Hmp 61 death dealer

Page 1



Spis tresci

Intro Tym razem w roli głównej wystąpi Sean Peck, wokalista takich zespołów, jak Cage, Death Dealer i Denner/Shermann. Wszystkie te kapele w zbliżonym czasie wydały swoje najnowsze albumy (październik 2015r.). Denner/Shermann zaliczyli debiut EPką "Satan's Tomb", Cage może pochwalić się "Ancient Evil", zaś Death Dealer "Hallowed Ground". Myślę, że większość z was już zapoznała się z tymi krążkami, może ktoś znalazł na nich jakieś minusy, ale ogólnie musicie przyznać, że Peck i jego koledzy przygotowali solidny "trzypak". Liczę, że wspomniane albumy umocnią pozycję tych kapel na klasycznej metalowej scenie, a ich kariera nabierze godnego tempa. Nie będę ukrywał, że jestem zwolennikiem talentu Sean'a, więc naturalnym jest to, że Cage i Death Dealer wylądowały na okładce nowego numeru Heavy Metal Pages. Mała dygresja. Trochę później na rynku pojawił się debiut Greków z Diviner, "Fallen Empires". Wspominam o tym teraz, bowiem ci którzy uwielbiają Cage i Death Dealer, z pewną dozą entuzjazmu przyjmą również propozycję tego zespołu. Gdyby Kat z Romanem Kostrzewskim poczekali do obecnego roku, to bardzo sympatycznie uczciliby pełną rocznicę wydania polskojęzycznego debiutu "666" z 1986 roku. Zespół Romana ponownie zmierzył się z repertuarem tego albumu, co stało się motywem do przeprowadzenia długiego wywiadu z Mistrzem Kostrzewskim. Myślę, że fanów osoby i twórczości Romana nie muszę namawiać do zapoznania się z tą rozmową. Jak jesteśmy przy polskich kapelach, chciałbym zwrócić uwagę jeszcze na wywiady z Wilczym Pająkiem, Divine Weep oraz Nocnym Kochankiem. Wszystkie zespoły wydały bardzo udane krążki, z którymi czytelnik Heavy Metal Pages powinien koniecznie się zapoznać. Nie są to oczywiście wszystkie polskie bandy. Zwolennicy polskiej sceny mogą poczytać jeszcze o Crimson Valley, Iscariota i Spectrum. Klasyczny heavy metal tym razem ma także spore grono przedstawicieli. Znajdziemy tu starych wyjadaczy, którzy nadal udanie poruszają sie po rynku muzycznym, są też tacy, którzy ponownie odkurzają swoje stare zapomniane kapele, albo z powodów prawnych zaczynają od nowa pod nową nazwą, pełno jest także młodzieży, która z pasją chce dorównać swoim idolom. Jednak tym razem przewodzą tu stare wygi z Satan i Tank na czele, choć takie wspomniane już Diviner czy Reverence mocno depczą im po piętach. Pełno jest też młodzieży thrashowej. Na pewno więcej niż w poprzednim numerze. Wymieńmy chociażby Ultra Violence, Fallen Angels czy Bloodrocuted. Nie ma za to zbyt wielu z thrashowej starej gwardii. Wcze-

