważania, czy to w czym żyjemy na co dzień, to rzeczywistość, czy tylko iluzja. Ciekawym utworem jest też "The Quest" opowiadający o poszukiwaniach duchowych bytów w swoim wnętrzu oraz usłyszeniu ich głosu. Ale najlepiej, jeśli przesłuchasz płytę dokładnie

Foto: Miskatonic Union

podrabiać ich brzmienia. Zaczęliście nagrywać album w listopadzie 2015 roku. Co było powodem tak długiego okre su pracy w studio? Było kilka powodów, ale głównym była operacja Hectora. Jego uraz kręgosłupa nie pozwolił mu grać na gitarze i śpiewać. Na szczęście znaleźliśmy Raula, który ma naprawdę świetny głos i bez większego namysłu zdecydowaliśmy się go przyjąć. Hector ze względu na swój stan zdrowia nagrał jedynie chórki, mimo iż pierwotnie to on miał być wokalistą. Kolejnym powodem przedłużania się tej sesji nagraniowej było odejście Claudia. Ogólnie był to dla nas ciężki czas. Aktualnie zespół składa się z pięciu osób. W odmętach Internetu można znaleźć jednak informacje, że nagraliście Wasz debiut jako kwartet. Czy Rodrigo Meza uczestniczył w sesji nagraniowej? Nagraliśmy album jako kwintet. Za gitary odpowiedzialni są Hector i Claudio. Rodrigo zajął miejsce Claudia gdy ten odszedł.

przez Claudio i jest deklaracją poszukiwania niezależności. Zespół powstał cztery lata temu. Jak dużo koncertów zagraliście przed wydaniem debiu tanckiego albumu? Zanim "Astral Quest" trafił na rynek, mieliśmy tylko trzy okazje do zaprezentowania się na żywo. We wrześniu i październiku 2017 oraz w styczniu 2018. Nie chcieliśmy koncertować nie mając za sobą wytwórni oraz pewności, czy płyta w ogóle się ukaże. Co oznacza symbolika zamieszczona na Waszej okładce? To symbol Thelemy, które przedstawia "Sanktuaria Babilonu", o których wspomina tekst "Bushido Ninja". W tle pojawiają się mgławice wzywające do ruszenia w pełną przygód podróż po świecie astralnym. Dziękuję bardzo za wywiad. Również dziękuję i zachęcam do przesłuchania albumu. Naszą muzykę tworzymy z miłości do heavy metalu. Stay True!!!

Kto jest odpowiedzialny za produkcję "Astral Quest"?

Bartek Kuczak

MISKATONIC UNION

69


Od hołdu do kariery Andrew Della Cagna stworzył kolejny projekt w sumie przypadkowo, chcąc uczcić pamięć swego przyjaciela i wielkiego fana tradycyjnego metalu, zmarłego półtora roku temu Chrisa Zennera. Jak to jednak często bywa Ironflame stał się nie tylko jego najważniejszym projektem, ale i pełnoprawnym zespołem. I pewnie nikt nie ma nic przeciwko temu, bo "Lightning Strikes The Crown" wskrzesza pamięć dawnych czasów, kiedy klasyczny heavy miał się w USA wyjątkowo dobrze, zarówno pod względem artystycznym, jak i komercyjnym: HMP: Ironflame nie jest twoim pierwszym samodzielnym projektem, ale bez wątpienia można określić go najważniejszym z twych doty chczasowych, solowych dokonań? Andrew Della Cagna: Zgadza się, mam wiele projektów solowych. Kiedy wpadam w pewien nastrój, zaczynam pisać w dowolnym stylu muzycznym, który odzwierciedla ten akurat klimat. Nie jestem pewien, ile solowych przedsięwzięć miałem przez te wszystkie lata, ale wiem, że jest ich więcej niż tuzin. Większość z tych projektów spotkała z niewielkim lub żadnym odzewem, co zawsze było dla mnie w porządku. Robię je, aby zaspokoić moje samolubne kaprysy i nic więcej. Ale Ironflame jest inny niż pozostałe. Po pierwsze, to jedyny raz, kiedy zrobi-

Nie da się też nie zauważyć, że trudno o zaan gażowanych w 100 % muzyków, kiedy takie granie nie jest zbyt dochodowe - ba, wymaga często dokładania z własnej kieszeni i poświę cania wolnego czasu na próby czy koncerty, tak więc pewnie nie miałeś wielkiego wyboru? Jeśli dobrze rozumiem twoje pytanie to tak. Można powiedzieć, że jest to kolejna zaleta robienia solowego projektu, a nie tworzenia pełnego zespołu. I przypuszczam, że to była część mojej motywacji, ale na pewno nie jej całość. Zawsze mocno wierzyłem, że muzyka powinna istnieć w formie nagranej, w pełnym paśmie. Niektórzy moi ulubieni artyści mają wiele nagrań studyjnych, ale nigdy nie grali swojej muzyki na żywo. I to jest w porządku. Jestem barFoto: Side Kikers Studios

łem coś dla kogoś innego. Jest też inaczej, ponieważ ludzie naprawdę to polubili! Być może, dlatego że nieświadomie włożyłem w to więcej serca? Kto wie. Lepiej czujesz się, kiedy sam odpowiadasz za wszystko, nagrywasz po kolei partie wszystkich instrumentów, a nawet jeśli zapraszasz kogoś do gościnnego udziału, to też masz tu decydujący głos? Tak, nagrywam wszystko i sam gram na wszystkich instrumentach. Nie jestem wyjątkowo utalentowany w tej dziedzinie, ale gram tak jak umiem i wiem, jak chcę, żeby ta muzyka brzmiała. Kiedy jednak poproszę gitarzystę o solówkę w kawałku Ironflame, ma on pełną kontrolę nad swoim dziełem. Nie mówię mu, co ma grać. Przeciwnie, namawiam go do robienia wszystkiego, na co ma ochotę. Nigdy nie zmontowałem, ani nie odmówiłem solówki, która została zaproponowana przez występującego gościnnie muzyka.

70

IRONFLAME

dzo wdzięczny, że poświęcili swój czas, aby nagrać muzykę i zmienić moje życie na lepsze. Zwerbowałeś jednak skład na koncerty promujące "Lightning Strikes The Crown" - kto znalazł się w nim poza twym starym kumplem Jimem Dofką? W rzeczywistości to Jim Dofka pierwszy zasugerował, żeby zmienić Ironflame w zespół grający na żywo, choćby w tymczasowym sensie. Zaproponował mi ten pomysł wkrótce po nagraniu swoich gitarowych solówek na "Lightning Strikes The Crown". Moja odpowiedź była twierdząca, pod kilkoma określonymi warunkami. Nalegałem, aby odtworzyć na żywo ten sam skład, z którym współpracowaliśmy podczas ostatniego występu z okazji ponownego reunion Dofki kilka miesięcy wcześniej. Ponadto potrzebowaliśmy drugiego gitarzysty. Znaliśmy już Quinna z Icarus Witch, więc miało to sens. To ponoć dzięki niemu zdecydowałeś się śpie-

wać - wcześniej, aż do nagrania "Humanity Bleak", nie zdawałeś sobie sprawy, że masz tak dobry głos? Jako multiinstrumentalista jak spełniasz się najpełniej: perkusja, bas czy gitara jest twoim ulubionym instrumentem, czy też równie wielką frajdę sprawia ci granie na wszystkim? Wiedziałem, że posiadam surowy, nieoszlifowany talent wokalny. W 1992 roku zacząłem śpiewać w zespołach thrash, miałem wtedy 16 lat. Miałem wysoki głos i mogłem dotrzeć do nut większości utworów z Maiden, nawet Rush. Miałem przyzwoitą skalę głosu, ale na dobrą sprawę nie wiedziałem jak śpiewać właściwie. To właśnie w zespole Dofka nauczyłem się poprawnie używać głosu. Czerpię też radość z grania na każdym instrumencie. Jak wspomniałem wcześniej, nie jestem jakoś szczególnie związany z konkretnym instrumentem. Zawsze mówię, że potrafię udawać wszystko! Powiedziałbym, że gram najzabawniejsze riffy na gitarze elektrycznej. Tam rodzą się wszystkie utwory Ironflame. Bębny też są zabawne, ale z pewnością czuję, że mam do nich najmniej talentu. Bas też jest wyzwaniem, chociaż naprawdę lubię grać na basie. Jednak sądząc z tego, że do nagrania solówek we wszystkich utworach zaprosiłeś wspomni anego Jima, a także Aarona Carey'a, Justina Wooda i Jonathana Crowa, to jako gitarzysta solowy nie czujesz się najpewniej i uznałeś, że lepiej będzie, jeśli te akurat partie zagrają zawodowcy? Zależało ci chyba na tym, były te solówki były zróżnicowane, stąd udział aż czterech muzyków w ich powstaniu? Kiedy potrzebuję nagrać gitarę, polegam na innych. Nie mam na tyle rozumu ani techniki, by zagrać właściwe gitarowe solo. Na szczęście mam wielu utalentowanych przyjaciół. To jeden z powodów, dla których wiele osób gościnnie gra na "Lightning Strikes The Crown". Głównym powodem była wydajność i czas. Szybko ukończyłem album, oprócz gitarowych solówek, a bardzo chciałem wydać album. Doszedłem do wniosku, że czterech gitarzystów będzie pracować szybciej niż jeden. Dodatkowo, wszyscy ci gitarzyści mają swoje własne, wyraźne brzmienie i chciałem, aby dopełniali każdą kompozycję inaczej. Nie przekazałem każdemu gitarzystów przypadkowego kawałka. Czuję, że doskonale wybrałem i niczego bym nie zmienił. Od których zespołów więc zaczynałeś i czy są wśród nich takie, których muzyka jest ci bliska do dziś? Zapytam też nieco przewrotnie: miewałeś sytuacje, że skuszony np. świetną okładką kupiłeś płytę i okazywała się ona totalnym rozczarowaniem, takim, że pamiętasz o nim do dziś? Iron Maiden był pierwszym heavy metalowym zespołem, jaki kiedykolwiek słyszałem. Nigdy nie przestałem ich kochać i zawsze będę ich


wielbić. Zawsze byli główną inspiracją, ale są też inne zespoły. Savatage, Judas Priest, Queensryche, Helloween, lista jest długa. Był czas, kiedy słuchałem bardziej ekstremalnego metalu, jednak zawsze uwielbiałem tradycyjne, heavymetalowe granie. Zdecydowanie wiem o czym mówisz, ale nigdy osobiście tego nie doświadczyłem. Chociaż pamiętam, że chodziłem do lokalnego centrum handlowego i kupowałem wiele albumów wyłącznie na bazie okładki. Na szczęście każdy album, który kupiłem okazał się dobry! Lata 80. były jednak generalnie czymś wyjątkowym dla metalu: oczywiście kolejne dekady zaowocowały powstaniem wielu innych nurtów, etc., ale to jednak tak pomiędzy 1980 a 1986 rokiem narodziło się coś, co zachwyca do dziś, stając się ponadczasową klasyką? Tak, zgadzam się, że w tym czasie wydano wiele przełomowych albumów. Jak na przykład pierwsze pięć płyt Maidenów! W tym czasie także narodził się thrash, który z kolei utorował drogę wszystkim innym formom ekstremalnego metalu. W 1988 roku zostałem wprowadzony do świata metalu. Wiele moich ulubionych albumów nagrano w latach 1988-1991. Odbieram "Lightning Strikes The Crown" jako udaną próbę wskrzeszenia ducha tamtych czasów - tym bardziej dla mnie zaskakującą, że jak dotąd kojarzyłem cię bardziej ze sceną death czy black. Czyli te korzenie dały w końcu o sobie znać, stąd nagranie tak tradycyjnej płyty? Pomimo tego, że wychowałem się na tradycyjnym heavy metalu z jakiegoś powodu nigdy nie próbowałem pisać ani nagrywać niczego w tym stylu. To zaskakujące nawet dla mnie. Nie jestem pewien, dlaczego nigdy wcześniej tego nie robiłem, być może nie był to właściwy czas? Kto wie. Śmiało mogę powiedzieć, że odrodzenie heavy metalu nie było powodem dla którego stworzyłem Ironflame. Zrobiłem to wyłącznie jako pamiątkę dla mojego przyjaciela Chrisa Zennera, nic więcej. Był dźwiękowcem Dofki, ale był także świetnym wokalistą o zróżnicowanym zakresie wokalnym. Zdałem sobie sprawę, że odkąd opuściłem Dofkę w 2010 roku nie śpiewałem tradycyjnego heavy metalu. Wtedy zacząłem myśleć, że Chris byłby rozczarowany, gdybym nie śpiewał w metalowym stylu. Wydaje mi się, że napisałem tę płytę jako formę terapii, aby pomóc sobie z jego przedwczesnym odejściem. Wielką niespodzianką było to, że ludzie

Foto: Side Kikers Studios

słysząc muzykę faktycznie zaczęli nas z nią utożsamiać. Gdyby nie brzmienie, to momentami naprawdę można by się zastanawiać, czy nie jest to czasem materiał sprzed lat, tak stylowe i klasyczne to granie - takie opinie jako fana starego metalu pewnie bardzo cię cieszą? W rzeczy samej miło jest usłyszeć, że ta muzyka naprawdę brzmi klasycznie. Po prostu napisałem ją z serca i nie zastanawiałem się nad niczym. Początkowy proces pisania był bardzo szybki, wszystkie riffy zostały napisane i nagrane w ciągu dwóch kolejnych nocy. Wtedy zacząłem układać kompozycje. Później dodałem perkusję, bas i wokal. Kiedy wszystko było na miejscu, poprosiłem o pomoc moich utalentowanych przyjaciół gitarzystów, by wypełnili puste miejsca solówkami. US power, NWOBHM, speed metal - jeśli ktoś nadal twierdzi, że tradycyjny metal jest nudny, sztampowy i monotonny, zyskał właśnie dzięki "Lightning Strikes The Crown" doskonały dowód na zaprzeczenie tym twierdzeniom? Każdy ma prawo do swojej opinii, a tradycyjny metal nie jest dla wszystkich. Mam wielu przyjaciół, którzy kochają różne rodzaje metalu, ale nie przejmują się klasycznymi rzeczami. Zawsze podziwiałem tradycyjny heavy metal i nigdy nie

uważałem go za nudny. Jak tylko zobaczyłem tę okładkę autorstwa Doriana Cleavengera od razu zrozumiałem dlaczego tak zależało ci na wydaniu wersji winylowej tego albumu, bo to jak dla mnie jego najlepsza praca i dopiero w 12" formacie lśni pełnym blaskiem? Twoje rozumowanie jest częściowo poprawne. Okładka jest naprawdę urocza i nadaje się na wielkoformatowy plakat. Ale to nie był główny powód dla którego użyłem jej do winylu. Głównym powodem jest to, że muzyka jest bardziej tradycyjna niż cokolwiek co robiłem wcześniej i spójrzmy prawdzie w oczy, heavy metal świetnie brzmi na winylu. Innym powodem było to, że w dzisiejszym stanie przemysłu muzycznego, winyl jest jednym z fizycznych formatów muzyki, które fani są skłonni kupić. Choć muszę przyznać, że stwierdzenie to jest mniej prawdziwe, niż początkowo sądziłem. Odkąd Divebomb Records wydało "Lightning Strikes the Crown" w formacie CD, sprzedano znacznie więcej niż oczekiwałem. Nakład tej wersji był jednak minimalny, CD też nie wydaliście za wiele - planujesz jakieś wznowienie, szerszą dystrybucję tego wydawnictwa na rynkach europejskich, bo jednak wydanie Divebomb nie jest u nas najtańsze? To zależy od formatu. Jeśli chodzi o format CD to Divebomb Records posiada prawa autorskie na całym świecie. Pierwsze tłoczenie winylowe "Lightning Strikes The Crown" było sfinansowane i wydane samodzielnie. Dobrą wiadomością jest to, że będę pracował z zupełnie nową, niezależną wytwórnią w Europie. Ta nowa edycja wyjdzie na ciężkim winylu o wadze 180 gramów, a także z dodatkowym CD, zawierającym nieopublikowane dotąd, cztery utwory, dostępne wyłącznie w tym wydaniu. Ironflame to jednorazowy projekt, czy też planujesz jego kontynuację, świadom faktu, że ma on spory potencjał i może stać się dla ciebie czymś znacznie ważniejszym niż tylko kolejny zespół? Ironflame będzie kontynuował to co robi. Mamy na stanie wiele kawałków, możesz więc być spokojny. Wojciech Chamryk, Filip Wołek

Foto: Side Kikers Studios

IRONFLAME

71


choćby dlatego, że nie było koncertu Savager bez "Blood Of My Enemies". Także można powiedzieć, że zdecydowanie głębiej siedzimy w europejskich korzeniach ciężkiej muzy, skąd zresztą heavy się wywodzi.

Będzie szybciej, brudniej i z większym pierdolnięciem Kolejny oldschoolowy heavy metalowy zespół z Polski. Tym razem Savager z Wrocławia. Pod koniec zeszłego roku wypuścili na kasecie swoje pierwsze wydawnictwo "Casus Belli". Z czego są w pełni usatysfakcjonowani i nawet nie myślą aby wydać go na CD czy winylu. Generalnie prą do przodu... Chętnych, którzy chcą dowiedzieć się cos więcej, zapraszam do wywiadu. Na pytania odpowiadał basista Bartosz Przeniosło. HMP: Czy Wrocław to dobre miejsce do gra nia heavy metalu? Czy macie tam scenę sku piającą zespoły z tzw. NWOTHM? Kumplujecie się, gracie wspólne koncerty/trasy, które z kapel uważacie za największą konkurencję? Bartosz Przeniosło: Co rozumiesz przez dobre miejsce do grania heavy metalu? Jeśli chodzi o kluby to sytuacja we Wrocławiu prezentuje się chujowo ale stabilnie - do dyspozycji są może trzy miejsca z czego najbardziej znanym jest Ciemna Strona Miasta i w zasadzie większość koncertów odbywa się tam. We Wrocławiu nie ma praktycznie żadnej sceny skupiającej zespoły, które umownie nazwalibyśmy NWOTHM jest natomiast scena skupiająca studentów z phimosis, którzy uważają się za heavy metalowców ale powinni pościągać swoje skóry jak najszybciej. Jeśli zaś pytasz o konkurencje… Jaką konkurencje? To nie zawody sportowe. Jesteście bardzo młodymi ludźmi, dlaczego wybraliście tradycyjny heavy metal? Bardzo młody to jest jedynie chyba nasz bębniarz... Nie do końca zgadzamy się z nazewnictwem, "tradycyjny", chociaż rozumiemy skrót myślowy. Nie było to kwestią wyboru a wyszło raczej naturalnie - nasza twórczość jest wypadową tego czego obecnie słuchamy i tego, czego

słuchaliśmy większość życia. Obecna muzyka nie ma zbyt wiele do zaoferowania, więc naturalnie sięgnęliśmy po sprawdzone pierdolnięcie. Kto was bardziej inspirował, stare kapele z lat 80. zeszłego wieku, czy nowe kapele ze szczy tu sceny NWOTHM? Nowe zespoły ze "szczytu sceny NWOTHM" w ogóle nas nie inspirowały, czerpaliśmy garściami z klasyków gatunku. Nie zmienia to faktu, że jest kilka nowych kapel, które robią naprawdę dobrą robotę dla dzisiejszego heavy rocka - głównie w Szwecji. Na waszej EPce "Casus Belli" odnalazłem wpływy Iron Maiden, Judas Priest, Raven, Accept i Running Wild, itd. W sumie brytyjskie i niemieckie, a ogólnie europejskie wpływy. Bardziej przekonują was dokonania europejskich kapel, nie lubicie tradycyjnego heavy metalu z Ameryki? W zasadzie jak przemyśleliśmy to pytanie to zespoły stricte heavy metalowe z Ameryki, które słuchamy moglibyśmy policzyć na palcach jednej ręki i to wydaje się być powodem takiego stanu rzeczy. Jak już słuchamy czegoś typowo amerykańskiego to przeważnie jest to Twisted Sister, wczesne Motley, Manowar lecz rzadko przenosi się to na naszą muzykę. Wyjątkiem jest tutaj na pewno wspomniany Manowar,

Wyróżniającym się utworem z waszej EPki jest "Might Of The Thunder God". Jak naro dził się pomysł na tę kompozycję oraz czy wskazuję on drogę, którą zamierzacie pójść przy realizacji waszego następnego materiału? Jest to jeden z naszych najstarszych numerów, został on również jako pierwszy nagrany i wrzucony do sieci. Utwór faktycznie wyróżnia się na tle innych, prawdopodobnie ze względu na swoją kompozycję, która swoją drogą wyszła bardzo naturalnie. Nie mamy z góry ustalonej koncepcji naszych utworów, jedne, jak na przykład "Violence & Hate" powstają stopniowo, a inne jak chociażby "Leviathan" - chaotycznie, pod wpływem meskaliny. W zasadzie to sami nie wiemy do końca jak będzie wyglądać nasz przyszły materiał. Wydaje nam się, że będzie szybszy, brudniejszy. Kierunek może trochę wskazać nagranie live nowego numeru "Headless Rides", które popełniliśmy na trasie z Air Raid, u Bazyla w Poznaniu. Jak odbierają was fani, jakie opinie zdobywa wasza EPka? Myślę, że jesteśmy odbierani dość dobrze. Dowodem na to może być między innymi młyn pod sceną kiedy otwieraliśmy Breslauer Thrash Fest III, gdzie byliśmy jedyną kapelą grającą heavy i spodziewaliśmy się raczej chłodniejszego przyjęcia, szczególnie, że nikt jeszcze nie zdążył się upić. Mimo tego, że graliśmy pierwsi klub był już prawie pełny i wszyscy zajebiście się bawili. Z pewnością mamy też kilku antyfanów - potrafimy być dość impulsywni i szorstcy w odbiorze, co zamknęło nam na przykład drzwi do pewnej krakowskiej speluny. Jesteście oldskulowcami, więc nie powinien nikogo dziwić fakt, że EPke wydaliście na kasecie… Mieliśmy w planach wydanie "Casus Belli" na taśmach wcześniej własnymi siłami, ale zabieraliśmy się do tego jak pies do jeża. Z odsieczą i motywacją przyszło nam Fukk Productions, które zaproponowało wydanie kasetek, na co chętnie przystaliśmy. Myśleliśmy, że skromny nakład pięćdziesięciu sztuk będzie wystarczający dla pojedynczych indywiduów, którzy mogli być zainteresowani kupnem, jednak ku naszemu zdziwieniu większość poszła jeszcze w przedsprzedaży, głównie za granice. Do Japonii aż dwanaście sztuk! Nie spodziewalibyśmy się, że chociaż jeden kitajec kiedykolwiek słyszał o Savager, a co dopiero ściągał na swoje zadupie kwitnącej wiśni naszą muzę. Jednak ludzie nadal chcieliby kupić muzykę na CD, a co niektórzy na winylu, bo to coraz mocniejszy nośnik. Rozważacie "Casus Belli" wydąć na tych nośnikach? Nie. Jak długo pracowaliście nad materiałem, który znalazł się na waszej EPce? Kto jest autorem muzyki, a kto odpowiada za teksty? Jak pracu jecie nad kompozycjami? Pół roku układaliśmy materiał, następne pół roku zabieraliśmy się za nagranie go. Muzykę układamy wspólnie, standardowo gitarzysta przynosi riff, na którym budujemy resztę numeru. Za teksty w większości układa wokalista dopisując nasze uwagi. O pracy nad kompozycjami pisaliśmy parę pytań wstecz.

Foto: Savager

72

SAVAGER

Gdzie i z kim nagrywaliście? Jakie wrażenia zostały wam po pracy w studio? Nagrywaliśmy w Mexican Radio Studio, we


Wrocławiu pod dachem Krzyśka Morfiny. Nie było to profesjonalne studio nagrań, a raczej jego salka prób w której miał kupę sprzętu, który mogliśmy wykorzystać. Zostaliśmy potraktowani w pełni profesjonalnie, bez napinki i bardzo dobrze wspominamy tę współpracę. Morfina wykazał się anielską cierpliwością co do niektórych, wiecznie spizganych, członków zespołu za co mu chwała. Niedawno dołączył do was drugi gitarzysta Eryk Jakubczyk, sprawdziliście już go w boju, jak się chłopak sprawił? Chłopaki to są w agencjach. Jeśli chodzi o Erasa, to wniósł dużo świeżości do kapeli, od razu zaangażował się w pełni w granie. Po kilku koncertach z nim zagranych, można powiedzieć, że podziela naszą wizję i jest w podobnym stopniu popierdolony co my. Dwie gitary to kolejne możliwości w pisaniu muzyki, sprawdzaliście może co nowego wprowadza druga gitara przy tworzeniu nowych kompozycji? Z udziałem Erasa powstały już trzy nowe numery, a każdy poprzedni staramy się chociaż trochę urozmaicić, ze względu na dojście drugiego wiosła. Zdecydowanie mamy teraz większe pole do popisu i z niego korzystamy- kompozycje wydają się ciekawsze, brzmienie pełniejsze i solówki bardziej urozmaicone. Dość często koncertujecie, wypatrzyliście jakąś młoda oldschoolową kapelę z Polski, którą warto polecić innym? Jeżeli chodzi o naprawdę młodą kapelę to jedyne co przychodzi nam na myśl to warszawska Aquilla, której jednak nie widzieliśmy jeszcze na żywo. Z kapel starszych od nas polecić możemy dobrze znane Axe Crazy i Roadhog, oraz nieistniejące już Boltcrown (szykują płytę na-

Foto: Savager

graną jak jeszcze istnieli - rzyp.red.). Niestety powstaje coraz więcej kapel, które możemy polecić tylko jako soundtrack do gejowskiego porno, ale mamy nadzieję, że w niedługim czasie to się zmieni. Dość długo komentowanym wydarzeniem był koncert kolejnej nadziei NWOTHM, a mianowicie Air Raid, gdzie mieliście okazję również zagrać. Jak wspominacie ten koncert? Właściwie koncerty były dwa, w bielsko-białym Rudeboy'u oraz poznańskim Bazylu. Na pierwszym z wymienionych, mimo małej frekwencji bawiliśmy się zajebiście, pod sceną byli sami maniacy dobrej muzy. Oprócz tego podejście dźwiękowca do kapeli było bardzo profesjonalne, co niestety jest coraz większą rzadkością przy pracy z młodymi kapelami. Szwedzi odwalili kawał dobrego show, ale niestety nie podzie-

lali naszego podejścia do imprezy po koncercie i po kilku ekscesach w hotelu wątpię, żeby kiedykolwiek jeszcze zaprosili nas na trasę. W Bazylu ludzi było już więcej, jednak wciąż na tyle mało, że do opłacenia klubu trzeba było dopłacać z własnej kieszeni. W każdym razie były to jedne z lepszych gigów w naszej historii. Jakie macie plany co do waszej dalszej działalności? Przede wszystkim układamy materiał, który będzie bardziej odpowiadał naszej obecnej postaci, ze względu na zmiany w kapeli. Nie zatrzymujemy się na wydanej już EPce i zamierzamy skomponować, nagrać i wydać zdecydowanie więcej materiału. Będzie szybciej, brudniej i z większym pierdolnięciem. Keep Metal Total! Michał Mazur


Przejść do historii Nate Garrett jest szczerym gościem: nie ukrywa, że stracił kontrolę nad swoim życiem, ale zdołał uwolnić się od alkoholowego uzależnienia i nadrabia stracony czas. Trudno w tej chwili wyrokować, czy rzeczywiście zdoła wejść do kanonu amerykańskiego czy światowego metalu, ale jeśli nadal będzie nagrywać takie płyty jak "Curse Of Conception", to wszystko jest możliwe: HMP: Jak myślisz, co sprawia, że ludzie wciąż chcą słuchać takich zespołów jak Spirit Adrift, a sezonowe mody, również w rocku i metalu, tak szybko przemijają? Czyżby do słuchaczy prędzej czy później zawsze docierała stara prawda, że właśnie w tych dźwiękach sprzed lat kryje się prawdziwa i szczera muzyka, a do tego są one obecnie równie na czasie, jak 30, 40 czy prawie 50 lat temu? Nate Garrett: Prawdziwość i szczerość to w tym przypadku słowa klucze. Są zespoły, które były gówniane w roku 1984, są takie i teraz. Nieszczera sztuka ginie, niezależnie od czasu

Bardziej cenisz pierwszy okres z Ozzym czy płyty nagrane z Ronniem Jamesem Dio? Właśnie rozmawiałem na ten temat z Marcusem, naszym basistą. Przez długi czas słuchałem Black Sabbath z czasów Ozzy'ego i wciąż myślę, że nagrania te cechowała magia, która już nigdy więcej nie została uchwycona. Ale gdyby zastanowić się bardziej, to czasy gdy grali z Dio to zupełnie coś innego, ale równie niesamowitego. Nie sądzę, by obydwa te wcielenia Black Sabbath powinny występować pod tą samą nazwą, dlatego podobała mi się idea grupy Heaven And Hell, to pozwalało odróżnić zespół z Ozzym i z Dio. Ale

14 miesięcy i już pojawił się jego następca uznałeś, że nie ma co zwlekać, skoro masz pomysły na kolejne, a może i jakieś wcześniejsze, w pełni gotowe utwory, stąd tak szybka premiera "Curse Of Conception"? Napisałem "Chained To Oblivion" przez sierpień i wrzesień 2015 roku, a nagrywaliśmy w październiku, więc zajęło nam to sporo czasu. Nad "Curse Of Conception" zacząłem pracę w kwietniu lub maju 2016, nagrania zostały dokonane w kwietniu roku następnego. Nie mam więc kontroli nad własną pomysłowością, szczególnie kiedy zespół jest pełen obaw o swój byt. Wiesz, mam pomysły na kompletne utwory. Dla przykładu, mogę brać prysznic i wymyślić utwór od początku do końca, wtedy wyskakuję z kąpieli by szybko nagrać demo, bo staram się rejestrować wszystko co uważam za dobre. Zwykle jest tak że gdy siadam z zamiarem komponowania, to nic nie przychodzi do głowy, ale gdy nie myślę o pisaniu, wtedy riff czy cały numer pojawiają się znikąd. Nie potrafię tego wyjaśnić. To szybkie tempo pracy jest godne podkreślenia o tyle, że po pierwsze jesteś w Spirit Adrift sam, a tylko na koncerty angażujesz pełny skład, więc wszystkie partie musiałeś zarejestrować osobiście, bez niczyjej pomo cy? Każdy, wraz z Sanfordem Parkerem miał swój wkład w ten album, ale nie chcę szczegółowo mówić kto zagrał określone partie albo jak dużo nagrałem sam. Chcę, by ludzie sami to odkryli słuchając - niech pozostanie w tym trochę tajemnicy.

Foto: Alvino Salcedo

w jakim się pojawia. Gdy jesteś artystą, muzykiem ważne jest również, by twoja muzyka płynęła z serca. To w sumie ciekawa sprawa, bo z kim bym nie rozmawiał, od zespołów grających hard rocka do ekstremalnego metalu, to Black Sabbath albo był jednym z pierwszych zespołów które usłyszeli i pokochali, albo doszli do niego poszukując korzeni swych innych ulubieńców. W twoim przypadku było pewnie podobnie, tym bardziej, że na "Curse Of Conception" nawiązań do ponadczasowej twórczości Iommiego i spółki nie brakuje? Black Sabbath to zespół, który wciągnął mnie w heavy metal. Jimi Hendrix sprawił, że sięgnąłem po gitarę, Sabbaci wyciągnęli mnie w metal, a Metallica sprawiła, że zrozumiałem, że chcę grać w metalowym zespole.

74

SPIRIT ADRIFT

wiesz, to jak porównywanie jabłek i pomarańczy, lubię więc Sabbath w każdym wydaniu. Co w takim razie sądzisz o krążkach efe merycznych składów zespołu, nagranych z udziałem Gillana czy Hughesa, albo z Tonym Mar-tinem, który jakoś nigdy nie był zbyt lubiany przez fanów? Wszystkie te płyty są wspaniałe. "Seventh Star" jest dziwny jak na album Black Sabbath, ale pierwotnie miał być solową płytą Tony'ego Iommiego. "Born Again" jest świetny, choć preferuję albumy z Tony'm Martinem, szczególnie "Headless Cross" i "Tyr", a taki utwór jak "Jerusalem" to jedna z najlepszych kompozycji jakie nagrali. Mądrego to i przyjemnie posłuchać, jak mawiał Pawlak. Spirit Adrift zadebiutował pełnowymiarowym krążkiem "Chained To Oblivion" latem ubiegłego roku. Minęło raptem

W dodatku od dwóch lat grasz też w Gatecreeper, który też ostatnio wydał płytę, tak więc album co roku, nie licząc pomniejszych czy koncertowych wydawnictw, to ostatnio dla ciebie norma? Przez długi czas piłem na umór, a moje życie osobiste legło w gruzach. Gdy się wyleczyłem miałem potrzebę odrobić te stracone lata. Nigdy nie potrafiłem tak po prostu siedzieć i nic nie robić, nawet gdy byłem blisko śmierci. Zawsze zwykłem działać. Muzyka jest więc dla ciebie czymś więcej niż hobby, angażujesz się w nią całkowicie, nie licząc godzin poświęconych na ćwiczenie, komponowanie, próby, nagrania, etc., etc.? Muzyka zawsze była dla mnie czymś więcej niż hobby. Mam 29 lat, heavy metal gram odkąd skończyłem 13, a koncertuję od 19. roku życia, wyłączając jedną przerwę. Całe moje życie jest podporządkowane muzyce i nic się w tej kwestii nie zmieniło oprócz tego że zacząłem odnosić małe sukcesy. Nigdy nie przestanę tworzyć, a to co robię ze Spirit Adrift


mogę robić do końca życia. Udaje ci się wobec tego pogodzić codzienne obowiązki czy pracę z graniem, czy też jesteś muzykiem na cały etat i tylko tym się zajmujesz? Jestem obecnie muzykiem na pełen etat. Miałem różne zajęcia gdy byłem nastolatkiem lub gdy dorosłem, obecnie też mam jakieś sprawy na boku, ale od roku moim głównym zajęciem jest muzyka. W zasadzie nigdy nie miałem wakacji czy przerwy od tworzenia, nie wydaję też wielu pieniędzy na życie. Ponoć wsparłeś też ostatnio na koncercie Pallbearer jako wokalista, ale była to jednorazowa akcja? To się okaże. Znamy się, są moimi przyjaciółmi. Mogę z nimi pracować kiedykolwiek przy jakimkolwiek projekcie. Co ciekawe pierwsza płyta była dłuższa, ale zawierała tylko pięć utworów. "Curse Of Conception" to aż osiem, ale jednak krótszych numerów- czemu zrezygnowałeś z 10minutowych kolosów pokroju "The Hum Of Our Existence"? Chciałem stworzyć klasycznie metalowy album, który zapisałby się w historii. Poza tym utwory z najlepszych płyt lat 70. czy 80. zawierają długie utwory które mają po 5 czy 8 minut. Mottem Toma Petty'ego były słowa "Nie przynudzaj, dawaj refren", i to jest ekscytujące. Realizujesz się w doom metalu, ale słyszę w nim również echa starego hard rocka czy nawet psychodelicznego grania, tak więc domyślam się, że twoje horyzonty i fascynacje muzyczne wykraczają poza świat metalu? Uwielbiam każdy gatunek muzyczny i nigdy nie przejmowałem się wymaganiami słuchaczy. Po prostu gram muzykę, którą wyrażam siebie. Czyli ten cover "Man Of Constant Sorrow" ze splitu z Khemmis nie był przypadkowym wyborem? Dorastałem na Południu. Moja krew pochodzi ze szczytów Appalachów, gdzie gospel i bluegrass to sposób życia. Kocham tradycyjną amerykańską muzykę, także blues, z którego wywodzi się metal. Jeśli przeczytasz tekst tego

Foto: Alvino Salcedo

utworu, dostrzeżesz, że mógłby być to utwór Saint Vitus. Słowa są dramatyczne, brutalne, nie tak odległe od tekstów bluesowych czy doommetalowych. Nawet Eyehategod określają się "kontretnym, pieprzonym bluesem". Zawsze dziwiła mnie niechęć fanów danego gatunku do poznawania innych rodzajów muzyki, bo to takie ograniczanie się na własne życzenie, nie sądzisz? Poza tym etykietki nie są ważne, najbardziej powinno liczyć się to, czy dana płyta jest dobra czy zła, a nie do jakiego stylu się ją zalicza? To świetne pytanie związane z tym o czym mówiłem wcześniej. Widziałem Dave'a Lombardo w ramach kliniki perkusyjnej i głównym przesłaniem było "Słuchaj każdego rodzaju muzyki, nie zważając na gatunek". Lombardo stwierdził, że Slayer jest wyjątkowy nie dlatego, że oni wszyscy kochali Judas Priest, a dlatego, że kochali Priest, ale każdy z nich miał też własną muzyczną tożsamość. I właśnie gdy łączy się różne muzyczne osobowości powstaje coś wyjątkowego. Każdy kto słucha jednego rodzaju muzyki i zamyka się na inne gatunki, tak naprawdę nie jest fanem. Powiedziałbym nawet, że tacy ludzie są pozerami. Dobrze powiedziane! Zawartość "Curse Of

Conception" jest urozmaicona na tyle, że może trafić do fanów różnych odmian met alu, a nawet rocka - pewnie nie miałbyś nic przeciwko temu, żebyście po tej płycie stali się bardziej rozpoznawalni? Dziękuję za te słowa. Moim celem było nagranie płyty, która przejdzie do historii, co jest z mojej strony odważnym stwierdzeniem i tak myślę, mimo że mogę w opinii niektórych uchodzić za dupka. Chcę tworzyć zajebiste metalowe płyty, a to jest obecnie bardzo trudne. Myślę jednak, że się to uda i jestem bardzo wdzięczny i szczęśliwy, że ludzie cieszą się moim graniem. Efektowna okładka tej płyty na pewno wam w tym nie przeszkodzi - praca z samym Joe Petagno była pewnie dla ciebie czymś ważnym, bo pewnie nie pomylę się za bardzo obstawiając, że masz w kolekcji płyty z jego pracami na frontach okładek? Joe Petagno jest legendą. To on pomógł Motörhead stworzyć ich maskotkę, stworzył też okładkę "High On The Hog" grupy Black Oak Arkansas. Jest najlepszym artystą z jakim współpracowałem, nikomu niczego nie umniejszając. Facet jest niesamowity i przy okazji oldskulowy. Praca z nim przy "Curse Of Conception" była zaszczytem. Rozmawiałem z nim ostatnio i nawet chciałby bardzo zrobić mi okładkę następnej płyty. Masz jeszcze jakieś marzenie związane z zespołem i liczysz na jego realizację choćby przy okazji wydania następnej płyty? Głównym celem jest trasa z Metalliką i jestem zdeterminowany, by to osiągnąć. Póki co promujecie jednak "Curse Of Conception" i z tego co czytałem nie obędzie się też bez koncertów, w tym na festiwalach kto cię na nich wesprze i czy nie będzie to początek pracy pełnego składu Spirit Adrift, tym bardziej, że z Chase Masonem grasz też przecież w Gatecreeper? Skład koncertowy jest gotowy. Będziemy grać festiwale, mamy też w zanadrzu parę fajnych rzeczy, choć nie chcę zdradzać za dużo. Zobaczysz. Wojciech Chamryk, Piotr Iwaniec, Filip Wołek

Foto: Alvino Salcedo

SPIRIT ADRIFT

75


przyczyny? Przyczyną była nieudana trasa koncertowa po Europie i chęć stworzenia wreszcie dobrej produkcji, co niestety wiązało się z kosztami, co zaskutkowało moim wyjazdem do Niemiec celem zarobienia pieniędzy na płytę.

Musi być energia Headbanger to szczeciński zespól, który istnieje od 2005 roku i w swojej początkowej fazie preferował speed metal. W tym stylu wydali demo "Spikes And Leather" i dwie EPki "Nuclear Devastation" oraz "Ready To Strike". Jednak po latach przeszli na stronę tradycyjnego heavy metalu. W takich oldschoolowych klimatach utrzymana jest ich debiutancka płyta "First To Fight". O albumie i o innych kwestiach dotyczących zespołu opowie nam perkusista Rado Raczkowski. Zapraszam do wywiadu. HMP: Jedne źródła podają, że zespół powstał w 2005 roku, inne, że w 2007 roku. Która z tych dat jest prawdziwa? Rado Raczkowski: Założyliśmy zespół z Darkiem w 2005 roku. Ta data jest prawdziwa. W pierwszej fazie kariery nastawiliście się na granie speed metalu, ocierającego sie o thrash. Skąd takie zainteresowanie, jakie kapele były dla was inspiracją? W tamtym okresie bardzo interesowała nas amerykańska scena thrash metalowa lat 80. Inspiracją była głównie Metallica. Na początku działaliście z animuszem, nie

starych nagrań Pierwsza płytkę wydała Very Metal Productions, a drugą Staney Records. Jakie macie doświadczenia z wytwórniami, co was zaskoczyła was w relacjach, muzyk - wytwórnia? Rany, to było tak dawno, że nawet nie pamiętam za bardzo jak przebiegała współpraca. Może dlatego, że chodziliśmy wtedy cały czas na bani... Tak, to wiele wyjaśnia. Sądząc po tytułach, teksty traktują o typowych "metalowych" tematach? Zawsze graliśmy tak jak czuliśmy, a czy można to wrzucić do "metalowych" tematów to trudno

Wasz najnowszy album "First To Fight" przynosi pewną zmianę z NWOTM przeszliście do MWOTHM, jak doszło do tej ewolucji? Szczerze mówiąc to nawet nie wiem co te skróty znaczą. Domyślam się, że chodzi Ci o zwolnienie tempa. Zmienił się skład, każdy z nas lubi taką muzykę jaką gramy dzisiaj najbardziej na świecie, wszyscy czujemy to co gramy w 100% i utożsamiamy się z tą muzyką. Bardzo trudno jest znaleźć ekipę, która na poziomie muzycznym myśli dokładnie tak jak Ty. W Headbangerze nie zawsze tak było. A teraz to zostało osiągnięte. Zawsze gramy tak jak czujemy, a jeśli to wpisuje w jakieś ramy lub czy efekt jest dobry czy też nie, to ocenie pozostawiam Tobie oraz czytelnikom. Jakie tym razem wzięliście kapele na warsztat, kto tym razem był waszą inspiracją? Czy się galiście po stare kapele, czy raczej wsparcia szukaliście w współczesnych kapelach grających oldschoolowy heavy metal? Naszą inspiracją zawsze były największe zespoły heavy metalowe lat 80. Wszyscy lubimy praktycznie te same zespoły z niewielkimi odchyleniami. Od Iron Maiden przez Helloween po Metallice. Mam pewną tezę, otóż kapele z nurtu MW OTHM, obojętnie z jakiego zakątka świata, obsłuchują płyty swoich ulubionych kapel i z tego co usłyszą budują swój styl, który niby jest oryginalny ale w sumie jest bardzo anoni mowy, bo ciężko go zestawić z konkretną kapelą, tudzież ustalić czy w muzyce zespołu jest więcej wpływów z Zjednoczonego Królestwa, Europy czy też ze Stanów. Macie może podobne odczucia, a może widzicie ten prob lem zupełnie inaczej? Jeśli kogoś ciężko zestawić z konkretną kapelą to raczej dobrze, gdyż wtedy właśnie brzmi się po swojemu, tworzysz swój styl. Ten sam riff grany przez tysiąc różnych gitarzystów będzie miał tysiąc różnych brzmień gdyż każdy jest inny i co innego mu spod paluchów wybrzmiewa. Często szukając swojego oryginalnego stylu brzmi się podobnie do kogoś innego, tak jest na przykład z nami myślę, że nadal szukamy swojego stylu… oby tylko nie za długo (śmiech).

Foto: Headbanger

musieliście się chyba specjalnie dopingować? Świadczą o tym dość regularne wydawane płytki, demo "Spikes And Leather" i pierwsza EPka "Nuclear Devastation" w 2008 roku i druga EPka "Ready To Strike" w 2009 roku... Tak, aczkolwiek były to dosyć słabe jakościowo produkcje, specjalnie się nie przykładaliśmy do tego żeby dobrze brzmiały. Mam wrażenie, że wspomniane płytki cieszyły się popularnością wśród fanów, choć ich minusem było to , że były w niskich nakładach. Opowiedzcie jak odbierane były wasze wydawnictwa w momencie ich wydania, oraz czy jest szansa, że płyty te doczekają się wznowień? Minusem było to, że nie staraliśmy się żeby były to dobrze zagrane. Liczył się klimat. Reakcje były różne, generalnie zawsze byliśmy podziemnym zespołem z tego powodu grono odbiorców było zawsze bardzo wąskie. Ten epizod jest już raczej zamknięty i nie wrócimy do

76

HEADBANGER

się do tego jakkolwiek odnieść. Zawsze chodziło o dobrą zabawę. Okładki waszych pierwszych wydawnictw były dość kiczowate, a zarazem olschoolowe. Lubicie taką estetykę, co wam się w niej podo ba? Były kiczowate, bo były robione po znajomości "za flaszkę". Gdy dzisiaj na to patrzę to osobiście uśmiecham się tylko pod nosem. Osobiście kompletnie nic mi się nie podobało w tych okładkach (śmiech). Jakie wtedy były wasze koncerty, to był jeden wielki żywioł? Koncerty były różne, na jednych był mega żywioł, na drugich niewiele się działo. Wszystko zależało od dnia tygodnia, publiki i nagłośnienia Po wydaniu "Ready To Strike" nastąpiło spowolnienie waszej działalności, jakie były jej

Na "First To Fight" wasze utwory mają konkretne riffy, mocne melodie, fajne sola, ogólnie wpadają w ucho i mogą się podobać. Jak w tej chwili pracujecie nad swoimi kompozycjami? Utwory do tej pory pisałem ja z Darkiem. Teraz Badyl oraz Mateusz próbują też dorzucić coś od siebie. Co z tego wyjdzie zobaczymy, jedno jest pewne, na pewno będzie szczerze. Jak dla mnie najbardziej wyróżnia się "Barracuda", która jest szybka, melodyjna i zadzior na. W jakim kierunku zamierzacie iść pry okazji kolejnego albumu, czy będzie więcej utworów w stylu wspomnianej "Barracudy"? Nowe kompozycje będą równie melodyjne jak "Barracuda". Postaramy się zrobić trochę ciekawszą płytę pod względem melodii/aranżacji. Już mamy kilka numerów gotowych. Płyta "First To Fight" miała wyjść właśnie trochę taka brudna, bardziej punkowa, myślę, że się udało. W takim "Voices Within" jest trochę klimatu hard rocka. Czy w waszej muzyce będzie tylko


oldschoolowy heavy metal i dźwięki, które są bardzo bliskie temu nurtowi, czy też myślicie o jakiś eksperymentach muzycznych? Piszemy każdy numer tak żeby każdy czuł się w nim komfortowo. Musi być energia. Każdy numer musi nam pasować, inaczej granie utworów bez energii, mija się z celem. Czy ociera się to o hard rock czy też heavy metal to jest to dla nas naprawdę bez znaczenia. Dla nas to po prostu rock and roll! Na waszej debiutanckiej płycie znalazła się też nowa wersja kawałka "Ready To Strike", czy to ostateczny rozrachunek z przeszłością, czy też zapowiedź, że nie zapominacie o speed metalu? To było raczej taki hołd przeszłej twórczości. Jak wchodziliśmy do studia nagraniowego to ten numer nie miał się znaleźć na płycie, a nagranie jego wyszło totalnie spontanicznie. Nikt go nawet nie przećwiczył, zdaje się nagraliśmy go za drugim podejściem i cześć. Tak czy inaczej zdecydowaliśmy się właśnie na takie podsumowanie początków zespołu w jednym utworze. Czy tematyka utworów jakoś zmieniła się w stosunku do waszych pierwszych wydawnictw? Nazywanie tamtych nagrań wydawnictwami to trochę fantastyka grubymi nićmi szyta (śmiech). Tematyka troszeczkę spoważniała, ale myślę, że na następnym nagraniu się trochę odkujemy żeby nie było, że z nas takie ponure pierdoły (śmiech). Album ma dość fajne brzmienie, czy to natu ralne brzmienie zespołu, czy też w jakiś sposób dopracowaliście go w studio. Gdzie i z kim nagrywaliście "First To Fight"? Jeździliśmy po Europie w poszukiwaniu brzmienia i tak w sumie skończyło się na pomocy z Włoch i Niemiec. Cały sprzęt kupiliśmy z epoki lat 70/80. Wszystko było nagrywane na takim samym sprzęcie co nasi idole, magnetofon, na który nagrywaliśmy płytę na 24-ślady także z epoki. Wszystko nagraliśmy "na setkę" na taśmę analogową. Wszystko po to żeby otrzymać naturalne brzmienie bez żadnej cyfry. Nie używaliśmy żadnych efektów gitarowych, tylko gitara/kabel/wzmacniacz. Chyba jedynie na basie użyliśmy w dwóch numerach analogowego efektu. Jak wyszło to już nie nam oceniać. Ja osobiście jestem bardzo dumny z tej produkcji. Nagrywaliśmy w The Rolling Tapes Studio w Srebrnej Górze. Nagrywał nas Marek Schwarz,

Foto: Headbanger

mixował Don Nafe w Kanadzie.

bym nie wpadł na to, że można nas porównać akurat do Hammerfalla.

Macie też przygotowaną okładkę, która choć nawiązuje do kiczowatej estetyki lat 80., to jednak jest narysowana o lata świetlne lepiej technicznie, jakby nie było jej autorem jest nie byle kto, a sam Jerzy Kurczak. Jak powstał pomysł na okładkę i jak doszło do współpracy z Panem Kurczakiem? Pan Jurek to mega sympatyczny człowiek i profesjonalista. Do współpracy doszło tak, że po prostu do niego zadzwoniłem. Koncepcja była prosta, lata 80. i trochę z humorem. Co się Pan Jurek z nami miał to chylę czoła, że nie kazał nam spadać na drzewo banany prostować (śmiech). Muzykę z "First To Fight" słuchałem z You Tube, w jednym z komentarzy znalazłem zapytanie, Hamerfall? To dla was komplement czy zaczepka? Każde porównanie do legendy to dla nas komplement. Choć przyznam szczerze, że w życiu

Z pewnością są tacy co chcieliby album na płycie CD. Kiedy "First To Fight" będzie dostępna na tym nośniku? Album na płycie CD będzie dostępny od połowy marca. Będzie to limitowana edycja 500szt. Oldschool to Headbanger, więc co z takimi nośnikami jak winyl i kaseta? Winyl będzie dostępny za jakiś czas, prawdopodobnie dopiero w wakacje, ale będzie na pewno. Polska scena MWOTHM powolutku się rozrasta. Obserwujecie ją, macie swoich jakiś faworytów? Aż sobie wygoogluję ten skrót… Aha! Już wiem (żart). Ja osobiście nie mam jakichś specjalnych faworytów aczkolwiek za drugiego Michaela Kiske uważam Krzyśka Sokołowskiego z Nocnego Kochanka. Śledzę raczej zespoły, w których są dobrzy bębniarze niekoniecznie wpisujące się w tą kategorię. Reszta zespołu na pewno ma dużo swoich faworytów. Trzymam za was kciuki i liczę, że na następny album, nie będziemy czekali kolejnych ośmiu lat? Dziękuję Ci bardzo wywiad, zapraszamy wszystkich na nasze koncerty, następny album postaramy się nagrać jeszcze w tym roku ewentualnie za osiem lat (śmiech). Serio mówiąc, to szukamy teraz studia nagraniowego i 2018/ 2019 na pewno przyniesie drugą płytę, pozdrawiam w imieniu swoim i reszty zespołu. Michał Mazur

Foto: Headbanger

HEADBANGER

77


Tu i teraz - Ciężka muzyka, rock, heavy metal itp. nie są zagrożone wyginięciem. Ta muzyka wciąż jest uwielbiana przez ludzi z różnych zakątków świata i wszędzie istnieją niesamowite zespoły, które utrzymują ją przy życiu - mówi Erik Sugg. Trudno nie zgodzić się z frontmanem Demon Eye, bo trzeci album tego amerykańskiego zespołu to porywający heavy/doom w najlepszym stylu: HMP: Minęły raptem dwa lata i oto wydajecie następcę bardzo udanej płyty "Tempora Infernalia". W dodatku nie dość, że "Prophecies and Lies" niczym swej poprzedniczce nie ustępuje, to jeszcze w wielu aspektach jest wydawnictwem lepszym i ciekawszym - mając świado mość, że będzie to wasz trzeci album sprężyliście się bardziej, czy też stworzyliście ten materiał bardziej na luzie? Erik Sugg: Jesteśmy dumni ze wszystkich swoich nagrań, lecz z nowego jesteśmy wyjątkowo zadowoleni. Spróbowaliśmy podejść do procesu twórczego i nagrywania z różnych stron i cieszy nas efekt końcowy. Wszystko przebiegało dość łatwo i płynnie. Wasza metoda przygotowywania utworów zmieniła się przy komponowaniu tych najnowszych, czy też każdy z was najpierw opracowywał własne pomysły w domowym zaciszu, a dopiero później pracowaliście nad nimi zespołowo? Większość z kompozycji na "Prophecies..." została stworzonych podczas trasy. Jechaliśmy na

To dość specyficzne podejście, bo większość zespołów grających w dawnym stylu zarzeka się, że komponują wspólnie na próbach, tak jak ich idole z lat 60. czy 70. (śmiech). Ale skoro takie rozwiązania sprawdzają się w waszym przypadku idealnie, to chyba nie byłoby sensu tego na siłę zmieniać? Zgadzam się. Większość ze starszych zespołów z tego okresu pisała utwory jammując. Uważam, że to zawsze będzie świetnym sposobem, by wpaść na pomysł na utwór, lecz mam tendencję do obsesji na punkcie moich riffów. Zawsze badam je skrupulatnie, próbuję upewnić się, że są kombinacją energii, precyzji i atrakcyjności. Kiedy zweryfikuję taki riff przez pryzmat mojej obsesyjno-kompulsywnej osobowości, wtedy dopiero pokażę go zespołowi i wspólnie będziemy pracować nad całą resztą. Znaczącą zmianę mamy za to za konsoletą, bo zrezygnowaliście ze wspłpracy z waszym dotąd etatowym producentem Alexem Maiolo uznaliście, że EP-ka i dwa albumy wspólnie stworzone wyczerpały pewną formułę, że ni-

Foto: Demon Eye

festiwal w Nowej Anglii, która znajduje się dość daleko od miejsca w którym mieszkamy. Podczas pobytu w tanim hotelu, Larry, Paul i ja usiedliśmy z gitarami w kręgu i napisaliśmy wiele riffów, które były podstawą pod nasz nowy album. Gdzieś wciąż mam stertę papierów z zapisanymi pomysłami na muzykę. Mają zabawne tytuły jak: "Voivod'owy riff Larry'ego w G" czy "Złowrogo-progresywna zrzynka z Captain Beyond". Wszystko, co nie zostało napisane podczas tej sesji, stworzone było indywidualnie, by później dopracować to zespołowo. Jako zespół radzimy więc sobie całkiem nieźle w tworzeniu utworów, nawet jeśli zaczyna się to od prostego riffu bez akompaniamentu.

78

DEMON EYE

czego nowego już z nim nie osiągniecie? Wręcz przeciwnie. Alex wykonał kawał dobrej roboty, a my kochamy z nim współpracować. Mike Dean był kimś z kim zaprzyjaźniłem się i podobnie jak Alex, także jest inżynierem dźwięku z naszej okolicy. Mike i ja graliśmy razem w jego studio, więc to była całkiem naturalna kolej rzeczy, by z nim nagrywać. Z niecierpliwością czekam na współpracę Demon Eye z Alex'em i Mike'm w przyszłości. Mike Dean z Corrosion Of Conformity to już zdecydowanie wyższa półka producentów, tak więc okazja pracy właśnie z nim była pewnie dla was czymś szczególnym? Nagrywanie z Mike'm było wielką frajdą. Je-

stem fanem Corrosion Of Conformity od kiedy byłem nastolatkiem, więc był to spory zaszczyt. Mike jest tak naprawdę bardzo zwariowanym, skromnym facetem. To czyni go bardziej sympatycznym i sprawia, że łatwo się z nim pracuje. Niewątpliwym atutem tej sytuacji było też pewnie to, że również mieszka w Raleigh, tak więc odpadł problem podróży, wyjazdów, etc., chociaż ponoć z racji napiętych grafików i jego, i waszych, sesje nagraniowe "Prophecies and Lies" były dość intensywne? Zawsze miło jest nagrywać na miejscu. Najwięcej czasu spędziliśmy w weekend w studio Mike'a ustawiając brzmienie bębnów i nagrywając piloty, natomiast w czasie tygodnia po skończeniu naszych dziennych prac wybieraliśmy się do jego studio pojedynczo, by nagrywać swoje partie. Kiedy jesteś muzykiem mającym normalną pracę zarobkową, pracujesz nad muzyką wtedy kiedy czas na to pozwala. Wydaje mi się, że takie podejście jest jednak lepsze od sesji rozwleczonych w czasie, bo wtedy trudniej jest utrzymać koncentrację, skupić się na jak najlepszym wykonaniu swej pracy? Bywa różnie. Czasem najlepszym wyjściem jest zrobić to spokojnym tempem, nie śpiesząc się i robiąc rzeczy dzień po dniu. Czasami z kolei metoda "użyj to albo strać to" może zmusić cię do zrobienia czegoś naprawdę dobrego. Hard rock/doom metal to obecnie nurt bardzo już wyeksploatowany, w którym naprawdę trudno wymyślić coś nowego. Wam jednak po raz kolejny udała się trudna sztuka stworzenia płyty z jednej strony klasycznej w każdym calu, z drugiej zaś nie robiącej wrażenia muzealnego wykopaliska, brzmiącej żywo i dynamicznie - to dlatego zależało wam na możliwości nagrywania z kimś z zewnątrz, w dodatku z dobrym muzykiem, żeby móc połączyć te dwie sprawy? Cóż, jeżeli grasz i piszesz muzykę, która posiada łatwo rozpoznawalne cechy jeśli chodzi o wpływy i styl, musisz się zdecydować czy chcesz być właściwie tribute bandem i ciąć te same sabbathowe riffy jak wiele innych zespołów stonerrockowych, czy chcesz do tego dodać odrobinę czegoś od siebie. Dla mnie jest tu trochę tego i tamtego. Osobiście nie mam problemu z tym, że słuchając Demon Eye od razu wiadomo czym się inspirujemy. Jednocześnie, chcę, by wszystko było jak najbardziej świeże i oryginalne jak się tylko da. Czasem jest to coś tak prostego jak zmiana tempa, czy melodii wokalu. W innych wypadkach musisz myśleć o rytmice i ogólnej aranżacji twoich utworów. Dobrze jest wychodzić przed szereg, szczególnie w tych czasach, gdzie okres skupienia jest bardzo krótki. Często fenomen "mrugnięcia" działa, gdy ludzie szukają nowej muzyki. Jeżeli streamują twoją muzykę online, czasami wszystko co masz to sekunda lub dwie by zwrócić ich uwagę. Musisz sprawić, by to ci się udało. Można więc grać starego rocka, ale nie brzmieć retro, a tylko powielanie starych, choćby i najlepszych, patentów nie jest niczym satys fakcjonującym? Uważam, że jest to możliwe, by odzwierciedlać dawno minione czasy, wciąż jednak oferując coś nowego, przystającego do obecnej epoki. Brzmienie osiągnięte na tym etapie uważacie już za bliskie ideału do którego dążycie, czy też wciąż zamierzacie szukać, rozwijać się i eksperymentować, zaskakiwać nie tylko fanów,


ale i siebie? Tak. Zawsze próbujemy eksperymentować, jednocześnie nie chcemy oddalić się od naszego brzmienia tak, by już nie brzmieć jak Demon Eye. Zauważalne jest również, że wzbogacacie swój archetypowy heavy/rock/doom bardziej progresywnymi rozwiązaniami: nagraliście choćby najdłuższy w waszym dotychczasowym dorobku utwór "Morning's Son", a w utworze tytułowym mamy transową, wręcz hipnotyczną, szamańską balladę - fakt, że uwielbiacie choćby Black Sabbath nie musi znaczyć, że nagracie 45 minut monotonnej muzyki na jedno kopyto? Te dwa utwory rzeczywiście były dla nas nowym terytorium. Progres i psychodelia są dość naturalnymi odłamami hard rocka i metalu. Pozwalają na dodawanie różnych stylistycznych dodatków, nie zmieniając przy tym twojej muzycznej tożsamości. Uważaliśmy, że dobrze jest mieć dużo kawałków, które są charakterystyczne dla zespołu, lecz żeby każdy z nich miał swoje własne unikalne cechy. Jest to coś do czego dążę.

Myślisz, że młode zespoły jak Demon Eye mają jakąś szansę zastąpienia tych największych gwiazd z przeszłości, czy też czasy zmieniły się już tak bardzo, że taka kariera i zarazem zaistnienie w masowej świadomości słuchaczy nie są już obecnie możliwe? Demon Eye nigdy nie będzie drugim Led Zeppelin i jest to w porządku, ponieważ nie było to coś, czego chcieliśmy. Byliśmy po prostu czwórką facetów z klasy pracującej, wychowanych na rock and rollu, którzy zaczęli ze sobą grać w celu rozrywki i samoekspresji. Nasze pierwsze utwory nagraliśmy tylko i wyłącznie dla naszej radochy. Po wrzuceniu ich w sieć, byliśmy zaskoczeni natychmiastowym odzewem z całego świata. Kochamy naszych fanów i będziemy dla nich tworzyć, lecz wracając do pytania, to nie widzę nas w sytuacji, w której każdy z nas będzie mógł odejść z pracy i zostać "gwiazdami rocka". Mieliśmy szczęście grać z takimi zespo-

każdy powinien myśleć o "tu i teraz". Dużo osób myśli o dawnych dniach chwały wytwórni płytowych i uważa, że w dzisiejszych czasach zespołom jest o wiele trudniej. Nie zgadzam się z tym. Wraz z rozwojem technologii i środków przekazu, zespołom jest o wiele łatwiej zostać usłyszanym. Właśnie dzięki temu teraz jestem tu i z tobą rozmawiam. Motywacji do dalszych działań w żadnym razie więc wam nie zabraknie? Zdajecie sobie sprawę, że stanęliście przed szansą wyniesienia Demon Eye na znacznie wyższy poziom rozpoznawalności i szkoda byłoby zaprzepaś cić? Uważam, że jedyną rzeczą, która powstrzymuje Demon Eye przed zostaniem jeszcze bardziej rozpoznawalnym zespołem, to fakt, że nie możemy koncertować tak często jakbyśmy chcieli. Nigdy też nie graliśmy w Europie. Gramy kon-

Najlepiej wyrażacie się jednak w utworach trwających zwykle 3-4 minuty - progresywne suity na całą stronę płyty to nie wasza bajka, wolicie konkretniej przyłoić w takiej zwartej formie? Tak. Lubię słuchać długich utworów, lecz w moim materiale preferuję podejście "nie nudź nas, graj refren". Skoro jesteście takimi pasjonatami starego rocka to pewnie wspólny koncert z reakty wowanym niedawno Captain Beyond był dla was sporą gratką, mimo tego, że z oryginal nego składu w zespole jest już obecnie tylko perkusista Bobby Caldwell? Zdecydowanie tak. Był to dla nas honor, by móc dzielić scenę z tak wybitnymi muzykami, których muzyki słucham od lat. Bobby ma teraz świetną grupę. Niesamowicie było usłyszeć utwory takie jak "Dancing Madly Backwards" czy "Mesmerization Eclipse" w wykonaniu człowieka, który je stworzył. Jak prawdopodobnie wiesz, Lee i Rhino zmarli, czyli z oryginalnego składu Captain Beyond zostali Rod Evans i Bobby. Zapytałem Bobby'ego czy wciąż utrzymywał kontakt z Rodem. Potwierdził, lecz okazało się, że Rod nie jest już zainteresowany graniem. Pracuje jako lekarz dróg oddechowych i czerpie przyjemność z cichego, lekarskiego życia. Niesamowite było móc dowiedzieć się o losach tak legendarnej postaci prosto ze źródła! W sumie teraz każdy koncert czy kolejna płyta takich artystów z przeszłości to wydarzenie, bo nikt nie młodnieje, a śmierć zbiera coraz większe żniwo wśród gwiazd z lat 60.-80. Trudno to sobie wyobrazić, ale za kilka-kilkanaście lat Black Sabbath, Deep Purple, The Rolling Stones czy pewnie nawet Iron Maiden będziemy mogli słuchać tylko z płyt czy oglądać z DVD, pewna epoka skończy się nieodwołalnie? Kiedy ci muzycy odejdą, będzie to zdecydowanie oznaczać koniec pewnej ery, ponieważ świat zmienił się tak znacząco od czasów rocka z lat 60. - 80. Jako aktywny muzyk, który wciąż regularnie koncertuje i wydaje albumy, mogę z całą pewnością powiedzieć, że ciężka muzyka, rock, heavy metal itp. nie są zagrożone wyginięciem. Ta muzyka wciąż jest uwielbiana przez ludzi z różnych zakątków świata i wszędzie istnieją niesamowite zespoły, które utrzymują ją przy życiu.

Foto: Demon Eye

łami jak Mastodon czy Corrosion Of Conformity, które faktycznie są gwiazdami i mogą utrzymać się ze swojej muzyki, ale nie uważam, że w dzisiejszych czasach jest to możliwe dla wielu zespołów. Jeżeli otrzymalibyśmy jakąś ogromną szansę, typu duży kontrakt z wytwórnią płytową lub bardzo dobrze płatna trasa koncertowa, która pomogłaby nam jako zespołowi, na pewno rozważylibyśmy to w naszym gronie. Ale z mojego doświadczenia wiem, że jako muzyk jesteś najszczęśliwszy jeżeli nie masz wysokich oczekiwań i czerpiesz radość z tego co robisz i co ci się przydarza.

certy w USA jak często tylko możemy, lecz uważam, że w momencie, gdy będziemy mieli okazję zagrać na większych festiwalach czy będąc częścią trasy koncertowej z mocnym składem, to otworzy to nam dodatkowe drzwi. Na chwilę obecną jesteśmy bardzo wdzięczni, że ludzie z różnych zakątków świata znają nas i wspierają, bazując tylko na naszej muzyce. Jesteśmy bardzo fartownym zespołem i zawsze będziemy to doceniać. Wojciech Chamryk, Paweł Gorgol, Filip Wołek

Może więc urodziliście się za wcześnie? (śmiech). Z drugiej strony jednak każda epoka ma swoje plusy i minusy, a ciągły rozwój waszego zespołu i wzrost jego popularności potwierdzają, że można realizować się pod każdym względem tu i teraz, wystarczy tylko chcieć? Taki scenariusz zawsze wydaje się przychodzić na myśl muzykom. To całe "gdybym tylko urodził się w tym roku, to mógłbym doświadczyć tego, lub mógłbym mieć okazję, żeby zrobić to, albo wszystko mogłoby być znacznie łatwiejsze" itp. Rozumiem to i kiedyś, jak byłem dzieckiem, to sam snułem takie fantazje, bo naprawdę nienawidziłem tego, że byłem zbyt młody, by móc wziąć udział w koncercie Kiss w późnych latach 70. lub w koncertach punkowych w latach 80. Aczkolwiek takie coś nie pomaga. Uważam, że

DEMON EYE

79


zniweczą efekt. Chcemy więc zawsze stworzyć album, który działa jako całość, a nie jak kawałki muzyki wrzucone razem. Mamy również plan, aby nie nagrywać ponownie utworów, które zostały już wydane... Chociaż jeśli będziemy mieli ochotę nagrać coś ponownie, to nigdy nie powiemy nigdy.

Coś wyjątkowego Klasyczny heavy ma się w Finlandii niezgorzej, a najnowszy longplay Mausoleum Gate jest dobitnym potwierdzeniem tego staniu rzeczy. "Into A Dark Divinity" zachwyci więc zarówno fanów hard 'n' heavy, NWOBHM jak i heavy rocka, bo to płyta wielowymiarowa. Jej autorzy zdają sobie z tego sprawę, co nie przeszkadza im mówić o sobie, że są amatorami... HMP: Jak to jest, kiedy młody, dopiero rozpoczynający swą karierę zespół niemal od samego początku profesjonalnej działalności zbiera świetne opinie i recenzje, zostaje okrzyknięty debiutantem roku, albo bez trudu zdobywa kontrakt, o co w dzisiejszych realiach nie tak łatwo? Wielu mogłoby zachłysnąć się chwilowym powodzeniem czy namiastką sukcesu, ale w waszych przypadku było chyba inaczej, bo to wszystko zdopingowało was do jeszcze bardziej wytężonej pracy nad kolejnym materiałem? Count L.F: Myślę, że głównym powodem jest to, że robimy to dla siebie. Nie myśleliśmy co inni mogą powiedzieć, co jest nowoczesne, a co jest retro - stworzyliśmy muzykę, która brzmiała dobrze. Oczywiście cieszymy się, że naszą wizję podzielało tak wiele osób i nieco zaskoczył nas taki sukces. Wicked Ischanius: Jesteśmy zadowoleni z odzewu. Naszym celem jest granie muzyki, którą kochamy, a dla mnie ważne jest również, aby szukać sposobów wyrażania siebie. Wiem, że nasza muzyka nie jest w żaden sposób modna. Gdy nasz debiutancki album został już nagrany i zmiksowany, wysłaliśmy go do naszych najzagorzalszych fanów oraz wytwórni, które już wcześniej zainteresowały się naszą muzyką. Byli to Oliver Weinsheimer z ekipy festiwalu Keep It True, któremu jesteśmy bardzo wdzięczni za wsparcie, Bart Gabriel z Skol Records, który polecił nam Enrico, szefa wytwórni z Cruz Del Sur Music. Jesteśmy zadowoleni ze wsparcia i wolności artystycznej, którą uzyskaliśmy od tej wytwórni. Cruz Del Sur Music jest elastyczną i rozwijającą się, choć podziemną wytwórnią, a ich dystrybucja jest dobra. Uwielbiam też płyty Gates Of Hell z Cruz.

Jest teoria głosząca, że łatwiej jest przygotować debiutancki album, bo ma się na to znacznie więcej czasu niż przy kolejnych wydawnictwach, nawet kilka czy kilkanaście lat. Tymczasem wy oparliście się pokusie wyko rzystania na "Mausoleum Gate" utworów z demo czy pierwszego singla, podobnie było przy "Into A Dark Divinity", bo tak dobre utwory jak "Metal And The Night" i "Demon Soul" też trafiły tylko na 7" płytkę - nie macie żadnych problemów z pomysłami, nowe utwory sypią się jak z rękawa, więc możecie sobie na coś takiego pozwolić? Count L.F: Powodem dla którego umieściliśmy te kawałki na 7" było głównie to, że nie pasowały one do założonej dynamiki albumu. Chodzi mi o to, że "Demon Soul" sprawiłby, że album byłby trudny do posłuchania, ponieważ byłyby na nim trzy utwory w średnim tempie pod rząd. Chcemy też zachować "winylową" dłu-gość naszych albumów. Wicked Ischanius: Tak jak powiedzieliśmy wcześniej mamy pewne preferencje, kiedy zastanawiamy się nad albumem. Rozpoczynamy proces od samego tworzenia utworu. Na drugi album po raz pierwszy w naszej historii zrobiliśmy przedprodukcyjne dema. Kiedy mamy wystarczająco dużo kompozycji zaczynamy myśleć, które utwory dobrze ze sobą współgrają. Jedną z pierwszych rzeczy, które wzięliśmy pod uwagę produkując album, był podział materiału na stronę A i B, myśląc o wydaniu winylowym. Ma ono ograniczenia czasowe na stronę, ze względu na jakość, a następnie trzeba się zastanowić jak dopasować muzykę do tych maksymalnie 20 minut. Następnie myślimy o dynamice utworu. Tak jak szybki kawałek może pomóc przy dłuższym i bardziej epickim utworze, to czasami dwie kompozycje - zbyt podobne -

Pracowaliście nad druga płytą blisko trzy lata - to dowód waszego perfekcjonizmu czy też efekt zmiany realiów przemysłu muzycznego, bo kiedyś wasi ulubieńcy z Deep Purple, Uriah Heep, Black Sabbath, Led Zeppelin, Rainbow czy Scorpions wydawali zwykle płyty co roku, a niekiedy nawet częściej? Count L.F: Powinieneś pamiętać, że te zespoły mogły to robić przez cały dzień. Nie miały dużo pracy w ciągu dnia. Czuję też, że jestem perfekcjonistą jeśli chodzi o melodie, riffy i ogólnie komponowanie utworów. Chcę, żeby utwory brzmiały tak, jak słyszę je w mojej głowie. Ważne jest znajdowanie riffów i melodii, które sprawiają mi przyjemność. Zazwyczaj zmieniam struktury poszczególnych kawałków i riffów, zanim przedstawię tę podstawową kompozycję espołowi. Tym razem mieliśmy też więcej materiałów do wyboru i to też wymagało czasu. Wicked Ischanius: Proces twórczy wymaga czasu, nie chcemy też śpieszyć się przy komponowaniu. Gdy zaczniesz zbyt mocno forsować proces twórczy, pomysły mogą stać się zbyt oczywiste i kulawe. Byłoby wspaniale mieć możliwość pracy tak jak te legendarne zespoły, które podejmowały wiele ryzyka. Ale rzeczywistość jest do bani, a ty musisz zaakceptować to, że życie z tego gatunku muzyki jest prawie niemożliwe. Myślę, że po pierwszym albumie mieliśmy trochę blokadę twórczą, ale w zimie 2015/ 2016 wszystko się mieniło. Spędziliśmy dużo czasu w salach prób nagrywając dema i po prostu aranżując pomysły. Proces nagrywania trwał jak na nas zaskakująco długo, ponieważ robiliśmy to wtedy, gdy czuliśmy, że możemy coś osiągnąć. Choć muszę powiedzieć, że nagranie 7" było naprawdę fajne i szybkie przed wyczerpującym albumem. To chyba nie jedyne źródła waszej inspiracji, bo z tego co słyszę na "Into A Dark Divinity" musicie też być zwolennikami rocka progresywnego czy space rocka? Count L.F: Dobrze zauważyłeś. Zawsze byłem fanem progresywnego rocka lat 70., ostatnio słuchałem także włoskich zespołów progresywnych z tamtego okresu. Ma to również duży wpływ na naszego klawiszowca Wickeda Ischa-

Foto: Mausoleum Gate

80

MAUSOLEUM GATE


niusa. Jestem także wielkim fanem Hawkwind i myślę, że w solowej części "Condemned To Darkness" można usłyszeć także TheAllman Brothers Band - jeden z moich ulubionych zespołów. Wicked Ischanius: Progresywny rock z lat 70., psychedelia i space rock są odwiecznym źródłem inspiracji. Wciąż pamiętam pierwszy raz, kiedy usłyszałem album Yes "Close To The Edge". To zmieniło mój świat. Słyszałem progresywny rock i bardzo mi się podobał, ale dla mnie ten album zmienił postrzeganie samego grania. Od otwierającego gitarowego solo i rytmicznego utworu tytułowego albumu, po przez "And You And I", do utworów melotronowych z akustycznymi partiami gitar. Progresywny rock z lat 70. nauczył mnie wielu rzeczy o muzyce. Uwielbiam brzmienie i pomysły z tych klasycznych albumów. To powód, dla którego skupuję zabytkowe klawisze. Melotron we właściwym miejscu może otworzyć drzwi do innego wymiaru. Miłość do tych zespołów sprawiła, że później zainteresowałem się głębiej również muzyką klasyczną i jazzem, ponieważ połączenie między nimi jest oczywiste. Lubujecie się w długich, rozbudowanych kom pozycjach - na koncertach trzymacie się ustalonych aranżacji i ich studyjnego czasu trwa nia, czy też potraficie odlecieć w dłuższe solówki czy nawet improwizacje? Count L.F: Improwizujemy. "Lost Beyond The Sun" z naszego debiutanckiego albumu jest tego dobrym przykładem. Te solowe partie musiały mieć na albumie pewną długość, ale na koncertach ich długość jest inna. Widzę, że możemy w przyszłości jeszcze bardziej rozwinąć ten aspekt, chociaż jest to trudne. Łatwiej jest zachować układ albumów. Wicked Ischanius: To zależy od kompozycji, którą masz na myśli. Jest kilka utworów, które trzeba grać w określony sposób, oczywiście tempo i dynamika zmieniają się na inną. Gram na klawiszach nieco inaczej za każdym razem w zależności od odczuć. I oczywiście solówki są luźne "Lost Beyond The Sun" jest dobrym przykładem gry na żywo. Każdy z nas bazuje na podstawowych akordach, a następnie rozwijamy temat, ciągle jednak pamiętamy o głównym wątku. Swoistą przeciwwagą jest tu, mający poniżej trzech minut, "Burn The Witches At Dawn" to miał być wasz "Paranoid", krótki, zwarty i przebojowy numer? Count L.F: Ten jest całkowicie wykonany przez Kasperi Puranena i Oscara Razaneza. Nie sądzę, żeby mieli na myśli hit. Myślę, że pomysł polegał na tym, żeby stworzyć krótką i szybką kompozycję heavy metalową w stylu NWOB HM. To jest dobre i bardzo ważne dla dynamiki albumu. Wicked Ischanius: Kiedy po raz pierwszy graliśmy tę kompozycję, to było naprawdę dziwne. To było coś w stylu odradzających się zespołów z lat 80. Byłem nią zaskoczony, ale wtedy podjęliśmy bardziej agresywne podejście, a Razanez znalazł właściwy sposób na zagranie tego utworu. Byłem tu cholernie dobry. Uwielbiam ten kawałek, jego prostą i szaloną melodię. Mielibyśmy trochę zagwozdki, przy ustaleniu miejsca tego utworu na albumie. Ale umieszczenie go między dwoma epikami, oczyszcza uszy słuchaczy i tak, jak powiedziałem, bardzo go lubię. Ten utwór, podobnie zresztą jak "Horns", ma też w sobie sporo zadziorności typowej dla wczesnego okresu NWOBHM, przebojowości i mrocznej atmosfery choćby Angel Witch brytyjski metal jest chyba również ważnym

elementem waszego muzycznego dziedzict wa? Count L.F: Tak. Uwielbiam debiut Angel Witch. Riff został zrobiony przez Kasperi Puranena i kiedy pierwszy raz go usłyszałem pomyślałem, że jest jak "Black Dog" Led Zeppelin - powolny i groovy. Następnie zaczął grać Razanez i wypadł bardzo dobrze. To dobry przykład, dla kogoś kto otwiera się na nowe kompozycje. Myślę, że ten riff jest wspaniały. Wicked Ischanius: Szukaliśmy odpowiedniego tempa dla tego utworu. Graliśmy jeszcze szybciej niż na płycie, staraliśmy się też trochę go spowolnić i wydaje mi się, że lepiej brzmi. Właściwie to jedna z pierwszych nowych kompozycji, które stworzyliśmy po debiutanckim albumie. NWOBHM to duża część wpływów naszego zespołu i tak również będzie w przyszłości. Zestawiając utwory na ten album pewnie od razu liczyliście się z tym, że również ukaże się w wersji winylowej, stąd odpowiednia kolejność kompozycji i podział na strony po mniej więcej 20 minut muzyki każda? Count L.F: Krótko mówiąc tak. Nasza dynamika płyty opiera się na długości winylu, która

którą chciałbym usłyszeć. Jesteśmy zaszczyceni, że są ludzie, którzy lubią naszą muzykę i propagują ją dalej. Ich opinia jest ważna, daje nam motywację i energię. Sprawia, że wszystko jest możliwe, nawet granie koncertów i wydawanie albumów. Myślę, że jeśli zawrzesz w muzyce swoją duszę, to zrobisz coś co zrozumieją inni, którzy czerpią energię z muzyki. To co mnie również cieszy, to fakt, że nasi fani to prawdziwi melomani, którzy wciąż szukają nowych i starych płyt oraz chodzą na koncerty! W takiej sytuacji rzeczywiście warto popra cować nad szatą graficzną wydawnictw, a wy jesteście w tej luksusowej sytuacji, że od dawna współpracujecie z Timo Raitą, który ma swój indywidualny styl i sprawia, że okładki płyt Mausoleum Gate wyróżniają się wśród innych? Count L.F: Timo jest od pierwszej EP-ki, a jego praca jest dla nas bardzo ważna. Teraz mógłby usłyszeć muzykę robiąc okładkę, więc dał też coś ekstra. Jego sztuka to wizualna strona Mausoleum Gate oraz obraz naszej muzyki. Wicked Ischanius: To miłe, że nasza oprawa graficzna ma wyraźny styl. Jest ona bardzo kolo-

Foto: Mausoleum Gate

moim zdaniem jest idealną długością albumu. Na płycie CD ukazuje się zbyt wiele albumów, które po prostu są zbyt długie. Wicked Ischanius: Winyl jest podstawową formą naszego albumu. Tak jak powiedziałem wcześniej, uwielbiam pomysł, aby mieć stronę A i B. Innym czynnikiem jest ograniczona długość, ponieważ uważam, że musisz mieć naprawdę dobry powód, aby zrobić album dłuższy niż 40 minut. Na szczęście wśród fanów rocka czy metalu jest chyba jeszcze wystarczająco wielu zwolenników albumów jako dopracowanej artysty cznie całości, dlatego też wasza praca spotyka się z odpowiednim odzewem i macie świado mość, że nie pracujecie tylko dla siebie, albo jakiejś garstki fanów? Count L.F: Praca dla siebie jest na pierwszym miejscu - heh. Tak jak powiedziałem wcześniej, tworzymy muzykę, którą lubimy. Mieliśmy szczęście, że jest tak wielu ludzi, którzy podzielają naszą wizję. Wicked Ischanius: Najpierw musisz być wierny sobie, wtedy możesz być wierny innym. Sam jestem fanem muzyki i tworzę muzykę,

rowa i idealnie pasuje do naszego zespołu. Timo wkłada swoją duszę w swoje dzieło i ma swój własny gust. Jest także kolekcjonerem sztuk i miłośnikiem muzyki oraz filmów. Co istotne Timo nie korzysta z cyfrowych narzędzi, komputera, etc, ale pracuje tradycyjnymi metodami - najpierw przygotowuje szkice, potem maluje obraz, który trafia na okładkę? Count L.F: Właśnie tak. Lubimy myśleć w tradycyjny sposób również w tej dziedzinie. Wicked Ischanius: Kiedy grasz muzykę, która ma mieć klasyczny klimat, to okładka musi być do niej dopasowana, również pochodzić z tej staroświeckiej szkoły. Jakoś tego nie widzę, żeby nasz zespół miał komputerowy cover, to musi być połączenie pędzli i kolorów. Wasz debiut ukazał się też na kasecie. Jesteście zwolennikami analogowych nośników dźwięku, "Into A Dark Divinity" będzie również dostępny w tym formacie? Count L.F: Tak, można tak powiedzieć. Kaseta była bardziej pomysłem Wicked Ischaniusa i Oscara Razaneza, ale też podobał mi się ten pomysł. Dla mnie najważniejsza jest fizyczna

MAUSOLEUM GATE

81


Foto: Mausoleum Gate

kopia albumu, bo jakoś nie lubię wirtualnych utworów MP3. Wicked Ischanius: Tak, lubimy analogowe podejście. Kaseta ma bardzo ograniczony format, ale wydaje mi się, że daje pewną szorstkość brzmienia, co czasami może być naprawdę miłe. Choćby niektóre klasyczne, podziemne dema brzmią najlepiej, gdy są odsłuchiwane z taśmy. Właściwie fajnie by było usłyszeć również nasz nowy album w wersji kasetowej, może kiedyś tak to rozwiążemy... Też obserwujecie stopniowe odchodzenie fanów od płyt CD? Wielu woli przecież MP3 czy serwisy streamingowe, a z kolei najbardziej zagorzali kolekcjonerzy preferują winy lowe płyty. Może być tak, że za kilka-kilka naście lat kompakty będą czymś kuriozalnym i produkowanym w śladowych nakładach, tak jak kiedyś LP's i kasety? Count L.F: Nie wiem, ale mnie to nie dziwi. Teraz używanie płyty CD nie jest cool, ale kto wie? Pamiętam, kiedy w Finlandii skończyła się era winylu. Po prostu przestali go sprzedawać, a kiedy byłeś fanem muzyki, który chciał kupić nowy album swojego ulubionego zespołu, musiałeś kupić płytę CD lub kasetę. Przez jakiś czas kupowałem więc tylko kasety, ponieważ byłem wściekły, że winyl został odstawiony do lamusa! Ostatecznie w 1995 roku kupiłem odtwarzacz CD. Wicked Ischanius: Wydaje mi się, że CD jeszcze nie zniknie, ponieważ nadal nie jest powszechne używanie 16-bitowych lub 24-bitowych wavów. Miłośnicy muzyki nadal chcą fizycznego produktu więc dla niektórych jest płyta CD, a do tego trochę winylu lub kaset. "Into A Dark Divinity" brzmi bardzo szlachet nie i klarownie, tak jakbyście nagrali tę płytę nie niedawno, ale wiele lat temu - to chyba efekt waszego rozsądnego podejścia do korzystania z dobrodziejstw nowoczesnego studia, wykorzystanie prawdziwych instrumentów klawiszowych z epoki, a nie jakichś próbek czy samplerów, etc., etc.? Count L.F: Tak. Stary sprzęt taki jak melotron czy Hammond, daje ten akcent. Nie możesz mieć tego z cyfrowymi próbkami, bo oryginalne instrumenty mają w sobie coś wyjątkowego, nie tylko w kontekście brzmienia. Wicked Ischanius: Chcielibyśmy nagrywać na taśmę, ale to wymaga konkretnych nakładów finansowych. Kolejnym problemem dla nas jest to, że każdy w zespole ma wiele do zrobienia w swoim życiu, łatwiej więc jest nam nagrywać zdalnie,dlatego zapis cyfrowy daje dużo przewagi. Ale używamy prawdziwych organów Ham-

82

MAUSOLEUM GATE

monda, prawdziwych melotronów, mini-moogów, do gitary mamy wzmacniacz Marshalla z lat 80. Pewnie w związku z tym na koncertach nie macie problemów z odtworzeniem płytowego brzmienia zespołu, bo gracie tak jak kiedyś, kiedy to zespół nie miał szans wejścia do stu dia, jeśli nie potrafił grać? Count L.F: Nie, nie mamy takich problemów, przynajmniej na razie. Ale oczywiście musisz czynić kompromisy z utworami, gdy grasz je na żywo. Dla mnie to naturalne: żywy dźwięk powinien brzmieć inaczej niż album. Dlaczego w przeciwnym razie chciałbyś zobaczyć występ jakiegoś zespołu? Tam musi być coś wyjątkowego. Wicked Ischanius: Uważam studio i koncerty za dwie zupełnie różne rzeczy. W występach na żywo wszystko się zmienia, a ty musisz reagować. W środowisku studyjnym masz większą kontrolę nad wydajnością i szukasz dobrego podejścia. Biorąc to pod uwagę gramy tak samo na żywo jak i w studiu. Wydaje mi się, że wydajemy się jeszcze bardziej imponujący na żywo. Macie facetów grających prawdziwą muzykę za pomocą prawdziwych instrumentów. Używam prawdziwych organów Hammonda na żywo, ponieważ daje to właściwe wyczucie grania z zespołem. Ale także daje kłopoty z transportem, a potrzebujemy też więcej miejsca na scenie niż przed (śmiech)... W chwili kiedy rozmawiamy do premiery "Into A Dark Divinity" pozostał jeszcze ponad miesiąc - czujecie, że to ważny moment dla waszego zespołu, że macie szansę zaistnieć nie tylko w świadomości tych najbardziej oddanych fanów tradycyjnego metalu, skoro takie granie w Finlandii i ościennych państwach cieszy się coraz większą popularnością? Count L.F: Tak jak powiedziałem wcześniej, nie mamy nic przeciwko jeśli ludzie podzielają naszą muzyczną wizję, bez względu na to, czy są to jednostki, czy miliony. Najważniejsze jest to, że stworzyliśmy muzykę, która nam się podoba i nie musieliśmy iść na żadne kompromisy. Wicked Ischanius: Jesteśmy amatorami w pełnym znaczeniu tego słowa, miłośnikami muzyki, którą wykonujemy. Nasi fani są również miłośnikami muzyki. Zastanowimy się nad poszukiwaniem nowych wymiarów naszego tradycyjnego heavy rocka. Wojciech Chamryk & Filip Wołek

HMP: Jestem pod wrażeniem Waszej muzyki. Mimo, że brzmi jakby sprzed lat, jest bardzo świeża i energetyczna. Jak się udało osiągnąć taki efekt? Reuben Storey: Racja, dzięki! Cieszę się, że możesz poczuć naszą energię! Być może efekt wynika z aktywnego odłączania się od nowoczesności. Wpływy, którymi się otaczasz, będą nieuchronnie przenikać do twojej podświadomości i przejawiać się w twojej sztuce. Kiedy piszę, jestem inspirowany filmami o Godzilli i starymi wydaniami komiksów Weird Science. Chwytasz? Jasne, wiem o czym mówisz. Czy po dwóch EP możecie spojrzeć już w przyszłość pod postacią płyty długogrającej? Są już jakieś plany? Tak, mamy plany! Po trasie koncertowej w Stanach Zjednoczonych tego lata, zainstalowaliśmy się w komfortowej strefie, by tworzyć, by pisać. W planach jest rozpoczęcie produkcji demo w ciągu najbliższych miesięcy. Zobaczymy, dokąd nas to zaprowadzi! Pełny album to zdecydowanie następny krok. Czujemy, że nasze kawałki staja się coraz lepsze! Nie mogę nie zapytać - skąd wzięła się nazwa? Jest dość tajemnicza, przynajmniej dla mnie. To dotyczy prawie wszystkich nazw zespołów! Obawiam się, że odpowiedź jest dość nudna, ponieważ to po prostu… nazwa. Podobnie jak u Lynyrd Skynyrd, z wyjątkiem tylko braku ciekawego back-story! Nie ma tutaj żadnej otoczki. Wybraliśmy Quayde La Hüe, ponieważ chcieliśmy takiej, która by nie zawierała żadnego kontekstu. Takiej, którą moglibyśmy w pełni uważać za własną! Wasze logo na drugiej EP, "Day Of The Oppressor" przynosi na myśl od razu słynne Ozzy Osbourne'a. Nie za odważne posunięcie? Jestem pod wrażeniem. Poruszasz ten temat jako pierwszy! Zaczęło się tak, że eksperymentowałem z malowaniem akwarelą, próbując uzyskać styl chromu i postanowiłem stworzyć logo wzorując się na pierwszym albumie Ozzy'ego (mam na myśli pierwsze brytyjskie wydanie, po którym uprościli ten efekt). Według mnie wyglądało to całkiem nieźle i przy wystarczająco niskich stawkach postanowiłem zaryzykować i wydrukować. Nawiązując jeszcze do logo i czcionki z ostatniej EP, to chyba jesteście dużymi fanami Ozzy'ego. Jak udało Wam się nie wpaść w pułapkę kopiowania i mimo wszystko uzyskać swoje brzmienie?


maszyny szpulowej. Gitary Gibson, wzmacniacze Marshall i bębny Slingerland. Krótko mówiąc, użyliśmy kupy starych gratów!

Żadnej otoczki To na pewno jeden z ciekawszych zespołów, jakie miałem przyjemność poznać. Garściami czerpiący z klasyki hard rocka, choć nie tylko. Basista Reuben Storey nie jest może największym gadułą, z jakim miałem przyjemność wymienić zdania, ale na pewno przybliży Wam trochę specyfikę Quayde LaHue. Bo to na pewno, co wynikało z rozmowy, nie jest zwykły zespół. Tak, jesteśmy wielkimi fanami Ozzy'ego! Ale nasze utwory są oryginalne i nie czerpią inspiracji z jednego miejsca, nawet niekoniecznie w ogóle z muzyki heavy rockowej! Jesteśmy pięcioma osobami i tworzymy zbiorową ekspresję, której nie można powielić. Wierzę w to gorąco. Które płyty Ozzy'ego uważasz za najlepsze? Wszystko z udziałem Boba Daisleya, piszącego czy występującego, ma swoją wartość, ale "Diary of a Madman" to arcydzieło, jeden z niewielu nieskazitelnych albumów. Skąd pomysł na granie z kobiecym wokalem? Nie było żadnego pomysłu, to nie było z góry przyjęte. Po prostu tak wyniknęło, a efekt zadowolił wszystkich. Kto ma największy wpływ na kierunek zespołu? Wszyscy jesteśmy równi. W naszej grupie nie podejmujemy działań bez wszystkich obecnych i zaangażowanych. Można powiedzieć, że stanowimy w pewnym sensie monolit i naprawdę chcemy być wobec siebie fair.

Jak przebiega przeważnie praca nad nowym materiałem? Zazwyczaj Jonny przynosi surowe demo z maszyną perkusyjną. Dodajemy gitary i bas, najczęściej omawiamy pomysły z perkusistą, Peterem. Jenna pracuje nad swoimi partiami osobno. Potem powoli powołujemy to do życia, część po części, kawałek po kawałku. Słuchasz czegoś innego niż muzyka hard rockowa czy metalowa? Co zrobiło na Tobie największe wrażenie ostatnimi czasy prywatnie? Tak, staram się nie słuchać jednego stylu, mieć otwarty umysł. Ostatnio słuchałem nowych nagrań innego zespołu Petera, Rik & The Pigs, który wciąż gra rock, ale z bardziej punkowym odcieniem. Świetna rzecz, naprawdę dobra muzyka. Jakiego sprzętu używaliście do rejestrowania Waszych EP? Jonny zna się lepiej na szczegółach, ale mogę powiedzieć w przybliżeniu. "Day of the Oppressor" został nagrany w naszym starym miejscu prób (od tego czasu przeprowadziliśmy się do domowego studia Jonny'ego) na półcalowej taśmie za pomocą 8-ścieżkowej

Gdy weźmie się okładkę Waszego ostatniego wydawnictwa, połączonych EP, to jest to niezła psychodelia. Skąd akurat ten pomysł? Chcieliśmy mieć odpowiednią okładkę do dwunastocalowej edycji, więc Jenna namalowała ten paranoiczny kosmiczny pejzaż, aby przedstawić nasze piosenki. Wszystko, co zostało zrobione dla tego zespołu, jest wykonywane przez nas. Nie korzystamy z usług ludzi z zewnątrz. Jeśli chodzi o koncerty to większą frajdę sprawiają plenery czy ciasne, klubowe sztuki? To całkowicie zależy od publiki! Koncert to dwukierunkowa komunikacja, mimo że może się wydawać inaczej. Zdaje się, że to tylko grupa na scenie wyrzuca z siebie energię. Nic z tego! Żywimy się tym, co wydziela publiczność, aby wzmocnić to, co jej dajemy. Jeśli kontakt jest dobry, to zawsze się uda! Możesz coś więcej powiedzieć o tekstach z Waszych nagrań? Cóż, myślę, że teksty mówią same za siebie! Jak możesz zarekomendować Waszą twórc zość komuś, kto jeszcze Was w ogóle nie słyszał? Dziękuję za wywiad! Nasz dwunastocalowy album "Day of the Oppressor" jest dostępny w High Roller Records w Europie i Adult Fantasy Records w USA. Oczekuj więcej od nas wkrótce! Adam Widełka Tłumaczenie: Zofia Borkowska, Filip Wołek

Foto: Quayde LaHue

QUAYDE LAHUE

83


mu istnieje silna więź z Europą. Powiedziałbym znacznie większe niż z USA. Myślę też, że nasze wpływy to w większości europejskie zespoły metalowe - Priest zmieszany z Helloween lub Primal Fear zmieszany z Kingiem Diamondem - tak właśnie ja postrzegam nasz styl gry.