śniej wymieniliśmy Kat i Roman Kostrzewski oraz Wilczy Pająk, a do tego grona można doliczyć jedynie Nuclear Assault. Owszem są jeszcze okazałe artykuły o Protector i Cancer ale te kapele zaliczane są do nurtu thrash/death metalu, a w wypadku Cancer nawet do samego death metalu. Sceny tradycyjnego heavy metalu i thrashu są bardzo barwne, każda z kapel ma swoje oryginalne podejście do tej muzyki. Jednak trafiają się zespoły, które jeszcze bardziej chcą urozmaicić dany kierunek. Jest to dość trudne i nie wszystkim to się udaje. Aby przekonać się komu się ta sztuka udała zachęcam do przesłuchania najnowszych płyt One Machine czy Kill Ritual, oczywiście do przeczytania z nimi wywiadów również. Nie zabrakło też sporej gromadki przedstawicieli melodyjnych odmian ciężkiego grania, które najmocniej firmują Blind Guardian i Stratovarius. Odnajdziemy wśród nich również reprezentantów bardziej progresywnych odmian, gdzie niekwestionowanie bryluje artykuł o dokonaniach Arjena Lucassena. Ciekawostką zaś jest felieton o jednej z najbardziej znaczących w elektronice kapel tj. Tangerine Dream. Mam nadzieję, że będzie to pewna odmiana, do której czytelnicy odniosą sie przychylnie. W tak telegraficznym skrócie ciałem wam zakomunikować, co znajdziecie w nowym numerze. Myślę, że poznawanie szczegółów będzie znacznie ekscytujące. I tej nadziei mocno się trzymam. Niestety, kolejny raz nie udało się przygotować nowego materiału tak, aby zmieścić się w trzymiesięcznym terminie. Zbyt wiele podjętych tematów, aktualnie specyficzny system pracy nad magazynem i cała masa przeróżnych kłopotów, sprawia, że teraz potrzebne są cztery pięć miesięcy na przygotowanie pełnej nowej edycji. Piszę o tym nie po to, aby się wyżalić, ale aby przygotować was, że bieżący zakres edycji naszego magazynu to wspomniany cztery - pięć miesięcy. Kolejna sprawa, która wynika z aktualnego systemu pracy nad magazynem, jest taka, że przygotowane materiały w przewadze powstają w konkretnym okresie czasowym. Zdarzają się jednak wyjątki, czyli materiały znacznie starsze, które z powodu określonych problemów docierają do publikacji z dużym opóźnieniem. Łatwo takie artykuły wyłuskać w trakcie czytania, ale włożono w nie bardzo dużo pracy oraz ciągle są na tyle atrakcyjne, że błędem byłoby z nich zrezygnować. Liczę, że taki stan rzeczy zostanie zaakceptowany przez czytelników. A teraz zapraszam do lektury. Michał Mazur

Konkurs Konkursy czas zacząć! Atrakcji tym razem będzie co nie miara. Do wygrania najnowsze płyty: David Gilmour "Rattle That Lock", Jeff Lynne's ELO "Alone In The Universe", Nocny Kochanek "Hewi Metal", Crimson Valley "Halls Of Victory", Spectrum "XV" oraz Divine Weep "Tears of the Ages". Chciałoby się napisać, że Divine Weep to ciągle, młoda heavy/power metalowa kapela z Polski, ale muzycy swój staż już "odbębnili", a ich kariera właśnie nabiera rozmachu. Czego dowodem jest ich najnowszy, drugi z kolei album "Tears of the Ages". Chętnych do przekonania się o mocy tego krążka zachęcam do odpowiedzi na poniższe pytania: 1. Kto wystąpił gościnnie na płycie "Tears of the Ages"? 2. Jak nazywa się bonusowy kawałek, który na płycie zarejestrowany jest po polsku? 3. Jak się nazywa jeden z byłych frontmanów Iron Maiden, przed którym Divine Weep miało okazję zagrać w Warszawskiej Progresji? Muzyków z Night Mistress rozsadza energia i... humor. Właśnie powołali do życia heavy metalowy kabaret, Nocny Kochanek. Z ich debiutanckiego albumu "Hewi Metal" dowcip aż się ulewa, jednak całą sprawę muzycy potraktowali poważnie i profesjonalnie. Aby postawić płytę tego zespołu na swojej półce wystarczy odpowiedzieć na jedno pytanie: 1. W jakich okolicznościach powstał Nocny Kochanek? We wrocławskim Crimson Valley zmiany. Jaki efekt przyniosły? Wystarczy zapoznać się z ich EPką "Halls Of Victory. Kto chętny? 1. Kto zastąpił dotychczasowego wokalistę Bartka Koniuszewskiego? 2. Jak wielki "babiniec" utrzymuje w swoich szeregach Crimson Valley? 3. Do którego kawałka z "Halls Of Victory" zespół nakręcił teledysk? Ciekawie zapowiada się także kolejny pol-