To jest album dziewięcio-utworowy... bez wypełniacza! Australia - kraina kangurów, różańcowych krokodyli, AC/DC jak też Airbourne. Ale czy aby tylko? Wbrew pozorom, heavy metal ma się dobrze nie tylko w Niemczech, Szwecji czy USA! Zapewni nas o tym Stu Marshall, gitarzysta tamtejszej formacji Night Legion, która niedawno wydała swój debiutancki album, o którym także (a może przede wszystkim) dużo szczegółów poniżej: HMP: Kto wpadł na pomysł okładki waszego albumu? Stu Marshall: Jej koncepcję stworzyłem ja, ale wykonanie końcowe należało już do niesamowitego Dusana Markovica. Jeśli przyjrzysz się uważnie, każda bestia jest członkiem zespołu z drobnymi szczegółami, charakterystycznymi dla każdego z nas. Jak długo trwało tworzenie całej płyty? Czy miało to miejsce w jednym, czy kilku studiach? Album bardzo łatwo połączył się w gotową całość. Posiadam własne studio, w którym nagrywaliśmy, więc dla mnie był to szybki proces. Pisanie kawałków było wspólnym wysiłkiem, ponieważ wszyscy w Night Legion komponują i to ułatwiło wybór najlepszych kompozycji. To jest album dziewięcio-utworowy... bez wypełniacza! Czy obecne czasy są dobre dla power met alowej sceny Australii? Czy macie dużą konkurencję na rynku? Myślę, że są dobre ogółem dla heavy metalu w Australii. Power metal ma tu kilka wyróżniających się kapel, takich jak Black Majesty i Vanishing Point, ale ogólnie nie ma wielu zespołów takich jak my grających bezpośredni, gitarowy power metal. Oczywiście nasi przyjaciele z Pegazusa są ciągle aktywnymi i żywymi metalowymi legendami. W tej chwili Australia ma niesamowite zespoły, które polecam ludziom sprawdzić.

Wasze najlepsze wspomnienie z całej sesji nagraniowej? Nagrywaliście wszystko na żywo, czy kawałek po kawałku? Nagrywaliśmy wszystko kawałek po kawałku, takie nagrywanie na żywo to naprawdę wyczerpująca rzecz, szczególnie dla naszego wokalisty Vo. Moja najlepsze wspomnienie to gdy zobaczyłem, jak po fazie demo album nabiera kształtu. Jeśli nie będziesz na bieżąco śledził całego procesu, nigdy nie będziesz wiedział dokładnie, jak w ostateczności zabrzmi album. Jestem bardzo zadowolony z tej płyty... tym razem bez klawiszy. Podjąłeś się również roli producenta na "Night Legion". Czy masz duże doświadcze nie na tym stanowisku? Tak, mam szczęście bawić się moim własnym studiem w Sydney już od dziesięciu lat. Wyprodukowałem trzy albumy Empires of Eden, dwa ostatnie albumy Death Dealera (Ross The Boss/Sean Peck), współpracowałem także z wieloma zespołami metalowymi z Japonii. Ale... produkcja to rzecz stale rozwijająca się. Zawsze znajdziesz coś aby poprawić i uważam, że album Night Legion jest najlepszym, co wyprodukowałem do tej pory. Power metal grany przez was zdecydowanie podchodzi bardziej pod europejski niż amerykański. Czym jest to spowodowane? No cóż, Australia jest bardzo europejska. Zostaliśmy skolonizowani przez Anglików i dzięki te-

Takie numery jak "Night Legion" czy "Enter the Storm" zawierają wyraźne echa wczesnego Helloween czy Blind Guardian, z kolei "Hell Below" to niemal Judas Priest z okresu "Painkiller". Dzięki! Myślę, że mamy swoje inspiracje ale możemy również wykuć nasze własne brzmienie. Stajemy w obliczu nowej ery metalu, teraz z nadchodzącymi zespołami gotowymi do noszenia pochodni i kontynuowania heavy metalowej spuścizny. "The Eye of Hydra" czy "As Flames Scorch the Ground" zapadają w pamięć ze względu na efektowne gitarowe sztuczki i zagrywki. Jakie efekty przeważnie stosujecie przy graniu? Jako gitarzysta stosuję efekty dość minimalne, z niewielką ilością delaya, czasem używam też efektu chorus. Preferuję firmę Atomic Amplifiers, która tworzy niesamowity system efektów, który jest mały i spójny, ale bardzo mocny. Używam go i na koncertach i w studio. Nasz wokalista Vo jest również znakomitym niszczycielem... i gra solo gościnne we "Flames". Na waszej płycie nie ma wcale klawiszy, co nie jest częstym zabiegiem w przypadku zespołów power metalowych? Planujecie wyko rzystanie ich w przyszłości?. Lubię klawisze i partie orkiestrowe, myślę, że kochamy Priest nie bez jakiegoś powodu moc... uderzenie. Dwie gitary, walący perkusista i krzycząca wokalista, więc czemu by tego nie wykorzystać? Używałem klawiszy na poprzednich albumach ze świetnym efektem, przynajmniej mógłby tak on wyglądać przy Night Legion, z jego mocą headbangingową, którą obieramy. W internecie można natknąć się na spostrze-

Foto: Night Legion

84

NIGHT LEGION


Kochamy metal lat 80-tych i jest to wspólny punkt całej kapeli Przez ponad pięć lat działali jedynie jako grupa kolegów, którzy dla czystej przyjemności pogrywają sobie covery swych muzycznych idoli. Po kilku kolejnych latach, wizja funkcjonowania Francuzów z Silver Wind drastycznie objęła inny tor działalności, bowiem niedawno ukazał się ich debiutancki album "Legion of the Exiled". O płycie, jej zawartości, jak i samym zespole opowie nam basista formacji Benoit Lecuona. żenia, jakoby głos zamykający ostatni kawałek na płycie, czyli "Titan" dziwnie przypominał Baracka Obamę. Kto w rzeczywistości jest autorem tej przemowy? (Śmiech) To bardzo zabawne. Zatrudniłem dodatkowego człowieka na sesję w celu stworzenia tego głosu... Słyszałem też, że brzmi jak Morgan Freeman. Kto w Night Legion jest odpowiedzialny za teksty i czym są one przeważnie inspirowane? Większość tekstów piszę ja i Vo, ale na tej płycie mamy też teksty napisane przez Steve'a Grimmetta ("This Time") i kilka innych osób, z którymi współpracowałem. Myślę, że inspirujemy się bieżącymi wydarzeniami, a także filmami i książkami. "Hell Below" został zainspirowany remakiem "Ben Hura"! Czy jesteście zadowoleni z wkładu Massacre Records w promocję płyty? Mamy szczęście mieć dwie świetne wytwórnie, Massacre reprezentuje nas w Europie i Stanach Zjednoczonych, a lokalnie w Australii/Japonii mamy Dinner for Wolves. Obie wytwórnie wykazały ogromne poparcie dla albumu i mamy nadzieję, że będziemy kontynuować naszą współpracę z kolejnymi wydaniami. Massacre to legendarna wytwórnia, więc zespół jest zdecydowanie gotowy do tworzenia większej ilości muzyki. Macie w planach koncertowych odwiedziny Europy? Są może miasta bądź miejsca w Europie, gdzie szczególnie chcielibyście zagrać? Najprawdopodobniej będę w Europie w 2018r. wraz z Death Dealer, a to z kolei może za sobą przyciągnąć również przyjazd Night Legion. Zespół jest bardzo podekscytowany szansą przyjazdu do Europy. Nasze koncerty w Australii były niesamowite!

HMP: Wasz zespół powstał w 2005 roku. Zatem na wasz debiutancki album musieliście pracować aż dwanaście lat. Dlaczego tak długo? Benuit Lecuona: Cześć, najpierw chciałbym Ci bardzo podziękować za wywiad i zainteresowanie zespołem. Tak, dwanaście lat to kawał czasu, ale początkowo byliśmy jedynie tribute bandem, graliśmy klasyczne heavy metalowe covery jak Iron Maiden, Dio, Saxon, Hammefall… W 2010 roku Eric pewnego dnia pojawił się na próbie ze swoją pierwszą kompozycją i od tamtej pory stopniowo zaczęliśmy tworzyć własną muzykę. Muzycy tworzący zespół od samego początku, oprócz Ciebie, to: gitarzysta rytmiczny Eric Fichera, oraz perkusista Francois Sacco. Powiedz, jak wyglądały pierwsze lata działalności Silver Wind. Jak mówiłem, na początku byliśmy tylko coverbandem. Naprawdę trudno było znaleźć muzyków i wokalistów, którzy czuliby się z nami dobrze, więc mieliśmy wielu gitarzystów w zespole i około czterech wokalistów przed dołączeniem Antoine. A tak w sumie, nie pamiętam nawet dokładnie ilu… W 2009 roku trafił do nas Mathieu, który okazał się fajnym gościem… Grywaliśmy jedynie w lokalnym pubie w Grenoble. Aż w końcu w roku 2012 trafił do nas Antoine i dopiero wtedy tak na prawdę Silver Wind rozpoczął pracować nad własnym autorskim ma-teriałem. Waszym właściwym "debiutem" jest w grun cie rzeczy EP-ka "Fight for Glory", gdzie na cztery zamieszczone utwory, trzy można zna-

leźć też na "Legion of the Exiled". Domyślam się, że zostały one zarejestrowane całkiem na nowo? Owszem, nagraliśmy je ponownie. W zasadzie nie mieliśmy tego w planach, ale naprawdę lubimy te trzy numery. A dzięki naszej umowie z No Remorse Record, chcieliśmy podzielić się nimi ponownie na dużej płycie, ponieważ nasza EP-ka została całkowicie wyprzedana. Jesteście związani z grecką wytwórnią No Remorse Records. Jak doszło do waszej współpracy i jak oceniasz wkład wytwórni w wydanie i promocję "Legion of the Exiled"? Dopiero co wysłaliśmy naszą EP-kę dzięki No Remorse Records, spodobała im się i zapytali czy mamy jakiś materiał na kolejny album. Mogę ci powiedzieć, że w momencie, kiedy otrzymałem Twój email, następnego dnia zaczęliśmy go nagrywać... No Remorse Records jest moim zdaniem bardzo dobrą wytwórnią, robią niesamowitą robotę, pracowali przy dołączonej do płyty książeczce, ich promocja jest bardzo dobra, a my jesteśmy bardzo dumni z tej współpracy. A jak wspominasz sam proces nagrywania i komponowania materiału? Domyślam się, że składa się on przede wszystkich z numerów, które powstawały przez ostatnie kilka lat. Eric komponuje lwią część materiału muzycznego, a potem, kiedy gramy go na próbie, dopasowujemy razem linię wokalną, zmieniamy coś niecoś, a jeśli ktoś z nas ma pomysł na refren lub inny fragment, też go próbujemy. Kto w Silver Wind jest twórcą tekstów?

Gdybyście nie mogli zostać muzykami, czym byście się w życiu zajęli? Trudne pytanie. Myślę, że łowienie ryb tutaj w Australii byłoby przyjemne - duża łódź i kilka piw. Jakiej muzyki słuchasz na co dzień? Jakie są Twoje ulubione zespoły? Mam szeroki gust muzyczny, słucham dużo muzyki klasycznej, jak Wagner i Brams, ale zawsze wracam do klasyków takich jak Maiden i Priest. Myślę, że nowy album Kreatora jest jednym z najlepszych w ich dorobku. To samo dotyczy zespołów takich jak Slayer i Anthrax. Oczywiście wciąż mamy muzykę Dio, aby przypominała nam, jaki był niesamowity. Damian Czarnecki Foto: Silver Wind

SILVER WIND

85


Foto: Marie Isabelle Ginevra

Każdy z nas pisze teksty. Najpierw tworzymy muzykę i jeśli ktoś w zespole ma coś do wyrażenia, a muzyka z tym się nie gryzie, przelewa to na papier. Eric napisał tekst do "Legion of the Exiled", Antoine do "Miracle Steel", ja do "Lord of the Last Rampant", niektóre teksty tworzyliśmy też wspólnie.

takich utworach jak tytułowy czy "Lord of the Last Rampant". To prawda, lubimy także zespoły które tu wymieniłeś, tak samo jak RAM, Ambush… Obecnie nie jestem w stanie oderwać się od słuchania Iron Spell, to jest naprawdę band godny polecenia!

Wypuściliście też w internet klip do utworu tytułowego, stanowiący nic innego jak ruchomą wersję okładki waszej płyty. Owszem, No Remorse Records sami opracowali i wydali ten klip. W tej chwili obmyślamy kolejny by móc dalej promować płytę, może tym razem "Sword of the Snow" albo "Miracle Steel"?

Do grona najbardziej udanych utworów na "Legion of the Exiled" można zaliczyć też "Fight for Glory" i Sword of the Snow". Oba znane już z waszej starszej EP-ki. Dziękuję, my także zaliczamy te kawałki do naszych ulubionych, dlatego nagraliśmy je ponownie aby można było znów je usłyszeć.

Tytułowy numer znalazł się także na wypuszczonym w październiku singlu. Jaki macie stosunek do wydawania singli w obecnych czasach? Czy naprawdę pomagają w promocji płyt długogrających? Dobre pytanie! Kiedy wideo ukazało się w październiku, naprawdę dużo dobrego się działo na naszym Facebooku i myślę, że naprawdę dobrze jest wydać singiel przed albumem, zwłaszcza dla zespołu takiego jak my, który przybył praktycznie znikąd. Wasza muzyka to niemal dokładnie archety powy metal spod znaku epickości i stali. Oprócz siedmiu własnych utworów, zamieściliście też cover Medieval Steel. O tak, od samego początku sesji nagraniowej chcieliśmy umieścić na płycie też cover, ale nie miał to być żaden szczególnie znany kawałek. Akurat grywaliśmy ten numer na koncertach i usłyszeliśmy wiele opinii, że było to naprawdę bardzo dobre. Dlatego umieściliśmy na albumie. Które kapele bądź konkretne albumy skłoniły każdego z was do chwycenia za instrumenty i stawienia się w heavy metalowe szeregi? Odpowiem Ci z punktu widzenia zespołu, bez wymieniania konkretnych nazw, gdyż my po prostu kochamy cały metal lat 80-tych i to jest wspólny punkt całej kapeli. Ja osobiście, jestem fanem Kiss i gdy byłem młody, zawsze chciałem być Genem Simmonsem. Dlatego gram na basie.

A jak wyglądają wasze plany koncertowe w najbliższym czasie? Możemy potwierdzić, że 7 kwietnia będziemy w Marsylii supportem dla Blaze'a Bayleya. To już będzie drugi raz, gdy będziemy otwierać jego koncert. Kroi się również fajny występ w Lyonie, ale na chwilę obecną nie można go jeszcze w pełni potwierdzić. Właściwie to szukamy okazji zagrania na europejskich festiwalach, wiem że dużo fajnych tego typu imprez odbywa się w Niemczech. Jestem pewien, że nasza muzyka przemówi do tamtejszej widowni. Lubimy grać na żywo, na spotkanie z fanami heavy metalu zawsze jest odpowiedni moment, zwłaszcza jeśli dochodzi do tego dobre piwo… Czy zdarzył się wam w ogóle występ, który postrzegasz jako szczególnie ważny dla Silver Wind? Myślę, że mógłby to być koncert w ramach Volume Brutal w Avignon, gdzie otwieraliśmy koncert francuskich zespołów Tentation i Hurlement. To był bardzo dobry koncert, jak również gig w Quimper w ostatnie lato. Po nim właśnie stwierdziliśmy - "Okej, stać nas na to, jesteśmy w stanie zagrać wszędzie!". Jakie jest Twoje największe marzenie związane z zespołem? (Śmiech) jedno już się spełniło, nagraliśmy album! Moje największe to jak najwięcej koncertować, nagrać kolejną płytę, znów dużo koncertować aż w końcu zagrać trasę jako headliner. Damian Czarnecki

Mimo, że wzorujecie się na latach 80-tych, ja w waszej twórczości słyszę też wyraźne echa zespołów powstałych dość dużo później. Mam na myśli HammerFall i Enforcer ze Szwecji, w

86

SILVER WIND

HMP: "Kill Ritual" brzmi jak nazwa jakiegoś zespołu grającego brutal death albo black metal. Wasza stylistyka jednak znacznie odbiega od wymienionych. Skąd pomysł na nazwę? David Reed Watson: Chłopaki grali już pod tą nazwą, zanim dołączyłem do zespołu, ale rozmawiałem na ten temat ze Stevem i obaj jesteśmy zgodni co do jej znaczenia. Kiedy Indianie upolowali bawoła, jelenia, królika czy jakiekolwiek inne zwierzę, zawsze przed zabiciem zadawali mu pytanie, czy zechce być ofiarą, która podtrzyma ich plemię przy życiu. To właśnie jest "kill ritual". Wszystkie rzeczy na tym świecie istnieją po to, by wzajemnie zapewnić sobie przeżycie. Nie ma niczego, co byłoby bezużyteczne. Ty też możesz poczuć wymianę energii. Jeśli tylko zechcesz. Steve Rice: Zdaję sobie sprawę, że niektóre zespoły metalowe maja głupkowate nazwy. Dave ma rację co do idei kryjącej się za naszą nazwą jednak musisz przyznać, że słowa "kill ritual" brzmią zajebiście, czyż nie? Zresztą równie dobrze moglibyśmy się nazywać Iron Diaper albo Black Toilet Roll. Jakie to ma znaczenie. Liczy się muzyka. Ona jest główną przyczyną oddania fanów. Zarówno dla nas jak i dla sześciu milionów innych kapel metalowych na świecie. Tytuł "All Men Shall Fall" również nie brzmi zbyt optymistycznie. David Reed Watson: Owszem, masz rację ale tylko pozornie. Jeśli spojrzysz na to we właściwym kontekście, dostrzeżesz pewna analogię. Otóż wszyscy jesteśmy ludźmi i każdemu z nas, bez wyjątku, zdarza się upadać. Chodzi o to, żeby po takim upadku podnieść, a nie robić z siebie ofiary. Brzmi już bardziej optymistycznie, prawda? Mam cichą nadzieję, że ta płyta pozwoli zrozumieć tym ludziom, że mają możliwość powstać i walczyć dalej. Steve Rice: To jest zew, by powstać i napierdalać! Po prostu! Jedną z rzeczy, która zawsze mnie wkurzała jest przekonanie, że powinniśmy przymykać oko na złe rzeczy, które dzieją się na co dzień. Czy powinniśmy na to pozwalać, skoro mamy możliwość, by temu zaradzić? Pomyśl o tym. Wasze teksty sprawiają wrażenie bardzo zaangażowanych. Co jest dla Was ważniejsze? Muzyka czy słowa? A może oba czynniki? David Reed Watson: Jestem przede wszystkim wokalistą i autorem tekstów. Steve jest odpowiedzialny za warstwę muzyczną. Uważam, że oba te czynniki są ze sobą nierozłączne i wzajemnie zależne od siebie. Nie potrafię pracować w ten sposób, że napiszę tekst na kartce, a potem dam go chłopakom, żeby dorobili melodię. Najpierw muszę mieć warstwę muzyczną, żeby się w nią wczuć i zrozumieć co ona chce "powiedzieć" Jest to rodzaj chanellingu. Zauważyłem jednak, że w metalowym środowisku dla wielu słuchaczy liczy się przede wszystkim groove. Wielu ludzi nie przywiązuje specjalnej wagi do tekstów. Ok, rozumiem taką postawę i nie mam nic przeciwko. Wierze jednak, że jest sporo osób, dla których moje teksty będą istotne. Mam jeszcze wiele do przekazania nim odejdę z tego świata. Jesteście przedstawiani jako zespół thrash metalowy, jednak nie gracie typowej thrashowej młócki. Słychać u was z jednej strony inspiracje starą szkołą heavy, z drugiej zaś brzmicie dość nowocześnie. Jacy wykonawcy byli dla Was inspiracją? David Reed Watson: Zarówno Steve, jak i ja czerpiemy pełnymi garściami z klasyków rocka. Dla mnie szczególnie ważni są Deep Purple z okresu lat 70-tych z Ianem Gillianem na wokalu, Led Zeppelin, Emerson Lake & Palmer i


dawał to światu do zrozumienia. Jego śmierć uświadomiła mi, że życie to tylko krótka chwila. Więc każdy powinien wykorzystać tą chwilę najlepiej jak tylko potrafi.

Mam jeszcze wiele do przekazania nim odejdę z tego świata David Reed Watson, wokalista Amerykańskiej grupy Kill Ritual to naprawdę interesująca persona. Sprawia wrażenie pozytywnego wojownika, który swoimi tekstami i zawartym w nich przesłaniem próbuje zmienić ludzkość i świat. Opowiedział mi co nieco o min, o nowej płycie swojej kapeli, swojej wizji świata oraz zajęciach pozamuzycznych. Rozwiał też towarzyszący mi dysonans poznawczy, co do tekstów kapeli a jej imidżu i muzyki. Do wywiadu swoje trzy grosze dołożył gitarzysta Steve Rice. Zapraszam do lektury. ogólnie tego typu klimaty. Jest wielu wykonawców, którzy mnie inspirowali ale nigdy nie starałem się nikogo kopiować. Ludzie mówią, że czasem brzmię jak David Bowie, innym razem jak Bruce Dickinson. Nie zastanawiam się nad tym. Po prostu robię swoje i śpiewam. Steve Rice: Dla mnie wszystko jest proste. Utwór wymaga ciężkich gitar i mocnych blastów? Bam, jest. Akustyczne brzmienia? Nie ma sprawy. Bam, gotowe. Nigdy nie zgodzę się, by to, co robię było definiowane przez jakiś wąsko rozumiany podgatunek muzyki metalowej. To płytkie myślenie. Gramy metal taki, jaki był on w swym pierwotnym założeniu, które wyznaczyli Judas Priest i Black Sabbath. Dodajemy do tego trochę melodii oraz progresywnych klimatów.

Jesteś również nauczycielem reiki. Czy ma to wpływ na twórczość zespołu? David Reed Watson: Jeśli chodzi o teksty, to zdecydowanie. Cieszę się, że Steve całkowicie zostawia mi tu pole. Jestem nauczycielem reiki, więc można powiedzieć, że energia jest moim narzędziem pracy. Mam świadomość, że ona jest wszędzie. Wystarczy trafić na odpowiednie źródło, a świat stanie przed nami otworem. Jeżeli sprawie, że choć jeden z naszych słuchaczy poczuje dzięki nam moment przebudzania i zacznie podążać za swoimi marzeniami, będę wiedział, że wykonałem kawał dobrej roboty. Steve Rice: Daję Davidowi wolną rękę jeśli chodzi o teksty. Gdyby napisał coś, z czym się

W lutym ruszacie w trasę z Iced Earth. Jak się zapatrujesz na muzykę tego bandu? David Reed Watson: Uwielbiam ich. Kiedyś nagrywałem album razem z Ralphem Santolla i on mi ich pokazał. Iced Earth to wielki power metalowy zespół. Nie mogę się doczekać spotkania z Jonem Schafferem. Graliście również koncerty u boku Fates Warning. Zespól, który prezentuje zupełnie inne podejście do metalu niż Kill Ritual. Uważasz, że zestawienie obok siebie tak różnych stylistycznie kapel to dobry pomysł? David Reed Watson: To prawda, graliśmy z nimi. Uwielbiam tych gości i kiedy mam tylko okazje się z nimi spotkać i posłuchać na żywo, wykorzystuję to bez chwili zawahania. Co prawda grają trochę inaczej niż my, bardziej progresywnie, ale nie są to aż tak wielkie różnice. Może KilL Ritual z pierwszym wokalistą (który był typowym thrashowym krzykaczem) występujący przed Fates Warning mógłby budzić lekki dysonans. Natomiast ja i Dave Adler z Fates Warning czerpiemy z tych samych wzorców wokalnych. Uważam go za wspaniałego wokalistę.

Jak oceniacie "All Men Shall Fall" w kontekście całej Waszej dyskografii? David Reed Watson: To mój drugi album nagrany z Kill Ritual. Pierwszym był "Karma Machine". Zawierał on sporo dobrych momentów, jednak to na ostatniej płycie wniosłem coś od siebie pisząc teksty o tym, co teraz się dzieje na świecie. Tematem "Karma Machine" była wewnętrzna walka człowieka z samym sobą. Na "All Men Shall Fall" skupiłem się na jego walce ze światem zewnętrznym. Steve Rice: To wspaniały album, w którym Dave miał swój ogromny udział. "Karma Machine" była pisana pod naszego dawnego wokalistę, zatem może wydawać się mniej spójna. Nowym albumem skopiemy wszystkim jaja. Wasze kawałki "Feel The Cycle" oraz "Sins" znalazły się na składance "Souls Of Rock". Jaka jest idea tej kompilacji? David Reed Watson: "Souls Of Rock" to nie tylko składanka, ale też organizacja, która pomaga młodym zespołom mającym skromne fundusze aby organizować trasy. Na jej czele stoi Daniel, mój przyjaciel ze Szwajcarii. Wiadomo, że granie rock'n'rolla nie jest tanie i dobrze, że ktoś wyciąga do nich pomocną dłoń. Daniel i jego ekipa kochają muzykę i chcą, by świat ją usłyszał. Co rok prosi nas, byśmy udostępnili jakieś nasze kawałki na jego składankę. Robimy to całkiem za darmo. "Feel The Cycle" to odrzut z sesji "Karma Machine", natomiast "Sins" pochodzi z naszego ostatniego albumu. David, zanim dołączyłeś do Kill Ritual, udzielałeś się w wielu projektach muzycznych. Czasem bardzo odległych od metalu. Możesz coś o nich opowiedzieć? David Reed Watson: Lubię od czasu do czasu zaangażować się w jakiś muzyczny projekt. Robię to dla samorealizacji. Jednak odkąd Kill Ritual zaczął stawać się coraz bardziej popularny, ciężko znaleźć czas na inne zajęcia. Grałem już różne gatunki od popu do metalu. Dla mnie muzyka to muzyka. W tej chwili Kill Ritual jest dla mnie numerem jeden. Lubię pracować z ludźmi którzy mnie inspirują. Sam też chciałby być dla kogoś inspiracją.

Foto: Kill Ritual

nie zgadzam, siedlibyśmy i porozmawiali o tym. Tak po prostu. Waszym nowym wydawcą jest Dissonance Productions. Dlaczego opuściliście waszą poprzednią wytwórnię Scarlet? David Reed Watson: Nie użyłbym tu określenia, że "opuściliśmy". Powiedziałbym raczej, żeśmy z niej "wyrośli". Dissonance jest po prostu większą firmą, więc tworzy nam dużo większe możliwości. Ale dalej miło wspominamy czas spędzony pod skrzydłami Scarlet i szanujemy tą wytwórnię. Na Waszej stronie internetowej zamieściliście kondolencję dla rodziny Warella Dane'a. Znałeś go? David Reed Watson: Nie znałem go osobiście, ale śledziłem jego karierę. Jako tekściarz był on bardzo podobny do mnie. Był przerażony światem, który nas otacza i otwarcie potrafił śpiewać o swoich uczuciach. Potrafił wejść w głębie zarówno ludzkiego umysłu, jak i duszy i tego będzie mi brakować. Kiedyś bardzo chciałem go poznać, porozmawiać o filozofii, odżywianiu i wielu innych tematach. Człowiek ten był trochę taką zagubioną oraz zmęczoną duszą i jasno

Steve Rice: Szczerze mówiąc ja jakichś wielkich różnic stylistycznych nie widzę. Grają tak samo ciężko jak my. Co do progresywności, my też mamy takie elementy w swojej muzyce. Sam wspomniałeś, że nie jesteśmy typowo thrashowym zespołem. Nagraliście teledysk do utworu "Megolomaniac". Uważasz, że w czasach kiedy rola telewizji muzycznych jest marginalna, kręce nie teledysków ma jeszcze jakiś sens? David Reed Watson: Nie zastanawiałem się nad tym. Ludzie jednak są wzrokowcami. Należy pamiętać, że to właśnie MTV wypromowała takie kapele jak Bon Jovi, Poison i podobne ekipy z lat 80-tych. Choć osobiście wolę oglądać ich w koncertowym wydaniu niż w teledyskach. Pierwszym kawałkiem Kill Ritual z moim udziałem do którego kręciliśmy video był utwór "Rise". To była dobra zabawa i coś ekscytującego dla nas wszystkich. Do "Megalomaniac" chcieliśmy zrobić tzw. "lyric video", głównie po to by przygotować fanów do nadchodzącej trasy. Myślę, że to takie teledyski są przyszłością, a nie te pokazujące grający zespół. Bartłomiej Kuczak

KILL RITUAL

87


Idealny napar na metal Po sześciu latach przerwy wydawniczej, norweskie trio prog metalowe powraca na arenę. Nowy, długo wyczekiwany krążek Communic nosi tytuł "Where Echoes Gather". O nim, kulisach niełatwego powstawania, oraz o szansach na pierwszy występ zespołu w Polsce, wokalista i gitarzysta formacji - Oddleif Stensland. HMP: Musieliśmy czekać sześć lat na nowy materiał Communic. To najdłużej trwająca przerwa w waszej karierze. Dlaczego musiało to tak długo trwać? Oddleif Stensland: Cześć Damian, tak masz rację. Trzeba było trochę czasu, żeby zgromadzić materiał i wszystko uporządkować. Krótko mówiąc, po drodze było kilka zwrotów akcji. Te sześć lat to przede wszystkim dla mnie rodzina i normalna praca. Ale ciężko pracowaliśmy by to wydać - faktycznie bywały momenty, że rzucaliśmy wszystko na dłuższy czas. Niektórzy uważali, że odpuściliśmy sobie, ale pracowaliśmy cały czas i bardzo czekaliśmy na wydanie nowego materiału. W 2015 roku świę-

Ale myślę, że to się opłaciło, bo śmiało mogę powiedzieć, że nagraliście najlepszy album od bardzo długiego czasu! Dzięki, fajnie to usłyszeć! Nigdy nie wiesz, jak ludzie zareagują na nowe rzeczy, ale wydaje się, że album zbiera dobre opinie. Wiemy, że jest to trochę wymagający materiał, ale kiedy dasz mu trochę czasu, myślę, że będzie on rosnąć w oczach słuchaczy. My robimy to, co uważamy za słuszne i mamy nadzieję, że ludziom efekt końcowy spodoba się tak jak i nam samym. Jak długo trwało tworzenie albumu? Trudno powiedzieć, ponieważ niektóre pomyFoto: Communic

towaliśmy nawet 10-lecie powstania albumu "Conspiracy In Mind". Po wydaniu "The Bottom Deep" w 2011 roku odbyliśmy tournee po Europie i już planowaliśmy następny ruch. Tak więc w połowie 2012 roku i początku 2013, pracowaliśmy nad przygotowaniem i wybieraniem kompozycji oraz pomysłów, z którymi chcieliśmy stworzyć coś z myślą o ewentualnym nowym albumie. Pod koniec 2013 roku mieliśmy już całkiem sporo pomysłów na naszą kontynuację. Pre-produkcja została wykonana na początku 2014 roku, a w czerwcu 2014 roku weszliśmy do studia DUB, aby nagrać perkusję na album, planując jego wydanie na początek 2015 roku. Trochę bardziej zorientowana na rodzinę dzienna praca, a także pewne sprawy związane z biznesem nieco zatrzymały nas w tym momencie, więc byliśmy zajęci obowiązkami rodzinnymi, lecz kiedy tylko mieliśmy czas, pracowaliśmy nad szlifowaniem tego materiału.

88

COMMUNIC

sły na piosenki i riffy sięgają 15-20 lat wstecz. Spędzamy dużo czasu grając razem w sali prób, znacznie więcej niż składając te wszystkie rzeczy na komputerze, więc zajmuje to dużo czasu. I tym razem po prostu nie spieszyliśmy się, bowiem nie mieliśmy terminu. W normalnej optymalnej sytuacji kompozycje i nagrywanie zostałyby wykonane w dwuletnim okresie, który wydaje się idealny. Ale tym razem rodzina i małe dzieci były priorytetem, a album sprawą drugorzędną. Co najbardziej lubisz podczas procesu nagrywania? Nagrywacie na żywo, czy wszystko leci po kolei? Jeśli chodzi o nagrywanie, lubię układać kawałek, kiedy gramy na żywo jako zespół, a następnie przedyskutowujemy sprawę jakie tempo będzie właściwe w danym miejscu, albo czy jest w tym już wystarczająco uczucia. Tworzą się z tego utwory, potem nagrywamy perkusję, następnie gitarę/bas, a jako ostatni dodaję wokal.

Zrobiliśmy tym razem też kilka bonusowych utworów "live in studio", i myślę, że nagrywanie w ten sposób dodaje magii do utworów. Aby wszystko zostało prawidłowo umieszczone na albumie, musisz to robić według sprawdzonego schematu, myślę, przynajmniej kiedy stanowi się trio. Mimo to, nigdy nie używamy clicktracków lub czegokolwiek innego podczas występu na żywo, wtedy jesteśmy tylko rdzeniem, perkusją, basem, gitarą i wokalem. Pierwszą rzeczą, która przyciąga uwagę, gdy słuchamy "Where Echoes Gather", jest fakt, że chociaż wciąż wybija się tu metal zdecy dowanie progresywny, to jednak możemy tu znaleźć także bardziej charakterystyczne wpływy z innych gatunków. Myślę, że zawsze tak było, łącząliśmy prog, thrash, power, doom, cokolwiek, i myślę, że właśnie dlatego ludzie trudność, z umieszczeniem nas w konkretnym gatunku. Nasze inspiracje pochodzą z lat 90-tych, od takich rzeczy jak Megadeth, Testament, Overkill, dryfują także do Fates Warning, Crimson Glory, wszystko mieszamy z nowszymi wpływami, a nawet z rockiem lat 70-tych. Co ostatecznie daje idealny napar na metal (śmiech). Otwierający dwuczęściowy utwór tytułowy podchodzi w duże mierze pod thrash. Jak najbardziej! Najbardziej klimatyczne części albumu to zdecydowanie "Moondance" i wielowarst wowe "The Claws of the Sea" (part 2 - The First Moment). Co szczególnie Cię inspiruje, poza samą muzyką? Czy to choćby natura? Myślę, że życie i natura to duża część mojej inspiracji. Tematy w moich tekstach są zwykle powiązane z ujściem moich myśli, połączone z jakąś wyobraźnią i fantazją. Moje myśli i sposób myślenia w pewnych okresach życia i rzeczy, które mnie inspirują lub drażnią mnie, jest tym, co powoduje, że piszę muzykę lub małe historie, które zamieniają się w słowa i uitwory. Tym razem opiera się to na destrukcyjnym zachowaniu ludzkości i skutkach naszych działań i tego, co robimy w życiu, oraz na wpływie, jaki będzie mieć na każdy aspekt naszej przyszłości, od osobistego wpływu na jednostkę, aż do większego, globalnego obrazu. Cokolwiek robisz w życiu, które ma dla ciebie znaczenie, pisz, komponuj, wychowuj dzieci itp., Twórz historię, które wciąż będą opowiadane długo po twoim odejściu. O naszym związku z Ziemią, gwiazdami i księżycem. Nasi ojcowie łączą Ziemię z tym nowoczesnym połączeniem "na całym świecie" (sieć i elektryczność np.) Chodzi o szacunek dla jednostek, szacunek dla natury, ale także połączenie go z całą nienawiścią i gniewemm które dzieją się wokół nas we współczesnym świecie. Zapominamy otworzyć oczy i zobaczyć, co dzieje się wokół nas, koncentrując się na naszym własnym sukcesie. Chodzi o życie i śmierć, odnalezienie drogi do pulsu ziemi... Teraz omówię kwestię, z którą musi się zmierzyć chyba każdy zespół z XXI wieku. Wasz styl muzyczny jest często porównywany do Nevermore, zwłaszcza Twój głos ma wiele wspólnego z głosem Warrela Dane'a. Jesteśmy porównywani do Nevermore i Sanctuary od pierwszego dnia. Traktujemy to jako uzupełnienie, ale zawsze staraliśmy się robić własne rzeczy, znaleźć własne brzmienie i myślę, że osiągnęliśmy to - ale tak długo, jak będę śpiewał po swojemu, i będzie to brzmiało jak


brzmi, to będziemy musieli przyzwyczaić się do takiego porównania. Zestawienie z Nevermore jest prostym sposobem na wyjaśnienie, co chcemy od naszej muzyki, i to jest fajne. Warrel niedawno zmarł niespodziewanie. Spotkałeś go osobiście? Ogromna strata, nigdy nie spotkałem go twarzą w twarz, ale dawno temu jeździłem przez wiele lat na Wacken jako fan, no i w 1998 lub 2001 roku (nie pamiętam dokładnego roku), kiedy nie było jeszcze tak tłoczno, Nevermore było jednym z koncertów, które obserwowałem. Później tego samego dnia udało mi się zakraść się za kulisy Nevermore, żeby sprawdzić, czy mogę przekazać kilka demówek, które miałem zamiar dać komuś znaczącemu (śmiech). Pamiętam, że widziałem stojącego tam Warrela, a ja po prostu przeszedłem obok niego, nie odważyłem się stanąć i przywitać. Teraz, kiedy go nie ma, żałuję jeszcze bardziej, że tego dnia nie miałem odwagi. Zawsze miałam sekretne marzenie, że Communic będzie wspierał Nevermore w trasie, ale teraz to się już nie wydarzy. "Where Echoes Gather" to nie tylko wasz pierwszy album od 6 lat, to także wasz pierwszy album wydany nie pod szyldem Nuclear Blast. Dlaczego tym razem zdecydowaliście się współpracować z AFM Records? Myślę, że to było w 2016 roku, kiedy zaczęliśmy rozmawiać z Nuclear Blast o przygotowaniach do nowego wydawnictwa. W tym czasie spędziliśmy dużo czasu pracując lub nie pracując nad albumem, aż Nuclear w końcu zerwali z nami umowę. Ale obyło się bez żadnego wielkiego dramatu, doszliśmy do porozumienia, wciąż cenimy pracę, którą wykonali dla nas przez ostatnie dziesięć lat. Rozumiemy ich decyzję. Rozpoczęliśmy negocjacje z AFM na wydanie albumu, byli naprawdę zainteresowani wprowadzeniem nas na pokład, i podpisaliśmy z nimi kontrakt na początku 2017 roku. Uważam, że doprowadzenie do wydania płyty już teraz, zmiana wydawcy i cała reszta, naprawdę dodało nam skrzydeł jako zespół. Istniejecie prawie 15 lat. Wasz skład pozostaje niezmieniony od samego początku. Jak sobie z tym radzicie? Łączy nas specjalna chemia. Kilka razy padła kwestia rozszerzenia składu ale jest coś w dynamice naszego trio, co skleja nas razem. Myślę, że to kwestia szacunku. W razie potrzeby zawsze czekaliśmy, jeśli ktoś potrzebował czasu na odzyskanie sił lub energii. Mieliśmy trochę kontuzji, mieliśmy trochę osobistego kryzysu, który wymagał więlszej uwagi niż faktycznego dbania o zespół, lub czegoś, co po prostu odciągnęło uwagę, staraliśmy się zrozumieć, obejść to, poczekać i wzmocnić się razem. Myślę, że gdybyśmy zmienili kogoś w składzie, zmienilibyśmy się na wiele kierunków i tożsamości, ja chciałbym utrzymać jedność mocno i być razem tak długo, jak to możliwe, i jesteśmy dumni, że trzymaliśmy się razem na dobre i na złe przez te lata. To nie było łatwe, ale jak dotąd dajemy radę. W wyniku tego nasi fani może często są narażani na zbyt długie wyczekiwanie, ale potem zostaje im to wynagrodzone. Porównując brzmienie "Where Echoes Gather" do "The Bottom Deep", jest zdecydowanie na plus. Soczyste, żywe, dodatkowo ze sporą dawką głębi. Co o tym zdecydowało? Fajnie, że o tym wspomniałeś. Myślę, że niek-

tóre z tych żywych uczuć tkwią w samych utworach, a także w koncertach. Album "Bottom Deep" miał mroczniejszy motyw i potrzebował tego brzmienia, które musiało wyrażać to specyficzną atmosferę towarzyszące albumowi. Kiedy pracowaliśmy nad nowymi utworami, chciałem znów odzyskać radość, to soczyste, żywe uczucie. Myślę, że można to usłyszeć w naszych kawałkach. To trudne i zarazem przyjemne doświadczenie w graniu i wykonywaniu tych utworów, i myślę, że to trafia do słuchacza. Również miks, jaki zrobiła Eike Freese, nie jest w pełni nadprodukowany, jest jeszcze trochę "życia" w tych nagraniach, i to było to, na co liczyłem i czego chciałem. Bardzo podoba mi się okładka "Where Echoes

Na pewno King Diamond, Death, Candlemass, Kreator, Overkill, Megadeth, Dio, Wasp, podoba mi się też wszystko w klimacie zespołu Avatarium, jeśli miałbym to streścić. Czy możesz podzielić się z nami ciekawą his torią z trasy / studia, której doświadczyłeś? W trasie jestem dość nudnym facetem. Nie piję podczas trasy koncertowej, przede wszystkim gramy w gry lub oglądam seriale i filmy w czasie podróży. Ale miałem trochę zabawne/stresujące zdarzenie na jakimś festiwalu w Europie. Spieszyliśmy się z lotniska, a kierowca gazował jak diabli, aby dowieźć nas na festiwal na czas, ponieważ byliśmy już mocno spóźnieni. Tymczasem organizatorzy rąbnęli się i okazało się na miejscu, że zostaliśmy pomyleni z inną ka-

Foto: Communic

Gather" autorstwa Elirana Gantora. Również autora okładki "The Bottom Deep". Gdzie i kiedy dokładnie się spotkaliście po raz pierwszy? Właściwie nigdy nie poznałem Elirana osobiście. Mam nadzieję, że kiedyś to zrobię. Pamiętam, że skontaktowałem się z nim po tym, jak zobaczyłem dzieło wykonane dla Atheist na album "Jupiter". Myślę, że to było w 2010 roku i już miałem zacząć szukać artysty, aby stworzyć coś na "The Bottom Deep", i wtedy nasze ścieżki się skrzyżowały, nawiązaliśmy kontakt, a reszta to już historia. Eliran ma niesamowite umiejętności i jest całkowicie niewiarygodny. Zawsze wymyśla interesujące, nowe rzeczy i ma dobre oko, aby nie kopiować innych, i trzymać się z dala od rzeczy, które zostały zrobione przez mnóstwo innych zespołów przed tobą. Proste dzieło, które wykonał dla "Where Echoes Gather", okazało się dość wyjątkowe i oryginalne.

pelą i że nasz koncert przypada dopiero za dwie godziny. Więcej stresu niż zabawy, jeśli chcesz znać moje zdanie (śmiech)... Wciąż czekamy na pierwszy koncert Communic w Polsce. Graliście w Czechach kilka razy, ale nigdy w naszym kraju. Czy myślisz, że jest na to szansa? Jest to oczywiście możliwe, ale potrzebujemy kogoś, kto nas tam poleci i zarezerwuje Communic na jakiś festiwal lub samodzielną sztukę. Jeśli nie, mam nadzieję, że kolejna trasa zabierze nas już do Polski. I wtedy się zobaczymy... Pozdrawiam serdecznie i dzięki za wasze wsparcie! Damian Czarnecki

Czy uważasz, że to dobry czas na wydanie albumu rockowego / metalowego? Czy masz jakiś mniej popularny zespół, który uważasz, że jest szczególnie godny polecenia? To musi być dobry epoka dla rocka i metalu, ponieważ jest tak wiele wydawnictw, że trudno jest zapanować nad tym co i kiedy wychodzi. Mogę polecić naszym lokalnych przyjaciół z wielkiego thrashowego bandu Harm. Jakie zespoły są Twoje ulubione tak ogółem?

COMMUNIC

89


używam tylko jednej laski! (śmiech). Nigdy nie myślałem, że nadal będę to robił w moim wieku, ale Ozzy jest starszy i nadal działa! Bardzo wiele starszych zespołów wciąż tworzy świetną muzykę. Myślę, że rock and roll jest wciąż młody!

Rock and roll jest wciąż żywy! - Ozzy jest starszy i nadal działa! - mówi Mark Sutcliffe. Faktycznie, lider Trespass nie ma się czego wstydzić i wybierać na emeryturę, gdyż powrotna płyta "Footprints In The Rock" tych weteranów NWOBHM, tak na dobrą sprawę pierwsza poważna w ich dyskografii, robi wrażenie. Wygląda więc na to, że w końcu przestaną być kojarzeni jako zespół jednego singla "One Of These Days", tym bardziej, że Mark zapowiada już kolejny album na przyszły rok - jubileuszu 40-lecia Trespass: HMP: Zważywszy na to, że wasz poprzedni album "Trespass" nie był do końca premierowym wydawnictwem, to "Footprints In The Rock" jest pierwszą taką płytą od czasów "Head" - te ćwierć wieku minęło pewnie nie wiadomo kiedy? Mark Sutcliffe: Właściwie zarówno album "Head", jak i kolejny "Trespass" z 2015 roku zostały wydane przez nas samych, a nie wytwórnię płytową. Ale tak! Czas leci, jak mówią. Żałuję, że Trespass nie stworzył i nie nagrał więcej muzyki w tym czasie. Nie mogłem jednak zachęcić innych muzyków z pierwszego składu zespołu do zainteresowania się nowym materiałem.

wodem powstania nowego albumu było to, że przestałem słuchać ludzi, którzy mówili mi, że to zły pomysł! Pomyślałem: zrobię to! Mam nowe utwory, znajdę odpowiednich ludzi i zrobiłem to! Mam bardzo wyraźną wizję tego, czym chcę żeby był Trespass. Czasami myślę, że innym trudno jest to zaakceptować.

Reaktywowaliście zespół na dobre w roku 2012, tak więc mieliście w sumie zbyt mało czasu na stworzenie nowych kompozycji, pewnie dlatego więc nagraliście ponownie stare utwory Trespass, tym bardziej, że jakość części z nich pozostawiała sporo do życzenia?

Zdążył wziąć udział w nagraniu "Footprints In The Rock", czy też podzieliłeś się na tej płycie partiami gitar z Joe Fawcett'em? Wszystkie gitary na tym albumie to ja i Joe. Joe jest fantastycznym młodym gitarzystą i sprawił, że skupiłem się i ciężko pracowałem nad grą!

O powrocie oryginalnego składu, ani też które goś z jego późniejszych wcieleń nie było mowy, bo minęło zbyt wiele czasu, ale do niedaw na dzielnie towarzyszył ci gitarzysta Dave Crawte - dlaczego nie ma go już w zespole? Dave pracuje obecnie nad projektem typu tribute i chciał się na nim skoncentrować.

Myślę, że spory wpływ na to, że "Footprints In The Rock" jest tak udaną, a przy tym bardzo dynamiczną płytą, miał fakt, że w ostatnich latach sporo koncertowaliście? Kiedy grasz na żywo to wiesz, czego ludzie chcą od muzyki. Tak naprawdę, ten album pochodzi z serca. Jest to dzieło miłości, jak mówią. Postanowiłem tworzyć muzykę, którą kocham, o sprawach, które są dla mnie ważne i mam nadzieję, że inni też to pokochają! Zgodzisz się ze mną, że w obecnych czasach zdecydowanie łatwiej jest być muzykiem, bo rozwój technologii bardzo ułatwia pracę, szczególnie w studio? To dobre pytanie. Nie całkiem. Myślę, że umiejętność tworzenia pochodzi z wnętrza. Obecnie łatwiej jest zrobić naprawdę dobre demo, ale to nie znaczy, że utwór jest dobry! W internecie jest tego mnóstwo. Jest to szczególnie przydatne do nauki gry na instrumencie, ale poza tym myślę, że trzeba się z tym urodzić! Młodsi koledzy z zespołu pewnie z niedowierzaniem słuchali twych opowieści o tym, jak nagrywało się we wczesnych latach 80., kiedy w studiach panowały taśmy? Spędziłem godziny w studiach, czekając na przewinięcie taśmy! Ciekawe, że instrumenty w takiej samej mierze co sprzęt tworzą klimat klasycznych albumów (który wielu próbuje naśladować). Ludzie musieli więc wymyślić gadżet, który dodaje efekt dźwięku taśmy do cyfrowych nagrań! Nie da się jednak ukryć, że to ciepłe, analogowe brzmienie ma wiele zalet, tylko Trespass, na dobrą sprawę, nie zdołał tego nigdy doświadczyć, bo w latach 80. nie zdołaliście nagrać płyty długogrającej, a studia w których pra cowaliście nie były najlepiej wyposażone? Nagrywaliśmy też w naprawdę dobrych miejscach. Jedną z najlepszych była studio BBC w Maida Vale w Londynie, kiedy przeprowadziliśmy jedną sesję radiową z Tommym Vance'em i Tony'm Wilsonem. Faktyczne nagrania były w porządku, ale mogliśmy poświęcić więcej czasu na produkcję.

Foto: Trespass

W rzeczywistości chciałem stworzyć zupełnie nowy materiał, ale nie mogłem po prostu zainteresować innych czymś nowym. Chciałem też nagrać na nowo wszystkie stare utwory z lepszym brzmieniem. Większość naszych starych utworów to przecież dema i to bardzo niedbale nagrane! Byłem bardzo zadowolony z albumu z 2015 roku, otworzyło mi to niektóre drzwi. Słuchacze i branża przyjęli wasz powrót życzliwie, tak więc nie mieliście innej możliwości, jak wziąć się do roboty i zacząć pisać nowe utwory, taka kontynuacja była wręcz wskazana? Tak, to był jeden z powodów, ale głównym po-

90

TRESPASS

Wspaniale jest znaleźć kogoś tak młodego, kto ma wyczucie melodii, który w dodatku gra w Trespass. Tworzymy już razem następny album! O, to świetna wieść! Czujesz się w zespole niczym ten przysłowiowy ostatni Mohikanin, czy też praca z młodymi ludźmi, przychodzącymi na świat w czasach, kiedy heavy metal odnosił największe sukcesy, jest dla ciebie czymś odżywczym, dodaje ci jeszcze większej energii? Ha! To jedna z moich ulubionych historii i świetny film! Działa to w obie strony: mam dużo doświadczenia a oni dużo energii! Dzięki temu

W roku 1980 ukazały się dwie ważne dla nurtu NWOBHM kompilacje: "Metal Explosion From The Friday Rock Show" oraz "Metal For Muthas Volume II", gdzie wasz sztandarowy utwór "One Of These Days" nawet otwierał tę płytę - można było przypuszczać, że spora kariera stoi przed wami otworem, bo każda duża firma szukała wtedy metalowych zespołów, ale nic z tego nie wyszło? Byliśmy o wiele młodsi od zespołów, którym udało się przebić. Byliśmy bardzo naiwni i niedoświadczeni. Naszym największym błędem było to, że w 1980 roku nie nagraliśmy albumu. Myślę, że wzbudzaliśmy duże zainteresowanie ze strony dużych wytwórni, ale nasz menager nie uważał tego za konieczne. Mimo to powinniśmy to zrobić. To było przed tym jak zespoły tworzą album, a następnie idą do wytwórni, co dzieje się teraz znacznie częściej. Ale i tak to był niesamowity czas i mieliśmy dużo zabawy! Tragiczna śmierć waszego ojca była tym ostatecznym ciosem, który pogrzebał też zespół, i to na długie lata? Tak, tata zmarł nagle we wrześniu 1982 roku,


mając zaledwie 47 lat, co wywołało ogromny wstrząs w naszym życiu. Bardzo wspierał zespół i naszą muzykę. Zdecydowaliśmy się zawiesić działalność. Reaktywowaliśmy Trespass w 1984 roku. Paul nie był zainteresowany udziałem w reaktywacji Trespass, już dawno zapomniał o cza sach, kiedy był perkusistą, i to niezłym, czy też poszedł w zupełnie innym kierunku i metal już go nie kręci? Trudno mówić za kogoś innego, ale myślę, że Paul myślał, że powiedział wszystko, co chciał z Trespass. Chciał przejść do czegoś nowego, jak Blue Blud itp. Dla mnie Trespass jest jedynym zespołem i sposobem, którym chcę podzielić się ze światem moją muzyką! Ty nie miałeś jednak żadnych wątpliwości, a już teraz, po wydaniu "Footprints In The Rock", możesz chyba śmiało powiedzieć, że było warto zacząć to wszystko od początku? Po prostu musiałem nagrać ten album. Sądzę, że jest kilka duchów z przeszłości, które mnie nakręciły. Praca z nowym zespołem jest świetną zabawą. Każdy jest w nim po prostu tylko dla muzyki i tylko to ma dla mnie znaczenie. Jeśli to nie jest najważniejsze, masz przejebane. Dobre recenzje, pozytywne reakcje fanów wygląda więc na to, że nigdy nie jest za późno i tylko od nas samych zależy, czy damy sobie drugą szansę i będziemy umieli odpowiednio ją wykorzystać? Jestem bardzo zadowolony z dobrych recenzji i opinii osób, którym spodobał się album. Nagrywam już następny! Chciałbym też więcej występować na żywo, zwłaszcza w Europie! Czuję się zaszczycony, że ludzie wciąż są zainteresowani, po tym wszystkim i chcę podziękować wszystkim, którzy kupili album lub w jakikolwiek sposób wspierali Trespass. Jestem dumny z "Footprints In The Rock"! Dziękuję szczególnie Michaelowi z Mighty Music za udostępnienie naszej muzyki odbiorcom! Niedługo "stuknie" wam 40-tka, bo założyliście Trespass w 1978 roku. To piękny jubileusz, pomimo kilku przerw w działalności. Planujecie coś specjalnego z tej okazji, czy też skupicie się na tym, co wychodzi wam najlepiej, to jest tworzeniu i koncertowaniu? Nagraliśmy "One Of These Days" w październiku 1979 roku, więc myślę, że to był naprawdę nasz początek. W przyszłym roku planowany jest kolejna płyta, cokolwiek się wydarzy. Po prostu nie da się zatrzymać Trespassa, który jest w mojej krwi i mojej duszy! Szczególnie fajnie byłoby grać na festiwalach z naszymi braćmi i siostrami z NWOBHM!

Dotrzeć do emocji słuchacza Ten Reapter pochodzi z Włoch i wydał właśnie drugi album. "Cymatics" to solidny thrash na najwyższych obrotach. Wokalista Claudio Arduini deklaruje: "wiemy tyle, że zawsze będziemy grać, bez względu na to, ile ludzi będzie nas doceniać. Ale jesteśmy pewni, że im więcej energii w to włożymy, tym więcej jej otrzymamy" i trudno mu nie uwierzyć przy odsłuchu "Tsunami" czy "Omega Revolution": HMP: "Cymatics" to wasz drugi album i dzieli go od wydania debiutanckiego "M.I.N.D." aż sześć lat - bycie podziemną, thrashową kapelą we Włoszech pewnie nie jest usłane różami? Claudio Arduini: Zdecydowanie nie... ale są wciąż wytwórnie jak nasza Revalve Records, które chcą inwestować w undergroundowe zespoły i promować włoską scenę metalową. Udało wam się jednak znaleźć wydawcę, a to już zawsze coś. W dodatku Revalve Reccords to włoska i dość prężnie działająca firma, więc na tym etapie chyba nie mogliście trafić lepiej? Wszystkie zespoły, które chcą przebić się do mainstream'u muszą postępować ostrożnie, krok po kroku. Każdy kolejny musi być posunięciem zapewniającym lepsze rezultaty pod względem promocyjnym. Revalve Records była naszym najlepszym wyborem, by zanotować tak wielki awans. Generalnie chyba trudno jest przebić się, szczególnie jeśli jest się nieznaną kapelą, bo wydawcy oglądają w tej chwili każdy grosz z obu stron, zanim cokolwiek zaryzykują czy zainwestują? Być może to prawda, ale my uważamy, że to rola zespołu, by stać się dla wytwórni najlepszym rozwiązaniem, zaś aby ustalić "zakres obowiązków", zawsze należy być profesjonalnym. Uważamy to za jedyny sposób na osiągnięcie każdego celu.

Nagraliście więc pewnie "Cymatics" na swój własny koszt? Tak, całkowicie. Zaczęliśmy nagrywać "Cymatics" zanim nawiązaliśmy współpracę z Revalve Records. I było warto, jak przypuszczam, bo wykonaliś cie pod każdym względem spory krok naprzód - w tym sensie warto było pewnie popracować nad tym albumem tych kilka lat? Jesteśmy niemal fanatykami w dbaniu o każdy szczegół: tworzenie utworów, produkcja, brzmienie... Kiedy wszystko jest prawie idealne, dopiero wtedy uważamy to za skończone. Mieliśmy również problem ze składem, ponieważ nasz gitarzysta odszedł z zespołu podczas sesji nagraniowej, a to zatrzymało cały proces nagrywania. Jeśli chodzi o teksty to nawet niespecjalnie trzeba szukać jakichś źródeł inspiracji, wystar czy włączyć telewizor czy sprawdzić wiado mości w internecie? Rzeczywistość jest zawsze inspiracją, jeżeli umiesz ją odczytać. Pisanie tekstu do utworu może być łatwe lub trudne, ale osobiście nie lubię spisywać pierwszej rzeczy jaka przyjdzie mi na myśl. Wolę to wypracować, nadać osobisty charakter, w przeciwnym razie wszystko będzie zbyt banalne. Nie da się ukryć, że ten istny zalew informacji nie jest za dobry w tym sensie, że im ich wię-

Wojciech Chamryk, Zosia Borkowska, Paweł Gorgol

Foto: Reapter

REAPTER

91


cej, tym mniej przyswajamy, przestając przy tym analizować, wyrabiać sobie opinię na dany temat - w czasach przed internetowych wyglądało to jednak inaczej i chyba lepiej? Zawsze lepiej mieć więcej informacji, i nie mówię tu tylko o muzyce. Informacje w naszym społeczeństwie są ważne i czynią cię wolnym; nadmiar komunikatów jest zły, jeżeli nie posiadasz zmysłu, aby oddzielić wartościowe fakty od niewartościowych. Zawsze uważałem, że aby obronić się od fałszywych wiadomości lub ich nadmiaru, musisz się nauczyć, czego tylko się da, aby być lepszą osobą i nie pozwolić, by inni cię oszukiwali. Muzycznie też staracie się być nieszablonowi, bo nie sięgacie tylko po thrashowe patenty: "Tsunami" kojarzy mi się ze speed metalem lat 80., "The Alchemist" to maidenowy puls basu i takież unisono, nie unikacie też bardziej rozbudowanych, dłuższych kompozycji, jak "Behind A Mask"? Nasze inspiracje to thrash i metal progresywny, ale wciąż staramy się brzmieć nowocześnie. Lubimy balansować między skomplikowanymi kawałkami a bardziej bezpośrednimi i chwytliwymi riffami, żeby każdy utwór miał swój unikalny smak. Zakończenie płyty utworem instrumentalnym to pomysł nie najnowszy, jednak "Omega Revolution" brzmi całkiem efektownie - to od początku był numer bez wokali, czy też tak wyszło, bo nie zdążyliście napisać tekstu? "Omega Revolution" w zamyśle miał być instrumentalny! Umieszczanie go na końcu było właściwym wyborem, daje ci poczucie, że przedstawienie się skończyło. Co ciekawe zdajecie się równie dużą estymą darzyć zarówno amerykański, jak i europejski, szczególnie niemiecki, thrash? Kiedy piszemy nowy kawałek, nie myślimy o tym czy tamtym gatunku. Najważniejsze jest, by dotrzeć prosto do emocji słuchacza. To jest najważniejsze! Skoro jesteście Włochami nie korciło was, by zacząć grać, tak popularny w waszym kraju, symfoniczny, tradycyjny bądź power metal tym bardziej, że w takiej sytuacji mielibyście większe szanse na przebicie się? Muzyka to emocje, wszystko, co gramy jest stworzone z uczuciem! Nie możesz zdecydować się na granie power metalu, jeżeli dorastałeś przy innej muzyce. A przede wszystkim, jeśli masz instynkt do pisania riffów w konkretnym stylu, trudno byłoby zmienić swoją naturę. Tak, słuchasz wszystkiego, co ci się podoba, ale my wiemy, że nie możesz pisać muzyki w inny sposób niż ją czujesz. To się chwali! Nie da się jednak nie zauważyć, że będzie wam ciężko zainteresować swą muzyką fanów z innych państw, tym bardziej, że promocja "Cymatics", koncertowa i nie tylko, odbywa się głównie we Włoszech? Mamy fanów za granicą i to jest fantastyczne, ale mamy też ich we Włoszech, jest ich wielu i są nami zainteresowani. Ale nasza koncertowa aktywność jest skupiona za granicą, ponieważ tam możemy wydobyć z siebie, co najlepsze. Czyli jesteście zwolennikami małych kroków i na razie najważniejsze jest dla was zbudowanie stabilnej pozycji poza ojczyzną, a na pozyskanie rodzimych fanów też przyjdzie odpowiednia pora? Uważamy, że możemy najpierw zbudować solidne fundamenty za granicą, a potem we Wło-

92

REAPTER

szech, ale nasz kraj jest dziwnym miejscem dla muzyki metalowej. Większość ludzi tutaj słucha znanych zespołów, a nie sceny undergroundowej. Cyfrowa dystrybucja "Cymatics" ma wam ułatwić popularyzację nazwy Reapter w świecie? Cyfrowa dystrybucja jest tańsza niż sklepy, więc musi być ona jednym z wielu rozwiązań na rozprowadzanie naszej muzyki, przede wszystkim tam, gdzie niema dystrybucji płyt CD. To chyba coraz częstsze, że najpierw płyta ukazuje się w wersji cyfrowej, a dopiero po tym wychodzi CD, w sumie dla tradycjonalistów i kolekcjonerów? Tak, ponieważ ludzie mają szansę najpierw kupić singiel lub kilka kawałków, posłuchać ich i wtedy zdecydować się na zakup CD, jeśli muzyka im się spodoba. W sumie to dzięki scenie podziemnej, nie tylko metalowej, przetrwały płyty winylowe czy kasety, bo pomimo wycofania ich z produkcji przez większość wydawców, tam wciąż ukazy wały się niezależnie bądź w małych firmach/ dystrybucjach 7", LP's czy kasety - myślisz, że płyta CD też przetrwa, czy też ten nośnik jest jednak mniej atrakcyjny i się nie utrzyma? Kto wie? Kiedy w latach 80. pojawiły się płyty CD, każdy mówił, że to one są przyszłością, a winyl będzie zapomniany. Dziś płyty winylowe znów się sprzedają i są o wiele bardziej pożądane, tak więc nie możemy przewidzieć, co stanie się w przyszłości. A jak oceniasz szanse Reapter na jakąś dłuższą karierę, nie tylko istnienie w podziemnym obiegu? Uważamy, że idzie nam nieźle. Trudno jest być profesjonalistą, ale pracujemy na to naprawdę ciężko. Mamy również pewne wieści do ogłoszenia w najbliższej przyszłości, więc bądźcie z nami! Liczycie, że może kiedyś wasz zespół stanie się rozpoznawalny, czy też nie przywiązujecie do tego wagi, dobrze bawiąc się w czasie prób i koncertów? Jeśli któregoś dnia będziemy rozpoznawalni, będzie to wielki zaszczyt! Chcielibyśmy na zawsze zostać sobą i grać z tą samą energią i emocjami. Próby i koncerty są niezbędne w karierze każdego zespołu, a my nie chcemy tego ignorować. Czyli jeśli nadarzy się taka szansa, to skwapliwie ją wykorzystacie, ale nie będziecie też rozpaczać, jeśli pozostaniecie podziemnym zespołem, uwielbianym przez prze mniej licznych, ale bardzo oddanych fanów? Kochamy grać i tworzyć muzykę. Wiemy tyle, że zawsze będziemy grać, bez względu na to, ile ludzi będzie nas doceniać. Ale jesteśmy pewni, że im więcej energii w to włożymy, tym więcej jej otrzymamy. Wojciech Chamryk, Paulina Manowska, Karol Gospodarek

HMP: Witam. Kolejny włoski zespół, grający muzykę, którą preferuję. Czas chyba się mocno dokształcić z wiedzy o mocnej włoskiej scenie metalowej, (śmiech)... Skąd u Włochów zamiłowanie do thrash metalu? Co ciekawe jesteście kolejnym zespołem grającym thrash moim zdaniem oldskoolowy, bez eksperymen towania i udziwniania. Za to szybki, i walący po uszach. Bez zbędnego marudzenia. Stefano Mini: Po pierwsze, dziękuję za ten wywiad. Gramy old school thrash metal bez żadnych zanieczyszczeń, ponieważ tak właśnie powinno się grać w naszej opinii. Nasza muzyka jest bezpośrednia, szybka, agresywna, sarkastyczna i zabawna. Każda kompozycja oparta jest na dobrym riffie, niezapomnianym refrenie, dynamicznym rytmie i dobrych solówkach. Z czym jeszcze kojarzy ci się słowo "Metal"? Jakie są wasze muzyczne inspiracje, pierwsze usłyszane płyty, koncerty? Nasze główne źródło inspiracji to sama rzeczywistość. Nasze utwory są jak filmy krótkometrażowe, metafory thrash metalowo podziemnej rzeczywistości, wiesz. Nasza muzyka jest najlepszą ścieżką dźwiękową, do tych opowieści. Po prostu gramy, w najbardziej spontaniczny i bezpośredni sposób. To jest National Suicide, czyli szalony bieg z głową w dół. Urodziłem się w 1969 roku: to znaczy, że miałem 15 lat w 1984 roku. Dorastałem z taką muzyką, którą kocham, i miałem okazję zobaczyć tak wielu niezwykłych artystów, grających u szczytu ich sławy. Dla jasności, National Suicide nie jest vintage bandem... Jesteśmy old school bandem, we współczesnym Świecie. Jeśli trzeba byłoby wybrać do słuchania, thrash amerykański czy niemiecki? A może brazylijski? Istnieją doskonałe zespoły w Niemczech, Ameryce, Brazylii i na całym świecie. Ale generalnie wolimy thrash amerykański. Może powiecie kilka słów, o tym, jak wygląda sytuacja we Włoszech? Jak bardzo metal jest popularny w waszym kraju? Jaki rodzaj metalu preferują włoscy metalheads? We Włoszech jest dobra metalowa scena z takimi zespołami jak Baphomets Blood, Game Over, Adversor, Vexovoid, Violentor i inne... Death metal i thrash metal, to najbardziej popularne gatunki. Oczywiście mówię o podziemnej scenie. Nikt we Włoszech nie zarabia na życie, grając muzykę heavy metal. Istniejecie niemal trzynaście lat... "Massacre Elite" jest waszą trzecią dużą płytą. Co zmieniło się przez ten okres, waszym życiu? Jak już mówiłem, nikt we Włoszech nie zarabia na życie grając heavy metal. Jedynymi z National Suicide, którzy żyją z muzyki, są Tiz i Valle, gitarzyści. Uczą ludzi gry na gitarze. Z


Nie sprzedajemy się, nie płacimy za grę, wierzymy w to, co robimy Jestem ignorantem. Naprawdę nie miałem pojęcia o National Suicide i kilku innych, włoskich bandach, które wbrew wszelkim przeciwnościom i modom, grają energetyczną thrashową muzę. Poznawszy więc najnowsze dzieło Włochów z National Suicide, zatytułowane romantycznie "Massacre Elite", postanowiłem zadać im kilka pytań. mojego punktu widzenia nic się nie zmieniło i nigdy się nie zmieni: po prostu gramy dla zabawy. W każdym razie, każdy album National Suicide brzmi bardziej gniewnie niż poprzedni... i to jest taka dziwna rzecz, prawda? Czy we Włoszech są jakieś większe metalowe festiwale, porównywalne do niemieckiego Wacken, czeskiego Brutal Assault, czy nawet polskiej Metalmanii, gdzie możecie pokazać się szerokiej publiczności? Żaden wielki włoski festiwal nigdy nie zaprosi National Suicide. Nie sprzedajemy się, nie płacimy za grę, wierzymy w to, co robimy. Dlatego ci, którzy chcą usłyszeć National Suicide, muszą zejść do metalowych slumsów, gdzie muzyka jest wciąż żywa i naprawdę wkurzona. Podoba nam się ten sposób.

Czy słuchacie muzyki poważnej, klasycznej? Pytam, bo mam wrażenie, że w kilku utworach słyszę kilka znanych skądś nut. A w "What D'You Mean By Metal", mamy bardzo czytelny fragment "Marszu Tureckiego" Mozarta... Czyż nie? Mój pierwszy metalowy idol, Wolf Hoffmann, zawsze podkreśla, że metal i muzyka klasyczna, mają wiele wspólnego. Ja dzięki muzyce heavy metal, wiem dziś, kto to jest Beethoven, Vivaldi, Wagner... Czy zgadzacie się? Nie wiem, czy sama muzyka metalowa ma coś wspólnego z muzyką klasyczną. Z pewnością są metalowi muzycy zainspirowani, przez wielkich

wywiadów? Większa trasa, Europa, Świat? Wolimy krótkie, małe trasy w barach i klubach muzycznych, wiesz... Jeśli wielkie koncerty i festiwale, to tylko wtedy, gdy nikt nie poprosi nas o sprzedanie naszej duszy, rozumiesz mnie? Z drugiej strony nie ponosimy zbyt wielu kosztów podróży, posiłków, zakwaterowania i dobrego piwa na świetnych podziemnych imprezach. Czy jest szansa na aby zobaczyć wasze show w Polsce? Jeśli jakiś polski promotor będzie zainteresowany, łatwo się z nami skontaktować. Z kim chcielibyście zagrać na tej samej scenie? Prawdę powiedziawszy, mieliśmy szczęście grać z wieloma z naszych ulubionych zespołów... Nie wiem... Nie mamy jakichś punktów odniesienia, nawet jeśli nasza muzyka w naturalny sposób przypomina całą amerykańską "starą szkołę" . Nigdy nie graliśmy z Exodus... Co z nowej płyty będzie można usłyszeć na koncertach? Obecnie z naszego najnowszego albumu gramy tytułowy ("Massacre Elite"), "Old, White and Italian" oraz "Pisshead". Są to utwory, które szczególnie lubią nasi fani. Jaki jest wasz stosunek do religii? Pochodzicie kraju, w którym mieści się Watykan, a kościół jak wiadomo jest krytycznie nastawiony do

Foto: National Suicide

Wasze okładki wyglądają jak ilustracje do hor rorów... Krew, przemoc. Nie macie problemów z cenzurą? Wiem, że w USA, kontrowersyjne okładki są zmieniane, lub wkładane do dodatkowych, papierowych kopert. Co myślicie o cenzurze, która próbuje ingerować w twórczość zespołów? W Polsce mamy ostatnio z tym trochę problemów. Nie znam polskich przepisów... Jednak nasze okładki nie są tak brutalne... Inspiracją do nich są horror komiksy i to wszystko. Mówiąc o cenzurze, myślę, że nie powinno być żadnej różnicy między kawałkiem o szorstkich lub brutalnych tematach, a obrazem, który je reprezentuje. Mówimy tylko o dwóch różnych próbach opisania czegoś dotyczącego ludzkiej duszy. W naszym przypadku wszystko jest zawsze traktowane z dużą dozą ironii. Do "Massacre Elite", i "Death Roll" nakręcil iście video. Świetna robota, w zalewie takich samych metalowych teledysków, wasze się mocno wyróżniają... Choć oba są kręcone w podobny sposób. Kurcze, przy tytułowym, mam wrażenie, że krzyczę wraz z tłumem "Massacre !". Jakbym był na waszym koncer cie. Obraz do "Death Roll" może z kolei wzbudzać sporo kontrowersji. Nie boicie się, że zostaniecie posądzeni o propagowanie narko tyków i pornografii? Dość humorystyczne przebitki filmowe, zmontowane z mocno eroty cznymi animacjami nie każdemu mogą się podobać. Czyim dziełem są te videoklipy? (Śmiech)... Ten klip nie jest naszym oficjalnym teledyskiem... To żart, zrobiony przez przyjaciela Tiza. Zgadzam się z tobą, że to nie dla wszystkich, ale z pewnością nie chcemy promować zażywania narkotyków czy pornografii. "Death Roll" mówi o dopalaczu, rodzaju "krokodyla" naszych ulic miejskich. Ten głupi, ironiczny klip, ma uderzyć was w podbrzusze, ostrzegając, żebyście nie igrali z ogniem.

kompozytorów, takich, o których mówisz... Ponieważ Tiz i Valle, są nauczycielami muzyki, na pewno ich znają i doceniają. Do czego odnosi się utwór "Old, White An'Italian"? "Old, White An'Italian" opowiada o Włochu, który został zmuszony do emigracji, do obcego kraju i musi walczyć o swoje życie i marzenia. Bardzo aktualny temat. Zbieracie płyty winylowe, czy kasety magnetofonowe? Czy wasze albumy będą wydawane na tych tradycyjnych nośnikach? Zawsze wydawaliśmy pewną liczbę płyt winylowych każdego z naszych albumów... Trochę kaset wyszło z albumem "Old Family is Still Alive". Osobiście posiadam dużą liczbę taśm i płyt winylowych, ale nie uważam siebie za prawdziwego kolekcjonera.

muzyki metalowej. Duchowość to jedno, a religia to drugie. Duchowość, podobnie jak dobra muzyka, sprawia, że ludzie czują się jednością. Religia niestety często ludzi dzieli. We Włoszech nie mamy problemu z katolicyzmem. Nasze teksty nie mówią o Diabłach, nie chwalą szatana, nie są bluźniercze. Opowiadamy o ludzkiej duszy i dlatego mamy wspólny interes z kapłanami: nawet jeśli zwykle traktujemy ten temat z innego punktu widzenia. Dzięki za rozmowę, i do zobaczenia. Dziękuję i pozdrawiam polskich metalowców. Brońcie frontu, bracia! Prędzej, czy później National Suicide zawita do waszego miasta. Jakub Czarnecki

Jak promujecie nowy album, oprócz udzielania

NATIONAL SUCIDE

93


Spalanie paru neuronów Brytyjczycy zdążyli już odwiedzić nas kraj i zdobyć niewielką grupkę swoich wielbicieli. Natomiast moja znajomość z tym zespołem rozpoczęła się dość niedawno, a dokładnie wraz z ukazaniem się ich najnowszego albumu "Second Sight". Jego zawartość urzekła mnie na tyle, że postanowiłem przybliżyć ich naszym czytelnikom. Uważam, że grupa warta jest poznania i zapamiętania. HMP: Wielka Brytania to kolebka hard rocka i heavy metalu, ale już dość dawno straciła swoją pozycję, jeśli chodzi o tradycyjny heavy metal, na rzecz innych europejskich krajów, cho ciażby takich jak Niemcy czy Szwecja. Zastanawialiście się nad tym, co się zmieniło w Brytyjczykach, że odsunęli się od hard'n' heavy? JR Vox: Zgodzę się, że niektórzy postrzegają Niemcy i Szwecję jako kraje przodujące w wydawaniu produkcji metalowych, ale to też dlatego, że mają największe wytwórnie i firmy zajmujące się wszystkimi rzeczami związanymi z metalem. Powiedziałbym, że w kwestii jakości bywa różnie, niektórym wydawnictwom jest bliżej do Eurowizji, niż do słusznego heavy metalu. Za dużo tandetnych, hymnicznych refrenów... my proponujemy coś innego. Oczywiście, heavy metal, razem z punkiem, jest głosem Brytyjczyków, ponieważ tutaj był ich początek. Co

Carcass, Napalm Death, Paradise Lost, Anathema, itd, ale żadne z nich nie uzyskały znaczenia jak zespoły z lat siedemdziesiątych i pierwszej połowy osiemdziesiątych. Czy z tego okresu macie jakieś ulubione brytyjskie kapele heavy metalowe, czy raczej skupiliście się na dokonaniach grup z wcześniejszych epok? David Del Cid: Spośród wymienionych przez ciebie zespołów, oddałbym swój głos na Carcass, którzy w swoich najbardziej ekstremalnych czasach dalej postrzegali siebie jako ówczesny heavy metal, co jest tak oczywiste na ich albumie "Swansong", czy nawet "Heartwork". Oczywiście masz rację mówiąc, że znaczenie brytyjskich zespołów nie jest takie samo, jak kiedyś. Myślę, że to przez Internet i globalizację, dzisiaj dzieciaki mają wszelką rozrywkę na jedno kliknięcie, więc żaden rodzaj mediów nie ma całkowitej kontroli nad ludźmi. W dzisiejszych czasach, żeby się porządnie wybić, potrze-

Foto: Neuronspoiler

więcej, wytwórnie z kontynentu europejskiego są w pewnym sensie ustosunkowane co do wytwórni brytyjskich i wolą przewodniczyć rewolucji eurometalowych grup z niskiej czy średniej półki. Z tego powodu Neuronspoiler i wiele innych zespołów jak my, musiało głęboko zagrzebać się, żeby odnaleźć tę niezależną duszę, która pomogłaby wytworzyć nam fan base, nagrać nasz materiał i go opublikować. Wytworzyliśmy sobie markę bez pomocy żadnego przemysłu, w tym również bez pomocy festiwali. Przetrwaliśmy wiele, co nas wzmocniło i pomogło wytworzyć realną mentalność "ja - kontra świat", stąd też nie pozwolę sobie milczeć ze względu na moje wieloletnie doświadczenie w roli niezależnego artysty. Oczywiście w późniejszym okresie w Brytanii cały czas powstawały zespoły metalowe, które zdobywały popularność, np. Sabbat, Xentrix,

94

NEURONSPOILER

ba znacznie więcej, niż granie twoich utworów w radiu i telewizji... Przełom wieków spowodował wzmożenie zainteresowania się tradycyjnym heavy metalem, a także NWOBHM. Na tę chwilę wiedza o tym nurcie jest spora, raz jeszcze wydawane są zapomniane nagrania, na powrót uak tywniają się stare zespoły, organizowane są tematyczne festiwale. Czy staraliście się poznawać ten nurt, szukaliście w nim inspiracji, czy zdobywając wiedzę o NWOBHM nasunęły się wam jakieś ciekawe wnioski lub spostrzeżenia? JR Vox: Znaliśmy ten trend na długo zanim był modny! Cóż, jedną z głównych inspiracji zespołu jest Black Sabbath z ery Tonyego Martina, słuchaliśmy klasyczny czy tradycyjny metal, nawet w czasach, kiedy w ogóle nie był popularny. Nie przeszkadza mi, że młodsi fani odkry-

wają dawno zapomniane stare perełki, ale ważne jest pamiętać, że wielu z tych zespołów nigdy się nie udało, bo ich muzyka po prostu nie była wystarczająco dobra. Brytyjski heavy metal miał bardzo wysokie standardy, więc było naprawdę ciężko się wyróżnić, skoro mieliśmy liderów typu Priest, Maiden, Diamond Head, Saxon, Grim Reaper i innych. Istnieją mało znane zespoły typu Demon, które lubimy, ale rzucanie chwytliwymi frazesami typu "kryminalnie niedoceniany" odnośnie każdego nieznanego zespołu, który wydaje swoje byle jakie, stare śmieci to wyświadczanie niedźwiedziej przysługi zespołom, które były naprawdę niedoceniane. Wzrost zainteresowania tradycyjnym heavy metalem spowodował, że w Wielkiej Brytanii młodzi muzycy także zaczęli grać ten gatunek, przypominając sobie, że mają w genach takie granie. Obserwujecie tę scenę? Wiecie co dzieje się u konkurencji? Które z młodych kapel są warte uwagi? Erick Tekilla: Tak, oczywiście, wydaje mi się, że znam każdy zespół, który robi to tak samo poważnie, jak my. Często chodzę na koncerty i definitywnie jest znacznie więcej młodych zespołów grających tradycyjny heavy metal niż wcześniej. Raczej nie postrzegam ich jako konkurencji, bo po prostu robimy to, co umiemy najlepiej, gramy heavy metal prosto z serca, stąd nasza postawa wobec innych zespołów. Jeśli już, to lubimy formować przyjaźnie z zespołami i wspierać się nawzajem. Całkiem przypadli mi do gustu kolesie z Seven Sisters, mają parę naprawdę dobrych wałków i są też miłymi chłopakami, dlatego zaprosiliśmy ich do zagrania z nami na koncercie z okazji premiery naszego albumu. Ostatnio Dissonance Productions przygo towało skladankę "British Steel - The Rising Force Of British Heavy Metal". Jak myślicie, jest to zapowiedź, że wreszcie w waszym kraju powstanie, podobnie silny nurt tradycyjnego heavy metalu, jak to było na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych zeszłego wieku? JR Vox: Szczerze wierzę, że jesteśmy na skraju brytyjskiej nowej fali ciężkiej muzyki. Jeśli chodzi o Neuronspoiler, nie staramy się wskrzesić niczego czy też naśladować jakiegoś zespołu, gramy tak, jakbyśmy byli kontynuacją grup, które były w szczycie swojej formy podczas złotej ery brytyjskiego heavy metalu. Proszę, nie nazywaj tego falą czy trendem, czy NWOTHM, takie etykiety są najzwyklejszym gównem, ponieważ są ograniczone czasowo i gatunkowo. Ej, stary, fale się spiętrzają, po czym się rozbijają, a zespoły, które do nich należały szybko wyjdą z mody. Chcemy górować nad każdym trendem, jebać trendy, gramy to co chcemy. Po prostu pozwól muzyce aby powstała i daj jej możliwość profesjonalnego wydania, jak w wypadku Dissonance Productions, a fani zdecydują, czy jesteś dobry czy nie. Neuronspoiler niewątpliwie jest jednym z przedstawicieli kolejnej fali klasycznego heavy metalu, który mocno nawiązuje do nurtu NWOBHM, ale nazwa nie koniecznie kojarzy się z heavy metalem. Skąd pomysł na tę nazwę? David Del Cid: Neuronspoiler było nazwą utworu, który napisałem w moim poprzednim zespole, a po przećwiczeniu go parę razy na próbie, Erick zaproponował, żebyśmy użyli jej jako nazwy zespołu. Moim rodzimym językiem jest hiszpański, często używałem wyrażenia, które w wolnym tłumaczeniu oznacza "spalanie (albo


niszczenie) paru neuronów", padało ono przeważnie wtedy, kiedy chciałem powiedzieć, że poświęcamy czemuś dużo uwagi, tak jak jest w wypadku fanów metalu, bo to taki typ muzyki (w odróżnieniu na przykład od większości gatunków muzyki tanecznej), gdzie trzeba wejść o poziom wyżej, niż spokojne słuchanie i naprawdę trzeba "głęboko się wgryźć", żeby to zrozumieć. Więc skończyliśmy z tematem otwartym na wiele interpretacji, aczkolwiek brzmiącym nieco Sci-Fi, jesteśmy z tego zadowoleni, bo postawiliśmy sobie za cel omijanie nadużytych pomysłów w heavy metalu. Może i kochamy wiele klasycznych zespołów, ale z całą pewnością nie zostaniemy tanią kopią któregokolwiek z nich. Pochodzicie z Londynu ale wasze korzenie są różnych stron świata... Polska, Meksyk Honduras... te kraje nie do końca kojarzą się z klasycznym heavy metalem... JR Vox: Jestem Brytyjczykiem, a my jesteśmy w rzeczy samej brytyjskim zespołem, spotkaliśmy się tutaj, w Londynie, który jest wrzącym kotłem wszystkich i wszystkiego. Heavy metal jest językiem globalnym, ale korzenie ma stanowczo brytyjskie. Jeśli wielkie grupy mają trasę po klubach i niewielkich salach w Europie i Ameryce, to wyjeżdżają do znacznie większych miejsc w Południowej i Centralnej Ameryce ze względu na mentalność tamtejszych ludzi. Tam nie podchodzą do tego w stylu "ten zespół musi mnie zabawić", ale staje się przed ostrą wizją tego, że publika odgrywa kluczową rolę w sprawieniu, że noc pełna metalu staje się pamiętnym przeżyciem. Tam też nie wybaczają tak łatwo, więc jeśli grasz proste rzeczy, jak kulfon, publika obrzuci cię kamieniami i przepędzi ze sceny przy wtórze głośnego buczenia. Nie ma większego znaczenia skąd jesteś, po prostu upewnij się, że twoja muzyka nie jest gówniana. Czego Brytyjczycy nie potrafią tego znieść. Mamy brytyjskie wartości, ale część z nas dorosła w rzeczywistości trzeciego świata! Poza tym, żaden z oryginalnych członków Guns'n'Roses nie był z Los Angeles, a członkowie Nirvany są ze Scarborough, nie z Seattle. Jasne światła wielkiego miasta zawsze przyciągną nieoszlifowane diamenty, ale też szczury. Wasz kawałek "Slay The Beast" z najnowszego albumu "Second Sight" jednoznacznie kojarzy waszą muzykę z Iron Maiden. Czy to wasza największa inspiracja? JR Vox: "Slay the Beast" jest z całą pewnością związane z Iron Maiden, ale chyba nie w taki sposób, jak myślisz. Jest tutaj pewna doza satyry, musisz czytać pomiędzy wierszami, żeby ją odkryć. To nonszalancki hołd dla jednego z najlepszych zespołów wszech czasów, ale w rzeczy-

Foto: Neuronspoiler

wistości naśmiewa się z zespołów, które próbują go kopiować. To Neuronspoiler, musisz pomyśleć kiedy słuchasz i headbangujesz! Steve Harris przyszedł na nasz występ i widział jak gramy, jest kochanym kolesiem i oczywiście Maiden to dla nas ogromna inspiracja, ale w życiu nie posłuchałbyś jakiegokolwiek naszego utworu i powiedział, że bezpośrednio zerżnęliśmy ten riff, czy tę sekcję od Maiden albo kogokolwiek innego. Istnieją zespoły, które podrabiają Maiden znacznie lepiej, niż ktokolwiek inny, więc damy im spokój. Jednak pozostałe utwory z tego albumu przypominają Maiden ale ten bardziej epicki i progresywny, a także trochę Queensryche, ale tylko z okresu debiutu "The Warning". Czy właśnie to chcieliście osiągnąć? JR Vox: Właściwie, to nie przepadam za Queensryche. Wiem, że to świętokradztwo, ale taka jest prawda. Nasz basista Erick mnie zabije, ale Geoff Tate nie jest moją główną inspiracją. Wokalnie, większy wpływ ma na mnie mieli oczywiście, Dickinson, Halford, Kiske, Jeff Buckley, Robert Plant, James Brown i "Zouille" z Sortilege, na przykład. W waszej muzyce słyszę również wpływy hard rocka, taki "Murder City" mocno kojarzy mi się z UFO, szczególnie wokal JR w refrenie tego kawałka...

Foto: Neuronspoiler

David Del Cid: Trafiłeś z tą obserwacją w dziesiątkę! Nie zaprzeczę, jestem strasznym maniakiem Michaela Schenkera, więc właśnie taki był nasz cel w "Murder City". Myślę, że w przyszłych wydawnictwach Neuronspoiler będzie tego więcej... W kilku kompozycjach, niektóre aranżacje sko jarzyły mi się Thunder, wydaje mi się, że najwięcej tych wpływów jest w "Heart Of The Lion". Jednak nie jestem pewien tego spostrzeżenia... JR Vox: Cieszy mnie, że myślisz, iż brzmimy jak wiele klasycznych brytyjskich albo brytyjsko brzmiących zespołów; UFO, Thunder, Maiden - ale nie jak jakiś konkretny zespół. Brzmimy jak Neuronspoiler i śmieszy mnie to, kiedy recenzenci piszą, że brzmimy jak wiele innych zespołów grających pod banderą heavy metalu, to po prostu nie jest prawdą. Żaden inny zespół nie wygląda ani nie brzmi jak my, wydaje mi się, że właśnie to podoba się fanom w Neuronspoiler. David Del Cid: "Heart of a Lion" jest coverem Judas Priest, jeśli to nie jest oczywiste... Bezdyskusyjnie! Cechą młodych kapel, odwołujących się do klasycznych zespołów heavy metalowych z lat osiemdziesiątych, jest styl, który skupia wiele różnych wpływów, przez co trudno powiedzieć czy muzyka jest podobna do jakiegoś konkretnego zespołu ale też trudno jednoznacznie określić czy przeważają amerykańskie, brytyjskie czy tez europejskie wpływy. Nie prowadzi to do jakiejś oryginalności, a raczej prowadzi do cechy gdzie muzyka nie ma charakteru i jest nijaka. Czy macie podobne odczucia? Jr Vox: Neuronspoiler podejmuje ryzyko, nie boimy się podejmować wielkich wyzwań i wierzymy, że wciąż musimy być coraz lepsi jako muzycy, twórcy i wykonawcy. Z całą pewnością nie brakuje nam charakteru, a nasze zuchwałe podejście może zrażać do nas ludzi. Wolałbym zobaczyć reakcję, nawet negatywną, na naszą muzykę, niż nie zobaczyć żadnej. Wiele zespołów dzisiaj jest zbyt ostrożna. Można stwierdzić, jak rozwinie się ich kawałek nawet, nie dosłuchawszy go do połowy. Zbyt wielu muzyków i kompozytorów ogranicza się do tego, co już słyszała, bo potrafią jedynie kopiować albo ich technika i umiejętność pozostawia wiele do

NEURONSPOILER

95


życzenia. Zbyt wiele zespołów wskoczyło do pociągu klasycznego heavy metalu i wniosło swoje snobistyczne usposobienie z innych gatunków, na przykład: jakość produkcji lo-fi, nieumiejętność odpowiedniego śpiewania i w dobrej tonacji, brak ciekawych lub ledwie kompetentne solówki, typowe pisanie utworu pod riff, zbytnie poleganie na sztuczkach i głupkowatych gagach dla przyciągnięcia uwagi. Nie bierzemy siebie w pełni na poważne, ale nie jesteśmy zespołem tanich chwytów. "Second Sight" to już wasz drugi pełny album, myślę, że dopracowaliście się systemu pisania utworów. Możecie opowiedzieć jak to jest w waszym przypadku? David Del Cid: Zawsze próbujemy nowych sposobów pisania kawałków, więc chyba jesteśmy bardziej doświadczeni, niż cztery lata temu, stąd też mamy w naszym arsenale więcej narzędzi. Jeśli chodzi o składanie muzyki do kupy, na pewno jestem lepszy w wymyślaniu riffów pasujących do już napisanych linii wokalny JR'a (co dla mnie było jak praca od tyłu). Najlepszy tego przykład jest w "Slay the Beast", jeśli przyjrzysz się temu bliżej, zauważysz, że wiele riffów to po prostu gitarowe wersje kilku melo-

czenia i miejsca dla niego w ich własnym życiu, dla mnie to całkowicie satysfakcjonujące. Kapelę tworzą sprawni technicznie muzycy, brzmienie gitar i grę gitarzystów, tak jak muzykę można porównywać do gitar z Maiden, ale są momenty gdzie grę gitarzystów można porównywać do innych wirtuozów. Najbardziej zauważalne jest to w "Reclaim Your Path" gitary w tym kawałku kojarzą się z Malmsteen czy Satrianim... David Del Cid: Bardzo mi pochlebiasz, stawiając nas na poziomie tych kolesi, dzięki! Definitywnie mają na nas wpływ wielcy gitarzyści pokroju Vinnie More'a i Eric'a Johnson'a w moim wypadku i Steve Vai'a w wypadku Pierre'a. Kładziemy duży nacisk na jak najwyższą jakość muzyczną i chyba to też oddziela nas od części NWOBHM, więcej zawdzięczamy Van Halen, niż na przykład Angel Witch, jeśli wiesz co mam na myśli. Zespoły z nurtu NWOTHM nie mogą się pochwalić dobrymi wokalistami, rzadko można ich porównać do Dickinsona czy Halforda. Waszego wokalisty JR Vox'a również nie można porównać do wspomnianych krzyka-

między "Seventh Son Of A Seventh Son", a "No Prayer For The Dying", ale z zachowaniem współczesnych możliwości technicznych. Zgodzicie się z moja opinią? Przy okazji opowiedzcie gdzie i z kim nagrywaliście... David Del Cid: Na szybcika przesłuchałem te albumy i tak, rozumiem, o co ci chodzi z tą obserwacją, jest kilka podobieństw w brzmieniu, czego nie umie wytłumaczyć. Może to staroszkolne podejście Barta Garbiela w roli producenta i Mariusza Piętki majstrującego w swoim studiu w Częstochowie. Niestety nie słyszałem "No One Safe" i "Emergence" czym te płyty różnią sie od "Second Sight"? Erick Tekilla: Wszystkie różnią się od siebie na wiele sposobów, zwłaszcza muzycznie i technicznie. Kiedy wydaliśmy "No One's Safe", było to dość surowe i osobiście uważam, że brakuje mu nieco produkcji w porównaniu z "Emergence". Naprawdę da się docenić, jak zespół dojrzał i skupił się na melodiach, to samo stało się z "Second Sight". Myślę, że jesteśmy bardziej doświadczonymi muzykami i twórcami oraz generalnie mówiąc, myślę, że będziemy dalej ewoluować jako muzycy w miarę upływu czasu. Wasze okładki zdobią futurystyczne obrazy. Skąd taki wybór i czy korespondują one do waszej muzyki i tekstów? David Del Cid: Myślę, że skrzyżowanie naszych tekstów i grafik leży w naszym strachu przed niepewną przyszłością, ale wydaje mi się, że nasze okładki mają więcej do powiedzenia o tym, kim jesteśmy jako ludzie. Większość z nas dorastała w latach 80./90. i może byliśmy wtedy za młodzi na heavy metal, ale lubiliśmy dziecięce produkcje telewizyjne Sci-Fi i gry wideo, filmy typu Terminator czy Matrix i jestem pewien, że w jakiś sposób to uwidacznia się w naszej muzyce, więc wolimy skupić się na tej obrazowości jako na sposobie ucieczki przed mocno nadużywanymi metalowymi konceptami zakrwawionych czaszek, wojowników, czarownic i magów, itd.

Foto: Neuronspoiler

dii wokalnych, które zostały napisane pierwsze, to nowy trick, który odkryłem i świetnie sprawdza się w sprawianiu, że wałek jest bardziej chwytliwy, bo podświadomie słuchasz tych samych pomysłów wykorzystanych w innych formach. Teksty zdaje się dotykają spraw ludzi młodych, ich problemów życiowych, egzystencji itd. ale nie macie zapędów moralizatorskich? JR Vox: Jako nadworny tekściarz, nie chcę nikomu prawić kazań, tylko piszę o tym, co obserwuję i jedynie czasem zadaję słuchaczowi kilka etycznych pytań. Na przykład w "The Brave One" podejmuje bardzo ciężki temat, który nie ma rozwiązania, więc nie można wyciągnąć z niego żadnej nauki. Ale, jeśli muzyka może dotrzeć do ludzi i sprawić, aby pomyśleli o czymś, nawet w inny sposób, to osiągam swój cel. Utworom trzeba pozwolić na przybranie większego, szerszego znaczenia, niż ja jako pisarz zamierzyłem. Toteż nigdy nie tłumaczyłbym dokładnie, co znaczy dla mnie dany tekst, bo może on znaczyć coś innego dla kogoś innego, wtedy mogą połączyć utwór przez znalezienie zna-

96

NEURONSPOILER

czy, ale ma znakomity wokal w stylu starej rockowej szkoły wokalnej... JR Vox: Dzięki, mam własny styl i nie życzę sobie być porównywanym do Dickinsona czy Halforda, więc poprawniej byłoby porównać moją wokalną ewolucję od czasów EP Neuronspoiler do dzisiaj. Bardzo nie chciałbym, żeby ktokolwiek stwierdził, że emuluję albo kopiuję innego wokalistę, poza Dio (śmiech). Zbyt wiele zespołów NWOTHM (używając twojej frazy) polega na mięczakowatych woksach bez cienia melodii. Nie przeszkadza mi, że masz głos jak Don Dokken i piszesz dobre kawałki, ale mój Boże, nie rób wyjca bez tonacji i nie mów mi "to jest prawdziwy metal, stary"! Albo to, czego nienawidzę najbardziej, to zespoły z wokalistą, który w 99% nisko growluje, a w 1% nagle skomle jak szczeniak proszący o jedzenie. Doprowadza mnie to do szału! Prawdziwy heavy metal wymaga świetnego wokalisty, świetnych solówek i świetnego pisania utworów. Bez tego spróbuj innego hobby, na przykład haftowania. Pisząc recenzję "Second Sight" porównując brzmienie i produkcję umieściłem ją gdzieś

Przy okazji poprzedniej płyty wypuściliście teledysk do "Take The Stage". Czy w wypadku najnowszej płyty też wypuścicie teledysk? Erick Tekilla: Zaiste, zrobimy. Właściwie, to już wypuściliśmy wideo do "Slay The Beast" i mam plany na wydanie co najmniej dwóch kolejnych, ale zobaczymy. Jakie macie plany co do promocji "Second Sight"? Erick Tekilla: Nasza wytwórnia Dissonance Productions zrobiła świetną kampanię PRową, która spotkała się z niesamowitym odzewem w postaci licznych recenzji i mamy nadzieję, że te recenzje zrobią dość hałasu, żeby zainteresować nami wielu ludzi, co przełoży się na granie większej ilości koncertów i festiwali, a w mojej opinii jest to najlepszy sposób na promocję naszej muzyki. Wielu z tych, którzy po raz pierwszy oglądali nas w akcji siedem lat temu, nadal nas śledzi, za co jestem bardzo wdzięczny. Jestem zdziwiony bo zdążyliście odwiedzić Polskę kilkukrotnie i zagrać tu parę koncertów. Jak trafiliście do Polski jak wam się tu grało? Erick Tekilla: Moja była żona Ewa jest Polką i kiedy wydaliśmy naszą pierwszą EPkę, dała jego kopię swojemu dobremu kumplowi Bartkowi Biesaga, on z kolei pokazał ją innemu wspólnemu znajomemu, który po przesłuchaniu jej skontaktował się ze mną i został naszym pierwszy menadżerem. Zabrał nas po raz pierwszy


Foto: Neuronspoiler

do Polski jako headlinerów drugiej sceny na Summerfall Fest w Płocku w 2013 roku i od tamtej pory zagraliśmy kilka niesamowitych koncertów w takich miastach, jak SkarsżyskoKamienna, Golub-Dobrzyń, Warszawa, Bydgoszcz, Gdanńsk i Bielsk Podlaski wraz z naszymi metalowymi braćmi ze Shredlust i Nocnego Kochanka. Naprawdę lubimy jeździć na gigi w Polsce, ponieważ ludzie tam naprawdę uwielbiają heavy metal i bardzo dobrze reagują na naszą muzykę. Mieliście możliwość przyjrzenia się Polsce jako takiej? Jakie wrażenia? Erick Tekilla: Tak, mieliśmy i naprawdę nam się tam podoba. Ja osobiście lubię jedzenie, kulturę, architekturę i oczywiście Polaków. Lubię odwiedzać Polskę, nawet kiedy tam nie gram. Opinie o waszych koncertach są bardzo pozy tywne. Jak przygotowujecie swoje show, planujecie swoje ruchy, specjalne gagi, czy po prostu idziecie na żywioł? JR Vox: To totalny chaos, na żywo zawsze płyniemy z prądem, tak, że to organiczny, unikalny i ostry spektakl dla publiczności. Jeśli chcesz usłyszeć ideał, to zagraj nasze CD na twoim odtwarzaczu, jeśli chcesz zobaczyć coś, czego nie zapomnisz, przyjdź na występ Neuronspoiler. Publika musi odchodzić z uczuciem, że zobaczyła coś unikalnego i prawdziwego, nie sztucznego i zaplanowanego, to nie metalowe. Czy koncertując w Polsce odkryliście jakiś ciekawy zespół grający tradycyjny heavy metal? Erick Tekilla: Tak, oczywiście. Ale moje ulubione to Night Mistress/Nocny Kochanek i Shredlust. Niesamowici muzycy i świetni kolesie. To moi metalowi bracia.

cznej i przewidzenie, że typ muzyki, jaki gra Neuronspoiler, po raz kolejny znajdzie się na szczycie. Macie już nowe utwory na kolejną płytę? Tym razem też będziemy czekać cztery lata na kole jny wasz album studyjny? JR Vox: Zawsze wysyłam mojemu przepracowanemu gitarzyście i twórczemu partnerowi Davidowi dziwne i pogmatwane dema, które on jakimś cudem rozumie i przekłada je na wspaniałą muzykę. Chyba robimy tak już od dekady, więc weszło nam to w krew. Pozwól nam dojść do siebie po wydaniu albumu, a potem zobaczymy, ale z pewnością nie zajmie to kolejnych czterech lat. Życzę wam dalszych sukcesów i samych dobrych płyt. Ostatnie słowa należą do was... JR Vox: Wielkie podziękowania dla fanów za ich wsparcie i oddanie muzyce. Wasze zdrowie! David Del Cid: Dzięki, czytelnicy HMP, idźcie zniszczyć parę neuronów obczajając jak najwięcej obiecujących zespołów i używajcie własnych kryteriów, zamiast słuchać tego, co wam każą, to pomoże świetnym metalowym zespołom powstać z cienia, zespołom, które naprawdę mogłyby walczyć z płytkim, syntetycznym (ahem X-Factor) muzycznym monopolem naszych czasów. Erick Tekilla: Metalowe pozdrowienia dla wszystkich metalowych serc w Wielkiej Polsce! Chciałbym was niedługo znowu zobaczyć w trasie. Wielkie dzięki za udostępnienie nam tej platformy. Rock! Michał Mazur Tłumaczenie: Karol Gospodarek, Piotr Szablewski

Współpracujecie z Dissonance Productions, jest to młoda ale dobrze zapowiadająca się metalowa wytwórnia. Jak myślicie czy dzięki niej kariera Neuronspoiler rozwinie się? JR Vox: Taką mam nadzieję. Neuronspoiler był pierwszym ze świeższych plonów zespołów, który dostał z nią kontrakt. We wczesnych latach z Dissonance był Diamond Head, Grim Reaper i Neuronspoiler, całkiem niezła kompania. Od tego czasu, ta wytwórnia podpisała umowę z paroma świetnymi młodymi zespołami o wielkim potencjale, razem generujemy nowe zainteresowanie brytyjską muzyką heavy metalową. Naprawdę trzeba docenić Stevea i Toma z Dissonance za znajomość sceny muzy-

NEURONSPOILER

97


Gramy muzykę, którą szanujemy Jak widać można grać tradycyjny metal z pewnymi nowoczesnymi wstawkami. I te nowoczesne elementy wcale nie muszą robić tej muzyce krzywdy czy pozbawiać jej autentyczności. Udowadnia to amerykańska grupa Reverence. Między innymi o tym rozmawiałem z wokalistą Scottem Olivą i gitarzystą oraz założycielem grupy Bryanem Hollandem. HMP: Wasza nowa EP-ka pt "Rereverence" brzmi niemal jak hołd złożony Judas Priest. Co właściwie wg Was jest powodem czerpa nia od nich inspiracji przez wiele współczesnych kapel? Scott Oliva: Judas Priest to kapela, która wyznaczyła standardy heavy metalu i można powiedzieć, że napisali podręcznik do ciężkiego grania. W tym roku wyszedł ich nowy album, który brzmi bardzo świeżo tak świeżo, jak płyty, które nagrali w latach 80-tych. Porównywanie nas do nich to dla nas prawdziwy komplement.

das Priest. To znaczy, że mamy chwytliwe łatwe do zapamiętania riffy. Uwielbiam grę Toma Naumanna. Jest on niedocenionym gitarzystą. Siedzicie tylko w klasycznym metalu czy czer piecie też z innych gatunków? Scott Oliva: Może to zabrzmi nieco dziwnie, ale moim pierwszym idolem, jeśli chodzi o wokal był Steve Walsch z Kansas. I było to do czasu, gdy z głośników mojego gramofonu zaczął wydobywać się wrzask Erica Adamsa z Manowar. Natomiast pierwszym zespołem,

Foto: Reverence

Bryan Holland: Dzięki, naprawdę fajnie jest być porównywanym do tak świetnej kapeli jak Priest. Gdy zakładałem Reverence, chciałem się wzorować na zespołach, które uwielbiałem jako nastolatek. Dlatego właśnie muzyka Reverence przypomina Judas Priest, Savatage, Queensryche i trochę Accept. Zresztą sama nazwa naszej grupy sugeruje, że gramy rodzaj muzyki, który szanujemy (ang. "to revere" - przyp. red.). Poza inspiracjami, które wymieniliście, w Waszej muzyce słyszę echa grupy Primal Fear. Scott Oliva: Przyznaję się, że nie znam dobrze ich twórczości, ale powiem, że jako gość zaśpiewałem na jednej płycie z Ralfem Scheepersem. Ten facet ma niezwykłą moc w swoim głosie. Obaj gościnnie zaśpiewaliśmy na nowej płycie zespołu Tomorrow's Outlook. Bryan Holland: Myślę, że w naszej muzyce można znaleźć kilka podobieństw do Primal Fear. W podobnym stopniu jak Accept czy Ju-

98

REVERENCE

który zobaczyłem na żywo był Black Sabbath. Była to trasa promująca płytę "Born Again", zatem wokalistą wtedy był Ian Gillan. Gdy wróciłem z koncertu, postanowiłem założyć swoją własną kapelę. Dorastałem w środowisku, gdzie każdy właściwie słuchał takiej czy innej odmiany muzyki rockowej, więc nie trudno było mi tym przesiąknąć. Bryan Holland: Oczywiście, że tak. Kocham metal ale to tylko część całej palety muzycznych stylów, których słucham i które przez lata miały na mnie wpływ. Lubię po prostu dobre piosenki. Oznacza to dla mnie tyle, że jeśli słyszę dany utwór to mam ochotę śpiewać na cały głos, naśladować ruchy perkusisty, wznosić pięści do nieba itp. Wtedy wiem, że mam do czynienia z dobrą muzyką. I sami próbujemy robić dobre kawałki, które możesz śpiewać razem z wokalistą. Jeśli zaś chodzi o gitarzystów, którzy wywarli na mnie wpływ, to przede wszystkim są to Michael Schenker, Randy Rhodes, Erik Emmet i Chris Oliva.

Zamierzacie się konsekwentnie trzymać swo jego stylu, czy może kiedyś zamierzacie spróbować jakichś eksperymentów? Scott Oliva: Nie mam w zwyczaju ograniczania się. Istnieje wiele muzycznych stylów, które kocham. Kiedy biorę się za pisanie utworu, patrzę na muzykę jak na statek, którego jestem sternikiem. Prowadzę goi tam, gdzie mi się podoba. Kocham eksperymentować. Bycie wszechstronnym rozwija skrzydła. Bryan Holland: Myślę, że jest to niezbędne do rozwoju. Stanie w miejscu w końcu stanie się nudne zarówno dla zespołu, jak i słuchaczy. Nie planujemy jakiegoś radykalnego odejścia od stylu, który żeśmy obrali, jednak słuchając naszych albumów po kolei na pewno zauważysz rozwój. Właśnie, jeśli już wspomnieliście o rozwoju i eksperymentowaniu, to na Waszej ostatniej EPce, pomimo zachowania oldschoolowego stylu, słychać kilka nowoczesnych patentów. To był zamierzony efekt, czy wyszło to samo z siebie podczas nagrywania? Scott Oliva: Uważam, że to jest właśnie urok Reverence. Uzyskujemy ten efekt naturalnie, bez prób wpasowywania się na siłę w jakieś ramy. W dzisiejszych czasach wiele grup ma tendencję do wchodzenia w schematy. Chcą grać tak jak "powinno być", a nie tak jak czują. A potem narzekają na brak słuchaczy. Bryan Holland: Myślę, że te nowoczesne smaczki są nieuniknione. Oczywiście czerpiemy całymi garściami z klasyki gatunku, ale pamiętamy, że mamy rok 2018 i żyjemy tu i teraz. Nie sądzę jednak, żebyśmy kiedyś całkowicie poszli w nowoczesne formy muzyki metalowej. Zawsze będziemy taką kapelą trochę vintage. Ale tacy już jesteśmy. Natomiast nowoczesne metody produkcji i miksu są wstanie nieco podrasować nasz styl, absolutnie nie pozbawiając go pierwotnego charakteru. Przejdźmy do nieco trudniejszych tematów. Jak się czujecie po tragicznej śmierci Waszego kolegi z zespołu Pete'a Rossi? Scott Oliva: Byliśmy w kompletnym szoku. Byłem wówczas w stałym kontakcie z Pete'm, bo wspólnie pracowaliśmy nad kawałkiem "Phoenix Rising" i rozmawialiśmy, jak zajebiście będzie to kiedyś zagrać na żywo. Rozmawialiśmy też o jego ulubionej kapeli, czyli Savatage. Tydzień później dotarła do mnie wiadomość o jego śmierci. W pierwszej chwili nie mogłem w to uwierzyć. Następnego dnia czułem się totalnie przygnębiony. Wszedłem do studia, nagrałem utwór "Sleep" i wysłałem go Bryanowi. Powiedziałem, że muszę to zaśpiewać dla Pete'a. Właśnie jemu dedykowany jest ten utwór. Bryan Holland: Oczywiście całkowicie nas to załamało. Jakiś tydzień przed tym mieliśmy wspólną sesję nagraniową. Pisałem z nim noc wcześniej o naszych planach koncertowych, próbach itp. A kilka godzin później już go na tym świecie nie było. Psychicznie całkowicie mnie to rozłożyło. I dalej, mimo upływu czasu gdzieś to we mnie siedzi. EP "Foreverence" jest dedykowana właśnie jemu, a dla nas nagranie jej było w pewnym sensie terapią. Pete już zawsze będzie częścią zespołu. Zawsze będziemy grać na koncertach jego kawałki z pierwszych albumów. Nawet jak nagramy jeszcze sześć i więcej płyt. Scott jest Waszym nowym wokalistą. Jaki był jego wpływ na "Rereverence"? Bryan Holland: Scott jest niesamowity! W jego głosie czuć całą paletę emocji. Wniósł do zespołu sporo dynamiki i świeżości a także świetnie sprawdza się w naszym starym repertuarze.


Nadaje tym utworom nowy wymiar. Planujemy nagrać album koncertowy i wskrzesić na nim nieco starych utworów. Czemu Wasz poprzedni wokalista Todd Michael Hall opuścił zespół? Bryan Holland: Rozstanie z Toddem było naszą wspólną decyzją. Dalej jesteśmy przyjaciółmi i nigdy nie było między nami konfliktu. Zawsze nam się dobrze razem pracowało, co zresztą chyba słychać na pierwszych dwóch albumach. Mam nadzieję, że te utwory przetrwają próbę czasu. Jednak już podczas pracy nad albumem "Gods Of War" czuliśmy, że nasze drogi zaczynają się rozmijać, chociaż na początku sami nie chcieliśmy się do tego przyznać. Ale stało się to coraz bardziej widoczne i jego odejście z zespołu stało się faktem. Ja mogłem wówczas zrobić dwie rzeczy. Rozwiązać zespół (co nie wchodziło w rachubę) albo znaleźć następcę Todda. Jako Reverence gracie kilka lat, ale wielu z was ma długie sceniczne doświadczenie. Szczególnie Wasz perkusista Steve Wacholz, który grał w Savatage na ich klasycznych albumach z lat 80-tych. Czy uważacie, że w tamtych czasach kapele metalowe miały łatwiej niż dziś. Scott Oliva: Jako muzyk metalowy uważam, że zespoły grające ten styl nigdy nie miały łatwo. Co prawda kilka dekad temu były inne trudności niż teraz. Bryan Holland: Mamy nieco łatwiejszą sytuacje, niż wiele współczesnych zespołów, gdyż niektórzy z nas grali w grupach o ugruntowanej pozycji na metalowej scenie, jednak mimo to trudności pozostają. Patrząc jednak na dawne czasy z dzisiejszej perspektywy, to muszę stwierdzić, że dziś jest wiele ułatwień. Proces nagrywania jest dużo łatwiejszy. Ponadto media społecznościowe sprawiają, że zespoły nie potrzebują już wytwórni. W latach 80-tych nagrywanie muzyki było trudne i kosztowne, musiałeś mieć kontrakt z wytwórnią itp. Jednak przez dzisiejsze ułatwienia, o których wspomniałem, rynek jest zalany przez masę beznadziejnych kapel, które dawniej nie miałyby żadnych szans na wyjście z garażu. Czemu zdecydowaliście się na wydanie minialbumu? Czy jest to zapowiedź pełnego albu mu o podobnym brzmieniu? Scott Oliva: "Foreverence" była wydana zaraz po płycie "Gods Of War". Jest to prezentacja nowego składu, która ma pokazać, że pomimo zmian personalnych dalej jesteśmy tym samym

Foto: Reverence

zespołem. Bryan Holland: Chcieliśmy pokazać, że ciągle żyjemy i czujemy się mocniejsi niż kiedykolwiek. Stworzyliśmy kilka kawałków i stwierdziliśmy, że warto je nagrać w tu i teraz. Oczywiście pracujemy nad nowym pełnym albumem. Mogę na dzień dzisiejszy powiedzieć, że będzie to najlepsza i najmocniejsza rzecz w naszym dorobku. Oczywiście będą tam nawiązania brzmieniowe do "Foreverence". Na "Foreverence" znalazły się koncertowe wersje dwóch utworów pochodzących z Waszej pierwszej płyty "When Darkness Calls". Dlaczego zdecydowaliście się po nie sięgnąć? Bryan Holland: Te utwory trafią też na nasz pełny koncertowy album, który właśnie szykujemy. Scott Oliva: Chcieliśmy pokazać fanom, jak brzmi nasz stary stuff na żywo. Nasz pełny live album wyjdzie w maju i będzie tam około dwunastu utworów. Okładkę do "Foreverence" stworzył Jobert Mello, który współpracował min. z grupą Sabaton. Co zdecydowało o wyborze jego osoby? Bryan Holland: Współpracowałem z nim jeszcze w czasach, gdy grałem w Tokyo Blade. Kiedy założyłem Reverence, kontynuacja naszej współpracy wyszła sama z siebie. Jobert nie tylko robi dobrą robotę, ale współpraca z nim to sama przyjemność. Zazwyczaj przebiega łatwo i bezkonfliktowo. Każda jego okładka dosłownie miażdży.

Co z tym czaszkogłowym (ang. "skulhead" przyp.red.)potworkiem, który zdobi okładki wszystkich Waszych płyt? Wydaje się być Waszą maskotką tak, jak Eddie dla Maidenów. Ma jakieś imię? Bryan Holland: Myślę, że "Skullhead" będzie świetnym imieniem. Myśleliśmy też, by nazwać go imieniem nawiązującym do naszego nieśmiertelnego przyjaciela. Powiem, że na okładce naszej płyty koncertowej, ten potworek będzie wyglądał naprawdę zajebiście. Scott Oliva: Dobrze, że zwróciłeś na to uwagę. Najwyższy czas nadać naszej maskotce jakieś imię (śmiech). Jak u Was wygląda proces tworzenia materiału? Robicie to na wspólnym jam session czy za tworzenie odpowiada u Was jedna osoba? Bryan Holland: Od samego początku naszego istnienia proces wygląda tak samo. Zwykle wpadam na pomysł riff-zwrotka-refren. Nagrywam to na telefonie, laptopie, czy co tam mam akurat pod ręką, potem składam to do kupy. Kiedy uda mi się złożyć coś z sensem, wysyłam to do Scotta, by dorobił do tego linię melodyczną oraz teksty. Reszta chłopaków dorabia swoje warstwy. Kiedy kawałek jest gotowy, wysyłamy go do naszego producenta Sida Garcia z Sight 16Studios w Albuquerque w Nowym Meksyku, a on już robi swoją robotę. Jak się przedstawiają Wasze najbliższe plany koncertowe? Bryan Holland: Mamy zarezerwowane terminy dopiero na jesień. Z powodu śmierci Pete'a, musieliśmy przełożyć naszą trasę po Europie na wrzesień i październik. Jak widzicie przyszłość heavy metalowej sceny w USA? Bryan Holland: W naszym kraju fani heavy metalu ciągle są widoczni. Ludzie kupują płyty, koszulki, chodzą na koncerty. I to raczej się nie zmieni szybko. Scott Oliva: Jest też masa świetnych zespołów, które podtrzymują tą scenę. Wydaje mi się jednak, że amerykańscy słuchacze są niestali i często zmieniają swoje upodobania. Nie zamierzamy się jednak nigdzie stąd wyjeżdżać, jesteśmy zdeterminowani, aby rozwinąć zespół tak bardzo, jak to tylko możliwe. Właśnie na naszej amerykańskiej scenie. Bartłomiej Kuczak

Foto: Reverence

REVERENCE

99


Jeśli ktoś za poprzedniego ustroju narzekał, że metal ma się w komunistycznej Polsce gorzej niż źle, to za naszą wschodnią granicą było zdecydowanie gorzej. Dopiero z nastaniem pierestrojki Gorbaczowa w drugiej połowie lat 80. Rosjanie zyskali szansę grania i słuchania metalu oficjalnie, pojawiły się też pierwsze płyty i kasety tamtejszych zespołów. Obecne kapele mają tam znacznie łatwiej, chociaż Rosja to wciąż kraj ogromnych paradoksów. Dlatego ciekawe, jak potoczą się dalsze losy Blazing Rust, debiutującego albumem "Armed To Exist", bo to wyborny heavy w starym stylu:

Rozjarzony element pośród rdzy HMP: Jedna z najlepszych ostatnimi czasy płyta utrzymana w stylistyce klasycznej NW OBHM została nagrana przez młody zespół z Rosji - jak doszło do tego, że w ciągu raptem trzech lat istnienia Blazing Rust doszliście do tak wysokiego poziomu? Igor Arbuzov: To brzmi jak spory komplement! Dziękuję! Każdy z nas jest doświadczonym muzykiem. I mimo tego, że żaden z nas nie grał wcześniej w żadnych wielkich, wysoce profesjonalnych zespołach, to mamy już jakieś doświadczenie na scenie metalowej. Zakładam, że nasza pasja też pomogła nam w przygotowaniu

mą próbę sprzedaży biletów na podziemny koncert metalowy. Tak, po roku 1985 Aria, Master, Kruiz i inni bardzo dobrze sprawdzili się tutaj w wyniesieniu metalowej flagi, ale cień żelaznej kurtyny nadal tu jest. Czujemy go czytając recenzje naszego albumu w prasie. Dla większości fanów Rosja wciąż wydaje się być białą plamą na mapie metalu. Bardzo niewiele naszych zespołów wydaje swoje albumy poza granicami kraju, a jeszcze rzadziej jeździ w trasy. Straszna szkoda... Niektórzy z was mogą jeszcze pamiętać tamte

swoich muzycznych zdolności, zawsze będąc nam inspiracją! To ten duch "old schoolowego" metalu, którego staramy się przekazać w naszej muzyce, składając hołd ojcom założycielom, ale bez zatracania naszej własnej twarzy, brzmieć świeżo, ale zarazem tak klasycznie, jak tylko się da! Stąd to, co robimy w Blazing Rust, nie przyszło nagle, to coś, co wszyscy kochamy od dziecka! Mam nadzieję, że nam się uda! Co jest takiego w tym staroświeckim, metalowym graniu, szczególnie w brytyjskim wyda niu, że aż dzięki temu postanowiliście założyć zespół i spróbować sprawdzić się w takich dźwiękach? Roman Dovzhenko: Nie usłyszysz nic lepszego od tego, co usłyszałeś w dzieciństwie - właściwie to są słowa, które kiedyś wypowiedział podczas wywiadu Lemmy, a sprawdzają się idealnie. Po prostu robimy to, co kochamy. Muzyka dawniej była dużo bardziej szczera, stąd też przenikała do głębi serc na zawsze, a to wspaniałe uczucie, kiedy dotykasz tej magii. Ale tu nie chodzi tylko o brytyjski styl, była cała gama świetnych zespołów z całego świata, więc staramy się czerpać inspirację ze wszystkich dóbr, które widzimy i słyszymy. Petersburg to spore miasto, tak więc pewnie było to dla was swego rodzaju ułatwieniem, bo w metropolii więcej zarówno muzyków, jak i potencjalnych fanów, scena metalowa waszego miasta też jest pewnie nieźle rozwinięta? Roman Dovzhenko: Jeszcze jak! Większość z nas przeprowadziła się tutaj na stałe z różnych peryferii naszego kraju, w poszukiwaniu lepszych możliwości na życie i kreatywność. Petersburg jest tak zwaną "stolicą kultury", jest tutaj całe mnóstwo kreatywnych ludzi, muzyków, artystów, itp. Czujemy się tutaj dość komfortowo. Szczerze, nie wiem w jakim stopniu nasza scena jest dobrze rozwinięta, ale ludzie starają się jak mogą. Mieszkamy w wielkim, dziwnym i brutalnym państwie, wiecie przecież, i nadal jest trudno cokolwiek tutaj zrobić i zostać usłyszanym przez "inny świat"! Zakładając zespół nie byliście też debiutanta mi, co też było dla was swego rodzaju ułatwieniem? Roman Dovzhenko: "Jeśli babcia miałaby jajca, byłaby dziadkiem" - niektórzy w Rosji tak mówią, (śmiech)… Nie wiem, jak by to było, nie można po prostu odebrać sobie doświadczenia.

Foto: Blazing Rust

tak mocnego debiutu. Pasja, szczerość i wiara w to, co robimy... Oczywiście tradycje takiego grania w waszym kraju sięgają jeszcze lat 80., kiedy to po rozpoczęciu tzw. pieriestrojki można było zacząć grać metal oficjalnie, a państwowa firma Melodia zaczęła wydawać płyty zespołów Aria, Master, Awgust i wielu innych, jednak fakt pozostaje faktem: podobnie jak Polska mieliście wtedy do nadrobienia wieloletnie zaległości w porównaniu z choćby Anglią czy USA? Igor Arbuzov: Tak, masz rację. To dzięki żelaznej kurtynie i głupiemu prawu ZSRR. Ale żelazna kurtyna miała w sobie parę dziur, więc nasi obywatele mogli zdobyć nagrania swoich ówczesnych ulubionych zespołów rockowych i metalowych. Z ogromnym opóźnieniem i czasami były to po prostu przegrane po raz drugi albo trzeci taśmy, kolejne kopie kopii. W każdym razie granie heavy metalu oficjalnie i profesjonalnie w czasach przed pieriestrojką było surowo zabronione. Mogłeś pójść siedzieć nawet za sa-

100

BLAZING RUST

czasy, szczególnie ty Siergiej, bo jesteś najstarszy w zespole, ale pewnie w większości połknęliście bakcyla tradycyjnego metalu sto sunkowo niedawno? Serg Ivanov: Na szczęście nie znalazłem się do końca w czasach, kiedy muzyka rockowa była właściwie zakazana w naszym kraju, ale dużo wiem o tych niełatwych dla fanów metalu czasach, to długa historia… Już w późnych latach 80. i 90. wszystkie zakazy się posypały i mogliśmy naprawdę cieszyć się naszą ulubioną muzyką bez żadnych ograniczeń, więc wszystkie te wspaniałe zespoły, jak: Black Sabbath, Judas Priest, Iron Maiden, Dio i wiele, wiele innych, stały się dla nas dostępne, mogliśmy ukształtować nasze muzyczne poglądy i gusta, inspirujące nas do dzisiaj! Przemawiały też do nas nie tylko klasyczne nurty metalu, ale też nowoczesne rzeczy! My, jak gąbka, absorbowaliśmy wszystko, co nowe i ciekawe! Ale, z biegiem lat, nieważne jak banalnie to brzmi, coraz bardziej zwracasz się ku korzeniom, tym dziełom świetnych mistrzów, którzy się nie starzeją i nie tracą

Początkowo działaliście jako instrumentalny kwartet, ale dojście do składu Igora było tym kluczowym momentem? Roman Dovzhenko: Nie byliśmy zespołem instrumentalnym, ponieważ od samego początku był z nami wokalista na próbę. Kiedy ledwie się zebraliśmy, graliśmy jakieś covery, żeby dobrze się ze sobą zgrać i równolegle szukaliśmy dobrego wokalisty. Kiedy nasz pierwszy kawałek był prawie gotowy, znaleźliśmy Igora, który wniósł to, co mamy dzisiaj. W takim układzie chyba można to nazwać "kluczowym momentem". Wokalnych talentów nigdy w Rosji nie brakowało, ale nie da się nie zauważyć, że jego głos pasuje idealnie do waszej stylistyki, tak więc można powiedzieć, że werbując go trafiliście szczęśliwy los na loterii? Roman Dovzhenko: Nie biorę nigdy udziału w loteriach, ale to brzmi nieźle! Tylko nieliczni tutaj mogą pochwalić się dobrym heavymetalowym wokalistą, więc można powiedzieć, że znaleźliśmy rozjarzony element pośród rdzy. (śmiech!)


W pełnym składzie szybko przygotowaliście debiutanckie demo - ciepłe przyjęcie tych dwóch utworów sprawiło, że tylko upewniliście się co do słuszności obranego kierunku? Roman Dovzhenko: To nie do końca tak. Tymi dwoma utworami chcieliśmy po prostu zaprezentować zespół, pokazać ludziom z zagranicy debiutantów z "dalekiej i nieznanej" Rosji i mile zaskoczyć rodaków, co chyba nam się udało. Ale wtedy nasza ścieżka była już obrana. Czy już na tym etapie pojawiło się zaintere sowanie waszym zespołem ze strony potencjalnych wydawców? Igor Arbuzov: W sumie to nie. Wydaliśmy to demo na kasecie i na Bandcamp. Kasety były szybko wyprzedane. Ale wtedy jeszcze nie mieliśmy żadnych ofert od wytwórni. Utwory z demo, "Blindfold" i "Time Of The Brave", ukazały się też na kompilacji "Masters Of Metal: Vol. 2" amerykańskiej Divebomb Records, ale ostatecznie podpisaliście kontrakt z niemiecką Pure Steel Records - to zdaje się wymarzona wytwórnia dla takiego zespołu jak Blazing Rust? Igor Arbuzov: Miesiące po wydaniu "Demo 2015", skontaktowała się z nami Divebomb Records, która chciała, żeby nasze utwory stały się częścią ich kompilacji zawierającej kawałki od nowych i nieznanych zespołów z nurtu tradycyjnego heavy metalu. Zgodziliśmy się i wkrótce stało się to naszym pierwszym oficjalnym wydawnictwem na CD. Po zakończeniu nagrywania i miksowania tego pełnometrażowego nagrania, wysłaliśmy nasz materiał do ponad 90 metalowych wytwórni. Dostaliśmy kilka ofert, a po krótkim namyśle zdecydowaliśmy się kontynuować współpracę z Pure Steel. Myślę, że to była dobra decyzja. Bardzo dobrze im idzie z promocją albumu. Przedstawiliście im już gotowy materiał na debiutancki album, czy też nie znali jeszcze wszystkich utworów, które trafiły na "Armed To Exist"? Igor Arbuzov: Tak, był kompletny, wszystko zmiksowane, po masteringu i w odpowiedniej kolejności. Musieliśmy wtedy zająć się jeszcze tylko grafiką albumu. Chyba wytwórnie w naszych czasach lubią, kiedy wszystko jest już ustalone i gotowe. Ponoć przy nagrywaniu tej płyty skorzystaliście z dobrodziejstw nowoczesnej techniki, bowiem tylko bębny zostały zarejestrowane w normalnym studio, a całą resztę nagraliście w warunkach domowych bądź podczas prób? Serg Ivanov: Żeby zrobić dobrej jakości produkt, musisz spędzić sporo czasu w studiu. A skoro musisz zapłacić za usługi profesjonalnego realizatora dźwięku i za czas w studiu z własnej kieszeni, która zresztą zwykle jest pusta, to ciągle zastanawiasz się, ile ostatecznie zapłacisz. Potem zdajesz sobie sprawę, że pewnie te zainwestowane prywatne pieniądze nigdy się nie zwrócą. To wszystko nie pomaga w stwarzaniu kreatywnej atmosfery podczas nagrywania twojej muzyki! Te ograniczenia nie pozwalają ci tak naprawdę odprężyć się i oddać się temu procesowi bez pośpiechu. W ciągu wszystkich lat, kiedy zajmowaliśmy się muzyką, udało nam się wyposażyć naszą salę prób w studyjny sprzęt, wystarczający do stworzenia dobrego nagrania na własną rękę bez uciekanie się do usług profesjonalnego studia. Więc kiedy zaczęliśmy nagrywać ten album, zdecydowaliśmy, że nagramy cały materiał w naszej sali prób i sami go obrobimy! Żeby nagrać perkusję, chcieliśmy znaleźć

odpowiednie akustycznie pomieszczenie - studio, na które nas stać i które ma odpowiednią salkę. Chcieliśmy, żeby perkusja brzmiała tak naturalnie i żywo, jak to możliwe. Czy to się udało, czy nie - można zdecydować samemu, słu-chając albumu. Brzmienie "Armed To Exist" potwierdza, że albo mieliście szczęście, albo też doskonale wiedzieliście na co się porywacie - obstawiam tę drugą opcję? Roman Dovzhenko: Podejście do brzmienia albumu było dla nas jedną z najważniejszych rzeczy podczas pracy nad nim, to fundamentalna sprawa dla zespołu. Jesteśmy w tej kwestii

Ale na koncertach pewnie się już nie ograniczacie, tym bardziej, że niektóre z utworów aż proszą się o dłuższe improwizacje w solówkach, choćby te w "Blazing Rust" czy "Time Of The Brave"? Roman Dovzhenko: Na dzień dzisiejszy nasza setlista trwa nieco ponad godzinę i do tej pory to wystarczało. Ale na przyszłe występy chętnie przygotujemy dłuższy set z solówkami na perkusji i gitarach, bo moglibyśmy zadowolić publikę wielkim recitalem, jeśli byłoby trzeba. Potrzebujemy jeszcze tylko kilku wałków i fanów, którzy przychodzą na nasze koncerty, (śmiech) Sięgacie jeszcze czasem na koncertach po cov -

Foto: Blazing Rust

perfekcjonistami z zasadami. Wiedzieliśmy, czego chcemy, ale nie mieliśmy możliwości ogarnięcia dobrego studia i producenta, który miałby doświadczenie z takim stylem, więc zrobiliśmy wszystko sami, w domowych warunkach. Jako, że nie jesteśmy profesjonalistami, to chyba osiągnęliśmy niezły rezultat. Jak oldschool to oldschool - format albumu przechodzi ponoć kryzys, a wam zależało jednak na wydaniu takiej zwartej artystycznie całości, płyty, jakie ukazywały się kiedyś? Igor Arbuzov: Właściwie, to CD było wtedy dla nas jedyną opcją. Mam nadzieję, że album doczeka się też kiedyś wydania na winylu. Ale stary… Uwielbiam kompakty i nadal je kupuję, a wielu miłośników muzyki i kolekcjonerów nadal robi to samo. Teraz, płyty są dla wybrańców. Wierz mi, pewnego dnia nastąpi odrodzenie CD. Tak samo, jak było z winylami. Nostalgia to silne uczucie... Nie przesadzaliście też z ilością utworów, bo na płycie mamy ich dziewięć, trwających łącznie 48 minut - zapychanie kompaktowego krążka po brzegi muzyką i wypuszczenie kolosa trwającego 75-80 minut, którego nikt nie posłucha w całości nie ma najmniejszego sensu? Igor Arbuzov: Wiesz co? Zakładam, że jeśli "Load" Metalliki byłoby o 20 minut krótsze i wyrzucono by parę niepotrzebnych kawałków, ich fani dużo bardziej by ją lubili! Tak, format CD daje wspaniałą możliwość robienia dłuższych albumów, ale to może równie dobrze okazać się pułapką. Dobry album może stać się nudny tylko z powodu jego długości. Moim zdaniem, 48 minut wystarczy na album metalowy. Jeśli nasi fani czują się nieusatysfakcjonowani i łakną więcej - świetnie! Poczekajcie, nagramy drugą płytę! (śmiech)

ery swych ulubionych kapel, czy też obecnie koncentrujecie się już tylko na autorskich utworach? Igor Arbuzov: Jakiś czas temu dodaliśmy do naszej setlisty kawałek zwany "Too Scared To Run", oryginalnie wykonany przez Uriah Heep. To był mój pomysł, nie tylko dlatego, że kocham ten zespół od dziecka… Miałem też misterny plan zaangażowania Sergeya w śpiewanie wokalu wspierającego, jako że ten utwór tego wymaga przynajmniej dwóch dodatkowych głosów. I mimo że "Too Scared To Run" nie pochodzi z klasycznej ery Heep z lat 70., to nadal dobry rocker pasujący do naszej setlisty niewiarygodnie dobrze. Tak, to świetny, niedoceniany numer... Na debiutem pracowaliście jakiś czas, tak więc pewnie macie już w zanadrzu coś nowego, może więc szykuje się jakiś singel bądź kolejny split z waszym udziałem, żeby w ten sposób dodatkowo wesprzeć promocję "Armed To Exist"? Roman Dovzhenko: Mamy parę gotowych kawałków i trochę materiału do opracowania. Czas nie stoi w miejscu, ale rzeczy posuwają się dość wolno, więc zatrzymujemy na razie wszystkie te nowości na drugi album. Wojciech Chamryk, Karol Gospodarek, Filip Wołek

BLAZING RUST

101


Syndrom przejedzenia James Kelly - założyciel, lider, a ostatnio jedyny członek irlandzkiej grupy Steel Tormentor, to człowiek, któremu na pewno nie można odmówić determinacji w dążeniu do celu. Z jego opowieści można jednak wywnioskować, że granie w metalowej kapeli nawet w takim dobrze rozwiniętym kraju jak Irlandia jest ciężkim kawałkiem chleba kosztującym wiele wyrzeczeń. Często słuchając płyt naszych ulubionych wykonawców, zapominamy ile musieli oni na to poświęcić. Mówimy tu o takim kraju jak Irlandia, który jest znacznie bogatszy od Polski, a co dopiero mamy myśleć, gdy spojrzymy na nasze podwórko. Ale dzięki takim uparciuchom jak James heavy metal ciągle istnieje. HMP: Cześć James. Irlandia, z której pochodzisz, nie jest zbytnio powszechnie kojarzona z heavy metalem. Możesz coś opowiedzieć o tamtejszej scenie? James Kelly: Wiesz, szczerze mówiąc jestem chyba ostatnią osobą, której mogłeś zadać to pytanie (śmiech). Od ostatniego koncertu Steel Tormentor, który miał miejsce w 2011 roku, czuję się słabo związany z naszą rodzimą sceną. Byliśmy wtedy supportem dla grupy Darkest Era. Grywaliśmy też z takimi kapelami jak Battleroar, White Wizard czy Cauldron. W Irlandii nasze płyty sprzedawały się bardzo słabo a na koncerty przychodziła garstka ludzi. Nasza scena jest bardzo mała i nie ma tu wiele możli-

powodów byliśmy postrzegani jako outsiderzy. Być może nie mały wpływ na to miał fakt, że mieszkam na zadupiu 200 mil od Dublina, gdzie kręci się całe metalowe życie w "Zielonej Wyspy". W końcu dałem sobie z tym spokój i działam całkowicie na własną rękę. Jeśli jednak interesuje Cię irlandzki metal, to możesz sprawdzić takie kapele, jak wspomniany Primordial, Darkest Era, Old Season, Celtic Legacy czy Waylander. Są to zespoły ogólnie znane w Europie. Członkowie niektórych z nich pomogli nam w organizacji koncertów. Przejdźmy jednak do Twojego zespołu. Nigdy nie udało Ci się skompletować stałego składu.

dzach. Ok, kiedy ma się 17 czy 18 lat można takie coś traktować w kategorii fajnej przygody, ale kiedy jesteś starszy, masz pracę i rodzinę, którą musisz to takie wyjazdy nie wchodzą w grę. Wszystko tu się rozbija o pieniądze, a raczej ich brak. Ja wiem, że forsa nie jest najważniejsza, ale ciężko bez niej żyć w dzisiejszym świecie. A utrzymanie zespołu niestety wymaga sporych funduszy. Jak sytuacja przedstawia się na dzień dzisiejszy? Steel Tormentor jest zespołem, czy jednoosobowym projektem? Pomimo, że tworzenie nowej muzyki ciągle sprawia mi radość, to jednak nie chcę nagrywać pełnych albumów samodzielnie. Nagrywam demówki używając oprogramowania perkusyjnego, ale nigdy nie wydam pełnej płyty nagrywając ją samemu. Nie ma takiej opcji. Rock'N'Rolf z Running Wild zrobił już coś takiego i brzmi to jak, za przeproszeniem porcja kału. Naprawdę wolałbym, żeby Steel Tormentor był kilkuosobowym zespołem wydającym pełne albumy, niż projektem złożonym z jednego gościa i automatu perkusyjnego. Naprawdę uwielbiam pracować w grupie, gdyż wtedy można się wymieniać pomysłami. To nie to samo, co praca z komputerem. Sztuczne sample i perkusyjne bity nigdy nie oddadzą istoty metalu. Jestem w stałym kontakcie z większością dawnych muzyków Steel Tormentor i mam cichą nadzieję, że jeszcze kiedyś zrobimy coś razem. Czy zamierzasz w bliższej lub dalszej przyszłości powrócić do koncertowania? Nie. Absolutnie nie jestem zainteresowany graniem na żywo i nie zamierzam do tego wracać. Podjąłem tą decyzję w 2011 roku po naszym ostatnim koncercie. Przejadło mi się podróżowanie i granie dla pustych sal z fatalnym nagłośnieniem. Robiłem tak od 1996 roku i ta zabawa kosztowała mnie naprawdę kupę kasy. Jedyne występy, jakie mogę brać pod uwagę, to duże festiwale, ewentualnie supportowanie znanych zespołów. Wtedy mam pewność, że nie będę grał tylko dla ścian. Jeżeli bym podjął decyzję o zagraniu koncertu, nie miałbym żadnych problemów ze złożeniem kapeli do kupy, gdyż jak wspomniałem, mam kontakt z byłymi członkami. Jesteś właścicielem wytwórni Nephin Records. Powołałeś ją do życia tylko po to, by wydawać Steel Tormentor, czy może zamierzasz pod tym szyldem wydawać też nagrania innych zespołów? Nephin powstało tylko i wyłącznie po to, by wydawać Steel Tormentor. Dostaję co prawda kilka średnio kilka maili tygodniowo od różnych zespołów, z pytaniem czy nie chciałbym wydać ich materiału, ale nie podejmuję się czegoś takiego, choćby z braku czasu i funduszy. Większość z tych kapel myśli, że zdobycie kontraktu płytowego to jak złapanie Pana Boga za nogi. Niestety, zazwyczaj jest wręcz przeciwnie.

Foto: Steel Tormentor

wości grywania na żywo. Oczywiście istnieje kilka dobrych ungegroundowych kapel, ale ogólnie metal u nas wydaje się być jakimś żartem. Nawet taki zespół ja Primordial, będący gwiazdą w Europie, w naszych mediach w ogóle nie istnieje. Złote czasy dla cięższego grania w Irlandii to lata 70-te i 80-te, gdy cały świat znał takich wykonawców jak Thin Lizzy, Rory Gallagher czy Mama's Boy. Dziś mamy wysyp kapelek grających tzw. indie rock albo grajków plumkających na akustycznych gitarach, z których każdy myśli, że jest drugim Edem Sheeranem. Chciałem dawniej wejść ze Steel Tormentorem w naszą metalową scenę, ale zawsze z jakichś

102

STEEL TORMENTOR

Co właściwie było powodem takiego obrotu spraw? Odpowiedź jest prosta. Po co ktoś ma tracić czas na granie za darmo w metalowej kapeli, skoro przez noc grania w zespole weselnym może u nas zarobić 1500 euro. W Steel Tormetor zawsze grali świetni muzycy, ale naszym problemem było to, że nie śmierdzieliśmy groszem. Ciężko było mi przekonać pozostałych członków, żebyśmy za własne pieniądze przejechali ponad 200 mil, po to by zagrać 30 minut dla 10 osób i nawet nie dostać zwrotu za dojazd, nie mówiąc nawet o jakichś dodatkowych pienią-

Właściwie to dlaczego zdecydowałeś się wydawać swoje albumy samemu? Chciałeś pozostać całkowicie niezależny, czy po prostu jak większość młodych zespołów miałeś prob lem ze znalezieniem wydawcy? Po prostu w przypadku muzyki nie ufam innym ludziom. Dlaczego coś, w co wkładam całego siebie miałbym potem powierzać zupełnie obcym ludziom, którzy jeszcze dodatkowo natrzepią na tym kupę kasy. Jeżeli ktoś z jakiejś wytwórni sam by się do mnie zgłosił i zaoferował na przykład 10 tys. na nagranie płyty w profesjonalnych warunkach, rozważyłbym to. Ale zazwyczaj jest tak, że pomimo podpisanego papierka, zespół i tak sam musi odwalić całą bru-


dną robotę. Nawet kapele z kontraktami muszą często z własnych kieszeni wykładać na studia nagraniowe czy finansować sobie trasy koncertowe. Skoro o wszystko trzeba dbać, dopilnować i opłacić to samemu, to po co w ogóle wiązać się z wytwórnią? Co jakiś czas dostawałem i nadal dostaję jakieś oferty, ale jak dotąd żadna z wytwórni nie była mi w stanie zaoferować nic, z czym nie byłbym sobie w stanie poradzić samemu. Żadna nie zaoferowała jakiejś sumki pieniędzy na nagranie albumu ani wsparcia przy organizacji trasy koncertowej. Twoje teksty opowiadają o bitwach, rycerzach i pradawnych wojownikach. Inspirowałeś się tutaj amerykańską sceną epic metalową z lat 80-tych? Takimi kapelami jak Manowar, Manilla Road, Omen etc? Nie, nigdy nie wgłębiałem się w tę scenę. Dorastałem słuchając Thin Lizzy, Iron Maiden, Black Sabbath, Judas Priest, Helloween etc. Wpływ na teksty miały filmy historyczne, które po prostu uwielbiam oglądać. Uwielbiam wczesną historię swojego kraju, dlatego na przykład mamy w logo rycerza. Właściwie to mieszkając w Irlandii żyjesz wśród ruin zamków, starych cmentarzysk i od dziecka słyszysz opowieści o rycerzach, bitwach, inwazjach wikingów etc. Chcąc, nie chcąc jesteś tu otoczony historią. Steel Tormentor istnieje od 1996 roku, ale jak dotąd wydaliście tylko trzy pełne albumy, ale za to wiele demówek, EPek i singli. Wolisz krótsze formuły? Stworzenie muzyki na pełny album, a potem jej nagranie wymaga naprawdę sporych nakładów czasu i pracy. W tej chwili nie mogę już poświęcać temu tyle czasu co kiedyś. Chciałem nagrać nowy album w 2010 roku, kilka miesięcy po nagraniu "Return Of A King", ale zrezygnowałem z tego, bo skład zespołu mi się posypał. Na tą chwilę planuję wydać kilka nagrań jako EP-ki. Może uznasz, że się powtarzam, ale znów chodzi o kwestie finansowe. Wydawanie minialbumów jest znacznie tańsze i możesz wypuszczać je nawet co pół roku. Wynajmujesz sobie studio na 3-4 dni i masz gotowe nagranie z 3-4 kawałkami. Porównaj sobie to teraz z przygotowaniem do nagrania albumu, gdzie poświęcasz całe tygodnie nie tylko na samo nagranie, ale też próby itp. Kiedy wreszcie skończą się te wszystkie ceregiele, przygotowanie kolejnego albumu może zająć Ci nawet dwa lata. Patrząc na Twoją dość sporą dyskografię, który album albo EP Steel Tormentora jest Ci

Foto: Steel Tormentor

najbliższy? "Unleashed" to nasz pierwszy i zdecydowanie najważniejszy album Steel Tormentora. Gdyby ten album nie powstał, nie nagralibyśmy prawdopodobnie "Return Of A King". Sesję nagraniową "Unleashed" wspominam jako naprawdę fajny czas pełen śmiesznych sytuacji i fajnej zabawy. Nagrywaliśmy to na żywo w tym samym pokoju. Najjaśniejszy punkt tego albumu to "The Last Day". Nasz perkusista nagrał to z marszu nie robiąc żadnego błędu. To było coś pięknego. Wszystko naturalne. Żadnego "kopiuj-wklej". Nienawidzę za to procesu towarzyszącego nagraniu "Return Of A King". Mam z tego okresu same złe wspomnienia i do dziś nie mogę słuchać tego albumu, jestem całkowicie niezadowolony z jego brzmienia. Dlatego zdecydowałem się na wydanie "Return Of The Demos", które brzmi znacznie lepiej, zdecydowanie pod tym względem bliżej temu albumowi do "Unleashed". Słuchając Twoich nagrań mam wrażenie, że spokojnie w niezmienionej formie mogłyby powstać 30 lat temu. To zabieg celowy? Tak! Nienawidzę współczesnych metod nagrywania. Każdy brzmi tak samo. Wszyscy używają tych samych sampli. Zawsze byłem fanem Martina Bircha. Uważam go za genialnego producenta i podobał mi się jego sposób pracy z zespołami. Po brzmieniu mogłeś poznać, który

zespół z nim współpracował. Dziś wszystko brzmi tak samo. Dzisiaj jedyna różnica między metalem a popem to przesterowane gitary. Współczesna muzyka, jeśli chodzi o produkcje być może brzmi lepiej, ale całkowicie straciła swój charakter. Podgatunek metalu, który gramy musi zachować swą pierwotną surowość, żeby miał w ogóle jakikolwiek sens. Jesteś multiinstrumentalistą. Brałeś kiedyś jakieś lekcje gry, czy jesteś całkowitym samoukiem? Potrafię grać na gitarze, basie, klawiszach i perkusji. Kiedy dostałem swoją pierwszą gitarę, sąsiad udzielił mi kilku podstawowych lekcji. Pokazał mi jak grać podstawowe akordy i dał pierwsze doświadczenie sceniczne, gdyż założyliśmy dwuosobowy zespół grający country. Mialem wtedy 13 lat. Jeśli natomiast chodzi o metal, to wszystkiego nauczyłem się samodzielnie. Pierwszym krokiem ku temu było kupienie w lokalnym sklepie muzycznym książeczki z tabami z płyty "Seventh Son Of The Seventh Son" Maidenów. To było mniej więcej w tym samym czasie. Patrząc wstecz, jako 13-latek byłem naprawdę głodny wiedzy i chciałem się nauczyć wszystkiego. Padło na gitarę. I dobrze! Często wspominałeś o kosztach. Czy uważasz, że w dobie Internetu inwestowanie w fizyczne nośniki muzyki ma jakikolwiek sens? Absolutnie. Wydawanie płyt CD czy winyli w dzisiejszej dobie całkiem mija się z celem. Ich tłoczenie jest cholernie kosztowne. Prezentowanie swojej muzyki poprzez kanały cyfrowe takie jak youtube czy spotify jest znacznie łatwiejsze i tańsze. Teraz z innej beczki. W Irlandii żyje dość spora polska społeczność. Znasz może jakichś polskich metalowców mieszkających w Twoim kraju. Wiem, że od paru lat mieszka u nas sporo Polaków, ale żadnego polskiego metalowca nie spotkałem. W sumie jedyny Polak jakiego znam, to facet który naprawiał mi mój komputer. Spoko gość, ale nie jest metalowcem. Dzięki za wywiad. Powodzenia! Dzięki i wzajemnie.

Foto: Steel Tormentor

Bartłomiej Kuczak

STEEL TORMENTOR

103


Steel Tormentor - Unleashed 2004 Nephin

Pierwsze dzieło Jamesa i ekipy jest zdecydowanie najlepszym albumem sygnowanym nazwą Steel Tormentor. Muzyka zawarta na krążku to esencjonalny heavy metal nawiązujący zarówno do najlepszych wzorców NWOBHM, jak i sceny niemieckiej. Najbardziej słyszalne są echa Iron Maiden, które można zauważyć od otwierającego instrumentalnego intro w postaci utworu "Fallen Empire" i kolejnego "Wings of An Eagle" do samego końca, czyli kawałka "Welcome to the End". Album był nagrywany na żywo (w studiu), co nadaje mu niezwykłego charakteru i bardzo naturalnego brzmienia, No i oczywiście z tej muzyki bije to, co w metalu jest najważniejsze, czyli szczerość i wiarygodność, której dziś wielu kapelom brakuje. Polecam z całego serca. Steel Tormentor - Return Of A King 2010 Nephin

Steel Tormentor na swój drugi album kazał czekać całe sześć lat. Pierwsze co jest zauważalne. To zmiana brzmienia. Jest zdecydowanie czystsze, bardzie wygładzone. Oczywiście dalej czuć tu moc i zadziorność. Co do samych kompozycji, jest o wiele bardziej dojrzalej i słychać, że zespół się rozwinął. Dalej słychać maidenowe inspiracje, szczególnie w solówkach. Jest też bardziej przebojowo. Niech najlepszym przykładem będzie najlepszy w całym zestawieniu utwór "Warrior", którego to refren już po pierwszym przesłuchaniu nie chciał opuścić mojej głowy. Wtórują mu "Soul Stealer" z genialną solówką i "Into The Black". Na koniec najsmaczniejszy kąsek, czyli utwór tytułowy. Ponad 13-minutowa suita z licznymi zmianami tempa i nastroju do samego końca trzymająca w napięciu. Po udanym debiucie Pan Kelly zdecydowanie poszedł za ciosem. Rozwinął się także jako wokalista. Steel Tormentor - Return Of The Demos 2016 Nephin

James nie był zadowolony z brzmienia albumu "Return Of A King", które w stosunku do pierwszej płyty było całkowicie pozbawione naturalności. Dlatego postanowił wydać album zawierający zremiksowane wersje demo utworów pochodzących ze wspomnianego albumu, momentami wzbogaconych o pewne smaczki oraz partie instrumentów (np. wstęp do "Warrior"). Brzmienie zdecydowanie dużo bardziej zadziorne, zbliżone zdecydowanie bardziej do debiutu z 2004. Nadało ono wszystkim utworom nieco inny charakter. Moim zdaniem znacznie lepszy i bardziej oldschoolowy. Jest to także najlepsza wokalnie płyta Steel Tormentor wokal Jamesa na tym albumie po prostu zabija. Bartłomiej Kuczak PS: Dyskografie Steel Tormentor dopełnia również wiele demówek oraz singli.

104

STEEL TORMENTOR

HMP: Cześć. "Abandoned Earth" to Wasz pierwszy duży album, ale macie na koncie kilka niezależnych wydawnictw, które ukazały się wcześniej, Możecie coś o nich opowiedzieć? Jacob Druedahl Bruun: Cześć Bartek. Dzięki za zainteresowanie naszym zespołem oraz płytą "Abandoned Earth". To prawda, przed naszym debiutem wydaliśmy dwie EPki. Pierwsza z nich to "A World In Ruins" jednak graliśmy wtedy jeszcze pod nazwą Momentum i właśnie pod takim szyldem ukazało się to wydawnictwo. Jednak na świecie działa kilka zespołów o tej nazwie i kilka razy nam się zdarzyło, że byliśmy myleni z którymś z nich. Było to powodem zmiany nazwy, mimo, że jako Momentum zyskaliśmy pewną markę w duńskim podziemiu. Zmiana nazwy nie wpłynęła jednak na zmianę stylu. Jako Savage Machine postanowiliśmy grać dokładnie tą samą muzykę. Nasze drugie wydawnictwo pt. "Through The Iron Forrest" wyszło już pod naszą obecną nazwą w roku 2014. Obie EPki zostały nagrane w studiu Dead Rat z Jakobem Bredahlem jako producentem. Oba te wydawnictwa mają dużo brudniejsze brzmienie niż "Abandoned Earth". Było to jednak zamierzone, gdyż nie chcieliśmy mieć zbyt wygładzonego brzmienia, jak większość dzisiejszych kapel podobnych do nas. To w ogóle wypacza sens muzyki metalowej. Oba wspomniane wydawnictwa uzyskały też dobre recenzje. Szczególnie "A World in Ruins". Jeden z recenzentów tej EPki określił nas jako nieoszlifowany diament. Był to dla nas wielki komplement. Te minialbumy dały nam też możliwość zagrania wielu koncertów i wyrobienia sobie odpowiedniej pozycji wśród miłośników podziemnego heavy metalu jeszcze przed wydaniem debiutanckiego albumu. Tematy, które obecnie poruszamy w tekstach zaczęły się już na "Through The Iron Forrest". Już wtedy pojawił się temat walki pomiędzy ludźmi i maszynami. Zatem "Abandoned Earth" jest jego naturalną kontynuacją. Co było głównym impulsem do tego, by założyć zespól i grać akurat ten rodzaj muzyki? Jako zespół czerpiemy swoje inspiracje z różnych źródeł. Każdy z nas ma trochę inny gust. ja i Martin Helbo znaliśmy się trochę czasu zanim w 2010 postanowiliśmy założyć kapelę. Chcieliśmy grać muzykę nawiązującą do korzeni heavy metalu. Kręciły nas takie kapele jak Iron Maiden, Helloween, Saxon, Hammerfall, Judas Priest i wiele, wiele innych. Dziś też jest wiele utalentowanych kapel, jednak większość z nich używa skompresowanego brzmienia. My natomiast chcemy aby nasze brzmienie było lekko szorstkie. Nawet na żywo. Mimo dobrze przyjętego debiutu, ciągle pozostajecie kapelą całkowicie niezależną, nie mającą kontraktu z żadną wytwórnią. Jakie widzisz plusy takiej sytuacji?

Na początku braliśmy pod uwagę współpracę z wytwórnią. Uwielbiamy tworzyć muzykę, ale pozostałą pracę (druk okładek, promocje, rezerwowanie koncertów) chcieliśmy zlecić innym. Oczywiście na naszych zasadach. To był jeden z powodów, dlaczego premiera płyty tak się opóźniała. Ale w pewnym momencie pomyśleliśmy, że skoro "A World In Ruin" i "Through The Iron Forrest" wydaliśmy samemu, to czemu by nie zrobić tego samego z "Abandoned Earth". Przedyskutowaliśmy temat z naszym menadżerem Axelem (z agencji Rock N' Growl). Większość wytwórni stawiała nam warunki dla nas nie do przeskoczenia, nie akceptując jednocześnie naszych racji. Zatem stwierdziliśmy "pieprzcie się wszyscy, zrobimy to samemu!!!" (śmiech). Brak kontraktu nie przeszkodził Wam w pod jęciu współpracy z tak znakomitymi osobistoś ciami metalowej sceny jak producent Tommy Hansen, okładkę natomiast stworzył dla Was sam Mario L. Lopez. Jak w ogóle udało się ich zachęcić do wspólnego działania? Tommy był nam znany ze współpracy z Helloween i Pretty Maids. Wszystkie albumy nagrane w jego studiu definiują brzmienie heavy i power metalu lat 80-tych i 90-tych. Zawsze chcieliśmy z nim podjąć współpracę. Przed moim ślubem w 2013r., gdy robiliśmy z chłopakami wieczór kawalerski postanowiliśmy złożyć Tommy'emu wizytę w jego studiu. Opowiadaliśmy sobie różne zabawne historie. Tommy często wspominał okres swojej współpracy z Helloween (jestem wielkim fanem tej kapeli). Po tym byliśmy w stałym kontakcie i później nagraliśmy u niego dwa kawałki. Mianowicie "Even Horizon" i "Savior", które trafiły na "Abandoned Earth". Tommy był zadowolony z efektów, więc chętnie zajął się resztą albumu. Co do Maria, to znaleźliśmy go przez zaprzyjaźniony duński zespół. Cieszę się, że zgodził się zrobić dla nas okładkę. Właśnie, a propos okładki. Co tak właściwie się na niej znajduje? Czy to rakieta, która ma zabrać ludzi z Ziemi opanowanej przez robo ty? Hmm.... Niech każdy sobie zinterpretuje jak chce. Ale powiem Ci, że trafiłeś. Jest to odwołanie do ogólnego konceptu płyty. Ta rakieta ma zabrać ludzi ze zniszczonej przez roboty Ziemi i umożliwić im zasiedlenie innych planet. Uważam, że to naprawdę świetna okładka. Mario odwalił kawał dobrej roboty. W swoich tekstach rozważacie post-apokaliptyczne wizje. Co Was w ogóle skłoniło do podjęcia tej tematyki? Uważamy, że wizja przyszłości, jako walki człowieka z robotami jest bardzo interesująca i wcale nie jest oderwana od rzeczywistości. Żyjemy w czasach, w których stajemy się coraz bardziej zależni od technologii. Ponadto rozwój robotyki przebiega nadspodziewanie szybko. Myślę, że to tylko kwestia czasu i wszyscy będziemy mieli w domu sprzątaczkę jak w kreskówce "The Jetsons". Ponadto rozwój sztucznej inteligencji może sprawić, że roboty zrównają się z ludźmi, a czasem mogą ich przeskoczyć w rozwoju. Tylko, że ich decyzje będą podejmowane na podstawie analizy faktów bez czynniku uczuciowego, który posiadają ludzie. Pamiętasz może film "Terminator"? No jasne. W tym filmie roboty przybyły z przyszłości, a konkretnie z roku 2019. To już niedługo. Uważam, że należy być czujnym jeśli chodzi o eksperymenty ze sztuczną inteligencją.


Pieprzcie się wszyscy, zrobimy to samemu!!! Czy da się być niezależnym i nie mając nawet nagranego ani jednego pełnego albumu zrobić furorę na największym metalowym festiwalu na świecie. Otóż da się. A gitarzysta i współzałożyciel grupy Savage Machine - Jacob Druedahl Bruun opowie Wam jak tego dokonać. Opowie też kilka innych ciekawych rzeczy. Na przykład dlaczego nie powinniśmy tak entuzjastycznie podchodzić do rozwoju technologicznego oraz jak reaguje na porównania Savage Machine do legendarnych kapel. Wróćmy do muzyki. Jesteście jednym z bardzo wielu młodych zespołów odwołujących się do klasycznego heavy metalu. Nie boicie się być nazwani kolejną kopią Iron Maiden albo Judas Priest? Od samego początku krytycy przylepiali nam różne łatki. Min. te, o których wspomniałeś. Szczerze Ci powiem, że jak ktoś porównuje nas do Iron Maiden, traktuję to jako komplement, a nie zarzut. Ci goście są naszymi idolami i oczywiście jest to słyszalne w naszej muzyce. W wielu recenzjach porównywano nas do nich lub do Judas Priest, ale zwracano uwagę, że mamy swój styl i nie kopiujemy ich bezmyślnie.

miejsca. Spodziewaliście się tego? Na Wacken przydarzyła nam się bardzo ciekawa historia. Jak pewnie wiesz, każdy zespół otrzymuje 20 minut. Taka krótka prezentacja. Nam ten czas starczał na zgranie czterech utworów. Oczywiście jedną z nich była nasza akustyczna ballada "The Easy Way Out". Cały nasz repertuar na ten występ składał się z "Iron Forrest", "Event Horizon", wspomnianego "The Easy Way Out" oraz "Prisoners Of War". Na tamten

Graliście trasy z Dragonforce i Lords Of Black. Co myślicie o tych grupach? To wspaniałe uczucie grać z tak świetnymi muzykami, jak członkowie Dragonforce czy Lords Of Black. Myślę, że obie te kapele mają sporo do zaoferowania. Prywatnie i jedni i drudzy to bardzo fajni goście. Lubię szybki i wesoły power metal, jaki gra Herman i jego ekipa, nawet jeśli momentami ta muzyka brzmi infantylnie. Nintendo-metal to świetne określenie na tą muzykę (śmiech). Lords Of Black to znacznie mniej znany zespół. Jednak to była pierwsza trasa, gdzie byli headlinerem, a supportowanie ich sprawiło nam ogromną radość. Czekam niecierpliwie na ich nową płytę. Z jakimi zespołami jeszcze chętnie byście zagrali? Oczywiście z legendami jak Maiden, Priest czy Helloween. A biorąc pod uwagę scenariusze, które mają szansę spełnić się w rzeczywistości, to chętnie bym siebie widział u boku Hammerfall. Świetnie do nich pasujemy. Oczywiście chętnie zagrałbym jeszcze raz z Lords Of Black.

Foto: Christian Brandt

Poza wpływami Maidenów, na "Abandoned Earth" słyszę wyraźne inspiracje solowymi płytami Bruce'a Dickinsona. Zwłaszcza tymi ostatnimi. Mam rację? Szczerze, jesteś pierwszą osobą, która rozmawiając o "Abandoned Earth" zwróciła uwagę na podobieństwa z solową twórczością Bruce'a. Oczywiście lubimy sobie czasem posłuchać jego płyt i być może podświadomie jakieś elementy tej muzyki przemyciliśmy na nasz album. Ale nie było to celowe. Bardzo lubię jego album "Chemical Wedding". Dość zabawna sprawa. Podczas nagrywania naszej pierwszej EPki "A World In Ruins" nasz producent, zwrócił uwagę, że przejście między zwrotką a refrenem w utworze "Enter The War" bardzo przypomina to z tytułowego utworu właśnie z "Chemical Wedding". To był jedyny przypadek, gdy ktoś doszukał się w naszej muzyce podobieństw z muzyką Bruce'a. Poza Tobą oczywiście. Wygraliście duńską część Wacken Open Battle w 2015 roku. To było jeszcze przed wydaniem Waszego debiutanckiego albumu. Czy przyczyniło się to jakoś do wzrostu waszej popularności w Dani? Popularność to duże słowo. Odmiana metalu, którą gramy nie jest w Dani specjalnie popularna. Jeśli chodzi o ciężkie granie, dominuje u nas death metal, metalcore itp. Duńska scena heavy/power wbrew pozorom jest bardzo mała. W czasach, o których mówisz graliśmy sporo koncertów i w pewnych kręgach byliśmy dość znani. Oczywiście zgłaszając się na Wacken Open Battle nawet przez myśl nam nie przeszło, że możemy wygrać. Ale był to łatwy sposób na występ przed dużą publicznością, więc czemu by nie skorzystać. Mieliśmy spore doświadczenie w graniu na żywo i to nam dało przewagę nad innymi młodymi kapelami. Do zwycięstwa przyczynił się też nasz repertuar. Walczyliśmy z zespołami grającymi death metal, metalcore i różne mutacje tych stylów. Naszą tajną bronią było wstawienie do setlisty akustycznej ballady. Przez to ludzie nas zapamiętali i uważam, że to w dużej mierze przyczyniło się do naszego zwycięstwa. Efektem tego był Wasz występ na Wacken Open Air i zajęcie tam zaszczytnego piątego

czas to był nasz "the best of". Zaczynaliśmy z pełną mocą i dobrym nastawieniem. Byliśmy na dobrej drodze do zmiażdżenia konkurencji, ale potem stało się ... Po 5-10 sekundach "Event Horizon" nagłośnienie straciło moc... Przednie głośniki padły, nasze wzmacniacze zdechły, z mikrofonami też katastrofa... Kiedy tak się stało, szybko spojrzeliśmy na siebie i nie bardzo wiedzieliśmy, co robić. Mimo wszystko dokończyliśmy grany kawałek. To była dla nas nowa sytuacja. Po "Event Horizon" czekaliśmy przez około minutę, aż zasilanie wróci. Troels wykonał piekielną robotę, utrzymując publiczność przy życiu. Resztę koncertu zakończyliśmy już z dźwiękiem. Uczucie po występie było bardzo mieszane. Z jednej strony występowaliśmy przed pięcioma tysiącami metalowych maniaków, a z drugiej strony te problemy z dźwiękiem, przerwa itp. Czuliśmy jednak, że wyszliśmy z tego zwycięsko... Po obejrzeniu kilku innych występów - mieliśmy okazję zweryfikować poziom grających tam kapel. Opuszczając Danię nie czuliśmy się pewni siebie. Ale ostatecznie jestem zadowolony z tego występu.

Poza swoim krajem graliście w Niemczech, Holandii, Szwajcarii i kilku innych europejs kich krajach. Gdzie Wam się grało najlepiej? Zdecydowanie w Holandii. A wpływ na to miała wielkość klubu, w którym przyszło nam zagrać, nagłośnienie pierwsza klasa oraz dość spora publiczność. Ale jeden występ w tym kraju bardzo nas rozczarował. W najbliższym czasie zamierzamy uderzyć w Niemcy. Tamtejsi fani są bardzo oddani muzyce metalowej. Chętnie też kupują płyty i gadżety zespołów. To dzięki takim ludziom młode zespoły mają szansę zaistnieć. Jako zespół półamatorski, sami sobie opłacamy trasy i wydawanie płyt, a pieniądze na to pozyskujemy ze sprzedaży koszulek i innych gadżetów z naszym logiem. Aby to, co robimy miało jakikolwiek sens, wsparcie fanów jest niezbędne. Dziękuję za wywiad. Również dziękuję. Stay Heavy!!!! Bartłomiej Kuczak

SAVAGE MACHINE

105


które dominują w komercyjnej muzyce. Oczywiście, Savage Messiah dąży do zrównoważonego rozwoju, który sam w sobie, musi zawierać pewien stopień uwielbienia fanów i tym samym "sławę". Bo jaki zespół może istnieć zawodowo, bez poparcia fanów? Ale żeby odpowiedzieć na to pytanie po prostu: czy stworzyłem grupę heavy metalową, aby stać się bogatym i sławnym? Nie

"...Czy stworzyłem grupę heavy metalową, aby stać się bogatym i sławnym? Nie." Kiedyś się zastanawiałem, jak to by było mieszkać w Londynie i chodzić po tych samych ulicach, co Steve Harris, czy Bruce Dickinson, oraz grać muzykę wywodząca się w prostej linii z Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu... Właśnie Savage Messiah pochodzi z Anglii, z Londynu. Ale jakoś ten fakt zdaje się nie wpływać zbytnio na ich postrzeganie Świata. Istnieją już jedenaście lat i nagrali właśnie swój czwarty album. Poniżej zapis pogawędki z Davidem Silverem (gitara i wokal)... HMP: Witam i pozdrawiam z Polski. Gratuluję świetnej płyty. Od początku w waszej muzyce było dużo melodii, ale nowej płycie jest jej chyba jeszcze więcej. W połączeniu z ciężarem i mocnymi riffami stanowi ciekawą mieszankę. Dzięki temu płyty dobrze się słucha, zachowaliście idealny balans pomiędzy agresją a subtelnością. Ten styl został przez was wypracowany na trzech płytach, by na "Hands of Fate" go jeszcze udoskonalić. Może za wcześnie na takie pytanie, ale w jakim kierunku pójdzie dalej wasza muzyka? David Silver: Dziękuję! Cieszę się, że ci się po-

zespoły z nurtu NWOBHM są nadal u was popularne? Czy lubicie Iron Maiden, Samson, Judas Priest, Saxon, Venom? Maiden są wciąż na topie, ale to już zespół instytucja, w porównaniu z innymi. Brytyjska scena rockowa w ogóle wydaje mi się nieco podzielona. Z pewnością nie ma armii ludzi kibicującej wyłącznie zespołom NWOBHM. Wydaje mi się, że wciąż jest wiele szacunku dla tych zespołów, ale mogę się mylić. Na pewno wiecie, jakim szacunkiem są te legendy darzone w Polsce, a zwłaszcza Iron

Foto: Olivier Halfin

dobało. Mieliśmy dużo radości i zabawy z tworzenia i nagrywania tej płyty. To dla nas ogromna satysfakcja, gdy ludzie doceniają naszą muzykę. Jak mówisz, zawsze mieliśmy silne poczucie melodii i na pewno ten album nie jest tu wyjątkiem. Zasadniczo zdecydowaliśmy, że nadszedł czas, aby porzucić sztywne ramy i przestać zgrywać thrash band! I pójść w stronę tego, co zawsze wydawało się nam naturalne. Czyli prostszych metal/rockowych piosenek, z fajnymi solówkami i dobrymi refrenami. Już robimy małe dema na następną płytę, ale musi być odpowiednia nić porozumienia między nami. Spotkamy się w pewnym momencie na kilka tygodni i zobaczymy, wtedy być może stworzymy nowy materiał... To jest jedyny sposób na napisanie piosenek w mojej opinii... Czterech facetów grających w jednym pokoju. Jak w Anglii wygląda dziś heavy metal? Czy

106

SAVAGE MESSIAH

Maiden. Ja widziałem Maiden na żywo jede naście razy i w tym roku też chcę. Chcielibyście być tak sławni i uwielbiani jak oni? Iron Maiden to legendarny zespół! I ciężko pracowali, aby najpierw osiągnąć ten status, a później, aby go utrzymać. Jednak myślę, że ich główną motywacją było zawsze tworzenie muzyki i uszczęśliwianie ludzi, dzięki występom na żywo. Ich sława i sukces były bio-produktem tych rzeczy. W pewnym sensie podzielamy tę motywację, co oznacza, że nasze nastawienie koncentruje się na tworzeniu muzyki, która nam się podoba, a następnie daje wszystkim na scenie rozrywkę dla ludzi. Sława i sukces jako czysto izolowane czynniki motywacyjne nie mają sensu, szczególnie w przypadku heavy metalowego zespołu w 2018 roku. A jeśli motywowałby mnie ten cel, bardziej sensownym byłoby pisanie EDM (elektroniczna muzyka taneczna przyp.red) lub hip hop, ponieważ są to gatunki,

Czy to w ogóle możliwe, żeby jakiś zespół osiągnął dziś to, do czego Maiden doszedł ciężką pracą i determinacją? Czy w Anglii można zarabiać pieniądze, na graniu metalu? Odpowiedź na pierwszą część pytania brzmi: kto wie? Gdybym miał tyle szczęścia, by mieć jasnowidzenie, zostałbym maklerem giełdowym! Ostatecznie rynek określa status zespołu, jak nic innego. Sam zespół ma na to wpływ, przez wytyczanie sobie celu i jego realizację. Aby zrobić absolutnie wszystko, żeby móc manipulować tymi czynnikami, które pozwalają zespołowi na dostęp do rynku. Ale to tylko jedna część równania. Jeśli nadarza się okazja zdobyć przychylność wpływowych ludzi i zaprezentowania im swojej muzyki, zespół staje przed decyzją: wejść w to, lub nadal działać o własnych siłach. Mogę powiedzieć, że z całą pewnością niemożliwe jest, aby zupełnie nieznany, nierozpoznawalny zespół, mógł opublikować film na Youtube, a następnego dnia miał 500 milionów wyświetleń. I komentarzy typu: hej, to następna Metallica! Świat nie działa w ten sposób. I podobnie jak w każdej branży, zdobycie pozycji wymaga ciężkiej walki. Możesz zarabiać pieniądze. Przynajmniej na tyle, by utrzymać skromny styl życia, oczywiście, że możesz! I robimy to od 2016 roku, nawet na naszym poziomie. Jest możliwe zachowanie wierności ideałom, przy jednoczesnym wejściu do mainstreamu? W pewnym sensie chodzi o sławę. Jeśli gra się muzykę z serca i łączy się to z dużą publicznością, to dobrze dla ciebie! A jeśli kierujesz się wyłącznie komercyjnym sukcesem, to oczywiście staje się ona czymś innym, ponieważ muzyka musi być wykonywana w bardziej skalkulowany sposób. Ale to nie jest osąd wartościujący, tylko obserwacja. W muzyce metalowej może być prawdziwy snobizm i elitarność, szczególnie w undergroundowej scenie. Gadanie o cnotach bycia nieznanym, w porównaniu z byciem powszechnie znanym, dla mnie to nieistotne. Niedawno ukazała się recenzja jednego z naszych koncertów, w brytyjskiej gazecie, która pisała o naszym występie przed Cradle of Filth: "To było jak Bon Jovi przed Satyricon". Teraz, mimo że ten komentarz najwyraźniej miał być pejoratywny, absolutnie uwielbiam to porównanie! Ponieważ wiem, po której stronie tej monety wolałbym być w dowolnym dniu tygodnia! Nie chcę wpasowywać się w czyjąś wąską myśl o tym, co jest akceptowalne. Mało prawdopodobne, aby Bon Jovi, kiedykolwiek było supportem dla Satyricon i na odwrót. Natomiast założyłbym się, że jeśli jakikolwiek zespół, zostanie zaproszony, aby grać przed Bon Jovi, to zrobią to! Dlaczego? Ponieważ Bon Jovi ma ogromną publiczność i działa od ponad 30 lat! Ludzie lubią ich lub nienawidzą, ale oni mają katalog wspaniałych piosenek, które ludzie kochają. Tak więc koncepcja "głównego nurtu" w stosunku do "undergroundu" i jego ukrytych zalet jest bez znaczenia. Ostatecznie są zespoły i ich fani, duża publiczność, mała publiczność... i tyle. Czy heavy metal ogólnie, jako gatunek, potrzebuje następców dużych gwiazd, które niestety powoli odchodzą jedna po drugiej? Jak


wy to widzicie? Czy muzyka powróci do pubów, ze stadionów, kiedy ostatnia legenda przejdzie na emeryturę? Do niedawna nie wierzyłem w takie rzeczy, ale kiedy umarł Lemmy, coś się zmieniło... Żaden gatunek de facto "nie potrzebuje" niczego dużego, z wyjątkiem ponownego dążenia do dużych komercyjnych zysków! Jeśli spojrzeć na to, dlaczego wszystkie zespoły z lat 70. i 80. miały tak duże znaczenie, to było odzwierciedlenie ducha kulturowego i będącego częścią ruchu. Każda epoka sama w sobie zamanifestuje kulturowe odbicia, które pasują do tego, co dzieje się z duchem czasu. To jest nieuniknione. Jeśli to muzyka rockowa i metalowa, to świetnie! Ale nie jest to coś, co można łatwo kontrolować, na pewno nie przez same zespoły. Uważam, że najlepiej nie myśleć o takich rzeczach, robić to, co robisz, bo lubisz to robić. I nie pozwól, by ktokolwiek cię zniechęcił. Pozwól pewnym sprawom toczyć się po swojemu. Jedyną ważną rzeczą jest to, że wykorzystujesz swój czas w ciekawy i zabawny sposób.

Fantastyczne - dziękuję! Z całą pewnością dążymy do różnorodności w obrębie naszego szczególnego poletka muzyki metalowej. Myślę, że ważna jest również umiejętność samodzielnej interpretacji. Wiele współczesnych zespołów, przynajmniej dla mnie, zdaje się przesadzać ze zbyt długimi utworami i upychaniem zbyt wielu utworów na album. Wolałabym nagrać cztery lub pięć naprawdę mocnych piosenek i cztery lub pięć innych dobrych piosenek, które słuchacz chce usłyszeć wiele razy, niż siedemnaście utworów po 15 minut każdy. Po dziewiątym utworze pojawia się uczucie znużenia i zniechęcenie wynikające z słuchania z obowiązku. Sposób, w jaki lubię słuchać muzykę, jest taki, że gdy znajduję coś, ciekawego, słucham intensywnie w kółko. Sądzę, że ta moja subiektywna interpretacja muzyki, prowadzi mnie do tworzenia własnych piosenek.

Czechy, Słowacja, Litwa i Słowenia, i zawsze świetnie się bawiliśmy. Absolutnie chciałbym do Was przyjechać. Mam polskie korzenie, z Białegostoku, więc dla mnie byłoby wspaniale, aby pojechać i poznać kraj z pierwszej ręki. Jeśli dostaniemy ofertę na festiwal, lub koncert na trasie, będę z tego bardzo zadowolony. Płyty nagrywacie dość regularnie, co dwa, trzy lata. To chyba odpowiedni okres, żeby bez presji i zmęczenia tworzyć nowy materiał. Wiele zespołów szybko wypaliło się twórczo, gdyż nagrywały nowe płyty co roku. Wytwórnia was nie popędza? Wytwórnia płytowa nigdy nie namówiła nas do nagrania płyty. Chcielibyśmy, aby następny album był gotowy w styczniu 2019 roku, i o ile to możliwe, utrzymywać takie tempo pracy. Szczególnie na rynkach takich jak Japonia i Wielka

Nigdy nie byłem w Londynie, a bardzo chciałbym kiedyś tam pojechać, zwłaszcza na East End... Jak on wygląda w obecnych czasach? Krążą wieści, że Londyn został zdominowany przez muzułmanów. Czy naprawdę tak jest? Nie jestem pewien, czy "zdominowany" jest właściwym słowem, ale Londyn z pewnością przeszedł demograficzną zmianę w pewnych obszarach. I z pewnością jest prawdą, że szczególnie miejsca takie, jak East End (dawniej głównie w irlandzkiej i żydowskiej części klasy robotniczej) są teraz w większości zamieszkałe, przez ludzi wywodzących się z islamu, ale wiesz, ludzie to ludzie. Nasz gitarzysta Sam w rzeczywistości jest pierwszym pokoleniem dzieci irańskich rodziców, wywodzących się z muzułmańskiego wyznania. I powiem, że trudno byłoby ci znaleźć bardziej typowo brytyjskiego Liverpudliana (kogoś z Liverpoolu), świeckiego, heavy metalowca! Okładki waszych albumów zdobią interesujące obrazy. Bardzo lubię ilustracje, które nawiązują klimatem do zawartości płyty. Wasze zawierają mnóstwo szczegółów graficznych, które słuchacz odkrywa stopniowo, przy kole jnych odsłuchach albumu. Cover-art do "Hands of Fate" z daleka wygląda bardzo ascetycznie. Dopiero przy bliższym kontakcie zauważamy to, co kryje się w logo zespołu na białym tle. Pomysł już wykorzystywany przez wiele zespołów (polski Alastor i album "Zło"), ale zawsze interesujący. Kto jest autorem tej idei i czy ten sam człowiek tworzył poprzednie obrazy? Artysta Travis Smith stworzył okładkę do tego albumu. Podobają nam się jego prace, które zrobił z wieloma świetnymi zespołami i bardzo się cieszymy, że mamy go na pokładzie. Niemiecki artysta, Punker, zaprojektował SM na wzór Signeta i naprawdę chcieliśmy wymyślić coś, co byłoby odważne i uderzające, dla tej okładki. Ostatnie obwoluty były nieco zbyt skomplikowane, co nam się podobało, ale obecnie nie pasują do nas. Wolę wymowniejsze obrazy pokazane w prostszy sposób. Od pierwszych dźwięków album wciąga, ale ja bardzo lubię tę drugą połowę, czyli "Solar Corona" z fajnymi chórkami i ciekawą atmosferą, "Eat Your Heart Out", prosty a konkret ny cios, "Fearless" z extra wstępem i takim feelingiem, jak u Megadeth, przebojowym refrenem. "Last Confession", z klasyczną gitarą i łagodnymi fragmentami, mogę słuchać w kółko. Wspaniała rzecz.

Foto: Savage Messiah

Brytania, jest to dla nas odpowiednie metrum. "In the name of Liberty..."... Kto z was jest autorem tekstów na "Hands of Fate", i jak bardzo są one dla was ważne? Niektórzy muzycy, jak i fani, uważają, że tekst, to tylko dodatek do warstwy instrumentalnej. Chyba nie podzielacie takiej opinii? Jako wokalista w zespole, do tej pory rezerwowałem ten przywilej zawsze dla siebie. Co absolutnie nie wynika z wyboru, ale z konieczności! Nie uważam siebie za szczególnie utalentowanego autora tekstów, chociaż staram się jak najlepiej, a szczególnie na tej płycie starałem się rozważyć kilka rzeczy, które mogą być nieco niezwykłe. Na przykład utwór "Solar Corona", jest inspirowany zjawiskiem, w którym Słońce wytwarza rozbłyski, wydające się nadawać mu koronę. Pomyślałem, że jest to interesujący temat, który łączy się z ideą śmierci Słońca i ostatecznej śmierci naszego Układu Słonecznego, ale także łączy go z niejednoznaczną ideą śmierci i odrodzenia snów. Myślę, że teksty są ważną częścią kompozycji, przynajmniej w przypadkach, w których teksty są zrozumiałe, ale to wszystko jest subiektywne.

Czy z muzyki metalowej można wyrosnąć? Często moi rówieśnicy dziwią się, że nie zostałem tzw. normalnym obywatelem, i nadal "tego" słucham. Dla mnie metal okazał się sposobem życia, antidotum na wszystko, co złe, czymś, co trzyma mnie przy życiu i daje radość. Trwa to przeszło 30 lat i myślę, że się nie zmieni. Zgodzicie się ze mną? Oczywiście, że możesz! Ale, kto chce dorosnąć? Jeśli to, co robisz sprawia, że jesteś szczęśliwy i nie szkodzi nikomu, to więcej mocy dla ciebie! Wielkie dzięki za rozmowę i do zobaczenia (mam nadzieję) Dziękuję wam! Zagramy kiedyś w Polsce, to tylko kwestia czasu. Jakub Czarnecki

Byliście kiedyś w Polsce? Myślę, że wielu pol skich fanów metalu chętnie by was zobaczyło na żywo. Planujecie trasę po Europi ? Może znacie jakąś polską kapelę, z którą moglibyście zagrać na jednej scenie ? Niestety nie byliśmy jeszcze w Polsce, badaliśmy inne części Europy Wschodniej, takie jak

SAVAGE MESSIAH

107


kilka miesięcy. Potem oczywiście zeszło nam trochę czasu na nadrobienie zaległości, dodanie melodii, tekstów, itd...

Nie kalkulujemy za bardzo Night Viper to kolejna ciekawa oldschoolowa kapela ze Szwecji. Główną role w niej odgrywa duet gitarzystów w osobach Johan Frick i Tom Sutton. Niemniej charakterystyczne są również kobiety. Jedna z nich siedzi za garami, druga cedzi głos przez sito. I właśnie ta druga opowiada o zespole, muzyce i ostatnim albumie "Exterminator". Zachęcam do zapoznania się z zespołem... HMP: Night Viper powstał w 2014 roku, a już macie na loncie dwa pełne krążki. To chyba niezłe tempo prawda? Sofie-Lee Johansson: Właściwie, słyszymy to całkiem często, ale szczerze mówiąc, żyjąc w Gothenburgu wśród tych wszystkich niesamowicie produktywnych i utalentowanych zespołów, czujemy, jakby nasze tempo było przeciętne, a nawet wolne. Każdy z zespołu z wyjątkiem mnie, był lub wciąż jest w innych zespołach, co zmusza nas do spowolnienia, szczególności w kwestii koncertowania. Zeespoły, w których graliście wcześniej grały bardzo różną muzykę, doom, death etc. Skąd

ces in the Mirror" jest utworem ze starej kolecji riffów Toma. Właściwie to wciąż jej używamy! "Revenge" z naszego najnowszego albumu jest ponad dziesięcioletnim kawałkiem, który Tom napisał będąc w Australii. Ale większość materiału była nowa. Niektóre utwory były mniej więcej skończone zanim skompletowaliśmy zespół. Na przykład "Curde of a Thousand Deaths". Na naszym cztero-trackowym demo, które ukazało się na SoundCloud, Tom gra właściwie na basie! Jak spędziliście te dwa lata, które dzieliły wasze krążki? Głównie koncertowaliśmy, jako że nagraliśmy Foto: Sergio Albert

pomysł na założenie klasycznej heavy met alowej kapeli? Nigdy nie mieliśmy tego w planie, ja i Tom poznaliśmy się przez wspólnych znajomych i nagle wpadliśmy na pomysł z zespołem! (śmiech). W tamtym czasie miałam już pomysł na zespół z innym kolegą, ale sprawy nie były zbyt jasne. Tamten koleś porzucił to całkiem szybko, a Tom zajął się pisaniem muzyki i wysłał mi demo "Faces in the Mirror". Myślę, że był to przypadek, ten zespół mógł być bardziej hard rock' owy. Ale tak bardzo spodobała nam się ta produkcja, że kontynuowaliśmy. Ruben grał punk, a Jonna była wtedy w stoner'owym zespole. Ja nigdy nie byłam w innej kapeli, ale dzielimy miłość i zainteresowanie heavy metalem, więc nie był to nieoczekiwany przez nas wybór. Zaledwie rok po powstaniu wydaliście debiut "Night Viper". Cały materiał tworzyliście wspólnie od samego początku, czy może były to też jakieś starsze riffy, melodie itd, które nie pasowały do waszych innych grup? Użyliśmy trochę starej jak i nowej muzyki. "Fa-

108

NIGHT VIPER

pierwszy album tak wcześnie. W międzyczasie zespół opuścił gitarzysta Emil Ridderstolpe. Czemu do tego doszło? Emil był już w swoim zespole Ill Wicker, kiedy dołączył do Night Viper. Stawało się to coraz bardziej oczywiste, że dwa zespoły ze sobą kolidowały kiedy np. przyszło do grania koncertów, ciężko było mu skupić się na Ill Wicker i utrzymać tempo z Night Viper, dlatego Emil postanowił odejść. To było bardzo smutne, bo wszyscy bardzo się kochamy, ale między nami wszystko pozostało bez zmian i wciąż się przyjaźnimy. Kiedy zaczęliście pisać materiał na "Exterminator"? Całkiem szybko po ukazaniu się pierwszego albumu. Nasza przygoda z thrashem zaczęła się od "Run for Cover", które pochodzi z naszego debiutanckiego albumu i byliśmy całkiem ciekawi, dokąd nas to zaprowadzi. "Summon the Dead" powstał jako pierwszy. Tom i Ruben napisali utwory, są w tym całkiem produktywni, myślę, że większa część albumu była napisana w

Niestety nie słyszałem jeszcze waszego debi utu i stąd moje pytanie o podobieństwa i różnice pomiędzy tymi krążkami? Jak byście je ze sobą porównali? Pierwszy album jest bardziej doom'owy i myślę, że znalazłbyś na nim więcej klasycznych heavy metalowych utworów. Drugi album jest bardziej thrashowy i mroczny, są na nim nawet elementy death metalu ("Ashes"). Pod względem produkcji, pracowaliśmy na bardziej treściwym i dynamicznym brzmieniem. Wypuściliście dwa single: cyfrowy "No Escape" i na winylu "Summon the Dead", na którym znalazł się też cover Nazareth "Expect no Mercy". Czemu zdecydowaliście się akurat na Nazareth i konkretnie na ten utwór? Rozważaliście też jakieś inne propozycje? Ten utwór jest wielkim hitem festiwalu Muskelrock i wszyscy lubimy do niego imprezować, bo jakby nie lubić?! Mieliśmy chyba z milion pomysłów. To był całkiem obszerny zakres materiału do wyboru, od Slayera po Abbę, więc zdecydowaliśmy się na coś pomiędzy... (śmiech!) Poza tym póki co zrobiliśmy cover tylko Judas Priest. Nie nagrany, wykonywany tylko na żywo. Do obu singli nagraliście też klipy? Możecie opowiedzieć coś na ich temat? Gdzie je kręciliście etc? Teledysk do "Summon the Dead" był nakręcony przez Staffana (Björck'a) muzyka zespołu The Order of Israfel, w którym grał również Tom, a edytowany przez niego wraz z Tomem. Nagraliśmy go w legendarnym Truckstop Alaska. Odwalili kawał dobrej roboty, efekt końcowy tego klipu bardzo mi się podobał! Widząc go po raz pierwszy, wzruszyłam się z dumy, naprawdę... Teledysk do "No Escape" był nakręcony przez Henrika Johanssona, który stworzył nasze pierwsze video ("The Wolverine"). To również było częściowo nakręcone w Truckstop Alaska, a także w heavy metalowym barze w Gothenburgu The Abbys (gdzie pracuje Tom!) i z przejażdżek po deszczowym Gothenburgu. Ten klip również edytował Tom. Występuje w nim jedna z naszych najlepszych przyjaciółek, Lalla, świetnie się spisała. Nie jest profesjonalistką, ale wszyscy jesteśmy pod wrażeniem jej aktorstwa! I jej wybór koszulki, na którym jest napisane "God Jul", co po szwedzku znaczy Wesołych Świąt, (śmiech!). Czemu akurat te dwa numery wybraliście do promocji płyty? Dlatego, że są po prostu pier wsze na liście, czy może uważacie, że to właśnie one najlepiej reprezentują zawartość "Exterminator"? "Summon the Dead" właściwie nie jest z albumu, a singla. Więc bardziej niż album miał chyba promować nas (śmiech). "No Escape" wydawał się dobrym kawałkiem, do którego można było nakręcić teledysk. Ja i Tom często wpadamy na pomysły odnośnie klipów, a ten się wyróżniał. Następny teledysk jest do "Never Win", więc wydawałoby się, że robimy je chronologicznie, ale nigdy nie mieliśmy tego w planach! Pytałem dlatego, bo takie chwytliwe wałki jak "On the Run", czy "Lady Bad Luck" również by się do tego nadawały? Myśleliśmy o "Lady Bad Luck", ale trzeba na to patrzeć pod kątem teledysku. Głównie pracujemy z historiami zawartymi w utworach do teledysków, więc czasem wybieramy kawałki z lepszą "wartością przekazu", to priorytet nad


chwytliwością muzyki.

Foto: Sergio Albert

Wszystkie utwory, które napisaliście weszły na album, czy może zostało wam coś jeszcze w zanadrzu? Zostały nam dwa, może więcej utworów. Mój ulubiony nigdy nie znalazł się na albumie! Była to pierwsza kompozycja napisana przez Johana, jest bardzo słodka, chwytliwa, w klimacie prawdziwego heavy metalu, jak "Living After Midnight". To chyba nawet mój ulubiony song Night Viper! Nawet demo jest świetne! Był ostatni w kolejności, więc nie zdążyliśmy go w pełni dopracować. Na pewno znajdzie się na następnym albumie! Zamierzacie w przyszłości trzymać się szty wno swojego stylu czy może będziecie wprowadzać więcej urozmaiceń? W bardziej "klimatycznym'' granie też się sprawdzacie o czym świadczy doskonały "All That Remains". Dziękujemy! Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Nie kalkulujemy za bardzo, jeśli chodzi o pisanie muzyki. Wszystkim nam podoba się na przykład "Ashes", więc nie byłabym zaskoczona, gdybyśmy nagrali więcej utworów w tym klimacie. Tym co rzuca mi się w uszy przede wszystkim jest znakomita współpraca gitarzystów Toma i Johana. Jest to o tyle ciekawe, że Johan jest w zespole dopiero od 2016. Od początku między nimi zaiskrzyło czy jest to po prostu efekt wielu prób? Zgadzam się, chłopaki bardzo się uzupełniają i obaj są niesamowicie utalentowanymi gitarzystami ukazującymi dużo osobowości w grze. Pracowali razem bardzo ciężko, zwłaszcza nad gitarą rytmiczną i ich indywidualnym brzmieniem gitarowym. Ale generalnie sympatia wobec Johana pojawiła się już pierwszego dnia. Od początku był w gronie znajomych zespołu, więc myślę, że zawsze znał rdzeń i duszę Night Viper. Macie dość nietypową okładkę jak na klasy czny heavy metal. Skąd taki pomysł i kto jest jej autorem? Tak, oba nasze albumy mają "dziwne" okładki. Muzycznie pracujemy bardzo zgodnie, ale zawsze mamy problemy z ustaleniem grafiki itp. Tom znalazł artystę Patricka Zöllera na "facebookowych łowach". Wysłaliśmy mu kilka pomysłów, głównym zamysłem był mix albumu Mercyful Faith - "Melissa" (próbowałam też dorzucić "Warrior on the Edge of Time" zespołu

Hawkwind - śmiech), pracy autorskiej Patricka i klimatu odzwierciedlonego na naszej płycie. Jak już wiesz, efekt końcowy całkiem się różni od "Melissy"... ale wszystkim nam się od razu bardzo spodobał. Mimo, że nie jest to okładka klasycznego metalu, myślę, że podsumowuje nazą muzykę i klimat albumu bardzo dobrze.

wo z naszymi dobrymi przyjaciółmi z Berlina Indian Nightmare. Aktualnie pracujemy nad trasą na tę jesień i będziemy grać tu i tam wiosną i latem. Kilka występów w Niemczech, festiwal Faster and Louder w Holandii z gwiazdą wieczoru - High on Fire, mamy również w planach wystąpić w Kopenhadze i Gothenburgu.

Debiut wydaliście w Svart Records. Czemu nie kontynuowaliście z nimi współpracy przy drugim krążku? Podpisaliśmy kontrakt ze Svart na jeden album, a po pierwszej płycie chcieliśmy zobaczyć, dokąd większa wytwórnia może nas zaprowadzić. Byliśmy bardzo zadowoleni z tego, jak wyszedł pierwszy album, Svart wydaje muzykę w pięknej formie.

A do tej pory zagraliście jakieś wyjątkowo spektakularne koncerty? Co uważacie za wasze największe osiągnięcie w tej dziedzinie? Myślę, że naszym największym koncertem był zeszłoroczny Hell Over Hammaburg. Zagraliśmy na wielkiej scenie przy dużej jak na wczesną godzinę widowni. To widowisko było niesamowite, świetna zabawa. Roadburn też był super, byliśmy zaproszeni zanim wypuściliśmy nasz pierwszy album. To było trochę absurdalne, kiedy po zagraniu własnego gigu szliśmy zobaczyć końcówkę występu Repulsion na głównej scenie! Szwedzki festiwal Muskelrock też jest wielkim faworytem, graliśmy tam dwukrotnie. W 2015 supportowaliśmy Graveyard na dwóch wyprzedanych koncertach z rzędu w Gothenburgu. To było dość spektakularne wydarzenie jak na fakt, że byliśmy wtedy początkującym zespołem.