ski zespół - Spectrum - który choć nie gra old-schoolowo, preferuje dobre metalowe rzemiosło, bliskie heavythrashu: 1. W którym roku zespół rozpoczął swoją działalność? 2. Z jakiego miasta pochodzi zespół? 3. Jaki utwór promuje nową płytę zespołu "XV" Teraz coś dla milośników szeroko pojętego rocka. Aby posłuchać kolejnej solowej płyty Davida Gilmoura "Rattle That Lock" należy odpowiedzieć na proste pytania: 1. "Rattle That Lock", która to z kolei solowa płyta Davida Gilmoura? 2. David Gilmour wystąpił w 2006 roku w Stoczni Gdańskiej ku czci powstania związku zawodowego Solidarność. Który z muzyków Pink Floyd wspomógł wtedy Davida? 3. Kiedy David Gilmour ponownie odwiedzi Polskę? Jacy znani polscy artyści mają wspólnie wystąpić z Gilmour'em? Ci co wezmą udział w quizie z David'em Gilmou'rem, pewnie chętnie odpowiedzą na pytania dotyczące się Jeff Lynne's ELO: 1. Rozwiń skrót E.L.O. 2. Do jakiego filmu E.LO. zarejestrowało ścieżkę dźwiękową? 3. Wymień muzyków, którzy pomogli Jeff'owi Lynne w nagraniu "Alone In The Universe". Odpowiedzi należy przesłać na adres pocztowy (poniżej) lub na adres mailowy: redakcja@hmpmag.pl Nie zapomnijcie podać imienia i nazwiska oraz adresu zwrotnego. Pseudonimy, ksywki, adresy mailowe nie będą brane pod uwagę. Życzymy powodzenia w zabawie! Heavy Metal Pages ul. Balkonowa 3/11 03-329 Warszawa

3 4 6 8 9 10 14 18 22 24 25 26 28 30 32 34 36 37 38 40 42 44 46 48 50 52 54 56 57 58 60 61 62 63 64 65 66 67 68 71 72 73 74 75 76 77 78 80 81 82 83 84 86 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 102 103 104 106 108 118 120 124 154

Intro Cage Death Dealer Denner - Shermann Black Trip Kat & Roman Kostrzewski Cancer Protector The German Panzer Masters Of Metal Architects Of Chaoz Reverence Wolf Spider Divine Weep Nocny Kochanek Ghost Darkology Kill Ritual Exorcism One Machine Perzonal War Stormzone The Deep Tysondog Satan Sacrilege Tank Nuclear Assault Fallen Angels The Rods RAM Lady Beast August Redmoon Blizzen Dust Bolt Merciless Attack Baby’s Breath Deaf Dealer AxeMaster Nuclear Bloodlocuted Ultimate Holocaust Warsenal Blindrage Bulldozing Bastard Ugly Kid Joe Diviner Steel Raiser In Vain Killen Ceaseles Torment Crimson Valley Millennial Reign Creature Broken Lingerie Iscariota Tentation Spectrum Distant Sun Stratovarius Dark Witch Civil War Tad Morose Sonic Prophecy Secret Sphere Signum Regis Witchbound Crystal Ball Ultra-Violence Sofisticator Arjen Anthony Lucassen Tangerine Dream Blind Guardian Decibels` Storm Old, Classic, Forgotten...

3


Zrobić coś takiego, żeby nikt w metalu nigdy nie odważył się podjąć czegoś podobnego Sean Peck jest prawdziwym pasjonatem heavy metalu. On nawet nie tworzy, on po prostu wpada w szał tworzenia, pisania, wymyślania. Nie dziwne, że sam październik 2015, w którym wyszły trzy jego wydawnictwa, nazwał "Pecktober". Jedną z wielu ciekawostek, jakie poznacie czytając poniższy wywiad jest fakt, że koncepcja, jaka trafiła na "Ancient Evil" pierwotnie miała się znaleźć na wydawnictwie zupełnie innego projektu... HMP: Liczę właśnie, że "Ancient Evil" to już wasza siódma płyta. Jak się czujesz po wypuszczeniu tego krążka, masz jakieś szczególne refleksje, podsumowania? Sean Peck: Tak naprawdę to nasz siódmy album, a wcześniej wydawaliśmy też muzykę w wersji elektronicznej, jednak w tym przypadku opublikowanie albumu było koszmarem. Skończyliśmy go rok temu i planowaliśmy wydać go bez wytwórni po raz kolejny, jednak wytwórnia SMG się do nas zgłosiła i opóźniła cały proces. Z perspektywy czasu widzę, że album został zrobiony porządnie z zajebistym teledyskiem służącym promocji. Póki co, wczesne wyniki sprzedaży i recenzji są zadowalające, więc naprawdę jestem podekscytowany. Jest to zarazem pierwsza płyta wydana w nowym składzie. Prawdę powiedziawszy słychać, że - choć utrzymana w 100% stylu Cage - różni się od dwóch poprzednich. Rzeczywiście nowi członkowie mieli możliwość wkładu w kompozycje Cage? Tak, na pewno. Zespół założyłem wraz z Davem Garcią, a teraz gra z nami Casey Trask jako gitarzysta, Sean Elg jako perkusista, oraz Alex Pickard jako basista. Na albumie grał Dwight Magic na basie, je-