A jak nawiązaliście kontakt z Listenable? Jesteście zadowoleni z ich wsparcia dla "Exterminator? Mieliśmy kontakt z Laurentem z Listenable zanim jeszcze ukazał się nasz pierwszy album. Zawsze okazywał wsparcie i zainteresowanie wobec zespołu. Jesteśmy bardzo zadowoleni z ich pomocy! Dużo dla nas robią i zdobyli naszą uwagę. Jak będziecie promować "Exterminator"? Będzie jakaś większa trasa? Jeśli tak to z kim gdzie was będzie można zobaczyć? W grudniu odbyliśmy trasę po Europie, częścio-

W waszej muzyce da się wychwycić najwięcej inspiracji sceną brytyjską, dobrze strzelam? Kto miał największy wpływ na wasz styl oprócz was samych oczywiście? Wczesny Judas Priest i Motörhead wpłynęły na mnie najbardziej, ale przy thrashowych fragmentach to również Metallica. Jeżeli chodzi o wokal, to bardziej wpływ hard rocka. Raz nam powiedziano, że brzmimy jak połączenie Metalliki z Heart, co było bardzo ładnym stwierdzeniem! Jakie płyty zrobiły na was w ubiegłym roku największe wrażenie? Pojawił się jakiś krążek, do którego za dajmy na to 10 lat będzie się wracać jak dziś do klasycznych płyt? "Unstoppable Power" z repertuaru Condor sprawia, że nie zamykają mi się usta przez pierwsze 20 minut tej płyty. Occvlta - "Night Without End" to nihilizm na maksa. Mieć okazję zobaczyć ich na żywo - kompletnie niewiarygone! To już wszystkie pytania. Dzięki za wywiad! To ja dziękuję! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Paulina Manowska, Paweł Gorgol

Foto: Sergio Albert

NIGHT VIPER

109


Różnorodność, energia i hołd dla gigantów Muzycy Phear nie boją się wyzwań, czego potwierdzeniem jest przerobienie na EP "The Curse Lives On" ponadczasowego klasyka Iron Maiden "Rime Of The Ancient Mariner" i to wersji nie odstającej od oryginału. Muzycy zapowiadają już jednak kolejny album, a o kulisach jego powstawania oraz innych sprawach rozmawiamy z perkusistą Chrisem i gitarzystą Tysonem:

HMP: "The Curse Lives On" to wasze najświeższe wydawnictwo i zarazem łącznik pomiędzy debiutanckim albumem "Insanitarium", a jego przygotowywanym następcą. Uznaliście, że skoro prace nad drugą płytą przeciągają się, to w tzw. międzyczasie wyda cie taki krótszy materiał? Chris Lewis: Zadaniem EP-ki było zaspokojenie pragnień naszych fanów, którzy chcieli więcej naszych nagrań, podczas gdy my pracujemy nad nowym albumem pełnym świeżych utworów. Aktualnie piszemy nowe kawałki, planujemy wydanie w tym roku albumu składającego się z zupełnie nowego materiału. Kiedyś było tak, że zespoły musiał stale przy pominać o sobie słuchaczom. Nawet największe gwiazdy rocka/metalu były w tym kieracie

Dość dużo zespołów tworzy muzykę dla siebie, jak również dla swoich fanów. Dokładnie tak to wygląda w przypadku Phear, więc nie martwcie się tym, jak wiele kapel wypuszcza swoje kawałki i czy jest ich co niemiara w danym czasie. Piszemy i tworzymy dla siebie, mając nadzieję, że nasza twórczość spodoba się fanom jak już ją odkryją. Amerykańscy muzycy często narzekają, że w ich ojczyźnie nie ma czegoś takiego jak wier ność jednemu gatunkowi, panują przelotne mody na różne zjawiska muzyczne, a publiczność nie jest zbyt stała w swych uczuciach? Tyson Emanuel: W przypadku tego gatunku zgadzam się z tobą, że niektórych krajach muzycy mają większą pasję, nawet w ramach ich lokalnej sceny, nawet mimo tego, że niewielki procent zespołów zyskuje popularność. Chris Lewis: Uważam, że fani metalu są dość

też na samą muzykę. Z kolei dzisiaj, gdy większość dużych wydawców nie istnieje, artyści mogą tworzyć co chcą bez takiej presji z zewnątrz. Tyson Emanuel: Światowa sprzedaż płyt Iron Maiden w tamtych czasach wynosiła średnio 4.5 miliona kopii. Myślę, że teraz możliwości komercyjne nie są już wyznaczane tylko przez radio itd. Metal ma własną społeczność i najczęściej nie wybija się ponad pop. EP-ka "The Curse Lives On" spełnia wielo rakie funkcje: prezentuje wasze korzenie i zarazem najnowsze utwory w wersjach studyjnych, a numery koncertowe ukazują zarówno live sound Phear, jak i są prezentacją mate riału z debiutanckiego albumu - to chyba niezaprzeczalny atut takich krótszych wydawnictw i dlatego wciąż się ukazują? Chris Lewis: Ta EP-ka pozwoliła nam na pokazanie tego, jak brzmimy. Pozwoliła nam również złożyć pewnego rodzaju hołd Iron Maiden, jednemu z naszych ulubionych zespołów, poprzez zrobienie coveru ich najbardziej epickiego utworu. Ten zespół miał ogromny wpływ na wszystkich członków Phear. Uznaliśmy również, że fajnie by było umieścić pozostałość z nagrań studyjnych ("Dirty Work"), a jako, że nie mieliśmy na nią miejsca na "Insanitarium", EP-ka była idealnym rozwiązaniem. Tyson Emanuel: Ten materiał jest krótki, ale pokazuje naszą różnorodność. Chcieliśmy pokazać więcej, jednocześnie robiąc coś mniejszego. Na tę chwilę jest ona dostępna tylko w wersji cyfrowej - planujecie wydanie CD czy nawet płyty winylowej z tym materiałem, czy też to zbyt duże wyzwanie dla niezależnego zespołu? Tyson Emanuel: Mamy też na sprzedaż płyty w wersji fizycznej, a być może za jakiś czas wypuścimy limitowaną edycję w postaci winylu. Chris Lewis: Jak wspomniał Tyson, ten krążek jest aktualnie dostępny w wersji fizycznej i elektronicznej. Wypuściliśmy płyty CD z "The Curse Lives On", które można znaleźć i nabyć na CD Baby, Amazonie albo iTunes.

Foto: Phear

nieustannego wydawania jak nie albumów, to kolejnych singli czy składanek, bo przerw w tym cyklu być nie mogło. Teraz mamy zupełnie inne czasy, a nawet taki podziemny zespół jak Phear nie może sobie pozwolić na dłuższą przerwę, bo ludzie o nim zapomną, przytłoczeni istną lawiną muzyki - trochę to paradoksalne, nie uważacie? Tyson Emanuel: Ludzie przyzwyczają się do tego toku. Jak pierwszy raz usłyszałem "Powerslave" Iron Maiden, dopiero po dwóch tygodniach kupiłem ich kolejne cztery albumy. Być może w dzisiejszych czasach fani wolą ściągać muzykę jako pojedyncze MP3, ale osobiście jestem z pokolenia, które uwielbia pełne płyty. Chris Lewis: Teraz, dokładnie tak samo jak lata temu, w branży muzycznej spotykasz się z dużą ilością rywalizacji. Mamy całą masę różnej muzyki, którą ludzie odkrywają i cieszą się nią.

110

PHEAR

lojalni i trzymają się tych zespołów, które lubią i których słuchają. Co ciekawe jest tak nie tylko teraz, ale takie zjawisko było też zauważalne również w bard zo dobrych dla metalu latach 80: Judas Priest podbili przecież listy w USA płytą "Screaming For Vengeance", by półtora roku później zanotować klapę, znacznie lepszego moim zdaniem "Defenders Of The Faith", a Iron Maiden po sukcesie "Somewhere In Time" sprzedali znacznie mniej epokowego "Seventh Son Of A Seventh Son". Jak oceniasz to zjawisko? W Kandzie macie podobnie, czy jednak ludzie mają nieco inne podejście? Chris Lewis: Myślę, że w przeszłości zespoły były pod większą presją wydawców, by tworzyć muzykę, która spodoba się jak najszerszej publiczności. Celem tego był po prostu zysk, więc wydawcy mieli nie tylko wpływ na zespoły, ale

Zaczynacie bez kompleksów, udaną wersją klasyka Iron Maiden "Rime Of The Ancient Mariner" - skąd ten właśnie wybór i dlaczego cover jest głównym utworem tej EP-ki? Tyson Emanuel: Ten cover jest hołdem dla zespołu, który miał na nas potężny wpływ. Ta historia, ta epicka podróż jest swoistym prequelem, dającym Phear właściwy kontekst. Chris Lewis: Było kilka utworów, które braliśmy pod uwagę, ale Tyson zasugerował "Rime Of The Ancient Mariner", co spodobało się też Patowi. Reszta zespołu zgodziła się z pomysłem przerobienia tak epickiej kompozycji. To ponoć pierwszy obcy utwór w waszym dorobku - chcieliście w ten sposób pokazać, że nie boicie się wyzwań, a jednocześnie złożyć hołd swym mistrzom? Tyson Emanuel: Dokładnie! Prosto w pierdolone serce! Chris Lewis: Wielki kawałek wielkiego zespołu. Cover Iron Maiden był zdecydowanie wielkim wyzwaniem. Ale uwielbiamy rezultat jaki osiągnęliśmy, i mamy nadzieję, że fanom również się to spodoba. Przygotowanie takiego długiego, epickiego utworu pewnie zajęło wam trochę czasu, tym bardziej, że z czymś takim nie ma żartów, bo każda nowa wersja numeru Maiden jest zwykle poddana bezlitosnemu osądowi ich zagorzałych fanów? Tyson Emanuel: Tak samo jak Iron Maiden,


mamy swoich oddanych fanów. Ten cover dorównał naszym standardom i to się liczy. Mamy nadzieję, że bractwo zaakceptuje nasz skromny podarek. Ten utwór naprawdę potrzebował ogromnego zaangażowania. Chris Lewis: Świetnie się bawiliśmy nagrywając tę kompozycję. Tak, wiemy, że fani Iron Maiden również ją ocenią i skrytykują. Mamy nadzieję, że spodoba im się nasz album i teledysk. Steve Harris czy ktoś inny z Maiden słyszał waszą wersję? Musieliście wcześniej uzyskać ich zgodę, czy też w razie załatwienia wszyst kich formalności z firmą publishingową, kwestii tantiem, etc. nie było już takiej potrze by? Tyson Emanuel: Tak, przeszliśmy przez odpowiednie procedury, by opublikować ten kawałek i wypuścić teledysk. Chris Lewis: Nie jesteśmy pewni czy ktokolwiek z Iron Maiden widział ten klip albo słyszał utwór. Nasz wokalista, Pat, spotkał Steve'a Harrisa ubiegłego lata w Toronto, ale nie sądzę, żeby go o to zapytał.

koncertów. Energia... Zawsze zastanawiało mnie, jaki jest sens wydawać płyty koncertowe z licznymi poprawkami: choćby "Unleashed In The East" czy "Live And Dangerous" nie są przecież tak naprawdę oryginalnymi nagraniami live, zbyt wiele w nich dogrywek. Ba, wczoraj oglądałem doku ment "Rock Legends" o Kiss i padło tam stwierdzenie, że według Petera Crissa wszystko na ich słynnym "Alive", poza partiami perkusji, nie zostało zarejestrowane na żywo! Jako muzycy i słuchacze w jednym wolicie gorzej brzmiący, ale prawdziwy portret koncer towy danej grupy, czy też taki idealny, ale jed nak , mniej lub bardziej, zafałszowany?

mnie w dzieciństwie. Uwielbiałem je na długo przed polubieniem muzyki. Muzyka dociera zaś do ludzi w zupełnie inny sposób. Zdarzało ci się kupić płytę zupełnie nieznanego zespołu na zasadzie, że jej okładka wydała ci się na tyle ciekawa, iż postanowiłeś zaryzykować, sprawdzić co grają? Tyson Emanuel: W przeszłości, odkrywałem różne grupy dzięki ich coverom innych zespołów. Na przykład, odkryłem Symphony X przez tribute dla Rush. Evergrey poprzez tribute dla Malmsteena, itd. Chris Lewis: Wcześniej kupowałem albumy praktycznie dzięki temu, jakie miały okładki. Dlatego uważam, że interesujący cover art jest

Foto: Phear

"Dirty Work" to z kolei zapowiedź waszej drugiej płyty i pewnie wyraźna sugestia, w jakim kierunku pójdziecie? Tyson Emanuel: Nie, ten utwór był pozostałością z "Insanitatium". Zrezygnowaliśmy wtedy z niego, bo znacznie się różnił od reszty, ale cieszę się, że znaleźliśmy miejsce na "wciśnięcie" go na EP-kę. Ten kawałek nie jest wyznacznikiem kierunku naszej przyszłej muzyki, był to najprawdopodobniej jednorazowy pomysł. Chris Lewis: Zgadzam się z Tysonem. "Dirty Work" było czymś napisanym przez nas lata temu, i jest w pewien sposób niezależne. Nie jest to żaden znak, w jakim kierunku muzycznie Phear pójdzie przy okazji następnych albumów. Utwory koncertowe opublikowane na "The Curse Lives On" pochodzą z jednego występu, czy też zarejestrowaliście je podczas różnych występów, wybierając później najlepsze wer sje? Tyson Emanuel: Te kawałki pochodzą z jednego z naszych koncertów. Chris Lewis: Graliśmy je na żywo w Toronto, w Kanadzie. Brzmią nieźle, sprawiając przy tym wrażenie, że nie majstrowaliście przy nich za dużo w stu dio - to wierny obraz koncertowego wydania Phear? Tyson Emanuel: Dziękuję. Tak, uważam, że pokazują jak gra nasz zespół podczas dobrego wieczoru. Niektóre koncerty są lepsze, inne gorsze, wiadomo. Chris Lewis: Chcieliśmy uchwycić energię naszego zespołu. Zawsze zdarzają się jakieś wpadki, ale dokładnie o to chodzi w nagraniach z

Tyson Emanuel: Osobiście wolę wszelkie naturalne "brudy" z koncertu, ale rozumiem też druga opcję, że taki album będzie odtwarzany przez wiele lat w przyszłości. Myślę, że obie strony mają swoje racje. Jest pewien rodzaj energii, której nie da się uchwycić w studiu. Chris Lewis: Czasami trudno jest uchwycić świetną pracę każdego członka zespołu w każdej nucie, więc wtedy potrzebna jest edycja. Okładka waszego trzeciego wydawnictwa też będzie utrzymana w dotychczasowej, ujednoli conej i kojarzącej się z horrorem, stylistyce? Tyson Emanuel: Jesteśmy fanami horroru, więc na pewno będziemy umieszczać jego elementy w utworach. Mimo to, Phear nie stawia wszystkiego na jedną kartę. Nie chcemy być ograniczani. Chris Lewis: Uważamy, że zespół powinien mieć element wizualny, który będzie przyciągał uwagę. Dlatego też stworzyliśmy okładki w ten sposób w jaki je stworzyliśmy. Tego typu zabiegi, szczególnie w czasach dominacji tzw. kultury obrazkowej, są pewnie dodatkowym czynnikiem umożliwiającym młodym zespołom stanie się bardziej rozpoznawalnymi, choćby i dzięki okładkom, bo potencjalnego słuchacza trzeba czymś zaintere sować? Chris Lewis: Okładki albumów zawsze będą dla nas ważne. Część wizualna jest dużą częścią Phear. Tyson Emanuel: Sztuka i wyobraźnia zawsze będą ważne dla ludzi. Okładki albumów Iron Maiden, a dokładniej sam Eddie, przyciągały

zawsze czymś dobrym. Może pomóc twojemu zespołowi wyróżnić się wśród innych i wykreować mu własną tożsamość. Kiedy więc planujecie premierę następcy "Insanitarium"? Podczas nagrania tej płyty wsparło was wielu znajomych i przyjaciół, w tym Björn Strid czy Glen Drover - przy drugim albumie będzie podobnie, czy też tym razem obędzie się bez zakrojonego na tak szeroką skalę wsparcia? Tyson Emanuel: Praca z tak wielkimi talentami zawsze jest czymś fajnym, o ile ma to sens dla utworu. Jeśli pojawi się okazja, to na pewno z niej skorzystamy. Sam zespół i brzmienie będą na swoim miejscu. Nie wiemy jeszcze, kiedy dokładnie wypuścimy ten album, ale wciąż nad nim pracujemy. Chris Lewis: Mamy nadzieję na wypuszczenie go jeszcze w tym roku. Super by było mieć kilku gości na następnym albumie, ale jak na razie niczego takiego nie planujemy. Wojciech Chamryk, Jakub Krawczyk, Filip Wołek

PHEAR

111


Tworzymy muzykę od serca Amerykanie z Midnite Hellion, jak wiele innych kapel, próbują zaistnieć na scenie tradycyjnego heavy metalu. Jak na razie wychodzi im to średnio. Jednak nigdy nie wiadomo jaki los spotka dany zespół. Nieraz już tak bywało, że potknięcie przy debiucie stawało się motorem do bardzo udanej kariery. Zresztą nie sądzę aby do rozsądku muzyków dotarła jakaś sensowna krytyka, oni chcą po prostu grać i tym są pochłonięci. Dla takich zespołów, jak Midnite Hellion jest to najważniesze.

HMP: Witam, zaczniemy klasycznie czyli od początku. Jak powstał wasz zespół? Kto był pomysłodawcą etc? Midnite Hellion: Witamy, dziękujemy za wywiad! Zespół Midnite Hellion powstał 4 kwietnia 2011r. w Trenton, New Jersey, USA. Początkowo, stworzyliśmy coś na co duży wpływ miało Rainbow, jeśli chodzi o skład, mieliśmy jedną gitarę, ale grupa zaczęła żyć własnym życiem, nigdy z kolei nie mieliśmy keyboardzisty. Nasz perkusista, Drew Rizzo, jest założycielem zespołu, więc początkowo kierowaliśmy się jego decyzjami, ale później, jak dołączyło więcej członków do zespołu zaczęliśmy decydować nad tym, w którym kierunku idziemy jako grupa. Wasza nazwa bez wątpienia jest bardzo heavy

Maiden, Saxon, OverKill, Helloween, Grave Digger'em, Metallicą, ale wszystkie te zespoły prowadzą właśnie do korzeni czyli do Judas Priest. Tworzymy muzykę od serca, gramy to, co uważamy za słuszne, a nasze utwory oddają uczucia które nami kierowały w trakcie ich pisania. Nasza filozofia głosi, że przy komponowaniu muzyki nie ma czegoś takiego jak zły pomysł. Gramy i wierzymy w czysty heavy metali zawsze będziemy to robić. W latach 2011-2014 nagraliście kilka materiałów w tym demo, EPkę i singiel. Zastanawia mnie jednak skąd pomysł z nagraniem koncertówki? Pomysł na nagranie tego koncertu zrodził się ad hoc, prowadzący Contaminated Tones był na setach każdego zespołu. Zapytał, czy nie chcielibyśmy wydać zarejestrowanego koncertu pod jego marką w serii nagrań na żywo, na co się zgodziliśmy. Kiedy teraz o tym myślę, to uważam, że powinniśmy byli zaczekać z wydaniem

bum, zdecydowalismy zaczekać aż będziemy mieli stałych muzyków. Ile czasu zajęło wam napisanie "Condemned to Hell"? Kiedy zaczęliście nad nim pracę? Jako, że w Midnite Hellion nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, to ten utwór powstał z pomysłu, który Drew napisał w 2008r, ale do całkiem niedawna nie był on dopieszczony. Pisanie muzyki na debiut zaczęliśmy w 2015r, ostatni utwór skończyliśmy latem 2016r. Czy na krążek weszły same nowe kompozycje czy też może odświeżyliście coś z dema albo EPki? Wykorzystaliśmy trzy tracki z poprzednich nagrań, sześć jest całkiem nowych, napisanych na potrzeby "Condemned To Hell". Jako, że nasze poprzednie wydawnictwa są już wyprzedane i były napisane z poprzednimi składami, chcieliśmy wrzucić "The Fever", "Cross The Line" i "The Morrigan" na pełny płytę, gdyż są to ulubione utwory naszych fanów, ale chcieliśmy też, żeby "Condemned To Hell" było dostępne dla wszystkich. W jaki sposób rozkłada się praca w waszym zespole? Kto za co odpowiada? Każdy z nas zajmuje się wszystkim. Wszyscy komponujemy muzykę, wszyscy piszemy teksty. Jak na razie sami jesteśmy swoimi menadżerami i sami bookujemy koncerty, ale szukamy odpowiednich ludzi do tego zadania. W pierwszym i ostatnim numerze pojawiają się mówione sample. Sami je nagraliście czy też może zaczerpnęliście je skądś? Nagraliśmy te sample sami, za to sample na początku i w środku "Teenage Bloodsuckin' Bimbos" pochodzą z filmu o tym samym tytule. Nie chcemy zdradzać zbyt wielu sekretów, więc nie powiemy kto nagrał nasze sample! Ostatni kawałek "Teenage Bloodsuckin' Bimbos" to nie da się ukryć kawałek mocno jajcars ki. O czym jest i skąd taki pomysł? Przyjaciel Drew'a, Andrew Catanese, jest niezależnym reżyserem filmowym. Poprosił Drew'a o pomoc z soundtrackiem do filmu "Teenage Bloodsuckin' Bimbos", gdyż film ten ma klimat metalu z lat 80. Drew zaproponował, że może napisać główny motyw muzyczny do filmu, a pomysł ten bardzo spodobał się Anthony'emu. Zostaliśmy zainspirowani do tekstu przez scenariusz, a do muzyki przez wczesną twórczość Ozzyego Osbourne'a.

Foto: Jefff Crespi Rock

metalowa, ale czemu jest midnite, a nie midnight? Zdecydowaliśmy się na taką pisownię, gdyż słowo Midnight niezbyt dobrze komponuje się ze słowem Hellion w logo. Midnite i Hellion mają po siedem liter, więc jest to pewna jednolitość. Stworzyliśmy logo kilka tygodni po założeniu grupy, więc zdecydowaliśmy się na inną pisownię. Jakie były i są wasze największe inspiracje? Co was skłoniło do tworzenia takiej a nie innej muzyki? Największy wpływ na nas miało zdecydowanie Judas Priest, ale inspirowaliśmy się też Iron

112

MIDNITE HELLION

nagrania na żywo do teraz, bo nasz aktualny skład lepiej oddaje naszą energię i moc niż kiedykolwiek wcześniej. Potem aż do wydania debiutanckiego albumu były trzy lata przerwy. Czemu zamilkliście na tyle czasu? Chodziło tu przede wszystkim o logistykę. Przez znaczny niedobór muzyków grających heavy metal w naszej okolicy, mieliśmy problem ze znalezieniem stałego składu przez bardzo długi czas, dlatego też wielu z nas nie dotrwało do występów na żywo. Na szczęście mamy przyjaciół, którzy pomagali nam jak tylko mogli, ale niestety nie byli w stanie zaangażować się w pełni. Jako, że miał to być pełny debiutancki al-

Który kawałek jest tym najlepiej odbieranym przez fanów na koncertach? Jest taki, który możecie nazwać swoim największym hiciorem? "The Fever" było naszym największym hitem granym na żywo, ale zauważyliśmy, że "Enter The Nightmare" powoli staje się bardziej popularne. Publika uwielbiał też "Cross The Line", do którego wraz z "The Fever" nasi fani zawsze śpiewają. Jeśli chodzi o radio, to "1903" jest najpopularniejsze, 89.5 FM WSOU puszcza je regularnie. Krążek zdobi bardzo fajny heavy metalowy obrazek. Czy został stworzony według waszych sugestii czy może była to wizja artysty, którą ją dla was malował? Okładka została stworzona do naszych upodobań, pracowaliśmy nad nią z Ipoet'em Poetra'ą z Five Miligrams. Zresztą, pracujemy z nim już od kilku lat, ta współpraca to wielka przyjemność, dajemy mu listę pomysłów, a on tworzy dla nas wspaniałe rysunki. Oprócz artworka do


"Condemned To Hell" stworzył też okładkę do singla "Hour Of The Wolf" na siedmiocalówce i trzy wzory koszulek. Album został wydany przez Witches Brew. Jak do tego doszło? Oni pierwsi się z wami skontaktowali czy może to była wasza inicjatywa? Drew współpracował z Witches Brew jeszcze jak był w poprzednim zespole, ale przestał, jak tylko powstało Midnite Hellion. Jak tylko nasz zespół zaczął funkcjonować, Cheryl z Witches Brew skontaktowała się z Drew i zapytała go, czy Midnite Hellion byłoby zainteresowane współpracą, a ze względu na poprzednie pozytywne doświadczenia decyzja była prosta. Jak wygląda sprawa promocji "Condemned to Hell? Wszystko idzie po waszej myśli czy może jednak nie do końca? A jak to jest z waszy mi występami na żywo? Często dajecie kon certy? Planujecie jakąś trasę promującą album? Nasze koncerty są najgłośniejszymi których doświadczycie. Owszem, inni też grają głośno, ale osiągają to dzięki potężnemu nagłośnieniu. Midnite Hellion z kolei jest głośne ze względu na nasz styl, ale nie narzekamy też na sprzęt, cały jest z najwyższej półki, gramy na nim oddając mu należny mu szacunek. Głos Rich'a jest głośniejszy od nagłośnienia, a jego gra na bassie powoduje, że trzęsie się ziemia. Brzdąkanie Mark'a zmusza jego gitary i wzmacniacze o błaganie o litość, a perkusję Drew'a słychać z wielu kilometrów. Nic nie dorównuje mocy naszej gry na żywo. Ogólnie, koncerty gramy dość często, ale nie chcemy też zasypywać naszej okolicy koncertami, chcemy, by każdy był specjalnym wydarzeniem. Na razie planujemy grać w następny weekend w Delaware i Maryland, do tego kilka koncertów wiosną w New Jersey i New York City. Planujemy trasę żeby wypromować album, jesteśmy też zainteresowani pracą z jakąś agencją żeby grać na całym świecie. Ktokolwiek, kto jest tym zainteresowany może się z nami skontaktować. Wasza płyta wyszła w trzech formatach: cyfrowym, cd i na kasecie. Planujecie może jeszcze wersję winylową? Planujemy wypuszczenie "Condemned To Hell" na winylu w czerwcu tego roku, usłyszenie tego albumu w tym wydaniu będzie niesamowitym doświadczeniem, do tego będziemy mogli wydrukować większą okładkę! Foto: Jefff Crespi Rock

Foto: Jefff Crespi Rock

Graliście przed Midnite Hellion w jakichś innych bandach? Wszyscy graliśmy wcześniej w innych zespołach, ale Midnite Hellion to nasza teraźniejszość i przyszłość.

życie. Członkowie zmieniali pracę przez co musieli się przeprowadzać, inni wrócili do college'u, jeszcze inni uznali, że bycie w zespole nie jest dla nich. Jakakolwiek była ich decyzja, życzymy wszystkim byłym członkom sukcesów.

Ostatnio wasze szeregi opuścił gitarzysta Jeremy Moles. Czemu zdecydował się na taki krok czy macie już na oku kogoś na jego miejsce? Jeremy wciąż się uczy, na dwóch kierunkach w college'u i uznał, że nie da rady pogodzić nauki z czasem poświęcanym zespołowi. Szanujemy jego decyzję i życzymy mu samych sukcesów. Wiedzieliśmy o jego decyzji pół roku wcześniej i cieszymy się, że był w stanie dotrzymać słowa danego zespołowi przed odejściem, a odszedł z zespołu głośno, kiedy graliśmy jako suport dla Yngwie J. Malmsteen w maju 2017 na Starland Ballroom w Sayreville w New Jersey. Na szczęście dość szybko udało nam się znaleźć Mark'a Siedlicki'ego na jego miejsce, który przyszedł do nas z Anticosm, które nadal jest aktywnym zespołem, ale jako, że nie grają na żywo tak często, Mark może pogodzić grę w obu zespołach.

Jak prezentuje się scena heavy metalowa w waszej okolicy? Jest dużo fanów, albo jakichś godnych polecenia zespołów? Scena w naszej okolicy ciągle ewoluuje, i to dość drastycznie. W pewnym momencie, Trenton było głównym punktem na wschodnim wybrzeżu, jednym z ekskluzywnych przystanków na trasie Forbidden było właśnie w Trenton, było to w 2011r. Ostatnio scena w Trenton bardzo zmalała, za to epicentrum przeniosło się do New York City ze względu na częstotliwość granych tam koncertów. Na przykład, nasz perkusista był na dziesięciu koncertach w przeciągu tygodnia we wrześniu. Mimo to, wciąż trzymamy się naszych przekonań i chcemy ponownie ożywić Trenton przez przekonanie młodego pokolenia do chodzenia na koncerty. Bez nich, nie mamy przyszłości, bo starsi fani coraz rzadziej chodzą na koncerty przez swoje dorosłe życie i obowiązki. Wierzymy, że młodzież jest przyszłością.

Jak na tak młody stażem zespół mieliście sporo zmian w składzie. Gdzie leży tego przyczyna? Głównym powodem jest to, że każdy ma swoje

Nie da się ukryć, że wasz debiut raczej nie podbije heavy metalowego świata. Zastanawia mnie jednak co byście chcieli ulepszyć w waszej muzyce by może w przyszłości jednak ten świat choć trochę poruszyć? Jako, że piszemy od serca, mamy nadzieję, że nasze następne albumy będą jeszcze lepiej odebrane przez świat heavy metalu. Nie mniej jednak, wszystko jest nauką i wiemy, że zawsze można robić coś lepiej, na czym się skupimy w przyszłych nagraniach. Zawsze piszemy głównie dla siebie, ale mamy nadzieję na przekonanie do nas jeszcze większej rzeszy fanów poprzez następny album. Ok, to już chyba wszystko z mojej strony. Dzięki za wywiad! Pozdro, dzięki za wywiad! Sprawdźcie nas na naszej oficjalnej stronie, mamy też Facebook, Instagram, Twittera i wrzucamy nagrania z koncertów na naszego YouTube'a. Dokładajcie ognia do sceny metalu! Widzimy się na trasie! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Jakub Krawczyk, Pawel Gorgol

MIDNITE HELLION

113


klasyki gatunku? Lubię oba te zespoły, ale nie mają konkretnego wpływu. Bardziej na miejscu byłoby wymienić Vice Human i Gotham City, ponieważ są mega surowi.

We własnym tempie Pochodzący z Kanady Jo Capitalicide to naprawdę interesujący gość. Nie dość, że jest na sto procent zaangażowany w to, co nagrywa, to jeszcze okazuje się, że jego muzyka przesiąknięta jest miejscem jego życia. Poznajcie kapitana Ice War - może nie jest wielkim gadułą, natomiast umie zwrócić na siebie uwagę! I nie mówię tutaj tylko o dźwiękach, które zamknął w intrygującą artystycznie okładkę… HMP: Cześć Jo! Cieszę się, że zgodziłeś się odpowiedzieć na parę pytań. Jesteś bardzo ciekawą i zajętą osobą. Przy okazji zapoznania się z Twoim najnowszym dziełem "Ice War" pozwoliłem sobie przejrzeć Twoją muzyczną przeszłość i muszę przyznać, że jest tego trochę. Co sprawiało, że miałeś ochotę działać w tylu projektach? Jo Capitalicide: To muzyka, która płynie we mnie! Mam prawie stałą inspirację i pomysły, które chcę nagrać. Czuję się tak, jakby życie było za krótkie, a żniwiarz cały czas czeka, więc muszę zostawić tyle spuścizny, ile tylko zdołam. kłady tych projektów/zespołów były często Sk dość klasyczne. Czterech bądź trzech muzy-

melodyjnego repertuaru, tak jak bym chciał. "Ice War" to bardzo przemyślany album. Brzmi bardzo surowo. Jak się pracowało pod czas tej sesji? Z powodu licznych problemów zbyt długo trwało nagrywanie, ale w końcu materiał brzmi bardzo surowo. Powstał w domu z kilkoma podstawowymi instrumentami i tylko dwoma mikrofonami. Chciałbym też zapytać, czym dla Ciebie nie mógł być Iron Dogs, że musiał powstać Ice War? Odnalazłem swoje ja, więc zmieniłem nazwę i styl. Nie chciałem kopać się z martwym ko-

Album również swoim czasem trwania jest bardzo klasyczny. Krótki, zwarty, szybki. Powiem Ci, że lubię takie płyty, które zadają bezbłędne ciosy! Zakładałeś, że będzie to tylko pół godziny muzyki? Myślę, że trzydzieści minut to dobry czas. Moim zdaniem metalowe albumy, które trwają godzinę są stanowczo zbyt długie! Opowiedz Jo trochę o okładce "Ice War". Zaintrygował mnie ten projekt i być może nie tylko ja zatrzymałem na nim dłużej oczy. Długo myślałeś co nim będzie, czy to była szybka decyzja, bo od długiego czasu miałeś już konkretną wizję? A może dałeś komuś wolną rękę? Mój ojciec narysował okładkę albumu. Jest zawodowym artystą. Chciałbym, żeby więcej metalowych zespołów zatrudniło go do robienia okładek. Obraz nawiązuje do czasów wczesnego europejskiego kolonializmu w Nowym Świecie. Możesz zobaczyć statki przybywające na północnoamerykańskie wybrzeże. Planujesz w jakiś sposób promować ostatnie wydawnictwo, myślisz może o koncertach z muzykami sesyjnymi? Na pewno ten materiał na żywo mógłby wypaść jeszcze lepiej, niż na płycie. Nie mam tu przyjaciół, więc nie mam pojęcia, kto mógłby grać w zespole na żywo. Znajdź mi trzy osoby, a zrobię to! Przeglądając fanpage Ice War na Facebooku trafiłem na Twoje wideo, jak przeglądasz płyty winylowe. Widzę, że jesteś prawdziwym maniakiem czarnego krążka. Możesz coś powiedzieć na temat tej kolekcji? Lubię wiele stylów muzycznych. Od black metalu przez hardcore i italo disco, aż po syberyjski punk. Najbardziej jednak podobają mi się nurty UK 82 i NWOBHM. Nie mogę więc nie spytać o kilka Twoich początkowych inspiracji. Co lub kto spowodował, że zacząłeś grać muzykę? Mój przyjaciel Dez miał duży wpływ na powstanie zespołu. Jesteśmy przyjaciółmi od szkoły średniej i często pomaga mi w nagrywaniu.

Foto: Ice War

ków łącznie z Tobą. Dlaczego więc zminimal izowałeś skład swoich ostatnich wcieleń - Iron Dogs nagrywany był we dwójkę, a Ice War postanowiłeś zarejestrować sam? Bardzo trudno jest znaleźć ekipę do grania. Solowy zespół to najłatwiejszy zespół do prowadzenia! Możesz pracować we własnym tempie i być bardziej produktywnym. Jesteś bardzo sprawny w tym, co robisz. Potrafisz nagrać bardzo ciekawą płytę, z jaką kłopot mogłaby mieć "pełnowymiarowa" kapela. Czy jako multiinstrumentalista odczuwasz jednak jakąś trudność w realizowaniu partii jakiegoś instrumentu? Tak, jak wielu ludzi zauważa, walczę ze śpiewaniem. Mam bardzo ograniczone możliwości i frustruje mnie to, ponieważ nie mogę zaśpiewać

114

ICE WAR

niem. Na fotografiach promocyjnych widzę Ciebie z pochodnią, w skórze i obok pokrytych śniegiem gałęziach. Nie ukrywam, że takie zdjęcia przypominają mi najlepsze czasy black metalu, niż heavy/speed. Rozumiem, że sceneria ma nawiązać do nazwy projektu? To zdjęcie wyraża po prostu jak to jest żyć w Kanadzie. Pada tutaj przez większą część roku, jest mroczno i zimno. Poza tym jestem wielkim fanem black metalu! W Twojej muzyce słychać wiele inspiracji, jak na przykład Manilla Road czy Heavy Load. Sugerujesz się czymś podczas pisania nowego materiału, czy po prostu wychodzi to intuicyjnie, wręcz podświadomie chcesz nawiązać do

Gdybyś mógł stworzyć swój tribute album dla tych zespołów, które Cię ukształtowały, jakie utwory zarejestrowałbyś bez wahania? Proszę, to całkiem krótka lista: Helloween "Starlight", Vice Human - "Running Away", Metallica - "Hit The Lights", Praying Mantis "Praying Mantis", Double Deuce - "Soldiers In The Sun", Black Hole - "Demoniac City", Wasp - "I Wanna Be Somebody", Mad Max - "Fly Away", Storm Witch - "Skull And Crossbones", Saracen - "Heroes Fools And Saints", Running Wild - "Chains And Leather", Viper - "Soldiers Of Sunrise", Thor - "Anger", Witchfinder General - "Witchfinger General", Voivod "Voivod", Hell - "Save Us From Those Who Would Save Us", Venom - "Schizo", Heavy Load - "Take Me Away", Saxon - "Denim And Leather", Judas Priest - "Exciter", Tank - "Struck By Lightning", Angel Witch - "Angel Witch", Girlschool - "Common Lets Go", Jaguar - "Axe Crazy", Def Leppard - "Let It Go", Scorpions "Big City Nights", Tokyo Blade - "If Heaven Is Hell", Iron Maiden - "Iron Maiden", Slayer "The Antichrist", Exciter - "Heavy Metal Maniac", Gotham City - "Monsters Of Rock",


Bulldozer - "Fallen Angel", Hiroshima "Soldier Of The World", Death SS - "Chains Of Death", Witch Cross - "Fight The Fire", Crucifixion - "Green Eyes", Diamond Head "The Prince", Accept - "Breaker", Bathory - "The Reaper", Europe - "Cherokee", Mercyful Fate "Black Funeral", Onslaught - "Power From Hell". Wróćmy na chwilę jeszcze do Ice War. Możesz zdradzić o czym opowiada, dać jakiś komentarz do najciekawszych, Twoim zdaniem, tekstów/utworów z albumu? Większość piosenek mówi o europejskim kolonializmie w obu Amerykach. Jest to około 500 lat ludobójstwa i asymilacji rdzennej ludności. Jo, wiem, że jesteś prawdziwym maniakiem muzyki, płyt i wszystkiego pewnie, co z tym związane. Znajdujesz czas może na jakieś inne zainteresowania? Tak, oglądam dużo filmów. Uwielbiam lata 20 i 30, horrory i o potworach. Brytyjskie horrory lat 60., filmy satanistyczne i o czarownicach, o motocyklistach, traktujące o walkach na miecze i czarach, oraz o seksie. Znajdą się też włoskie zombie i kanibalizm, heavy metal z lat 80-tych i post apocalyptic. Z reżyserów to na pewno Jodorovsky, Herzog, Fulci, Corman, Argento, itp. Jestem także fanem amerykańskich muscle car i Jeep z lat 70. i 80. Jak mógłbyś zachęcić wszystkich tych, którzy do tej pory nigdy nie mogli poznać Twojej muzyki, do sięgnięcia po Twoją twórczość? Jeśli lubisz metal, ale nie interesuje cię Pantera czy Megadeth, może polubisz Ice War. Nawiązując do Twojej twórczości, powiedz, który z zespołów, bądź jaki album, z perspektywy czasu darzysz największą sympatią? Iron Dogs - "Free and Wild" i Zex - "Uphill Battle". Gratuluję raz jeszcze naprawdę ciekawego debiutu Ice War. Zbliżając się do końca wywiadu, chciałbym zapytać, czy w Twojej głowie są już jakieś szkice następcy? Tak, jak najbardziej! Na koniec trochę nietypowo, bo widzę, że masz trochę tatuaży. Pomijając image rockmana, tatuaż powinien coś znaczyć. Myślę, że Twoje wzory muszą być dla Ciebie ważne, skoro zdecydowałeś się na umieszczenie cho ciażby napisu na szyi. Chciałbym zapytać, co było inspiracją do tego, by je wykonać? Tatuaż na mojej szyi jest anty autorytarnym przesłaniem. Nawiązuje do kawałka Discharge "Decontrol".

Nasza muzyka jest jak szwedzki stół Metalite to szwedzka grupa melodic power metalowa rodem ze Sztokholmu, założona w 2015r. przez Edwina Premberga i Emmę Bensing. Oprócz wymienionych gitarzysty i wokalistki do zespołu należą również basista Robert Majd, perkusistka Lea Larsson oraz gitarzysta Robert Örnesved. 27 października 2017r. nakładem wydawnictwa Inner Wound Recordings ukazał się ich debiutancki album "Heroes in Time", zawierający 11 energetycznych utworów. W wywiadzie dla Heavy Metal Pages założyciel kapeli Edwin Premberg opowiada o początkach Metalite, pracy nad debiutanckim krążkiem oraz planach zespołu na 2018 rok. HMP: Historia grupy Metalite zaczęła się w 2015r., kiedy wraz z Emmą Bensing zdecydowaliście się wspólnie założyć zespół. Jak się poznaliście i znaleźliście wspólny muzyczny mianownik? Edwin Premberg: Poznaliśmy się w Sztokholmie w czasie rejsu statkiem, na którym Emma występowała jako wokalistka. W tym czasie miałem już napisany utwór "Afterlife" i pomyślałem, że głos Emmy będzie do niego idealnie pasować. Zapytałem, czy chciałaby nagrać ten utwór i zgodziła się. Jej głos był znakomity i kiedy potem skontaktowałem się z Jacobem Hansenem w sprawie mixu i masteringu, i nagraliśmy finałową wersję, brzmienie doskonale wpisało się w Metalite. Rok później Robert Majd, Lea Larsson i Robert Örnesved dołączyli do kapeli i zaczęliście wspólnie nagrywać debiutancki album. Pamiętasz swoją pierwszą wizytę w studio? Już kiedy mieliśmy razem pierwsze próby wiedziałem, że to będzie idealna ekipa dla Metalite. Naprawdę doświadczeni muzycy, którzy siedzą w tym biznesie od wielu lat. Piosenki, które ćwiczyliśmy w tym czasie wypadły znakomicie. Teraz, kiedy już mamy za sobą sporo występów, zespół wydaje się drużyną marzeń i wszyscy świetnie się ze sobą dogadujemy. W październiku 2017 r. ukazał się wasz pier wszy krążek "Heroes in Time", który promują dwa energetyczne utwory "Afterlife" i "Nightmare". Co było najbardziej ekscytującą częścią pracy nad tym albumem i jaka jest Twoja ulu -

biona piosenka z niego? Najbardziej ekscytującą rzeczą związaną z albumem było usłyszenie dźwięków, które stworzył Jacob Hansen. Dokładnie taką miałem wizję brzmienia Metalite i Jacob pomógł mi ją zrealizować. Mam wiele ulubionych kawałków, ale tymi, które mają dla mnie najgłębsze znaczenie są oczywiście "Afterlife", a następnie "Purpose of Life" i "Over and Done". Macie już jakieś plany na kolejne single i teledyski z albumu? Mamy kilka pomysłów na nowe single w przyszłości, a na razie pozostają one w sferze planów. Chyba już nie będzie więcej teledysków z tej płyty, ale nigdy nic nie wiadomo. Na razie skupiamy się na występach na żywo, a potem oczywiście na pisaniu piosenek na nowy album. Jesteście klasyfikowani jako zespół melodic power metalowy, a waszymi ulubionymi gru pami są Amaranthe, Dreamtale i Nightwish. Jak moglibyście opisać wasze główne źródła inspiracji, jeśli chodzi o teksty i brzmienie? Uwielbiam nowoczesne brzmienie, które obecnie otacza nas w gatunku metalowym. Te soczyste dźwięki z nowoczesnymi elementami jak keyboard i inne efekty. Skoro mowa o tekstach, chciałbym łączyć klasyczne treści power metalowe ze współczesną tematyką, z którą każdy może się identyfikować. Teksty waszych piosenek dotyczą walki o wolność i poszukiwania sensu naszej egzystencji. Czy mógłbyś opowiedzieć coś więcej o treści

Dzięki za wywiad Jo, było to naprawdę przy jemne zadać Ci te parę pytań. Masz ochotę powiedzieć coś dla fanów heavy/speed w Polsce? Pozdrawiam! Niech żyją Turbo i Kat! Adam Widełka Tłumaczenie: Filip Wołek, Paweł Gorgol

Foto: Metalite

METALITE

115


HMP: Skończyłaś studia licencjackie na kierunku śpiew klasyczny w Helsinkach, stu diowałaś też współczesną wokalistykę w Londynie. Czy mogłabyś nam opowiedzieć więcej o początkach swojej przygody z muzyką? Elina Siirala: Pochodzę z rodziny klasycznych muzyków, więc dorastałam w bliskości z muzyką. Kiedy miałam siedem lat, zaczęłam grać na skrzypcach, od dziecka też dużo śpiewałam. Lubiłam tworzyć własne utwory, więc sama nauczyłam się grać na pianinie. Miałam nawet muzyczny notatnik, w którym pisałam wiele tekstów piosenek. W wieku 17 lat oficjalnie zaczęłam pobierać lekcje śpiewu i właśnie wtedy zaczął się mój największy wokalny progres.

Foto: Metalite

waszej muzyki i historii, którą chcecie przekazać słuchaczom? Myślę, że to całkiem interesująca tematyka tekstów, ponieważ ludzie nigdy nie będą w 100% pewni co się stanie, kiedy pożegnają się z życiem, a bardzo chcieliby znać odpowiedź na to pytanie. Jeśli chodzi o wolność, to również jest to bardzo aktualny temat. Każdy człowiek powinien mieć wolność wyboru tego kim chce być. Na waszym albumie gościnnie pojawili się Fraser Edwards z Ascension i Jakob Svensson z Wigelius. Jakie są Twoje wspomnienia z waszej współpracy? Jakob i Fraser są dwoma wyjątkowymi gitarzystami i jestem oszołomiony tym, jakie solówki stworzyli i jak wspaniale je wykonali. Są one niesamowite i doskonale idą w parze z resztą muzyki! Wiem, że w tym roku będziecie promować swoją muzykę w ramach trasy koncertowej. Planujecie grać tylko swoje utwory czy również jakieś covery? Czy jest szansa, że pojawicie się w Polsce? Tak, w końcu! Na razie nie gramy żadnych coverów, ale nigdy nic nie wiadomo. Mamy nadzieję odwiedzić Polskę w ramach festiwali, to byłoby naprawdę super! 20 grudnia 2017r. wasz album ukazał się w Japonii, więc wasze utwory są już znane wśród ludzi na całym świecie. Jakie były pierwsze reakcje fanów? Jesteście usatysfakcjonowani? Czujemy się bardziej niż usatysfakcjonowani! To niesamowite jak ta muzyka rozprzestrzeniła się po całym globie. Otrzymaliśmy bardzo wiele pozytywnych wiadomości na temat naszych utworów i jesteśmy z tego powodu przeszczęśliwi! Jesteś nie tylko założycielem grupy, ale ró-

wnież jej gitarzystą. Dlaczego zdecydowałeś się grać na tym instrumencie? Przez lata grałem na różnych instrumentach, ale gitara zawsze była dla mnie naturalnym wyborem. To na niej chciałem grać i po jej kątem pisać piosenki. A jaka była Twoja pierwsza piosenka, której nauczyłeś się grać? Myślę, że zacząłem grać na gitarze wraz z premierą albumu "Dookie" autorstwa Green Day. Znajdują się na niej trzy czy cztery piosenki akordowe, które są naprawdę melodyjne i proste. W październiku zeszłego roku uruchomiliście swoje konto na Instagramie, ale na razie są tam tylko zdjęcia związane z albumem i przyszłymi koncertami. Planujecie dzielić się z fanami bardziej prywatnymi zdjęciami (np. związanymi z waszymi niemuzycznymi pasjami), aby mogli was lepiej poznać? Oczywiście. Nie byliśmy zbyt aktywni na Instagramie, ale to się zmieni. Planujemy publikować więcej zdjęć z prób, koncertów itp., aby nasi fani mogli nas lepiej poznać. Skoro mowa o niemuzycznych aktywnościach… Jakie są wasze ulubione sposoby na spędzanie wolnego czasu, kiedy nie jesteście w studio? Wszyscy mamy rodziny, którymi się opiekujemy, więc to z nimi spędzamy większość wolnych chwil. Oczywiście nie zaniedbujemy też przyjaciół. Zabawne pytanie: Gdybyś miał porównać waszą muzykę do jakiegoś dania, co by to było i dlaczego? Nie porównywałbym naszej muzyki do tylko jednego dania, raczej do całego szwedzkiego smörgasbord (szwedzki stół) z różnego rodzaju posiłkami. Zarówno z klasycznymi potrawami jak i nowymi, prezentowanymi w nowoczesny sposób! (śmiech) Czy mógłbyś zdradzić swoje plany i projekty na nowy rok? Planujemy nasz kolejny krążek i oczywiście mamy zamiar wyjść do ludzi, i grać na żywo na całym świecie. To wszystko co obecnie przychodzi mi do głowy. Może zapewnimy wam też kilka nowych niespodzianek w najbliższych miesiącach… Marek Teler

116

METALITE

W 2011r. założyłaś zespół Angel Nation, początkowo pod nazwą EnkElination. Dotychczas wydaliście dwa udane albumy. Jak pojawił się w Twojej głowie pomysł na stworzenie własnego melodic metalowego zespołu? Początkowo wcale nie chodziło o stworzenie zespołu. Bardzo lubiłam występować w rockowym repertuarze i dzięki kolegom wkręciłam się w ostrzejsze brzmienie, więc po trudnym okresie w moim życiu napisałam kilka utworów w podobnym stylu. Chciałam pisać piosenki, które pasowałyby do mojego wokalu i jednocześnie dawały mi szansę zachwycania się ostrością brzmienia. Potem pomyślałam, że fajnie będzie zaśpiewać te utwory na żywo, więc dołączyli do mnie koledzy i narodziło się EnkElination. 27 października 2017r. wydaliście swój drugi album "Aeon", który promujecie singlami "Burn the Witch" i "Breathe Again". Jaka jest Twoja ulubiona piosenka z płyty i dlaczego? Lubię wszystkie utwory z różnych względów, więc bardzo trudno wskazać mi jeden szczególnie ulubiony! Bardzo lubię grać na żywo "Enough is Enough" oraz "Burn the Witch" i "Wonder", które również mają duży ładunek energetyczny. W utworze "Free" możemy usłyszeć męski wokal w wykonaniu Jukki Pelkonena z Omnium Gatherum. Jak doszło do tej współpracy? Miałam okazję poznać Jukkę, kiedy mieliśmy wspólną trasę koncertową po Stanach Zjednoczonych. Bardzo polubiłam jego nieco odmienne, brutalne brzmienie. Miałam utwór, który potrzebował trochę growlu, więc pomyślałam o nim. Szczęśliwie zgodził się wziąć udział w moim projekcie i wykonał kawał dobrej roboty! Twoje niesamowite wokalne zdolności mogą być porównywane z kunsztem takich artystek jak Tarja czy Sharon den Adel. Jak mogłabyś opisać swoje główne muzyczne inspiracje i wpływy w pracy nad albumem? Bardzo dziękuję! Moje inspiracje pochodzą z ró-


zabawę i pozytywną atmosferę w czasie lekcji, bez niepotrzebnego napięcia. Śpiewanie może być bowiem dla wielu dość trudną i osobistą kwestią.

Ballady mogłabym śpiewać całymi dniami! Elina Siirala jest założycielką i wokalistką brytyjskiego zespołu melodic metalowego Angel Nation oraz nową wokalistką norweskiej grupy Leaves' Eyes. Pochodzi z Finlandii, ale od dziesięciu lat mieszka w Londynie. Nie tylko ma niezwykły talent wokalny, ale również sama prowadzi zajęcia ze śpiewu. W październiku 2017r. ukazał się nowy album jej zespołu Angel Nation zatytułowany "Aeon". W wywiadzie dla "Heavy Metal Pages" Elina opowiada o kulisach powstawania krążka, trasie koncertowej po Europie, tajnikach wokalistyki oraz planach kapeli Angel Nation na rok 2018. żnych źródeł. Bardzo lubię rock i metal z lat 80. Uwielbiam wspaniałe melodie, rytmiczne elementy i chwytliwość tych utworów. Najważniejsze jest dla mnie to, abym tworzyła takie piosenki, w których mogę swobodnie posługiwać się głosem i sprawiać, by brzmiał tak jak sobie zakładam. Gdy już to osiągam, wtedy słowa swobodnie łączą się z głosem, melodią i wszystkimi dodatkowymi elementami.

zynem. Czy pozostajesz z nim w kontakcie i zdarza Ci się pytać go czasem o radę? Niestety ostatni raz miałam okazję go spotkać wieki temu jak byliśmy dziećmi, ale być może wkrótce zobaczymy się ponownie! Jesteś wokalistką w dwóch zespołach metalo-

Jesteś dużą miłośniczką różnych aktywności sportowych, między innymi tańca brzucha. Co robisz, aby być w formie i jakie są Twoje ulu bione sporty? Trasy koncertowe bywają ciężkie i wymagają dużej wytrzymałości, więc szczególnie ważna jest dbałość o sprawność fizyczną. W ogóle dobrze jest być aktywnym i stale pobudzać się do działania. Lubię różne sporty, które angażują poszczególne mięśnie na różne sposoby. Liczy się to, aby były interesujące. Tak więc jednego dnia mogę podnosić ciężary, a innego pójść na pilates. Zabawne pytanie: Jaki był Twój najdzi wniejszy sen w życiu? Oj, przez lata trochę się tych dziwnych snów nazbierało! (śmiech) Zwykle przed pierwszymi koncertami z trasy mam bardzo męczące sny, w których nie mogę znaleźć sceny lub jestem na

Czujesz się bardziej komfortowo w śpiewaniu delikatnych ballad czy raczej mocnych i ener getycznych utworów? Uwielbiam obydwa rodzaje! Kocham ballady i mogłabym je śpiewać całymi dniami (śmiech). Lubię jednak również moc, która pochodzi z tego gatunku muzyki i którą mogę zaprezentować poprzez mój głos w czasie występów. Sprawia mi to dużą frajdę! Ostatnio mieliście okazję zagrać małą europe jską trasę koncertową, wystąpiliście między innymi w Belgii, Francji, Niemczech i Holandii. Jakie są Twoje wspomnienia z tych koncertów? Jak fani reagują na waszą muzykę? To była naprawdę niesamowita trasa. Mieliśmy przy niej dużo zabawy i otrzymaliśmy wspaniałą odpowiedź ze strony fanów! Przez dłuższy czas nie graliśmy na żywo, więc to była absolutna miazga zagrać po raz pierwszy całkiem nowe utwory! Spotkania ze starymi i nowymi fanami w poszczególnych krajach oraz wyrazy wsparcia z ich strony bardzo podniosły nas na duchu. To bardzo wiele dla nas znaczy. Przynieśli mi tak dużo czekolady, że zapchałam nią połowę mojej walizki (śmiech). Wcześniej mieliście też szansę grać na festiwalach Bloodstock, Lankafest i Dames of Darkness. Wolicie występować na festiwalach czy raczej w klubach? Obydwa miejsca mają swoje plusy i minusy. Festiwale mogą być niesamowite i są ciekawą odmianą, szczególnie jeśli odbywają się na wolnym powietrzu. Występy klubowe mają jednak szczególną atmosferę, którą naprawdę uwielbiam. Ludzie są wtedy bliżej sceny i łatwiej nawiązać z nimi więź. W Angel Nation występujesz z dwoma mężczyznami Lucasem Williamsonem i Sonnym Antoniou oraz kobietą, Julią B. Cadau. Czujesz jakąś różnicę między swoimi relacjami z Lucasem i Sonnym a relacją z Julią? Mamy w kapeli świetny klimat i wszyscy się nawzajem wspieramy. Oczywiście Julia czasami ma bardziej kobiece podejście do niektórych spraw, co przydaje się podczas trasy, ale generalnie wszyscy jesteśmy zgraną drużyną. Wiem, że założyciel zespołu Nightwish Tuomas Holopainen jest Twoim dalekim ku-

Foto: Angel Nation

wych, więc domyślam się, że nie masz zbyt wiele wolnego czasu. Jak organizujesz swój plan zajęć, aby znaleźć też chwilę na odpoczynek? Bardzo trudno znaleźć między muzyką a pracą trochę czasu na odpoczynek i życie prywatne, ale robię co w mojej mocy, aby czasem załatwić sobie wolny wieczór. Wtedy mogę się wyłączyć i doładować baterie. Oprócz bycia utalentowaną wokalistką metalową, jesteś również nauczycielką wokalu i przedstawicielką trzeciego pokolenia nauczycieli w Twojej rodzinie. Jak wyglądają zajęcia wokalne z Tobą i jakie są Twoje metody nauczania? Bardzo lubię uczyć innych i zgłębiać różne metody nauczania w zależności od uczniów i ich potrzeb. To co działa u jednych, niekoniecznie może działać u innych, więc jest to obszar nieustannych nowych odkryć. Niektóre podstawowe elementy muszą być jednak obecne zawsze, więc ta baza musi być cały czas budowana i wzmacniana. Wiele zależy od pamięci mięśniowej. Musisz robić wystarczającą ilość powtórzeń, aby odpowiednie mięśnie odpowiednio reagowały i wspierały twój głos. Lubię dobrą

scenie, ale nie mogę sobie przypomnieć jak leciała piosenka i zapominam słów. Najdziwniejsze sny powinny jednak pozostać tajemnicą (śmiech). Zdarzyło Ci się kiedyś, że sen stał się inspiracją do piosenki? Tak, kilka razy. Na przykład "Wonder Who You Are" z płyty "Aeon" był inspirowany snem. Mogłabyś nam zdradzić swoje plany na ten rok? Chcielibyśmy grać więcej koncertów, a w sezonie letnim zaliczyć kilka festiwali. Bardzo chcielibyśmy wrócić do Europy, a szczególnie znów odwiedzić Finlandię! Nie byłam jeszcze nigdy w Polsce, więc mam nadzieję, że również tutaj będę miała okazję zawitać. Marek Teler

ANGEL NATION

117


Ciężko pracuję, by móc uderzyć w wysokie tony Power Quest to założony w 2001r. przez Steve'a Williamsa zespół power metalowy z Wielkiej Brytanii. W 2016r. po trzyletniej przerwie grupa wróciła na rynek muzyczny z nowym, szóstym już wokalistą Ashleyem Edisonem, a 13 października 2017r. ukazał się ich szósty album "Sixth Dimension". Obecnie w skład grupy oprócz Edisona (wokal) i Williamsa (klawisze) wchodzą: Rich Smith (perkusja), Paul Finnie (gitara basowa), Glyn Williams (gitara) i Andy Kopczyk (gitara). W wywiadzie dla Heavy Metal Pages nowy wokalista Power Quest Ashley Edison (znany również z kapeli Dendera) opowiada między innymi o tym jak trafił do zespołu, pracy nad krążkiem "Sixth Dimension", swoich ulubionych pozamuzycznych aktywnościach i planach zespołu na rok 2018. HMP: W 2016r. po trzyletniej przerwie Power Quest wrócił na scenę w nowym składzie zastąpiłeś na wokalu Colina Callanana. Jak zostałeś szóstym wokalistą grupy? Ashley Edison: W drugi dzień świąt w 2015r. dostałem wiadomość od Steve'a Williamsa. Znaliśmy się ze Steve'em już od czterech lat, od dawna próbowałem zresztą załatwić mojej kapeli Dendera supportowanie Power Quest, których byłem wielkim fanem. Wiadomość brzmiała: "Co tam? Jak spędzasz święta?". Nawiązała się między nami dłuższa rozmowa, w której Steve wspomniał mi o możliwości powrotu Power Quest na scenę. Kilka dni później

senek i nowa wersja utworu "Far Away" z waszego pierwszego albumu "Wings of Forever". Dlaczego zdecydowaliście się ponownie nagrać właśnie tę piosenkę? Mieliśmy długą dyskusję na temat tego, który utwór nagrać ponownie, ale chyba wszyscy (w tym ja) zgodnie zdecydowaliśmy, że "Far Away" będzie najlepszy. To ulubiony utwór fanów i myśl, że możemy go nagrać z prawdziwą perkusją i nowocześniejszym dźwiękiem bardzo przypadła nam do gustu. W utworze "The Sixth Dimension" możemy usłyszeć żeński wokal byłej wokalistki Night-

Silni wokaliści zawsze byli dla mnie źródłem inspiracji jeśli chodzi o mój głos. Naprawdę od wielu lat ciężko pracuję, aby móc uderzyć w te wszystkie wysokie tony. Stosowałem już wiele technik wokalnych dla wzmocnienia moich zdolności w tym zakresie. Jeśli zaś chodzi o pisanie muzyki, właściwie piszę znacznie mocniejszą muzykę niż możesz sądzić. Moim głównym źródłem pisarskich idei i inspiracji jest bowiem twórczość Killswitch Engage i Machine Head. Skoro mowa o muzycznych inspiracjach… Masz jakieś zabawne lub nietypowe utwory na swojej mobilnej playliście? Cóż, nie wiem czy to zabawne, ale całkiem lubię Billy'ego Joela i Abbę (śmiech). Mieli wyjątkowy talent do pisania utworów. Podczas trasy koncertowej gracie utwory z waszych poprzednich albumów, które oryginalnie były nagrywane przez innych wokalistów. Miałeś trudności z nauczeniem się ich na pamięć? Nie obawiałeś się, że fani grupy będą Cię porównywać do poprzedników? Zawsze denerwuję się możliwością zapomnienia słów, ale z reguły jak już zacznę śpiewać pierwsze linijki, to całość idzie bez problemu. Jeśli zaś chodzi o porównywanie z innymi, tego zawsze trzeba się spodziewać. Od początku się na to nastawiałem, więc raczej się tym nie przejmuję. W dodatku uwielbiam poprzednich wokalistów jak choćby Alessio Garavello - jest moim dobrym kumplem i wspaniałym muzykiem. Na razie trasa koncertowa Power Quest obejmuje tylko waszą rodzinną Wielką Brytanię. Czy planujecie jakieś występy na kontynen cie? Jest szansa na wasz koncert w Polsce w tym roku? Myślę, że na pewno w drodze są też występy poza Wielką Brytanią. Europejska scena metalowa jest fantastyczna, więc głupotą byłoby ją pomijać. Na razie po prostu musimy trochę poczekać. W Europie jest też świetna baza fanów Power Quest. Tak więc chcielibyśmy tu wpaść i powiedzieć "cześć" wszystkim, którzy nas wspierają.

Foto: Power Quest

spotkaliśmy się na kawie i podczas pogawędki zaproponował mi dołączenie do grupy. Podjąłem decyzję w kilka sekund. 13 października 2017r. wydaliście swój szósty album zatytułowany "Sixth Dimension". Która część tworzenia krążka była dla Ciebie najbardziej ekscytująca? Najbardziej ekscytującą rzeczą związaną z nagrywaniem albumu była chyba sama świadomość, że mój głos pojawi się na krążku Power Quest. Byłem bardzo podekscytowany tym, że będę mógł dodać ten album do mojej kolekcji płyt zespołu ze świadomością, że też na nim jestem. Wszyscy z niecierpliwością czekaliśmy, by zobaczyć ukończony produkt. Na płycie znajduje się dziewięć nowych pio-

118

POWER QUEST

wish, Anette Olzon. Jakie są Twoje wspom nienia z tej współpracy? Macie zamiar wystąpić razem na żywo? Szczerze mówiąc, nawet się jeszcze nie widzieliśmy. Nagrałem swoją część, po czym wysłaliśmy utwór Anette, aby nagrała swoją partię. Fajnie było usłyszeć jej głos na tym kawałku. Jeśli chodzi o występ na żywo, bardzo chciałbym z nią zagrać. Mam nadzieję, że uda nam się załatwić wspólny występ, kiedy spotkamy się na jakimś festiwalu. Wasza muzyka może być opisywana jako ide alny przykład dobrego power metalu - silna, energetyczna i szybka. Wiem, że Twoimi ulu bionymi zespołami są Dream Theater, Iron Maiden i Judas Priest. Jak mógłbyś opisać swoje główne źródła wpływów i inspiracji?

W power metalu potrzebny jest silny i wytrenowany wokal, a Twoja skala głosu jest naprawdę imponująca. Jak przygotowujesz swoje gardło do śpiewania i jak dbasz o jego zdrowie? Bardzo mi miło, dziękuję. Robię wiele ćwiczeń oddechowych i rozgrzewek wokalnych. Dbanie o głos jest czymś bardzo istotnym w czasie trasy koncertowej, szczególnie jeśli setlista jest długa. Jeśli nie troszczysz się o głos, łatwo możesz go sobie zniszczyć. Zawsze o tym pamiętam. Mógłbyś opowiedzieć nam coś więcej na temat szalonego życia w trasie? Wielka Brytania jest krajem ginu, whisky i Guinnessa, więc sądzę, że wiecie jak dobrze się bawić. Nie jestem jakimś wielkim fanem alkoholu, więc wcale nie jestem taki szalony! (śmiech) Nie można jednak tego odmówić niektórym z członków naszego zespołu. Oni wiedzą, co to znaczy dobra impreza. W Japonii i Ameryce spędziliśmy wspaniały czas i mamy kilka ciekawych historii do opowiadania, ale nie chciałbym nikogo ośmieszać! (śmiech) Oprócz bycia członkiem Power Quest, nadal jesteś aktywny w swoim drugim zespole Dendera. Jak organizujesz swój terminarz, aby dawać z siebie wszystko w obydwu kapelach? Cóż, obie grupy dostają świetne oferty wystę-


Pod skrzydłami Dickinsona Wokalista tej brytyjskiej formacji, Peter Ellis miał to niespotykane szczęście, że dorastał wraz z synami Bruce'a Dickinsona. Nic dziwnego, że to, czym teraz zajmuje się w Monument, to składanie wiecznego hołdu dla NWoBHM. O granicy między odtwórczością o oddawaniem czci rozmawiałam z Ellisem przy okazji wydania trzeciej płyty Monument. HMP: Mówiłeś w poprzednim wywiadzie dla HMP,

pów i grają wspaniałe koncerty. Tak więc kiedy jakaś oferta trafia się Power Quest, wtedy koledzy z Dendery wiedzą, że w tym czasie będę zajęty. To działa też w drugą stronę. Dzięki temu nie ma konfliktu i na razie ten system świetnie działa. Masz kilka tatuaży na swoich ramionach i srokę (ang. magpie) wytuatuowaną na nodze na cześć swojego ulubionego klubu Newcastle United ("The Magpies"). Jakie te tatuaże mają dla Ciebie znaczenie? Większość moich tatuaży powstało na cześć moich ulubionych zespołów Metallica, Iron Maiden, Judas Priest itp. Mam też kilka tatuaży związanych z "Gwiezdnymi wojnami", których jestem wielkim fanem. Mam też wytatuowany napis "Dendera", bo to dzięki tej kapeli doszedłem do miejsca, w którym jestem teraz. Na waszym Facebooku możemy znaleźć infor mację, że kapela, jak na Brytyjczyków przystało, lubi piłkę nożną, krykieta i rugby. A jak Ty spędzasz swój wolny czas, kiedy nie jesteś w studio nagraniowym? Uwielbiam relaksować się oglądając telewizję i chodzić do kina. Obecnie chodzę też dużo na siłownię, więc kiedy nie oglądam czegoś na Netflixie, to z reguły ćwiczę (śmiech). Jestem również wielkim fanem futbolu, więc kiedy mogę staram się oglądać mecze. Długowłose głowy są czymś typowym dla metalu - Ty i basista Paul Finnie jako jedyni z kapeli macie krótkie włosy. Jakie inne stereo typy łamiesz jako artysta metalowy? Dobre pytanie, nie mam pojęcia (śmiech). Generalnie nie mieszczę się w tym stereotypie - jesteś w kapeli, więc musisz dużo pić i brać dragi. Nigdy nie próbowałem żadnego rodzaju narkotyków i nie piję zbyt często. Jestem całkiem nieźle wychowany jak na osobę, która dużo czasu spędza w trasie i śpiewa w dwóch metalowych kapelach. Miniony rok był dla was bardzo udany. Jakie są plany kapeli na 2018? Z całą pewnością czeka nas więcej tras koncertowych. Myślę, że są też plany, by wpaść do studia. Musicie jednak trochę poczekać na konkrety w tej sprawie. Planujemy odwiedzić te miejsca, w których nie było nam dane wystąpić w 2017r., więc mamy nadzieję, że poznamy więcej fantastycznych krajów i wystąpimy przez nową publicznością. Wkrótce ogłosimy też kilka specjalnych rzeczy. Tak więc musicie czekać i wypatrywać! Marek Teler

że Monument jest jedynym zespołem w Wielkiej Brytanii, który wspiera dziedzictwo NWoBHM. Podjęliście się tego zadania ponieważ nie ma innego współczesnego, dobrego zespołu w stylu NWoBHM? Jak ciężkie jest to brzemię? Peter Ellis: To wielka odpowiedzialność, zwłaszcza, kiedy rozważa się jak wielkie były kapele, które grały przed nami. Z pewnością nie jest to łatwa praca, ale czujemy, że jest to coś, co absolutnie musimy czynić. Brytyjski heavy metal w swoim kształcie musi być kontynuowany jeszcze długo po tym, jak jego pomysłodawcy odejdą. Mówiłeś też, że londyńskie powietrze ukształtowało Cię w taki sam sposób, jak zrobiło to w przypadku Steve'a Harrisa w latach 70. Co jest tak niezwykłego w atmosferze Londynu? Dlaczego styl NWoBHM powstał właśnie tam? To wiąże się z kulturą wschodniego Londynu. Wschodni Londyn jest unikatowy w porównaniu z innymi obszarami tego miasta. Było to przez stulecia centrum imigracji z innych krajów. To miejsce ludzi klasy pracującej, miejsce bardzo przedsiębiorczego podejścia do wielu spraw, które można znaleźć tutaj, a którego nie doświadczysz w innych częściach miasta. I to przekłada się na muzykę, i to, jak chcesz pokazać swój zespół na tle tych z innych miejsc. Spotkałeś się z podejściem, że Monument jest naśladowczy? Nie wszyscy ludzie rozumieją ideę "hołdu". Z pewnością istnieją pewne podobieństwa do muzyki Iron Maiden, Judas Priest czy innych wielkich kapel. Jednak to nie jest tak, że siadamy i mówimy sobie "ok, zabrzmijmy teraz jak Iron Maiden". Tacy po prostu jesteśmy, a nasze brzmienie wynika z naszej tożsamości. Przyjaźniłeś się z synami Bruce'a Dickinsona. Zaczerpnąłeś od nich jakieś inspiracje? Pewnie Iron Maiden płynie w ich krwi od dzieciństwa... Cóż, tak jak sobie to wyobrażasz, z przebywania w otoczeniu Bruce'a płynie wielka nauka, a ja chłonąłem każdy okruch rady, które od niego przez lata otrzymywałem, a potem stosowałem w Monument z świetnym efektem. Nie ma wielu kolesi z kapel, którzy mieli przywilej czerpania ze "szkółki Bruca Dickinsona". Ja taki miałem i jestem niezmiernie za to wdzięczny. Jednak zarówno Austin jak i Griffin (synowie Brucea'a - przyp. red.) nie są w zasadzie tak maidenowi, jak Ci się wydaje. Są raczej miłośnikami metalcore'a, wraz z którym dorastali, to zrozumiałe. Obje są wokalistami, wykonują dobrą robotę w obrębie tego gatunku.

rzeczy. Na przykład "William Kid nie tylko brzmi jak Running Wild, ale posiada także pasujące do tej estetyki słowa. Skąd pomysł na taki jednoznaczny kawałek? Wpadłem na pomysł głównego riffu z "William Kid" podczas trasy po Niemczech, więc być może złapałem coś z powietrza (śmiech)! Jestem fanem Running Wild całe życie, więc taki wpływ co jakiś czas się pojawia. ... a "Wheels of Steel" to jakiś hołd dla Saxon? W ogóle. Tytuł po prostu pasuje do aury kawałka. Nawet nie myślałem o numerze Saxon posiadającym taki sam tytuł, dopóki ktoś nie nie zwrócił mi na to uwagi już po nagraniu płyty. Mimo tych skojarzeń, większość utworów, jak "The Chalice", "Hellhound" czy "Death Avenue" kojarzy się jednak z Iron Maiden. Mówiłeś wcześniej, że nie siadacie do pracy z myślą o tym, jak zabrzmi numer. Naprawdę nie ma żadnej recepty? To po prostu mój styl pisania, nie ma przepisu. Podążam tam, gdzie niosą mnie moje inspiracje. A na przykład taki "Attila" to coś w rodzaju hołdu dla długaśnych, historycznych kawałków Maiden w stylu "Alexander the Great" czy "Passchendaele"? Nie, to po prostu kawałek o Attyli. To dlaczego wybrałeś właśnie tego wodza? Skąd popularność jego tematu w świecie metalu? Wybrałem go ponieważ sądzę, że wiódł fascynujące życie i był jednym z tych ludzi, którzy pomogli ukształtować świat. Już to czyni go świetnym materiałem na kawałek. Pamiętam Wasz koncert przed Rage w roku 2016. Dało się zauważyć, że dbacie również o dobry wizerunek i ruch sceniczny. Po poprawnym, ale wyglądającym tak sobie Darker Half Wasz występ wglądał bardzo profesjon alnie. Przychodzi Wam to spontanicznie czy pracujecie celowo na ten wizerunek, choćby oglądając koncertowe nagrania? Jest to coś, w czym jesteśmy dobrzy naturalnie, ale i tak wkładamy w to wysiłek, żeby mieć pewność, że damy oglądającym nas ludziom 100%. Monument to zespół koncertowy, a sam występ na scenie jest tak samo ważny jak muzyka sama w sobie. Wydaje mi się, że fani to doceniają. Katarzyna "Strati" Mikosz

Wasza poprzednia płyta, "Hair of the Dog" była utrzymana przede wszystkim w duchu Maiden. Na nowej pojawiają się drobne inne

MONUMENT

119


Zawsze staramy się dawać z siebie wszystko! Within Silence to pochodzący ze słowackich Koszyc zespół grający melodic power metal. W 2015r. zadebiutowali na rynku muzycznym płytą "Gallery of Life", a w październiku 2017r. ukazał się ich drugi album "Return from the Shadows", który promują energetyczne utwory "Heroes Must Return" i "Children of Light". W skład grupy wchodzą: Martin Klein (wokal), Martin Èièo (gitara), Richard Germanus (gitara), Peter Gacik (perkusja) i Viktor Vega (bas). Głównymi tematami utworów kapeli są religia chrześcijańska i poszukiwanie prawdziwych wartości. W wywiadzie dla "Heavy Metal Pages" wokalista Within Silence Martin Klein opowiada o początkach zespołu, ulubionych utworach, trasie koncertowej z Theocracy, wspomnieniach z Polski i planach na przyszłość. HMP: Wasz zespół Within Silence powstał w 2008r., ale przez pierwsze sześć lat funkcjonował pod nazwą Rightdoor. Jakie są korzenie waszej grupy i kiedy zdecydowaliście się pro fesjonalnie zajmować muzyką? Martin Klein: Na wstępie chcielibyśmy podziękować za szansę zaprezentowania naszej kapeli w waszym magazynie! Grupa została założona w 2008r. przeze mnie i Richarda pod nazwą Rightdoor. To było w czasie naszych studiów na uniwersytecie. Na samym początku po prostu doskonaliśmy się muzycznie i graliśmy cove-

sytuacja grupy nie była optymalna, w 2012r. nagraliśmy nasz pierwszy utwór demo, który pomógł nam się wypromować. Odbiór tej piosenki był bardzo pozytywny, co dało nam wystarczająco energii i motywacji do dalszej pracy. Potem skupiliśmy się na zbieraniu pomysłów na pierwszy album i kompletowaniu naszego ostatecznego składu. W 2013 r. w końcu znaleźliśmy właściwych chłopaków dla naszej grupy, więc mogliśmy zacząć ćwiczyć piosenki do debiutanckiego krążka. Nagrywanie zaczęło się w 2014r. i do końca roku udało nam się wysłać

słanie nazwy naszej kapeli jest takie, że tylko w ciszy możemy znaleźć prawdę, usłyszeć głos Boga i podążać za Nim. Oczywiście może budzić skojarzenia z Within Temptation, ale po prostu ze wszystkich pomysłów, które mieliśmy, to połączenie brzmiało dla nas najlepiej. Tak więc nazwaliśmy się Within Silence i jesteśmy tą nazwą usatysfakcjonowani. 27 października 2017r. wydaliście wasz drugi album "Return from the Shadows", który jest promowany jako "bardziej dojrzały i skupiony" niż "Gallery of Life". Czujesz różnicę w proce sie pisania i nagrywania między tymi dwoma krążkami? Tak. Naszym celem było i zawsze będzie dawać z siebie wszystko z muzycznymi pomysłami. Jednocześnie każdy z nas stale pracuje, by wejść na wyższy poziom muzykalności. Każdy z nas zrobił więc jako muzyk duży krok do przodu. Duże znaczenie ma też nasza wiara w materiał, który tworzymy. Przed nagraniami, kiedy ćwiczyliśmy nowe utwory, zdaliśmy sobie sprawę, że mamy w nich bardzo silne melodie z obiecującym potencjałem. Dało nam to dużą pewność siebie i zaczęliśmy bardziej ufać temu, co stworzyliśmy. Był to również mocny impuls to tego, aby jak najlepiej wypaść podczas nagrań w studio. Tak więc każda zmiana, której dokonaliśmy i trasformacja kapeli jest efektem naszej ciężkiej pracy. Z kolei od strony technicznej nagrywaliśmy drugi album w bardziej profesjonalnym studio niż pierwszy. Pracowaliśmy w bardziej komfortowym środowisku i lepszej atmosferze. Wreszcie w finalnym rezultacie bardzo pomógł nam mixing i mastering Rolanda Grapowa. Stworzyliście dwa teledyski do utworów "Heroes Must Return" i "Children of Light". Dlaczego właśnie te kawałki wybraliście na single - czy to wasze ulubione? Dla mnie każda piosenka z nowego albumu jest interesująca i każdą lubię w inny sposób, ale wybraliśmy wspomniane utwory, ponieważ wierzyliśmy, że mają silne melodie, które mogą przyciągnąć uwagę potencjalnych nowych słuchaczy.

album do Ulterium Records. Zgodziliśmy się wydać album przez ich wytwórnię w maju 2015r. i w tym samym roku zmieniliśmy nazwę na Within Silence. Po podpisaniu kontraktu z Ulterium Records w 2015 r. wszystko nabrało już profesjonalnego kształtu. Najważniejsze jest to, że chcieliśmy i nadal chcemy tworzyć muzykę, w którą naprawdę wierzymy. To jest coś, co nigdy się nie zmieni. Cieszymy się, że nasza wytwórnia daje nam do tego twórczą wolność.

Teledysk do piosenki "Heroes Must Return" opowiada historię polskiego chłopca Patryka, który pomaga swoim chorym rodzicom. Czy mógłbyś opowiedzieć coś więcej o historii pokazanej w klipie? Kiedy zdecydowaliśmy się stworzyć teledysk do "Heroes Must Return", szukaliśmy do niego odpowiedniej historii. Z utworem tym związana jest myśl, aby zrobić coś dla świata w miejscu, w którym żyjemy, a nie tylko czekać i żądać aż zrobi to za nas ktoś popularny. Jeżeli każdy z nas zrobiłby coś dobrego dla swojej okolicy, wtedy moglibyśmy poczuć prawdziwą zmianę w świecie. Tak więc byłem bardzo szczęśliwy, że mogliśmy pokazać w naszym klipie historię Patryka. Dla mnie jest on prawdziwym bohaterem i osobą, którą warto naśladować ze względu na jego charakter, wysiłek i podejście do życia. Myślę, że właśnie to powinno zobaczyć nasze pokolenie - przykłady z prawdziwego życia, które reprezentują prawdziwe wartości. Więcej informacji o tej historii i możliwościach wspierania Patryka możecie znaleźć w opisie naszego wideoklipu do "Heroes Must Return" na Youtubie.

Jakie jest znaczenie nazwy kapeli Within Silence? Przywodzi na myśl grającą metal sym foniczny kapelę Within Temptation. Szczególnie obecnie, kiedy wszystko dzieje się tak szybko, bardzo trudno jest znaleźć czas na odpoczynek, aby zwolnić i pomyśleć o naszym życiu. W związku z tym cisza staje się dla nas czasem bardzo rzadkim i wyjątkowym. Prze-

Moim ulubionym utworem z "Return from the Shadows" jest epicki 16-minutowy utwór "In the Darkness". Czy od początku miał on być taki długi? Czy nagranie takiego dzieła jest wyzwaniem? Miło mi to słyszeć. Nie sądziłem, że ten utwór będzie taki długi. Najpierw przygotowuję pierwsze riffy piosenek, a dopiero potem dodaję ko-

Foto: Within Silence

ry naszych ulubionych kapel - innymi słowy: zaczynaliśmy od zera. Miałem już jakieś doświadczenie z poprzednich kapel w graniu na gitarze, perkusji i trochę w śpiewaniu, ale Richard zaczynał dopiero w tym czasie grać na gitarze. Tak właściwie mieliśmy tylko pragnienie grania muzyki, którą lubimy i świadomość ogromu pracy przed sobą (śmiech). W tym czasie szczególnie pasja Richarda była naszym głównym motorem, bo sam byłem sceptyczny co do naszej przyszłości… Na początku byłem perkusistą grupy, potem jednak zdecydowałem przerzucić się na wokal. Generalnie zajęło nam około trzech lat, zanim osiągnęliśmy minimalny poziom umiejętności, który umożliwiałby nam porządne granie własnej muzyki. Przez pierwsze lata pracowaliśmy raczej jako projekt, ponieważ nasz skład ulegał ciągłym zmianom. Mimo że

120

WITHIN SILENCE


lejne części tak długo, aż będę całkowicie usatysfakcjonowany utworem. Nie mogę powiedzieć, że stworzenie tej piosenki było szczególnie trudne czy skomplikowane. Nigdy do niczego się nie przymuszam, po prostu pozwalam moim pomysłom płynąć i rozszerzać się podczas pisania. Tak więc stworzenie takiej piosenki nie było moim pierwotnym celem, lecz naturalnym poczuciem, by dać temu utworowi wszystko, co uważam za potrzebne. Oczywiście jest to pewnym wyzwaniem, ponieważ nie zawsze jestem w stanie wykonać utwór zgodnie ze swoimi oczekiwaniami. Myślę jednak, że idzie nam całkiem nieźle i jestem tym kawałkiem usatysfakcjonowany, tak jak i innymi piosenkami. Pochodzicie ze Słowacji, ale wszystkie swoje piosenki nagrywacie po angielsku. Myśleliście kiedykolwiek, aby nagrać utwory w waszym ojczystym języku? Szczerze mówiąc, nie. Uważam, że ten rodzaj muzyki najlepiej brzmi w języku angielskim, więc chcemy kierować się tym trendem. Wasze piosenki są porównywane do muzyki Helloween, Iron Maiden czy Powerwolf. Jak mógłbyś opisać swoje główne źródła inspiracji? Jeśli chodzi o moje inspiracje, powiedziałbym, że jest to głównie melodyjna muzyka, styl nie gra roli (poza rapem i techno). Ale oczywiście moim ulubionym gatunkiem muzycznym jest metal i z tego obszaru najbardziej podobają mi się takie kapele jak Stratovarius, Avantasia, Iron Maiden, Metallica, Helloween, Theocracy, Sonata Arctica, Lost Horizon itp. Teksty waszych utworów dotyczą walki z ciemnością i złem oraz szukania wiary i właściwych moralnych wartości. Jakie są dla Ciebie najważniejsze zasady bycia dobrym człowiekiem? Dla mnie największe znaczenie w byciu dobrym człowiekiem ma podążanie za Jezusem Chrystusem, jak również bycie hojnym dla rodziny i społeczeństwa. Obecnie bardzo często mówi się, że całą siłę do bycia dobrym, szczęśliwym i dostatnim możemy znaleźć w sobie i że nie potrzebujemy do tego Boga. W życiu można jednak znaleźć wiele przykładów jak kończą ludzie, którzy kierują się tylko własnymi naukami i wierzeniami. Wierzę, że tylko Bóg może nam zagwarantować, że idziemy w życiu we właściwym kierunku. Nie dlatego, że tak słyszałem, po prostu wiem to z własnego doświadczenia. Powinniśmy tylko dać Mu szansę i starać się mocniej Mu wierzyć.

Foto: Within Silence

Zaczynaliście od koncertowania tylko na Słowacji, ale teraz macie też występy w Niemczech, Holandii i Belgii. Jak ludzie reagują na waszą muzykę? Czujesz dużo pozytywnej energii od waszych fanów? Ludzie reagują bardzo dobrze i szczerze mówiąc nie spodziewałem się tak pozytywnych reakcji. Wiele razy pozytywnie zaskakiwało nas to, jak ludzie reagowali i jak im się podobały nasze koncerty. Pozytywna energia od fanów jest głównym powodem, dla którego tworzymy muzykę. To wspaniałe uczucie kiedy dajesz show, ludziom sprawia to radość, wymieniamy energię i po koncercie dostajemy pozytywny feedback. Właśnie to pomaga nam iść do przodu. W listopadzie 2016r. mieliście szansę wyruszyć w trasę koncertową z amerykańską kapelą power metalową Theocracy. Jakie są Twoje wspomnienia z waszych wspólnych występów? Trasa z Theocracy była dla nas niesamowitą przygodą, która bardzo nam pomogła. Przede wszystkim pod względem występów na żywo, ponieważ po raz pierwszy graliśmy tyle koncertów pod rząd. Byliśmy już w początkowej fazie nagrywania, kiedy dołączyliśmy do Theocracy w trasie i myślę, że to wpłynęło też na proces tworzenia płyty. Bardzo podobał nam się czas spędzony w trasie, a w zespole panowała bardzo pozytywna atmosfera. Chłopaki z Theocracy mają niesamowite osobowości i bardzo dobrze nas traktowali. Jesteśmy im wdzięczni za tę szansę i wierzymy, że kiedyś w przyszłości uda

nam się to powtórzyć. Słowacja jest sąsiadem Polski i jak wspomniałem stworzyliście teledysk o naszym rodaku. Co myślisz na temat naszego kraju i polskich fanów muzyki metalowej? Właściwie bardzo często mam kontakt z Polakami, ponieważ w ramach mojego prywatnego zawodu komunikuję się z Polakami i jeżdżę do waszego kraju wiele razy w roku. Mogę powiedzieć, że mam świetne relacje z ludźmi i pozytywne doświadczenia związane z waszą ojczyzną. Mamy też ze sobą wiele wspólnego, jeśli chodzi o język, więc gdy jestem w waszym kraju, czuję się prawie jak w domu. Znam kilka waszych zespołów i wiem, że macie tu wiele fajnych scen muzycznych. Mam nadzieję, że wkrótce u was wystąpimy. Domyślam się, że muzyka jest najważniejszą częścią Twojego życia, ale nie jedyną. Jak spędzasz swój wolny czas, kiedy nie jesteś w stu dio? Mam rodzinę i dwoje dzieci, więc cały swój wolny czas poświęcam im i mojej żonie. Poza kapelą mam też swoją pracę, zatem chcę spędzać z rodziną najwięcej czasu ile mogę. Pytanie z serii "Co by było gdyby…": Jeżeli nie zdecydowalibyście się grać metalu, jaki gatunek muzyczny byście wybrali? Szczerze mówiąc, nie wiem. Może śpiewałbym jakieś miłosne piosenki jako wokalista pop… (śmiech) Naprawdę uwielbiam grać melodic metal i to właśnie pasja do tej muzyki sprawiła, że zostałem wokalistą. Tak więc nie wyobrażam sobie siebie w innym muzycznym stylu. Macie już jakieś plany na kolejny album? Tak, oczywiście! Jesteśmy na początku procesu zbierania nowych pomysłów i wybierania z nich tego co najlepsze. Właściwie w moim przypadku pisanie piosenek jest procesem ciągłym, bo cały czas mam nowe pomysły na nowe piosenki. Pytanie które z nich najbardziej wpasowują się w tematykę albumu i współgrają z główną ideą. Tak więc jak tylko zdecydujemy się co do pomysłów, nad którymi chcemy pracować, zaczniemy ćwiczyć utwory i dawać z siebie wszystko. Na razie nie mamy jeszcze żadnego ustalonego deadline'u, ale mam nadzieję, że nie zajmie nam to dużo czasu i wkrótce będziemy gotowi do nagrań (śmiech). Marek Teler

Foto: Within Silence

WITHIN SILENCE

121


Religia i nacjonalizm niszczą ten świat Cieszę się, że mogę poznawać takie zespoły, które po prostu robią swoje... Tak naprawdę poza oficjalnym nurtem, gdzieś w podziemiu. Świetnie sobie radzą bez mainstreamu, tworząc sztukę wynikającą z pasji i prosto z serca, bez słupków i kalkulacji. Jednym z takich zespołów jest przemyski Rotengeist. O ostatnią płytę, podejście do grania i nie tylko, miałem przyjemność zapytać Piotra Winiarskiego (gitara, wokal). HMP: Witam i pozdrawiam. Właśnie odsłuchałem wasz nowy album, "The Test That Divides Us All"... Intrygująca i ciekawa muzyka. Świetne intro... Jak dla mnie to połączenie thrashu i pewnych elementów black metalu (zwłaszcza, jeśli chodzi o gitary). Na poprzednich albumach tego thrashu było jakby więcej, choć obydwa różnią się między sobą, dość znacznie. Piotr Winiarski: Witam serdecznie. Dzięki. Te naleciałości blackowe, to zasługa naszego nowego basisty, Adama Drysia, który takimi klimatami jest nasiąknięty. Niedawno w naszym zespole nastąpiła istotna zmiana. Rozstaliśmy

punka, metalu i alternatywy, a te wszystkie gatunki to surowe naturalne brzmienia. Co do solówek, to zawsze bardziej mnie jarały odjechane dźwięki, jakie wydobywali ze swoich gitar Piotr Wiwczarek, Dimebag czy Kerry King, niż solosy w stylu Malmsteena. Dlatego na nowej płycie starałem się pójść właśnie w tą stronę. Na płycie jest zaledwie osiem kompozycji... Moim zdaniem w sam raz. Uniknęliście dzię ki temu przeciągania i wypełniaczy... flaków z olejem, co jest często zmorą, wielu nowych albumów znanych zespołów. Wasze utwory nie są przesadnie długie, a muza jest intensy -

wna i konkretna. To celowy zabieg, żeby słuchacz, po wysłuchaniu "The Test That Divides Us All", czuł pewien niedosyt ? Lubię albumy, które są konkretnymi krótkimi strzałami. Klasyki gatunku mieszczą się w przedziale 30-40 minut i jest to idealny czas. Dlatego wybraliśmy na tą płytę utwory wg nas najlepsze i nad nimi pracowaliśmy. Oczywiście nie da się tego wszystkiego przewidzieć, tzn. że dana piosenka ma trwać tyle, a tyle, ale myślę, że mamy w tym temacie dobre wyczucie. Poza tym, my nie musimy spełniać niczyich oczekiwań. Nie jesteśmy związani żadnym restrykcyjnym kontraktem, przez który musielibyśmy wypełniać album, jak to nazwałeś, wypełniaczami. Pełna wolność artystyczna (śmiech).

Chyba odczuwacie straszny głód muzyki... Wszyscy trzej, gracie razem w drugim zespole, Sacrifer... a osobno, w jeszcze innych. Zawsze podziwiałem muzyków potrafiących pogodzić grę w kilku kapelach. Bo to nie tylko więcej materiału do opanowania, ale i czas, który trzeba wygospodarować... Tym bardziej, że nie jesteście już nastolatkami bez obowiązków. Jak Wam się to udaje? Czy zdarzyło się które mukolwiek z Was, pomylić utwór na próbie, lub koncercie? Pomylić utworu z innym nie, ale całkiem zapomnieć to już inna sprawa (śmiech). Sacrifer akurat już nie istnieje, więc wszyscy trzej gramy razem tylko w Rotengeist. Ja gram jeszcze w krośnieńskim MoshMachine, oraz rzeszowsko/ krakowskim Youdash, Adam w Cryptic Tales, a Ziemek ostatnio coraz częściej siada za zestaw w stonerowym BlackSnake. Jak widać dość sporo tego (śmiech). Czy jest to głód muzyki ? Pewnie tak, ale głównie jest to dobry trening. Gra w innym zespole bardzo rozwija. To, że uczysz się czyichś utworów, cholernie dużo daje. Posłuchaj ile dzieje się w muzyce Youdash, a zobaczysz, przez co przeszedłem ucząc się ich materiału (śmiech) Co do wygospodarowania czasu, to jest kwestia dobrej organizacji i przede wszystkim chęci. Ja nie lubię marnować swojego czasu. Nie pamiętam kiedy ostatnio się nudziłem. Pewnie kiedyś padnę z wycieczenia (śmiech) Mimo, że mam regularną, odpowiedzialną pracę i rodzinę udaje mi się to wszystko pogodzić. Nie ma rzeczy niemożliwych.

Wiem, że w dzisiejszych czasach przywiązywanie uwagi do okładek, traktowane jest często jak dziwactwo starych wariatów. Jestem z tych właśnie. Zwracam uwagę na oprawę graficzną. No właśnie. Na dwu poprzednich albumach, cover arty były dość mroczne, a jednocześnie wciągające... "The Test That

Odwiedziłem Waszą stronę... ale odnoszę wrażenie, że dawno tam nikt niczego nie uak tualniał. Może by się przydało ? Na pewno, ludzie chcieliby się dowiedzieć, co z promocją nowego krążka ? Kiedy i gdzie gracie trasę kon certową? Niestety to prawda. Porzuciliśmy ją już dawno

Foto: Rotengeist

się z Alkiem Partyńskim, który był z nami od początku. W Rotengeist z małymi wyjątkami, utwory pisane są wspólnie. Mimo, że to ja głównie przynoszę riffy to nad aranżacjami pracuje cały zespół, stąd znacząca różnica, w stosunku do "Start to Exterminate". Zmieniliśmy trochę styl i myślę, że będzie on nadal ulegał transformacji. Zaczynamy tworzyć materiał na następny album i już pachnie świeżością (śmiech). Pomimo większej surowości brzmienia, wokali... każdy utwór ma swój specyficzny klimat, za sprawą atmosfery, budowanej przez gitary... Z jednej strony muzyka stała się nieco "brudniejsza", a z drugiej, te nastrojowe akordy. Razem świetnie się to uzupełnia. I te znakomite, szalone, wyjące solówki... słyszę to czasem u Vadera... Kwintesencja pasji w muzyce. Cieszę się, że tak to postrzegasz, bo takie były nasze założenia, gdy produkowaliśmy "The Test That Divides Us All". Ta płyta to mieszanka tego, co nas pasjonuje w muzyce. To mieszanka tego czego słuchamy, czyli rocka,

122

ROTENGEIST

Divides Us", zdobi obraz wręcz ascetyczny w porównaniu z tamtymi. Do tego bardzo oszczędna kolorystyka. Tylko czerwień, błękit i biel... Główną rolę odgrywa tu symbolika... a w zasadzie symbole wszelkich religii i filozofii, umieszczone nad ludzką czaszką... Z jednej strony wręcz totalna prostota, z drugiej chyba najdosadniejsze podkreślenie tytułu. No i coś, co łatwo zapamiętać... albo wykonać podobny szablon do graffiti. Myślę, że obecnie zmienia się sposób, w jaki serwujemy publiczności obrazy. Przez to, że płyty nie sprzedają się tak, jak kiedyś, trzeba szukać innych rozwiązań. Nie ma sensu nad tym biadolić, bo świata tym nie zmienimy. Ludzie nadal są wrażliwi na obraz. Może nawet bardziej, niż kiedyś. Przecież media społecznościowe, smartphony, to nic innego, jak idealne do tego narzędzie. Masz dobry obraz, to na pewno to pomoże w przykuciu uwagi. Widząc samą treść np. na facebooku, najpewniej polecisz dalej. Inaczej będzie, jeśli natkniesz się na fajny obrazek. Jestem pewny, że tak to działa… Oprawa graficzna zawsze była dla mnie bardzo istotna. Na poprzedniej płycie dostaliśmy praktycznie za darmo, obraz Jarka Jaśnikowskiego, który jak wiadomo, był bardzo bogaty w szczegóły. Tym razem chciałem żeby było prościej, za to bardziej wymownie. Biały kolor całości plus kontrastowa kolorystyka oraz symbolika. Idealnie to wszystko koresponduje z zawartością płyty i cieszy moje oko. Takie rozwiązanie podsunął nam Przemek Szymaniak, lider łódzkiego Tenebris, który jest autorem całego bookletu. Wszystko bardzo dobrze komponuje się ze sobą. Zarówno muzyka jak i grafika jest oszczędna w formie, za to bogata w treść. Tak bym to ujął.


temu. Od dłuższego czasu większość zespołów komunikuje się ze światem za pośrednictwem Facebooka i my także ulegliśmy temu trendowi, więc pewnie dlatego nie czujemy presji, aby coś z tym zrobić. Właściwie to jesteś pierwszą osobą, która zwróciła mi na to uwagę, ale myślę, że za jakiś czas zajmę się tym tematem. Co do promocji naszej muzyki, to powoli przygotowujemy się do koncertów poza granicami naszego kraju. Końcem czerwca br. gramy fajny festiwal Black Sea Metal Festival na Ukrainie i mamy też zaplanowanych kilka pojedynczych koncertów w kraju. O wszystkich koncertowych przedsięwzięciach informujemy na bieżąco za pośrednictwem naszego profilu na facebooku Mam nadzieję, że wejściówki na wasze kon certy nie będą kosztowały tyle co na Metallikę, lub Rolling Stones, (śmiech) (na Stonesów najdroższe były po prawie 2. tysiące!) Oczywiście żartuję, ale to dlatego, że mam już alergię, związaną z cenami biletów, na tzw. "legendy". To akurat reguluje tzw. rynek (śmiech) Dokładnie tak jest. To my fani rozpuściliśmy organizatorów do tego stopnia, że fundują nam tego typu zestawy, jak różnego rodzaju pseudovipowskie opcje. Foty z zespołem, sektory z wodotryskiem i takie tam. Chore to, ale co robić. Gdyby nikt nie płacił za takie atrakcje, to by tego nie było. Jak widać choćby po koncercie Gunsów, gdzie mieliśmy już mega patoakcję, bo człowiek mając wejściówkę za 1500zł, nie mógł zająć swojego miejsca, bo było już zajęte przez… osobę z biletem za 400 zł ! W głowie się to nie mieści, ale to ludzi nie odstrasza. Nam to jednak na pewno nie grozi (śmiech). My mamy problem innej natury, który polega na tym, że niewiele ludzi chodzi na koncerty podziemnych kapel. "Gest Idoli", to niemal punkowy protest song... jednak tematycznie również związany z tytułem albumu. Bardzo nośny, prosty i zapadający w pamięć. Jedyny na płycie tekst, zaśpiewany po polsku. Kto to śpiewa? Mi się bardzo podoba, i ta końcówka zupełnie już niepunkowa. Czy będziecie go grać na koncer tach? I czy na kolejnych albumach będzie również jakiś polski tekst? Genialny utwór zespołu Karcer, który jest legendą wśród ludzi ceniących ten gatunek. Ja dorastałem w grupie takich ludzi. Sam jako młody chłopak, słuchałem sporo elektroniki, a wszyscy wokół chodzili z irokezami na głowie. Z biegiem lat sam zacząłem słuchać coraz więcej punk rocka. Thrash metal wywodzi się z tego gatunku. Ma w sobie sporo jego brudu i agresji. Pierwsze cztery płyty Megadeth, które kocham, to ten sam sznyt. Wracając do "Gest Idoli". Przypomniał mi o tym kawałku nasz kolega Kocis. Stwierdziłem, że będzie pasować idealnie. Zwłaszcza tekstowo. Zaśpiewała go Dominika Kobiałka (znana m.in. z The Voice of Poland), dlatego kobieta, ponieważ w religii kobiety były zawsze lekceważone. Taki swoisty kij w mrowisko. Utwór gramy na koncertach i kilka razy zaśpiewała go z nami Dominika. Czy będzie coś po polsku na kolejnych wydawnictwach, tego nie wiem. Zobaczymy Co ma wspólnego hitleryzm, stalinizm i fanatyzm religijny? Czy jest szansa, by skutecznie przeciwstawiać się totalitaryzmowi? Czy utwór "Lunatics Fanatics", jest kontynuacją "Hypnotic Walk" z poprzedniej płyty ? Pewne podobieństwo znaczeniowe i... Faktycznie te dwa utwory mają ze sobą sporo wspólnego. Muzyka i tekst "Lunatics Fanatics" jest autorstwa Adama (basisty). Jest to obraz

tego, co dzieje się w naszej rodzimej polityce. Jesteśmy rządzeni przez partię, na czele której, stoi chory z nienawiści człowiek. Podlega mu armia miernot, która nie cofnie się przed niczym. Zwą się katolikami i tymi, którzy ostatecznie rozliczą się z komuną, a reprezentują ten sam poziom. Bez mrugnięcia okiem niszczą ludzi, którzy myślą inaczej i bynajmniej nie działają zgodnie z sumieniem katolika. To wszystko jest właśnie wspólnym mianownikiem hitleryzmu, stalinizmu i fanatyzmu religijnego. Czy jest szansa, żeby to pokonać? Myśląc o tym, coraz częściej mam obawy, że nie. Te wszystkiego profile facebookowe, które szerzą nacjonalizm, mnie po prostu przerażają. To tak jakby nagle zapomniano, jak doszło do drugiej wojny światowej. Niewiarygodne. Ja rozumiem, że należy szanować swoją ojczyznę, ale skąd to olbrzymie

ka zacznie to doceniać. Na razie jest tak, że sale koncertowe zapełniają uznane marki jak Vader, Decapiated czy Behemoth, a tam na dole również dobrze się dzieje. Tylko trzeba dać nam szanse (śmiech). Co sądzicie o współfinansowaniu produkcji płyty, przez fanów ? Ostatnio dość powszech nym zjawiskiem stały się prośby kapel, artystów... o wpłacanie datków, celem sfinansowania studia, czy grafika komputerowego. Część osób to popiera, ale i dużo, potępia. Tematem ostatnich tygodni stał się apel pewnego znanego piosenkarza, o uzbieranie przez słuchaczy 50 tysięcy... Sam nie mam do końca wyrobionego zdania. Z jednej strony fan może poczuć, że w jakimś stopniu, przyczynił się do powstania dzieła muzycznego... Z drugiej,

Foto: Rotengeist

poczucie wielkości? Jakim my jesteśmy mocarstwem i kiedy nim byliśmy? Po co jest nam to potrzebne ? Czy to czasem nie grzech pychy? No i ta martyrologia. Zamiast cieszyć się tym, co mamy, wiecznie wracamy do złych rzeczy z przeszłości. Nawet w rocznicę wyboru Wojtyły na papieża, nie było pozytywnie tylko cios w postaci wysypu inscenizacji z zamachu. Ręce opadają! Skoro już poruszamy takie tematy , nie czuje cie się zaniepokojeni sytuacją w Europie i na Świecie ? Czy grozi nam totalna wojna, poli tyczno-religijna ? Religia i nacjonalizm niszczą ten świat. Tak samo, jak katolicy dawniej ze swoimi krwawymi krucjatami, islamiści teraz, chcą narzucić nam swój porządek świata. Szanuję czyjeś przekonania i nie próbuję narzucić komuś swoich racji, więc dlaczego robią to inni? Z ciekawości, jakiej muzyki słuchacie na co dzień, co Was inspiruje ? Dobrej (śmiech) Nie koniecznie metal. Mi wystarczy, że go gram w trzech kapelach, więc na co dzień wybieram inne rzeczy. Lubię dobrą elektronikę i alternatywę. Bardzo podoba mi się nowy Ulver. Z ostatnio poznanych rzeczy, rozwalił mnie Boris. Takie pojęcie wolności w muzyce, jakie serwują bardzo mi pasuje. Na naszym podwórku też jest sporo dobrych artystów. Podoba mi się np. nieszablonowe myślenie kolegów z Ketha i Shodan. W ich muzyce jest dużo różnych elementów. Mam nadzieję, że publi-

kiedy ma iść potem do sklepu i ten album kosz tuje go jeszcze 40-50 złotych, to coś tu się nie zgadza. Dla mnie to totalna siara, a już takie akcje z jaką wyskoczył pewien tarnowski zespół, który żebrał na luksusy w trasie, to dno i kilometr mułu. Płyta? No dobra, darczyńca ma coś w ręku. No, a tu? Goście jak powszechnie wiadomo mają pieniądze i chcieli żeby ktoś im dorzucił do lepszych hoteli. Trochę przyzwoitości. Nie podoba mi się takie podejście i zdecydowanie nie popieram. Pytam prawie każdego o to, ale nie mam wyjś cia... Czy wydajecie albumy Rotengeist na winylach ? Może sami je zbieracie? Ja mam trochę albumów wychodzących jeszcze w PRLu... a ostatnio szperam po różnych giełdach rozmaitości... Kompletuję single TSA i Turbo, szukam Kata. Mnie winylmania, przynajmniej na razie, nie dotyczy, ale jeśli chodzi o Rotengeist chciałbym wydać przynajmniej dwa ostatnie albumy na winylach. Sam chciałbym zobaczyć te grafiki w tym formacie więc pewnie kiedyś do tego dojdzie Dzięki za rozmowę i do zobaczenia. Również dziękuję i pozdrawiam Jakub Czarnecki

ROTENGEIST

123


Na granie poważnie, nie mamy już czasu i pieniędzy Jak dla mnie, to był dość nietypowy wywiad... bo i zespół nietuzinkowy. Mocna, kopiąca w głowę muzyka i teksty, które dla Nocnego Kochanka mogłyby być już za ostre. Zespół Cremaster nagrał właśnie piątą długogrającą płytę... Czyli ciąg dalszy rzeczywistości w krzywym zwierciadle. Na moje pytania odpowiadał Badhed (perkusja), którego specyficzne poczucie humoru, nadało charakteru tej rozmowie. HMP: Witam, opada kurz w moim mieszkaniu po wysłuchaniu waszego nowego albumu, ja zbieram uszy z podłogi. Jesteście bezlitośni, (śmiech)... Czy jest szansa, że kiedyś zaczniecie pisać poważne teksty? Badhed: Szczerze powiedziawszy wydało mi się, iż teksty z ostatniej płyty są już dość poważne. Cremaster ma już bardzo dużo lat i co byśmy nie zrobili, to i tak będzie fidbek, że znowu prześmiewczy materiał i jak z każdej recenzji od dobrych paru lat regułka - "muzycznie panowie są całkiem ok, ale trzeba przyzwyczaić się do humoru" albo "znowu szydzą" czy coś w tym stylu. Jeżeli kiedykolwiek pojawi się jakiś nowy dźwigacz jąder, to na pewno będzie jeszcze durniejszy i muzycznie i tekstowo, gdyż na granie poważnie, nie mamy już czasu i pieniędzy. Cremaster istnieje od 2001 roku. Można powiedzieć, że Wy i Grupa Ymadło (znacie?),

je". Nam się pomyliło, bo byliśmy pewni, że chodzi o napoje. W samej historii rokendrola jednak, pojawiało się już wiele humorystycznych wątków. Nie kto inny jak Johnie Cash nabijał się w trakcie występów z Elvisa, a przykładów można by znaleźć dużo, dużo więcej. Zresztą, malowanie ryja w biało czarne trójkąty, czy zakładanie pustych łusek po nabojach, też jest bardzo śmieszne. Co do Nocnego Kochanka, graliśmy z nimi część ich trasy, ja ich nie znam. Mam wrażenie, że w przeciwieństwie do Nocnego Kochanka, nie nastawiacie się na sukces komercyjny, nie zależy Wam na wyprzedanych koncertach, złotych płytach. Kiedy napomknąłem w rozmowie o Cremaster, znajomy stwierdził, że "podobno zero talentu, dno muzyczne i nikt ich nie słyszał oprócz ciebie". No właśnie... podobno. Słupki sprzedaży to

dy Metallica wypuściła piątkę... zostali milionerami. Czy w jakikolwiek sposób, wasza sytuacja finansowa uległa zmianie na lepsze? Pytam całkiem poważnie, nie robię sobie jaj. Muzyka, w tym Cremaster, to nasze hobby, ucieczka od problemów, od życia, od tego co się dzieje zarówno blisko nas jak i trochę dalej. Dla mnie i dla Kiwiego spotykanie się w celach muzycznych, to wylot na bezludną wyspę i powiedzenie wszystkim - teraz mamy dzień dla siebie. Dlatego chwilowo Cremaster nie będzie, bo wraz z moim wielkim przyjacielem, wspomnianym już Kiwim, zorientowaliśmy się że uciekając od codzienności wpadamy w kolejne problemy. Więc aktualnie budujemy coś fajnego, dającego nam po prostu przyjemność. Więc odpowiadając na pytanie zupełnie na serio - tak, jeżeli siadam z Kiwim i komponuje i zapominam o gównach tego świata, to czuję się miliarderem i jestem bogatszy od Larsa, a od niego gorszy jest tylko ten dzban Lombardo. "Wcale nie jestem zadowolony z tego co zrobiłem dotychczas i mam zamiar zacząć od początku!!!". Serio? (śmiech)... Do czego właści wie się to odnosi i czyż nie jest szaleństwem wymyślenie tak długiego tytułu dla płyty? Toż to się nawet na t-shircie nie zmieści... Tytuł jest super i jak zmniejszysz czcionkę, albo kupisz ołwersajz, to się spokojnie zmieści. Jest to cytat Beethovena, myślę (pomimo pewnych różnić artystycznych), że kolega czuł w pewnym momencie to samo, co my nagrywając album. Być może będzie on proroctwem, być może niczym. Wydawał nam się fajny, mało oczywisty i nie standardowy. Choć rozumiem, że prawdziwy muzyk metalowy robi coś po to, aby właśnie się na koszulce zmieściło. Ja jestem egoistą, i zrobiłem to aby mi się podobało. Moje 17-letnie dziecię było zachwycone klipem do "Z kopyta kulig popierdala", i stwierdziło, że to super kapela... Czy skręcicie coś do "WNJZZTCZDIMZZOP!!!"? Gdybym miał 17 lat, też ten teledysk by mi się spodobał (śmiech). Są już dwa videła do "WNJZZTCZDIMZZOP!!!", jeden to "Chodak" do chlaniości, a drugi to "Wilhelm Cwell" Należy wpisać te nazwy, dodając słowo Cremaster, i serwis YouTube umożliwi zobaczenie powyższych. Kto zaśpiewał gościnnie w utworze "Ganbang Analdeusz Kloszard"? Brzmi jak Joasia z Percival Schutenbach... Dominika Kobiałka, znana tu i ówdzie z rzeszowskiego Tension Zero. (Ta sama, która zaśpiewała cover Karceru na albumie Rotengeist przyp. red.).

Foto: Michał Szwerc

byliście prekursorami grania metalu z humorystycznymi lirykami. Chyba wcześniej nikt się nie odważył? Może Green Jelly w USA... Dziś triumfy święci Nocny Kochanek. Czy nie powinni Wam odpalać procent od tantiem? Jeżeli chodzi o zespół Ymadło, to osobiście się z nim nie zetknąłem. Faktem jest, że w 2001 roku, nie było jajec w metalu, a wszyscy muzykanci reprezentujący ten zacny nurt, chodzili pospinani, jak plandeka na żuku. Zresztą muszę zauważyć, iż wyjątkowo podchodzi się stereotypowo u nas w kraju do grania ciężkiej muzy, na zasadzie - "jak gram metal to muszę mieć nabo-

124

CREMASTER

jedno, ale nie chcielibyście, żeby słuchało Was więcej nieco ludzi? W przeciwieństwie do Nocnego Kochanka, nie nastawiamy się na sukces komercyjny, nie zależy nam na wyprzedanych koncertach, złotych płytach. Kiedy napomknęliśmy w rozmowie o sobie znajomy stwierdził, że "podobno mamy zero talentu, dno muzyczne i nikt nas nie słyszał oprócz nas". No właśnie... podobno. Słupki sprzedaży to jedno, ale nie chcielibyśmy, żeby słuchało nas więcej nieco ludzi. Ciągnąc temat... Wydaliście piąty album. Kie-

Lubicie gry słowne i zabawę tytułami. "Słynna Praczka i Chór Wujów", "Dank is Ped", "Pierd Kardę", "Łza dla cieniów do powiek", "FellLatio"... "Nabucho do nosor", "Pierdż w cień Niderlandów" i w zasadzie niemal każdy tytuł zawiera jakieś pułapki i skojarzenia, (śmiech)... Także w muzyce są miejsca na różne wtręty i cytaty... To tylko zabawa i beka dla was, czy liczycie na IQ słuchaczy? To zwykła i miła zabawa. Jak ktoś ją łapie i ma z tego chwilę przyjemności, to super. Wtedy bawimy się wszyscy... Nie funkcjonujecie w zasadzie w oficjalnym obiegu, ale czy nigdy nie mieliście problemów z cenzurą? Pomimo dystansu i humoru, jesteście dość obrazoburczy i bluźnierczy dla środowisk kościelnych... Stawia Was to niejako w jednym szeregu z artystami, z których toczycie


Foto: Michał Szwerc

bekę... jak chociażby Behemoth... Jest pewna różnica pomiędzy byciem obrazoburczym, a bacznym obserwatorem rzeczywistości. Nic nas nie stawia obok Behemotha, może tylko jedna rzecz, czasami lubimy zrzynać nie nasze pomysły. Dalecy jesteśmy od obrażania wprost, jeżeli ktoś tak sądzi, to znaczy, że nie zrozumiał o czym piosenka jest. I tak, liczymy od 17 lat na IQ słuchaczy. Dostaje się także Manowarowi... Katowi, czy Mayhem. Swoistym metalowym ikonom. Rozumiem, że nadal przekłuwacie balon pod tytułem "True metal"... To jest pewna różnica w podejściu. Wymienione przez Ciebie zespoły, są przez nas bardziej lub mniej, ale lubiane. W moich rozumieniach świata, im się nie dostaje, a po prostu sobie dworujemy, jak każdy wesoły i otwarty na świat Polak. Jest jakaś kapela, z której się nie będziecie śmiać? Motorhead? Bardzo dużo. Każda, której nie znamy. Czy są dla Was jakieś tematy tabu, coś, z czego śmiać się nie wypada? Oczywiście, że tak. Nie można się śmiać z ludzkich tragedii, w zasadzie z wszystkiego, co dla kogoś jest już samym w sobie ogromnym obciążeniem w życiu. Jednak podkreślam, że należy mieć do wszystkiego dystans. A jeżeli chodzi o szyderstwa, to daleko nam do poziomu chociażby polskich stand duperów. Osobiście uważam, że często przeginanie, jest śmieszne - ale w złym tego słowa znaczeniu. Należy przeginać z klasą... Nie zawsze nam wychodzi, ale dzielnie próbujemy. Czy gdyby ktoś, z kogo toczycie bekę, zapro ponował Wam wspólną trasę, zgodzilibyście się? My się generalnie na trasy nie zgadzamy, bo nam się nie chce. Ale nie mamy problemów z relacjami międzyludzkimi i na pewno dobrze byśmy się bawili.

no wspierać kościół? Czy kościół powinien się mieszać do polityki... do obyczajowości, abor cji, eutanazji, antykoncepcji? Nie czuję się komfortowo, aby komentować takie rzeczy, mając niewielką możliwość rozwijania swoich myśli. Każdy ze wspomnianych przez Ciebie wątków jest bardzo złożony, wielopłaszczyznowy i dotyka bardzo skomplikowanych sytuacji życiowych, czy też światopoglądowych. Powiem jedynie, iż każdy człowiek posiada własne sumienie i nim powinien się kierować, powinien się zajmować sobą, nie krzywdząc innych, natomiast empatia powinna działać w obie strony. To znaczy - staram rozumieć się ludzi, którzy bronią kościoła i jego nauki i to, że jest to dla nich bardzo ważne, ale również rozumiem tych co myślą zupełnie inaczej. Na to też wpływ ma wiele rzeczy, nasze życie, dzieciństwo, czy stan emocjonalny, w jakim się znajdujemy. Uważam jednak, że jest przestrzeń, aby każdy spokojnie mógł żyć ze swoimi poglądami, nie zatruwając przy tym życia innym. Rządzą nami wielkie pieniądze, a to powyższe, to tylko środki do osiągania celów dla pewnych grup, które mają te sprawy w dupie. Najważniejsze to wstawać co rano i beż zażenowania patrzeć w lustro. Niech każdy robi wszystko, aby być szczęśliwym ludziem, ale patrząc się na siebie, a nie na innych. Dodam jeszcze na koniec, że postawione tezy w pytaniu, nie wynikają z naszych tekstów. Oczywiście... Dzięki za poświęcony czas i powodzenia. To ja dziękuję, wszystkiego dobrego. Rozumiem, że o muzyce pogadamy następnym razem. Pozdrawiam. Mam nadzieję, (śmiech)... Jakub Czarnecki

Z waszych tekstów można też wywnioskować, że nie po drodze wam, z chłopcami w bluzach z symbolami kato-narodowo-patrioty cznymi... Onru chyba też nie lubicie? Może skomentujecie od siebie obecną sytuację polityczną, w naszym kraju. Czy państwo powin -

CREMASTER

125


Reminiscencje NWOBHM Snatch-Back

Zespoły powstałe w latach 70-tych nie miały do dyspozycji Internetu. Jedyną szansą na zaistnienie były koncerty oraz nagrywanie taśm demo. Grupy te pakowały swój sprzęt w furgonetki, drukowały plakaty, kupowały wiadra kleju i ruszały w trasy. Jednym się udało, innym nie. Wiele odeszło w zapomnienie. Na szczęście obecnie, paradoksalnie po prawie 40 latach, coraz więcej nagrań z tamtego okresu wychodzi na światło dzienne i wiele zespołów powraca. Fanom NWOBHM pozostaje tylko cieszyć się z takiego obrotu sprawy i zakrzyknąć: "Witamy z powrotem!".

W 1979 roku nakładem Cen tral Sound St ukazał się sin udios Record giel "Eastern s z Mancheste Lady/Cryin' To Back. To wszy r The Night" ze stko co wiadom społu Snatch o cji, które mog by ło o gr up ie, żadnych in łyby oświecić nych informanas kim byli dopiero w 20 i skąd pochod 16 roku, kied zili. Mgła opad y zespół postan ła owił wrócić. Historia Snat ch-Back rozp oczyna się w Cowley - voca Z.J. 1974 roku w ls, Ste Byatt St. Helens. Jo - guitar, Ian W tworzyli pierws hn ood - bass i St zyskład zespoł Foto: Snatch-Back e Platt - drum u. W 1980 St grupy. Dwa la s e Kay został ta później ze nowym basistą spół powiększ muzyków. Doł ył się o dwóc ączyli: Dave h do Ta datkowych ylor - guitar Niestety w 19 i Geoff Bank 83r. doszło do s - keyboards. rozwiązania Sn powrócili w sw atch-Back. W oim oryginalny m składzie: 2016 roku John Cowley - lead vocals Ste Byatt - gu itar & vocals Ian Wood - ba ss & vocals Steven Platt - drums

Trident Jakiś czas temu otrzymałem przesyłkę z Cult Metal Classics (dzięki Manos). Wszystkie płyty są bardzo starannie wydane. Zawierają historię zespołów, wiele zdjęć, no i przede wszystkim wcześniej niepublikowane nagrania. Dziś skupimy się na atrybucie Posejdona, zespole o nazwie Trident. Na szczęście ich twórczość nie miała nic wspólnego z szantami, a prezentowała wysoki poziom NWOBHM. Swego czasu ich singiel "Destiny" zajął 17 miejsce na cotygodniowej liście przebojów w polskim radio. Ale przejdźmy do historii zespołu. Opowieść o tej, pochodzącej z północnej Walii grupie rozpoczniemy od 1980 roku. Wtedy to trzech muzyków: John Owen - vocals, guitar, Dave Alexander - bass oraz John Pritchard - drums, założyło wyżej opisywany zespół. Nie wiadomo czy brak chemii czy inne plany życiowe zmusiły John'a do opuszczenia kolegów zaledwie po wspólnym zagraniu kilku koncertów. Jego zastępca Dave England również długo nie zagrzał miejsca. Już w 1981 roku za zestawem perkusyjnym zasiadł Reg Marshall. W tym składzie prace nad materiałem ruszyły pełna parą. Pod koniec 1981 roku ta trójka wchodzi do Flint Studios, w którym rejestruje swoje pierwsze trzy-utworowe demo. Usłyszeć na nim można również Eric Quiney'a, który wspomógł zespół grą na instrumentach klawiszowych. Niestety już w następnym roku dochodzi do kolejnej roszady personalnej. Z Trident żegna się Dave. Jego następcą zostaje Tony "Sully" Sullivan. Latem grupa ponownie wchodzi do Flint Studios i rejestruje demo zatytułowane "Broken Dream". Znalazło się na nim osiem piosenek, w tym trzy z pierwszego demo ponownie nagrane. Z pomocą znów przybył klawiszowiec Eric Quiney. W1983r. zespół zakłada własna wytwórnie nazwaną… Trident i wydaje swój jedyny singiel "Destiny/Power Of The Trident". Tradycyjnie w międzyczasie doszło do zmiany w składzie i na singlu możemy usłyszeć grę nowego basisty - Tim'a Spink'a. Tim również grał na instrumentach klawiszowych. Zespól zagrał koncerty min. z Diamond Head i Dumpy's Rusty Nuts. Niestety w 1984 roku odchodzi Reg, a wkrótce po nim Tim. John Owen próbuje ratować sytuację. Znajduje nowych muzyków: David'a Lewis'a - bass, voc i Wyn Roberts'a - dr, voc. Pod nazwą Trident trójka muzyków występuje jeszcze przez jakiś czas, ale na początku 1985 roku zmieniają nazwę na Filthy Rich. Wszystkie nagrania Trident oraz nagrania Filthy Rich (singiel oraz demo) znalazły się na wspaniale wydanej - przez wspomnianą już wytwórnie Cult Metal Classics - płycie kompilacyjnej "Power of the Trident". Miłego słuchania.

126

REMINISCENCJE NWOBHM

Z pierwszego etapu działaln ości Snatch-B nagraniami z ack zachował koncertów or o się wiele taśm az trzy taśm dyjnych. z y nagrane po dczas sesji st uPierwsza, na kt órej zarejestro wano dwa utwo Smile Studio ry odbyła się s w Manches w 1975 roku ter. Druga m chester ale tym w iała miejsce razem w Centr również w M al wówczas osta So un and St ud tecznie trafiły ios. Dwie pios enki nagrane na jedyny sin 1981 roku zo giel zespołu. stała zrealizow Trzecia sesja ana w 18-to śc Liverpool. Na z ieżkowym Am taśmie znalaz azon Studios ły się cztery ut grupa weszła w wory. Po reak do Catalyst tywacji w 2016 Studios w St wydaniem EP . Helens. Sesja ki "Back In ta zaowocował The Game". muzy i warto a To ich posłuchać naprawdę kawa . Zespól gra ko ł świetnej zaprosi ich do ncerty i mam Polski na konc nadzieję, że kt erty. Więcej o nie lub Facebo oś zespole na ich oku. oficjalnej stro -

th Foto: Still Ear

Still Earth

ała załoh. Grupa zost był Still Eart tworzyli: em h oł rt sp Ea ze m ill resujący wszy skład St er Pi - bass, . er Kolejnym inte ith st ca Sm itars, Andy roku w Don gu 78 n 19 to w spół gh Ze na . ou żo oy Br ępują zmiany tt - vocals, R n80 roku nast so 19 en Brian Fawce W H s. th ei um K ridge - dr ami zostają: nk nło ko cz i się ym Garry Brownb lić Now może pochwa ian i Garry. rot, Tydrums. Grupa opuszczają Br Ta d n, an xo el Sa or Westm społów jak: vocals i Nige nymi takich ze et Studios, w ku między in weszli do Plan edykolwiek bo u cu i lip am W rt ce i. ht ki ig y el cz m o Li , om Tang e. ety nie wiad gers Of Pan już nie istniej e demo. Niest oy oj R sw ł i da al sia ow po liz ą ór ie kt N a, u: et oł as którym zrea sp K gitarzysta ze grania zespołu. Jak wspomina e przez . odnajdą się na on ia cz or st isz hi zn a y m pewn oje został Wiąże się z ty u, ponieważ m wczyną! Chonagrań zespoł nie z inną dzie m ła pa ton ła zy mam żadnych pr y ie Roy Brough nę w czasie, gd wściekł. Obecn się moją dziewczy by dy aż K ię się jej. Sunshines. lera. Nie dziw zespołem The ues rockowym bl z e uj ęp st wy Planet

Foto: Triend

e Na zakończeni nieć ach przypom 1 Powstała on w n na (z ng Denni Charles Neal) ny in dz ro m oi sw i czwarty członk gdy nie zdążył Ich nagrania są


Omen "Krótki żywot" to cecha charakteryzująca wiele zespołów. Czy warto o nich zatem pisać. Ja uważam, że tak. Po pierwsze - muzyka. Wiele z tych zespołów zostawiło trwały ślad w postaci nagrań. No tak, ale co z tego - powie ktoś - skoro nie można ich nigdzie znaleźć. I tutaj dochodzimy do drugiego powodu, dla którego nie powinniśmy zapominać o tych zespołach. Zdarzają się niespodziewane rozwiązania. Dobitny dowodem jest przykład grupy Omen z Middlesbrough. Historia zespołu zaczyna się 38 lat demu, W 1980 roku czterech młodych ludzi postanowiło założyć zespól. Byli to: wokalista Rod Jinks, gitarzysta Will Philpot, basista Mark Thompson i perkusista Dave Moore. Swoje próby odbywali w domu Dave'a, w szkolnej sali oraz w domu kultury. Po kilku miesiącach ćwiczeń zespołowi udało się napisać sześć piosenek, które zostały nagrane na żywo w Sarah Metcalfe School w 1981roku pod okiem nauczyciela muzyki pana Harrison'a. Dodano tylko kilka gitarowych dogrywek. Było to pierwsze doświadczenie zespołu w nagrywaniu i z perspektywy czasu jest to surowe i niedopracowane, ale rzetelnie oddaje energię Omen.

Żelazna Klasyka

Judas Priest - British Steel 1980 CBS

Grupa na koncertach wykonywała również utwory Motörhead, AC/DC, Judas Priest, Black Sabbath. A grali koncerty co tydzień z innymi lokalnymi zespołami. Jednym z nich był Black Rose. Mark Thompson zaprzyjaźnił się z członkami tej grupy, w rezultacie czego zabrał swój bass i dołączył do Black Rose. Był to rok 1982 rok rozpadu Omen. Dave Moore wstąpił do policji, a Rod Jinks i Will Philpot grali później wspólnie w kilku zespołach: Danger, Crazy Cottage, Twin Star. Ostatnim wspólnym przedsięwzięciem był Serpents Kiss. Rod zaśpiewał na dwóch pierwszych demach, po czym opuścił szeregi grupy i rozpoczął karierę w Gems TV. Will Philpot nadal nagrywa i występuje z Serpents Kiss. Od 2015 roku jest również członkiem innej legendarnej grupy NW OBHM - Millennium. Wracając do Omen. Wydawało by się, że zespól przepadł w czeluściach historii. Na szczęcie spawy naprały nowego rozpędu w 2018 roku. Na początku tego roku George - właściciel wytwórni Obscure NWOBHM Releases - usłyszał nagrania nieznanej grupy, które zrobiły na nim ogromne wrażenie. Postanowił je wydać. Poprosił o kontakt z członkami Omen. Również Will Philpot nie krył zdziwienia takim obrotem spraw. Obaj panowie szybko doszli do porozumienia co zaowocowało podpisaniem kontraktu. 10 kwietnia 2018 roku ukaże się CD anonsowane "Obscure Nwobhm Relases z dumą prezentuje jeden z najlepiej ukrytych sekretów z Anglii". Płya zawierać będzie sześć zremasterowanych utworów zarejestrowanych w 1981 roku: 1. Iceman 2. Fly Away 3. Sign Of The Sorcerer 4. Satan's Wrath 5. Omen 6. Dragon Flight. Polecam.

Foto: Planet

anidwie kilku zd ałbym w zale ci et. ch a an Pl nk ci ę od mnianą grup dzisiejszego rt Pat łkowicie zapo ca ua ą, St dn ili je dz e ho cz ć jesz skład wc adford. W jej l Culpan (aka 978 roku w Br - voc, g, Nei ) ee D t Pa ko ja koncertował w ż ól ie sp wn Ze ró . ny ker' Riley - dr oc 'R lokalna pras ny na es To bg oraz donosiła ówcz k Ja y. ic ol zespól niok m can, ale z ni ym mieście i w ta Andy Dun 80 roku. ys 19 rz ta w gi się ał c st ją iem zo tów, rozwiązu er nc ko h yc zagrać żadn ale może? niedostępne, ą praktycznie

"British Steel" to jedna z wizytówek Judas Priest. Album przełomowy w karierze zespołu i zarazem kanon heavy metalu. Popularna "żyletka" z miejsca stała się hitem, dziś otoczona jest wręcz kultem, jednak w momencie premiery muzyka z tej płyty mogła budzić mieszane uczucia - bo Judas Priest znany z lat 70. i ten wkraczający w lata 80., to prawie dwa różne zespoły. Za sprawą wcześniejszych dokonań jak "Sad Wings Of Destiny" czy "Stained Class" panowie zdążyli stworzyć trochę pionierskich utworów, jeszcze więcej pomnikowych riffów, nie stroniąc przy tym od rozbudowanych form i często pokazując niemal progresywne zacięcie. Muzyka przyszłych Bogów Metalu nieustannie jednak ewoluowała ku prostszej formule co było słychać na "Killing Machine". Tworząc materiał na "British Steel" Judasi poszli już na całość - tak prostej i dobitnej płyty nie stworzyli nigdy wcześniej, ani nigdy później. "Rapid Fire", zgodnie z tytułem, jest zrywny i drapieżny. Numer ostry jak okładka i na tamte czasy na pewno rewolucyjny - rozpędzony i z tnącymi gitarami. Wyjątkowy jest także z uwagi na nietypowy schemat - nie ma w nim refrenu w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, są za to kąsające riffy na tle których Halford wypluwa kolejne wersy poprzetykane nerwowymi solówkami. Przy pomocy "efektów specjalnych" zespół płynnie przechodzi w "Metal Gods". Miażdżący numer utrzymany w kroczącym tempie, z pięknie czołgającymi sie riffami, ale niepozbawiony dość łagodnego i melodyjnego refrenu. Nic dziwnego że stał się hymnem fanów Judas Priest, a sam zespół nieodwołalnie zyskał przydomek "Bogów Metalu". W podobnym tonie utrzymany jest trochę mniej udany "United". Mniej udany z perspektywy dnia dzisiejszego, bo gdyby miał powstał dziś, odebrany by został pewnie jako autoparodia. Sporo w tekście wyświechtanych obecnie frazesów, a refren też może wydawać się zbyt patetyczny i pretensjonalny. Razi też zastosowany tu patent z wokalistą śpiewającym na tle samej perkusji, który to nigdy nie wypadał przekonująco w warunkach studyjnych - takie chwyty tylko na żywo z udziałem wtórującej publiczności. Poza tym jest jednak rewelacyjnie -

"Grinder" powala ciężarem i prymitywną energią, a słuchacz rzeczywiście otrzymuje mięso którego łaknie bohater utworu. "You Don't Have To Be Old To Be Wise" to bujający rocker ze świetnym buntowniczym tekstem w stylu "nie mów mi jak mam żyć". Jest też parę momentów wykraczających poza przepis na "British Steel". "The Rage", nazwany przez muzyków "spotkaniem heavy metalu z reggae", opatrzony jest wstępem Hilla (faktycznie oscylujacym wokół muzyki z Jamajki), po którym następuje riffowe uderzenie a Halford wyśpiewuje dosyć przejmujące wersy na tle prawdziwej ściany dźwięku. Finałowy "Steeler" to też prosty i zarazem nieschematyczny kawałek, skonstruowany na wzór otwieracza. Nieśmiertelne "Breaking The Law" i "Living After Midnight"... Czy można napisać coś odkrywczego o tych utworach...? Miniaturka będąca symbolem heavy metalu i przebój ku chwale rock'n'rollowego trybu życia. Wstyd nie znać. Cały album cechuje niezwykła prostota, utwory są krótkie i "na temat", a aranżacje i gra zespołu bardzo oszczędna. Ponadto gitarowe sola - mimo że genialne jak zawsze - są jakby w cieniu potężnych gitar rytmicznych. Łatwo też zauważyć że nawet Rob Halford zrezygnował z akrobatycznych ultradźwięków i bardzo rzadko wychyla się przed szereg. Tym razem śpiewa szorstko, zadziornie i bez szpanowania skalą swego niezwykłego głosu - tym samym wtapiając się w muzykę tworzącą swego rodzaju monolit. A jak poradził sobie doświadczony Dave Holland, debiutujący w szeregach Judas Priest tą właśnie płytą? Znakomicie, bo choć wirtuozem instrumentu nigdy nie był, to jego prosta i finezyjna gra świetnie pasuje do kierunku jaki "szefostwo" obrało. Dave zacznie się gubić dopiero 8 lat później, gdy przyjdzie pograć szybciej i bardziej intensywnie... Przy okazji warto wspomnieć o albumie "British Steel 30th Anniversary Edition", którym Judasi uczcili okrągłą rocznicę wydania przełomowej płyty. W trakcie krótkiej amerykańskiej trasy podczas której prezentowali "Brytyjską Stal" w całości, zdążyli zarejestrować występ z Las Vegas i przedstawić współczesną wersję własnej klasyki. Poza tym że muzyka ta wciąż doskonale się broni na żywo, to różnice w stosunku do studyjnego odpowiednika są kosmetyczne. Zespół gra i brzmi odrobinę ciężej, a obecność Scotta Travisa za garami dodaje innego rodzaju werwy, co szczególnie słychać w "Rapid Fire". Poza tym Priest będący tu w świetnej formie, wiernie kopiują samych siebie sprzed lat. Oczywiście repertuar z "British Steel" to tylko część pełnowymiarowego koncertu na który złożyły się między innymi wykonania "The Ripper", "Victim Of Changes", "You've Got Another Thing Comin'" czy "Freewheel Burning" - z czego ten ostatni dla słuchaczy o... stalowych nerwach. Piotr Iwaniec

ZELAZNA KLASYKA

127


Decibels’ Storm recenzje płyt CD 1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna

Accuser - The Mastery 2018 Metal Blade

Accuser jest jednym z tych starych bandów, które niby wszyscy znamy, ale tylko prawdziwi maniacy szczycą się znajomością ich całej dyskografii. A szkoda. W czasach, kiedy nowe albumy tzw. legend, ciągną się flakiem i niebezpiecznie zbliżają do popu, zespoły, jak Accuser nadal nagrywają prawdziwy thrash metal. Po ponad trzydziestu latach, chłopaki nadal tworzą coś, w czym słychać pasję. Dla mnie to taka refleksja, że warto zwrócić baczniejszą uwagę, na kapele z tego tzw. drugiego obiegu. Bo to one tworzą dziś dobrą, a często niedocenianą muzykę. Bywa, że nie zauważamy ich nowych albumów, w natłoku informacji. Szacunek należy się tym większy, że te kapele, muszą wykazywać się, o wiele większą determinacją, w walce o słuchacza. Odnoszę wrażenie, że i same zespoły bardziej szanują swoich fanów. I pewnie nie sprzedają "meet and greet" za 1000 dolarów, ani nie wydają remasterów w wersji deluxe... Nie są celebrytami zapraszanymi do mediów. Żyją gdzieś obok nas i robią swoje. Album "Mastery" jest jedenastym długograjem Accuser. Może nie przynosi rewolucji muzycznej, ale sprawia, że serducho się raduje. Na okładce rogata czacha, z rozświetlonymi demonicznie oczodołami, na tle kutych sztukaterii. Motyw główny przypomina pieczęć Salomona, czyli Gwiazdę Dawida. Zaczyna się stylowo, od narastającego jazgotu gitar, a potem cepem i jazda. "Mission: Misile" pełen zmian tempa i mieszania. Od galopu po kroczący groove... W tle syreny alarmowe, i przechodzimy do "Real World" wykrzyczanego przez Franka Thomsa (jedynego muzyka z oryginalnego składu). Jak na ponad trzydziestoletni zespół, grają dość nowocześnie. Olli Fechner znakomicie wybija tysiące akcentów i nutki na ride, przyjemnie się słucha jego bębnienia (Lars, ucz się!) Bardzo mi się spodobał "Solace in Sorrow" z klimatycznym refrenem i solówkami. Album ma soczysty sound. Gitary pieruńsko ciężkie, pełne bębny i dobrze wysunięte wokale. "Time for Silence", czyli coś, czego dawno nie słyszy-

128

RECENZJE

cie u swoich idoli z "pierwszej ligi", ponadto świetna solówka w środku, a wcześniej fajny bas z akcentami perkusji... Zresztą we wszystkich utworach na płycie bardzo dużo się dzieje, nie ma czasu na nudę. Przepiękne galopady na przemian ze zwolnieniami i walcami... Solówki. Czyli kwintesencja metalu. W "Catacombs", chłopaki chyba postanowili prześcignąć wszystkie thrashowe hordy Świata. Potęga i moc... Kurde, ja naprawdę przestaję rozumieć ludzi zachwycających się ostatnią Metalliką. Otwórzcie uszy na kapele spoza mainstreamu, których albumy nie brzmią, jak pojękiwania emerytów. I nie są tak nudne. A pamiętacie dziadowskie brzmienie "Death Magnetic" od legendarnego Ricka Rubina? Z pierdzącymi gitarami i przegłośnionymi bębnami? Posłuchajcie tej płyty i zapomnicie o tamtym szajsie. Wiem, jestem złośliwy, ale nie mogę inaczej, kiedy słyszę taki wspaniały łomot. (6) Jakub Czarnecki

Almanac - Kingslayer 2017 Nuclear Blast

Victor Smolski najwidoczniej próbuje udowodnić, że na Rage świat się w żadnym razie nie kończy, bo raptem półtora roku po debiutanckim "Tsar" proponuje kolejny album swego Almanac. Wiadomo zaś nie od dziś, że Victor jest gitarzystą niepospolitym, zarówno w dziedzinie samej wirtuozerii, jak i kompozytorskiego warsztatu, tak więc na "Kingslayer" jest czego słuchać. To wciąż power metal z epickimi naleciałościami i historyczną tematyką tekstów, traktujących tym razem o zmiennych kolejach losów najróżniejszych władców, często kończących żywot nader gwałtowną śmiercią. Zmiana sekcji rytmicznej nie obniżyła lotów grupy, bo to jednak Smolski jest tu alfą i omegą, a o jej unikalnym charakterze stanowi wciąż trójka wokalistów: Jeannette Marchewka (Linqua Mortis Orchestra), Andy B. Franck (Brainstorm) i David Readman (Pink Cream 69). Nierzadko śpiewają oni razem, a przebojowość kolejnych refrenów, szczególnie "Guilty As Charged" czy "Losing My Mind" jest potwierdzeniem, że była to do-

bra decyzja. Nie brakuje też wycieczek w rejony surowszego heavy lat 80. (rozpędzony "Children Of The Sacred Path") czy folku ("Last Farewell"), na porządku dziennym jest też symfoniczny patos ("Hail To The King"), ale bez nadmiernego przerostu formy nad treścią. Lider jak zwykle czaruje też solówkami, tak więc jego zwolennicy nie mogą przeoczyć tej płyty. (4,5) Wojciech Chamryk

Angel Nation - Aeon 2017 Inner Wound

Pod koniec października 2017r. nakładem Inner Wound Recordings ukazał się drugi album brytyjskiego zespołu metalowego Angel Nation zatytułowany "Aeon". Grupa założona sześć lat temu przez Elinę Siiralę (obecnie również wokalistkę Leaves' Eyes) swoim krążkiem aspiruje do roli nowej gwiazdy metalu symfonicznego. Kawałków jest tylko dziesięć, ale za to jakie! Album otwierają energetyczne utwory "Burn the Witch" i "Blood Is on Your Hands" z mocnymi gitarowymi riffami, ciekawymi efektami dźwiękowymi oraz eterycznym, a zarazem efektownym i wyrazistym wokalem frontmanki. Po nich już wiemy, że to naprawdę dopracowany album, chociaż obowiązkiem jest sprawdzić kolejne kawałki. W "Breathe Again" Elina daje popis wokalnych umiejętności, szczególnie w mocno akcentowanych zwrotkach. Na uwagę zasługuje tu też gitarowe solo. "Wonder Who You Are" charakteryzuje się z kolei wyjątkowo szybkim tempem, z którym jednak wokalistka świetnie sobie radzi. Kiedy wydaje się, że już nic mnie nie zaskoczy, w "Farewell" wokalistka Angel Nation daje z siebie wszystko - siła, emocje i perfekcja w każdej nucie. To jedna z najlepszych piosenek z albumu. Podobnie jak kolejna. W utworze "Free" Angel Nation stosuje bowiem interesujący muzyczny zabieg, przełamując partię chóru gitarami przechodzącymi w growl, który jest zasługą Jukki Pelkkomena z Omnium Gatherum. Jukka świetnie harmonizuje z sopranem Eliny, tworząc charakterystyczny dla niektórych zespołów grających metal symfoniczny damsko-męski duet.

Na albumie znalazła się też przepiękna ballada "Music Plays", do której grupa zaprosiła znakomitą fińską skrzypaczkę, profesor Merit Palas. Umieszczony między "Free" i "Music Plays" utwór "Enough Is Enough", choć nie można się do niego przyczepić, wypada trochę blado w tym prominentnym sąsiedztwie. Track numer dziewięć czyli "Fireflies" podtrzymuje pozytywne wrażenie na temat krążka. Spodziewałem się jednak bardziej podniosłego i energetycznego zakończenia, więc co do ostatniego utworu "Destination" czuję mały niedosyt. To chyba jednak jedyna rzecz, o którą mogę mieć do Angel Nation pretensje. "Aeon" jest dziełem profesjonalistów w swojej dzie-dzinie, którzy dbają o najwyższą muzyczną jakość każdego ze swoich kawałków. Myślę, że wielu fanów metalu z przyjemnością będzie wracać do ich twórczości. (5,5) Marek Teler

Anguish - Magna Est Vis Suignah 2018 High Roller

Szwedzcy wyznawcy Candlemass powracają z trzecim albumem. Na szczęście jednak z każdą kolejną płytą rozwijają się i wnoszą coraz więcej od siebie, chociaż pewnie już nigdy nie uwolnią się od wpływów swych słynnych rodaków, czy też innych klasyków doom. Nie jest to jednak w żadnym razie zarzut, bo przecież w historii muzyki takich przypadków mieliśmy i nadal mamy mnóstwo, a Anguish mają jednak sporo do zaproponowania. I tak do obowiązkowych w tej stylistyce majestatycznych, posępnych riffów zaczerpniętych z jedynej w swoim rodzaju szkoły profesora Iommi'ego i surowego, momentami nawet bardzo mrocznego brzmienia, dokładają nieco nowocześniejsze akcenty, bo przecież muzycy formacji wywodzą się ze sceny ekstremalnej. Stąd pewnie ten grobowy quasi growling, nawiązujący do maniery death/doom metalu połowy lat 90., wokalne dwugłosy ryk/czysty śpiew czy oldschoolowy klimat Hellhammer/ wczesnego Celtic Frost, słyszalny choćby w utworze tytułowym. Z drugiej strony jednak mamy tu też


sporo archetypowego doom/metalu lat 80., "Elysian Fields Of Fire" jest generalnie nie tak mocny jak pozostałe utwory, bardziej hardrockowy, a finałowy "Our Daughters Banner" to dziewięć minut mrocznego klimatu z progresywnymi akcentami z lat 70. (4) Wojciech Chamryk

Anvil - Pounding The Pavement 2018 SPV

Lubię Anvil i mam do tego zespołu słabość. Dostrzegam rzecz jasna, że zdarzało im się, i to dość często, nie być w najwyższej formie, ale na szczęście okresy twórczej niemocy i płyt dość przeciętnych przeplatają się u nich z tymi zdecydowanie lepszymi. Na tym etapie trudno mi wyrokować, czy najnowsza, już 17 w dorobku Kanadyjczyków, "Pounding The Pavement" będzie po latach wymieniana jednym tchem obok ich najbardziej klasycznych dokonań, ale jest to w sumie bez znaczenia, bo słucha się jej wybornie. Lips z kolegami nie silą się bowiem na żadne eksperymenty, nikogo nie udają - grają ostry, melodyjny metal, tak jak czynią to od 1981 roku. Czasem jest on bardziej melodyjny, jak choćby w singlowym "Ego" czy w podszytych klasycznym rock'n'rollem "Rock That Shit" i "Warming Up", gdzieniegdzie w zwolnieniu wyziera mocarny, sabbathowy riff ("World Of Tomorrow"), albo motöryczny pęd ("Black Smoke"); przeważa jednak heavy/speed na wyższych obrotach - najbardziej przekonywający w "Bitch In The Box", "Doing What I Want" czy "Smash Your Face". Zespół z lubością kontynuuje też tradycję instrumentalnych, odchodzących nieco od typowego stylu Anvil, utworów instrumentalnych (tytułowy "Pounding The Pavement"), efektownie sięga też do tradycji Inuitów, rdzennych mieszkańców dawnej Kanady ("Nanook Of The North"). Oceniam więc "Pounding The Pavement" jako całość dość wysoko: może nie jest to płyta tak dobra jak "Juggernaut Of Justice" sprzed sześciu lat, ale dwa kolejne longi przebija na pewno. (5,5) Wojciech Chamryk Aquilla - The Day We Left Earth 2017 Self-Released Ciągle ze zdziwieniem przyjmuje do wiadomości, że tu w Polsce młodzi ludzie chcą też grać tradycyjny heavy metal. Aquilla znakomicie wpisuje się w nurt zwany

NWOTHM. Ich muzyka to niewątpliwie oldschoolowy heavy metal ale specyficznie wymieszany, aż trudno ściśle określić jaki konkretnie styl jest ich inspiracją. Jak dla mnie "The Day We Left Earth" to synteza wpływów NWOBHM oraz speed metalu ale zarówno tego z Europy jak i z Ameryki. Te wszystkie elementy stanowią składową wszystkich czterech utworów, które tworzą główną część tej EPki, jak i w dwóch bonusowych kawałków, które swego czasu były pierwszymi singlami zespołu. "The Day We Left Earth" zaczyna się i kończy krótkimi instrumentalnymi kompozycjami "Falling Star", które stanowią intro i outro. Są to przestrzenne, monumentalne i mroczne fragmenty muzyczne, gdzie rządzi brzmienie fortepianu. Speed metalową gonitwę rozpoczyna "Sunrider" a kończy "Event Horizon", który wydaje się najciekawszą kompozycją z tej czwórki. Zresztą jest to kolejny singiel Aquilla. Bardzo fajne jest brzmienie, który uzyskała kapela w studio, znakomicie oddające ducha lat minionych. Przede wszystkim jest selektywne, można wyłapać soczyste riffy, gitarowe harmonie, przejmujące solówki, basowe pochody i rozpędzoną perkusję. Same kompozycje są również całkiem nieźle wymyślone, muzycy specjalnie nie gmatwaj, a raczej dbają aby dla słuchacza brzmiały jak bezpośrednie ciosy. Nie brakuje też melodii, które podkreśla głównie linie melodyczne. Wokalista śpiewa głównie w średnich rejestrach ale co jakiś czas przechodzi do wysokich tonów. Jest to cecha, która może stać się charakterystyczną dla tego zespołu. Ja jednak wolę jak śpiewa w tych średnich rejestrach. Poza tym śpiewak Aquilla wpisuje się typowe cechy nurtu NWOTHM. Chodzi o to, że wokaliści ci ogólnie dają radę, ale z rzadka można ich porównać do mocnych klasycznych głosów typu Dio, Halford czy Dickinson. Charakterystyczną jest też treść poruszanych tematów na "The Day We Left Earth", tym razem chodzi o problematykę kosmiczną/sci-fi. Inne tematy poruszają bonusowe utwory bo taki "Zero" traktuje o japońskich kamikadze. Jednak co by nie pisać ta EPka to znacząca płytka na polskiej scenie tradycyjnego heavy metalu, ale ma też szanse zaistnieć ogólnie w nurcie NWOTHM. Jednak na tę chwilę czekam na ich pełny album. (4) \m/\m/

Archange - FlashBack 2017 Might Music

Na okładce cycata dziewoja oddana kiczowatą kreską, na zdjęciu czterech panów w wieku powyżej średniego, a na płycie klasyczny hard'n'heavy wczesnych lat 80. I chociaż Archange to zespół francuski, to "FlashBack" zdecydowanie bliżej do tego, co prezentowały niegdyś Ratt, Dokken oraz Scorpions. Szczególnie nawiązań do rewelacyjnych płyt Niemców z lat 1979-1984 mamy tu co niemiara praktycznie w każdym utworze pobrzmiewają te charakterystyczne melodie czy gitarowe patenty. Wokalista Dan Pallas też nader często naśladuje Klausa Meine - niestety to nie TEN głos, dlatego niekiedy ociera się wręcz o parodię ("Live Forever"), ale nie brakuje też na szczęście lepszych momentów. Należy do nich choćby znacznie bardziej surowy "The Ride", również nie tak cukierkowy jak większość numerów "She's Electric", albo numer tytułowy, któremu też bliżej do mocniejszego heavy lat 80. Zważywszy jednak na to, że zespół tworzą doświadczeni muzycy, a liderem jest wieloletni perkusista Nightmare David Amore, to "FlashBack" niczym szczególnym nie porywa, tak więc: (3). Wojciech Chamryk

Arrayan Path - Dawn Of Aquarius 2017 Pitch Black

Nazwa zespołu niczego sobie, aż zacząłem szperać w sieci w poszukiwaniu informacji o Arrayan Path. Imponujący staż, sześć płyt na koncie, z czego najnowsza została albumem miesiąca w "Metal Hammerze" - co prawda greckim, bo zespół od jakiegoś czasu działa na pobliskim Cyprze - wszystko to nastrajało dość optymistycznie. Odsłuch wszystko zweryfikował, lokując "Dawn Of Aquarius" w kategorii płyt co najwyżej przeciętnych i poprawnych. Zbyt wiele tu niestety powermetalowo/symfonicznych szablonów, czytelnych nawiązań do Rhapsody Of Fire, Stratovarius, Kamelot czy Symphony X, ale tak jak w/w zespoły na swych najlepszych płyta wzno-

siły się na wyżyny, tak Arrayan Path tylko naśladują - owszem, w niezwykle efektownej formie, ale to fakt niezaprzeczalny. Można też oczywiście spojrzeć na "Dawn Of Aquarius" z nieco innej perspektywy, bo kiedy zapomnimy o braku oryginalności muzycznych propozycji grupy Nicholasa Leptosa to okaże się, że słucha się tej płyty całkiem przyjemnie, a i tekstowy koncept o hinduskiej bogini Kali też może zaciekawić. W ocenie końcowej spróbuję więc to wszystko wypośrodkować, stawiając: (3) Wojciech Chamryk

Ayreon - The Source 2017 Mascot

Czasami bywa, że nie widomo co napisać. No, bo co tu napisać o takim Ayreon? Przecież wszyscy wiedzą, że Lucassen nigdy nie wypuści czegoś poniżej bardzo dobrego albo jeszcze lepszego poziomu. A w dodatku wydaje się, że w stosunku do dokonań Arjena wszystkie słowa adoracji już użyłem. Ten podwójny album to bardzo obszerny, niesamowicie bogaty, a zarazem wszechstronny i dynamiczny materiał muzyczny, będący kwintesencją stylu Ayreon. Jak zwykle spotkamy tu waria--cje na temat rocka, metalu, progresji, folku, elektroniki itd. W tych rozbudowanych kompozycjach odnajdziemy niezwykle dopracowaną i zachwycającą muzykę, emanującą pełną gamą uczuć, doznań i emocji. W każdej kompozycji odnajdziemy wszelkie możliwe dysonanse, zwroty akcji i nastrojów. Obok gwałtownych i mocarnych fragmentów goszczą piękne przestrzenne dźwięki. W powstaniu tak niezwyklej muzyki niebagatelną role odgrywają instrumentaliści, którzy grają swoje niesamowicie kunsztowne partie, głównie gitarowo-klawiszowe, ale sekcji rytmicznej też niczego nie brakuje. Ciągle zadziwiająca jest pomysłowość Arjena Lucassena i to w wielu płaszczyznach. To on właśnie dobiera instrumentalistów, a współpracują z nim muzycy z najwyższej półki, w ten sposób zawsze gwarantuje najwyższą jakość swoim muzycznym pomysłom. Nie inaczej jest z doborem wokalistów i wokalistek. To jak potrafi on dobrać glosy, rozpisać partie wokalne, jest wręcz oszałamiające. Śpiewacy nie śpiewają też po próżnicy. Arjen zawsze ma niesamowity koncept, który jest kontynuacją tej samej historii Sci-Fi, która jest przypisana na stałe do Ayreon. Przynajmniej tak jest do tej pory. O samej muzyce już

RECENZJE

129


były czasy! Ale zdaję sobie doskonale sprawę, że "to se ne vrati, panie Havranek" (wiem, że znaczenie tej frazy jest zupełnie inne, niż wynika to z potocznej analizy tych słów). Po tylu wskazówkach wiadomo już, że bohaterem tego tekstu będzie Black Sabbath.

Black Sabbath - The End- Live In Birmingham 2017 Eagle Rock /Universal Music

Ten tekst nie będzie przeznaczony dla tych "wrażliwców", którzy wpadają w stany alergiczne związane ze słowami "wazeliniarza", czyli, zgodnie z definicją zaczerpniętą ze "Słownika Języka Polskiego PWN" "osoby, która dla korzyści przesadnie komuś pochlebia i usługuje". Wprawdzie w moim przypadku, pismaka próbującego "klecić" teksty dla HMP na tematy rockowomuzyczne, należałoby z powyższego określenia usunąć frazę "dla korzyści", ale to nie zmienia mojego założenia, że z przedłożonego felietonu "wypływać" będą co rusz jak wulkaniczna lawa "jęzory" pochlebstw, tysiąckrotnych podziękowań, słów pełnych pokory i atencji czyli wielkiego szacunku. Przyjmuję na siebie taką właśnie rolę, żeby wyrazić podziw i respekt, oraz oddać ostatni w historii pokłon najwyższego uznania wobec wykonawcy, rockowego bandu, który po prawie dokładnie 50 latach postanowił zejść ze sceny, pozostawiając miliony rockowych sierot na całym świecie. A moje poważanie jest tym większe, że jest to zespół bardzo bliski mojemu sercu, ponieważ mogę śmiało powiedzieć, że z ich muzyką wychowywałem się jako pacholę, najpierw w roli słuchacza strzygącego uszami przy odbiorniku radiowym w czasie trwania monofonicznej Radiowej Trójki (byłem od początku wielkim fanem "Mini-maxu" Piotra Kaczkowskiego, dla mnie prawdziwego guru rocka, z którym trwam od początku, czyli od końca roku 1968)), a później korzystającym z dziś tak oczywistego wynalazku technicznego jak stereofonia. Nieco później dosłownie katowałem istniejące już na rynku, choć jako towar deficytowy, kasety magnetofonowe, na których zapisywałem z "Trójkowych" audycji, korzystając, według współczesnych standardów technicznych, z dosyć prymitywnego sprzętu (radiomagnetofon "Jola", produkt bydgoskiej "Eltry"), longplaye "Królów Ciemności", między innymi "Paranoid" czy "Master of Reality", a premiera każdego nowego albumu tego kultowego zespołu oznaczała prawdziwe święto, trwające wiele dni, w czasie których zdarzało się, że dana "Sabbathowa" płyta zarejestrowana piracko na kasecie, "odpalana" była kilka razy dziennie. To

130

RECENZJE

Z oryginalnego składu założycielskiego na scenę w czasie ostatniego aktu legendy rocka wyszli Tony Iommi, Geezer Butler i Ozzy Osbourne, dokładnie tam, gdzie zaczynali wielką, światową karierę, w miejscu swoich narodzin, Birmingham. Zabrakło tylko perkusisty Billa Warda. Zaczynali 50 lat temu, a młodszemu pokoleniu słuchaczy zapewne nie mieści się w głowie, że tacy "dziadkowie" (w roku 2018, Ozzy 70 lat, Tony 70 a Geezer 69!!!), potrafią tak wymiatać. Często nazywani "bogami metalu", już pół wieku temu zdefiniowali większość subgatunków ciężkiego rocka, od hard rocka, przez heavy metal, doom po thrash. Protoplaści bardzo surowego brzmieniowo, ciężkiego grania i mrocznej atmosfery w typowym rockowym układzie kwartetu, gitara-bas- perkusja-wokal. I abstrahując od skandalizujących i wzbudzających kontrowersje momentów z życia Ozziego, światowy rozgłos przyniosła im muzyka rockowa. Już pierwszy album zatytułowany po prostu "Black Sabbath" wywindował zespół na absolutne wyżyny zasłużonej popularności wśród wiernych fanów na wszystkich kontynentach naszej planety. I na tych wysokościach pozostali do samego końca, a krytyczne uwagi zgłaszane do niektórych komponentów ich fonograficznego dziedzictwa przez tak zwanych fachowców brzmią dzisiaj, także w kontekście iście królewskiego pożegnania, śmiesznie i groteskowo. Sądzę, że każdy, komu przyjdzie do głowy wykazywać, że Ozzy i spółka są jednymi z wielu w annałach rocka, podejmuje krok samobójczy udowodnienia swojego braku kompetencji. A szaleństwo pożegnalnego tournée jest najlepszą odpowiedzią skierowaną w stronę malkontentów, solidnie udokumentowaną wieloformatowym wydawnictwem, zatytułowanym "The End (Live in Birmingham)". Skończyli tam, gdzie zaczęli stawiać pierwsze kroki, które uczyniły z nich prekursorów ciężkiego grania, w Birmingham, doprowadzając wielopokoleniową publiczność do prawdziwej ekstazy, która osiągnęła swoje apogeum w wykonaniu finałowego "Paranoid". Każdy, kto wykaże taki zamiar, może sprawić sobie niespodziankę nie tylko w wymiarze audio, ale także wideo, ponieważ autorzy zadbali o edycję "The End (Live in Birmingham)" praktycznie we wszystkich dostępnych formatach, od DVD i podwójnego CD po limitowane deluxe collector's edition, złożone z pięciu dy-

sków (3 CD, DVD i Blu-ray). Mniemam, że znajdzie się liczne grono amatorów zakupu jednej z tych wersji, ponieważ na każdym fanie rocka, niezależnie od jego rodzaju, ciąży świadomość, że to ostatni akt w karierze ikony kultury, która postanowiła zakończyć swoją bogatą działalność. Black Sabbath stworzył swój autonomiczny, niepodrabialny styl, który następnie stał się wzorem dla setek kapel rockowych, które chciały brzmieć tak jak Ozzy i spółka. Można chyba także powiedzieć, że przez skład zespołu "przewinęło" się wielu artystów, niektórzy o ustalonej renomie, ale dla licznych obecność u boku Osbourne'a, Iommiego czu Butlera stała się wielką nobilitacją i swoistym rodzajem trampoliny, odskoczni do dalszej kariery artystycznej. Nisko grająca gitara powtarzająca motorycznie ciężkie riffy, potężna, pancerna sekcja i dramatyczny wokal Osbourne'a, wpadający niekiedy w "satanistyczne" tony (śmiech!!!), to najbardziej charakterystyczne cechy stylistyczne. Do tej szczątkowej próby definicji dodać należy jeszcze mroczny, dołujący, pełen pesymizmu nastrój i ponure teksty, z akcentami tematyki okultystycznej. Niby takie to wszystko proste, ale Black Sabbath jest tylko jeden, niepowtarzalny. Jak już wyżej wspomniałem, skład muzyków grupy, szczególnie w okresie separacji z Ozzym, uzupełniali inni, czasowo zatrudniani, wśród nich wokaliści dwaj "purpurowi" Ian Gillan, Glenn Hughes, obok nich także Tony Martin, perkusista Cozy Powell czy basista Neil Murray, oraz kilkunastu innych muzyków. Bardziej uważnemu Czytelnikowi w tym właśnie momencie zapala się w głowie czerwona lampka z pytaniem, hola, hola, a gdzie "mały człowiek z wielkim głosem"? No oczywiście trudno zapomnieć o Ronnie Jamesie Dio, którego wkład w dorobek Black Sabbath jest nie do podważenia, może nie ilościowo (raptem trzy regularne albumy), ale na pewno jakościowo, bo Dio w ekipie Sabbathów wniósł bezdyskusyjnie zupełnie nową jakość podnosząc wydatnie poziom szczególnie dwóch fonograficznych publikacji, albumów "Heaven And Hell" (1980) i "Mob Rules" (1981) (pamiętam także o nagranym po powrocie Dio "Dehumanizer" 1992). Jak zapewne z tego zarysu widać, Black Sabbath wniósł wiele elementów do rozwoju muzyki rockowej i zapewne nikomu nie przyjdzie do głowy kontestować przedłożoną opinię. Pierwotnie kwartet, szczególnie w latach 70-tych wstąpił na piedestał i pomimo różnych zawirowań, bardziej plotkarskich niż stricte muzycznych, pozostał w panteonie gwiazd rocka, aż do dnia kiedy postanowił zejść

ze sceny. Ostatni akt tego rozciągniętego w czasie i podzielonego na dziesiątki koncertów wydarzenia nastąpił w mieście, w którym kwartet rozpoczął start do międzynarodowej kariery, czyli w Birmingham (powtarzam to trzeci raz w pełni świadomie). "The End. Live in Birmingham" należy chyba także odczytać - choć Ozzy nie należy chyba do osobników sentymentalnych - jako formę podziękowania fanom za wsparcie, także w chwilach, gdy obrany kierunek działalności artystycznej prowadził do kolizji najróżniejszych interesów, niesprzyjających poziomowi tworzonej muzyki. Brzmienie pojedynczych uderzeń dzwonu, szum deszczu i odgłosy burzy. Tak zaistniał Black Sabbath na debiutanckim longplayu w otwierającym go utworze zatytułowanym identycznie, jak nazwa zespołu. I chyba także pożegnalny koncert nie mógł się inaczej rozpocząć. Dzwon, deszcz i burza. Tak charakterystyczne komponenty kompozycji, że każdy z zebranych słuchaczy już po sekundzie doskonale wiedział, jaki utwór zainauguruje imprezę, wywołując niebotyczny entuzjazm fanów i świadków jednocześnie spektakularnego zamknięcia kariery. "Black Sabbath", song o delikatności walca wtoczył się majestatycznie na scenę, morderczy riff gitary Iommiego przeciął jak błyskawica mrok, a "Prince of Darkness" powoli, złowrogo, cedząc pojedyncze słowa, zaczął tworzyć mroczny klimat pożegnalnego misterium. Długo nie trzeba było czekać, żeby do wokalisty dołączył chór tysięcy gardeł zebranej publiczności. Surowizna brzmieniowa, zero ozdobników, tylko dramatyczny wokal, grzmiący bas i kaskady perkusyjnych beatów. Ale wszyscy słuchacze, zarówno ci na widowni, jak ci słuchający aktualnie płyty z nośników audio, wiedzą doskonale, że to wstęp, że za chwilę przestrzeń zdemoluje ten uczestnik tej rockowej "mszy" na razie ukryty w cieniu, Tony Iommi, dołączając do kolegów. Upiorny śmiech Ozzyego, potężne brzmienie narasta, dosłownie miażdży receptory, by dosłownie eksplodować po niespełna pięciu minutach, wywołując szaleństwo zebranych fanów. Tutaj już nie ma miejsca na żarty, potęga sekcji i elektryczna elektrownia mister Iommiego odpala swoje riffowe błyskawice, nie dając szans na głębszy oddech. A później "bogowie metalu" dają niezapomniany koncert życzeń, prezentują same diamenty ze swojego bogatego dorobku. Swojego przedstawiciela, a nawet kilku, mają najbardziej znane i szanowane pozycje dyskograficzne, a króluje w programie zdecydowanie dekada 1969-1979. Ale przecież inaczej być nie mogło, bo to kwintesencja stylistycznej autonomii Sabbathów. Jeszcze raz,


niestety ostatni, szał widowni wywołują prawdziwe kamienie milowe w biografii grupy, "Under The Sun", (co za solówka Tonyego!! Nie jedyna!!!) "Into The Void", "War Pigs", "Iron Man" czy zamykający ten mega koncert "Paranoid". Wymienianie i opisywanie kunsztu wykonawczego Mistrzów mija się chyba z celem, tak samo jak przywoływanie kolejnych tytułów, bo w tym punkcie istnieje od zawsze potężny dylemat, czym podzielić się ze słuchaczami przygotowując setlistę. Gdyby Panowie z BS postanowili na wariackich papierach wykonać "live" wszystko, z czego zasłynęli, to koncert musiałby trwać i dziesięć godzin, doprowadzając publiczność i wykonawców do kompletnego, fizycznego wyczerpania. No ale takie pomysły to iluzja i każdy nawet średnio obeznany z twórczością grupy słuchacz, wie to "w ciemno". Musiałbym być także zdrowo "stuknięty", żeby zabierać się za ocenę muzycznej jakości wykonania poszczególnych rozdziałów koncertu. Black Sabbath to rockowa instytucja, którą należy szanować po wsze czasy, bo tego wymaga zwykła "fanowska" przyzwoitość, a ich zasługi w tworzeniu i promowaniu sztuki muzycznej są nie do przecenienia. W trakcie tych pięćdziesięciu lat dorobili się nie tylko autorytetu wspartego bogatą dyskografią, ale także pokaźnej bibliografii, od szczegółowej analizy tekstów śpiewanych przez Ozzyego Osbourne'a, po monografie wyjaśniające swojego rodzaju ponadpokoleniowy fenomen Black Sabbath. Na pewno mają rację ci, którzy twierdzą, że Ozzy nigdy nie był "grzecznym chłopcem", przeciwnie, wiele razy okazywał się prawdziwym mistrzem wzniecania skandali i konfliktów, ale takimi "pierdołami" zajmują się najczęściej ludzie, którzy o muzycznych osiągnięciach Black Sabbath mają pojęcie raczej mgliste. Natomiast zdobywając się na ocenę dokonań zespołu oraz solowego dorobku jego "żelaznych" członków, nie sposób nie zauważyć, że Sabbath pod koniec lat 60-tych (pamiętajmy, pierwszy winyl z logo Black Sabbath ukazał się w październiku 1969 roku), wzniecił prawdziwą rewolucję, która zburzyła kompletnie mentalność ludzi zasiedlających naszą planetę, wywróciła do "góry nogami" standardy muzyki rozrywkowej, zatrzęsła poczuciem estetyki wielu pokoleń, wprowadzając na salony styl nazwany wtedy hard rockiem. Dopiero po kilkudziesięciu latach okazało się, że komponenty stylistyczne kompozycji formacji stały się punktem wyjścia, swoistym fundamentem, na którym zbudowano odłamy stylistyczne ciężkiego rocka. W tym zakresie Black Sabbath to prekursor, wzorzec rockowego "metra" z Sevres pod Paryżem.

Wracając do programu występu, trudno się nie wzruszyć, gdy z majestatem nadszedł "War Pigs" odśpiewany na tysiące głosów, gdy Ozzy "rzuca" następnymi tytułami, a te spotykają się z szalonym aplauzem publiczności. Fajnym pomysłem było przygotowanie aż czterech rozdziałów opatrzonych tytułem "Medley", kompromis pozwalający za zaprezentowanie choćby we fragmentach większej liczby utworów z dyskografii Black Sabbath. Żeby wysłuchać w całości muzyki zawartej na albumie, należy zarezerwować sobie dwie godziny, w czasie których nie ma czasu na nudę, na jakiekolwiek mielizny, słabości. To "produkt" wysokoenergetyczny, napędzający emocje każdego słuchacza, niezależnie od wieku. Po blisko dwóch godzinach docieramy do aktu końcowego, brawurowo wykonanego "Paranoid". Pod sceną i na widowni ekstaza. W powietrzu tysiące konfetti, na ziemi dosłownie odurzeni wspaniałością ostatniego koncertu szczęśliwcy, którym udało się nabyć bilety. Cóż można jeszcze dodać. Przychodzą mi na myśl tylko słowa zawarte w tytule legendarnego utworu The Doors; "This is the end!". Tak kończą tylko wielcy rockowej sceny, którzy chcą, żeby w sercach fanów zapamiętano ich w pełni artystycznych sił, a nie jako "klientów" odcinających kupony od dawnej sławy. I Black Sabbath tak zrobił, odszedł w sławie, pozostawiając kulturze muzycznej całe swoje fonograficzne dziedzictwo. I być może dla niektórych Czytelników Heavy Metal Pages zbyt dużo w mojej relacji egzaltacji, zbyt wiele wielkich, podniosłych słów, bo dla niektórych Black Sabbath to tylko (?) rockowy zespół. Ale proszę mi wybaczyć, dla mnie to nie tylko rockowy zespół, ponieważ ich twórczość to także kawał mojego życia i gdy spojrzę na swoją kolekcję płyt przy literze alfabetu "B", to zwyczajnie łza mi się w oku kręci, podobnie jak łzy pojawiły się na twarzach wielu fanów w czasie tego magicznego wieczoru w Birmingham. Dlatego każdy, który uznaje siebie za fana muzyki rockowej, powinien potraktować posiadanie dokumentacji z ostatniego koncertu Black Sabbath jako mus. Bo bez tego kwartetu nie byłoby historii rocka. I to już naprawdę koniec! (6) Włodek Kucharek

napomknąłem. Dopowiem tylko, że o kompozycjach, ich budowie, aranżacji, produkcji oraz brzmieniu, można również pisać i mówić bardzo długo, lecz zbudowane są one w taki sposób, iż za każdym odsłuchem można wyłapać coś nowego. Z tego powodu najlepiej albumy Ayreon słuchać samemu, namiętnie, aż pozna się jego wszystkie tajemnice. "The Source" to kolejne wielkie i pasjonujące dzieło Arjena Lucassena. (6)

przyjemny w odbiorze. Na próżno szukać tu czegoś odkrywczego prócz większej ilości southernowych wtrąceń w klimacie Lynyrd Skynyrd. To kolejna bardzo dobra płyta Black Label Society i z tego trzeba się cieszyć, że uczeń jest w stanie zastąpić mistrza. (5,5) Grzegorz Cyga

\m/\m/

Bleeding - Elementum 2017 Pure Prog

Black Label Society - Grimmest Hits 2018 Spinefarm

Kiedy legenda kończy karierę, media i fani zastanawiają się kto mógłby zostać jego następcą. Tak było w przypadku Black Sabbath, które w 2017 roku zeszło ze sceny. Jednak kandydat na zespół, który poniesie flagę prekursorów z Birmingham jest bliżej niż sądziliśmy. Zakk Wylde udowadnia, że lata na scenie z Ozzy'm Osbourne'm nie poszły na marne i nie musimy płakać po ojcach doom metalu. Wbrew tytułowi "Grimmest Hits" nie jest składanką najlepszych utworów BLS. To całkowicie premierowy materiał wypełniony sabbathowym klimatem. Choć nie brakuje kawałków w typowym dla grupy stylu jak "The Betrayal", "Room of Nightmares" to jest to płyta hołdująca inspiracjom założyciela kapeli. W większości przeważają jednak piosenki, które mogłyby trafić na płyty Black Sabbath z czasów Ozzy'ego Osbourne'a, Alice in Chains czy też do dyskografii solowej Zakka Wylde'a. Na najnowszym wydawnictwie amerykańskiej grupie dominuje mieszanka ciężkich riffów i melodyjnych ballad. Materiał trwa 53 minuty - byłby on nieco krótszy, gdyby nie dwa numery trwające po sześć minut. "A Love Unreal" i "The Day That Heaven Gone Away" są najsłabszymi fragmentami tej płyty. Najbardziej ubolewam nad drugą pozycją, ponieważ jest to piękna ballada, lecz niestety Zakk przesadził z długością solówek, które po prostu się nudzą i niepotrzebnie wydłużają czas kompozycji. Natomiast "A Love Unreal" jest po prostu nijaki. Dopiero w czwartej minucie kawałek się rozkręca i gdyby w takim tempie była utrzymana pierwsza połowa piosenki to byłoby dobrze, a tak to niestety chwytliwy riff poszedł na zmarnowanie. Pomijając te dwie pozycje dziesiąty album studyjny jest niesamowicie równy i bardzo

Niemiecki zespół, progresywny metal... I kolejna płyta, nagrana chyba tylko i wyłącznie dla dowartościowania ego samych muzyków, bo słuchać się jej nie da. Dziwi mnie to tym bardziej, że grają tu nie jakieś nieopierzone młokosy, ale ludzie już doświadczeni, udzielający się jednocześnie w innych zespołach, choćby szerzej znanym Poverty's No Crime, a tu wyszła lipa, że brzydziej tego nie określę. Wlecze się to wszystko niczym przysłowiowe flaki z olejem, utwory są w większości zbyt długie i bardzo monotonne, co doskwiera szczególnie w "Immortal Projection". Kolejny tasiemiec "Paranoia" jest ociupinkę ciekawszy, może zainteresować, ale to jeden z nielicznych przebłysków w zalewie nijakości zwącym się "Elementum". Irytuje też barwa głosu wokalisty, próbującego też czasem naśladować Serja Tankiana, zresztą odniesień do dokonań System Of A Down, szczególnie w "Heir To Apostasy", też tu nie brakuje. Paradoksalnie Bleeding znacznie ciekawiej wypada w tych bardziej powerowych, prostszych utworach, jak choćby tytułowy instrumental czy "Macbeth" i wydaje mi się, że powinni raczej iść w takim właśnie kierunku, bo parodystów progresywnego metalu nikt nie potrzebuje... (1,5) Wojciech Chamryk

Blitzkrieg - Judge Not! 2018 Mighty Music

Brian Ross to jedna z tych postaci, która powinna być kojarzona z ruchem nowej fali brytyjskiego metalu. Dlaczego? Jest to wokal, który był od samego początku był w Blitzkrieg. Poza tym pracował z Satan przy ich debiucie, "Court In The Act". Warto tutaj odnotować,

RECENZJE

131


Cain's Dinasty - Legacy Blood 2008 Rompiendo

Wspominałem już, że istnieją muzycy, którzy mimo przebrzmiałej popularności upodobali sobie melodyjny power metal i na przekór wszystkim starają się dopowiedzieć jeszcze parę ciekawych dźwięków i historii. Nie sądzę aby ktoś znał hiszpański Cain's Dinasty, który powstał w 2006 roku w Alicante. Zadebiutował w 2008 roku albumem "Legacy Blood", który firmuje Rompiendo Records, ale bardziej wygląda mi na wydanie własnym sumptem. Rozpoczynający szybki, okraszony świetnymi solówkami "Legacy Of Blood" informuje nam z czym dokładnie będziemy mieli do czynienia, bowiem kawałek to synteza dokonań mistrzów gatunku, a mianowicie Helloween i Gamma Ray. Drugi utwór wprowadza pewną konsternację, bowiem spodziewałem się kolejnych wariacji na temat melodyjnego power metalu, a tym czasem "Two Second To Forgot Your Name" oprócz wiadomych inspiracji mocno zdradza fascynację US power metalem. Kawałek jest osadzony w wolniejszych tempach i ma monumentalny charakter. Wokal w dalekim tle od czasu wspomaga coś w rodzaju growlu znanego z melodyjnego death metalu a także głos wokalistki. "Under The City Light" rozpoczyna się monumentalnie ale bardzo szybko dołączają elementy symfoniki aby równie szybko zmienić się w typowe melodyjne power metalowe granie. "Remember The Tragedy" to power metalowa ballada, ogólnie nie lubuję się w takich formach muzycznych. Natomiast "The Journey" to szybki kawałek gdzie swoje wpływy mieszają europejski i amerykański power metal. Na pewno stanowi mocny punkt tego albumu. Kolejne utwory kontynuują różnorodność muzycznych wcieleń Hiszpanów. Jedne utwory są wolniejsze, inne zdecydowanie szybsze, w jednych odnajdziemy większy nacisk na symfonikę, w innych ozdobniki znane z black metalu. Na "Legacy Blood" inspiracje są jasne, tak samo to, że zespół dba aby ich muzyka nie miała jednego konkretnego wymiaru. Dzięki czemu dostajemy ciekawą mieszankę, która powinna spodobać się fanom melodyjnego power metalu. Do produkcji też za bardzo nie można się czepiać, muzycy i osoby ich wspomagające w studio, wykorzystali wszystkie atuty takiego grania. (3,5)

Cain's Dinasty - Madmen, Witches and Vampires 2010 Red Rivet

Dwa lata po debiucie zespół wypuszcza swój kolejny duży krążek "Madmen, Witches and Vampires". Zawiera on dziesięć kompozycji, które są jeszcze bardziej rozbudowane i zróżnicowane niż na pierwszym krążku. Tym razem

132

RECENZJE

jednak mocniejszy akcent położony jest na melodyjny power metal, który wzbogacają elementy symfoniki, progresji, neoklasyki, czasami niezwykle technicznie i zawile zagrane. Nie odpuszczają również z elementami znanymi z pierwszego krążka czyli zapożyczeniami z melodeathu czy melodyjnego black metalu. Ogólnie opisując jest to ambitne podejście do swojej muzyki, której wypadkową są dokonania Helloween, Gamma Ray, Stratovarius czy Kamelot. Cała płyta jest wyrównana, ciężko jest więc wskazać, który jej moment jest najciekawszy. Nie pomagają również instrumentaliści, którzy odgrywają swoje partie z pasją a niekiedy z wirtuozerią. Produkcja albumu utrzymana jest również na odpowiednim poziomie. Hiszpanie zrobili wszystko aby fanom melodyjnego power metalu ta płyta podobała się. Jednak mnie podczas przesłuchania całego "Madmen, Witches and Vampires", mimo tych wszystkich starań zespołu, dręczyła mnie myśl, że mimo wszystko debiutancki album jest ciekawszy. (3)

Cain's Dinasty - The Hollow Earth 2015 Self-Released

Na kolejny album Hiszpanów czekamy aż pięć lat. Zmiany jakie przyniósł ten krążek, to że kompozycje wydają się bardziej bezpośrednie, oraz tym razem muzyka bardziej brzmi jak skrzyżowanie wpływów Helloween, Gamma Ray i Edguy. Jednak muzycy nie gubią swoich umiejętności pisania złożonych utworów, jedynie w umiejętny sposób potrafili zrównoważyć melodyjny acz ambitny power metal z progresywnym metalem. Symfoniki jest niewiele, głównie w intro "Lucifer's Fall", a zapożyczeń z melodeathu czy melodyjnego black metalu nie uświadczysz. Co zdecydowanie pozytywnie wpłynęło na muzykę Cain's Dinasty. Z resztą zespół już poprzednimi krążkami udowodnił, że potrafi pisać ciekawą muzykę. Potrafi również ciekawie ją zagrać, bowiem muzycy umiejętności gry na instrumentach mają naprawdę wysokie. Do tego dochodzi produkcja, gdzie brzmienia poszczególnych instrumentów, jak ogólnie muzyki, nie powstydziłyby się kapele z czołówki progresywnego metalu typu, Dream Theater, Threshold czy Vanden Plas. Na "The Hollow Earth" Hiszpanie bardzo ciekawie buduje klimat całego albumu, tak że trudno zdecydować się na wyróżnienie którejś z kompozycji, dzięki czemu kolejny raz płyty Hiszpanów słucha się bardzo dobrze jako całości. Muzyczne bogactwo tym razem nie wiąże się z mieszanką wielu stylów ale z wieloma ciekawymi tematami muzycznymi, w dodatku świetnie zagranymi i zaaranżowanymi. Niestety Cain's Dinasty nie wspiera duża wytwórnia, raczej działają dla własnej przyjemności, więc nie ma co liczyć, aby ich popularność sięgnęła większego grona fanów. Jednak jak ktoś nadal szuka czegoś dobrego w melodyjnym power metalu, to powinien sięgnąć i sprawdzić ostatni album Cain's Dinasty "The Hollow Earth". (4) \m/\m/

że w obu zespołach jest on obecnie wokalistą. Po dość dobrze przyjętych nowych albumach Satan zabrał się do pracy nad kolejnym albumem Blitzkrieg. Czego rezultatem jest najnowszy, trwający 53 minuty album, który jest odniesieniem do poprzednich dokonań tego wokalisty. Tematycznie nawiązuje trochę to debiutu Satan, swoim utworem "Judge Not Lest You Yourself Be Jugded". Poza tym, utwory odnoszą się do tematów społeczeństwa, wojny. Podmiot liryczny dokonuje refleksji nad życiem wiecznym w "Forever is A Long Time" oraz nad swoimi relacjami dyplomatycznymi w "Without You". Album ten posiada całe spektrum tematów, które w pewnych momentach tworzą dość karykaturalny tematyczny kontekst. Po utworze "Without You" mamy utwór o psychopatycznym mordercy, który po pobycie w zakładzie dla obłąkanych powrócił do swojej ofiary. Mającej szeroko rozłożone nogi zdekapitowanej ofiary ("Wide Legged and Headless"). Z jednej strony nie powiem, trzeba mieć odwagę żeby napisać coś w stylu "Skullfucker" Brocas Helm, z drugiej po prostu to nie gra tak jak można było się tego spodziewać, w kontekście wcześniejszego utworu. Pomijając już kontrastowość tematu, jest to jedna z żywszych i ciekawszych kompozycji, w przeciwieństwie do poprzedzającego go "Without You". Słyszę tu starania nad przejściami klimatycznymi, od szybszych kawałków do wolniejszych i do znowu szybszych, co sprawia że album nie jest aż tak repetytywny, jak mogłoby się w przeciwnym wypadku wydać, jednak trochę tutaj to nie pasuje. Co do temp? Wydaje mi się że cały album jest utrzymany w średnio-wolnych prędkościach. Kompozycje? Przebojowe, proste, z melodycznymi motywami. Myślę że Judas Priest będzie tu dobrym porównaniem. Perkusja ujdzie. Brzmienie nastawione na gitary elektryczne i wokal. Bas czasami pokazuje swój pazur ("Falling Into Darkness" czy "All Hell is Breaking Loose" tego przykładem) Polecam tutaj przesłuchać sobie "Reign of Fire" z ich oficjalnego kanału Mighty Music w celu zbadania niuansów brzmieniowych na tym albumie - nie warto tu wierzyć recenzentom, szczególnie że wrażenia estetyczne mogą w tym zakresie być zależne od equalizera, modelu słuchawek/głośników, whatever. Czy można ten album porównać do debiutu zespołu? Tak. Wydaje mi się że poza niuansami brzmieniowymi czerpie z niego sposób tworzenia kompozycji, tematy czy sposób ułożenia utworów i tworzenia suspensu nim. Jednak nie jest to samo. Nie zgodzę się także że jest to coś przełomowego, oryginalnego. Jest to kawał dobrej zwykle roboty wykonanej przez weteranów gatunku.