Hmmm... "Supremacy of Steel" to świetna płyta, którą właśnie miksujemy ponownie. Musiałbym się zastanowić czy jest bardziej skomplikowana. My po prostu piszemy kawałki tak jak czujemy, bez konkretnego zamysłu. Jednak wymyślanie niespodzianek na albumie koncepcyjnym nie jest łatwe, możecie mi wierzyć. Nie chcemy iść w zbyt progresywną stronę, ponieważ wtedy traci się na ciężkości, jeśli materiał jest przekombinowany. Z zasady nie słucham zbyt wiele progresywnego metalu. Doceniam kunszt muzyczny, ale takiej muzyce brak jaj. Nasza muzyka musi mieć w sobie odpowiednio dużo jadu i skurwysyństwa. Śmiesznie jest słyszeć, że "Ancient Evil" jest prostszy, ponieważ cały czas martwiłem się, że jest przekombinowany i przydługi. Ale czytając recenzje i widząc jak ludzie się w niego wkręcają, pewnie masz rację. Zmieniło się także wasze brzmienie. Jest bardziej naturalne i głębsze niż ostatnio. Dotąd - z tego co mi wiadomo - robiliście wszystko sami. Czy tym razem zaprosiliście do współpracy przy produkcji czy miksie płyty kogoś "z zewnątrz"? Dave Garcia miksował ten album. Zaprosiliśmy kogoś z zewnątrz, żeby to zrobił, i skończyło się to kompletną porażką. Narzekał, że jest za dużo tego, za mało

więc jemu nie sprawia to problemu. Bałem się, że płyta będzie za szybka, więc zwolniliśmy ją na samym końcu kawałkiem "Tomorrow Never Came". … choć podejrzewam, że pewnie zaczęliście pisać "Ancient Evil" jeszcze z Normem Leggio? Sean Elg nie bał się wyzwania? (śmiech) Tak, zaczęliśmy z Normem, ale kiedy się ożenił, a jego żona zaszła w ciążę, stracił na metalowości. Widzieliśmy, że życie muzyka przestało mu odpowiadać, więc Sean przyniósł ze sobą powiew świeżości. Ma wszystkie niezbędne umiejętności i świetnie się go ogląda na scenie. Jest bez wątpienia najlepszym perkusistą jakiego mieliśmy i co najważniejsze, świetnym kumplem w trasie. Tytułowy kawałek "Ancient Evil" jest dla nas wszystkich prawdziwym wyzwaniem jeśli chodzi o granie i jest istnym sztosem. Płyta, podobnie jak wspomniany "Hell Destroyer" jest koncept albumem. Dlaczego powróciłeś do tego rodzaju pomysłu na płytę? Domyślam się, że napisanie konceptu jest dużo trudniejsze niż płyty "luźnej", bo determinują cię teksty i fabuła. Skąd pomysł na takie wyzwanie? Masz rację, o wiele trudniej zrobić dobry album koncepcyjny. Kilku byłych członków King Diamond zaproponowało mi nagranie krążka jakieś pięć lat temu. Jako wielki fan King Diamond zgodziłem się. Zaproponowałem nagranie albumu koncepcyjnego i zająłem się pisaniem fabuły, która pasowałaby do klimatu. Napisałem kiedyś kilka krótkich opowiadań, więc z naleciałościami z komiksów i gier zacząłem wymyślać historię. Im więcej napisałem, tym więcej musiałem dopisać, żeby wypełnić luki fabularne i niebawem opowiadanie rozrosło się do 150 stron. Projekt zaczął się rozpadać i wszyscy wykruszyli się. Ja, z kolei, jestem jak maszyna - jak coś zacznę, robię to do końca. Zostałem więc sam z całkiem fajnym horrorem. Pokazałem ją chłopakom z Cage i postanowiliśmy zagłębić się w nią po same jaja. Tak narodził się pomysł na album koncepcyjny Cage. W starym składzie napisaliśmy materiał bardzo szybko, ale wraz z nadejściem nowych członków postanowiliśmy to wszystko przerobić. Udało mi się podzielić opowiadanie na rozdziały i tym samym mieliśmy dobry punkt odniesienia przy komponowaniu. Właśnie, już wcześniej czytałam, że historia, na której oparliście "Ancient Evil" jest wymyślona i napisana przez ciebie i że istnieje jeszcze inny jej zapis, w postaci eBooka. Jak właśnie wytłumaczyłem, najpierw napisałem opowiadanie, ale potem edytowałem je i dokładałem nowe części, kiedy Cage zdecydowało się go użyć. Występuje jako eBook, ale również nagrałem je w wersji audiobooka. To dość niespotykane w metalu, żeby wydać album koncepcyjny wraz z książką i audiobookiem. Zawsze staram się przełamywać schematy i próbować nowych rzeczy. Jednak jeśli przesadzisz z innowacjami, zabijesz ducha metalu.