Co tu więcej mówić, jak dla mnie (4,2). Jacek Woźniak

Blood God - Rock 'N' Roll Warmachine 2017 Massacre

Thomas Gurrath nie jest postacią anonimową: terminował wszak w Eternal Glory, chociaż jak wygrzebałem ich jedyne demo "March Into Battle" okazało się, że na nim akurat nie grał. Ale już w Debauchery pełni rolę wiodącą, podobnie jak w założonym w roku 2010 Big Ball. Ten hardrockowy zespół utrzymał się raptem dwa lata, ale jego kontynuacji Blood God wiedzie się zdecydowanie lepiej. Pewnie dlatego trzy ostatnie albumy formacji doczekały się niedawno wznowienia w jednym digiapcku, jako "Rock 'N' Roll Warmachine". Posłuchałem tych prawie 50 utworów w jednym ciągu, jeden po drugim i tak myślę, że jednak AC/DC mają znacznie lepsze cover i tribute bandy. Owszem, Blood God grają swoje kompozycje, ale 99 % pomysłów w nich zawartych to totalna zżynka z patentów braci Young, a raczej skarbnicy światowego rock and rolla, żeby być w pełni ścisłym. Album "Blood Is My Trademark" sprzed trzech lat ma nawet wśród bonusów cover AC/DC "Hail Caesar" - stylowo zagrany, ale wolę oryginał. Dobrze przynajmniej, że wśród pozostałych dodatków królują niezłe wersje "Fast As A Shark" Accept, "Painkiller" i "Heavy Duty/ Defenders Of The Faith" Priest - plus szczególnie za ten ostatni, bo jednak nie jest to numer Bogów Metalu wykorzystywany najczęściej do przeróbek. Najwcześniejszy longplay "No Brain But Balls" (2012) jako całość wydaje mi się najsłabszy i taki najbardziej "na jedno kopyto", mimo tego, że w "Blow Job Barbie" i "Psycho Pussy" udziela się gościnnie wokalistka. "Blood Is..." oraz "Thunderbeast" (2016) są ciut lepsze, brzmią mocniej; warto też dostrzec udział w tych produkcjach znanych muzyków, choćby Toma Naumanna (Sinner, Primal Fear) czy Dennisa Warda (Unisonic, Pink Cream 69). Jeśli jednak miałbym już włączyć coś z podobnych klimatów, to wybrałbym raczej, rzecz jasna poza bezkonkurencyjnym oryginałem, szwedzki AB/CD... (3) Wojciech Chamryk


Bomber - Bomber 2017 Self-Released

Bomber to kolejny zespół ze Szwecji parający się oldschoolowym heavy metalem. Kapela powstała w 2016 roku i po roku działalności wypuszcza swoją wizytówkę, która składa się z czterech utworów. Jak pisałem jest to oldschoolowy heavy metal ale taki bardziej odwołujący się do heavy rocka, czasami do hard rocka. Umieściłbym to gdzieś w okolicach dokonań Trial, Dead Lord, Horisont czy Black Trip. Propozycja Bomber jest bezpośrednia, składająca się z dość szybkich i zgrabnych ciosów, które zawierają i fajne melodie, i błyskotliwe solóweczki. Wszystkie kawałki są na równym i dobrym poziomie, więc trudno wybrać jakiegoś jednego faworyta. Zdradza to potencjał, który drzemie w Szwedach. Oby miało to odniesienie w przyszłych nagraniach. Jednak Szwedzi powinni zwrócić uwagę na większe urozmaicenie swoich kompozycji, bo gdy przy krótkiej formie muzycznej, jaką jest EPka, podobieństwo jakości kawałków nie przeszkadza, to przy dłuższej formie, może stać się powodem kłopotu. A konkretnie nudy. Żałuje też, że obecne zespoły zadawalają się dość pospolitymi wokalistami. Trudno wśród młodzieży znaleźć następców Dio czy Coverdale. Niestety tym tropem podąża również Bomber. Oprócz umiejętności kompozytorsko-aranżacyjnych grupa zaprezentowała dość dobre obycie studyjne. Nawet podoba mi się brzmienie jakie sobie wypracowali. Za to okładką nie błysnęli. Czy kariera Bomber nabierze odpowiedniego tempa, pewnie wkrótce się przekonamy. A tym czasem Szwedzi zanotowali całkiem niezły start. (3,7) \m/\m/

Bulletback - The Quest for New Horizons 2017 Self-Released

Bulletback to brazylijskie trio z Sao Paulo, istniejące od pięciu lat i debiutujące latem ubiegłego roku albumem "The Quest for New Horizons". To wydanie własne,

stąd więc pewnie ta koszmarnie niedana okładka, ale zawartość płyty jest już znacznie ciekawsza. Chłopaki łoją bowiem surowy heavy metal w stylu lat 80., dodając do tego sporo thrashowych elementów. Trzyma to wszystko poziom, ma charakter, moc i szlachetność prawdziwego metalu, chociaż momentami słychać, choćby w "Running Away" czy "Where Are The Angels", że to współczesna produkcja, co przekłada się na jakiś nienaturalny, dziwnie mechaniczny sound - myślę, że ten sam materiał po nagraniu na taśmę czy nawet cyfrowo, ale w lepszym studio, zabrzmiałby o wiele lepiej. Wydaje mi się jednak, że po tym, co Bulletback demonstrują w siarczystym openerze "Down And Out", speed/thrashowym numerze tytułowym, jeszcze szybszym "Holy Words" czy też tych bardziej miarowych, mocarnych utworach w rodzaju "Faking", że już przy kolejnej płycie mogą już nie martwić się brakiem wydawcy, tym bardziej, że wokalista Raphael Gazal też radzi sobie niezgorzej, świetnie wpisując się w tę estetykę surowego heavy. (4,5) Wojciech Chamryk

Bullet Proof - Forsaken One 2017 Sleaszy Rider

Ten zespół jest ciekawostką ze względu na swój międzynarodowy słowacko-włoski skład... Bracia Richard i Lukas Hupka, podobnie jak bracia Cavalera’s tanowią trzon kapeli. Richard, gitara i wokal, Lukas, perkusja. Muzykę grają jednak inną od Maxa i Igora. To jest nowoczesny thrash metal, czerpiący ze starej szkoły, z odrobiną groove. Chłopaki grają ciekawe harmonie, co urozmaica ich utwory... Nie jest to tylko porządna łupanka. Linie wokalu przywodzą na myśl pewnego Rudzielca, ale Richard ma zdecydowanie niższy głos. Całość brzmi o niebo lepiej, niż dwie ostatnie Metalliki razem wzięte... I nie trzeba było dawać bańki panu Rubinowi, (śmiech)... Gitary, to gitary, a nie brzęczące popierdółki. Tną i sieką, kiedy trzeba. Wraz z basami, wgniatają w glebę, mocarnym riffem. Kolejną zaletą, jest mnóstwo urozmaiceń i melodii (piękne solo w środku "No One Ever")... Fajnie, że bębny nie są "suche" i sztywne, pełny werbel, nie blaszany... Dużo ride i hi-hata. No i słychać, że perkusista odrobił lekcje, nie wali zza ucha, na sztywnej łapie. "Abandon" rozpoczynają odgłosy awantury, pomiędzy panią i panem, akcenty

Camus - Senderos de Libertad 2015 Self-Released

Kiedy zagłębiłem się w zawartość debiutanckiego albumu chilijskiego Camus, z każdym kolejnym utworem miałem wrażenie, że ktoś próbuje zrobić ze mnie wariata. Bo tak, jak pod względem instrumentalnym było nawet nieźle - solidnie brzmiący, dość melodyjny power/ heavy metal, z wartym wyróżnienia gitarzystą - to już dźwięki wydawane przez wokalistę wołały o przysłowiową pomstę do nieba. Nie wiem jakim cudem Marcelo Valenzuela został wokalistą: nie tylko Camus, ale i tak ogólnie. W sieci można znaleźć informacje, że przez zespół przewinęło się takich "śpiewaków" więcej, ale amatorskie porykiwania Marcelo, szczególnie tragicznie brzmiące w balladzie "Bella traicionera", nie pozostawiają złudzeń co do tego, że kiedykolwiek jeszcze sięgnę po "Senderos de Libertad". (1). Camus - Resistir 2017 Self-Released

więc może nie z przerażeniem, bo jednak słyszałem już znacznie gorsze płyty od "Senderos de Libertad" i jakoś to przeżyłem bez trwałego uszczerbku na zdrowiu, ale nie spodziewałem się niczego lepszego. A tu proszę, miła niespodzianka! Panowie musieli posłuchać uważnie swej poprzedniej płyty - dziwne tylko, że nie zrobili tego na etapie nagrań czy miksów - i zmienili wokalistę. Francisco Almonacid (ex Satira) to zdecydowanie zawodnik z wyższej kategorii wokalnej. Nie porykuje, niczym opadnięty przez watahę wilków, ranny bizon, ale śpiewa - również niskim jak jego poprzednik, ale zdecydowanie lepszym głosem. I surowy heavy Camus od razu zyskał na wartości, stając się czymś strawnym, a momentami nawet porywającym, tak jak w najlepszych na płycie, rozpędzonych i ostrych numerach "Almas De Acero" i "Jaguar" - akurat ostatnich na krążku, tak więc nie miałbym nic przeciwko, żeby sygnalizowały one zawartość kolejnego albumu Camus. (3,5)

Ubiegłoroczny "Resistir" odpalałem

Wojciech Chamryk

basu, a potem jest już tak mieszane, że trzeba uważnie słuchać, zmiany tempa... Zwolnienia, przyśpieszenia, melodyjne solówki, kawalkady przejść bębnów... i znowu gonitwa. To nie jest muzyka, przy której można sobie chatę sprzątać... Każdy utwór, jest tak naładowany dźwiękami, że szkoda uronić choć jednej nutki. Powiem jeszcze raz: Solówki. Może nie tak szybkie, jak Hammettowskie z okresu "Master of Puppets", ale równie finezyjne. Przyjemnie się słucha płyt, które są tak muzycznie urozmaicone... bo nie wiadomo kiedy jesteśmy już przy końcu albumu. Tylko pogratulować. Gdyby ci goście urodzili się wcześniej i nagrali podobny album, w 1987 roku... pewnie dziś jeździliby limuzynami i mieli pałace z basenami. Tylko, czy nadal graliby tak świeżą i energetyczną muzykę? (5)

oBHM, o którą tak łatwo posądzić Conjuring Fate. Ten debiut to tradycyjny heavy metal o estetyce i motoryce rodem z Thunderbolt czy Monument. Mamy więc współcześnie przepracowany "wyspiarski" klasyczny heavy metal pełen zarówno wpadających w ucho melodii jak i melodyjnych riffów oraz wyraźnego basu. Mimo chwytliwości płyty i subtelnie śpiewającego Tommy'ego Daly, muzyka Conjuring Fate nie wydaje się być mdła ani słodka. Dzięki "maidenowym" riffom i surowemu brzmieniu skojarzenia wędrują raczej w stronę klasyki, niż kontynentalnego lukru. Mimo tego, że płyty słucha się przyjemnie, trudno na pierwszy rzut ucha z zespołem wiązać wielkie nadzieje. To poprawny, tradycyjny, dynamiczny heavy metal, który bazuje na NWoBHM i samych mistrzach tego gatunku. Do "Valley of Shadows" powstały teledyski, warto więc sprawdzić zespół na YouTube. (3,8)

Jakub Czarnecki

Strati Crom - When Northmen Die 2017 Pure Steel

Conjuring Fate - Valley of Shadows 2017 Pure Steel

Choć muzycy pochodzą z Belfastu, Wielkiej Brytanii, czuję się raczej Irlandczykami niż obywatelami Królestwa. Co ciekawe, tym samym odcinają się od tradycji NW

Lubię Bathory, bo kto nie lubi? Zespół Quorthona dociera zresztą do różnorakiej publiczności, niezmiennie i od lat fascynując zarówno fanów ekstremalnego blacku, jak i bardziej klimatycznego wiking/epickiego metalu. Walter "Crom" Grosse też lubi Bathory, szczególnie z tego późniejszego etapu działalności, czemu daje wyraz na swym najnowszym albumie "When Northmen Die". Słucha

RECENZJE

133


się go w sumie fajnie, ale cały czas gdzieś przemyka myśl: gdzie ja to już wcześniej słyszałem? Ano, na "Hammerheart" i "Twilight Of The Gods", bez żadnego wyjątku. Owszem, gdzieniegdzie Grosse dodaje coś "od siebie", to jest podszyty growlingiem ryk ("Shields Of Gold") czy nieco galopady typowej dla wczesnego Running Wild (bonusowy "The Millenium King"), ale całościowo to i tak totalna zżynka z Bathory. Jak dla mnie zupełnie niepotrzebna, skoro można włączyć znacznie ciekawsze oryginały, ale może akurat komuś innemu Crom podpasuje... (1)

wychodzi. To nie znaczy, że nie próbują być sobą. Próbują i to przez większą część płyty. Wtedy jest jeszcze gorzej (wyjątkiem jest tu utwór "Thrashgasm", chyba jedyny spójny numer na albumie). "Dawning" to jedna z tych płyt, które jednym uchem wpadają, a drugim wypadają. Nie widzę żadnych powodów, by do niej wracać. Mógłbym co prawda użyć jej czasem jako soundtracku do zmywania naczyń, ale.... mam w domu zmywarkę. Duch nijakości unosi się nad tym albumem, niczym te postaci wychodzące z głów muzyków na okładce. (2) Bartłomiej Kuczak

Wojciech Chamryk Destruction - Thrash Anthems II 2017 Nuclear Blast

Dark Hound - Dawning 2018 Self-Released

Szczerze mówiąc, moją przeprawę z drugim albumem amerykańskiej grupy Dark Hound nie zaliczam do przeżyć zbyt przyjemnych. Właściwie to jest to płyta pełna sprzeczności, a sam zespół sprawia wrażenie nie bardzo wiedzącego, co tak naprawdę chce grać i w jakim kierunku chce skierować swoje kroki. W Internecie można wyczytać, że chłopaki grają "progressive/ heavy metal" Pierwszy numer na płycie - "The Ashes Of Your Worth" mieści się w tych ramach. Stylistycznie, bo jakościowo daleko im do nawet średniej ligi progresywnego metalu (cokolwiek za taki uznamy). Utwór nudny, schematyczny do bólu. To jeszcze nawet dałoby się przeżyć gdyby nie zawodzenie wokalisty. W drugim numerze "Guilt Tripper" rzekoma progresywność zostaje całkowicie odstawiona na bok. Dostajemy za to nieudolną podróbkę Pantery. Pewną nadzieję budzi utwór "The Answer". Na wstępie maidenowy riff, w zwrotce już jest niestety schematyczność i ten wokal mogący budzić torsje nawet u najbardziej tolerancyjnych słuchaczy. W utworze "Stripped Away" wieje grungem, a dokładnie Alice In Chains. Oczywiście panowie i to zepsuli. "Balancing Act" brzmi natomiast jak żałosna parodia Slayera. Widać, że Dark Hound próbuje usilnie czerpać z innych wzorców, ale zdecydowanie im to nie

134

RECENZJE

Współtwórcy europejskiego thrashu po 10 latach wrócili do pomysłu retrospektywnego albumu z nowymi wersjami swych starych utworów. Odgrzewany kotlet i powielanie schematu? Trochę na pewno, ale jeśli muzycy mają z tego frajdę, fani mieli wpływ na dobór utworów, a całość sfinansowano dzięki PledgeMusic, to OK. Ja osobiście wolę starsze wersje, nawet jeśli pierwsze płyty Destruction nie brzmią nawet w połowie tak potężnie jak "Thrash Anthems II", ale i tym odświeżonym trudno odmówić atrakcyjności. Ujednolicone brzmienie sprawia, że sąsiadujące ze sobą te najstarsze i zarazem najprostsze numery, jak "Black Mass" czy "Satan's Vengeance" z debiutanckiej EP-ki oraz bardziej zaawansowane technicznie, późniejsze numery w rodzaju "Confused Mind" z LP "Eternal Devastation" i "Dissatisfied Existence" z kolejnego, nagranego już w kwartecie albumu, świetnie do siebie pasują. Ciekawostką jest też "Ripping You Off Blind", którego to Schmier w oryginale nie śpiewał. Zabrakło jednak, tak jak na pierwszej części, większej ilości rarytasów - mamy tylko "Frontbeast", dotąd znany tylko z demówki "Bestial Invasion Of Hell"; jest też "Holiday In Cambodia" Dead Kennedys, ale zabrakło go wśród promocyjnych plików, więc to pewnie bonus z wersji digi, czy innego limitu. (3,5) Wojciech Chamryk Dont Drop The Sword - Path To Eternity 2017 Self-Released

Co by nie pisać Blind Guardian to rozpoznawalna marka w metalowym światku. Jednak nie zaobser-

wowałem aby zespół miał jakieś wielkie grono naśladowców. Dwa lata temu w Bawarii powstał zespół, który może godnie kultywować muzyczne tradycje Strażników. Dont Drop The Sword postał w 2016 roku i przez ten krótki czas przygotowali EPkę "Into The Fire" i właśnie omawiany album "Path To Eternity". Muzycznie Bawarczycy podążyli w kierunku z początków kariery swoich mistrzów czyli bardowskiego speed metalu. Jednak rozpoczynający "Guardians of Light" choć jest utrzymany w klimacie melodyjnego speed metalu lat 80-tych, to niejednoznacznie wprowadza nas w "guardianowe" klimaty. Jednak od drugiego utworu "Rotten Wingd" już nie mamy takich dylematów. Bawarczycy w jakiś znany sobie sposób bardzo mocno uchwycili styl Blind Guardian ale jednoznacznie oprawili go we własną wrażliwość i umiejętności. Dzięki czemu debiutancki album Dont Drop The Sword słucha sie z pewna przyjemnością, bo dźwięki choć są znane, to ujęte są w trochę inne ramy. Jeżeli umiejętnie pokierują swoja karierą, a raczej los nie poskąpi im umiejętnego balansowania między swoim światem muzycznym, a swoich mistrzów z Nadrenii, to Bawarczycy ucieszą nas jeszcze niejednym albumem. Gdy jednak wpadną w pułapkę powielania i plagiatu bardzo szybko świat zapomni o nich, jak to bywa z nędznymi epigonami. Także młodzi Niemcy stąpają po cienkim lodzie. Ba, nawet już teraz nie jeden, może zarzucić ich muzyce marną kopię, bo jednak inspiracje są jednoznaczne. Niemniej, ci co są w stanie bardziej zagłębić się w album Dont Drop The Sword, z pewnością zorientują się, że muzycy starają się iść także swoją ścieżką. Tym samym nie będzie przeszkadzało to, że młodzi muzycy w swoich tekstach również korzystają z opowieści napisanych przez Tolkiena. Pod względem produkcji jest również nawiązanie do starej szkoły, także muzyka pod względem brzmienia nawiązuje do złotej ery heavy metalu. Jest tu nutka inności, gdyż Bawarczycy jeszcze nie eksponują perfekcją tak doskonale znaną z dokonań swoich mistrzów. Różnicę przynosi również wokalista Anti, który umiejętnie dostosowuje głos muzycznego klimatu, ale do klasy Hansi Kurscha daleko mu. Niemniej radziłbym Anti'emu aby niczego nie zmieniał, bo to jeden z oryginalnych elementów Dont Drop The Sword, tym bardziej, że jego głos i umiejętności są

na prawdę dobre. Jestem ciekaw dalszych losów tego zespołu. Swoim dużym debiutem "Path To Eternity" zrobili na mnie dobre wrażenie. Sposób podejścia do pomysłu jest również intrygujący. Jednak muszą pamiętać, że mogą bardzo łatwo pomylić się i równie szybko stracić zainteresowanie sobą. Jak na razie trzeba mieć na oku ten niemiecki zespół (4) \m/\m/

Egonaut - The Omega 2017 Might Music

Szwedzki Egonaut w żadnym razie nie jest uznawany za jakieś objawienie retro rocka czy hard'n' heavy, ale zespół konsekwentnie robi swoje, czego dowodem jego najnowszy, już czwarty w jego dyskografii, album "The Omega". Zmiana wokalisty udała się właściwie bezproblemowo, a głos Emila Kyrka świetnie pasuje do archetypowego stylu grupy. Może przesadza tylko z tym quasi blackowym skrzekiem, bo tworzy on wyraźny dysonans z organowo/gitarowymi pasażami, brzmiącymi niczym z 1974 roku, ale już niska, mroczna barwa jest bardzo OK i na miejscu. Klawiszowiec Dennis Zielinski ma w Egonaut wiele do powiedzenia, wykorzystując nie tylko liczne syntezatory, kojarzące się brzmieniowo z art czy space rockiem, ale też wspomniane już, organowe oraz melotronowe partie, dodające poszczególnym utworom wyraźniej szlachetności. Fajnie brzmią też unisono organy i gitara Fredrika Jordaniusa, szczególnie w momencie tuż po klawiszowej solówce w mocarnym "The Abdication" czy organowe podkłady do popisu gitarzysty, jak choćby w mrocznym "Totentanz". Niekiedy też doom metal Egonaut staje się wręcz klimatyczny ("Revelations"), a z racji pewnych odniesień do progresywnego rocka lat 70. zawartość "The Omega" może zainteresować nie tylko zagorzałych doomsterów. (5) Wojciech Chamryk Emerald - Voice for the Silent 2017 Metal On Metal

Zespołów o tej nazwie trochę scena metalowa zrodziło, a który z Emeraldów przypadł mi do recenzji? Otóż jest to ten holenderski znany ze swojego debiutanckiego i jedynego jak do tej pory albumu "Down Town" z 1985 roku. Pod nazwą Emerald działali w latach 84-89 po czym zapadli w kilkunastoletnią drzemkę. Do świata ży-


Eynomia jednak świetnie rokuje i czuję, że nie pokazała jeszcze w pełni swoich możliwości. (5) Marek Teler

wych i do grania heavy metalu powrócili w roku 2002, ale na nowy album przyszło nam czekać aż do teraz. Tego co było przyczyną tak długiego oczekiwania dowiem się z wywiadu, a teraz przejdźmy do zawartości krążka. Najważniejszym spostrzeżeniem po pierwszych odsłuchach "Voice for the Silent" jest to, że Emerald nie kombinuje i dalej gra klasyczny heavy metal w starym stylu. Zwłaszcza brzmienie gitar jest mocno osadzone w latach 80. Nie ma co się dziwić, bo 3/5 składu, czyli wokalista Bert Kivits, gitarzysta Allard Ekkel oraz bębniarz Rudy Marissen byli częścią grupy właśnie w tamtych latach, a dwóch pierwszych nagrywało debiut. Wzmocnieni drugim gitarzystą Paulem van Riswijkiem oraz basistą Andre Wullemsem tworzą dobrze naoliwioną machinę. Utwory są mocno osadzone w korzeniach gatunku i pozbawione nowoczesnych wpływów co nadaje im autentyczności. Większość numerów jest utrzymana raczej w szybkim tempie za wyjątkiem znakomitego, marszowego hymnu "Sword Brothers" oraz ballady "Train of Unbelief" kojarzącej sie trochę ze Scorpions. Wymieniłbym też zamykający płytę epicki "Rhymes of Robin Hood", zaczynający się od akustycznych gitar, by z czasem nabrać ciężkości i tempa i rozwinąć się w potężny metalowy cios. Ciężko wymienić jakieś konkretne drogowskazy, bo zespół czerpie z wielu źródeł, a przede wszystkim gra to co chce i co najlepiej im wychodzi. "Voice for the Silent" to zakakująco dobra i klasyczna heavy metalowa płyta. Wypada tylko pogratulować zespołowi, że udało im się unikąć tego co spotyka wiele innych wracających po latach ekip, czyli zmęczenia, braku werwy, a często nawet pomysłu na siebie. Emerald postawili na wierność swoim korzeniom i zdecydowanie wyszło to im na dobre. Album wart przynajmniej sprawdzenia. (4,5) Maciej Osipiak Evertale - The Great Brotherwar 2017 NoiseArt

Niemiecki zespół to wiadomo, 90 na 100 będzie to jakaś odmiana tradycyjnego heavy. Evertale specjalizuje się w power metalu, doprowadzonym do perfekcji przez rozliczne tamtejsze zespoły już w połowie lat 80. "The Great Brotherwar" to drugi album ekipy Matthiasa Grafa i zarazem doskonały przykład tego, jak perfekcyj-

nie połączyć charakterystyczną dla takiego grania chwytliwość z surowością i mocą bardziej klasycznego metalu. Evertale mają do tego dryg, nie nadużywając przy tym błahych melodyjek czy pseudo symfonicznego sztafażu - owszem, chwytliwych linii melodycznych czy refrenów nie brakuje, wpływy Blind Guardian czy Gamma Ray kłaniają się tu często, ale nawet wtedy równoważą je moc riffów, konkretne brzmienie sekcji i przede wszystkim zadziorny, nierzadko wręcz agresywny, głos lidera. A kiedy już idą w stronę surowego, jednoznacznie kojarzącego się z nurtem NWOBHM stylu, tak jak w "The Journey To Iskendria" czy "All Hail The Crimson King", robi się naprawdę ciekawie. Są też urozmaicenia, typu partia skrzypiec w nieco folkowym "For The King And The Crown", ciekawostką jest też cover Van Canto "Take To The Sky" w typowo metalowej aranżacji. (4) Wojciech Chamryk

Exarsis - New War Order 2017 MDD

Nadużywanie górnolotnych frazesów i mających się nijak do rzeczywistości reklamowych haseł to niestety codzienność, nie tylko w muzycznym biznesie. Greckie młokosy z Exarsis łoją jednak thrash na swym czwartym albumie tak, że faktycznie w sloganie "The return of thrash metal!" jest sporo prawdy. W takim zaś graniu to podstawa, tym bardziej, że muzycznie cofamy się tak maksymalnie do roku 1986, kiedy to chłopaków nie było jeszcze na świecie. Całkiem udatnie wycinają jednak konkretne riffy, sola też są niezgorsze, sekcja intensywnie dokłada swoje pięć, a nierzadko znacznie więcej ("General Guidance") groszy, a Nick Tragakis pokrzykuje do tego w dość histerycznej - kłania się Blitz - ale w żadnym razie nieprzesadzonej, manierze. Jeśli więc ktoś lubi Warbringer, Hatriot czy National Suicide, to tych 39 minut z "New War Order" na pewno nie uzna za stracone. (4) Wojciech Chamryk

Eynomia - Break Free 2018 Pure Steel

Eynomia to amerykański zespół grający metal symfoniczny, którego głównym źródłem inspiracji są takie europejskie kapele jak Epica, Amaranthe czy Nightwish. 26 stycznia 2018r. ukazał się ich debiutancki album "Break Free", na którym znalazło się dziewięć utworów. Grupa z Minneapolis z charyzmatyczną Phyllis Rutter na wokalu naprawdę daje czadu! Album otwiera wpadająca w ucho piosenka "Cleansing" - dobra, ale jednak nieco sztampowa. Zdecydowanie ciekawszy pod względem instrumentalnym i wokalnym jest utwór "Someday Maybe", w którym pełen emocji wokal Phyllis idealnie harmonizuje z ostrymi gitarowymi riffami. Jest to jeden z lepszych kawałków na płycie. W "Till We Meet Again" ciekawy efekt daje z kolei wprowadzenie partii gitary akustycznej, która płynnie przechodzi w znajome dźwięki elektryka. To najdłuższy i chyba najbogatszy instrumentalnie utwór z albumu. Tytułowe "Break Free" czaruje nas piękną partią operową na wejście i wzruszającym refrenem, w którym Phyllis ukazuje swój niesamowity wokalny warsztat. Przy okazji na pochwałę zasługuje też fantastyczne gitarowe solo i zamykający całość keyboard. Po energetycznym kopniaku w postaci "Let It Go" przychodzi z kolei czas na przyjemną dla ucha balladę "Through Your Eyes". Phyllis prezentuje nam swoje łagodniejsze oblicze, a chórki i partie pianina budują charakterystyczną atmosferę lekkości. Utwór po prostu płynie, dość niespodziewanie przechodząc w mocne "I Can Tell", w którym wokal Rutter okraszony perkusją i gitarami potęguje napięcie. Gitarowe riffy i efekty dźwiękowe na keyboardzie naprawdę robią wrażenie, dając utworowi drugie miejsce w rankingu najlepszych kawałków z płyty. Ostatnie dwa kawałki nie psują ogólnego dobrego wrażenia - krótki, dynamiczny i nieco efekciarski "Take A Look" oraz chwytliwy "When It's Over" z motywującym przesłaniem nie odbiegają kunsztem od swoich poprzedników na krążku. Swoim albumem "Break Free" Eynomia pokazuje, że Ameryka również potrafi tworzyć dobry symfoniczny metal. Poszczególne piosenki wpadają w ucho, chociaż momentami (na szczęście dość rzadko!) możemy mieć wrażenie, że coś bardzo podobnego słyszeliśmy już na europejskim rynku muzycznym.

Faceless Night - Seven Gates 2017 Anger Music

To, że wbrew aktualnym trendom, działa pewna grupa zwolenników melodyjnego europejskiego grania, niestety nie przekłada się to na jej jakość. Wśród tej grupy odnajdziemy również muzyków i zespoły, które kultywują te najgorsze wartości melodyjnego power metalu. Takim przykładem jest włoski Faceless Night. Kompozycje na "Seven Gates" są bardzo słabe, co najwyżej przeciętne, ogólnie ciężko jest przesłuchać je w całości. Nie dość, że utwory są słabe, to wykonanie również nie jest najlepsze. To, że klawisze to nieciekawe plamy muzyczne, to można jeszcze przełknąć ale, że partie gitary, a szczególnie partie solowe gitary to totalna porażka, to ciężko zrozumieć. No chyba, że wytłumaczeniem ma być, że gitarzystką jest kobieta, niejaka Freyja. Jestem mocno zdziwiony przysłuchując się temu albumowi, ogólnie teraz ciężko jest aby coś zepsuć, nawet ci gorsi muzycy prezentują jakąś tam jakość. Niestety Włochom na każdym polu wiele brakuje. Melodyjny power metal charakteryzuje się dobrymi wokalistami, którzy łatwo potrafią osiągnąć ciekawe wokalne efekty. Aby jeszcze urozmaicić śpiew wiele zespołów w melodyjnym power metalowym graniu zatrudnia wokalistę i wokalistkę. Kontrast między głosem mężczyzny i kobiety niekiedy potrafi faktycznie wciągnąć słuchacza w ciekawą artystyczna wizję. Niestety ten zabieg zastosowany w ramach debiutanckiego albumu "Seven Gates" potęguje muzyczny chaos. Jedynie co pamiętam po przesłuchaniu albumu to piszczałkowatogitarowe kakofonie podkreślone bełkotem męsko-kobiecych wokali. Przy słuchaniu muzyki zawsze staram się znaleźć jakiś pozytyw, niestety w wypadku krążka "Seven Gates" w ogóle nie potrafię go odnaleźć. Siedem utworów, 33 minut muzyki, nimby mało, ale w wykonaniu Faceless Night staje się wielkim wyzwaniem. Ciężko nawet uwierzyć, że muzycy zrobili to dla własnej przyjemności, bowiem nic tu nie zagrało, nawet przez moment. \m/\m/

RECENZJE

135


smagają... a Larry-Wayne mistrzowsko zdziera swoje struny głosowe... Znakomita muza do machania łbem i oglądania filmów, po których moja żona boi się zejść do piwnicy, (smiech)... (5) Jakub Czarnecki F.K.U. - 1981

mniej oryginalne. A już zamykający album "Netherstorm" to prawdziwa miazga! Idealnie podsumowuje cały krążek, w którym kapela prezentuje swój włoski temperament. Album "The Fallen King" zapowiada zespołowi Fallen Crown naprawdę świetlaną przyszłość. Liczę na to, że jeszcze nieraz pozytywnie nas zaskoczą. (5,5)

2017 Despotz

Wstyd mi się przyznać... Ja do niedawna nie miałem świadomości istnienia tego szwedzkiego potwora. A wstyd, bo kapela działa od 1987 roku! Coś, co miało być odskocznią od macierzystych bandów członków FKU i pomysłem na dobrą zabawę przy piwie, przerodziło się w poważne przedsięwzięcie. Wydali raptem pięć płyt... ale dzięki temu uniknęli zmęczenia materiału, tak ostatnio powszechnego, wśród muzyków metalowych. FKU to w zasadzie stowarzyszenie miłośników horrorów i thrash metalu. To razem, daje ciekawy efekt... Począwszy od oryginalnego image muzyków (wszyscy wyglądają, niczym zombiaki z "Walking Dead"), a na konkretnej nucie skończywszy. Ja jestem kupiony. Już kiedy zobaczyłem okładkę płyty, wiedziałem, że jestem w domu. Obrazek przypomina, mocno wysłużoną tekturową obwolutę kasety VHS (to takie dwudziestowieczne DVD, taśmy z zapisem obrazu, w plastykowej obudowie, które wsuwało się w kieszeń magnetowidu, podłączanego do telewizora), z naklejką "Please Rewind"(!). W domyśle, kaseta jest z wypożyczalni video... Na owej obwolucie ilustracja: Nagrobek, obok którego wystaje z ziemi ręka uzbrojona w nóż... Obok walają się na trawie klasyki kina grozy... "Evil Dead", "Halloween II" itp... I tu dochodzimy do sedna. Albowiem album "1981", to swoisty i najszczerszy hołd zespołu FKU, dla kina horroru i wszystkich filmów, które ujrzały światło dzienne właśnie w 1981roku... Każdy w zasadzie utwór na płycie, został nazwany tytułem jakiegoś filmu. Na pierwszy ogień tytułowy "1981"... Słychać charakterystyczny odgłos wkładanej do magnetowidu kasety, zgrzyt mechanizmu i jedziemy! Może nie ma tu mowy o jakiejś dźwiękowej rewolucji... w zasadzie muzyka brzmi, jakby wykopana z ziemi, razem z zombiakiem. Solidny thrash metal, bez marmolenia i cieniowania... Niczym cios siekierą w głowę, na filmie... Zastanawiałem się, skąd znam głos Larrego... i nagle w utworze "Corpse Mania" przyszło olśnienie. Toż, to żaden Larry! Goście ożywili i zamienili w zombie samego Davida Wayne! Posłuchajcie uważnie... "Friday the13th Part Two" chłoszcze bezlitośnie po uszach... nakręcono do niego animowany, kozacki klip. Mocna rzecz... "Halloween II", jeszcze szybciej i mocniej, gitary tną, bębny

136

RECENZJE

Marek Teler

Frozen Crown - The Fallen King 2018 Scarlet

Frozen Crown to zespół power metalowy z Mediolanu, który 9 lutego 2018r. nakładem Scarlet Records wydał swój debiutancki album "The Fallen King". Na płycie znajduje się dziesięć kawałków, a promuje go energetyczny utwór "Kings". Za wrażenia wokalne na "The Fallen King" odpowiadają grająca również w zespole Ashes You Leave Giada Etro i Federico Mondelli, wcześniej występujący w Dirty Rain. Płytę otwiera utwór "Fail No More" z charakterystycznym dla power metalu szybkim tempem, mocną perkusją oraz trochę rzadszym w gatunku ciekawym połączeniem męskiego i żeńskiego wokalu. W kolejnym kawałku "To Infinity" uwagę przykuwa początek - najpierw słyszymy głos Giady, potem "perkusyjną sieczkę" otwierającą niejako drogę pozostałym instrumentom. Wybrany na singiel "Kings" rzeczywiście poprzez swoją rytmiczność, fantastyczne gitarowe solo i chwytliwy refren najbardziej wpada w ucho. W "I Am The Tyrant" urzekają efekty dźwiękowe na wejście rodem z lat 80., które jednak wkrótce przechodzą w mocne gitarowe uderzenie. Świetnie wypada w tym utworze duet Giady i Federica, których głosy harmonizują ze sobą. Najlepsza jest w nim jednak solidna partia growlu, dodająca kawałkowi pazura. Najdłuższy utwór z płyty, "The Shieldmaiden", to przede wszystkim popis umiejętności instrumentalistów kapeli, chociaż ostry wokal Giady i growl Federica również robią tu duże wrażenie. To chyba najlepszy kawałek na płycie. Mocnym punktem krążka jest też ballada "Chasing Lights", pokazująca Frozen Crown w lżejszym, lecz równie udanym wydaniu. Nasz wokalny duet z Italii naprawdę pięknie ze sobą współgra. Dość nagle i zaskakująco ballada przechodzi w energetyczne "Queen of Blades", w którym grupa znów daje czadu. Cała kapela przeradza się w tym kawałku w wulkan energii. "Across the Sea" i "Everwinter" podtrzymują pozytywne wrażenie na temat albumu "The Fallen King", na którym szczerze mówiąc nie ma złych utworów. Co najwyżej są nieco

Game Over - Claiming Supremacy 2017 Scarlet

Kolejny włoski band łojący thrash! I kolejne zaskoczenie na plus... Zaczyna się niepokojącym intro z akordami syntetazora i plumkaniem gitar, przechodząc w ciekawe solo i połamane rytmy, by rozbiec się do ładnie do thrasmetalowej gonitwy. W porównaniu z takim Bullet Proof, trochę suche brzmienie... Z jednej strony to zarzut, z drugiej ma jakiś urok minionych czasów, kiedy ważniejsze od perfekcji było szaleństwo i serce w muzyce. Trochę mi pobrzmiewa starym Testamentem, z czasu "The Legacy". A, że ja bardzo lubię debiut Testamentu, więc to poniekąd, miód na moje stare uszy... Tu wszystko gra, tak jak w roku 1987. No ale mamy rok 2018, więc pewnie nie każdy łapie ten klimat. A "Claiming Supremacy" jest czwartym albumem Game Over. Oldskulowa okładka, również jak najbardziej pasuje do muzyki. Obraz sprawia wrażenie malowanego tradycyjnie, nie komputerem. Czacha to zawsze coś, co kojarzy się z heavy metalem, obojętnie jakiego rodzaju. Mnie się podoba. Thrashowa maszyna mknie poprzez poszczególne utwory, zwalniając chwilami aby złapać oddech. Tak, wokale i chórki, czy połamańcze rytmiczne, są bardzo testamentowe... Nie zrozumcie mnie źle. To nie jest kopia, a zespół grający i komponujący, w takim samym stylu, jak Amerykanie 30 lat temu. I jeśli ktoś jest fanem tamtej muzyki, to Game Over będzie mu się podobało. Na tym albumie jest mnóstwo świetnych pomysłów i znakomite gitarowe granie, z szalonymi solówkami... Dobre basy. No perkucha mi nie brzmi idealnie (choć garowy daje radę), ale o tym już pisałem... brzmienie 1987. (4) Jakub Czarnecki Ghost - Ceremony and Devotion 2017 Universal Music

Pod koniec listopada Ghost zapowiedział pierwszą płytę koncer-

tową. W końcu po siedmiu latach istnienia, trzech pełnoprawnych albumach i dwóch EP-kach wypadałoby jakoś podsumować miniony czas. Już sama obecność tej koncertówki zaskakuje - po pierwsze została nagle udostępniona w serwisach streamingowych zupełnie za darmo, podczas gdy do sprzedaży ma trafić 19 stycznia 2018 roku. Po drugie, póki co nie wydano zapisu wideo i nie wiadomo czy w ogóle takowe zobaczymy. Jeżeli chodzi o zawartość muzyczną tutaj niczego nie brakuje no powiedzmy. Album przede wszystkim skupia się na drugim i trzecim krążku kapeli, który był promowany w ostatnich dwóch latach. Ba, nawet autorski singiel "Square Hammer" z ostatniej EPki znalazł się tutaj . Patrząc na spis utworów przeciętny fan Ghost będzie zachwycony, bo zawarto tutaj praktycznie każdy przebój grupy. Z drugiej strony, jeżeli kibicujecie Szwedom od początku to może Was zaboleć fakt, że coraz rzadziej i coraz w mniejszej ilości grane są utwory z debiutanckiego "Opus Eponymous". Na "Ceremony and Devotion" są reprezentowane przez zaledwie dwie piosenki "Con Clavi Con Dio" i "Ritual". Rozumiem, że nie był to jeszcze poziom takich przebojów jak "Monstrance Clock" czy "He is", ale tam też można było znaleźć perełki w postaci "Elizabeth" czy "Stand by him". Przypuszczam, że kiedy Ghost wyda czwartą płytę na koncertach nie usłyszymy już nawet wcześniej wspomnianych piosenek, jedynie te z "Infestissumam" i "Meliory". "Ceremony and Devotion" pokazuje jak bardzo Ghost jest zależny od Tobiasa Forge'a, który wciela się w kolejne odsłony Papy Emeritusa i jaką przemianę przeszedł ten wokalista. Dawniej, instrumenty grały potężne i agresywne partie - dziś choć ich brzmienie dalej ma moc, jest zdecydowanie wygładzone i stanowi tło. Bardzo cenię czasy pierwszej kreacji Papy, bo wtedy Szwed choć niedoskonale to śpiewał głosem starszego człowieka idealnie pasującego do kreacji papieża metalu. Teraz, po kilku latach jego barwa jest łagodniejsza, przez co dawne kompozycje jak "Con Clavi Con Dio" brzmią dziwnie. Mam wrażenie, że jest to też spora zasługa nałożonych efektów w studiu, dzięki którym frontman śpiewa aż za czysto. W wielu momentach można usłyszeć sporą ilość reverbu, która odpowiada za wrażenie jakby wokal był dogrywany w innym miejscu. Na koncer-


tach można zauważyć, że mimo iż na przestrzeni lat głos Tobiasa się zmienił, nadal zdarzają mu się zaśpiewy w starym stylu czy też problemy z wyciągnięciem niektórych nut. Dlatego do dziś jest wspierany przez chórki z playbacku. Również da się usłyszeć to, że skład instrumentalistów został w całości wymieniony. Niektóre z riffów są delikatnie inaczej zagrane (np. w intrze "He is" pojawia się harmonia) jak i solówki, w których kilka dźwięków trwa dłużej niż w oryginale czy też gitarzyści zaczynają je grać parę sekund później niż powinni. Jedyne, co naprawdę przeszkadza to zmarginalizowanie roli publiczności, którą praktycznie wyciszono. Słychać ją jedynie, kiedy Papa wchodzi z nią w dialog, ale kiedy ludzie mają dośpiewać kolejne słowa refrenu piosenki, nie słychać nic oprócz instrumentów. Reasumując, "Ceremony and Devotion" to dobrze skrojona Biblia dla tych, którzy dopiero zaczynają słuchać muzyki Ghosta, ale też starzy fani znajdą tu coś dla siebie, bo brzmienie tej płyty koncertowej jest równie mocne co albumy studyjne. (4,5) Grzegorz Cyga

Greta Van Feet - From The Fires 2017 Republic

O Greta Van Feet usłyszałem w radiowej "Trójce", dość często katowali tam "Safari Song". Kawałek łudząco podobny do wczesnych dokonań Led Zeppelin. Nie powiem, też mi wpadł w ucho, bo utwór jest dziarski, zadziorny i dynamiczny. A takiego Zeppelina lubiłem najbardziej. W podobnym stylu mamy jeszcze "Highway Tune" i to w zasadzie koniec takich hardych kompozycji. Jest jeszcze jeden song, który niezaprzeczalnie nawiązuje do Led Zeppelin, jest nim "Flower Power", lecz bardziej kojarzy się ze stonowanymi, akustycznymi, czy folkowymi dokonaniami drużyny Planta i Page'a. Pozostałe kompozycje choć zawierają nadal elementy Led Zeppelin, to jednak nie są tak zadziorne, a czy to wolniejszy czy bardziej dynamiczny kawałek, to zdecydowanie bardziej są wyciszone. Poza tym więcej w nich innych odniesień, czy to kolejnych grup hard rockowych z lat 70., czy to do innych bardziej współczesnych typu The Black Crow czy Alter Bridge. Niestety właśnie taki hard rock obecnie sprzedaje się lepiej i światek mainstreamu chętniej nastawia uszu na takie dźwięki. Z tych utworów najlepiej słucha mi się

"Edge Of Darkness", "Meet on the Ledge" (cover Fairport Convention), oraz "Black Smoke Rising". Jednak zdecydowanie wolałbym aby przewagę miały kompozycje utrzymane w stylu kawałków wymienionych na początku recenzji. Może kiedyś, gdy minie moda, w którą wstrzelił się Greta Van Feet, to wtedy Amerykanie więcej poświęcą uwagi właśnie takiemu graniu. Tym czasem "From The Fires" można posłuchać ale człowieka nie powala, no chyba że jest się niepoprawnym zwolennikiem bardziej alternatywnego hard rocka. (3,5) \m/\m/

Haunt - Luminous Eyes 2017 Shadow Kingdom

Stany Zjednoczone to bez dwóch zdań ojczyzna wszystkiego co w muzyce najgorsze, ale również właśnie tam powstały choćby protopunk, nowa fala czy thrash. Już od końca lat 70. ubiegłego wieku wbrew dyktatowi komercyjnych stacji radiowych, zafiksowanych na promowaniu tylko Boston, Styx czy Journey - coraz śmielej rozwijał się tam także tradycyjny heavy metal. Efektem tego stanu rzeczy była jego niewiarygodna popularność w pierwszej połowie kolejnej dekady, a Haunt wskrzesza te dawne czasy, proponując na swym debiutanckim MLP klasyczny heavy w najbardziej tradycyjnej z możliwych postaci. W sumie nie może to dziwić, skoro to projekt wokalisty, gitarzysty i basisty Trevora Williama Churcha - syna nie byle kogo, bo przecież Bill "Electric" Church grał przez lata choćby z Montrose i dawnym wokalistą tej grupy Sammy Hagarem, ma też za sobą współpracę z Van Morrisonem czy Lee Aaron. Jego potomek poczyna sobie na "Luminous Eyes" równie śmiało, fundując słuchaczom wyprawę do czasów świetności Angel Witch, Samson i wczesnego Iron Maiden. "Luminous Eyes", "As Fire Burns", "No Master" i "Fallen Star" są więc perfekcyjnym połączeniem surowego brzmienia przełomu lat 70. i 80., efektownych melodii i pełnego patosu klimatu, tak jakbyśmy cofnęli się w czasie do roku 1981. Ja to kupuję i czekam na jakieś dłuższe wydawnictwo Haunt. (5) Wojciech Chamryk Headbanger - First to Fight 2017 Self-Released

Headbanger działa od 2007 roku (inne źródła podają rok 2005), ale

niestety za nic nie mogę sobie przypomnieć, czy miałem okazję usłyszeć ich poprzednie EPki "Nuclear Devastation" (2008) i "Ready To Strike" (2009). Debiutancki album "First to Fight" także przeszedłby nas bokiem, gdyby nie dobrodziejstwo Internetu. Bowiem dzięki sieci usłyszałem i przesłuchałem dopiero co wspomniany krążek. A "First to Fight" przeszedł moje oczekiwania, bowiem Szczecinianie znakomicie wpisują się w nurt zwany NWOTHM. Tak samo jak najpopularniejsi przedstawiciele tego nurtu, wzięli na warsztat najlepsze dokonania tradycyjnego heavy metalu i poddali go obróbce, po przez pryzmat swoich doświadczeń, umiejętności i wrażliwości, także jak zwykle powstała indywidualna synteza oldschoolowego heavy metalu niepodo-bna do niczego innego, choć znakomicie znana z całego nurtu. W sumie wyszedł im niezły heavy metal, z niczego sobie riffami i mocnymi melodiami. Ogólnie takie są wszystkie kawałki, ale wyjątkowy wydaje się "Barracuda", szybka, melodyjna i zadziorna. Czasami w muzyce jest więcej hard rocka tak jak w "Woices Within", a w ostatnim "Ready To Strike" mamy nawiązanie do speed metalowej przeszłości, znanej z wspomnianych EPek i dema. Album "First to Fight" i zespół Headbanger to kolejna nadzieja polskiej sceny tradycyjnego heavy metalu. Generalnie nie ma czego się wstydzić. Oczywiście będą tacy, którym coś może nie pasować, albo już są znudzeni całym nurtem. Ci pewnie nie będą szczędzić gorzkich słów. Jednak tym, co nie poprzewracało się w głowach i nadal są zachłyśnięci każda formą oldschoolową formą heavy metalu z pewnością dadzą szanse Szczecinianom. Jeżeli dobrze jestem zorientowany to album na razie istnieje jedynie w formie cyfrowej, ale wszystko jest przygotowane aby można było wydać go na CD. Nawet oldschoolowa okładka autorstwa Pana Jerzego Kurczaka jest również gotowa. (4,5) \m/\m/ Hooded Priest - The Hour Be None 2017 I Hate

Panowie z Hooded Priest niezbyt przykładali się ostatnio do grania, bo przecież od premiery ich debiutu minęło już prawie siedem lat, ale w końcu zdołali przygotować następcę "Devil Worship Reckoning". O nowościach nie ma tu rzecz

jasna mowy, może poza faktem, że doom metal Holendrów stał się jeszcze bardziej ponury, złowieszczy i emanujący chorobliwą atmosferą dekadencji. Czasem tylko zdarza im się przyspieszyć, tak jak w dziesięciominutowym "Locust Reaper" oraz "These Skies Must Break", co może kojarzyć się z bardziej tradycyjnym metalem, ale równie szybko jak się rozpędzają, wracają do monumentalnych, czasem wręcz funeralnych, klimatów. Wystarczy posłuchać intro i "Call For The Hearse", by wyrobić sobie zdanie na temat i zespołu, i jego drugiej płyty, na zasadzie: podoba mi się, słucham dalej, albo: to nie moje klimaty, odpuszczam. Zwolennikom Candlemass, Winter, Count Raven czy Cathedral polecam jednak wysłuchanie "The Hour Be None" w całości, bo to płyta godna uwagi i nietuzinkowa. (4) Wojciech Chamryk

Horrorscope - Altered Worlds Practice 2017 Defence

Niby dość znany zespół, a jednak gdzieś mi go brakuje, w przestrzeni publicznej. A szkoda. To w Horrorscope grał przed laty, Krzysztof "Pistolet" Pistelok, podpora gitarowa w zespole Romana Kostrzewskiego. Zespół istnieje już niemal 20 lat i wydał sześć płyt długogrających. Właśnie słucham najnowszego dzieła, zatytułowanego "Altered Worlds Practice"... Płytę otwiera solidny cios, "Headhunters Are Back", gardłowy, mocny śpiew Adama Bryłki, (swoisty znak firmowy Horrorscope)... zmiany tempa, zagrywki momentami przywodzące na myśl Annihilator, dobre solówki. Tu nie ma ściemy. Horrorscope przez lata przyzwyczaił swoich fanów do wysokiego poziomu muzyki i wykonawstwa, i nic się nie zmienia w tym temacie. Przede wszystkim jest cholernie ciężko, a muzyka jest na wskroś przemyślana i dopracowana aranżacyjnie. "Paralell Worlds Practice", który w moim mniemaniu jest utworem tytułowym, rozpoczynają akcenty, krótki rirff i blaszki... potem nabiera tempa, by w środku nieco zmegadecieć... Mnie pasuje,

RECENZJE

137


Adam rwie struny głosowe, wyrykując kolejne linijki tekstu... Gdybym stwierdził, że śpiewa podobnie do Phila Anselmo, to byłoby lekkie nadużycie. Bo nie jest to kopiowanie Pantery, a raczej styl śpiewania, pokrewny Anselmo. "Chaos Aproved", znowu świetne wejście akcentów na blachach... idealnie. Potem ciężko i wolno... trochę przyśpieszenia i znowu ciężko, jak walec. Perkucha fajnie siedzi... To pierwszy z dwóch utworów, do którego nakręcono teledysk. Takie tam scenki, z życia zespołu i nagrywania w studio. Dla mnie git. Drugim utworem z teledyskiem, jest "Direction Backwards". Krótka rozgrzewka, a potem piekielnie szybko, krótkie zwolnienie i potem masakra. Tempo momentami zabójcze. Chórki w tym utworze brzmią, jak w Amorphis. Ciekawe połączenie wściekłości i nastroju. Obraz nakręcony do utworu, jest animowaną wariacją na temat okładki albumu, a właściwie jego ożywioną wersją. Specyficzny klimat. Warto obejrzeć. No właśnie... okładka. Dość surowa kreska, niemal szkic... Startująca rakieta, dziwny tłumek z maskami gazowymi... czaszki. Wszystko w tonacji pomarańczowożółto brązowej (tak mi się wydaje). "Delicioushell", to utwór nawiązujący do poprzedniego albumu Horrorscope, o tym właśnie tytule. Co ciekawe, na tamtej płycie, utwory tytułowego nie ma. Thrashowe tempo przyśpiesza momentami do blastów, w prędkościach Napalm Death... Oczywiście, żeby nie było zbyt banalnie, wszystko przełamane wolniejszymi zagrywkami. Ciekawe solówki... Horrorscope rozdaje kopniaki i pięści, prosto w nos. Naprawdę przyjemne nuty. W "Jinx" kozackie bębny i basy na wejściu. W środku utworu spokojny śpiew Adama... Na zakończenie perełka... "Wolverine Blues", Entombed. Moim zdaniem (podobnie jak w przypadku Motorhead i "Enter Sandman) nawet lepiej zagrany niż oryginał. Ale ja się mogę nie znać. (5) Jakub Czarnecki

Hyperion - Dangerous Days 2017 Fighter

Słoneczna Italia, ojczyzna spaghetti i pizzy jest dość istotnym punktem na metalowej mapie świata. Chyba trafię w sedno, jeżeli powiem, że tamte strony kojarzą się głównie z często zahaczającym o pretensjonalność i kiczowatość symfonicznym power metalem typu Rhapsody Of Fire czy Kale-

138

RECENZJE

don. Z drugiej zaś strony ignorancją byłoby zapomnieć o tej cięższej i bardziej epickiej, prezentującej zupełnie inne podejście do heavy metalu części włoskiej sceny, którą reprezentują takie twory Battle Ram czy wlosko-amerykański Hyborian Steel. Młodych debiutantów z grupy Hyperion (nie mylić z innym tamtejszym zespołem o tej samej nazwie) można postawić gdzieś pośrodku. Daleko im do melodyjkowatości tych pierwszych, ale też na ich omawianym pierwszym albumie trudno znaleźć ciężar i zadziorność prezentowane przez post-manillowe kapele. Wręcz przeciwnie. Pierwsze co się rzuca w oczy (a raczej w uszy) to bardzo wygładzone brzmienie, które dla fanów wszelkich gitarowych brudów, ciętych riffów itp. może się okazać nie do przetrawienia (wyjątkiem może być kawałek "Forbidden Pages", w którym pojawiają się nawet thrashowe zagrywki). Zespół nadrabia za to zdecydowanie finezją oraz melodyjnością. Chłopaki całymi garściami czerpią inspiracje od grupy Sonata Arctica, co słychać zarówno w liniach melodycznych, wokalach jak i produkcji. Krzywdzące byłoby jednak stwierdzenie, że są klonem ekipy Tonego Kako. Solówki brzmią już dużo bardziej klasycznie, kłania się NWOBHM. Nie jest to jakieś wybitne dzieło, ale te osiem kompozycji stanowi ogólnie udany debiut i jeśli panowie pójdą za ciosem, to może coś z nich być w przyszłości. (4)

prawionego nieco punkowym zacięciem (otwierający "To Brave The Way), czasem się robi thrashująco ("No Sanctuary"), trochę jest też odwołań do szeroko pojmowanego hardrocka (utwór tytułowy), a nad całą płytą unosi się atmosfera klasycznego heavy metalu spod znaku Accept czy Judas Priest. Nie dostaniemy tu żadnej balladki ani zwolnień tempa. Nie wprawiony i nie czujący klimatu słuchacz może oczywiście zarzucić, że wszystko jest grane na "jedno kopyto", ale ma to taki sens, jak zarzucanie tego samego np. AC/DC. Generalnie słuchając "Haunted by Rock & Roll" głowa sama się kiwa a ręce mają ochotę sięgnąć po zimnego browara. Jedna tylko uwaga. Nie wiem czy panowie czasem nie inspirują się innymi aż za bardzo. Już wyjaśniam o co mi chodzi. Otóż riff z utworu "Leather Forever" do złudzenia przypomina mi ten ze znanego wszystkim klasyka "I love Rock N' Roll". Natomiast słysząc wstęp do "Throw Them From The Cliff" byłem przekonany, że chłopaki zrobili przeróbkę "Hail And Kill" wiadomo kogo. Ale zostawmy to. Warto wspomnieć, że trzon zespołu stanowi dwóch członków grupy Agony Column (gitarzysta o ksywce Batlord oraz basista Billy Dansfiell). Jeśli podobał Wam się kultowy w pewnych kręgach album "Brave Words & Bloody Knuckles" wspomnianej kapeli, to "Haubted By Rock & Roll" jest płytą dla Was. (4) Bartłomiej Kuczak

Bartłomiej Kuczak

Iron Angel - Hellbound Ignitor - Haunted by Rock & Roll

2018 Mighty Music

2017 EMP

Powiedzmy sobie szczerze, wysyp staroszkolnego heavy/speed metalu jaki dokonuje się na przestrzeni ostatniej dekady sprawia, że pewne rzeczy zaczyna się mniej doceniać. Prostota, powtarzalność pewnych motywów za n-tym razem przestaje pociągać a zaczyna zwyczajnie nudzić. No i tutaj można by powiedzieć, że jest to całkiem możliwe, by zacząć się nudzić przy danym albumie kapeli, która na n-ty sposób ogrywa ten sam gatunek. Część zespołów staje na głowie by ominąć te ograniczenia, czasami im się udaje, czasami zaś nie. Nie jest tak w tym wypadku. Iron Angel postawiło sobie za zadanie zagranie kolejny raz tego, co im się podoba, olewając przesadnie technicznie granie. No i prawdę mówiąc, wyszło im to dobrze. Czuć, że ten album grają ludzie, którzy zostali w swej estetyce w latach osiemdziesiątych, oprawiając swój album

Macie czasem tak, ze płyta a pierwszym razem kompletnie do Was nie trafia. I to nie tak, że wydaje się Wam średnia, przeciętna, ale taka, że może trafić do szufladki z napisem "słuchalne od czasu do czasu". Nic z tych rzeczy. Szczerze mówiąc na samym początku myślałem, że nowe dziecko Amerykanów z ekipy o nazwie Ignitor, jest kolejną płytą, której muszę słuchać z obowiązku. No i jedna, z wielu płyt w mojej "karierze" fana gitarowego grania, której jedynym plusem jest okładka. Z wyżej wymienionych powodów odstawiłem płytę na jakiś czas. Powrót do niej był olśnieniem, który zdecydowanie zmienił moje pierwotne podejście. Sam tytuł "Haunted by Rock & Roll" dokładnie mówi, co Ignitor prezentuje na swoim nowym albumie. Dostajemy solidną porcję starego rokendrola. Czasem przy-

brzmieniem, które oddaje hołd tamtym czasom. Pozostają jednak z nami w części tekstów utworów, chociażby na "Waiting For The Miracle". Co do brzmienia i ogólnego stylu muzycznego, jest one bliższe muzyce Accept czy Judas Priest niż ich debiutowi. Słyszalne są jednak echa lat poprzednich, chociażby na "Judgement Day". Do tego parę (niezamierzonych?) inspiracji Liege Lord. Powiem tutaj, wyszło świetnie, niezależnie od tego, jak bardzo ktoś chciałby karcić odtwórczość tej niemieckiej załogi. Jak wcześniej wspomniałem, teksty są bliższe naszym czasom chociażby niszczenie środowiska czy następstwa konsekwencji, są przemieszane z motywami wolnego strzelca, motocyklisty. W pewien sposób można odnieść też część tekstów jako kontynuację tematyki z debiutu. Fragment jako stricte zaprzeczenie angażowania się w zagadnienia religijne, chociażby wers z "Blood And Leather", gdzie jest "Angels and Demons out of my way; I ain't playing your games; My God is Freedom". Jakkolwiek na n-te strony nie interpretować tekstów, które można usłyszeć na tym albumie, mogę powiedzieć, że są apoteozą wolności, motocykli i heavy metalu, które mogą być idealnym motywem do niedzielnego obiadku złożonego z steka, polanego sosem barbecue, podanego w barze gdzieś w teksasie. No i jeszcze motyw śmierci w "Deliverance in Black". Cliche trochę. Nie mam z tym problemu. Co do wykorzystania przestrzeni oraz kompozycji? Dość mocne natężenie perkusji, instrumenty wypełniające przestrzeń, gdzie bas jest raczej z tyłu, prym wiodą gitary i wokal. Perkusja technicznie jest okej, choć bywa trochę jednostajna, chociażby na dość wolnym "Waiting For The Miracle". Myślę, że sekcja perkusyjna o wiele lepiej brzmi na szybszych utworach, takich jak w "Writing's On The Wall", niż na tych wolniejszych. Gitary? Mnie podobały się - często proste motywy na kwintach, z paroma fajerwerkami w postaci flażoletów i użyciem wajch. Występuje parę bardziej melodycznych i fajnie wykonanych solówek, tutaj chociażby przykładem może być "Hell And Back". Chociażby motyw z początku "Blood And Leather". Wokalizy? Jestem zachwycony, brzmią dobrze. Naprawdę. Jednak niektóre teksty są dość, komicznie wykonane, chociażby połowa utworu "Purist of Sin". Co do całokształtu? Myślę że intra na kawałkach "Hell And Back" i "Deliverance in Black" są zbyt zbieżne do siebie. Poza tym to fajna reminiscencja lat osiemdziesiątych, do pełni szczęścia brakuje mi przemycenia jakieś dziewki wśród tej męskiej eskalacji potęgi w barwach czerwieni na okładce. Myślę że (4,4/6) jest adekwatne: album jest powtarzalny, wykorzystuje masę cliche i pomimo tego


udaje mu się zapewnić masę frajdy. Zresztą, ocena tutaj nie jest najważniejsza. Ulubione: "Blood And Leather", "Writing's On The Wall".

żnie, ale w studio stanął na wysokości zadania. Dlatego też tytuł "Firepower" jest tu w pełni uzasadniony, a lista ponadczasowych i klasycznych płyt Priest właśnie powiększyła się o kolejną. (6)

Jacek Woźniak

Wojciech Chamryk Judas Priest - Firepower 2018 Sony Music/Columbia Judas Priest - Firepower 2018 Sony Music/Columbia

Iron Griffin - Iron Griffin 2017 Gates Of Hell

Oskar Razanez a.k.a. Oskari Räsänen nie tylko sprawuje pieczę nad zestawem perkusyjnym Mausoleum Gate. Całkiem niedawno okazało się, że aktywność w tym zespole mu nie wystarcza, stąd powstanie jego solowego projektu Iron Griffin, grającego archetypowy metal z przełomu lat 70. i 80., mocno inspirowany wczesną NW OBHM. Jak na typową "Zosięsamosię" przystało Oskar odpowiada tu praktycznie za wszystko, od komponowania do projektu okładki, tylko klawiszowe "Intro" to dzieło F.F. Nieminena, zaś za partie wokalne odpowiada Toni Pentikäinen. Debiut Iron Griffin brzmi niczym produkcja sprzed wielu lat, pewnie dlatego też ukazał się jak dotąd w fizycznej postaci tylko na winylu i kasecie, ale w żadnym razie nie jest to zarzut, tym bardziej, że każdy z czterech właściwych utworów trzyma poziom. Trzy pierwsze są zdecydowanie krótsze, proponując mocniejszą jazdę, a finałowy "Lord Inquisitor" to już ponad sześć minut bardziej urozmaiconego formalnie, ale też niepozbawionego mocy, grania. Etykietki są tu więc najmniej ważne: retro rock, hard rock, metal - grunt, że Iron Griffin z klasą nawiązuje do wzorców tradycyjnego łojenia, nie zapominając też o melodiach i organicznym brzmieniu. (5) Wojciech Chamryk

Iron Hunter - Killing Machine 2017 Underground Power

Iron Hunter daleko zawędrował… w czasie. Wydał swoje pierwsze wydawnictwo tylko na winylu. Na klasycznym małym krążku, po kawałku na każdej stronie. Jeden z nich, tytułowy, jest zupełnie obiecujący, brzmi wręcz jak jakiś stary odrzut z sesji nagraniowej Enforcer. Tak, Iron Hunter gra old schoolowy heavy speed metal. Co

Recenzję poprzedniego albumu Priest "Reedemer Of Souls" zakończyłem stwierdzeniem "I pomyśleć, że kiedyś ten zespół co kilka/kilkanaście miesięcy wydawał świetne, powalające na kolana płyty - to już niestety tylko wspomnienie…", oceniając całość na (3). Nic więc dziwnego, że do "Firepower" podszedłem bez zbytnich oczekiwań, nastawiając się na kolejny, co najwyżej przeciętny album, a buńczuczne zapowiedzi muzyków, jakiej to wspaniałej płyty nie nagrali, bardziej mnie śmieszyły niż zaciekawiały. Tymczasem okazało się to prawdą, a zespół po raz ostatni tak siarczyście łoił na kultowym "Painkiller" i jego następcy "Jugulator"! Nie wiem czy stało się tak dzięki temu, że Richie Faulkner okrzepł w zespole i natchnął kolegów-weteranów swą energią, zmagający się z chorobą Parkinsona Glenn Tipton uznał, że skoro może to być jego ostatnia płyta z Priest, to nie może być słaba, czy też sprawił to powrót Toma Alloma za producencką konsoletę po 30 latach przerwy, ale fakt jest faktem: "Firepower" to świetna płyta i zasłużenie zbiera doskonałe recenzje. I tak jak "Reedemer Of Souls" miała być powrotem do korzeni klasycznego Priest, to zespół zdołał zrealizować to założenie w 120% na kolejnym albumie. Oczywi-ście czasem nie da się nie zauważyć, że taki "Never The Heroes" kojarzy się z "Blood Red Skies", a motoryczny "Necromancer" ma w sobie coś z "Night Crawler", ale innych, wyśmienitych utworów naprawdę tu nie brakuje. Są więc rozpędzone tytułowy opener, "Lightning Strike" i choćby "Flame Thrower", przywołujące ducha wyśmienitych płyt "Screaming For Vengeance" oraz "Defenders Of The Faith"; mający w sobie coś z Black Sabbath majestatyczny "Children Of The Sun", a nawet finałowa ballada "Sea Of Red", jawiąca się niczym godny następca klasyka "Beyond The Realms Of Death" - po raz ostatni tyle dobrych numerów na jednej płycie Priest mieli prawie 30 lat temu, to jest na "Painkiller". Co istotne są to utwory nie tylko konkretne brzmieniowo, ale też często o typowo piosenkowym charakterze, z wyrazistymi melodiami (singlowy "Spectre", "Lone Wolf"), a chwytliwy "No Surrender" mógłby spokojnie trafić na LP "Point Of Entry". No i Halford - Rob, pomimo 66 lat, śpiewa doskonale - nie spodziewałem się po nim takiej formy. Być może na żywo bywa z nim ró-

Po niemal czterech latach od wydania niezłego "Redeemer Of Souls", starsi (w większości) panowie z Judas Priest zaprezentowali nowy studyjny album, dość banalnie zatytułowany "Firepower". Jak to w przypadku legend bywa, narobili sporo szumu, a teraz, miesiąc po światowej premierze można pokusić się o ocenę finalnego efektu ich pracy. Bez bawienia się w podchody i podniosłe wstępy - prosty riff, wrzask Halforda, łomot perkusji i do przodu - tak prezentuje się uprzywilejowany numer tytułowy, który kipi energią, pozwala zapomnieć o wieku podstawowych muzyków zespołu i stanowi niezłą wytyczną tego co jest dalej. Narzucone tempo trzyma znany z singla, zadziorny i chwytliwy "Lightning Strike", wyraźnie nawiązujący do "Hell Patrol" ze słynnego "Painkiller". O podobne klimaty zahacza też znakomity refren "Evil Never Dies", wyposażonego również w ciężki riff i niezwykle przebojowy bridge. Jeśli o przebojowości mowa, absolutnym numerem jeden jest upchnięty gdzieś pod koniec płyty "No Surrender" - utworu o tak dużym komercyjnym potencjale Judasi nie nagrali od dawna i naprawdę zgrzeszą jeśli nie włączą go do koncertowej setlisty. Wysokie obroty dominują w dość banalnym (i może nawet zbędnym) "Flame Thrower", oraz świetnym, czadowym - i już dużo bardziej współczesnym - "Necromancer". Innym nieźle pokombinowanym fragmentem jest "Traitors Gate", świetnie wyśpiewany przez Halforda - te szatańsko brzmiące refreny! I w tym miejscu należy podkreślić że dobra forma wokalisty cieszy przez niemal godzinę nowej muzyki. Facet śpiewa swobodnie, jego głos brzmi odpowiednio potężnie, przy czym nie unika świdrujących górek, których niby nie ma zbyt wiele, ale jeśli już się pojawiają to stanowią fajny smaczek. Gitarzyści...? Ich robota zawsze była solą tej muzyki. Tipton gra w swoim charakterystycznym stylu, a Faulkner wciąż zadowala się kopiowaniem maniery swego poprzednika. Błyskotliwych solówek i świetnych riffów jest tradycyjnie w brud, ale zdecydowanie nie są to dźwięki które niegdyś się przeżywało i znało na pamięć. Judas Priest od dawna nie przecierają szlaków w heavy metalu, a raczej z powodzeniem obrabiają wiele razy przeorane przez siebie samych poletko, o co zresztą nie można mieć pretensji. Wiekopomnych utworów więc tu nie uświadczymy, za to poczucie de ja vu dość często daje o sobie znać. I tak pod zwrotki "Never The Heroes" spokojnie możnaby podłożyć riff z (nie tak starego prze-

cież) "Worth Fighting For", zaś "Rising From Ruins" nie tylko dramaturgią przypomina kultowe "Blood Red Skies" - tym bardziej że jak tamten utwór, "Rising..." pełni rolę dania głównego, co dodatkowo podkreśla fortepianowo-gitarowe intro wyodrębnione jako odrębny utwór zatytułowany "Guardians". Reszta repertuaru pozostaje utrzymana w bardziej kroczących tempach, przy których muzycy aspirują do tworzenia ciekawszych form. Podniosłości i patosu którymi często nas raczyli na kilku poprzednich płytach dostarczyli we wspomnianym "Never The Heroes" czy ładnie pachnącym graniem spod znaku Black Sabbath "Children Of The Sun". Szkoła znajomych z Birmingham jeszcze bardziej słyszalna jest w "Lone Wolf", ciężkim walcu opartym na tłustym i pięknie ciągnącym się riffie, przy czym bezbłędna sekcja dba by o monotonii nie mogło być mowy. W międzyczasie złowieszczy "Spectre" i na zakończenie ciepłe brzmienia akustycznego w większości "Sea Of Red", który ładnie zamyka album. Oczywiście Judasi nie byliby sobą gdyby w balladzie zabrakło elektrycznych gitar i mocniejszego uderzenia, to całość brzmi sielsko, piosenkowo i w jakiś sposób uspokajająco. Warto zaznaczyć że przy niezłym rozstrzale stylistycznym, "Firepower" jest muzycznie spójny, czego zabrakło np. na "Angel Of Retribution", gdzie poszczególne utwory sprawiały wrażenie wyjętych z różnych bajek. Na pewno nie ma sensu zestawianie tej płyty z żelazną klasyką judasowej dyskografii, a jeśli już czynić porównania to tylko do poprzedniczki. Skład ten sam, a całość w opozycji do "Redeemer..." trzyma równy i wysoki poziom. Skrajności brak, zapchajdziur także, wszystko znakomicie się ze sobą klei, a poszczególne utwory gładko przechodzą jeden w drugi. Brak też bawienia się w oscylujące wokół mitologii liryki, na poczet klasycznie halfordowych tekstów, co też jest zaletą - jeden Manowar w zupełności wystarczy. Produkcyjnie nie można się do niczego przyczepić. Wszystko brzmi przejrzyście i odpowiednio "metalowo", a współpraca dwóch producentów okazała się przysłowiowym strzałem w dychę. Tom Allom (odpowiedzialny przecież za wszystkie płyty zespołu z lat '80) zadbał by uchwycić ducha klasycznego Judasza, zaś cieszący się dużym wzięciem Andy Sneap nadał tym dźwiękom współczesnego szlifu. Podsumowując, nie brakuje momentów gdy serce przyspiesza jak przy słuchaniu Priest z najlepszych czasów, są też chwile grania stereotypowego, co przy stażu tego zespołu nie może być zarzutem. "Firepower" to po prostu mocny i bardzo dobry krążek, którego słucha się z dużą przyjemnością, a już na pewno najrówniejszy od czasu powrotu Roba Halforda za mikrofon. Czy ostatni...? Nawet jeśli, byłoby to pożegnanie w efektownym stylu, bo energią i klasą wykonania wciąż mogą imponować. (4) Piotr Iwaniec

RECENZJE

139


ciekawe, wziął w nim udział Per Lengstedt, wokalista szwedzkiego Portrait. Z jednej strony jego wokale nadają kawałkowi szlachetnego, profesjonalnego sznytu, z drugiej strony, obnażają słabsze wokale oryginalnego wokalisty Iron Hunter. Drugi zaś utwór, "From the Ashes", to zupełnie niezły rozszalały speed, nieco tylko położony przerysowanym wokalem. Brzmienie jest naturalne, ale ostre i niepłaskie. Całości dopełnia ręcznie malowana okładka z motywem SF, korespondującym z tematyką tej hiszpańskiej formacji. Nie ma w Iron Hunter krzty oryginalności - jest solidny speed z dopasowanym do tej stylistyki imagem. Muszę przyznać jednak, że taką estetykę bardzo lubię (myślę, że duża część Was też), dlatego obracam te dwa kawałki z przyjemnością. Tzn. jeden z bardzo dużą, drugi z dostateczną. Liczę, że przy nagrywaniu płyty zmienią sposób śpiewania Emi Ramireza… Póki co, zespół dopiero zaczyna swoją przygodę z muzyką, co widać także przez fakt, że strony internetowe kieruje na razie tylko do rodzimej publiki. (4)

słuchania niż tradycyjne składanki typu "Greatest Hits". Brzmi to tak spójnie, że niemalże momentami ma się wrażenie, że te kawałki, pomimo rozrzuty czasowego, były nie tylko nagrane, ale i pisane w tym samym okresie. To zaś uświadamia nam, że muzyka ekipy Pieta Sieckla od 1997 roku niewiele się zmieniła. Jednak czy ktoś od nich oczekuje jakichś wielkich eksperymentów? Chyba nie. Zatem "Reforged - Riding On Fire" warto polecić zarówno młodym adeptom power metalu, którzy dopiero poznają zespół, ale będzie on również ciekawostką, dla tych, którzy znają dorobek grupy w całości lub w większej części. (5)

Strati

Holenderski Jackal nie zdołał dotąd silniej zaznaczyć swej obecności w świecie metalu, mimo tego, że powstał jeszcze w roku 1985. Wtedy pary starczyło im tylko na przeciętny MLP "Cry Of The Jackal" (1989), zaś po trzech kolejnych latach po zespole pozostały już tylko wspomnienia. Reaktywował się przed 10 laty, ale spektakularnych efektów tego faktu do niedawna nie było, aż do premiery albumu "God Of War". Bardzo nierówna to płyta, aż dziwne, że muzycy pracowali nad nią tyle czasu i nie zdołali stworzyć/dobrać kilkunastu wyrównanych numerów. Rzecz zaczyna się bowiem po intro "Gathering The Troops" wręcz tragicznie, od nijakiego i totalnie wymęczonego "Anubis", a numer tytułowy jest niewiele lepszy. Z duszą na ramieniu zastanawiałem się więc, co też ci weterani "wysmażą" dalej, ale proszę, coś jednak w nich jeszcze kołacze, bo mroczny "Necromancer" okazał się niczego sobie, rozpędzone "Padded Wall" i mocarny "Fear" też trzymają poziom. Niestety nie zawsze jest tak dobrze: "Nightwatch" to bezpardonowa zżynka z Iron Maiden, "Gladiator" jest ponad miarę rozwleczony i pozbawiony mocy, a kilku kolejnym utworom też przydałoby się skrócenie choćby o minutę-dwie, bo powtarzanie w kółko tych samych riffów naprawdę nie ma sensu. Może kolejna płyta, gdzie zespołowe proporcje: trzech weteranów - dwie młode siły, gitarzystka Sonia i basistka Maxime - będą rozkładać się inaczej, będzie ciekawsza i żywsza, ale na razie: (2,5).

Iron Savior - Reforged- Riding On Fire 2017 AFM

Iron Savior jest kapelą, której chyba większości z czytelników przedstawiać nie trzeba. Grupa ta ma w kręgach niemieckiego power metalu absolutnie zasłużony kultowy status. Nie ma się co dziwić, skoro przez zespół przewinęło się wiele ważnych osobistości tamtejszej sceny, w tym sam Kai Hansen. Omawiany album jest dość specyficzną składanką najlepszych utworów pochodzących z całego dorobku grupy. Dlaczego specyficzną? Otóż ten dwupłytowy zestaw zawiera zbiór starych kawałków ze wszystkich płyt, tyle że nagranych na nowo. Mam świadomość, że nad tego typu wydawnictwami można toczyć dyskusje, czy są one w ogóle potrzebne i czemu właściwie mają służyć poza wyciągnięciem kasy od fanów. Według mnie nie do końca tak jest. Wiele ze starych utworów nabrało tutaj dodatkowej mocy i pełniejszego brzmienia (jak choćby "Eye To Eye" czy "Iron Savior"). Poza tym mimo iż kawałki pochodzą z różnych okresów dwudziestoletniej działalności Iron Savior, to fakt, iż zostały nagrane podczas jednej sesji, czyni album bardziej spójnym i dużo przyjemniejszym do

140

RECENZJE

Bartłomiej Kuczak

Jackal - God Of War 2017 Into The Limelight

Wojciech Chamryk

Joe Satriani - What Happens Next 2018 Legacy

Sądzę, że nie trzeba nikomu przedstawiać postaci Joe Satrianiego. Jednak gdyby znalazł się ktoś, dla kogo byłby on kimś zupełnie obcym, to warto zaznaczyć, że to uznany na całym świecie wirtuoz gitary. Od najmłodszych lat zgłębiający tajniki instrumentu a znany również jako nauczyciel takich przyszłych gigantów jak, między innymi Kirk Hammett z grupy Metallica, Alex Skolnick z Testament, czy późniejszy kompan z wspólnych koncertów - Steve Vai. Pierwszą płytę sygnowaną własnym nazwiskiem, "Not of This Earth", wydał w 1986 roku. Dziś, po 32 latach, ukazuje się najnowszy materiał - "What Happens Next". Joe, który od zawsze lubił wspomagać się bardzo dobrymi muzykami i sam był pomocą dla kilku znanych wykonawców (w 1993 roku zastąpił Ritchie Blackmore'a w Deep Purple na trasie Battle Rages On) i tym razem postawił na solidną sekcję rytmiczną. Na najnowszym albumie towarzyszą mu Glenn Hughes na basie (m.in. Deep Purple, Black Sabbath) oraz perkusista Chad Smith (znany najbardziej z Red Hot Chili Peppers, ale również znajomy Joe z supergrupy Chickenfoot). Mimo wszystko "What Happens Next" to dominacja różnych odcieni gitary. Panowie "z tyłu" wszystko ładnie cementują, jednak mam wrażenie, że grają jakby trzymani w ryzach. Nigdy nie byłem wielkim fanem Joe Satrianiego. Znam oczywiście wyrywkowo kilka płyt, posiadam wiedzę z kim mam do czynienia, ale nie czułem za bardzo potrzeby, by anga-żować się w jego twórczość. Muszę jednak przyznać, że "What Happens Next" bardzo mnie zaskoczył i spowodował, że być może przypomnę sobie starsze albumy. Na pewno wyróżnia się swoją różnorodnością. Utwory ułożone są w taki sposób, że niejako przepływamy przez zawartość. Nie można nie zauważyć wszędobylskich ozdobników, solówek i połamanych, gitarowych rytmów. Czasem są pięknie liryczne, czasem mające kły i pazury. Brzmi to trywialnie, ale Joe stworzył płytę adresowaną w sumie do każdego fana szeroko pojętego instrumentalnego rocka. Fakt, że brak tutaj wokali, działa jeszcze bardziej na korzyść słuchania. W pewnych momentach chciałoby się, żeby partie niosły się w nieskończoność. Napisałem wyżej, że

sekcja gra w ryzach. Odniosłem takie wrażenie po pierwszych odsłuchach, kiedy przykuwa naszą uwagę postać Joe, że grają z nim jacyś sesyjni muzycy. Później sytuacja nie zmienia się znacznie, ale wychwyciłem parę smaczków - gdzieniegdzie przyjemnie pomruczy na basie Hughes, kiedy indziej trochę potłucze mocniej w bębny Smith. Cały czas jednak nie mamy wątpliwości, kogo płyta kręci się w odtwarzaczu. Mówić o "What Happens Next", że to album wybitny, to duże nadużycie. Po kilkunastu odsłuchach muszę jednak przyznać, że trudno się od tego materiału uwolnić. Naprawdę udane kompozycje przynoszą nośne motywy, które można chcieć nucić. Perfekcyjne wykonanie daje niesamowity komfort obcowania z tym albumem. Jedyna rzecz, do której mogę mieć zastrzeżenia, to momentami zbyt poukładane granie. Sterylne - można powiedzieć. Nie pozbawione na pewno emocji, ale właśnie takie trochę jak z podręcznika dla młodego gitarzysty. Z drugiej strony Joe nie musi już nic udowadniać i myślę, że nadal świetnie się bawi, nagrywając swoje kawałki. Mam nadzieję, że ten entuzjazm przeniesie się również na słuchaczy - ja, śmiało mogę powiedzieć, że czasu spędzonego z "What Happens Next" absolutnie nie żałuję! (5) Adam Widełka

Kansas - Leftoverture: Live & Beyond 2017 InsidOut Music

Kansas, legenda amerykańskiego rocka progresywnego, jest wciąż aktywna, mimo nieuchronnych zmian w składzie. Już z nowym wokalistą Ronnie Plattem grupa postanowiła złożyć hołd jednej ze swych klasycznych płyt, "Leftoverture" z roku 1976. Był to moment dla Kansas przełomowy, bowiem ten album, po trzech wcześniejszych i w sumie też ciekawych, stał się pierwszym bestsellerem w dorobku formacji, aż sześciokrotnie pokrywając się platyną - nawet późniejszy "Point Of Know Return" sprzedawał się słabiej. Jednak na okolicznościowej trasie "Leftoverture 40th Anniversary Tour" nie wybrzmiewały tylko utwory z jednego LP. Pierwszy dysk "Leftoverture: Live & Beyond" wypełniają więc różne utwory, od "Icarus II" z powrotnego krążka "Somewhere To Elsewhere", poprzez wielki hit "Dust In The Wind", aż do premier z najnowszego dotąd albumu "The Prelude Implicit".


Instrumentalnie jest to granie najwyższych lotów, gitarowo-skrzypcowo-klawiszowe pojedynki powalają, Platt też staje na wysokości zadania. CD nr 2. to już "Leftoverture" w komplecie: od monumentalnego "Carry On Wayward Son", bardziej radiowych i zdecydowanie chwytliwych, krótszych numerów, aż do 10-minutowego "Magnum Opus" to prawdziwa uczta dla każdego zwolennika progresywnego rocka, z finałem w postaci "Portrait (He Knew)", kolejnego utworu z albumu "Point Of Know Return". Jak więc widać amerykańscy weterani trzymają się mocno i warto wzbogacić kolekcję ich płyt tym koncertowym wydawnictwem, bo w żadnym razie nie jest gorsze od kultowego "Two For The Show". (5) Wojciech Chamryk

Kill Ritual - All Men Shall Fall 2018 Dissonance

Na początek muszę przyznać bijąc się w pierś, że jeśli chodzi o thrash metal jestem typem słuchacza, który raczej ogranicza się do klasyki gatunku. Nie śledzę poczynań młodych zespołów uprawiających ten podgatunek muzyki metalowej, a jeśli coś tam gdzieś mi wpadnie w ręce czy uszy, to zazwyczaj przez przypadek. Nie ukrywam również, że płyta "All Men Shall Fall" jest moim pierwszym kontaktem z muzyką grupy Kill Ritual. Pierwsze co sobie uświadomiłem słuchając jej to fakt, że moje podejście do współczesnej sceny thrashowej było błędne i chyba będę musiał je nieco zweryfikować. Na to jednak przyjdzie czas, teraz skupmy się na omawianym materiale. Sugerując się nazwą, tytułem oraz okładką, spodziewałem się młócki na kształt Slayera, Kreatora oraz Destruction. Po odpaleniu płyty, ku mojemu zaskoczeniu okazało się, iż muzyka prezentowana przez Amerykanów jest nieco inna. Dominuje tu wiele melodii, zmian tempa, zabaw klimatem, które to każą mi Kill Ritual stawiać znacznie bliżej Anthrax czy Overkill niż wcześniej wspomnianych bandów. Wszystkie utwory przyprawione są z jednej strony elementami klasycznego heavy (solówki), z drugiej zaś nowoczesnym brzmieniem (delikatnie słyszalne echa Machine Head), co wbrew pozorom wcale nie musi się ze sobą gryźć. Kill Ritual udowadnia coś wręcz przeciwnego. Album otwiera intro pt. "Tales Of Woe". Mimo pewnych mrocznych elementów, przywodzi na myśl otwarcia pierwszych ka-

wałków z klasycznych już płyt "Ride The Lightning" i "Master Of Puppets" Metallicy. Płynnie przechodzi ono w "This Addiction". Kawałek utrzymany raczej w średnim tempie, kojarzący się z Megadeth (chociaż w wokalu skrzeku charakterystycznego dla Dave'a Mustaine'a tu nie uświadczymy). Następnie w kolejce mamy utwór tytułowy, mój zdecydowany faworyt z tej płyty. Utwór utrzymany raczej zdecydowanie w klimacie heavy, chociaż niepozbawiony thrashowego rytmu. Wpadający w ucho riff, zwolnienie w zwrotce i melodyjny refren, który na długo zostaje w głowie. Osobiście dużo bardziej widziałbym ten utwór jako promujący całość, niż wybrany do tego "Megalomaniac". Na bardzo duży plus przemawia także pozytywny i motywujący przekaz. Zresztą jest on obecny w wielu utworach wypełniających czwarty album Amerykanów (np. "Save Yourself" czy "A Reimagining"). Po wspomnianym już "Megalomaniac" pełnym gąszczu riffów i kolejnych kawałkach utrzymanych w tej konwencji, dostajemy chwilę wytchnienia (jeśli chodzi o szybkość, bo napięcie wcale nie spada ani na chwilę) w postaci ballady "Man On The Water" z kolejnym chwytającym za serce tekstem. Następnie album przyspiesza, zgodnie z tym co zespół na nim oferował od początku. "Heart Collector", "Sin" i "Lies" dobrze łączą starą szkołę thrashu z nieco lżejszymi (ale nie przesadnie lżejszymi) patentami. Całość wieńczy przepiękna ballada "Kage". Obcując z "All Men Shall Fall" nawet tak oporne na współczesny thrash stworzenie jak niżej podpisany, może się przekonać, że gatunek ten nie skończył się na początku lat 90 zeszłego wieku. Staruszek (no może nie przesadzajmy) thrash trzyma kondychę nawet w roku 2018. I mimo że ten rok jeszcze się na dobre nie zaczął, ja już mam faworyta na "płytę roku". (5,5)

"Architecture Of A God" trzyma poziom. Z jednym wyjątkiem: cover electro hitu "Children" pasuje tu niczym pięść do nosa i jest najsłabszym punktem płyty. Nie wiem dlaczego muzycy zdecydowali się go nagrać - może znali zmarłego niedawno Roberta Milesa i jest to ich hołd dla słynnego krajana, albo uznali, że zyskają w ten sposób w oczach innej publiczności, ale jak dla mnie to wtopa, szczególnie, że kiedyś przerabiali jednak znacznie ciekawsze utwory, np. "Come Together" The Beatles. Do reszty płyty nie mam już jednak żadnych zastrzeżeń. Zreformowany skład, to jest jego filary: wokalista Roberto Tiranti oraz gitarzyści Andrea Cantarelli i Olaf Thörsen, plus nowi, chociaż bardzo doświadczeni, klawiszowiec Oleg Smirnoff i sekcja Nik Mazzucconi/John Macaluso grają z nerwem, a kompozycje są dobre i urozmaicone. I chociaż nigdy nie przepadałem za maksymalnie wygładzonymi, neoklasycystycznymi patentami typu europejskie p2p2, to jednak Labyrinth zawsze odstawał od tego nurtu in plus, grając też zdecydowanie mocniej, co na najnowszym krążku potwierdza choćby w siarczystym szybkościowcu "Take On My Legacy", bardziej melodyjnym "Someone Says" z zadziornym śpiewem, czasami skręcającym w bardziej progresywne rejony utworze tytułowym z mocarnymi bębnami czy "Stardust And Ashes" z równie uwypukloną sekcją i szybkim tempem, również nawiązującym do lat 80. Nie brakuje też efektownych ballad, z "Those Days" na czele, tak więc całość na: (5) Wojciech Chamryk

Bartłomiej Kuczak Leaves' Eyes - Sign Of The Dragonhead 2018 AFM

Labyrinth - Architecture Of A God 2017 Frontiers

Widniejąca wyżej nazwa nie elektryzuje już fanów tak, jak jakieś 20 lat temu, ale ten włoski zespół wciąż stać na wiele i w żadnym razie nie odcina on kuponów od przełomowego dla współczesnego power metalu albumu "Return To Heaven Denied". Co prawda niemal osiem lat temu nagrali jego drugą część, a po jej premierze zapadli w niebyt, ale powrotny

Kiedy w 2016r. Liv Kristine po trzynastu latach odeszła z zespołu Leaves' Eyes, wielu fanów wątpiło, że może ją zastąpić inna artystka. Okazuje się jednak, że nowa wokalistka Elina Siirala (znana również z zespołu Angel Nation) znakomicie sobie radzi. Udowadnia to również na nowym krążku grupy "Sign of the Dragonhead", który ukazał się 12 stycznia 2018r. nakładem AFM Records. Album zawiera jedenaście nowych utworów, tradycyjnie dla Leaves' Eyes inspirowanych nordycką mitologią i podbojami Wikingów. Otwiera go tytułowy "Sign of the Dragonhead" z ostrymi gitarowymi riffami i mocnym operowym wokalem Eliny, któremu towarzyszy równie mocny

głos założyciela kapeli Alexandra Krulla. W "Across the Sea" zachwyca biesiadny początek i wpadający w ucho refren, przypominający hymn pradawnych wojowników. W "Like A Mountain" Elina daje z kolei popis swoich wokalnych możliwości i udowadnia, że Liv Kristine znalazła godną następczynię. Jej głos z jednej strony ma w sobie typową dla sopranu delikatność, z drugiej jednak w połączeniu z ostrą muzyką wyzwala się w nim prawdziwa siła. Utwór "Jomsborg", opowiadający o legendarnej wikińskiej osadzie, pokazuje jak można świetnie połączyć operowy wokal z growlem. Elina i Alexander przywodzą tu na myśl zgrany duet Simone Simons i Marka Jansena z Epiki. Aż szkoda, że ten kawałek jest taki krótki. W piosenkach "Völva", "Riders on the Wind" i "Fairer than the Sun" wyraźnie zaznacza się z kolei klasyczna celtycka nuta. Ten ostatni jest jednym z najpiękniejszych na płycie. Wokal Eliny jest pełen emocji - wzrusza i zachwyca. Potem z kolei czeka nas mocne uderzenie w postaci "Shadows in the Night" z fantastycznym budującym napięcie chórem w tle. Prawdziwą perełką na płycie jest "Rulers of Wind and Waves" - folkowy instrumental rodem ze świata Wikingów, z tajemniczymi ludowymi odgłosami w tle. Utwór płynnie przechodzi w energetyczny "Fires in the North" z zachwycającym refrenem, okrzykami bojowymi i growlem Alexandra. Zdecydowanie utwór należy do czołówki hitów z albumu. Zwieńczeniem płyty "Sign of the Dragonhead" jest najdłuższy ośmiominutowy kawałek "Waves of Euphoria", epicki nie tylko ze względu na długość. W końcu każdy z instrumentów może w pełni zabłysnąć, choć i tak prym wiedzie wokal Eliny. Kuzynka Tuomasa Holopainena z Nightwish pokazuje, że zna się na metalu symfonicznym równie dobrze jak jej daleki krewny z Finlandii. Brawa należą się jednak również growlującemu Alexandrowi, gitarzystom i perkusiście, którzy również ciężko zapracowali na sukces tego utworu. Świetne zamknięcie bardzo dobrego albumu. "Sign of the Dragonhead" powinien w pełni zaspokoić gusta fanów Leaves' Eyes. Siła drzemiąca w kapeli nie osłabła z nową wokalistką, a można wręcz zaryzykować stwierdzenie, że Elina wniosła do grupy odrobinę świeżego powietrza. Album opowiada fascynującą historię, przenosząc nas do czasów średniowiecza i pokazując to co w skandynawskiej tradycji najlepsze. Niektóre utwory mogły być dłuższe, można też było dorzucić jeszcze kilka urozmaiceń, ale całość naprawdę zasłużyła na solidną piątkę z plusem. (5,5) Marek Teler

RECENZJE

141


Legendry - Mists Of Time

Licence - Licence 2 Rock

2016 Non Nobis

2017 Metalapolis

Okładki obu płyt tego amerykańskiego zespołu nie rzucają na kolana, bo to malunki na poziomie uczniów zaczynających edukację w liceum plastycznym, ale muzycznie jest już całkiem zacnie. Epicki heavy metal, z licznymi odniesieniami do amerykańskiej szkoły power metalu, surowo brzmiący i pod każdym względem klasyczny trzeba naprawdę uwielbiać takie granie, żeby porywać się na nie w USA, kraju równie rozległym, co błyskawicznie zmieniającym muzyczne mody. Tymczasem Vidarr zdaje się tego nie dostrzegać, zapodając coś na styku Manilla Road (cover "Necropolis" na debiucie to w żadnym razie nie przypadek), Brocas Helm, Cirith Ungol, Omen czy wczesnego Iron Maiden, a wszystko to brzmi, jakby zostało nagrane gdzieś w okolicach 1985 roku. Debiutancki "Mists Of Time" (2016) jest nieco słabszy, w tym sensie, że lider wokalistą jest naprawdę średnim i jego niedociągnięcia w tej materii rzutują niestety na całościową ocenę tak udanych utworów jak: rozpędzony "Phoenix On The Blade" z organowymi pasażami i klimatycznym solem gitary czy mocarnie Sabbathowy "For Metal, We Ride". Dobrze, że Vidarr nie jest jednak w ciemię bity, bo w większości utworów wokal jest schowany na dalszym planie. Ale i tak słucha się tego całkiem nieźle, szczególnie w tym najbardziej epickim wydaniu, kiedy więcej jest konkretnego grania (12-minutowy "Winds Of Hyboria"). (4)

Mimo, że w tytule jest dwójka, to tak na prawdę jest to pierwszy duży studyjny album tej grupy. Licence to stosunkowa młoda kapela, powstała w 2014 roku, jednak tworzą ją muzycy nie najmłodsi, na pewno nie nastolatkowie. Chociażby taki gitarzysta, swoja karierę rozpoczął w latach osiemdziesiątych. Muzycznie Niemcy osadzeni są gdzieś między melodyjnym hard rockiem a heavy metalem. Nie odkrywają też niczego nowego, a raczej korzystają ze znanych schematów i kalek. Raz to robią w bardziej sztywnej formie, innym razem z większą swobodą. Oczywiście korzystniej wypadają w momencie, gdy bardziej nabierają wiatru w żagle. Tak jak w wypadku kawałków "Don't Touch The Light", "Turn On The Radio", "Tell Me" czy "Metal Train", których słucha mi się nawet fajnie. Kolejnymi plusikami są również głos wokalistki, Jacky Coke oraz zaangażowanie, które może jedynie konkurować, z młodzieńczym wigorem. Ogólnie całość "Licence 2 Rock" słucha się przyjemnie, bez negatywnych odczuć i mimo wielu zapożyczeń bez krzty nudy. Pewnie to zasługa tego, że intro i dziesięć utworów mieści się w niecałych 40 minutach. Nie można za bardzo czepiać się też do wykonania, brzmienia i produkcji. Po prostu jest OK. Obecnie bardzo popularne są zespoły retro rockowe, które sięgają po wzorce heavy rocka i hard rocka, są to wykonawcy typu Blues Pills, Kadavar, Rival Sons, itd. W ich dokonaniach jest również wiele przebitek ale w sumie wolę te, które odnalazłem na dużym debiucie Licence. (3,5)

Legendry - Dungeon Crawler 2017 Non Nobis

Na ubiegłorocznym "Dungeon Crawler" królują już znacznie krótsze utwory, tak jakby ciężar zainteresowań lidera przesunął się w stronę bardziej tradycyjnego metalu. Są też rzecz jasna kompozycje dłuższe (tytułowy opener z partiami harfy i klawiszy, niewiele krótszy, również wzbogacony organowymi wstawkami "The Conjurer"), ale już kilka innych to 3-4 minutowe, konkretne uderzenia, pełne mocy, agresji, ze znacznie lepszym, momentami wręcz drapieżnym ("Shadows In The Moonlight") śpiewem. Nie zawsze jest tak dobrze, szczególnie w przeróbce "Swords Of Zeus" Lord Of The Crimson Alliance, ale całość zdecydowanie na (5) Wojciech Chamryk

142

RECENZJE

\m/\m/

Lizzard - Shift 2018 Metalville

Lizzard to francuski zespół rockowy, który swoja muzykę chce umieścić gdzieś w ambitniejszych rejonach rocka. Oprócz art czy też progresywnego rocka, znajdziemy tu sporo lekko awangardowego i alternatywnego rocka, a także jakieś echa metalu. Wszystko w bar-

dzo klimatyczny nastrojach co bardzo przypomina mi nasze Riverside, innym razem zaś Porcupine Tree. Jednak porównania te to duże uproszczenie, niemniej nie stać mnie na inne, gdyż ogólnie nie słucham alternatywnego rocka, a tam trzeba byłoby również szukać muzycznych inspiracji Francuzów. Muzycy celują głównie w subtelne dźwięki majestatycznie i epicko opisujące różne, acz najczęściej przygnębiające i hipnotyczne emocje. Czasami przebija się riffowa rockowa ekspresja, ale generalnie nie wybiega to poza atmosferyczny trans. Nie jest to moja ulubiona progresja ale właśnie takie klimaty ostatnio są popularne wśród fanów progresywnego rocka. Zresztą muzyka Lizzard nie trafia w próżnię, jakby nie było to ich czwarty album, wliczając debiutancką EPkę. Z każdą płytą rozwijają się muzycznie, zdobywają szerszą rzeszę od-biorców, a krytycy w recenzjach używają coraz więcej superlatyw. No chyba, że trafią na kogoś takiego jak ja, kto podchodzi do ich muzyki bez większych emocji. Francuzi z Lizzard na pewno potrafią umiejętnie zbudować bardzo subtelne uczucia. Bez wątpienia są również bardzo mocno zaangażowani w swoją muzykę. Żaden utwór, dźwięk czy melodia nie kojarzy się z bublem, więc nie dziwie się, że zespól ma swoje grono oddanych fanów. Niemniej nie jestem odpowiednia osobą aby oceniać dokonania Lizzard, lecz mimo wszystko liczę, że interesowani będą mogli wyciągnąć odpowiednie wnioski z moich wywodów, czy "Shift" to odpowiedni album dla nich. Mam taką nadzieję. \m/\m/

Magnum - Lost On The Road To Eternity 2018 SPV

Magnum nie odpuszczają. Zespołowi weterani Tony Clarkin i Bob Catley, wsparci przez Ala Barrowa, Ricka Bentona oraz Lee Morrisa, wydają właśnie 20 płytę studyjną. Aż nie chce się wierzyć, że obaj liderzy liczą już sobie ponad 70 lat, bo Magnum jest po prostu nie do zdarcia i nie do zatrzymania. Wydawało się, że to tak niedawno słuchałem po raz pierwszy "The Eleventh Hour!" czy przełomowego dla zespołu "On A Storyteller's Night", a tu proszę, taki jubileusz. Tym bardziej cieszy, że grupa świętuje go w niezłej formie, zarówno twórczej, jak i wykonawczej. Co prawda opener "Peaches And Cream" jest taki sobie, pozba-

wiony mocy i wdzięku, ale z każdym kolejnym utworem zespół wchodzi na coraz wyższe obroty, by już na wysokości trzeciego w kolejności "Storm Baby" zacząć czarować na dobre. Jeśli ktoś pokochał Magnum za jedyne w swoim rodzaju połączenie hard rocka z progresywnymi klimatami, to zawartość "Lost On The Road To Eternity" na pewno go nie rozczaruje - nowa płyta wydaje mi się nawet ciut ciekawsza od poprzedniego, udanego przecież krążka "Sacred Blood "Divine" Lies". Najmocniejszymi punktami tego najnowszego są na pewno przebojowy "Without Love" z zapadającym w pamięć refrenem, dynamiczny "Tell Me What You've Got to Say" z wyrazistym rytmem, "Glory To Ashes" z jedną z wielu natchnionych partii Tony'ego Clarkina czy patetyczny "King Of The World", ale to tylko przykłady, bo takiego dobra znajdziemy tu znacznie więcej, do wyboru, do koloru. W "Lost On The Road To Eternity" Boba Catley'a wspiera wokalnie Tobias Sammet (Edguy, Avantasia), ale to już taka wisienka na torcie, podobnie jak bajecznie kolorowa okładka autorstwa Rodney'a Matthewsa, pracującego z Magnum od 1980 roku. (5) Wojciech Chamryk

Mandragora - Waves of Steel 2017 Inferno

Mandragora to młoda kapela z Peru. Debiutancki długorgraj (zespół ma już na koncie jedno demo i jedno EP) pt. "Waves Of Steel" przynosi nam solidną porcję melodyjnego heavy metalu przywołującego skojarzenia z klimatami typowymi dla Iron Maiden, Accept, Saxon oraz wczesnego Motley Crue. Można usłyszeć trochę nawiązań do europejskiego power metalu, jednak nad całością unosi się duch lat 80-tych - najpiękniejszego okresu dla muzyki heavy metalowej (a właściwie to metalu ogólnie). Album jest pełen melodii, chwytliwych refrenów (np. "Sirens" czy "Demon Owl") oraz solówek, których nie powstydziłby się Dave Murray czy Adrian Smith. Sięgając po "Wasves of Steel" możesz być pewny, że nie uświadczysz tutaj ani grama zbędnej cukierkowatości charakteryzującej dziś wiele podobnych produkcji. Niech Was nie zniechęca fakt, że za mikrofonem stoi kobieta (skojarzenia z naszym Crystal Viper mile widziane). Nie jest to absolutnie wadą, a wręcz przeciwnie. Przyznam się szczerze, że


słuchając albumu po raz pierwszy (zanim spojrzałem do wkładki i materiałów promocyjnych), byłem przekonany, że śpiewa facet. Sposób śpiewania wokalistki o imieniu Fatima lokuje się gdzieś pomiędzy Vincem Neilem a Bobbym Franklinem. Debiut Mandragory to album niezwykle równy i ciężko wyróżnić tu jakiś jeden konkretny utwór, gdyż wszystkie trzymają naprawdę wysoki poziom. Wadą płyty jest natomiast produkcja (za którą obniżyłem ocenę). Szczerze mówiąc słyszałem kilka demówek, które brzmiały lepiej. Mimo wszystko czuję, że będę do tej płyty często wracał. (4,5) Bartłomiej Kuczak

Manigance - Machine Nation 2018 Mighty Music

Bardzo lubię progresywny power metal, bardzo lubię Manigance, bardzo lubię ich wrażliwość i spojrzenie na muzykę. Francuzi byli bardzo blisko progresywnego metalu w stylu Dream Theater ale z czasem podryfowali w kierunku power metalu, tego bardziej ambitnego. Od jakiegoś czasu zaś starają się aby zrównoważyć progresję, power metal i heavy metal. I trzeba przyznać, że wychodzi im to coraz lepiej. "Machine Nation" jest napisana w doskonały sposób, kompozycje są różnorodne, każda z nich ma swój klimat, wykorzystane są wszystkie główne środki wyrazu wypracowane przez lata przez Francuzów, znakomicie odbija się to w muzycznych kontrastach, zmianach nastrojów i ogólnej ekspresji. Album jest bardzo dynamiczny, jeden wolniejszy utwór to "Meandres", dlatego ekscytuje słuchacza od początku do samego jego końca. Ciężko jest wskazać jakiś wyróżniający się utwór, po prostu każdy z nich jest bardzo dobry. Krążek słucha się w całości, po wielokroć i wraca się do niego bardzo szybko. Słuchanie płyty ułatwiają również melodie, jest to kolejny wyróżnik Francuzów. Są one specyficzne, zdradzające cechy przebojowości francuskiej piosenki, ale nie ma w tym nic z błahości, tym bardziej kiczu. Głównym przewodnikiem po świecie melodii jest oczywiście wyśmienity wokalista Ddier Deslsaux. Manigance to również wyborni muzycy, sekcja rytmiczna to gęsto grająca precyzyjna maszyna, klawiszowiec gra wtedy kiedy trzeba, bez narzucania się, tym bardziej bez zanudzania nas bezbarwnymi plamami muzycznymi, ale absolutny prymat wiodą gitarzyści Merle i Ramos, ich

riffy, harmonie, solówki to niezwykły kunszt. Wcześniej wspominałem, że trudno wyróżnić jakiś utwór, jednak mam kawałek, który podoba mi się szczególnie, głównie dzięki wprowadzającym riffom, a mam na myśli "Loin d'ici". Natomiast zespól wybrał na główny numer albumu kompozycję "Machination", do niego nakręcił też teledysk. Wy zaś, gdybyście wybrali którykolwiek kawałek, okaże się, że również udanie reprezentuje ten album. Kolejnym wyróżnikiem zespołu, jest to, że Deslsaux śpiewa po francusku, co podkreśla jeszcze bardziej melodyjność muzyki Manigance. Niestety do promo nie załączono takiej informacji, w jakim studio nagrywano płytę, kto był inżynierem dźwięku czy masteringu. Jednak brzmienie i produkcja tego materiału jest równie plastyczna jak sama muzyka. Bardzo doceniam "Machine Nation", tym bardziej, że takiej muzyki jest coraz mniej oraz trudno przewidzieć jakie losy podzieli samo Maligance. Niestety od zespołu odszedł Ddier Deslsaux, a jego miejsce zajęła nikomu nie znana Carine Pinto, także nad dalszą karierą Francuzów wisi bardzo duży znak zapytania. "Machine Nation" polecam wszystkim, którzy lubią progresywny metal i ambitniejszy melodyjny power metal. (5) \m/\m/

Marty Friedman - Wall of Sound 2017 Prosthetic

Marty Friedman znany jest dla większości jako członek słynnej amerykańskiej załogi thrash metalowej Megadeth, w której czarował swoją wirtuozerią grania na gitarze. Występował w jej szeregach przez dziewięć lat, nagrywając kilka albumów. Jednak, co zresztą oczywiste, największą po-pularność przyniósł "Rust in Peace" (1990), gdzie Marty stworzył jedne z legendarnych partii, do dziś mrożące krew w żyłach fanów gatunku. Wielu jednak zapomina, że gitarzysta pojawił się w ekipie Dave Mustaine'a już jako świadomy muzyk, mający na koncie kapitalne płyty z grupą Cacophony (razem z fenomenalnym Jasonem Beckerem na drugiej gitarze) czy swoją solową pod tytułem "Dragon's Kiss" (1988). Działalność artystyczną prowadzi on bowiem od 1987 roku. No i jest wykonawcą bardzo płodnym (pomijając jego występy telewizyjne oraz współpracę z innymi artystami), bo właśnie w 2017 roku wydał swój dwunasty album. To niezły wynik jak na tak

zajętego człowieka, jakim jest przez całe muzyczne życie Marty Friedman. Co więc przynosi "Wall of Sound"? Tak jak kilka poprzednich, tak samo ten album Marty nagrał sam. Zagrał na wszystkich instrumentach oraz, co naturalne, jest też kompozytorem każdego dźwięku. Trzeba sobie powiedzieć jasno, że jest to wymagająca muzyka. Trzeba tej płycie poświęcić dużo uwagi, zwłaszcza podczas pierwszych odsłuchów. Nie róbmy natomiast z "Wall of Sound" rzeczy, przy której będziemy musieli wspiąć się ponad granicę ludzkiej wytrzymałości. Friedman tylko pozornie napisał kompozycje, które straszą, a w rzeczywistości album zawiera pełno pięknych melodii, nierzadko umiejscowionych przy gęstym basie i perkusji. Często Marty pozwala sobie bawić się dźwiękami, stawiając na mało oczywiste rozwiązania. Ciężko nawet ująć czym jest tak do końca dwunasty solowy materiał - myślę, że i tak szkoda czasu na dociekanie, jaką szufladkę należy otworzyć. Całość brzmi niezwykle naturalnie, mimo, że nagrywane zostało przez jednego człowieka. Warto posłuchać, jak sprawnie żongluje klimatami. Warto nadstawić uszu na, udowadniane po raz kolejny, umiejętności Friedmana jako gitarzysty, którymi buduje relację ze słuchaczem. Dodatkowo relacja ta oparta jest na solidnym fundamencie, jakim są po prostu emocje. Nie znajdziemy więc na "Wall of Sound" jakichś riffów o zawrotnej prędkości czy grożących złamaniami palców solówek. Czuć, że gra on całym sobą i płyta, od początku do końca, jest odwzorowaniem jego wizji. Można być oczarowanym artyzmem "Wall of Sound". Na pewno takie uczucie może towarzyszyć nam, kiedy rzadko mamy do czynienia z muzyką instrumentalną, czy też jest to dla nas kompletnie inna bajka. Muszę przyznać, że na początku przygody z tym albumem drażnił mnie. Zostałem przytłoczony mnogością pomysłów, ale i potężnym brzmieniem. Było to zbyt duszne. Odłożyłem płytę na bok. Gdy jednak, z racji obowiązku, wróciłem do niej odkryłem te dźwięki na nowo. Teraz śmiało mogę powiedzieć, że obcowanie z "Wall of Sound" jest naprawdę czymś bardzo interesującym. Warto poznać. (5) Adam Widełka Meden Agan - Catharsis 2018 No Remorse

Meden Agan to założony w 2005r. i grający symphonic/melodic metal zespół z Aten, który supportował m.in. Tarję, Within Temptation i Epikę. 5 stycznia 2018 r. ukazał się ich czwarty album "Catharsis", zawierający jedenaście nowych kawałków. Krążek promują utwory "The Purge", "Cleanse Their Sins" i "No Escape".

Możemy na nim usłyszeć głos nowej, trzeciej już wokalistki Dimitry Panariti. Album rozpoczyna klimatyczne intro "Catharsis", z dźwiękami przypominającymi kościelne dzwony i fortepian oraz delikatnym głosem operowym w tle, które płynnie przechodzi w ostre "The Purge". Tu już w pełni objawia się siła nowej frontmenki grupy Dimitry Panariti, którą dodatkowo wspomagają ostre gitarowe riffy. Poprzedzający solówkę fragment po łacinie w końcowej części utworu tylko dodaje mu majestatyczności - naprawdę świetny początek! W "Cleanse Their Sins" zwraca uwagę połączenie syntezatorów z mocnym uderzeniem innych instrumentów i łacińskim chórem w tle… Dużo rzeczy na raz, ale Meden Agan wychodzi z tego obronną ręką. Energia grupy nie wyczerpuje się i w "No Escape" fundują nam kolejnego metalowego kopniaka. W "Whispers in the Dark" wokal Dimitry dodaje utworowi orientalnego posmaku, a w partiach operowych artystka wypada wprost znakomicie. Utwór numer sześć "Shrine of Wisdom" to z kolei popis umiejętności perkusisty Panosa Paplomatasa, jak również wpadający w ucho refren. W "Veil of Faith" na szczególne wyróżnienie zasługuje oryginalny początek, przywodzący na myśl "Piratów z Karaibów" i demoniczne wręcz partie wokalne nowej członkini grupy. Tempo zwalnia nieco w utworze "Salvation", w którym w końcu możemy usłyszeć delikatniejszą stronę głosu Dimitry. Piosenka daleka jest jednak od ballady z prawdziwego zdarzenia - moc utworu rośnie z każdą minutą. "A Curse Unfolding" jest z kolei totalnym zaskoczeniem ze swoim power metalowym wstępem i męskim wokalem Arisa Nikolerisa obok głosu wokalistki. Odnosimy jednak wrażenie, że potencjał Arisa nie został w tym utworze w pełni wykorzystany - większość utworu to jednak tylko wokal Dimitry. Album zamykają utwory "Lustful Desires" i "Weaver of Destiny". Drugi z nich zdecydowanie należy uznać za najlepszy z całej płyty. W końcu w pełni wybrzmiewają głosy Arisa i Dimitry, wszystkie instrumenty dają z siebie wszystko, a demoniczne szepty w tle przyprawiają o ciarki. Na taką końcówkę warto było czekać! "Catharsis" to naprawdę dobry i dopracowany album, łączący metal symfoniczny z power metalową otoczką. Jedyne o co można mieć do grupy pretensje to brak ballad, w których Dimitra na pewno wypadłaby świetnie i

RECENZJE

143


niewykorzystanie w pełni zdolności Arisa Nikolerisa. Reszta to majsterszyk! (5,5)

utworze znajdziemy coś oryginalnego. Życzę kapeli jak najlepiej i czekam na jej kolejne albumy. (5,5)

Marek Teler Marek Teler

Metalite - Heroes In Time 2017 Inner Wound

Szwedzki zespół power metalowy Metalite wydał 27 października 2017r. swój debiutancki album "Heroes in Time". Jedenaście mocnych kawałków z charyzmatyczną Emmą Bensing na wokalu pokazuje, że z pewnością nie jest to ich ostatnie słowo, jeśli chodzi o ostre brzmienie. Krążek otwiera energetyczny utwór "Afterlife" z chwytliwym refrenem, który łatwo nie wypada z głowy. Potem impreza się rozkręca i w "Purpose of Life" słyszymy mocne gitarowe riffy harmonizujące z perkusją i klawiszami. Połączenie jest doprawdy doskonałe, a wieńczy je świetny głos Emmy. Następujący po nim dynamiczny "Nightmare" jest niewątpliwie jednym z lepszych akcentów na płycie. "The Hunter" to z kolei mocny ładunek emocjonalny i świetna praca syntezatorów z gitarami, dająca niesamowity końcowy efekt. Podobne "efekciarstwo" słyszymy w tytułowym "Heroes in Time" - jest ono jednak uzasadnione, bo czyni ten utwór absolutnym numerem jeden na płycie. "Power of Metal" jest swego rodzaju manifestem programowym zespołu. Rzeczywiście zwiastuje on nową falę zespołów power metalowych, w których to kobiety pokazują swoją moc. Nie bez powodu utwór kończy się mocnym uderzeniem pioruna. Metalite to jednak nie tylko świetna muzyka, ale i pozytywny przekaz. W "Over and Done" mówią o rozliczaniu się z przeszłością, a w "Black Horse Rider" o walce z życiowymi problemami. Gitarowa solówka w "The Light of Orion" przyprawia o ciarki, zaś przy "In the Middle of the Night" możemy sobie pozwolić na odrobinę wytchnienia. Przy okazji dowiadujemy się, że silny głos Emmy sprawdza się też w delikatniejszym wydaniu. W drugiej połowie piosenki pojawiają się jednak rozkręcające utwór energetyczne gitary. Zakończeniem płyty jest utwór "The Great Force Within Us", który świetnie wieńczy udaną całość. Rzeczywiście w zespole Metalite drzemie ogromna siła, a przy okazji pokazują oni, że kobieta może w metalu naprawdę wymiatać. Chociaż w zespołach power metalowych często zdarzają się utwory "na jedno kopyto", Metalite potrafi zaskakiwać swoją twórczością, a w każdym

144

RECENZJE

Midnight - Sweet Death And Ecstasy 2017 Hells Headbangers

Athenar jest niezmordowany w nader regularnym powiększaniu dyskografii Midnight. EP-ki, splity, single, nawet płytki flexi, a do tego oczywiście płyty długogrające, wydaje więc niemal non-stop, chociaż daleko mu jeszcze do rekordzistów z Sabbat. Najnowszy album "Sweet Death And Ecstasy" na pewno nie rozczaruje zwolenników jego projektu, bo to wciąż siarczysty black/speed metal w starym stylu, z coraz bardziej słyszalnymi wpływami bardziej tradycyjnego heavy. Surowe numery w stylu Venom ("Crushed By Demons", "Here Comes Sweet Death") przeplatają się więc na tej płycie z jeszcze bardziej jadowitym blackiem ("Penetratal Ecstay") i crust/punkiem ("Melting Brain"), często gęsto mamy też ducha Motörhead, szczególnie w "Poison Trash". Końcówka płyty jest za to tradycyjnie metalowa, bowiem "Rabid!" to archetypowy, szybki numer z wczesnych lat 80., szybki i do tego całkiem melodyjny "Bitch Mongrel" zapożycza się u Judas Priest, a finałowy "Before My Time In Hell" to mocarny, surowy rocker, też z połowy lat 80. rodem. Trwa to wszystko niewiele ponad dwa kwadranse, ale odczuwający niedosyt mogą sobie zafundować wydanie 2CD, gdzie drugi dysk wypełniają nagrania z próby. (5) Wojciech Chamryk

Midnite Hellion - Condemned to Hell 2017 Witches Brew

Myślałem, że pod tą heavy metalową nazwą i takąż okładką skrywa się konkretny, klasyczny i co najważniejsze bardzo udany materiał. Niestety trio z Trenton w New Jersey zdecydowanie nie podołało moim oczekiwaniem. To co nagrali na swoim debiucie to ponad 36

minut przeciętności przez duże P. Heavy metal leciutko podlany thrashowym sosem musi łapać za jaja i pluć ogniem w pysk, a tutaj tego niestety nie uświadczymy. Nie ma tu nic co by mogło wyróżnić ich z całej masy podobnych załóg. Nie ma też ani jednego elementu muzycznego rzemiosła, w którym byliby naprawdę dobrzy. W drugą stronę jest tak samo, w niczym nie są totalnie chujowi. Proste, wielokrotnie ograne już riffy i sola, przeciętny głos wokalisty i same utwory wpadające jednym, a wypadające drugim uchem. Mimo wszystko "Condemned to Hell" przesłuchałem już przynajmniej dobre 10 razy i nie miałem odruchów wymiotnych. Wniosek jest taki, że jak leci sobie ta muzyka w tle to nawet daje radę i nie sprawia bym szukał w panice przycisku stop. Gorzej, gdy się do niej przysiądzie na spokojnie, wtedy wszystkie słabości dają o sobie znać bardzo wyraźnie. Jest to typowa płyta z tych, które można uznać za totalnie niepotrzebne. Nie wnosi nic, radochy podczas słuchania specjalnej też nie daje. Ot takie granie dla swoich ziomków sączących piwo w knajpie. W żadnym wypadku nie skreślam Midnite Hellion, w końcu to dopiero ich debiut, a do tego słyszałem już kilka gorszych. Jednak przydałoby się im ustabilizowanie wreszcie składu, może dodanie drugiego gitarzysty i przede wszystkim praca nad ciekawszymi i zwyczajnie lepszymi kompozycjami. Na razie nie jest źle, jest po prostu przeciętnie. (3) Maciej Osipiak

gia, radość grania. Wreszcie są też, może nie genialne, ale z pewnością fajne, dobrze skomponowane i udane kompozycje. Słuchając "Awakening" człowiek nie zastanawia się nad sensem wydawania takich materiałów tylko z przyjemnością poddaje się muzyce. Oryginalności nie stwierdzono, ale w takim grani nie o to przecież chodzi. Gdy trzeba to jest rockowo, a jak potrzebne jest mocniejsze pierdolnięcie to też się tutaj znajdzie. Są wolniejsze fragmenty, szybsze, ogólnie mimo stylistycznej spójności, materiał jest dość zróżnicowany i nie nudzi. Podobać się mogą też mocno chwytliwe refreny, które szybko siadają na bani i przy kolejnym odsłuchu już możemy je odśpiewywać. Zresztą ogólnie świetnych melodii na tym krążku nie brakuje. Jest to po prostu dobry, tradycyjny, brytyjski heavy metal zagrany bez spiny i z dużą lekkością, choć sama w sobie ta muzyka wcale taka lekka nie jest. W składzie Millennium jest tylko dwóch muzyków pamiętająch debiut: perkusista Steve Mennell i wokalista Mark Duffy, którego część czytelników może kojarzyć z thrashowej kapeli Toranaga. Jest jeszcze gitarzysta Dave Hardy, który był już w zespole w latach 85-86 oraz dwaj nowi muzycy, czyli drugi wioślarz Will Philpot oraz basista Andy Fisher. Wydaje się, że ten skład jest już ze sobą świetnie zgrany, a w przyszłości może być tylko lepiej. Tak jak wspomniałem na początku "Awakening" bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Jest to materiał sporo lepszy od niektórych nagranych przez znacznie bardziej znanych przedstawicieli tego nurtu, ale przez grzeczność ich nie wymienię. Fajna płytka, pewnie jeszcze parę razy ją przesłucham i to bez przymusu, tylko z własnej inicjatywy. Miałem dać czwórkę, ale niech mają te pół punktu więcej za miłą niespodziankę. (4,5) Maciej Osipiak

Millennium - Awakening 2017 Self-Released

W 2015 roku powstał z martwych kolejny z niezliczonej rzeszy zespołów będących częścią osławionego NWoBHM, z tym że Millennium załapał sie na jego schyłkowy okres. Powstał w roku 1982, by dwa lata później wydać debiutancki krążek zatytułowany po prostu "Millennium". W następnych latach nagrali kilka dem i po czym popadli w niebyt. Rok po reaktywacji nakładem No Remorse ukazał się album "Caught in a Warzone", na którego zawartość składały się dema nagrane w latach '80. No i wreszcie po kolejnym roku pojawił się zupełnie nowy, świeżutki materiał "Awakening", o którym tutaj będzie mowa. Bałem się, że muzyka Millenium po tylu latach przerwy będzie pozbawiona ikry i wymęczona, a tu proszę, pełne zaskoczenie. Jest świeżość, ener-

Miskatonic Quest

Union

-

Astral

2017 Pure Steel

"Astral Quest" to debiut chilijskiej formacji Miskatonic Union zainspirowanej twórczością HP Lovecrafta. Muzycznie zespól prezentuje styl będący wypadkową Iron Maiden, Helloween oraz momentami słyszalnego Accept (szczególnie utwór "Road to the Mountains Of Madness"). Wpływy te są dostrzegalne zarówno w wokalu (czasem głos Raula Saa podchodzi nawet pod nieodżałowanego Midnighta z Crimson Glory), grze gitar


oraz sekcji (bardzo wyraźnie słyszalny bas Paula Rajcevica, rzadkość na współczesnych produkcjach). Każdy z tych utworów przenosi nas do lat 80-tych, czasów fryzurek na "czeskiego piłkarza", jeansowych katan, białych adidasów oraz również białych (tak, drogie dzieci) koszulek z logami metalowych kapel. Wszystkie utwory trzymają tu wysoki poziom, ale szczególnie należy wyróżnić wspomniany już "Road to the Moutains of Madness" z lawiną riffów, "Nostradamus", tytułowy "Astral Wings" (mógłby się spokojnie znaleźć na "The Number Of The Beast" lub "Piece Of Mind" Maidenów) oraz wieńczącą album balladę "The Quest" (tu zaś klimaty wczesnego Helloween). Warstwa tekstowa natomiast zaciekawi nie tylko miłośników twórczości Pana Lovecrafta, ale ogólnie fanów horrorów, fantastyki i starożytnego mistycyzmu. Polecam! (5) Bartłomiej Kuczak

pair" gościnnie bębni Dan Mullins, znany chćby z My Dying Bride, zatarłem ręce, spodziewając się czegoś interesującego. I faktycznie, druga płyta Monolith Cult trzyma poziom. W dodatku ten monumentalny, mający w sobie mnóstwo typowo brytyjskiego spleenu, doom jest nie tylko zakorzeniony w twórczości Black Sabbath, bowiem muzycy śmiało inkorporują doń wpływy zarówno klasycznego hard rocka w rodzaju wczesnego Rainbow, jak i bardziej współczesnych klimatów spod znaku Grand Magus. Ta mieszanka piorunująca szczególnie efektowni brzmi w openerze "Disconnection Syndrome", posępnym do kwadratu "Kings Of All That's Lost" i najdłuższym na płycie "Death Means Nothing", ale pozostałe utwory niczym im w sumie nie ustępują. (4,5) Wojciech Chamryk

trzech współautorów. Lider Motörów był znany przede wszystkim jako wielki fan Chucka Berry'ego, ale lubił też starych, dobrych Stonsów, stąd obecność na "Under Cover" innego ich klasyka, "Jumpin' Jack Flash". Nie mogło też zabraknąć numerów punkowych, w postaci "God Save The Queen" Sex Pistols oraz "Rockaway Beach" Ramones, ale jednak szkoda, że to taka składanka stworzona w sumie na szybko, bez większej ilości utworów. Oczywiście były one i wciąż są dostępne na innych kompilacjach czy albumach grupy, ale warto było przy tej okazji zebrać je razem na jednej czy dwóch płytach. Dlatego nie zapłacę za ten CD 75-80 zł, bo najzwyczajniej w świecie nie jest wart takiej ceny, ale poczekam, aż przestanie być gorącą nowością. (3,5)

2017 Rock CD

Monasthyr nie jest jakimś znanym zespołem, pewnie i w ojczystej Hiszpanii znajdzie się sporo popularniejszych grup metalowych, a ich najnowsza EP-ka też raczej tego stanu rzeczy nie zmieni. Rzecz nie tylko w tym, że teksty ich utworów są hiszpańskojęzyczne, bo przecież taki Baron Rojo zrobił karierę poza ojczyzną, szczególnie w krajach, gdzie ten język jest powszechnie używany, ale powodem jest raczej przeciętność zawartego na "Templo del Terror" materiału. Nie jest to co prawda coś poniżej jakiegoś określonego poziomu, dominuje jednak powermetalowa poprawność ("Universo"), a i bardziej tradycyjny heavy wypada cokolwiek sztampowo ("Seis Infiernos"). Ratuje to wszystko ostry, zadziorny głos Jorge Sanza, no i na całe szczęście wśród czterech pozostałych utworów mamy też nieco ciekawsze, zwłaszcza dynamiczny numer tytułowy oraz pełen mocy "Angel Vengador". Całość jednak na słabe: (3) Wojciech Chamryk Monolith Cult - Gospel Of Despair 2017 Transcending

Solstice to już zespół-instytucja drugiej fali doom metalu z lat 90. Kiedy więc doczytałem się, że Monolith Cult to nowa grupa Izaka Glooma i Lee Grinda z tejże formacji, a na "Gospel Of Des-

Motörhead - Under Cover 2017 Silver Lining

"Under Cover" to pierwsze, a na pewno nie ostatnie, wydawnictwo Motörhead, ukazujące się już po śmierci Lemmy'ego. Jego ekipa na przestrzeni 40 lat nagrała sporo coverów, tutaj dostajemy te nowsze, zarejestrowane w latach 19922015. Najbardziej rzecz jasna cieszy dotąd niepublikowany "Heroes" Davida Bowie, pochodzący z sesji ostatniego studyjnego longplaya "Bad Magic". Wtedy został odrzucony, bo na płytę trafił, też tu obecny, "Sympathy For The Devil" The Rolling Stones, ale jak widać co się odwlecze... Fajne jest to "Heroes": mroczne, całkiem melodyjne, Lemmy też śpiewa jakby czyściej, nie uciekając się do swej typowej maniery. W "Starstruck" Rainbow pewnie by już jednak nie dał rady, stąd słychać go tylko w refrenie, a zwrotki śpiewa Biff Byford z Saxon. Jest też oczywiście ognista wersja "Whiplash" Metalliki, za którą Motörhead otrzymał nagrodę Grammy w roku 2005, a do tego inne, metalowe szlagiery w konkretnych wykonaniach: "Breaking The Law" Judas Priest, "Cat Scratch Fever" Teda Nugenta, "Shoot 'Em Down" Twisted Sister czy "Hellraiser" Ozzy'ego, ale Lemmy był przecież jednym z jego

Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk

Nadimac - Besnilo Xtreem Music

Mystic Prophecy - Monuments Uncovered 2018 Massacre

Monasthyr - Templo del Terror

ktoś zdecydował się na ich publikację. W dodatku frontman i zarazem producent Liapakis nie pokusił się o jakiekolwiek zmiany, wszystko jest tu odegrane i zaśpiewane praktycznie nuta w nutę, tylko znacznie gorzej - co słychać również w najnowszym w tym gronie "Space Lord" Monster Magnet oraz bonusie z wersji digi, "The Stroke" Billy'ego Squiera. Chyba włączę sobie dla odreagowania jego bestsellerową płytę "Don't Say No" z tym hiciorem, a "Monuments Uncovered" postaram się wymazać z pamięci jak najszybciej. (1)

Ekipa R.D. Liapakisa jest po kolejnej zmianie składu i to całkiem poważnej, bo z wcześniejszego poza liderem ostał się tylko gitarzysta Markus Pohl. Być może właśnie dlatego dziesiąty album Mystic Prophecy to zbiór coverów, a nie w pełni premierowe wydawnictwo? Jak to kiedyś mawiano: każdy orze jak może, ale "Monuments Uncovered" robi wrażenie tylko dzięki efektownej okładce i liście utworów. Fakt faktem, to same killery ze szczytów list przebojów lat 70. i 80., a do tego kilka mniej oczywistych utworów, jednak sprowadzone do wspólnego mianownika sztampowego power/ heavy metalu, straciły wiele ze swego uroku. Jak dla mnie bronią się raptem trzy wykonania: jeszcze mroczniejszy niż w oryginale "Shadow On The Wall" Mike'a Oldfielda, fajnie, nisko zaśpiewany "Because The Night" rozsławiony przez Patti Smith oraz "Tokyo" Tokyo, zapomnianej niemieckiej grupy z przełomu lat 70. i 80. Na resztę lepiej spuścić tzw. zasłonę milczenia, bowiem Mystic Prophecy dają ciała zarówno w podmetalizowanym disco ("Hot Stuff" Donny Summer), jak i evergreenie z lat 60. ("You Keep Me Hangin' On" The Supremes, odegranym jednak w aranżacji Kim Wilde z roku 1986). "Are You Gonna Go My Way" Lenny'ego Kravitza, "I'm Still Standing" Eltona Johna, "Get It On" T. Rex czy "Proud Mary" Creedence Clearwater Revival są z kolei tak toporne i tak dalekie od klasy oryginałów, że aż dziwne, że

Thrash/crossover tego serbskiego kwartetu jest niczego sobie, pełen agresji, intensywny i totalnie bezkompromisowy. W dodatku chłopaki jeszcze bardziej podkręcają obroty, sięgając po znacznie intensywniejsze rozwiązania z hardcore czy crust, a wtedy to już nie ma zmiłuj: blasty, wściekła riffownia i histeryczny wrzask Danilo Trbojevica są tu na porządku dziennym. I nie ma znaczenia, czy utwór trwa siedem sekund, czy prawie cztery minuty: czad, czad i raz jeszcze czad są tu jedynymi wyznacznikami stylu grupy. Nawet jeśli okazjonalnie pojawia się melodyjne zwolnienie czy solówka, to jest to tylko chwilowa zmyłka, po której Nadimac uderzają z jeszcze większą energią, tak jakby chcieli zademonstrować słuchaczom, że takie właśnie łojenie bawi ich najbardziej. A skoro tak brzmią na płycie, to mogę sobie wyobrazić, jak wypadają na koncertach, bo to musi być już 120 % miazga, jak nie lepsza. (4) Wojciech Chamryk

Night Viper - Exterminator 2017 Listenable

Dość nietypowa jak na tradycyjny heavy metal okładka zdobi drugi album szwedzkiego Night Viper. Debiutu z 2015 roku zatytułowanego po prostu "Night Viper" nie słyszałem, więc nie będzie żadnych porównań ani odniesień do tego

RECENZJE

145


krążka. A jak w takim razie prezentuje się "Exterminator"? Przede wszystkim jest to, jak wspomniałem wyżej, klasyczny heavy czerpiący garściami przede wszystkim z brytyjskiej szkoły i tamtejszej nowej fali. Główne role odgrywa tutaj duet gitarzystów w osobach Johan Frick i Tom Sutton, których riffy mocno wpadają w ucho, a ich gry słucha się z przyjemnością. Słychać, że mają naprawdę dużo dobrych pomysłów i prezentują już odpowiedni poziom techniczny. Sekcja rytmiczna nie odstaje i spełnia swoją rolę, czyli nadaje odpowiedniej dynamiki. Ciekawostką jest fakt, że za garami (śmiech) siedzi jedna z dwóch kobiet w Night Viper, Jonna Karlsson. Jej gra jest agresywna, gęsta z dużą ilością przejść i pomimo kilku niedociągnięć dostaje ode mnie plusa. Druga niewiasta w składzie to wokalistka Sofie Lee Johansson. I tutaj niestety nie jest już tak idealnie. Ogólnie rzecz biorąc dziewczyna śpiewa spoko, czasem delikatnie, czasem bardziej agresywnie, a najczęściej po prostu normalnie. Jednak coś mi nie pasuje w jej barwie głosu i manierze. Czasem wydaje mi się, że w niektórych momentach sepleni, ale może to tylko moje omamy i pozostałości po Sylwestrze. Nie jest tak, że głos pani Sofie jest dla mnie jakimś wielkim problemem, ale trochę jednak uwiera. Oczywiście ręki nie dałbym sobie uciąć za to, że kogoś z was nie zachwyci. Wracając do muzyki to najwięcej jest tu typowych heavy metalowych kawałków opartych na klasycznych riffach i rock 'n rollowym rytmie, w których prym wiodą "On the Run", i "Lady Bad Luck". Znajdą się również numery bardziej dające do pieca, zwłaszcza niemal thrashowy "Summon the Dead". Na wyróżnienie zasługuje też zamykający całość, najdłuższy i najbardziej klimatyczny "All That Remains". Myślę jednak, że cały "Exterminator" jest wart przesłuchania i to z pewnością nie jednego. Podsumowując Night Viper nagrali udany krążek, który z pewnością spowoduje, że ich nazwa stanie się bardziej rozpoznawalna wśród fanów heavy metalu. Jeśli na następcy "Exterminator" znajdą się same takie kawałki jak te wymienione wyżej to będzie już bardzo dobrze, a coś tak czuję, że stać ich na to. Na razie tylko czwóreczka. (4) Maciej Osipiak Nightwish - Decades 2018 Nuclear Blast

Kompilacja "Decades" grającego metal symfoniczny fińskiego zespołu Nightwish stanowi zbiór 22 ulubionych utworów grupy z ich ponad dwudziestoletniej muzycznej kariery. Premierze krążka, który ukazał się 9 marca 2018r., towarzyszy specjalna trasa koncertowa z wyjątkową setlistą, obej-

146

RECENZJE

bom, które dopiero poznają dyskografię grupy. (5,5) Marek Teler

mującą niegrane od wielu lat przeboje. Kapela funduje nam solidną podróż w czasie, zresztą bardzo przyjemną podróż. Utwory na płycie ułożone są w kolejności od najmłodszych do najstarszych. Zaczynamy zatem od "The Greatest Show on Earth" z płyty "Endless Forms Most Beautiful", aby skończyć słuchanie na pierwszym nagranym przez kapelę demo "Nightwish" z 1996r. Z każdego krążka członkowie zespołu wybrali po dwa-trzy kawałki. Oczywiście takie kompilacje zawsze zostawiają pewien niedosyt, bo gusta fanów są różne. Każdy znajdzie jednak na płycie coś odpowiedniego na swoje ucho. Fani Anette Olzon i Floor Jansen mogą czuć się trochę pokrzywdzeni - na "Decades" są tylko cztery utwory z Anette i trzy z Floor. Jest to jednak zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że to z pierwszą wokalistką zespół nagrał pięć ze swoich ośmiu albumów.Na "Decades" nie zabrakło oczywiście epickich utworów jak "The Greatest Show on Earth", "The Poet and the Pen-dulum" i "Ghost Love Score" i tych bardziej komercyjnych w rodzaju "Nemo" i "Wish I Had an Angel". Prawdziwa gratka to jednak najstarsze kawałki z pierwszych trzech albumów "Angels Fall First", "Oceanborn" i "Wishmaster", których zespół (z kilkoma wyjątkami) nie grywał na koncertach od czasów Tarji. Cały materiał na "Decades" został zremasterowany, więc utwory te brzmią lepiej niż kiedykolwiek. Oczywiście na płycie znalazł się też pierwszy singiel grupy "The Carpenter" - jednej z niewielu piosenek, w których możemy usłyszeć założyciela zespołu Tuomasa Holopainena na wokalu. Jak wspomniałem, każdy fan znajdzie na "Decades" jakieś szczególnie ważne dla siebie kawałki. Moją ulubioną piątkę utworów z płyty stanowią: "The Poet and the Pendulum", "Ghost Love Score", "End of All Hope", "10th Man Down" i "Gethsemane". Dobór piosenek nagranych z Floor i z Anette trochę mnie jednak zaskoczył. Zamiast "Élan" czy "Amaranth" spokojnie można było dać coś ostrzejszego w stylu "Weak Fantasy" lub "Sahara". Pokazuje to jednak tylko, jak wiele dobrych utworów ma w swoim dorobku Nightwish i jak trudno dokonać wyboru, które 22 kawałki są najbardziej reprezentatywne dla brzmienia grupy. To zadanie i tak poszło zespołowi znakomicie, bo całość stanowi naprawdę wysmakowane dzieło. "Decades" śmiało można polecić nie tylko fanom Nightwish, ale też oso-

płyta sprawia, że cofam się w czasie do początku lat 90' ubiegłego wieku. Brzmi dobrze, ale nie sterylnie. Siedzę na próbie w kanciapie u jakichś kumpli i wytrząsam wszy w opętańczym moshu z headbangingiem... Przerwa na fajkę i zupę ch., potem powrót w dziką zabawę... Ech, to se ne wrati. No chyba, że wrzucicie sobie "Empowered by Hate". Dla takich płyt warto poznawać nową muzę. Ja tam macham resztką włosia... (6)

Nuclear Warfare - Empowered by Hate

Jakub Czarnecki

2017 MDD

Wyobrażacie sobie skrzyżowanie niemieckiego thrashu z brazylijskim? Nigdy by mi to do głowy nie przyszło wcześniej... Za sprawą Nuclear Warfare słowo ciałem się stało. Zespół sam w sobie, jest niby niemiecki, ale za bębnami siedzi nie kto inny, jak Alex Brito, z brazylijskiego Andralls. Tu nie może być lipy... Powstała wściekła hybryda, która chłoszcze, kąsa i kopie... acha, i pluje jadem. To jakby zmiksować Kreatora lub Destruction, z Sepulturą. Piąty, pełnowymiarowy bękart tego potwora, nosi tytuł "Empowered by Hate" i słowo Hate, jest tu kluczowe. Na komiksowej okładce siedzi sobie pośród zwłok, truposz w wojskowym mundurze. Ów koleś, może kojarzyć się nieco, z okładkami S.O.D. czy D.R.I., a nawet trochę z Eddiem z "Two Minutes to Midnight", wiadomo kogo. Od pierwszych dźwięków otwierającego album "After the Battle", jest bezkompromisowo i gęsto od gitarowo perkusyjnego łomotu... Żadnego intro, żadnego wstępu, od razu cepem między oczy i po uszach. Wokalizy mocno petrozzowate i czasem shmierowate... ale tak ma być. Kurcze, gitary nie brzęczą i nie popierdują jak na Metallikach, a tną i miażdżą. Kolejne utwory, to kontynuacja tego wpierdolu. Ciekawostką jest "Mata Com Faca" zaśpiewanego (a raczej wykrzyczanego) chyba po portugalsku przez Alexa. Jeśli szukacie epickości, czy ładnych melodii,t o zły adres. Chociaż, zaraz... "Nuclear Warfare" ma bardzo ładny wstęp, ale zaraz przechodzi w totalnego speeda. "Fear" wgniata w glebę, krocząco pełzającym rytmem i skandowanym refrenem... A potem thrashowa galopada ze zwolnieniami w "Warlust" i trochę ironowatych riffów... Mnie się podoba. Dźwięki wystrzeliwane, niczym z cekaemu... miód na thrasherskie ucho. Tego mi naprawdę brakuje w nowych płytach Kreatora. Całości dopełnia brzmienie nie do końca wycyzelowane, dzięki czemu bębny brzmią trochę, jak grane live. W tym wypadku to tylko dodaje klimatu całości. Wiecie co? Ja nie bardzo lubię dzisiejsze czasy, ze względu na przesadną dbałość, o krystalicznie czysty dźwięk, w którym próżno szukać ducha. A ta

Operation: Mindcrime - The New Reality 2017 Frontiers

Był czas, że Geoff Tate nie miał sobie równych w wokalnym kunszcie, a i Queensryche wiodło się wyśmienicie. To już jednak historia, drogi wokalisty i trzech pozostałych muzyków legendarnej grupy rozeszły się dawno. Geoff nawiązuje jednak do dawnych czasów, zarówno nazwą swego nowego zespołu, jak i ustawicznym eksplorowaniem progresywnego nurtu. Niestety oddala się przy tym coraz bardziej od metalu, czego ostatecznym potwierdzeniem jest ostatnia część trylogii, album "The New Reality". Poprzedzający go "Resurrection" był fatalny, teraz jest niewiele lepiej. Blisko 60-letni Tate ponownie nie jest w formie wokalnej - od starszego o rok Grzegorza Kupczyka czy o blisko dekadę Biffa Byforda dzielą go lata świetlne, a i same kompozycje też nie powalają. Może porywanie się na takigo kolosa był jednak zbyt śmiałym zamiarem? Do Johna Zorna czy innych wizjonerów wokaliście jest bardzo daleko, fani elektroniki, synth popu, awangardy czy rocka alternatywnego też raczej nie sięgną po album kogoś przez dekady kojarzonego z tradycyjnym metalem. Symptomatyczne jest również to, że Tate coraz częściej sięga po saksofon, ale z racji wieku też nie wróżę mu na tym polu jakichś oszłamiających sukcesów. Szukam tu, nawet na siłę, z racji wcześniejszego, niepośledniego przecież, dorobku artysty jakichś lepszych utworów, jaśniejszych punktów, ale bez efektu - całkowicie zgrany Tate bazuje już tylko na nazwisku i sentymencie dawnych fanów. (1) Wojciech Chamryk


Pentakill - Grasp Of The Undying 2017 Self-Released

Gry komputerowe to nie moja działka, tak więc tytuł "League Of Legends" nic mi nie mówi. Pentakill jest zaś fikcyjną, zainspirowaną tą grą grupą, i pewnie też przeszedłbym obok niej obojętnie, gdyby nie tworzący ją muzycy. Na obu albumach Pentakill kryją się co prawda pod pseudonimami, ale wiadomo, że w nagraniu tych płyt udział brali wokaliści Jorn Lande, Noora Louhimo i ZP Threat, a do tego wielu świetnych instrumentalistów. Debiutanckiego "Smite And Ignite" nie słyszałem, ale "Grasp Of The Undying" robi wrażenie, o ile oczywiście toleruje się bombastyczny styl neoklasycystycznego power/symfonicznego metalu. Taka konwencja ma oczywiście i słabe strony, ale Pentakill zgrabnie lawiruje pomiędzy power, a bardziej tradycyjnym metalem ("Cull", "Dead Man's Plate"), pseudo symfoniczne orkiestracje też nie są najgorsze ("Blade Of The Ruined King"). Spore wrażenie robi też techniczny poziom poszczególnych kompozycji (solowe pojedynki gitarzysty i klawiszowca w "The Bloodthirster", orkiestrowy rozmach "Mortal Reminder"), ale są też utwory znacznie od nich odstające. Mam tu na myśli w głównej mierze elektroniczny "Frozen Heart" i równie nijaki, brzmiący niczym popłuczyny po The Prodigy/Ministry, "The Hex Core Mk2", bo nie mają one nic wspólnego z żadną odmianą metalu. Dobrze, że potrafią też konkretnie przyłoić ("Rapid Firecannon"), a Jorn jest w formie, bo inaczej nie wahałbym się z niższą oceną, ale skończy się na: (3,5) Wojciech Chamryk

wersja piosenki "Far Away". Krążek otwiera rozpoczynający się tajemniczym wprowadzeniem utwór "Lords of Tomorrow". Po nim jednak od razu słyszymy znajome power metalowe brzmienie: energetyczne gitary, znakomitą pracę perkusji i mocny wokal Ashleya. Jednym słowem: bardzo udany początek. "Starlight City" ze świetnymi chórkami (albo raczej okrzykami) tylko dodaje albumowi rozpędu, a zakończenie piosenki doskonale obrazuje wokalne zdolności Ashleya. "Kings and Glory" wypada obok niego dosyć blado. Niby dobry utwór, ale jednak trochę w nim tego wszystkiego za dużo. W dodatku instrumenty zagłuszają nieco wokalistę. Rozpoczynające się dźwiękami dzwonów i wysokimi rejestrami Ashleya "Face the Raven" jest zdecydowanie jednym z lepszych utworów na płycie. Naprawdę mocny i pełen emocji kawałek. W "No More Heroes" uwagę zwraca przede wszystkim warstwa liryczna - zespół mówi o upadku autorytetów i wartości, licząc na pozytywne zmiany w przyszłości. Energetycznym "Revolution Fighters" Power Quest motywuje nas z kolei do walki, a w "Pray for the Day" opisuje przejmującą historię o stracie bliskiej osoby, zachowując jednak przy tym charakterystyczny metalowy pazur. Uwagę słuchacza przykuwa niewątpliwie "Coming Home". Ashley doskonale buduje w nim napięcie, a jego wokal harmonizuje z poszczególnymi instrumentami. Finałem "Sixth Dimension" jest prawie 9-minutowy tytułowy "The Sixth Dimension", w którym gościnnie możemy usłyszeć byłą wokalistkę Nightwish, Anette Olzon. Śmiało mogę nazwać ten utwór najlepszym i najbardziej dojrzałym z albumu. Wyrywa się nieco z typowego power metalowego brzmienia, w czym duża zasługa niezwykłego talentu Anette. Bonus track w postaci nowej wersji "Far Away" z pierwszego albumu grupy jest chyba nawet lepszy od oryginału. "Sixth Dimension" zdecydowanie udowania, że po latach na scenie Power Quest nadal odgrywa ważną rolę w budowaniu historii power metalu. Poziom albumu jest naprawdę wysoki, chociaż momentami w natłoku instrumentów trochę ginie wokal utalentowanego Ashleya. Mam nadzieję, że powiedzieli jeszcze swojego ostatniego słowa, a Ashley Edison zostanie w ekipie dłużej niż jego poprzednicy. (5)

Power Quest - Sixth Dimension

Marek Teler

2017 inner Wound

13 października 2017r. ukazał się siódmy album brytyjskiego zespołu power metalowego Power Quest "Sixth Dimension", na którym możemy usłyszeć ich szóstego już wokalistę Ashleya Edisona. Na płycie znalazło się dziewięć nowych utworów, a na japońskiej wersji albumu dodatkowo nowa

Primal Fear - Best Of Fear 2017 Frontiers

Primal Fear stuknęła dwudziestka i zespół postanowił jakoś to podsumować. Oczywiście najprostszym, a zarazem konkretnym sposobem jest wypuszczenie The Best Of. Nie mniej, nie więcej, tak się

"Angels Of Mercy: Live In German". \m/\m/

właśnie stało i mamy do słuchania podwójny album "Best Of Fear". Jednak Niemcom nie starczyło aby wybrać jakieś tam utwory z całej kariery i "odfajkować" zadanie. Przede wszystkim dołączyli cztery nowe kawałki. Pierwszy to instrumentalne intro, pozostałe to "Predator", "If Looks Could Kill" i "Thrill of Speed". Nowe kompozycje znakomicie wprowadzają w klimat pierwszego krążka kompilacji. Znalazły się na nim bowiem dynamiczne, energiczne, ciężkie i przebojowe utwory, w "primalowym" heavy-powerowym wydaniu, oczywiście wszystko w dopracowanym, a nawet wypieszczonym brzmieniu. Co prawda nie ma tu takich "Metal is Forever" czy "Nuclear Fire" ale i tak kark macha łbem do samego końca płyty. Bo, co brakuje takim "The End is Near", "Sign of Fear", "In Metal We Trust", "Six Times Dead", "Angels of Mercy" czy "Kig for a Day"? Nic, bo to kwintesencja tego zespołu. Zresztą niczego też nie brakuje pozostałym kawałkom z tego dysku. Jest tu bowiem to, co lubimy najbardziej z Primal Fear. Jedyny utwór, który daje jakiś tam oddech, to rozbudowany z balladowymi klimatami, acz ciągle dynamiczny "When Death Comes Knocking". Właśnie takie kompozycje znalazły się na drugim dysku, bardziej rozbudowane, wielowątkowe, wolniejsze, bardziej atmosferyczne, choć ciągle zachowujące podstawowy dynamiczny charakter zespołu. Po prostu pokazują inną acz równie ciekawą odsłonę natury Niemców. Czego kumulacją jest ponad jedenasto minutowy "We Walk Without Fear". Kolejnym wątkiem tego dysku są najzwyklejsze metalowe ballady, które przeplatają się z tymi bardziej rozbudowanymi utworami ale sprawiają wrażenie większości. Do nich zaliczyć możemy "Hands of Time", "The Sky is Burning" czy wydłużoną wersję "Fighting the Darkness". Bywa też, że oba przewodnie motywy łączą się ze sobą czego przykładem może być kawałek "Where Angels Die". Zdecydowanie wolę naturę Primal Fear z pierwszego dysku "Best Of Fear", jednak ta klimatyczna i balladowa, druga istota jest również atrakcyjna. Ogólnie, grupa postarała się aby ciekawie przygotować dla fanów takie wydawnictwo. Miała pomysł i go zrealizowała. Choć to zwykła kompilacja to myślę, że wszyscy fani tego zespołu będą chcieli mieć ja u siebie na półce. Przypomnę jeszcze, że kolejną odsłoną celebracji jubileuszu był równie obszerny album koncertowy

Primus - The Desaturating Seven 2017 ATO

Les Claypool zawsze był oryginałem, dlatego jakoś nie dziwi mnie fakt, że już druga z rzędu płyta Primus to adaptacja klasyki literatury dziecięcej. Jednak jak "Primus & the Chocolate Factory With The Fungi Ensemble" z 2014 roku nie powalała, to najnowsza "The Desaturating Seven", oparta na książce "The Rainbow Goblins" Ula De Rico, prezentuje się znacznie efektowniej. Nie wiem czy ma to związek z faktem, że jest to pierwsze wydawnictwo zespołu od ponad 20 lat nagrane w składzie Claypool, gitarzysta Larry LaLonde i perkusista Tim Alexander, ale tak ciekawie i progresywnie nie grali od dawna. Skojarzenia z klasycznym albumem Primus "Pork Soda" są tu jednoznaczne, nie brakuje też nawiązań do czasów kolorowej trylogii King Crimson z początku lat 80., zwłaszcza LP "Discipline". Zgodnie z tematem warstwy lirycznej nie brakuje rzecz jasna chóru goblinów, pojawia się też narrator, sam Justin Chancellor z Toola, ale przerostu formy nad treścią nie doświadczymy. Claypool wymiata za to na basie jak nawiedzony ("The Seven", "The Storm", funkujący "The Scheme"), a nawet jeśli daje więcej pograć kolegom, to i tak jego gra spaja całość w zwartą aranżacyjnie strukturę ("The Valley"). Panowie pięknie połączyli też wspomniane progresywne wpływy z typowo Primusowym graniem w "The Dream", z kolei "The Ends?" to już bardziej etniczne klimaty. I chociaż nie są to już czasy dawnej świetności zespołu, o platynowych nakładach płyt, tak jak kiedyś przy "Sailing The Seas Of Cheese" czy "Pork Soda" panowie też już mogą tylko pomarzyć, to jednak zdołali przypomnieć o sobie w sposób nader przekonujący, potwierdzając, że nie są tylko wypalonymi weteranami. (4,5) Wojciech Chamryk Procession - Doom Decimation 2017 High Roller

Scena chilijska kojarzy się przede wszystkim z zespołami black i deathmetalowymi, tak więc zawartość trzeciego albumu Procession zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie, bo to doom metal tak trady-

RECENZJE

147


cyjny, jak to tylko możliwe. Co istotne autorzy "Doom Decimation" nie ograniczają się tylko do jak najwierniejszego odtworzenia każdego niuansu z klasycznych płyt "Epicus Doomicus Metalicus" czy "Hallow's Victim", chociaż słychać, że wielbią Candlemass, Saint Vitus i wiele innych zespołów z tej epoki, doceniają też prekursorów doom z Black Sabbath. Skupiają się jednak nie tylko na molowych tonacjach oraz osiągnięciu jak najbardziej monumentalnego brzmienia, opartego na wybrzmiewających, mocarnych riffach, ale potrafią też zaskoczyć. I tak króciutki "When Doomsday Has Come" i "All Descending Suns" są bardzo dynamiczne, szybszych partii nie brakuje też w doomowym walcu "One By One They Died", co nader korzystnie wpływa na dynamikę każdej z tych kompozycji. Kolejny fajny patent to melodyjne partie wokalne, a nierzadko i całe refreny ("Amidst The Bowels Of Earth"), a w instrumentalnym "Democide" mroczny klimat całości rozjaśniają delikatne, akustyczne partie. Nie brakuje też efektownych solówek, basista również nie oszczędza się, zwłaszcza w "Lonely Are The Ways Of Stranger" i najbardziej posępnym w tym zestawie "As They Reached The Womb". Całość na: (5), nawet jeśli znowu ktoś będzie marudzić, że szafuję najwyższymi ocenami. Wojciech Chamryk

Professor Emeritus - Take Me To The Gallows 2017 No Remorse

Kiedy słyszymy słowo emeryt, to w większości przypadków na myśl przychodzi starszy, wypalony człowiek, zwykle schorowany i niezdolny do jakiejś większej aktywności. Odbieram więc nazwę tego amerykańskiego zespołu jako z zamierzenia przewrotną, bo tworzą go doświadczeni muzycy, ale mający jeszcze coś do udowodnienia - nie tylko światu, ale przede wszystkim sobie, bo jak dotąd grali w mniej znanych zespołach. Założyli więc kolejny - swoją drogą ich doba musi mieć więcej niż 24 godziny, też bym tak chciał - zaś "Take Me To The Gallows" jest jego debiutem. I to całkiem udanym, bo chło-

148

RECENZJE

paki z klasą łączą wpływy doom mtalu spod znaku Trouble z tradycyjnym heavy. Tu z kolei najwięcej słychać Iron Maiden, szczególnie w "Rosamund", 10minutowym "Decius" i w utworze tytułowym, zdecydowanie za bardzo podobnym do "Children Of The Damned". Mają też jednak coś więcej, w postaci rozpędzonego openera "Burning Grave", mocnego rockera "He Will Be Undone" czy "totalnie oldschoolowego, jak dla mnie najciekawszego na tej płycie "Chaos Bearer", wokalista MP Papai też nie wypadł sroce spod ogona, więc koniec końców nota końcowa to: (4). Wojciech Chamryk

nut. Najdłuższy jest otwieracz "Ghouls in Leather" trwający ponad 8 minut, ale jest tak hiciarski i tyle się w nim dzieje, że ten czas zlatuje kompletnie niezauważalnie. Ani przez moment nie ma się ochoty na wyłączenie "Celestial Cemetery", a wręcz można go słuchać z przyjemnością kilka razy z rzędu co też ja osobiście czynię. Ogólnie jest to krążek bardzo w stylu retro, nawiązujących do początków doom metalu i legend tworzących ten zacny gatunek. Mi osobiście się bardzo podoba i jestem przekonany, że każdy maniak doomu czy nawet heavy również przychyli się do mojej opinii. Zdecydowanie warto nie tylko sprawdzić, a może nawet zaopatrzyć się we własny egzemplarz "Celestial Cemetery". (4,5) Maciej Osipiak

Purple Hill Witch - Celestial Cemetery 2017 The Church Within

Norwegia jak powszechnie wiadomo głównie black metalem stoi. Został on tam uznany za dobro (sic!) narodowe, ale mimo tego inne gatunki metalu w krainie fiordów i troli też się nieźle trzymają. Purple Hill Witch to pochodzące ze stołecznego Oslo doomowe trio. Zespół powstał w 2010 roku, od samego początku gra w nie zmienionym składzie i jak dotąd ma na koncie dwa pełne krążki: "Purple Hill Witch" (2014) oraz ubiegłoroczny "Celestial Cemetery". Ostatni wspomniany materiał pojawił się na rynku w listopadzie nakładem The Church Within Records i jest bardzo łakomym kąskiem dla każdego maniaka klasycznego doom metalu w jego pierwotnej formie. Główne skojarzenia to przede wszystkim Pentagram i Black Sabbath oraz lekka nutka psychodelicznego rocka z lat 60/70. Wokalista Kristian Ingvaldsen obsługujący również gitarę śpiewa w stylu Ozzy'ego co jeszcze bardziej nakierowuje nas na ojców-założycieli z Birmingham. Przeważają oczywiście wolne tempa, ale czasem zespół potrafi się także nieźle rozpędzić. Oczywiście nie są to jakieś kosmiczne prędkości, ale jednak wprowadzają sporo zróżnicowania i ożywienia. Utwory są bardzo dobrze skomponowane i posiadają ciekawe melodie, ale to riffy stoją tu zdecydowanie w pierwszym szeregu. Bardzo chwytliwe, bujające, słychać, że Kristian ma do nich smykałkę. Dzięki temu, że płyta trwa niewiele ponad 38 minut, Purple Hill Witch udało się uniknąć pułapki jaką jest zanudzenie słuchacza. Kawałki nie ciągną się w nieskończoność, a czas ich trwania oscyluje między 4-6 mi-

zbyt pozytywnego, ciemnego wydźwięku. Jeśli dodamy do tego świetnie napisane i odegrane utwory, znakomite, męskie melodie i spójność stylistyczną otrzymujemy skondonsowaną power metalową pigułkę będącą idealnym panaceum dla fanatyków gatunku. Jeszcze kilka słów poświęcę główej personie czyli panu Mattiasowi. Pomijając jego niezaprzeczalne umiejętności twórcze muszę pochwalić jego wokal. W żadnym wypadku nie jest jakimś genialnym śpiewakiem, a wręcz daleko mu do takiego miana, ale jego parte wokalne utrzymane w średnich rejestach po prostu pasują do tych dźwięków. Nie sili się na żadne partie, z którymi by sobie nie poradził tylko pozostaje przy takich, w których czuje się pewnie. Do tego jego barwa dobrze oddaje atmosferę tej muzyki. "Gods of Terror" to dla mnie duża niespodzianka, ale właśnie takie niespodzianki to ja lubię. Power metalowa petarda jakiej było mi trzeba. Fani tego gatunku, ale też heavy metalu czy thrashu jak najprędzej powinni sprawdzić debiut Raging Fate, bo naprawdę warto. Będę miał oko na tę szwedzką załogę. (5)

Raging Fate - Gods of Terror

Maciej Osipiak

2017 Stormspell

Osobnikiem odpowiadającym za powstanie Raging Fate i zarazem głównym kompozytorem, gitarzystą, basistą i wokalistą jest Mattias Lovdall. Dobrał sobie do współpracy drugiego gitarzystę Andreasa Anderssona i perkusistę Ronny'ego Milianowicza znanego z takich kapel jak Shadowquest, Sinergy czy Dionysus. W tym składzie zespół zarejestrował swój debiutancki krążek "Gods of Terror" wydany w grudniu ubiegłego roku przez Stormspell Records. Otwierający album utwór tytułowy zaczyna się riiffem kojarzącym sie jednoznacznie z naczelnym piratem heavy metalu, Rolfem Kasparkiem. Jest to pewien drogowskaz na dalszą część płyty, gdyż mamy tu do czynienia z power metalem inspirowanym sceną niemiecką, a zwłaszcza wpomnianym wcześniej Running Wild, a także Gamma Ray czy Blind Guardian. Do tego należy dodać wczesny, mroczniejszy Iced Earth, a także odrobinę thrashu (Evilizaton!)i mamy prawie pełny obraz "Gods of Terror". Tempo przez większość czasu jest szybkie, napędzane przez dynamicznie grającą perkusję i rozpędzone gitary, ale pojawiają się też wolniejsze, cięższe kompozycje w rodzaju "Shores in Flames" i "The Curse", które są nastawione na mroczny i złowieszczy klimat. Natomiast chóralny refren "Trapped in the Lie" przywodzi na myśl szwedzką legendę viking rocka Ultima Thule. W ogóle biorąc pod uwagę okładkę, niektóre teksty, a także pewne inspiracje załogą Schaffera płyta nabiera nie-

Random Eyes - Grieve No More 2018 Rock'n'Growl

Random Eyes to pochodzący z Finlandii zespół grający melodic heavy metal. Istnieje od 2001r., lecz z pierwotnego składu ostał się tylko założyciel grupy Christian Pallin. 19 stycznia 2018r. ukazał się ich czwarty album "Grieve No More", zawierający dziesięć nowych utworów. Fani siedem lat musieli czekać na kolejny krążek grupy, ale opłaciło się, bo zespół naprawdę daje do pieca. Po mocnym intro "Trail of Tears", w utworze "Myopathy" możemy już usłyszeć w pełni wokalne możliwości założyciela i wokalisty kapeli Christiana Pallina. Prawdziwą perełką na płycie jest jednak "Grieve No More", w którym instrumenty doskonale harmonizują z wokalem Christiana - na szczególne wyróżnienie zasługuje tu partia perkusji. "Fate Loves the Fearless" podtrzymuje dobre wrażenie, jest to zresztą chyba najmocniejszy i najbardziej złożony utwór na albumie - słyszymy wokalistę w naprawdę demonicznym wydaniu. Jeśli zaś chodzi o najbardziej chwytliwe kawałki, zdecydowanie wygrywa rytmiczne i wpadające w ucho "2 Worlds Collide" ze świetną partią gitarową i chwytliwym refrenem.


Obok "Fate Loves the Fearless" mocny metalowy kopniak zapewnia też "Damnation" ze swymi wprost demonicznymi okrzykami. Śmiało można zaliczyć ten kawałek do najlepszych na płycie. W "Do What Thou Wilt" możemy usłyszeć Christiana w nieco lżejszym, a zarazem bardziej emocjonalnym wydaniu. Wrażenie robią tutaj partie gitar, za które odpowiadają Markus Grimald i Hercules Buccolieri. Mocnym akcentem na płycie jest również "Never Too Late" ze swoją rozbudowaną i godną podziwu partią instrumentalną. Tutaj również w pełni objawia się wokalny kunszt Christiana. Niespodzianką jest gościnny kobiecy wokal w utworze "Scar" - zdecydowanie to miła odmiana, sprawiająca, że utwór wyróżnia się na tle pozostałych kawałków. Album zamyka "The Final Quest", który przekazem "bądź silny i nieustraszony" motywuje do działania. Cała płyta jest pełna niesamowitej energii, a zespół każdym kolejnym utworem daje czadu i pokazuje, że naprawdę zna się na mocnym uderzeniu. Może nie zaskakuje szczególną oryginalnością, ale do płyty "Grieve No More" chętnie się wraca. Christian Pallin i jego ekipa wykonali kawał dobrej roboty! (5,5) Marek Teler

Rasgo - Ecos Da Selva Urbana 2017 Rastilho

Rasgo to ponoć portugalska supergrupa, chociaż akurat mnie nazwy poprzednich oraz aktualnych zespołów muzyków tej kapeli nic nie mówią. Nigdy nie byłem jednak szczególnym znawcą czy miłośnikiem tamtejszej sceny, tak więc skupmy się na zawartości "Ecos Da Selva Urbana". To debiut Rasgo, grającego thrash w dość brutalnej odmianie - słychać, że panowie terminowali wcześniej w bardziej ekstremalnych zespołach, nieobcy jest im również solidny groove czy wpływy crossover. 10 utworów, 40 minut muzyki, teksty w ojczystym języku - sądząc z agresywnej maniery wokalisty zapewne dość gniewne. Łojenie w stylu Destruction, Ratos De Porao czy starej Sepultury jest tu więc na porządku dziennym, nie brakuje jednak w tej intensywnej łupance na najwyższych obrotach utworów wolniejszych i ciut lżejszych ("Ergue A Foice") czy dłuższych i bardziej urozmaiconych (pięciominutowy "Faca Romba", finałowy "Cao da Morte (Mao Morta)"). Nie sądzę, bym jeszcze kiedyś wrócił do tej płyty, ale fani solidnego thrashu powinni być de-

biutanckim krążkiem Rasgo usatysfakcjonowani. (4) Wojciech Chamryk

Ravensire - Tyrant's Dictum 2017 Witches Brew

Ciężko ocenia się takie wydawnictwa. Bo po pierwsze, to tylko dwa utwory, więc ciężko sobie tak naprawdę wyrobić zdanie na podstawie dwóch przesłuchanych kompozycji. Okładka oldskulowa, jak z demówki lat 80. Czarnobiały obrazek przedstawiający przysadzistego kata z toporem, w tle dwa lecące kruki. Fajne logo. Ja tam lubię takie rysunki. Zdjęcie zespołu przedstawia czterech panów słusznej postury ubranych, jak tradycja nakazuje. Pierwszy odsłuch, pierwszy utwór: "Tyrant's dictum", balladowa gitarka tytułem wstępu i wchodzą... Running Wild! Powiedzcie, że nie! Ale ten Running z okresu "Gates to Purgatory" i "Branded and Exiled". Czyli to, co tygrysy lubią najbardziej. Nawet śpiew rolfowaty. No kurde podoba się, pomimo, że nikt tu nie sili się na jakąś oryginalność. Drugi utwór, "Facing the Wind"... riffowania runningowego ciąg dalszy... teksty o Valhalli, śmierci lub chwale... Kto lubi te bajki, jest u siebie. Wszystko brzmi jak należy, selektywne gitary, wokal na pierwszym planie, basy i bębny dobrze osadzone. No i słucham jeszcze raz. Acha, taka ciekawostka. Ravensire są z Portugalii i mają na koncie już dwa długograje. (4)

biłby również trzecią płytę w temacie wędrówek ludów). Po prostu wokalista miał większą ochotę na powrót do korzeni zespołu niż szóstą płytę o zamierzchłych czasach. W pierwszej chwili trudno wyobrazić sobie kolejną szekspirowską płytę Rebellion bez tak charakterystycznej gitary Uwego Lulisa. Rzeczywiście, krążek brzmi bardziej jak ostatnie płyty o wędrówkach ludów niż debiut kapeli - trudno odnaleźć w nim teatralny (nomen omen) nastrój pierwszej płyty. Brak nawet tak typowych ról, które są zastąpione deklamacjami córek króla Lira występującymi tylko w jednym kawałku (Tomi w wywiadzie tłumaczy skąd taka koncepcja). Co więcej, Oliver Geibig ma tak odmienny od Uwego styl gry, że wprowadza inny klimat, posłuchajcie choćby solówek w stylu lat 70. przewijających się przez cały krążek. Na pewno jest to płyta inna. Jeśli ktoś szuka atmosfery jedynki, nie do końca ją znajdzie. Nie znajdzie nie tylko gitary Uwego ale też nośności i rozmachu krążka z 2002 roku. Nie znajdzie tej jak na z definicji toporne Rebellion - gracji z jaką prezentowały się kawałki z jedynki. Ostatnie "rebelliony" są po prostu jeszcze bardziej toporne. Nie znajdzie, bo Rebellion się zmienił, nie znajdzie też, bo płyta w założeniu po prostu miała być inna. Z powodu jej treści i okoliczności w jakich Szekspir napisał "Króla Lira", płyta miała być mroczniejsza, cięższa i wolniejsza. Faktycznie, jest. Słuchacz znajdzie jednak coś, za co większość fanów pokochała Rebellion. Znajdzie świetny koncept, perfekcyjnie przeniesioną opowieść na kanwę heavy metalu, rzetelną warstwę merytoryczną i oczywiście jak zawsze porywający, głęboki i chropowaty wokal Michaela Seiferta. Album ma nastrój, warto uważnie się wsłuchać. (4)

Jakub Czarnecki Strati

Rebellion - A Tragedy in Steel Part II: Shakespeare's King Lear 2018 Massacre

Rebellion wystartował z kopyta 16 lat temu kapitalną płytą skomponowaną na podstawie "Makbeta" Szekspira. I choć za magnum opus tej niemieckiej formacji uznaje się wikińską trylogię, jedynka wciąż uznawana była za niebanalną, wręcz nowatorską płytę. To właśnie do niej nawiązuje wydany w tym roku "A Tragedy in Steel PartII: Shakespeare's King Lear", czyli płyta oparta na innym dramacie Szekspira. Tomi Göttlich zapewnia, że nie skończyły mu się tematy o germanach (chętnie zro-

Revenge - Spitting Fire 2018 Iron Shield

Zawartość siódmego już albumu w dyskografii Revenge nader dobitnie potwierdza, że Kolumbia nie tylko ekstremalnym metalem stoi. Oczywiście black i death trzymają się tam nadal niezwykle mocno, ale i siarczysty speed metal ma się niezgorzej. Co ciekawe chłopaki z Revenge w żadnym razie nie mogą pamiętać z autopsji największego rozkwitu takiego grania, licząc obecnie niewiele ponad 30 lat, ale jak widać istotne jest zaangażowanie i szczere podejście do tego co się ro-

bi, a nie metrykalne zasługi, z których niestety zbyt często nic nie wynika. Tymczasem kwartet z Medellin łoi na "Spitting Fire" przepisowo: ostro, ale i melodyjnie, proponując osiem archetypowych, totalnie zakorzenionych w lata 80. numerów. Pewnie gdyby tę płytę nagrał jakiś niemiecki czy belgijski zespół w 1983 czy 1985 roku, to byłaby pewnie obecnie obwołana klasykiem takiego obskurnego, siermiężnego speed/heavy metalu. Może i w sumie drugoligowego, ale czy ma to jakiekolwiek znacznie, kiedy słucha się tak udanych numerów jak: "Thirst Of Avenge", momentami nawet thrashowy "Rise Of The Braves" czy "This Axes Scream"? Stawiam im więc w pełni zasłużone: (4), licząc na coś jeszcze ciekawszego w niedalekiej przyszłości. Wojciech Chamryk

Reverence - Foreverence 2017 Razar Ice

Reverence to grupka Jankesów ze stanu Michigan, którzy w 2010 postanowili założyć sobie kapelę heavy metalową i owo postanowienie zrealizować. Nie jest to jednak miejsce na analizowanie ich biografii, ciekawych odsyłam zatem do wywiadu znajdującego się w tym numerze. Skupmy się więc na ostatnim wydawnictwie Amerykanów. Płytę rozpoczyna mroczny, lekko psychodeliczny utwór tytułowy grany na gitarach bez przesteru. Stanowi on jednocześnie intro do całości i gładko przechodzi w riff rozpoczynający kolejny "Fire Lord". Słychać tu wyraźne inspiracje Judas Priest lub bardziej nawet Primal Fear. Sposób śpiewania (barwa głosu już w nieco mniejszym stopniu) wokalisty Scotta Olivy od razu przywodzi na myśl nieodżałowanego Roba Halforda oraz Ralfa Scheepersa. Dokładnie w tym samym klimacie utrzymany są kolejne "Phoenix Rising" (mój zdecydowany faworyt z całości zestawienia), "New Order" oraz instrumentalny "Last Flight". Zdecydowanie wyróżnia (wyróżnia stylistycznie, niekoniecznie jakościowo) się natomiast balladka pt. "Sleep" (utwór w sam raz na dobry sen). Tu po raz kolejny pojawiają się gitary bez przesteru a sam utwór brzmi jakby na początku lat 90. chłopaki z Savatage spotkali się z muzykami Bon Jovi i postanowili zrobić coś razem. Całość albumu dopełniają dwa nagrania koncertowe utworów, które pierwotnie znalazły się na debiutanckim longplayu "When Darkness Calls" z 2012 roku. Ogólnie Reverence jako ka-

RECENZJE

149


pela wtórna i mało oryginalna raczej nie ma większych szans na wyjście poza swoją niszę. Nie mniej jednak właśnie dzięki takim bandom, które grają swoje nie oglądając się na panujące trendy, stary heavy dobry heavy metal ciągle ma się dobrze. (3,5 ) Bartłomiej Kuczak

Robert Plant & The Sensational Space Shifters - Live At David Lynch's Festival Of Disruption 2018 Universal Music/Eagle

David Lynch to nie tylko wybitny reżyser, ale również społecznik, a prowadzona przez niego fundacja wspiera weteranów wojennych, cywilne ofiary wojny, bezdomnych czy byłych więźniów. Środki na tę działalność zbierane są również podczas Festival Of Disruption pod egidą Lyncha, a gwiazdą imprezy w październiku 2016 roku był Robert Plant z The Sensational Space Shifters. Dobrze, że zarejestrowano ten występ w Theatre of Ace Hotel w Los Angeles, bo nie dość, że promował jedną z najlepszych solowych płyt Planta "Lullaby And The... Ceaseless Roar", a poza tym od tego czasu skład formacji uległ zmianie, tak więc to DVD ma też wymiar historyczno-dokumentalny. Minus dostrzegam tu tylko jeden: na okładce mamy informację, że materiał trwa 77 minut, ale to lekka ściema - był to bowiem typowy, festiwalowy występ, tak więc muzyki mamy raptem niecałe 56 minut. Reszta to gadanina Lyncha w bonusach na temat kreatywności, medytacji pomagającej podopiecznym fundacji - oraz muzyki. Całe szczęście, że podstawowa zawartość płyty rekompensuje to z nawiązką, bo grupa byłego frontmana Led Zeppelin była w formie, a i on sam imponował głosem i sceniczną werwą, mimo niemal siedmiu krzyżyków na karku. Siedmioosobowy skład zaczyna od, tak przez wokalistę lubianych, klimatów etnicznych world music ("Poor Howard" z partią kologo - jakby banjo - Juldeha Camary), ale już następny w setliście "Turn It Up" łączy surowiznę gitarowego riffu z folkiem i nowoczesną elektroniką. Podobnie zaaranżowano też pierwszy z Zeppelinowych klasyków: "Black Dog" w wydaniu etniczno/transowo/hardrockowym broni się jednak wyśmienicie, a publiczność jest zachwycona, szczególnie improwizowaną, bardzo swobodną końcówką.

150

RECENZJE

"The Enchanter" z transowym rytmem granym na afrykańskich bendirach płynnie przechodzi w melodyjny "Rainbow", w którym jest miejsce i na gitarową partię slide Justina Adamsa, i na kołyszący, iście plemienny rytm. Kolejnym utworem z repertuaru Led Zeppelin okazał się "Babe, I'm Gonna Leave You", rzecz podana tradycyjnie i ze smakiem, czarująca akustycznymi partiami Skina Tysona oraz TYM głosem: kiedy trzeba delikatnym, a w kulminacji należycie drapieżnym. "Little Maggie" jest kolejnym dowodem na harmonijne współistnienie w jednej kompozycji nowoczesnej, samplowanej elektroniki z etnicznymi skrzypcami ritti, będąc jednak swoistym wstępem do finałowej wiązanki "Hoochie Coochie Man/Whole Lotta Love/Mona". Bluesowy standard Willie'go Dixona, hardrockowy klasyk Zeppelinów i kolejny ponadczasowy blues, tym razem Bo Diddley'a - wrażenie jest piorunujące i tylko szkoda, że "Whole Lotta Love" potraktowano trochę po macoszemu, wykorzystując ten wspaniały utwór w roli łącznika i redukując właściwie tylko do cytatu z riffem w roli głównej... ale zaprezentowany na bis "Going To California", kolejny po "Black Dog" utwór z czwartego longplaya Zeppelinów, został zaprezentowany w całości, jak to kiedyś mawiano "po bożemu". Całość świetnie brzmi, sfilmowano wszystko bez żadnych udziwnień, więc ogląda się równie dobrze - dla fanów Planta i Led Zeppelin "Live At David Lynch's Festival Of Disruption" to pozycja obowiązkowa. (5)

jakoś szczególnie rozpędzone, jest nawet miejsce dla ballady "Dream Searcher". Najbardziej do gustu przypadły mi dwa pierwsze kawałki, czyli "Ultimate Force" oraz "Watcher". Po kilkunastu przesłuchaniach tylko one tak naprawdę zapadły mi wyraźnie w pamięci, a szczególnie ten drugi. Reszta jest poprawnie napisana, bardzo dobrze zagrana, ale niestety nie przykuwa uwagi na dłużej. Pozytywnym zjawiskiem jest słyszalna szczerość z jaką muzycy grają, fajne, pasujące do całości, naturalne brzmienie oraz duch lat '80, który unosi się nad tym krążkiem. Ogólnie jest bardzo poprawnie choć mimo dobrych solówek i partii gitarowych brakuje trochę bardziej charakterystycznych riffów. Same utwory też mogłyby być bardziej wyraziste, ale jako, że jest to debiut to można im wybaczyć te potknięcia. Zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, iż muzycy Sacred Leather parali się do tej pory bądź nadal parają mocniejszymi dźwiękami w takich bandach jak Kulthammer, Coffinworm czy Skeletonwitch. Tak więc pierwszy cios Sacred Leather jest całkiem mocny i da się go odczuć, ale do nokautu brakuje sporo. Na ten przyjdzie poczekać, mam taką nadzieję, do następnej płyty. Jednak mimo tego "Ultimate Force" jest krążkiem wartym przynajmniej przesłuchania, a może nawet i zakupu. Mimo pewnych niedociągnięć, czasu spędzonego z debiutem Sacred Leather z pewnością nie uznam za stracony. (4) Maciej Osipiak

Wojciech Chamryk

Salem - Attrition 2018 Dissonance Productions

Sacred Leather - Ultimate Force 2018 Cruz Del Sur Music

Włoska Cruz Del Sur Music ma w swoim katalogu wiele bardzo mocnych załóg i zawsze z dużymi nadziejami sięgam po kolejne wydawnictwa sygnowane logiem tej wytwórni. Nowym zawodnikiem występującym w ich barwach jest pochodzący z Indiany Sacred Leather. Amerykanie w latach 2014-16 wydali kilka singli, EPek, a nawet koncertówkę, ale na ich pełnoprawny debiut przyszło czekać do tego roku. Na "Ultimate Force" składa się siedem utworów trwających łącznie trochę ponad 41 minut. Na Metal Archives ich muzyka opisana jest jako heavy/ thrash, ale jak dla mnie jest to czysty heavy metal. Słychać tu zarówno Judas Priest jak i wpływy sceny amerykańskiej. Kompozycje nie są

Fajnie, że Salem, odbiwszy się na początku lat 80. od muru-braku zainteresowania wydawców i obojętności i publiczności, nie dali za wygraną. Przeciwnie, reaktywowana przed siedmiu laty grupa z Yorkshire jest na prawdziwej fali wznoszącej, a świeżutki CD "Attrition" jest jej piątym albumem wydanym w ostatnich pięciu latach. Jako żywo przypomina to dawne, dobre czasy, kiedy to większość zespołów z czołówki hard 'n' heavy przynajmniej raz w roku wypuszczało kolejnego longplaya, a ci bardziej pracowici/wykorzystywani przez wytwórnię, nawet częściej. Salem również muzycznie nawiązuje do czasów świetności Nowej Fali Brytyjskiego Metalu, ale skoro zespół w komplecie tworzą muzycy z czasów jej świetności, to w żadnym razie nie może i nawet nie

powinno dziwić. Jest więc z jednej strony mocno, ostro i nad wyraz surowo, z solidną sekcją, gitarowym duetem Mark Allison/Paul Macnamara i jedynym w swoim rodzaju śpiewem Simona Saxby. Słychać co prawda w jego głosie upływ lat, szczególnie w utworze tytułowym, ale już w innych utworach, przede wszystkim balladzie "My Only Son" i dynamicznym "Isolation", wszystko wraca do wysokich norm. Muzycznie też jest zacnie, chociaż nijakiego, dziwnie rozlazłego "I'm The One", mogli jednak zrezygnować. Ale i tak reszta zasługuje na: (4,5). Wojciech Chamryk

Salems Lott - Mask Of Morality 2017 Self-Released

Shock metal? W 2018 roku? Od razu, nie wiedzieć czemu, pomyślałem o jakichś niewydarzonych naśladowcach Lordi, mimo tego, że Salems Lott to przecież Amerykanie, tak więc powinni kojarzyć się raczej z Alicją Cooper. A tu niespodzianka, bo odlotowy image to jedno, ale muzyczne ich druga EP-ka to ostry speed/power metal w amerykańskim wydaniu. Owszem, w refrenie najbardziej zakorzenionego w latach 80. "When Heaven Comes Down" mamy jakieś refleksy bardziej przebojowego, tamtejszego grania, bo ten przebojowy refren mówi sam za siebie, ale już "Enigma" i "You Can't Hide From The Beast Inside" są znacznie ostrzejsze: zadziorny śpiew, mięsiste riffy, melodyjne sola, konkretne bębny - perkusista musiał wcześniej grać w jakiejś blackowej kapeli, bo lubi szybkie, momentami ekstremalne wręcz tempa - nie ma się tu do czego przyczepić. Nie ma też jednocześnie szczególnych powodów do zachwytu, ale posłuchać można. Part 1 zdaje się też sugerować ciąg dalszy, tak więc zobaczymy, co Salems Lott upichcą w kolejnej odsłonie. (3) Wojciech Chamryk

Savage Machine - Abandoned Earth 2018 Self-Released

Savage Machine na pewno jest ciekawym młodym zespołem. Ciekawym, nie tylko ze względu na


muzykę, którą prezentują, oraz popularną ostatnio futurystyczno apokaliptyczną otoczkę. Ci młodzi Duńczycy udowodnili, że można współpracować z topowymi producentami (za dźwięk jest tu odpowiedzialny Tommy Hansen współpracujący min. z Helloween), grać trasy z zespołami klasy Dragonforce oraz koncertować na dużych festiwalach nie mając za sobą żadnej wytwórni. Zresztą całkowicie sobie zasłużyli na swoją pozycje, gdyż ich muzyka zdecydowanie wybija się ponad przeciętną na heavy metalowej scenie. Album "Abandoned Earth" jest tego doskonałym potwierdzeniem. Dziesięć niezwykłych numerów wypełnionych z jednej strony niepokojącym klimatem podsycanym przez rozmaite zmiany tempa, z drugiej zaś strony pełnych wspaniałych chwytliwych melodii i wpadających w ucho solówek. Wspomniane patenty występują już w otwierającym całość "Exodus". Zaczyna się posępnie, w wolnych tempach jednak już w okolicy drugiej minuty zaczyna się maidenowa jazda (choć w tym wypadku zdecydowanie tu bliżej do solowych płyt Bruce'a Dickinsona, których wyraźny wpływ jest słyszalny niemalże przez całą płytę.). Wstęp do kolejnego utworu "Age Of Machines", a także trzeciego w kolejce "The Hunter" to już z kolei odwołanie do ostatnich dokonań Judas Priest. Refren utworu "Savior" to za to czysty Helloween. Widać (a właściwie to słychać), że panowie czerpią z jak najbardziej właściwych wzorców. Absolutnie nie znaczy to, że bezmyślnie kopiują. Taka opinia byłaby krzywdząca, gdyż ekipa Duńczyków przez całą długość albumu stara się słuchaczowi zaprezentować swoją prawdziwą twarz, a nie zakładać maski. Owa twarz jest wyraźnie dostrzegalna w niezwykłej balladzie "Behind The Veil". Album "Abandoned Earth" jest wyśmienitym kąskiem dla miłośników klasycznego heavy. Nie ma co nazywać Savage Machine "zbawcami heavy metalu", aczkolwiek na pewno jeszcze nie raz o nich usłyszymy. (5) Bartłomiej Kuczak

Savage Messiah - Hands of Fate 2017 Century Media

Savage Messiah powstał dekadę temu w Anglii. Wydali właśnie czwartą, pełnowymiarową płytę. Zacznijmy od koperty z cover artem. Z daleka można by się pomylić... Bo logo, a właściwie tylko stylizowane inicjały, z grubsza wy-

glądają jak reklama tzw. Światowych Dni Młodzieży... organizowanych przez grono starszych panów, w czerni i purpurze, a finansowanych przez podatnika.. Nawet krzyż z "M" wyrasta... acha, jest jeszcze i drugi, "głową w dół"... To wszystko w złotobrązowym kolorze i na białym tle. Dopiero, kiedy się przyjrzeć literom, można w nich dostrzec zarys postaci. Istota ze skrzydłami przypomina upadłego anioła. Ciekawy obrazek. Niewiele takich okładek oglądam w metalu... A dobra okładka, to połowa płyty, jak mawiają najstarsi metalowcy. Lubię, mieć wrażenie, że rycina z okładki jest integralną częścią muzyki zawartej na albumie. Tu właśnie tak jest. Nie ma przypadku, czy błędu przy pracy. Muzyka zespołu określana jest jako thrash/power metal. Jak dla mnie jest to mało precyzyjne określenie. Generalnie jest bardzo przyjemnie. Po krótkim wstępie z fajnym wejściem bębnów zaczyna się otwieracz albumu, w tym wypadku tytułowy "Hands of Fate". Od razu uderza selektywność dźwięku, czytelna sekcja, i masa melodii. Pierwsze wrażenie... młodsze rodzeństwo Dream Theater, bez syntezatorów. Wokale jakby pomiędzy Jamesem LaBrie a Hetfieldem. Całość brzmi świetnie. Fajne chórki. Lekko rozpędzony "Blood Red Road", z błyskotliwymi solówkami... Tu naprawdę wszystko jest dopracowane w każdym calu, a mimo to, tchnie jakąś młodzieńczą energią. Nie rażą nawet wyższe partie wokalne, w niektórych fragmentach. Gitary wykonują bardzo dobrą robotę, ciężkie riffy znakomicie kontrastują z wokalami. No i jest tu trochę naprawdę ciekawych zagrywek. Dużo się dzieje, nie wieje nudą, jak z ostatnich płyt niektórych weteranów. "Solar Corona", bardzo mi przypasił, za sprawą chórków. Kolejny, to "Eat Your Heart Out", podwójna stopa rządzi... Dave Silver zbliża się tu trochę wokalnie do Jorna. Podkreślę jeszcze raz, kluczowym zagadnieniem w muzyce Savage Messiah, jest melodia i to jest ogromna zaleta tego materiału. Moim zdaniem udało się zachować wzorcowe proporcje, między tym, co subtelne a tym, co agresywne, nie popadając w lukier i kicz. To po prostu wszystko elegancko gra. "Last Confesion" z partiami gitar klasycznych i spokojnym śpiewaniem, poprzełamywane agresywnymi dźwiękami i przyśpieszeniami, cudo. "The Crucible" rozpoczyna przaśny bas i stutonowy riff, ala Metallica z 1986r, by przejść w połamane fragmenty i zwolnienie. "Out of Time" zamyka krążek. Zaczyna się balladowo, i to mogłaby być ballada, gdyby nie ciężar riffu. Refren to łagodzi... i tak do końca, na zasadzie kontrastów. Mnie się bardzo podobało. Polecam wszystkim, którzy lubią ciekawe i pomysłowe granie. A także tym, którym metal kojarzy się

wyłącznie, z niekontrolowanym hałasem i zwierzęcymi porykiwaniami. (6) Jakub Czarnecki

Savager - Casus Belli 2017 Self-Released

No i na to czekałem, aby co jakiś czas pojawił się młody polski zespół, który najprościej będzie kojarzony z NWOTHM. Tym razem jest to Savager z Wrocławia, który działa od 2015 roku. W 2017 roku wypuścili EPkę "Casus Belli", która w formie fizycznej jest dostępna jako kaseta. No jak oldskul to na całego. Podobnie jak w wypadku innych kapel z tego nurtu Wrocławscy muzycy wzięli na warsztat dokonania paru zespołów, a według mnie są to Iron Maiden, Judas Priest, Raven, Accept i Running Wild i stworzyli swoją własna wizję oldschoolowego heavy metalu. Jak wszyscy młodzi muzycy, Wrocławianie również nie ukrywają swoich inspiracji, a jedynie przez swoje umiejętności i wrażliwość wdrażają swoje spojrzenie na tradycyjny heavy metal. Pięć utworów, które znalazło się na debiucie znakomicie wpisują się w tradycje nurtu NWOTHM. Zespół zupełnie nie ma czego się wstydzić, bo jest to pięć konkretnych ciosów. Tym bardziej, że jeden z utworów bardzo się wyróżnia, a jest nim szybki "Might Of The Thunder Good". Myślę, że jest to wizytówka, w którym kierunku ma zamiar podążyć Savager. Ciekawe kawałki, niezłe brzmienie, generalnie "Casus Belli" to ciekawy początek, ale jak przed każdym młodym zespołem, Wrocławian czeka bardzo dużo ciężkiej roboty. Miejmy nadzieję, że się tego nie boją. (4)

gdy inni wielcy z tamtego okresu albo już nie istnieją, albo zdecydowanie spuścili z tonu. Saxon wypalenie, twórcza niemoc i odcinanie kuponów jednak w żadnym razie nie grozi, czego perfekcyjnym potwierdzeniem jest najnowszy longplay. Można być tylko pełnym podziwu dla formy tych starszych panów, gdzie trzon zespołu dawno już przekroczył 60-tkę, a wciąż dają czadu na - nieosiągalnym dla wielu młodszych zespołów - poziomie. Jeśli więc ktoś z wypiekami na twarzy pochłaniał "Battering Ram" czy "Sacrifice", to już niebawem zyska kolejny krążek równie wysokiej klasy. "Thunderbolt" uderza bowiem zaraz po intro mocarnym, tytułowym openerem, a dalej czają się, równie udane: rozpędzony, równie archetypowy dla stylu zespołu "The Secret Of Flight", mroczny "Nosferatu (The Vampires Waltz)", dedykowany Lemmy'emu z Motörhead "They Played Rock And Roll" i surowy "Predator" (czyżby to Biff był również autorem tych bardziej ekstremalnych partii?). W drugiej części płyty napięcie trochę spada, bo jednak "Sons Of Odin" i "Sniper" niczym w sumie nie zaskakują, ale to wciąż wysoka klasa, zarówno kompozytorska, jak i wykonawcza. Końcówka jest już jednak zdecydowanie ciekawsza, z szybkim duetem "A Wizard's Tale"/ "Speed Merchants" i hymnicznym "Roadie's Song" na sam finał. Liczę, że przy okazji koncertowej promocji tego albumu w Polsce zespół zagra coś więcej niż obowiązkowe jedendwa premierowe numery, bo w wersji live zyskają one zdecydowanie - kto kiedykolwiek był na koncercie Saxon, wie o tym doskonale. (5,5) Wojciech Chamryk

\m/\m/ Scars Of Armageddon - Dead End 2017 Self-Released

Saxon - Thunderbolt 2018 Silver Lining Music

Nie wiem jak ten zespół to robi, ale od dobrych 20 lat, po zażegnaniu kryzysu przełomu lat 80. i 90. i ustabilizowaniu formy, Saxon nie nagrał słabej płyty. Ba, można tylko rozważać, które z ostatnich kilku albumów legendy NWOBHM dorównują jej klasycznym osiągnięciom z lat 1980-84, a to już komplement nie lada w sytuacji,

Już na debiutanckim "Never Sleep Again" sprzed trzech lat Scars Of Armageddon zaprezentowali się jako zwolennicy długich, rozbudowanych kompozycji, ale było ich raptem kilka, a cała płyta zamknęła się w niecałych 40 minutach. Na kolejnym albumie George Lohan i David Kraus, wzmocnieni nową sekcją w składzie Paul Postelnik/Jason Krieger, poszli już na całość, dlatego "Dead End" trwa niemal dwa razy dłużej. Z racji tego, że póki co sami firmują swoje wydawnictwa, nie ma raczej mowy o winylowej wersji tej płyty, gdyby już jednak doszło do jej wy-

RECENZJE

151


dania, to na jeden krążek wtłoczyć się tego nie da. Pewnie jednak nastąpi to już niebawem, bo chłopaki z Illinois porywająco i z ogromną pasją grają klasyczny US power metal starej szkoły, tak lubiany przez niemieckie wytwórnie. Fakt, że czasami zbytnio ich ponosi i niektóre z 7-9 minutowych kolosów zyskałyby po skróceniu o minutę czy dwie, ale i tak "Dead End" robi wrażenie. Przy pierwszym odsłuchu byłem wręcz przekonany, że za nagranie tej płyty muszą odpowiadać jacyś doświadczeni muzycy, a tu okazało się, że to kilku młodych, dobrodusznie wyglądających, młodych ludzi. Jak widać pozory mylą, bo są oni równie przekonywający w rozpędzonym utworze tytułowym bądź "Wasteland", potrafią też zadbać o dramaturgię stopniowo rozkręcających się "Elf Revolution", balladowego "Turns To Gray" czy najbardziej epickiego "Fatal Impact". Solówki też są najwyższej próby, główny wokalista dysponuje wysokim, mocnym głosem, a do tego mają na okładce wojownika w husarskiej zbroi, tak więc: (4) Wojciech Chamryk

Seasons Of The Wolf - Last Act Of Defiance 2018 Iron Shield

Ten amerykański zespół tak z dziesięć lat temu był na fali wznoszącej, jednak po wydaniu czwartego albumu "Once In A Blue Moon" nie dość, że posypał się mu dokumentnie skład, to jeszcze zamilkł na kilkanaście lat. Panowie przypomnieli się retrospektywnym "Anthology" z nagraniami demo i szperanie w starych taśmach musiało ich zjednoczyć na tyle, że powrócili w składzie z przełomu lat 80. i 90. Oczywiście ponowny akces do grupy dawnego klawiszowca i basisty cieszy, jednak znacznie bardziej ważny jest fakt, że za mikrofonem ponownie stanął charyzmatyczny i obdarzony świetnym głosem Wes Waddell, brat gitarzysty Barry'ego. Ponoć nie ma ludzi niezastąpionych, ale bez Wesa trudno sobie wyobrazić płytę Seasons Of The Wolf - już w openerze "Solar Flare" potwierdza to nader dobitnie, w "Take Us To The Stars" śpiewa jeszcze drapieżniej, a w "Last Act Of Defiance" tak histerycznie jak nigdy, aż przechodzą ciarki. Instrumentaliści w żadnym razie nie odstają, Barry zadbał też o ciekawe, urozmaicone kompozycje. Najwięcej słychać w nich US power metalu starej szkoły, dynamicznego i piekielnie mrocznego, pojawiają się też jednak echa do-

152

RECENZJE

konań Queensryche i Savatage ("Be Careful What You Wish") czy nawiązania do progresywnego rocka lat 70. ("Centuries Of Pain"), a nawet bluesa (gitarowe solo w rozpędzonym "No More Room In Hell"). Fajnie, że wrócili - mam nadzieję, że na dłużej i na ich kolejną płytę nie trzeba będzie czekać tak długo. (4,5)

Metalapolis Records. Fani ciężkiego progresywnego grania nie będą rozczarowani. (4,5) \m/\m/

Wojciech Chamryk

Shadow Realm - War of the Archons

całość wieńczy piękne gitarowe solo. Zespół dla mnie znikąd nagrał świetny debiut, który nie dość, że intryguje od pierwszego kontaktu to jeszcze rośnie z każdym kolejnym odsłuchem, a to już jest coś. Shadow Realm ma na siebie pomysł, odpowiednie umiejętności kompozytorskie i techniczne, a także całkiem sporą dozę oryginalności co ostatnio nie zdarza się często. Skoro już "War of the Archons" sieje takie spustoszenie to aż nie mogę się doczekać co w przyszłości zaserwuje nam tych pięciu Australijczyków. Warto mieć na nich oko. (4,8)

2017 Self-Released

Section A - Wall Of Silence 2017 Metalapolis

"Wall Of Silence" to krążek, który pierwotnie wydany został w 2016 roku. Wtedy też bardzo obszernie został opisany również w naszym magazynie. Z tego powodu liczę, że jest doskonale znany naszym czytelnikom. "Wall Of Silence" odświeżony został w 2017 roku przez Metalapolis Records. Aby zachęcić do zakupu nowego wydania tej płyty, wytwórnia i zespół dołożyli dwa nagrania. Są to "Killing Fields" i "The Man In The Mirror", które pochodzą z demo nagranego w 2002 roku. Oba nagrania później zarejestrowane zostały ponownie na debiutancki album "The Seventh Sign" (2003r.). Ogólnie stanowią ciekawostkę, nic poza tym. Jak wiemy Section A to zespół gitarzysty Torbena Enevoldsena, "Wall Of Silence" muzycznie osadzony jest w szeroko pojętym progresywnym metalu, ale takim bardziej uproszczonym, ukierunkowanym bardziej w stronę heavy metalu. W muzyce kapeli nie brakuje też innych elementów, chociażby hard rocka, rocka progresywnego czy US metalu. Muzyka na tym krążku jest bardzo żywiołowa, dynamiczna, ciężka i masywna. Jej ciężar głównie precyzują partie gitary. Kompozycje są wielowymiarowe, z chwytliwymi tematami, bogato zaaranżowane, jednocześnie pozbawione sztampy, dzięki czemu potrafią utrzymać zainteresowanie słuchacza przez całą płytę. W uszy głównie rzuca się warsztat i solówki Enevoldsena ale także wokale Nicklasa Sonne. Muzyka brzmi doskonale, selektywnie, wręcz sterylnie, co nie do końca jest dobre dla "Wall Of Silence", bowiem czasami brakuje zwykłego ludzkiego ciepła. Nie ma też pewnego błysku, czegoś porywającego, aby o płycie mówić jak o czymś idealnym. Niemniej lubię taki progresywny metal. Ostatnio tak jakby mniej takiego grania, więc z tym większą przyjemnością ponownie przesłuchałem ten album. Kto nie miał wydania Mausoleum Records, teraz może sięgnąć po te proponowane przez

Kolejny krążek, który przyszło mi recenzować to debiut Australijczyków z Shadow Realm zatytułowany "War of the Archons" i wydany w listopadzie ubiegłego roku. Ten kwintet z Adelajdy powstał w roku 2012 i poza wspomnianym wyżej albumem ma na koncie także EPkę "Into the Shadow Realm" (2015). "War of..." to mój dziewiczy kontakt z muzyką tej załogi, stąd nie wiedziałem czego tak naprawdę mam się spodziewać. Muszę jednak przyznać, że zostałem solidnie zaskoczony na plus. Shadow Realm jest określany jako progresywny thrash, a jak to się ma do rzeczywistości? Moim zdaniem zdecydowanie więcej w tej muzyce słychać poweru granego na amerykańską modłę. Począwszy od mocnych riffów i melodyjnych solówek granych przez jedynego wioślarza w składzie, Matta Gillicka, poprzez mocne, trochę siłowe, często wchodzące w wysokie rejestry partie wokalne Torsha Khana, aż do rytmiki zróżnicowanych temp. Z progresji to najwięcej jest tutaj łamanych rytmów oraz przede wszystkim klawiszowych zagrywek. Parapet nie stanowi tu roli pierwszoplanowej, najczęściej jest w tle tworząc klimatyczne plamy i uzupełniając resztę instrumentów, ale zdarza się mu wysunąć też bardziej do przodu niekiedy grając równo z gitarą, a czasem osobną solóweczkę. Najważniejsze, że przy tym dość mocnym graniu klawisze doskonale wpasowały się w muzykę i styl i z pewnością wyróżniają Shadow Realm na tle innych ekip. Jeśli dodamy do tego jeszcze konkretne brzmienie, duży ciężar i moc to mamy już wszystkie składowe tego wydawnictwa. Pomimo tego, że zespół jest zwarty stylistycznie to jednak wśród tych zaledwie 7-iu utworów (a właściwie 6 plus intro) są tak różne kawałki jak krótki, szybki, bezpośredni killer w postaci "Satanic Twin", bardziej rozbudowany "Dead Space", czy totalnie epic doomowy "The Awakening", który mi się trochę skojarzył z maltańskim Forsaken. Do grona moich hajlajtów dodałbym jeszcze, krótszy "Moloch's Domain", w którym złowieszcza atmosfera tworzona głownie przez klawisz przenika się ze smakowitymi melodiami, a

Maciej Osipiak

Snakeyes - Metal Monster 2017 Self-Released

Są takie zespoły jak Cage, Death Dealer, Diviner, Night Legion, które bezpośrednio nawiązują do tradycyjnego heavy metalu, tudzież do power metalu, ale swoją muzykę realizują z całym dobrodziejstwem współczesnego brzmienia. Daje to wyśmienity efekt, a ich albumy słucha się z zapartym tchem. Nie inaczej jest z Snakeyes hiszpańskim zespołem, który istnieje od 20013 roku. "Metal Monster" jest moim pierwszym zetknięciem się z Hiszpanami, ale muzycy mają już na swoim koncie EPkę "Welcome To The Snake Pit" (2013) i album "Ultimate Sin" (2015). Zespół działa samodzielnie bez wsparcia jakiejkolwiek wytworni. Choć trochę się dziwię, bo Snakeyes jest z wszech miar wart dobrej promocji. Być może zdobyte doświadczenie przez muzyków - instrumentaliści od końca lat 90. działali pod szyldem Sphinx - spowodowało, że nie chcą się zaangażować w jakąś kiepską współpracę. Słowem wszystko albo nic. Tak jak wspomniałem, muzycy nawiązują do tradycyjnego heavy metalu, w którym odnajdziemy wpływ m.in. Judas Priest, Halford, Iron Maiden, Anvil czy Grave Digger. Kompozycje są "przekozackie", nie wyobrażam sobie aby fan heavy metalu zbył którąkolwiek. Wykazują również, że ich twórcy dawno przejęli kontrolę nad wyrazem i treścią muzyczną, to od dawna ich heavy metal. Instrumentaliści odgrywają swoje partie z niezwykłą finezją i energią. Generalnie łoją od początku do samego końca płyty, aż nawet łysa głowa starego maniaka sama rusza do headbeningu. Wszystko dopełnia głos Cosmin Aionita - z pochodzenia Rumun - którego głos niewątpliwie kojarzy się z Robem Halfordem ale także ma pewne


nutki Chrisa Boltendahla. "Metal Monster" to znakomita płyta, podkreślająca walory/słabości tradycyjnego heavy metalu, absolutny mus dla współczesnego metalmaniaka. (5) \m/\m/

Speed Limit - Anywhere We Dare 2017 Pure Rock

Niemiecka firma Imtrat zasłynęła w świecie z serii "Live USA", wydając w latach 90. na LP i CD sporo interesujących koncertówek. W jej katalogu były też jednak również inne płyty, choćby kompilacja "Heavy And Metal", zawierająca utwory sześciu austriackich zespołów. Kiedy ta płyta do mnie trafiła, po większości z nich pozostał już tylko wspomnienie, jednak Blind Petition działa nieprzerwanie od 1974 roku, zaś Speed Limit reaktywował się przed 10 laty. Zaczęło się od powrotnego longa "Moneyshot", wznowienia doczekały się też starsze materiały "Unchained" i "Prophecy", po czym zapadła cisza. Okazało się, że w 2013 roku wokalista Stefan Hogger rozstał się z kolegami, ci jednak zdołali znaleźć godnego następcę w osobie Manuela Brettla, przy okazji w składzie pojawił się też nowy perkusista Hannes Vordermayer. Zespołowi weterani, w tym jeden z jego założycieli Chris Pawlak, są jednak gwarantami niezmiennego poziomu austriackiej formacji, bowiem Speed Limit jest na "Anywhere We Dare" w formie. Co prawda nie zamierzam ukrywać, że nie wszystkie utwory z tych 11. podobają mi się w równym stopniu - gdyby zrobić z tego płytę w dawnym stylu, z czterema numerami na każdej stronie, byłby killer. A tak wymęczyłem się przy w sumie nijakich "Good Year For Bad Habits" i balladzie "Sign Of The Times", również finałowy "Affinity Of Souls", poza zaskakującym, bluesowym wstępem, jest typową zapchajdziurą. Rekompensują to jednak zdecydowanie pozostałe utwory, z "Sober Truth" i "Step Out Of The Line", tak więc całość na: (4,5). Wojciech Chamryk Stormhold - Salvation 2017 Pure Steel