Foto: Karina Diane

dnak przez rodzinne komplikacje Alex musiał zmienić go na stałe. Strasznie podoba mi się nowy skład. Nowi ludzie są zdeterminowani i głodni stali. Świetnie nam się razem komponowało. Casey jest doskonałym shredderem z oldschoolowym zacięciem i pisze sterty zajebistych riffów. Sean, z kolei, jest najlepszym perkusistą w San Diego. Świetnie się go ogląda i ma niebywały talent do ożywiania kawałków. Wszyscy mieliśmy wkład w tę płytę i niesamowite jest to, jak dobrze nowi członkowie zespołu wczuli się w to, co sprawia, że Cage jest królem amerykańskiego power metalu. Mówiąc o zmianach mam na myśli pewną tendencję. Od znakomitego "Hell Destroyer" (to jedna z moich ulubionych płyt XXI wieku) z każdą płytą szliście w coraz większe skomplikowanie kompozycji i linii wokalnych. "Ancient Evil" jakby ktoś stanął z boku i powiedział "to ślepa uliczka, wracajcie do prostszych kompozycji jak z Hell Destroyer". Skąd przyszedł pomysł na powrót do mniej skomplikowanych kom pozycji? Poczuliście, że bardziej niż na "Supremacy of Steel" komplikować utworów już się nie da? (śmiech)

4

CAGE

tamtego, i szybko zorientowaliśmy się, że to nieodpowiednia osoba. Dave się wkurwił i postanowił wrócić do podstaw i zmienić podejście do nagrywania. Trafił tym miksem w dziesiątkę. Uwielbiam go. Chciałem pomóc słuchając co z tego wyszło i jestem zachwycony wysuniętymi do przodu bębnami. Brzmienie zdecydowanie miażdży. Wrzuciliśmy dużo delayu na partie wokalne, ale kocham to gówno, ha! Prasa mówi nam to samo, więc to wielka pochwała dla Dave'a, który sprawdził się w sytuacji podbramkowej. Teraz miksujemy stare płyty, które brzmiały jak szajs (śmiech!) żeby je ponownie zmasterować. Poza utworem tytułowym i "Across the Sea of Madness", na płycie "Ancient Evil" nie rozpędzacie się aż tak z tempem jak na "Supremacy of Steel"... Myślę, że większość kawałków było w tempie 175-185 bpm. Staramy się grać szybko. "Cassandra" i kilka innych nie zamulają. Wszędzie jest szybka podwójna stopa (jak zwykle, śmiech), więc prędkość na tym albumie jest jak dla mnie w porządku. Perkusista jest o wiele szybszy niż Norm Leggio, nasz stary bębniarz,