Znowu Szwedzi. W latach 80. mieli naprawdę imponującą scenę hard 'n'heavy, ale mało który z jej reprezentantów zrobił karierę na miarę Europe. Później wiadomo, zaczęli wieść prym w tych bardziej ekstre-

malnych odmianach metalu, ale co się odwlecze... Kiedy muzycy Stormhold zaczęli pojawiać się na świecie, heavy metal był u szczytu swej potęgi, a tu proszę, sami sami nie dość, że zaczęli go grać, to radzą sobie całkiem nieźle. Nie mówię tu rzecz jasna o kreatywności czy oryginalności, bowiem Stormhold nader wyraźnie zadłużają się u Iron Maiden i Hammerfall, ale jeśli przymkniemy oko na ten mankament, to ich drugi album "Salvation" okazuje się całkiem do rzeczy. Na pewno dzieje się tak dlatego, że chłopaki grają z pasją, słychać, że uwielbiają Maiden, Saxon i wiele innych legendarnych kapel, a że umiejętności mają już niezłe, to i efekt końcowy jest interesujący. Najsilniejszym punktem zespołu jest na pewno wokalista Filip Petersson, bo ma głos nie tylko jak dzwon, ale i spore możliwości , od ostrego falsetu do mrocznego, niższego śpiewu. W bardziej powerowych numerach jest tak sobie, instrumentalny "Exile" też jest bo jest, podobnie ballada "Path Of No Return", ale już mroczny i surowy, najciekawszy na płycie "Black Death", epicki "Gods Crusade" i rozpędzony "We March" z rozwibrowanym głosem Peterssona i efektownymi solówkami, to klasa sama w sobie. Reszta materiału jednak aż tak porywająca nie jest, więc ocena końcowa będzie wypośrodkowana. (3,5) Wojciech Chamryk

Stygian Fair - Into The Coven 2017 Self-Released

Kiedy odpaliłem tę EP-kę po raz pierwszy z plików MP3 byłem przekonany, że to jakieś archiwalne wykopaliska z czasów świetności szwedzkiego hard'n'heavy. Szybko okazało się jednak, że Stygian Fair to zespół jak najbardziej współczesny, a jedynym łącznikiem z latami 80. jest w grupie doświadczony basista Anders Hedman. Zwerbowawszy trzech, znacznie młodszych kolegów, nie tylko natchnął ich do grania w totalnie archaicznym, ale niewątpliwie miłym dla ucha stylu, ale też poprowadził w kierunku rzadko obecnie eksplorowanym, łączącym hard rock, tradycyjny heavy wczes-

nych lat 80. i wczesny doom metal. "Into The Coven" to debiutancki materiał grupy z Umea, raptem sześć utworów, raptem 29 minut muzyki, ale słucha się ich pysznie. Wiadomo zresztą nie od dziś, że takie krótsze materiały często są nie gorsze od longplayów, by wymienić choćby "Evil's Message" Evil czy "Crash Bang Wallop" Raven. W żadnym razie nie porównuję oczywiście "Into The Coven" do tych klasyków, ale rozpędzony "By The Gallows", najbardziej hardrockowy "Disarray" i mocarny, z doomowo-chóralną wstawką "Waltz Of The Sea Monk" nader dobitnie potwierdzają, że na Stygian Fair warto bacznie spoglądać, bo stać ich na więcej. (4,5)

udany album ten "Born To Break". Niezłe kompozycje, nieźle zagrane, dobrze brzmiące, także jak ktoś szuka niezłego łojenia około hard rockowego, to powinien zaznajomić się z dokonaniami Pań z The Amorettes. (4) \m/\m/

Thobbe Englund - The Drainning Of Vergelmer 2018 Metalville

Wojciech Chamryk

The Amorettes - Born To Break 2018 SPV

Chyba sytuacja w ciężkim graniu jest całkiem niezła, bowiem uaktywniły się również panie, które hołdują mocniejszemu rock'n'rollowi. I tak, reaktywowało się Rock Goddess, Madam X, Vixen, bardziej aktywna jest Lita Ford, powróciła Leather Leone, a do rocka wróciła nawet Lee Aaron. Panie z The Amorettes też działają od jakiegoś czasu ale usłyszałem o nich dopiero przy omawianym "Born To Break", który jest już czwartym z kolei ich albumem. Na pierwszy rzut ucha mamy do czynienia z muzyką, która umieszczona jest gdzieś między Runaways, Girlschool i AC/DC. Nie dziwi więc, że grupę zalicza się do hard rocka, jest jednak w nim także rock, trochę z rocka alternatywnego, punk rocka, współczesnego hard rocka, a nawet heavy rocka. Jednak duszą całej muzyki jest rock'nroll. Panie nie przynudzają, przez cały album łoją i to całkiem nieźle. Choć kompozycje korzystają, z dawno wymyślonych patentów, to ogólnie brzmią świeżo i w żaden sposób nie nudzą. Album rozpoczyna sie od bardziej urozmaiconych kompozycji, gdzie na pierwszy plan wysuwają się bardziej nowoczesne inspiracje i być może dla tego w tej częśći najbardziej pasuje mi tradycyjny, energetyczny i zadziorny "Everything I Learned (I Learned From Rock And Roll)". Druga część albumu jest już zupełnie tradycyjna, i tu czuje się znacznie swobodniej. A taki "Easy Tiger" to kolejny murowany hit wśród zwolenników rock'n'rolla i hard'n'heavy. Jednak najlepszym dla mnie utworem okazał się zamykający, trochę wolniejszy ale niesamowicie hipnotyczny "Want It Bad". W sumie całkiem

Metalowi nie jest obce pojecie indoktrynacji, istnieje wielu fanów, którzy bardzo chętnie narzuciłoby "jedyne słuszne" postrzeganie heavy metalu reszcie maniaków, przez co jedne frakcje są true inne zaś to istne pozerstwo. Stąd też wywodzi się choroba, która trawi polską scenę, a jest nią nienawiść do wirtuozów, a szczególnie do Yngwie Malmsteena. Gitarowi wirtuozi nie są moim priorytetem, jednak nie mam ich czarnej listy i nie mam powodów aby obrzucać ich błotem. Nie bez przyczyny przywołałem osobę Malmsteena bowiem bohater niniejszej recenzji, Thobbe Englund jest prawdopodobnie sporym orędownikiem umiejętności swojego ziomka. Jego poprzednią płytę "Sold My Soul" przyjąłem nawet z przychylnością. Mimo, że Thobbe miał ciągotki do gitarowych popisów, to swoją działalność próbował wtłoczyć w ramy normalnego zespołu, a muzykę ukierunkować na tradycyjny heavy metal, który był zbliżony do dokonań Accept, Judas Priest czy Iron Maiden. Jedynymi problemami były niedopracowane kompozycje i nonszalancka produkcja, ale jakby Englund przysiadł mógłby z łatwością pozbyć się tych dylematów. Niestety przeceniłem Szweda, jego najnowszy album "The Drainning Of Vergelmer" przynosi te same wady, w dodatku rzucają się one w uszy z jeszcze większą intensywnością. Thobbe muzycznie lawiruje między tradycyjnym heavy metalem a tym co robi Malmsteen czy też robił Blackmore. Niestety jeśli chodzi o kompozycje są one coraz słabsze, a wręcz niosą wrażenie chaosu. Domowe studia dają wiele możliwości ale w wypadku Thobbe Englund nie stanowi to atutu, utwory są chaotyczne, słabe, bez pomysłu, w dodatku nagrane niedbale, bez należytej dbałości, a wręcz bez szacunku do siebie a szczególnie dla słuchacza. Prowadzi to do jednego wniosku, że przy poprzedniej płycie obdarzyłem zbyt dużym zaufaniem Thobbe, bowiem ten sympatyczny muzyk, po prostu próbuje wcisnąć nam słabe półprodukty jako coś pełnowar-

RECENZJE

153


tościowego. Jest to o tyle słabe, że niesłusznie obrywa się Malmstee-nowi, który okazuje się niedościgłym wzorem dla kolejnego gitarzysty. "The Drainning Of Vergelmer" przynosi bardzo duży znak zapytania nad tym, co w ogóle robi Thobbe Englund i czy to ma jakikolwiek sens. Na pewno przynosi oręż dla przeciwników wirtuozów i ich gitarowego grania. (2)

przez płeć piękną i nie musi być wcale szufladkowana jako "cośtam" metal. (5) Bartłomiej Kuczak

Tyfon's Doom - Emperor's Path 2017 Gates Of Hell

\m/\m/ Trespass - Footprints In The Rock 2018 Mighty Music

Thundermother - Thundermother 2018 Despotz

Mówi się, że hardrock najlepsze czasy ma już za sobą, że najlepsze rzeczy w tym gatunku powstały w latach 70-tych i na początku 80tych. Teraz to tylko zjadanie własnego ogona i odgrzewanie kotletów. Odpowiem jednym zapożyczonym z obcego języka słowem. Bullshit! Ponadto mówi się, że kobiety do rocka się nie nadają. Nie mają ambicji tworzenia muzyki, a jak już przypadkiem uda im się założyć jakiś zespół, to zazwyczaj grają jakieś badziewie a nadrabiają świeceniem cyckami. Kolejny Bullshit. Szwedzka grupa o wdzięcznej nazwie Thundermother swoją trzecią płytą całkowicie obala te mity. Już w pierwszym numerze "Revival" mamy do czynienia ze starym dobrym hardrockiem opartym na bluesujących i rock'n'rollowych motywach od razu kojarzącym się ze starym AC/DC, Aerosmith czy Rolling Stones. Muzyki dziewczyn w żaden sposób nie można nazwać metalem, jednak dynamiki i werwy takich utworów jak chociażby "Survival Song" czy "Racing On Mainstreet" może im pozazdrościć niejedna kapela mieniąca się metalową. Na albumie znalazło się także miejsce dla balladki "Fire In The Rain", daleko jednak odbiegającej od typowych pościelówek. Trochę kojarzyć się może z Alanis Morrisette. W "Rip Your Heart Out" wracamy do głównej inspiracji zespołu, czyli ekipy braci Young. Słysząc ten riff, usta od razu uśmiechają się z charakterystycznym zakrzywieniem w jedną stronę. A dzwon na początku utworu "We Fight For Rock'n'Roll" również kojarzy się jednoznacznie. I nie są to zarzuty. Thundermother naprawdę korzystając z tych sprawdzonych i jakże ogranych przez lata wzorców, potrafi wsadzić w to swojego ducha i sporo młodzieńczej energii. I niech tak trzymają, bo naprawdę odnajdują się w tej estetyce. I udowadniają, że muzyka z jajami może być grana

154

RECENZJE

Dyskografia Trespass na pierwszy rzut oka nie wygląda najgorzej, ale większość widniejących w niej pozycji to single, kompilacje czy też utwory nagrane ponownie. Albumów studyjnych z prawdziwego zdarzenia ta brytyjska grupa dorobiła się raptem dwóch, a dzieli je blisko ćwierć wieku. Jak wiele zespołów Nowej Fali Brytyjskiego Metalu Trespass też nie mieli szczęścia w pierwszym okresie istnienia, zanotowali długą przerwę, a od pięciu lat grają znowu. Z dawnego składu pozostał już tylko wokalista i gitarzysta Mark Sutcliffe, wspierany przez trzech znacznie młodszych muzyków, przychodzących na świat w latach 80., kiedy to nurt NWOBHM w ciągu kilku lat był na szczycie, a w połowie dekady interesował już tylko najbardziej oddanych fanów. "Footprints In The Rock" zapewne też dotrze do największych maniaków zespołu/całego nurtu, ale atrakcyjności tej płycie nie sposób odmówić. Z 11 utworów żaden nie odstaje tu in minus - chociaż nikomu nie polecam nagrywania płyt co 25 lat, bo to dość ryzykowna opcja, zwłaszcza dla tak długo istniejącego zespołu, nawet jeśli wpływająca korzystnie na jakość materiału. Numery są więc wyrównane, dopracowane i nie robią wrażenia cokolwiek nieświeżej, odgrzewanej na siłę, starzyzny. Przeciwnie, "Momentum" i "Be Brave" uderzają od razu; później robi się wolniej i nieco mocniej, przede wszystkim za sprawą pysznego "Beowulf And Grendel" i na poły balladowego, trwającego ponad sześć minut "The Green Man", ale szybszych utworów też nie brakuje. Pojawiają się też odniesienia do bluesa ("Music Of The Waves") czy rocka elektronicznego ("Little Star"), ale to tylko miłe dla ucha urozmaicenia, bo jednak w takich archetypowych dla przełomu lat 70. i 80. kompozycjach jak: "Prometheus" czy tytułowa Trespass czuje się najlepiej. Dlatego byłoby dobrze, gdyby poszli w ślady choćby Salem i nagrywali płyty w bardziej regularnych odstępach. (5) Wojciech Chamryk

Finlandia, jednoosobowy projekt, w dodatku stworzony przez młodego człowieka - ani chybi to będzie jakiś black, pomyślałem. I już pierwsze takty "Tyrant's Sceptre" wyprowadziły mnie z błędu, gdyż Tommy Varsala ani myślał robić konkurencję Beherit, Amorphis czy nawet Children Of Bodom, idąc znacznie dalej i nagrywając płytę wypełnioną oldschool heavy metalem/heavy rockiem. Takim, jaki grało się powszechnie pod koniec lat 70.: ostrym, surowym, bardzo dynamicznym, ale niepozbawionym też chwytliwych melodii i przebojowych refrenów. "Emperor's Path" brzmi niczym płyta z tamtej epoki, kiedy jeszcze nikomu nie śnił się death metal czy grindcore, goście z Venom dopiero zaczynali pierwsze próby, zaś LP's Motörhead były uosobieniem muzycznej ekstremy. Z każdym kolejnym odsłuchem "Emperor's Path" nie mogę się nadziwić, jak Varsala, z wsparciem raptem jednego człowieka, odpowiedzialnego za bębny i miksy Cedericka Forsberga (Rocka Rollas, Blazon Stone), zdołał nagrać tak klasyczną, a zarazem tętniącą życiem płytę. Może nie wszystkie utwory są w równym stopniu dopracowane (odstaje według mnie ballada "Endless War", gdzie w aranżacji nie wszystko trybi), ale jeśli kogoś nie porwą choćby "The Hidden Hand", "Beyond Treason" czy "Moonlight", to nie pozostaje mu już nic innego jak zostać dozgonnym fanem Zenona M., króla polskiego di polo. (5) Wojciech Chamryk

ciężkiej została już zaspokojona ostatnie wydawnictwa Vektor, Black Fast - i to co kiedyś mogło być powiewem świeżości, teraz jest kolejnym echem zespołu grającym muzykę inspirowaną Voivod i Obliveon. Jednak nie zmienia to faktu, że jest to mocny album, posiadający odpowiednie wyważenie szybkich i wolnych motywów, inspirowanych w znacznej mierze Vektor'em, a pewną odtwórczość tu mogę już złożyć na ograniczoną ilość motywów dostępnych ogólnie. Zresztą słuchając jakiejkolwiek nowej odnogi thrash metalu możemy znaleźć n'tą iterację podejścia do kompozycji, tak więc odniosę się raczej do tego, w jaki sposób ten materiał kontynuuje spuściznę wcześniej wymienionych zespołów. Mówiąc krótko, jest dobrze! Brzmienie gitar jest całkiem na plus, można by tu je przyrównać do "Outer Isolation" i w żadnym wypadku nie jest to wada. Kla-rowność, sterylność gitar w wypadku kosmicznego thrash metalu jest bardzo na plus. Wokalizy przypominały mnie Destruction z wczesnych lat 2000 (co widać na przykład na "Infinite Collector)" Jeśli chodzi o przestrzeń w jakiej znajdują się instrumenty, to również nie mam tu nic do zarzucenia, mógłbym porównać ich rozmieszczenie do tego, które na swoim debiucie pokazał Watchtower. Bas, gitary, perkusja i wokal wraz z szumami tworzą jedną spójną, przestrzenną całość. Technicznie też nie mam tu nic do zarzucenia. No być może perkusja w niektórych momentach ma niepasujące motywy do reszty kompozycji. Tematyka tekstów? Myślę, że okładka i tytuły ich dają wystarczający obraz, czym i o czym jest ten album. Nie jest to album przełomowy, bądź łamiący standardy. Największą jego wadą jak dla mnie, jest brak tego mocnego, rozpoznawalnego charakteru. Album sam w sobie jest wart przesłuchania i myślę że (4,1) jest właściwą oceną. Ulubione utwory: "Infinite Collector", "Waking Mars". *- znajduje się ona w numerze 61, ze względu na błędy korekcyjne została wystawiona niewspółmierna do jakości albumu nota, zmieniam ocenę "Heralds Of The Stars" na 4.

Jacek Woźniak

Vexovoid - Call of the Starforger 2017 Earthquake Terror Noise

Miałem już okazję wcześniej posłuchać muzyki spod szyldu Vexovoid i opisać ją na łamach HMP*. Moje oczekiwania zostały spełnione po trzech latach, albumem "Call of the Starforger". Na pewno pod względem objętościowym, bo najnowsze dokonanie jest trzykrotnie większe od poprzedniego albumu, "Heralds of The Stars". Słuchając tego albumu dochodzę do refleksji, że praktycznie każda nisza muzyki

Vhäldemar - Against All Kings 2017 Fighter

Niby ten współczesny power metal w europejskim wydaniu jest zwykle pozbawiony mocy i ciężaru, stając się nierzadko parodią zespołów z lat 80., ale zdarzają się wyjątki.


Jednym z nich jest hiszpański Vhäldemar, bowiem ekipa z Baskonii śmiało kroczy śladami gigantów niemieckiej i brytyjskiej sceny sprzed lat, grając agresywnie i znacznie mocniej od wielu innych, szczególnie włoskich, grup. Oczywiście na "Against All Kings" mamy też bardziej konwencjonalne, powiedziałbym typowe dla gatunku utwory, jak "Howling At The Moon" czy "Rebel Mind" z galopadami, klawiszowymi pasażami i patetycznymi chórami, ale nie ma ich za wiele, a cała reszta to już konkret. Począwszy od, kojarzącego się z podrasowanym Accept, openera "Metalizer" z drapieżnym śpiewem Carlosa Escudero, poprzez surowy, speedmetalowy hymn "1366 Old King's Visions (Part V)", czy równie archetypowe "Against All Kings" czy "Eye For An Eye", brzmiące niczym coś na stylu Accept, Rage i Judas Priest ery "Painkiller", jest naprawdę nieźle. Może następny w kolejności "I Will Stand Forever" trochę za bardzo przypomina od strony rytmicznej "You've Got Another Thing Comin'" Brytyjczyków, równie Judasowy jest również "The Last To Die", ale już bez tak słyszalnych wpływów. Później tempo trochę siada, za sprawą tych dwóch bardziej sztampowych utworów, ale i tak w drugim z nich mamy świetne solo gościnnie udzielającego się klawiszowca Diego Zapatero, udzielającego się również w instrumentalnych "Vulcano" i "Titans In D Minor"; ostry i bardzo dynamiczny "Walking In The Rain" też jest niezgorszy, dlatego całość na: (4)

przyprawia wręcz o ciarki. Co ciekawe, o ile sam zespół wprost mówi, że opiera swoją muzykę na Brocas Helm czy Manilla Road, poza oczywistymi skojarzeniami, można dopatrzeć, a w zasadzie "dosłyszeć" wielu innych. Już nad poprzednią płytą unosił się lekki sznyt niemieckiego Wizard (jest to związane w zasadzie z wokalem Jake'a), na tej płycie pojawia się dodatkowo jeszcze sznyt innych współczesnych heavy metalowych kapel. Otwierający krążek "Steel and Silver" brzmi jak połączenie Wizard z Grand Magus, a "Hammerforged" zaczyna się jak utwór Atlantean Kodex, co moim zdaniem jest jednym z najlepszych pochlebstw, które mogły się Visigothowi przytrafić. O ile jednak to skojarzenie jest pojedyncze, o tyle duch Grand Magus, zwłaszcza "nowego" Grand Magus, unosi się nad całą płytą. Mimo, że płyta nie odwołuje się do paraarchaicznego brzmienia spod komody, odnajduje atmosferę epickich krążków zza oceanu sprzed 30 lat. Mam wrażenie, że zaspokaja nieco potrzebę świeżości tego rodzaju muzyki. Wszak większość klasyków tego gatunku to zespoły już niemłode, nienagrywające już znakomitych płyt i rzadko grające koncerty. Visigoth jest żywym hołdem dla klasyki epickiego heavy metalu i co najważniejsze - w przeciwieństwie go klasyków, można go upolować na koncercie w młodzieńczej formie. (5) Strati

Wojciech Chamryk

Vojd - Behind The Frame 2017 High Roller

Visigoth - Conqueror's Oath 2018 Metal Blade

Druga płyta Visigoth przenosi nas wprost do świata amerykańskiego epic metalu lat 80.W pewnej mierze ten klimat zapowiadał już debiut Amerykanów, choć trzeba przyznać, że epickość i potęga gdzieniegdzie chowały się za humorystycznymi akcentami takimi jak "Mammoth Rider", czy "Creature of Desire" ze skocznym "ło-o-oo!". Drugi krążek rozwija uderza w zdecydowanie bardziej majestatyczne tony. Efekt potęguje jeszcze lepsze brzmienie (równie przejrzyste, ale jednocześnie masywne) oraz jeszcze lepsza forma wokalna Jake'a Rogersa. Trudno powiedzieć czy to kwestia jego strun głosowych czy odpowiedniej realizacji w studio, ale niektóre momenty, np. początek "Traitor's Gate"

Zespół niby nowy, ale to żadni debiutanci, lecz szwedzki Black Trip po korekcie nazwy. Kulisy jej zmiany nie są mi znane, ale OK, to sprawa muzyków. Jeśli ktoś pamięta albumy "Goin' Under" i "Shadowline" to może sobie bez trudu wykoncypować co gra ten nowy/ stary zespół. Co prawda zaszły już w nim pewne zmiany i z dawnego składu Black Trip pozostali tylko dwaj muzycy, lecz dokooptowali nie gorszych i kwartet jest w komplecie, prezentując debiutanckiego singla, zapowiedź płyty "The Outer Ocean". Co istotne oba utwory z singla na nią nie trafią, tak więc mamy tu kolekcjonerski rarytas. Strona A zawiera autorski "Behind The Frame", najnowszy utwór formacji, pierwotnie planowany na album, jednak gdy pojawiła się myśl wydania specjalnego singla, zespół nie wahał się długo co do jego wyboru, bo to szybki,

ostry numer z kąśliwymi gitarami i konkretnym, wysokim śpiewem. Na stronie drugiej mamy "Funeral Empire", cover brytyjskiego Tempest z ich drugiego albumu - w wersji Vojd zbliżony do oryginału, ale jeszcze bardziej kojarzący się z Kiss. Całość wydano w trzech wariantach kolorystycznych, ale w ściśle limitowanym nakładzie 750 kopii, tak więc warto się pospieszyć. (4)

pewnością jeszcze wzrośnie. Jest to obok nowych albumów Saxon i Visigoth najlepsze co pojawiło się tej zimy w klasycznym graniu. Polecam wszystkim przesłuchanie "The Outer Ocean", a także zapoznanie się z materiałami wydanymi jeszcze pod starą nazwą, bo są równie świetne. (5,2) Maciej Osipiak

Wojciech Chamryk

White Wizzard - Infernal Overdrive 2018 M-Theory

Vojd - The Outer Ocean 2018 High Roller

W pierwszej chwili po spojrzeniu na nazwę myślałem, że jest to jakiś całkiem nowy twór. Jednak po krótkim rozeznaniu się w temacie wyszło na jaw, że Vojd do niedawna działał pod nazwą Black Trip, a w jego skład wchodzą muzycy znani z takich kapel jak Enforcer czy Merciless. Pod tym starym szyldem Szwedzi nagrali dwa świetne krążki, więc tego samego spodziewałem się po "The Outer Ocean" i z pełnym przekonaniem stwierdzam, że się nie zawiodłem. Mimo zmiany nazwy nie ma tutaj żadnej wolty stylistycznej. W dalszym ciągu jest to wypadkowa hard rocka i heavy metalu, a nawet blueasa mocno zakorzeniona w latach '70. Najwięcej słychać tu inspiracji Thin Lizzy z tą różnicą, że gitary w Vojd są mocniejsze. Tym co narzuca się od pierwszych dźwięków są zajebiste umiejętności kompozycyjne muzyków. Każdy utwór jest świetnie napisany i mimo tej samej stylistyki posiada własny, indywidualny charakter i nie ma obaw, że zleją się w jedną całość. Na "The Outer Ocean" mamy 11 potencjalnych hitów, a przebojowość i chwytliwość tego materiału jest niesamowita. Cudowne klasyczne riffy, znakomite melodie i to brzmienie pozbawione nowoczesnej, cyfrowej bezduszności. Oprócz ognistych rock'n'rollowych strzałów znalazło się też miejsce dla spokojniejszych numerów. Są to utwór tytułowy oraz "Dream Machine", w których można się doszukać także psychodelicznych nut, zwłaszcza w tym drugim. Słychać, że komponowanie i granie tych kawałków sprawia chłopakom z Vojd dużo radości. Nawet przez sekundę nie ma się wrażenia, że coś tutaj było robione na siłę. Energia i swoista lekkość z jaką wygrywają kolejne akordy nie pozostawia co do tego cienia wątpliwości. To najczęściej jak do tej pory słuchany przeze mnie krążek w tym roku, a ilość odsłuchów z

Tak naprawdę to nie spodziewałem się już po White Wizzard niczego szczególnego, tym bardziej, że ostatnimi czasy ta amerykańska kapela jakoś nie mogła się pozbierać. Czasem wracam więc do ich starszych, nie najgorszych płyt, ale nie słucham ich zbyt często - byli bowiem i są lepsi, nie tylko wśród klasycznych, ale i tych młodszych zespołów. Jednak wydana po ponad czteroletniej przerwie najnowsza "Infernal Overdrive" sprawiła, że spojrzałem na Wizzardów nieco przychylniej. Jon Leon zdoła bowiem nie tylko utrzymać zespół, ale zwerbował doń ponownie Wyatt'a Andersona, wokalistę już wcześniej kilkakrotnie odchodzącego i powracającego do grupy, ale w sumie chyba najlepiej do niej pasującego. W dodatku nastąpiło też swoiste odświeżenie repertuaru grupy, która do swego trademarkowego heavy z lat 80. dodała elementy kojarzące się nie tylko z hard rockiem, ale też zakręconym techno thrashem. I brzmi to naprawdę pysznie, szczególnie w tytułowym openerze, "Critical Mass" czy opus magnum płyty, 11-minutowym "The Illusion's Tears" - po ich wysłuchaniu już pewnie nikt nie zarzuci Amerykanom, że są tylko zdolnymi imitatorami. Oczywiście nie brakuje też na "Infernal Overdrive" dźwięków jednoznacznie kojarzących się z dokonaniami Maiden, Priest czy Rainbow z lat 70., ale czerpać od najlepszych w takim stylu to żaden wstyd, szczególnie jeśli efektem jest choćby taki "Voyage Of The Wolf Raiders" zróżnicowany, patetyczny numer o epickim wydźwięku, albo szybki, 3-minutowy strzał "Pretty May", w dawnych, dobrych czasach murowany pewniak na singla. (5) Wojciech Chamryk Whorehouse - Corporation 2017 Defense

Drugie pełnowymiarowe wydawnictwo krakowskiego Whorehouse (swoją drogą piękna nazwa... po

RECENZJE

155


polsku "burdel") jest niejako kontynuacją stylu z debiutu pt. "Execution of Humanity". Czyli coś thrashowego... Tu jeszcze sprawniej i jakby klarowniej. Na pierwszy ogień tytułowy "Corporation", fajna potupajka, która zamienia się w blastowanie i znowu wraca do galopady... ciekawy patent. Bardzo przyjemne dźwięki, tnące gitary, wokale w średnich rejestrach. Nareszcie wokalista, który ani nie growluje, ani nie wyfruwa z wysokim C pod nieba... Jest tak, jak powinno być. Szybko i konkretnie. I w miarę melodyjnie... ale bez pitolenia i przesadnych ozdobników. Drugi w kolejności "The Same Old War" zaczyna się ciężkimi kroczącymi riffami i jest nieco wolniejszy od pierwszego numeru. Fajne basy... solówki jak należy... Potupajki. Dalej jest thrashowo z mieszaniem instrumentami i tempami... Mój kolejny faworyt "W.W.W.A. W.W.B", piąty na płycie... Tremolka na werblu i jazda... blasty z growlem, zwolnienie i znowu, gęste nuty... dzieje się sporo. Nie sposób opisać każdej zmiany tempa... Kolejny zespół, który ilością pomysłów i wątków zgromadzonych w jednym utworze, mógłby obdzielić przynajmniej z pięć numerów... I też byłoby git... Co mi się bardzo podoba w tym krążku... to - to, że pomimo wielu zapewne inspiracji... Ja ich tu nie wychwytuję. A nawet jeśli, to są tak zagrane, że niemal nieczytelne. Więc nie piszę, z czym mi się ta kapela kojarzy... bo do cholery nie wiem, (śmiech)... Dobra, chłostająca muza, która nie nuży. Pomimo, że korzysta z szablonowych czasem i typowych zagrywek, czy patentów. Mnie się podoba. Chcę zobaczyć Whorehouse na żywca. (5)

ślić jakim gatunkiem parają się załoganci z Kraju Kawy. Tak, jest to klasyczny, tradycyjny heavy metal oparty na motywach i patentach stworzonych i nagranych w ósmej dekadzie ubiegłego wieku. Słychać tu wczesny Running Wild, są echa NWoBHM. Ogólnie wiedźma czerpie z klasyki gatunku pełnymi garściami. Same utwory skomponowane są bardzo dobrze, słucha się ich świetnie i co ważne mają ten rodzaj chwytliwości, dzięki której nie zapomina się ich od razu po wciśnięciu stop. Brzmienie jest również odpowiednio wyważone, ani nowoczesne ani specjalnie archaiczne. Muzycy prezentują niezłe umiejętności, a z pewnością wystarczające, by dobrze odegrać ten materiał. Jeśli chodzi o minusy to tak naprawdę jest nim tylko śpiewający basista Felipe Rippervert. O ile do jego gry na instrumencie nie mam zastrzeżeń to już sfera wokalna trochę kuleje. Niestety Felipe nie jest posiadaczem zbyt mocnego głosu co w połączeniu ze słabiutkim akcentem powoduje czasem spore zgrzyty. Jednak jestem najlepszym przykładem tego, że można się do tych niuansów przyzwyczaić. Tym bardziej, że pozytywów jest znacznie więcej i najlepiej jest skupić się właśnie na nich. Wild Witch debiutanckim albumem zaznaczyli swoją obecność na heavy metalowej scenie i z pewnością zwrócili na siebie uwagę wielu maniaków. Jest to z pewnością zespół rozwojowy, którego poczynania warto obserwować. Gdyby jeszcze poprawić stronę wokalną to już w ogóle mógłby być to niezły sztos. Ocena obniżona za ten wyżej wspomniany jedyny mankament, ale nawet mimo tego i tak uważam "The Offering" za bardzo udany krążek. (4) Maciej Osipiak

Jakub Czarnecki WildeStarr - Beyond The Rain 2017 Scarlet

Wild Witch - The Offering 2017 Arthorium

Tym razem pora na debiutantów z Brazylii. Wild Witch istnieje od 2011 roku. Dwa lata później nagrali EPkę "Burning Chains", a w ubiegłym roku nakładem ich rodzimej wytwórni ukazał się pierwszy pełniak "The Offering". Rzut oka na zdjęcia, tytuły utworów czy samą nazwę wystarczy, by się domy-

156

RECENZJE

Dave Starr powinien być rozpoznawalną postacią dla fanów US power metalu, gdyż ma za sobą lata grania w Vicious Rumors, Lääz Rockit czy Chastain. I chociaż ostatnimi laty nie było o nim zbyt głośno, to w 2003roku założył z żoną London Wilde zespół WildeStarr, przypominający się właśnie trzecim albumem. Zwolenników amerykańskiej odmiany power metalu "Beyond The Rain" na pewno usatysfakcjonuje, bo to klasyczne i klasowe podejście do takiego grania. Mimo tego, że to na wskroś współczesna produkcja - o czym przypomina niestety brzmie-

nie perkusji w szybszych partiach to znać jednak ten sznyt lat 80., dawną szkołę komponowania i generalnie nieco innego podejścia. Utwory są utrzymane zwykle w średnich tempach, chociaż tytułowy "Beyond The Rain" czy "When The Night Falls" całkiem nieźle przyspieszają, są też surowe, mroczne i generalnie pełne mocy. Atutem grupy jest też wokalistka, bo London Wilde śpiewa bardzo dynamicznie, jej głos jest drapieżny i dramatyczny, szczególnie w "Pressing The Wires" oraz dwóch, bardzo udanych balladach: "Down Cold" i "From Shadow". I chociaż w żadnym razie nie ma tu mowy o jakimś objawieniu, to jednak słucha się "Beyond The Rain" całkiem przyjemnie. (4) Wojciech Chamryk

Witherfall - Nocturnes & Requiems

bezmyślna galopada jak wściekłych kowbojów, a raczej rycerzy gnających zabić smoki i uratować księżniczkę (jak to w power metalu bywa). Oczywiście trzeba wziąć poprawkę, że to młoda grupa proponująca swoje pomysły, także gdzieniegdzie może się oka-zać, że coś zagra wtórnie, coś będzie w uszy gryzło. Mankamenty zdarzają się nawet u tych z najwyższej półki, więc ja przymykam na to oko, bo generalnie od "Nocturnes & Requiems" bije bardzo pozytywna aura. Album powinno się poznawać w całości. Twórcy założyli pewien koncept, dlatego słuchając od początku do końca, na pewno odbiór będzie lepszy, chociaż wyrwane z kontekstu utwory też potrafią zaciekawić. Bardzo intrygująca to płyta, począwszy od utrzymanej w sepii okładki, po długie i naprawdę udane kompozycje. Jeśli druga będzie chociażby w połowie tak dobra to myślę, że niedługo o zespole usłyszymy szerzej. Ja daje Witherfall szansę, mimo stylistyki, która nie do końca do mnie trafia. Otwarcie przyznaję, że to jedna z tych pozycji, która dała radę szczerze mnie zaciekawić i odsłuch nie był smutną koniecznością. (4,5) Adam Widełka

2017 Century Media

Amerykański Witherfall to zespół tak na razie tajemniczy, jak okładka ich debiutanckiego długogrającego materiału pod tytułem "Nocturnes & Requiems". Mimo, że działa od pięciu lat, to dopiero na początku 2017 roku ujrzała światło dzienne wyżej wspomniana muzyka. W moje ręce wpadła dość niedawno, chociaż dwanaście miesięcy różnicy od nagrania tym bardziej zachęca by sprawdzić, czy płyta nadal się broni. Powiem szczerze, że "Nocturnes & Requiems" naprawdę wzbudził we mnie pozytywne odczucia. Nie jestem wielkim fanem współczesnego power metalu, a to tym bardziej należy się szacunek grupie za zainteresowanie mnie swoją muzyką. Uściślając, Witherfall nie gra typowego power. W ich pomysłach słychać dużo progresywnych naleciałości, a momentami wplatają klimaty heavy metalu. Trzeba oddać, że nie idą po najmniejszej linii oporu. To się chwali. Kompozycje, które znalazły się na debiucie grupy, są ciekawe. Tak, tutaj bez jakiegoś czarowania mogę napisać - to bardzo przyzwoita i ciekawa płyta. Kawałki są dość długie, po brzegi upchane interesującymi dźwiękami. Naprawdę muszę przyznać, że "Nocturnes & Requiems" to album, który się nie nudzi. Słuchałem go kilkanaście razy i za żadnym nie odczułem znużenia. Kiedy trzeba potrafią zwolnić, potrzymać trochę taki niepokojący klimat, by za chwilę uderzyć solówką. Ten patent z wyhamowaniem lubią stosować, pojawia się dość często, za każdym razem jednak brzmi świeżo. Kiedy grają szybciej to nie jest to

Witchnight - Unholy Speed Metal 2017 Witches Brew

Pierwsza fajna rzecz, jeden z muzyków na zdjęciu promo, ma na sobie t-shirt naszego Kata. Ten klasyczny, z logo w pentagramie. Już ich lubię. A zespół jest z Argentyny. Sądząc po zdjęciu, chłopaki są dość młodzi, ale siedzą mocno w tradycji metalowej połowy lat 80. Od image'u poprzez okładkę płytki, na muzyce skończywszy. Wiem, że jest ostatnio taki trend, ale mam nadzieję, że dla niektórych kapel, okaże się czymś więcej, niż modą na retro. Obrazek z okładki totalnie ascetyczny, a jednocześnie pasujący do całości, no i złotożółte logo z obramówką na czarnym tle. Mamy tu cztery kompozycje, gdzieś pomiędzy speed a black metalem (tym venomowskim). Trochę nierówna produkcja, ale na to mogę przymknąć oko. Dość surowe brzmienie, co nadaje naturalności. Całość sprawia wrażenie, jakby była nagrana z marszu, na setkę. Fajnie czasem posłuchać takiej muzy, bez lukru i upiększeń. Pierwszy utwór... "Witch's Night", kuźwa przecież to pierwsze takty "Am i Evil?"... nawet pogłos ten sam. Ale to tylko kilka taktów, potem zaczyna się rasowe łojenie


okraszone piekłem. "Die By The Blade"... charczące wokale i rzężące gitary, siarka i smoła. Diabelski rokendrol, ze starej szkoły. W sam raz, żeby plebanowi puścić, kiedy po kopertę zawita z kolendą. "Slut of Hell" zaczyna się basem ala Cronos, aby przejść w venomowatosodomowy song ku czci rogatego... Witchnight to zresztą też trio! Ostatni na liście "Placificado La Muerte" zaśpiewany jest po hiszpańsku... Znowu ten cronobas, (śmiech)... no i tu niespodzianka. Kto rozpozna czyje to nuty i dlaczego Kata? Oczywiście tylko kilka dźwięków. Potem już chłopaki tną po swojemu. Świetna zabawa. A muzyka typowo koncertowa, do małych dusznych klubów. (4) Jakub Czarnecki

Within Silence - Return From The Shadows 2017 Ulterium

Zespół power metalowy ze słowackich Koszyc Within Silence wydał 27 października 2017r. swój drugi album "Return from the Shadows" z dziewięcioma nowymi utworami. Nasi sąsiedzi z Południa, którzy początkowo funkcjonowali pod nazwą Rightdoor, łączą w swojej twórczości bardzo dobre metalowe brzmienie z pozytywnym przekazem w tekście. Ich utwory opowiadają bowiem o religii i moralności oraz o tym, jak ważne w życiu są autorytety. Płytę otwierają energetyczne utwory "We Are the Ones" i "Heroes Must Return", wpadające w ucho i motywujące, gdyż zespół mówi w nich m.in. by walczyć z przeciwnościami losu i pozostać wiernym wyznawanym zasadom. To przesłanie obecne jest w całym albumie, który z kolejnymi utworami jeszcze bardziej się rozkręca. W "Children of Light" zachwyca nas świetna praca gitar, która znakomicie harmonizuje z wokalem frontmana grupy Martina Kleina. Refren utworu jest prosty i chwytliwy, więc łatwo zapada w pamięć. Niewątpliwie w czołówce hitów z płyty można umieścić dynamiczny i pełen emocji "Calling from the Other Side", a wstawka z growlem tylko dodaje mu pazura. Utwór numer pięć "In the Darkness" zaczyna się gitarowymi riffami rodem z klasyków metalu, a następujące po nich partie chóru dodają mu podniosłości. W tym najdłuższym utworze z krążka, Within Silence oferuje nam 17-minutowy pokaz swoich muzycznych możliwości. Martin Klein w pełni eksponuje swój wokalny talent - od niższych do najwyż-

szych rejestrów, słyszymy też moc dźwięków perkusji i gitar (jest oczywiście i solóweczka). To prawdziwa uczta dla ucha, a refren to prawdziwy majstersztyk. "The Final Victory" z delikatnym początkiem na pianinie zapowiada chwilę wytchnienia, ale nic z tego. Tempo utworu gwałtownie przyspiesza, a mocny wokal Kleina porządnie daje do pieca. Ciekawym akcentem jest nałożenie na siebie dwóch ścieżek wokalu, dające ciekawy efekt stereofonii. "You & I" i "Master" stanowią przykłady klasycznego power metalowego brzmienia - są dobre, ale bez fajerwerków. Album zamyka 9-minutowy utwór "Return from the Shadows", którego rytmiczność, gra gitar i zjawiskowy wokal czynią jedną z kilku wisienek na tym muzycznym torcie. Podsumowując, Within Silence zaserwowało nam całkiem udany krążek. Niektóre utwory są jednak do siebie zbyt podobne i trochę za mało odkrywcze, chociaż perełki w postaci "In the Darkness", "Return from the Shadows" i "Children of Light" sprawiają, że trudno tu o szczególnie ostrą krytykę. (4,5) Marek Teler

żdży, podobnie jak przepotężny riff utworu tytułowego czy "The Everlasting Ride". (4,5)

Wolf Counsel - Vol.1- Wolf Counsel 2015 Self-Released

Legenda szwajcarskiego thrashu Poltergeist (ex Carrion) jest od kilku lat znowu aktywna, półtora roku temu wydała nawet CD "Back To Haunt". Jednak basiście Ralfowi W. Garcii samo łojenie nie wystarcza, dlatego w 2014 roku założył doomowy Wolf Counsel. Grupa zaczęła skromnie, od samodzielnie wydanego po roku istnienia debiutu "Vol.1 - Wolf Counsel", właściwie solowej produkcji lidera, ale szybko znaleźli się chętni, dzięki którym album ten ukazał się na CD i LP. Jakoś mnie to nie dziwi, bo to monumentalny, apokaliptyczny, momentami nawet funeral doom/protometal z wczesnych lat 70., czerpiący nie tylko od wczesnych Black Sabbath, ale też choćby St. Vitus, Winter czy Cathedral. Skoro liderem i głównym kompozytorem jest tu basista, to nie brakuje wyeksponowanych partii jego instrumentu, w finałowym "Uneven Twins" gra nawet solo, a w "Wolf Counsel" wymiata niczym sam Geezer Butler za najlepszych lat. Miarowe, ciężkie niczym ołów, często wybrzmiewające z obu kanałów riffy przeplatają się tu z całkiem nośnymi melodiami ("Seeking Myself To Like"), nierzadko też Garcia udowadnia, że potrafi zagrać nie tak posępnie, wręcz przebojowo (najkrótszy na płycie "She"). (4)

Wolf Counsel - Age of Madness/ Reign Of Chaos 2017 Czar Of Bullets

Porzekadło "co rok prorok" w obecnych realiach muzycznego biznesu już dawno nie obowiązuje, to nie lata 70. czy 80., ale Wolf Counsel działa na innych zasadach, stąd niedawna premiera trzeciego albumu. "Age of Madness/ Reign Of Chaos" w porównaniu z poprzednikami nie zaskakuje, ale też nie obniża lotów. Nowością jest najdłuższy w dotychczasowym dorobku formacji, tytułowy kolos, bo 10-minutowych numerów Garcia i spółka dotąd nie proponowali. Momentami słyszalne jest też przesunięcie akcentów na bardziej tradycyjny metal ("Wolven Earth"), a nawet skocznych, nie eksploatowanych dotąd przez zespół temp ("Semper Occultus"), mam też gościnny udział wokalistki, chociaż średnio udany ("O'Death"), ale to jednak wciąż archetypowy doom jak się patrzy, surowy, mroczny i posępny, czego potwierdzenie znajdujemy w trzech ostatnich utworach, z "Remembrance" na czele. Fani zorientowani raczej na klasyczny heavy powinni więc sięgnąć po trójkę Wolf Counsel, zadeklarowani doomstersi nie rozczarują się zaś wcześniejszymi płytami. (5) Wojciech Chamryk

Wolf Counsel - Ironclad 2016 Czar Of Bullets

Po tak obiecującym debiucie już po roku lider miał pełny skład, kontrakt z Czar Of Bullets i drugą płytę. "Ironclad" to udoskonalona i według mnie znacznie ciekawsza wersja debiutu. Utwory są wciąż surowe i złowieszcze, ale zarazem zyskały na intensywności i są ciekawsze aranżacyjnie i wykonawczo - zawodowy bębniarz za perkusją potrafi dać różnicę, gitarzyści też niejednokrotnie, zwłaszcza w "Shield Wall" i "Days Like Lost Dogs", popisują się swym kunsztem. Garcia też rzecz jasna nie odstaje, bo przesterowany bas w "When Steel Rains" po prostu mia-

RECENZJE

157


HammerFall - Glory To The Brave - 20 Year Anniversary Edition 2017 Nuclear Blast

Dwadzieścia lat temu pojawia się album "Glory To The Brave", nikomu nie znanej kapeli ze Szwecji, HammerFall i był to jeden z kilku momentów, dzięki któremu ruszyła ogromna fala odkrywania na nowo dokonań starej heavymetalowej gwardii, tej znanej, zapomnianej i w ogóle nie znanej. Jednocześnie zainicjowało to powstawanie całej masy młodych zespołów, które kultywowały klasyczny heavy metal, prześcigając się w tym, która z nich jest najbardziej true. Ogólnie dzięki temu mamy heavymetalową scenę, która jest aktualnie, olbrzymia, wielowarstwowa, przykuwająca uwagę i mimo swej rozległości zdaje się nie kryć już tajemnic. Jednak w momencie wydawania "Glory To The Brave" maniacy szeroko rozszerzali oczy ze zdziwienia, bo był to metal przebrzmiały i zupełnie inny, od tego, do którego byli przyzwyczajeni. Choć teoretycznie znano historię początków hard rocka i heavy metalu, mało kto powoływał się na zespoły, które teraz każdy recytuje bez zająknienia. Uruchomiło to również falę hejtu na te wszystkie "powerki" i to w wielu płaszczyznach, przecież strategię mieli przygotowaną i przećwiczoną na hair i glam metalu itd. W wypadku HammerFall szczególnie obrywało się wokaliście Joacimowi Cansowi. Śpiewał on czysto i wysoko, co wtedy to nie było wcale oczywiste, ale brakowało mu też mocy i zadziorności w stylu Dio czy Dickinsona. Jednak Cans wybornie odnalazł się w muzyce HammerFall, w dodatku nie odczułem aby kreował się na jakiegoś wybitnego wokalistę. Joacim i reszta muzyków doskonale orientowali się w jego wokalnych możliwościach i znakomicie je wykorzystywali. Natomiast jeśli chodzi o sama muzykę, to Szwedzi wymyślili najprostszy patent jaki było można wymyśleć. Na warsztat wzięto wszystko co najlepsze i najciekawsze z Iron Maiden, Judas Priest, Helloween, Gamma Ray, Accept, Manowar, Saxon, Raven, itd. Wyciągnięto z tego najbardziej

158

RECENZJE

charakterystyczne patenty i stworzono materiał, który spowodował trzęsienie sceny klasycznego heavy metalu i ogólnie metalu. Wymienione dopiero co nazwy na nikim teraz nie robią wrażenia, bowiem wszyscy z współczesnej sceny czerpią od nich pełnymi garściami. Wtedy ten heavy/power metal stanowił szok i powiew świeżości. Przyznam się, że dawno nie słuchałem "Glory To The Brave", ale zupełnie nie miałem problemu aby na nowo odnaleźć się w muzyce tego albumu. W zasadzie po kilku dźwiękach przypominałem sobie każdy kawałek. A przecież dzieje się tak przy wielkich albumach wielkich kapel, które kiedyś słuchałem namiętnie, a teraz sięgam po nie od przypadku do przypadku. W takim razie, w wypadku tego krążka, musi być też coś na rzeczy. Kompozycje, które na nim znalazły się są dobrze przemyślane i zgrabnie zaaranżowane, dzięki czemu praktycznie nie poddają się upływowi czasowi. W zasadzie każda z nich to heavymetalowy hymn naszpikowany ciętymi riffami, gitarowymi harmoniami, rycerskimi refrenami i wpadającymi w ucho melodiami. W ten sposób album stał się zbiorem przebojów, swoistym "greatest hits", chociaż dla mnie, nie do przebicia są "Hammerfall", "Steel Meets Steel", "Stone Cold", "The Metal Age" i "Unchained". Jak na każdym dobrym albumie heavy metalowym nie zabrakło też ballad, a były nimi "I Belive" i "Glory To The Brave". Znakomite w swojej klasie, szczególnie tytułowy kawałek. W wypadku tego jubileuszowego wydania debiutu HammerFall dołączono dwa bonusowe kawałki "Ravenlord" i radiową wersję dopiero co wspomnianego "Glory To The Brave". Całkiem nieźle wyprodukowany jest ten album, jego brzmienie kojarzy mi się z tym, co można odnaleźć na płytach Iron Maiden wydanych na koniec lat 80. i początku lat 90. Wszystko zaś domyka okładka Andreas'a Marschall'a, na której po raz pierwszy pojawił się mroczny rycerz Hector. Dalsza kariera Hammer Fall potoczyła się wzorcowo, muzycy dostarczyli sporo radości fanom tradycyjnych metalowych dźwięków. Owszem były wahania formy ale jakość muzyki nie spadała poniżej pewnego niezłego poziomu. Grupa zdobyła sporą popularność oraz markę. Szkoda, że nie w Polsce. Niestety swoiste uwielbienie wylewania pomyj na innych zrobił swoje i zespół nie ma tak wielu fanów, jak w krajach ościennych, ale być może z czasem to się

zmieni. Jakby nie było Szwedzi wielokrotnie udowodnili, że racja jest po ich stronie. Wróćmy jednak do "Glory To The Brave - 20 Year Anniversary Edition". Oprócz zremasterowanego podstawowego albumu, to wydanie zawiera jeszcze dodatkowe dwa dyski. Na jednym są nagrania audio z koncertów zarejestrowanych w różnym czasie i miejscach. Naturalnie są to nagrania z repertuaru dużego debiutu. Natomiast druga płytka to DVD, gdzie pierwszy segment pokrywa się z pewną częścią wydawnictwa "The First Crusade", które było wydane na VHS w 1999 roku. Druga część to współczesne wywiady, a raczej wspomnienia muzyków o pierwszych dniach, pierwszych koncertach, nagrywaniu i wydaniu debiutu, zawirowaniach personalnych itd. Zaś ostatnia część to rejestracja koncertu zespołu na Dynamo Festival z 1998 roku. Dla mnie naj-bardziej konkretna i interesująca propozycja z tego dysku. Aż się nie chce wierzyć, że to dwadzieścia lat minęło, niestety czas nie chce stać w miejscu. Złośliwcy często wspominają, że zespół powstał dla zgrywy ale nie dla Oscara Dronjaka, który potraktował sprawę bardzo poważnie, za co los odpłacił mu powielekroć, a zgrywusy, którzy bardzo szybko odpadli mogą sobie tylko pluć w brodę. "Glory To The Brave" już chyba na zawsze w pisał się w kanony tradycyjnego heavy metalu. \m/\m/

Headcrusher - Nothing Will Remains 2017/1989 Punishment 18

W latach 80-tych epidemia thrash metalu dotknęła wszystkie kraje na świecie. Od Australii po Amerykę Łacińską, a w Europie nie ominęła także kraju o wielkich klasycznych korzeniach (Vivaldi, Paganni, Rossini, Verdi, Puccini), czyli makaroniarzy, gdzie królowało wtedy italo disco z zabójczym duetem Al Bano i Rominą Power, których przeboje powinien znać każdy metalowiec. Dlatego i Włosi mieli także swoją metalową reprezentacje w nazwach takich, jak Bulldozer, Schizo, Nuclear Symphony, Deathrage, Sadist i moim ulubio-

nych Necrodeath. Kolejny omawiany to Headcrusher, którzy swój debiut wydał dopiero w 1989 roku, czyli prawie u schyłku popularności gatunku, a rok temu wyszła reedycja debiutu i to na dwóch CD. Tę szybką nawalankę rozpoczyna "In Our Times" z typowym balladowym zwolnieniem w środku. Chóralny refren przypomina mi Anthrax. Ale takie psychodeliczne utwory jak "Subliminal Pain" czy "Within The Mirror" pachną starym dobrym Voivod. Za to bardzo szybki "SK8 Life" to połączenie thrash'u i hard core'a. "Good Morning Amazonia" to ponad siedmio minutowa thrash ballada, która się w połowie rozpędza by na końcu znów wrócić do nastrojowego grania. Bardzo fajnie się słucha typowego speed metalu w stylu "The Final Attack" - szybki w jednym tempie, bez zbędnych kombinacji i zakrętasów jak np. w "Selling Happines" z obłąkańczym śpiewem Claudio Gentile. Przypomina mi to nieco granie w stylu Watchtower. Szczególnie "Childhood Stairs" z basowymi wygibasami. Mamy też tu 23 sekundowy przerywnik "F.F.W." w stylu crossover oraz głupawą funk'ową przeróbkę "Bath Man". Zaś reszta numerów oscyluje w stylu Acid Reign i tak naprawdę trudno określić co Włosi chcieli tu osiągnąć, bo jest wszystkiego po trochu. Kawałkom brakuje jedno stylowego charakteru, a wszystko jest tu chaotyczne. A ja wole utrzymaną w tym samym stylu muzę i lejące prosto w pysk debiuty, jak na przykład te ze Szwecji (Midas Touch, Mezzrow) lub pikantniejsze od tego włoskiego dania, taki holenderski debiut Pestilence czy niemiecki Protector. Na pewno Headcrasher wypracował sobie jakieś miejsce w tworzeniu włoskiej sceny thrash metalowej, więc poznawczo trzeba sięgnąć i po ten krążek, choć jest mocno spóźniony i daleko w tyle od wydanych w tym samym okresie innych europejskich zabijaków... Mariusz "Zarek" Kozar Hexx - Quest for Sanity & Watery Graves 2018/1988/1990 Vic

To kolejna reedycja klasycznych niepowtarzalnych płyt z lat 80tych. Tym razem mamy na talerzu - kultową kapelę Hexx z San Francisco. Dlaczego kultową? Bo w 1984 roku wydali jeszcze stricte heavy metalowy debiut "No Escape" (Shrapnel Records), ale mogli wtedy konkurować choćby z debiutami Jag Panzer, Omen, Laaz


Rockit czy Anthrax. I jak te dwie ostatnie kapele, Hexx przeistoczył się później w thrash metalowego twora! I to była bardzo udana metamorfoza, szkoda, że dopiero cztery lata później. A dlaczego szkoda? Bo na przełomie 1988/90 roku było już praktycznie pozamiatane na thrash metalowym rynku. I nie muszę tu nikomu przytaczać kapel i albumów. Na omawianej kompilacji mamy tu dwie EPki "Quest For Sanity" z '88 roku, o wyraźnym thrash'owym brzmieniu, oraz "Watery Graves" z '90 roku o thrash/death metalowym zabarwieniu. Z pierwszej EPki mamy pięć utworów, z których najbardziej wyróżniającym numerem jest "Twice As Bright" z wysokim zawodzeniem Bower'a i świetnymi solówkami Watson'a. Druga EPka to trzy utwory już w stylu Sadus, czy Devastation, czyli już konkretna młócka. Tytułowy numer "Watery Graves" to premierowy kawałek zapowiadający ich zabójczą płytę "Morbid Reality". Zaś dwa pozostałe "Edge Of Death" i "Under The Spell" to przeróbki z ich drugiego albumu, ale na bardziej podkręconych obrotach. I to robi wrażenie, ale co z tego skoro Hexx był jedną z tych kolejnych spóźnialskich i zniknął gdzieś na dwadzieścia dwa lata ze sceny, wraz ze spóźnialskimi ziomkami choćby z Rigor Mortis. Zawsze się cieszę, gdy Naczelny daję mi starocie do recenzji, ale słuchając takie perełki po 30 latach, wąsy opadają w dół. Gdyż w porównaniu do dzieł Slayer'a, Exodus czy Dark Angel w perspektywie tych odległych lat, nie dziwi mnie teraz fakt, że Hexx nie odniósł takiego sukcesu, jak podobne mu thrash/ death metalowe kapele. Utwory po prostu nie zapisują się w pamięci, mimo tego, że jest w nich moc! Mimo wszystko, tak dla wnikliwych fanów, jak ktoś nie ma tego wydawnictwa, to warto posiadać tę kompilację na półce, zamiast w formacie mp3 w kompie, a Hexx wraz z Anthrax czy Laaz Rockit, to dowód na ciągłe rozwijanie się. W zeszłym roku zespół powrócił udanym albumem w stylu dwóch pierwszych heavy metalowych albumów, z którymi im jednak bardziej do twarzy niż z wtórną wtedy młócką... Mariusz "Zarek" Kozar Hobbs Angel Of Death - Hobbs Angel Of Death 2017/1988 High Roller

Ciężko mi pisać o płytach, które

słuchało się 30 lat temu z kasety kupionej w Baltonie wysyłanej do przegrywalni w Kutnie i Pabianicach, by mieć jako jedyny w mieście takie cuda. Ale do rzeczy. Wytwórnia High Roller Records wydała wiele reedycji starego klasycznego speed/thrash metalu z lat 80-tych z całego świata. Nie ominęła też i australijskiego Hobbs'a, który prócz Mortal Sin był najbardziej nam znanym w bezinternetowych latach 80-tych thrash'ers z kraju aborygenów i kangurów. Liderem grupy jest Peter Hobbs, który śpiewa i gra na gitarze jako jedyny oryginalny członek składu po dziś dzień. Nikt nie spodziewał się takiego ciosu po Australijczykach więc niemiecka Steamhammer Records od razu wchłonęła ekipę Hobbs'a i wzięła pod swoje skrzydła. To już trzecia z kolei reedycja ale oprócz regularnej 10-tki na CD (ósemki w pierwotnej formie winylowej) nic więcej nie dołożono. Ale i bez tego debiut kopie po jajach. Jako pierwszy łamie szczękę szybki "House Of Death" z świetnym lekko akustycznym wstępem, groźnym refrenem i typowymi dla thrash metalu zmianami tempa. Kolejne numery są w podobnym stylu, lecz czwarty w kolejce ponad 7 minutowy o wymownym tytule "Marie Antoniette" zaczyna się ciężko i powoli, rozpędza się na dwa kopyta, by znów ciężko przejechać się po człowieku powoli, jak walec drogowy. Świetna wizytówka albumu! W środku typowa dla Hobbs'ów charakterystyczna akustyczna zagrywka pod solówkę i znów powrót do ciężkiego walca. Na koniec utworu dźwięk gilotyny pod którym zginęła królowa Francji i długie zakończenie pieśni. Podobne akustyczne smaczki mamy też w szybkim "Jack The Ripper". Ciężki i groźny jest także "Crucifixion". Reszta kawałków jest dalej szybka z ciężkimi zwolnieniami w środku. Śmiem powiedzieć, że debiut Hobbs Angel Of Death nie odstaje od debiutów Amerykanów np. z Sadus, Violence, czy Uncle Slam, kładąc przy okazji na łopatki debiuty choćby Anglików z Sabbat czy Acid Reign. Może mniej wyrafinowany niż jedynka Forbidden czy Atrophy ale bliski dzikości z "dwójki" Possessed. Trzeba pochwalić tu wokal Peter'a Hobbs'a bo potrafi swoją ochrypłym głosem śpiewać. Perkusja sypie dwoma kopytami jak należy, brak tu może wyrafinowanych solówek czy technicznych wygibasów, ale jest za to moc, a thrash to przecież nie shredding.

W 1988 roku już wiadomo było kto rządził w Stanach, a kto w Europie, w gatunku zwanym thrash metalem. Australijczycy podobnie jak Kanadyjczycy czy kapele z Ameryki Łacińskiej musiały naprawdę się napracować by zabłysnąć w przepełnionym już kapelami gatunku. Wtedy udało się to tylko Sepulturze i Voivod'owi ale Hobbs Angel Of Death godnie reprezentował Australie, którą wszyscy znali tylko z twórczości AC/DC, Rose Tattoo czy popowych INXS i Midnight Oil. A, że trochę za późno wyskoczył na muzyczną arenę, dlatego nie zrobił zawrotnej kariery w latach 80-tych, ale warto mieć ich debiut w kolekcji... Mariusz "Zarek" Kozar

Metallica - Master Of Puppets 2017/1986 Blackened Recordings

To juz kolejna reedycja tej kultowej płyty z cyklu - "sprzedajmy to jeszcze raz". A może dlatego że to "okrągła" 31 rocznica od wydania albumu? No ale w trzech dyskach to już kusząca propozycja, szczególnie, że oprócz regularnej pysznej ósemki jest płyta live i płyta z nagraniami demo. No i od czego tu najpierw zacząć? Po raz tysięczny nie będę opisywał tu klasycznego arcydzieła, bo to jest jak nabożeństwo dla katolika. Dzieło doskonałe, które wyszło w 1986 roku, w którym swoje najlepsze płyty nagrali także konkurenci ze Slayer, Dark Angel, Possessed, Megadeth czy Whiplash. O arcymistrzowskim debiucie Flotsam And Jetsam już nie wspomnę, z którego Metallika porwała basistę James'a Hetfield'a. W Europie przyatakował wtedy najboleśniej Kreator i Destruction, więc było w czym wybierać w najlepszym dla thrash'u okresie! Ale z tego magicznego roku następne pokolenia będą wspominać przede wszystkim właśnie album Metalliki i Slayer'a. Wracając do omawianych dysków - koncertówka zawiera "Live from the Damage, Inc. Tour". I nie jest to chyba ten koncertowy bootleg, który miałem kiedyś na kasecie "Damage Inc. Tour" z przepięknym intrem "Cowboy Theme" czy instrumentalnym "Orion' em". Ten krążek zaczyna się od razu od "Battery" bez wstępów i gadek. Po nim "Master Of Puppets" z koszmarnym wejściem na solówkach. Któryś z nich nie trafił w dźwięki, więc mogli wybrać numer zagrany troszkę lepiej z tej trasy. Później leci już z górki do momentu kolejnej wpadki, typu 20 sekun-

dowy "Trapped Under Ice", po czym James zakomunikował, że zapomniał i po przerwie leci już normalnie "Four Horsemen". Akurat fajny wesoły moment. Jest tu też i trzy minutowe solo grane przez nieodżałowanego Cliffa Burtona "(Anesthesia) - Pulling Teeth". W końcu. gdy się doczekałem mojego ulubionego "Creeping Death" (zresztą zjebanego przez Larsa), to Urlich tak podkręcił tempo jakby miał płacone na akord! Zresztą przez całe live tak zapierdala! Nie słychać przez to co gitary grają w zwrotkach i ta jego kulejąca perkusja irytuje strasznie! Ale żywioł jest tylko dwa razy szybciej grany. Ogólnie da się tego posłuchać mimo drobnych mankamentów. Dysk z nagraniami demo zostawiłem sobie na sam koniec. Można sobie posłuchać tu zaskakujących wersji przed produkcją płyty. Inne wersje wokali, gitar oraz riffów, których zespół nie wykorzystał w rej formie na omawianym albumie. Bardzo miło słucha się np. "Orion" czy dwóch kowerów "The Money Will Roll Right In Fang", i "The Prince" Diamond Head. Śmiało mogły być zamieszczone na B stronie singla lub na "Garage Days...". Na końcu płyty mamy też 20 minutowy wywiad z Cliff'em. Gdy wkładałem te dwa dodatkowe dyski do mojego odtwarzacza miałem spore wątpliwości po co one są dołożone? Ale po kilkukrotnym przesłuchaniu powiem wam, że (pod warunkiem, że zajeździliście już własne płyty i kolejne jej reedycje), to warto sięgnąć i po tę wersję. Choć można jeszcze kupić jeszcze bogatszą wersje z 3 winylami plus 10 CD plus kaseta plus 2 DVD... Mariusz "Zarek" Kozar

Original Sin - Sin Will Find You Out 2017/1986 High Roller

Jeszcze do niedawna kobiece głosy z lat 80. uchodziły za "zaginione". Nie wiadomo było co się dzieje z Leather Leone, Betsy Bitch, zaś płyta Original Sin (teoretycznie "kobieca") była prawie nie do dostania. Trochę się w ostatnich latach pozmieniało, Leather wróciła do Chastain, Betsy zaśpiewała na Keep it True, a Original Sin zostało wznowione przez High Roller Records. Jak przystało na tę kapelę - w bardzo osobliwy sposób. W tym zespole wszystko było osobliwe. David DeFeis oraz Edward Pursino mieli chrapkę na stworzenie damskiego thrashowego zespołu (tak sami muzycy określili

RECENZJE

159


gatunek), ale że nie mieli pod ręką odpowiedniego składu, postanowili uformować go sami. Żeby jednak nie porzucać chwytliwego pomysłu, w roli wokalistki wystąpił De Feis… ale nie David tylko Danae, jego siostra. Całości dopełniły promocyjne fotografie prezentujące cały wyimaginowany skład: Pandorę Fox, Darlene Destructo, Cynthię Taylor i realną Danae, acz występującą pod pseudonimem Danielle Draconis. Trudno powiedzieć, czy dziwnych pomysłów nie pogłębiły smutne okoliczności nagrywania albumu. W dniu wejścia do studia telewizja rozkrzyczała się o tragedii jaka rozegrała się na niebie. Z dymem poszedł wahadłowiec Challenger z siedmioma astronautami na pokładzie. Dla Amerykanów była to narodowa tragedia. Ponury nastrój udzielił się zespołowi. Czy wpłynął jednak na kształt płyty? Album traktuje o mrocznej, diabolicznej wręcz stronie ludzkości, było to jednak wcześniejszym zamysłem Davida, wiązanym z fascynacją dawnymi wydarzeniami z Salem oraz inkwizycją. Gatunkowo krążek w rzeczywistości nie zawierał thrashu, ale za to speed metal przemieszany z klasycznym heavy (jak choćby w "The Succubus", który lata później trafił na krążek Virgin Steele "Book of Burning"). Zaplątał się nawet numer, który przy dobrych wiatrach znalazłby się w repertuarze Motörhead - "Bitches from Hell". Co ciekawe, energiczna sekcja "Sin Will Find You Out" miała zupełnie inny wyraz niż ekspresja głosu Danae oraz pisane przez nią lub brata linie wokalne. Mam subiektywne wrażenie, że tempo "pod" jej wokalami jest za prędkie. W tego rodzaju estetyce sprawdzają się częściej agresywniejsze wokale z dodatkiem skandowania, zaś te swobodnie płynące linie z płyty Original Sin miałyby chyba większą wartość na albumie utrzymanym w średnich tempach i o większym zróżnicowaniu kompozycji. Warto jednak pamiętać, że Original Sin był tylko eksperymentem, projektem Davida, nagranym prawie równolegle z innym pobocznym - Exorcist. Miał pozostać zespołem studyjnym i nie przewidywano większej ilości wydawnictw. Dziś możemy cieszyć się nim dzięki reedycji. Jak na Davida przystało są to nie jedna, nie dwie (jak w przypadku remastera "Visions of Eden") płyty, a trzy. Trzy remastery przygotowane przez różne osoby, w tym jeden, pierwszy, najbliższy oryginału. Różnice w brzmieniu nie są kolosalne. Prawdę powiedziawszy nie wiem którą wersję wybiorę do regularnego słuchania. Wydanie dwupłytowego albumu z trzeba wersjami to zabieg dziwny - z jednej strony kłaniający się w stronę słuchacza i dający mu możliwość wyboru, a z drugiej - prawdopodobnie spełniający oczekiwania samych muzy-

160

RECENZJE

wana wersja koncertowa żelaznego klasyka grupy - "Road Racin'". Mimo wszystko warto sięgnąć co jakiś czas po ten album, chociażby dlatego, że spośród wszystkich nagranych z Mike DiMeo, ten jednak plasuje się wysoko.

ków, którzy po latach chcieli, żeby to co nagrali, brzmiało według ich obecnych oczekiwań. Nie jest to płyta wybitna, ale niewątpliwie jest… ciekawostką w dyskografii znakomitego Virgin Steele. Strati

Adam Widełka

Riot - Through The Storm 2017/2002 Metal Blade

Bywa u wielu zespołów taka sprawa, że kiedyś nadchodzi taka słaba płyta. Może niekoniecznie tragiczna, ale po prostu słychać, że jest to wymęczone od początku do końca. Najgorzej wtedy, że choćbyśmy przesłuchali ją kilkanaście razy, to tak naprawdę nic nam w głowie nie zostaje. Niektóre kapele mają na koncie takich kwiatków kilka, niektóre natomiast przez lata trzymały poziom. Na nieszczęście właśnie po kilkunastu latach działalności i u nich przychodzi ten moment. Tak stało się też z Riot, kiedy w 2002 roku wydał "Through the Storm". Na przełomie lat 90. i nowej dekady grupa utrzymywała stały skład. Mała rotacja była na stanowisku perkusisty, ale trzon był zgodny. Po naprawdę ciekawych pozycjach przyszło niestety wypalenie. Bardzo słychać na "Through the Storm" brak jakichś konkretnych pomysłów. Paradoksalnie wszystko brzmi jak powinno, jednak ja nie zapamiętuje z tego albumu nic oprócz trzech ostatnich utworów. Żeby jeszcze było ciekawiej, dwa z nich to nie kompozycje Riot, tylko UFO ("Only You Can Rock Me") oraz The Beatles ("Here Comes The Sun") i tylko, włożony pomiędzy, instrumentalny "Isle of Shadows" jest tworem własnym. Żeby też nie iść w skrajność - "Through the Storm" to nie album słaby czy nudny. Po prostu jako całość nie porywa. Pojedyncze utwory pozwalają na dobrnięcie do końca, ale niektóre zaczynają się i po prostu kończą, mimo, że wykonane są bez zarzutu i słucha się tego dobrze. Są sprawne solówki, ostre riffy i mięsista sekcja rytmiczna. Brakuje natomiast tej muzyce świeżości. Oprócz kilku kompozycji materiał, można odnieść wrażenie, jest bez polotu. Niebezpiecznie też zbliża się tutaj zespół do auto plagiatu. Na szczęście Riot w porę wziął głęboki oddech i następne pozycje od sympatycznej foki wymierzały solidne ciosy. Adam Widełka Riot - Army of One 2017/2006 Metal Blade

Album "Army of One" to, licząc

materiał studyjny od założenia grupy w 1975 roku, trzynasty krążek amerykańskiego Riot. Wydany w 2006 roku kończy bardzo nierówny i dość, mimo wszystko, mało efektywny okres w twórczości zespołu, zapoczątkowany w 1993 roku albumem "Nightbreaker". Generalnie Riot cierpiał zawsze na duże rotacje w składzie. Samych wokalistów, w przeciągu lat trzynastu od początku istnienia było aż pięciu. Tym ostatnim został właśnie na początku lat 90. Mike DiMeo, z którym to, paradoksalnie, zespół prezentował się najdłużej. Niestety razem ze zmianą stanowiska frontmena nastąpiła duża reforma brzmienia i kompozycji. Nie można nie zauważyć, że Riot grał od tego momentu jakby pod wielkim wpływem późnego Rainbow. Na "Army of One", jak pokazała historia, pomału wszystko wracało do normy. Jeśli ktoś zacząłby poznawać dokonania Riot od tej płyty to na pewno po dojściu do klasycznych pozycji zrobiłby ze zdziwienia wielkie oczy. Jednak nie jest to zła płyta. Moim zdaniem minusem jest jej długość. Ponad godzina materiału studyjnego to dużo. Nie przepadam za obszernymi albumami, chociaż muszę przyznać, że słucha się "Army of One" z ciekawością. Potrafi nas wciągnąć ciekawymi melodiami, które momentami "rozmiękczają" nastrój. Bardzo przebojowo robi się czasem, kiedy do głosu dochodzą refreny. Z drugiej strony natomiast nasze uszy karmi równa praca gitar, z naciskiem na bardzo sprawne solówki nieodżałowanego Marka Reale. Zastanawiam się, co wyszłoby z tego albumu, kiedy wycięto by odrobinę minut. Bo naprawdę kilka kompozycji jest solidnie poprowadzonych, z naprawdę ostrymi riffami i soczystą sekcją. Po dość niemrawym albumie jak "Through The Storm" fani mogli odetchnąć głęboko. Fakt, że słychać tutaj, że odrobinkę Riot podżera własny ogon. Da się zauważyć chwilowy brak weny i polotu, ale ogólnie rzecz biorąc, otrzymali w 2006 roku relatywnie świeży krążek. Powiem szczerze, że "Army of One" po dłuższym czasie sprawił mi wiele kłopotu. Ile razy słuchałem tej płyty, tyle razy byłem kompletnie zbity z tropu - właśnie przez przeplatanie się bardzo dobrych utworów z tymi bardzo średnimi. Swoistym paradoksem jest też to, że na ostatniej reedycji "Army of One" (przez Metal Blade, którą dostałem do recenzji) kawałek, który najbardziej zapada w pamięć to świetna, pokombino-

Styx - Cought In The Act - Live 2018/1984 BGO

Historia Styx sięga początku lat 70. Zespół rozpoczynał od progresywnego rocka z elementami hard rocka, czasami zaliczany był także do tzw. arena rock. Z końcem lat 70. i początkiem lat 80. zespół przestawił się na bardziej komercyjny rock, czego konsekwencją są albumy "Cornerstone", "Paradise Theatre" i "Kilroy was Here". Jednakże zespół nie zapomniał o swoich ambicjach czego najlepszym przykładem jest progresywne arcydzieło "Paradise Theatre". Niemniej ten fragment kariery kapeli najmocniej zapadł w pamięci fanów i w zasadzie Styx pamiętany jest z soft/pop/rockowych przebojów typu, "Boat on the River". Pewnie dlatego często Styx wymieniany jest wśród kapel AORowych. Trzy przytoczone wcześniej albumy to z pewnością najbardziej rozpoznawalne płyty zespołu. Jednak ich popularność nie stała się gwarantem dalszej kariery, a wręcz stała się powodem rozłamu wśród muzyków. Po wydaniu "Kilroy was Here" w 1983 roku Styx na wiele lat zamilkł. Podsumowaniem tego okresu został koncertowy album "Cought In The Act - Live" (1984). Repertuar tego albumu w połowie stanowiły utwory z trzech ostatnich studyjnych albumów, już kilkukrotnie wspominanych. Jednak przebojową stronę prezentuje jedynie kawałek "Mr. Roboto", pozostałe kompozycje choć bardziej chwytliwe wpisują się w progresywny kręgosłup zespołu. W tym kontekście nie dziwi, że aż cztery utwory zostały wybrane z al-bumu "Paradise Theatre", który był najambitniejszym przedsięwzięciem schyłkowego etapu pierwszej części kariery Styx. Druga część "Cought In The Act - Live" stanowią kompozycje z wcześniejszych albumów, gdzie w jasny i konkretny sposób muzycy oferowali ambitną muzykę rockową. Najbardziej wyróżniającym jest oczywiście "Blue Collar Man (Long Nights)" z "Pieces Of Eight" z charakterystycznymi organami na początku. Nie sądzę aby ktoś oparł się również urokowi "Suite Madame Blue" z "Equinox". Wprawdzie


z tego wczesnego okresu zespół upodobał sobie album "The Grand Illusion", wskazuje na to aż trzy kompozycje z tego krążka. Jedynym minusem całego wydawnictw, jest to, że zespół ma brzmienie, które wypracowało sobie na początku lat 80. Charakteryzuje się łagodniejszymi dźwiękami, co nie oddaje charakteru muzyki kapeli z lat 70., a te na studyjnych albumach - przynajmniej dla mnie - są zdecydowanie lepsze. W każdym razie wczesne dokonania Styx są godne polecenia, każdy fan progresywny rocka powinien znać te albumu. W sumie wszystkie płyty z pierwszego okresu, nawet te bardziej przebojowe, powinny być znane i traktowane jako kanon prog-rocka i klasycznego rocka. Na pewno dobrym uzupełnieniem będzie też ta koncertówka, która dzięki reedycji BGO Records jest teraz łatwiejsza do zdobycia. \m/\m/

Target - Mission Executed 2017/1987 High Roller

Kolejna reedycja kolejnej mało znanej młodszym fanom speed/ thrash metalowej kapelki z Belgii. Pierwsze dźwięki "Mission to the Andes" - jak dla mnie najlepszej kompozycji na tym albumie, od razu przynoszą nam skojarzenie z Living Death. Ponieważ Guy The Grave ma podobną drapieżną manierę śpiewania jak "Toto" zmieszany z Peavy'em z Rage. Lepszej barwy nie można sobie wymarzyć, a muzyka? Szybka, dynamiczna, ze świetnymi solówkami, aż trudno uwierzyć że to nie Niemcy! Kawałki też nie należą do krótkich bo trwają 4-5 minut, gdzie Belgowie mieszczą tu niesamowitą masę gitarowych szybkich riffów. Z całej tej 35 minutowej ambitnej przyjemnej młócki, najbardziej wbijające się w pamięć są, ciężko zaczynający się speed metalowy "The Gathering", z łatwo wpadającym w ucho gitarowym melodyjnym motywem przewodnim, oraz instrumentalny "Death Blow". Ależ tu się dzieje. Ciągłe zmiany temp i rewelacyjne solówki duetu Vogelaar/ Van Aerde. I tak jest na całym tym krążku, szybko, żwawo i do przodu! Porównałbym też ich do Vendetty (która zresztą wydała też debiut w tym samym roku) za tą świeżość pomysłów na całej płycie. Przyznam się wam szczerze, że zacząłem słuchać Target od drugiej płyty, ale "Mission Executed" ma swój niepowtarzalny styl, a "dwójka" pachnie (zresztą wyśmienicie) Mekong Deltą. Więc myślę,

że oba albumy należy mieć w swojej kolekcji! A przy okazji przypomnę, że to najmocniejszy reprezentacyjny swojego rodzaju unikatowy belgijski band lat 80-tych... Klasyka! Mariusz "Zarek" Kozar

więc wyjątkowo nie mam po co tu wymieniać, co w jakim utworze i w jakiej sekundzie. Wszystko jest tu doskonałe w tym gatunku, bogate aranżacje, dynamika, i znakomite techniczne podejście do muzyki. A, że chłopaki są z Belgii, a nie np. z Niemiec, stąd nie są tak sławni jak ich wschodni sąsiedzi. Podobnie jak z naszym Wolf Spider więc tym bardziej polecam kupić tę reedycje starym metaluchom, bo młodzi wolą pewnie posłuchać Me-shuggah... Gorąco polecam, bo wydawnictwo fenomenalne! Mariusz "Zarek" Kozar

Target - Master Project Genesis 2017/1988 High Roller

To dopiero druga reedycja krążka tej najbardziej znanej w latach 80tych belgijskiej kapeli (obok Crossfire czy Ostrogoth). Drugi album i drugi wokalista (Yves Lettanie vs Steve Gray), jak i zmiana muzyki! Pierwsze dźwięki "The Coming Of Chaos" od razu skojarzyły mi sie z mistrzami z Mekong Delta czy naszym rodzimym Wolf Spider. Może i dlatego ten album słucha się od 30 lat wciąż z niezmienną przyjemnością. Widać, że debiut wydany rok wcześniej niemieckiej Mekong Delty lub też amerykańskiego Watchtower ("Energetic Disassembly" z '85 roku) mocno uderzył w kolejnych naśladowców tego progresywnego stylu. Gatunek ten nazywał się wtedy techno thrash (od technical thrash) czyli wzięty od technicznych wręcz jazz' owych wygibasów. W skład wchodziły takie kapele jak Realm, Toxik, Sieges Even, Deathrow, Anacrusis, Believer czy Depressive Age. Nie było ich dużo ze względu na trudny odbiór przez typowych thrasher'sów lubiących prostą młockę ale widać, że i Belgom spodobał się ten trend. Przede wszystkim nowy wokalista jest o niebo lepszy od swojego poprzednika Guy'a Degrave'a. Wyśpiewuje tu z łatwością wysokie partie, a gitary duetu Vogelaar/Van Aerde, wygrywają o wiele bardziej cięższe i skomplikowane riffy niż na debiucie. Bas Susant'a jest też słyszalny na równi z gitarami, a perkusja pokręcona jak baranie rogi. Do tego dochodzą chórki, bogate w chore dźwięki solówki i mamy tu granie pod ekipę Ralph'a Hubert'a, który jest zresztą producentem tego krążka. Ale to mi wcale nie przeszkadza, bo z tego albumu można by zrobić ze trzy płyty, dlatego te osiem piosenek trwających 37 minut nie sposób ogarnąć nawet kilkukrotnym przesłuchaniem. Wydawało by się, że najprostszym kawałkiem jest ostatnia tytułowa kompozycja ale lipa z nadziei o prostotę, bo od połowy zaczynają się już techniczne łamańce. Co do moich ulubionych kawałków to są tu takie i owszem - wszystkie! Okładka zresztą też doskonała,

zą a Heinz'em Mikus'em z Risk, szczególnie w "Rise for Revolution". I to tyle w tym temacie. Moim zdaniem nieudany powrót Vendetty po kilkunastu latach jak w przypadku ich thrash'owych ziomków z Assassin na "The Club" którzy nasłuchali się wtedy za dużo DRI. Wszystko jest tu przewidywalne i przede wszystkim nudne, bez elementów zaskoczenia. Brakuje tu starych gitarzystów i ich wspaniałych gitarowych zrywów z ich klasycznych dwóch pierwszych albumów, których tu po prostu brak. Wszak w 2007 roku w Niemczech akcje Kreator, Destruction, Holy Moses czy Tankard stały bardzo wysoko, ale Urlich'owi i nowej spółce zabrakło świeżych pomysłów na ich dopiero trzeci album, by gonić wciąż prężną germańską czołówkę, a szkoda... Mariusz "Zarek" Kozar

Vendetta - Hate 2017/2007 Allegro Talent Media

Po 10 latach od pierwotnego wydania "Hate" nikomu nieznana firma (mająca w katalogu płytę Scanner) o wdzięcznej nazwie Allegro Talent Media, wydała Niemców ponownie. W dodatku na winylu dodając dwa bonusy jak niegdyś dodawano je tylko w formie CD. Na trzeciej płycie Bawarczyków pozostał tylko/aż basista Klaus "Heiner" Urlich. Reszta to nikomu nie znani grajkowie z drugiej łapanki. Album pilotowała chwilę wcześniej EPka o tym samym tytule, z dwoma premierowymi numerami i dwoma starymi - różnica raczej słyszalna. Ale omawiany winyl otwiera groźny "Hannibal" o ciężkim brzmieniu z krótkimi mało wyrafinowanymi melodyjnymi solówkami. Kolejne, tym razem bez solówek, "Lying Society" i "Guerilla" przelatują jeszcze szybciej od naszego Pendolino. Dopiero tytułowy "Hate" zatrzymuje nas na minutowej gadce wkurzonego gościa, któremu ktoś zaszedł za skórę. I tak przez ponad kolejne cztery minuty zalewa nas nienawiścią Urlich i spółka twórczymi fuck'ami, bitch'ami... A solówek wciąż brak! Zresztą jak już są to krótkie, jak w ciężkim "Prepare Yourself For Hostility" i następnych szybko przelatujących pieśniach aż do "Dead People Are Cool". Zaczynający się typowym basem Urlich'a (którego jest tu sporo na całym longplay'u) najkrótszy ze wszystkich za to rozpędzony kosi jak kombajn zboże. Dla mnie jedyny warty posłuchania najlepszy! Kolejne dwa wspomniane bonusy to "Feed to Extermination" i "Storage Of Anger" są wyjęte z ich albumu z 2011 roku "Feed The Extermination". I są tak samo bezpłciowe jak reszta nagrań z omawianego winyla. Ale chciałbym tu pochwalić brzmienie gitar i wokal Mario Vogel'a zbliżonego barwą, między Mille Petroz-

Viron - The Complete Worxx 2016 Metalopolis

Viron w moim muzycznym świecie pojawił się ni z tego ni z owego, w 2006 roku, od razu z bardzo udanym albumem "NWOGHM". Tytuł sugeruje, że muzycy zespołu za inspirację wzięli dokonania sceny niemieckiej. Jest tak tylko po części, bowiem na warsztat wrzucono również NWOBHM, a także europejskie i amerykańskie odmiany tradycyjnego heavy metalu. Niemcy wypracowali z tego znakomitą syntezę swojego heavy metalu, który posiada wszystkie powyższe odniesienia i jednocześnie pozostawia własny sznyt czy namiastkę oryginalności. O dziwo album jest ciągle dobry i muzycznie nie stracił na wartości mimo upływu ponad dekady od debiutu. Kompilacja "The Complete Worxx" rozpoczyna się od nagrań z EPki "Viron" z 2004 roku. Kolejne sześć nagrań pochodzi z wspomnianego już "NWOG HM". Jedenaście kompozycji z tej dwunastki stanowiły album wydany przez Sonic Age Records w 2006 roku. Oczywiście w innym zestawieniu bez utrzymania chronologii. Zgadza się, dobrze się domyślacie, debiutancki album Viron powstał z połączenia dwóch sesji. Jednak nie czuć tego na płycie, utwory brzmią jakby powstały w tym samym czasie. Zrezygnowano wtedy jedynie z "Prelusion/Run For Tomorrow", który był coverem Amerykanów z Exxplorer. Do tej część składanki będziecie wracali bardzo często, wręcz jestem tego pewien. W moim odczuciu, w wypadku "NWOGHM" Niemcy przekroczyli granicęą przeciętności. Pe-

RECENZJE

161


wne zdziwienie przychodzi w trzeciej części pierwszego dysku. Robi się bardziej melodyjnie i speedowo, pojawiają sie też klawisze, w małej dawce, no ale zawsze. To, że jest coś na rzeczy, daje do myślenia również gorsze brzmienie. Okazuje się, że cztery ostatnie utwory, to dokonania zespołu Seduction. Kapela działała w latach 2002 - 2004 i była punktem wyjścia do powstania Viron. Słowem - prehistoria. Seduction pozostawiło po sobie dwa cztero-utworowe dema, więc zaprezentowano połowę ich dokonań. Ot, ciekawostka. Na drugim dysku znalazł sie drugi album Viron, a mianowicie "Ferrum Gravis", który ukazał sie w 2008 roku. Jest to kontynuacja tego co działo się na debiucie, czyli dobrze zagrany tradycyjny heavy metal. Niemniej muzyka już tak nie absorbuje. Winy należy szukać w ciut gorszych kompozycjach, tak jakby muzykom zabrakło cierpliwości albo czasu - na ich dopracowanie. Nie mniej wysłuchanie "Ferrum Gravis" nie jest stratą czasu. Bardzo ciekawym uzupełnieniem tego dysku jest cover Manilli Road "Dreams Of Eschaton", który ukazał sie na tribucie dla epickich Bogów "The Riddle Masters". Natomiast bonusy mogli by sobie darować, a raczej Neudi powinien dać sobie spokój. Końcówka to wprawki albo sola na perkusji, które zupełnie niczego nie wnoszą. Przeważyła tu własna ambicja Neudiego, który odpowiadał za przygotowanie tej kompilacji oraz jej mastering. "The Complete Worxx" przypomniało jak ciekawym zespołem był Viron. Myślę, że kolejne pozycje byłby równie udane a wręcz lepsze. Swoja opinie opieram na tym co zaprezentowały na swoich płytach zespoły Roxxcalibur i Masters of Disguise. Za powstaniem których stoją właśnie muzycy Viron. Z narodzinami Masters of Disguise wiąże się ciekawa historia. W początkowej fazie muzycy mieli działać jako odrodzony Savage Grace, lecz po niespodziewanej dezercji Chris'a Logue (jak dobrze pamiętam) Niemcy pozostali na lodzie. Chwilowo, bo szybko ogarnęli się i kontynuują karierę właśnie jako Masters of Disguise. Trzeba zaznaczyć, że bardzo udanie. Poza tym trzeba dodać, że aktualnie Neudi to perkusista i dobry duch w Manilla Road. Generalnie powinniśmy pamiętać o Viron. \m/\m/

Vardis - 100 MPH 2017/1980 Dissonance

W latach 80. chyba każdy zespół we wczesnym stadium rozwoju wiedział, że jeśli chce zaistnieć i być zapamiętany, musi grać jak najwięcej koncertów. Najlepiej jeszcze takich, które powodują, że tłum wprowadzany jest w ekstazę a ta energia przenosi się na scenę. Często też grupy decydowały się na rejestrację występów i wydawanie ich jako płyty "live". Nie każda jednak umiała odwzorować klimat prawdziwego wydarzenia. Na szczęście pamięta się te, które dostarczały jak najwięcej pozytywnych wrażeń i powodowały, że na określony czas domowy salon zamieniał się w jedną z słynnych sali koncertowych. Nie inaczej jest z "100 MPH" brytyjskiej załogi Vardis. Jest jakaś siła w zespołach grających w trio. Angielski Vardis to jeden z przykładów, jak powinno się brzmieć w trzech. Dziś już niestety trochę zapomniany, jednak w latach 80. bardzo sprawna kapela. Zaczęli swoje wydawnictwa właśnie od koncertowego "100 MPH", które idealnie portretuje muzyków w optymalnej dyspozycji. No i jest to jedyna pełnowymiarowa płyta z zarejestrowanym materiałem na żywo w ich dyskografii. Tym bardziej warto nadstawić uszu na wydaną we wrześniu reedycję tego klasyka przez Dissonance Productions. Na krążku znajdziemy jedyny w swoim rodzaju angielski sposób grania, tak mocno słyszalny w większości kapel z nurtu NWOBHM. Kipiący energią jest tutaj każdy utwór. Tak do końca ciężko jest ocenić, ile w muzyce Vardis jest heavy metalu a ile rock and rolla. Bo z jednej strony brzmią soczyście, mknąc do przodu z iście metalowym sznytem, a za chwilę można usłyszeć inspirację klimatami lat 50. Bardzo mi się to jednak podoba, że zagrany ten koncert jest bez żadnego napięcia. Trochę, można odnieść wrażenie, Vardis jawi się tutaj jak taka prywatkowa kapela, zapraszająca wszystkich do szalonej zabawy. No ale tak przecież powinno się rozumieć rock and roll. Jest więc i w pewnym momencie dłuższy, solowy popis gitarzysty (i wokalisty) Steve Zodiaca. Kiedy trzeba ówczesna sekcja Alan Selway (bas) i Gary Pearson (perkusja) wrzuca piąty bieg rozpędzając się niczym buldożer. Dominują jednak na "100 MPH" szczere i bardzo rytmiczne utwory. Po latach słucha się tego albumu bardzo przyjemnie. Mogą jedni żałować, że urodzili się o wiele za późno (jak ja) a niektórzy dzięki swoistej podróży w czasie będą mogli znów pomachać głową i skakać po wersalce. (4,5) Vardis - The World's Insane 2017/1981 Dissonance

Vardis należy do tych zespołów, nad którymi czas zarzuca powoli zasłonę. Mimo, że należał do Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu, to tak naprawdę nigdy nie udało się tej kapeli

162

RECENZJE

przebić do samej czołówki. Czegoś w ich karierze zabrakło, chociaż płyty nagrali bardzo solidne. Współcześnie próbuje się Vardis reaktywować, ale poza płytą w 2016 roku na razie z ich obozu cisza. Za to fanom gatunku pozostają, znane pewnie niektórym na pamięć, klasyczne krążki tego angielskiego tria. Za sprawą reedycji Dissonance Productions można znów kupić bez problemu chociażby pierwszy studyjny album "The World's Insane". Takie wycieczki w czasie zawsze powodują uśmiech na twarzy. Początek lat 80. to kopalnia wspaniałej muzyki. Zwłaszcza w wykonaniu Brytyjczyków. Ile w tej twórczości melodii, ile pasji, zaangażowania. Vardis zaczął karierę z wielkiego C, bo w 1980 roku wypuścili świetny koncert "100 MPH" (poprzedzony studyjnie EP "100 M.P.H."), który zawierał około czterdziestu trzech minut szaleństwa. Materiał, jaki znalazł się na tamtym wydawnictwie, podniósł poprzeczkę zdecydowanie i zapoczątkował błyskotliwą, jednak krótkotrwałą działalność. Żeby przeskoczyć swój debiut trzeba było się napocić. W końcu jednak udało się - w 1981 powstał "The World's Insane". Album nagrany został w niezmienionym, w stosunku do koncertu, składzie. Nadal była to sekcja rytmiczna Gary Pearson (bębny) i Alan Selway na basie, oraz, wokalista i gitarzysta Steve Zodiac. Chemia pomiędzy muzykami działała nadal, bowiem studyjnie Vardis radził sobie nie gorzej, niż na scenie. Płyta to dziesięć równych utworów. Dwa z nich, "The World's Insane" i "Blue Rock" były wydane wcześniej na EP, jednak album ma to do siebie, że żaden z kawałków zdecydowanie się nie wyróżnia, co daje mu wielką siłę. Chłopaki nawiązują mocno do rock and rolla w swoich krótkich kompozycjach. Słychać, że nie obcy był im blues. No i oczywiście - heavy metal, w osobliwym, angielskim stylu, podlany specyficznym brzmieniem. Vardis proponuje bardzo zróżnicowane granie, bez kręcenia nosem na melodie, ale też wie, kiedy podkręcić ciężar. Może też zaskoczyć cover "Silver Machine" Hawkwind. Dodaje to do wszystkiego jeszcze szczyptę sprawnie wykonanej psychodelii. Vardis dziś nie ma takiej popularności, na jaką zasługuje. Szkoda, bo muzyka, która zawarta jest na "The World's Insane" to bardzo solidna twórczość. Istnie wybuchowa mieszanka, o której wspomniałem kilka linijek wyżej, powoduje, że być może nie starczy skali na wzmacniaczu. Bardzo imprezowa, jednocześnie zagrana serio, płyta. Warto poświęcić te 35 minut na oryginalne wydanie, ale spokojnie można dołożyć jeszcze kilkanaście na trzy bonusy w wersji Dissonance Productions, bo są to ciekawe nagrania z Air Studios Sessions. (5)

Vardis - Quo Vardis 2017/1982 Dissonance

Vardis to jeden z tych angielskich zespołów, do których dziś trzeba się jednak trochę dokopać. Może nie jest tak zupełnie zapomniany, ale na pewno popularny o wiele, wiele mniej niż chociażby Raven lub nawet Angel Witch. Nie będę się tutaj rozwodzić dlaczego tak jest, ale zamierzam skupić się na ich drugiej studyjnej, a trzeciej w ogóle, płycie pod tytułem "Quo Vardis". Dzięki Dissonance Productions od września 2017r. można nabyć reedycję tytułu w digipacku z dodanym materiałem bonusowym. Spokojnie jednak, tak samo jak w przypadku "World's Insane", nagranie pochodzi z Air Studios Sessions. Ciężko stwierdzić, czy "Quo Vardis" to płyta lepsza, niż poprzedniczka. Bezpieczniej jest zostać przy tezie, że Vardis popełnili zaledwie parę, ale za to równych i beztroskich, albumów. Tak też jest z tym krążkiem. Zachwycić może z jakim luzem Steve Zodiac, Gary Pearson i Alan Selway grają poszczególne numery. Wydane jest to pod szyldem Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu ale tak naprawdę spokojnie znajdziemy w tej muzyce swoisty miszmasz. Pojawia się pianino, saksofon, harmonijka, nawet panowie pokusili się o ładną balladę. Swoisty koktajl hard rocka, bluesa, ale najwięcej moje uszy w tych dokonaniach wyłapały rock'n'rolla. Vardis już na wcześniejszych płytach szedł w tym kierunku, natomiast na "Quo Vardis", odniosłem wrażenie, że czuł się już bardzo pewnie. Przy niektórych kawałkach z tego albumu można spokojnie rozkręcić imprezę! Vardis tym albumem przekonuje mnie w stu procentach. Taka nasycona rytmiką, bez zbędnych ceregieli, muzyka, która powoduje, że od razu chce się człowiekowi żyć. Nie zamykająca się na poszerzenie instrumentarium grupa, która przez to zyskuje różnorodność. Wielka sztuka też, że dodając kawałkom bluesowy sznyt, czy bardziej taneczny (w dobrym znaczeniu), zagrane jest to z prawdziwym zębem. Nie gubią się panowie też w prędszych tematach. Wypada to sprawnie, a przede wszystkim czytelnie. Tego na "Quo Vardis" nie brakuje. W sumie ciężko cokolwiek więcej pisać, warto samemu znaleźć egzemplarz, wrzucić w odtwarzacz i poczuć magię tamtego czasu. Czasu, gdy trochę inaczej myślało się komponując heavy metalową płytę. Mimo, że w 1982 roku konkurencja na rynku była spora to, po latach, ten album nic nie traci. (6) Adam Widełka




Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.