To twoja pierwsza "pełna" książka czy masz w szu fladzie inne swoje opowiadania? Nie, są też inne. Mam kozacki scenariusz osadzony w realiach postapokaliptycznej Ziemi po inwazji kosmitów z zajebistymi nowymi pomysłami na urozmaicenie muzyki. Mam jeszcze opowiadanie "Seven Skulls", które przerobiłem na kawałek dla Denner/Shermann. Nowa okładka dla Death Dealer miała być okładką mojej książki, ale musiałem poświęcić ją na potrzeby płyty. Zacząłem kilka innych, które nie wiem czy dokończę, ale na pewno wydam "Seven Skulls". Jest zbyt fajne by tego nie zrobić. Moja kuzynka, Nikki Jefford, pisze mnóstwo książek o wampirach i wiedźmach w stylu "Zmierzchu". Nagrywałem jej audiobook "Aurora Sky". Zobaczcie sobie na Amazon! W przypadku "Hell Destroyer" także spisałeś wcześniej (choćby dla siebie) fabułę? Nie mówię o książeczce do płyty (śmiech). Tak, pisząc "Hell Destroyer" robiłem notatki i napisałem akapity znajdujące się w książeczce z płytą. Marzę, aby to zekranizować. Byłby to sztos! Z początku chcieliśmy zrobić komiks, ale artysta, który go rysował, był zbyt wolny i zostało to co zostało. Zajęło nam to cztery lata, ale skończyliśmy "Ancient Evil" o wiele wcześniej kiedy już wszyscy się przyłożyli. Akcja "Hell Destroyer" toczy się w przyszłości, akcja "Ancient Evil" w przeszłości, w 19 wieku. Dlaczego zdecydowałeś się tak radykalnie zmienić ramy cza-


sowe? Wszystko zaczęło się od klimatów Czarnej Śmierci, ale ewoluowało w stronę H.P. Lovecrafta. Jestem wielkim fanem Lovecrafta, więc była to dla mnie sama przyjemność. Wiedziałem, że przeszłość to o wiele straszniejsza i bardziej wiarygodna okoliczność niż przyszłość. Co było dla ciebie największą inspiracją? Zgaduję, że angielska literatura grozy? Dużo czytałem o tych czasach i co działo się wówczas w Londynie. Historia kręci się wokół Elliota Worthingtona, wysoko postawionego kata w największym więzieniu w Londynie. Poczytałem o systemie więziennictwa w tamtych latach i zebrałem najwięcej okropnego gówna ile tylko mogłem wyczytać. Środek rewolucji przemysłowej w Anglii i zapyziałe kanały Londynu stały się płótnem dla mojego umysłu. Chciałem, aby mój bohater ganiał tam jakiegoś potwora. Nie chcę zdradzać zbyt wiele, ale to było fajne. Wrzuciłem też parę egipskich retrospekcji, które świetnie oddaje nowy teledysk, który właśnie wypuściliśmy. Egipskie zło jest tak metalowe, że musiałem gdzieś je tam wrzucić, a cała fabuła posklejała się bardzo ładnie, dając nam w efekcie końcowym szaloną, horrorową jazdę. Zarówno na "Hell Destroyer" jak i "Ancient Evil" pewną rolę odgrywa Chrystus. Skąd pomysł na wcielenie tej ważnej dla historii i religii postaci w komiksową, zabawową formułę? Tutaj główny bohater znajduje się w straszliwej sytuacji bez możliwości podjęcia dobrej decyzji i w skrócie nawiązuje pakt z diabłem. Ma tylko swoją wiarę i zaufanie do Boga jako podporę, gdyż stoi sam przed niemożliwymi zadaniami. Czuję, że to daje niebywałą głębię głównemu bohaterowi, a jego wielkie szczęście i siła w walce z przeciwnościami mogą być przypisane boskiemu planowi. W "Hell Destroyer" chciałem stworzyć ostateczny koniec świata, dobro kontra zło, anioły kontra demony. Ten rodzaj opowiadania. Chciałem zrobić go tak, żeby nikt w historii metalu nigdy nie odważył się podjąć czegoś takiego. Wspomniałeś kiedyś, że sam miałeś w swoim życiu kilka doznać z pogranicza mistycznych… Tak, wraz z dziewczyną dostrzegliśmy w pełni ucieleśnioną zjawę i nawet przeszliśmy przez nią! To był niepodważalny dowód istnienia życia po śmierci. Taka świadomość ma swoje plusy. Nie martwię się tym, co stanie się gdy umrę. Zobaczyłem to, więc pewnie miało to wpływ na moją twórczość. Kilka innych takich zwariowanych rzeczy widziałem jeszcze w ostatnich latach. Nie aż takich, jak zobaczenie zjawy, ale widzieliśmy jakieś chore gówno z innymi świadkami. Jak to się stało, że w jedną z postaci na "Ancient Evil" wcielił się Blaze Bayley? Kwestia przypadku, czy dokładnie on pasował ci do koncepcji? Nie, poprosiłem go, żeby zagrał i zrobił to świetnie. Jego aktorstwo wokalne było doskonałe i szybko stałem się jego fanem. Nie chciałem sam nagrywać głosów innych bohaterów i potrzebowałem kogoś z dobrym angielskim akcentem. On naprawdę pomógł mi tchnąć życie w tę historię. Wspaniale było puścić w niepamięć przeszłość i posklejać znajomość w imię metalu. Znów doskonale się spisał! Jaką rolę grają takie miniaturowe kawałki jak "To Save Love"? Traktujesz je jak pełnowartościowe utwory, czy jako formę wprowadzającego w klimat intra do kolejnego kawałka? To dość zabawna historia. Album był już prawie skończony i kiedy upewniałem się, że wszystko jest w porządku, zorientowałem się, że dość istotna część fabuły nie jest do końca wytłumaczona muzycznie. Dave miał w szufladzie małą kompozycję. Wziąłem ją jednego wieczora wziąłem ją i zrobiłem linię wokalną. Wyszło bardzo dobrze, a ja świetnie się bawiłem używając głosów, których na ogól nie mam okazji użyć. Postać na okładce w prawej, górnej części okładki wydaje się być inspirowana tobą. Czy rzeczywiście tak jest? Jeśli tak, czyja to była koncepcja? Ha, Marc Sasso, artysta, który robił okładkę, po prostu narysował go podobnego do mnie. Chcieliśmy, żeby wyglądał jak Ming Bezlitosny (postać z filmu Flash Gordon - przyp. tłum.), a on zrobił go ciut zbyt podobnego do mnie, ale to chyba nic złego. Wszyscy mnie o to pytają. Myślę, że będę się na nim podpisywał rozdając autografy (śmiech)! Okładka jednak wyszła świetnie i ukazuje ważną część fabuły. Nie mogę do-

czekać się winylu. Wiem, że jesteście zespołem typowo hobbysty cznym, komponujecie wtedy, gdzie macie czas i ochotę. Jak w ten sposób pracy wpasowali się nowi członkowie? Mieszkacie w jednym mieście? Nie macie problemów z organizacją prób? Wszyscy mieszkamy w północnym San Diego w odległości nie większej niż piętnaście mil od siebie, co bardzo ułatwia pracę. Teraz, kiedy mam dwie inne kapele, których członkowie rozproszeni są po całym piekle, bardzo doceniam tę bliskość. Świetnie jest mieć zespół, z którym można jammować trzy razy w tygodniu i naprawdę się do tego przyłożyć. Naturalnie, pomaga to zespołowi doskonalić umiejętności. To wciąż hobby, ale teraz będę jeździł w trasy i występował częściej niż kiedykolwiek. To naprawdę doskonałe! Cage od lat nagrywa świetne płyty, "Hell Destroyer" to majstersztyk. Jak to jest, że niestety dopiero po tym, jak zacząłeś śpiewać w Death Dealer wiele osób zauważyło Cage? To głównie dlatego, że nie jeździliśmy w trasy zbyt często przedtem. Teraz planujemy to zmienić, a z pomocą nowej wytwórni na pewno się to uda. Uwielbiam to, a nowy skład nadaje się do występowania jak żaden inny. Dlatego też cieszę się, że pozbyłem się poprzedniego składu, który nie był w stanie grać w tej częstotliwości co teraz. Bycie w Death Dealer i w pewnym stopniu w Denner/Shermann naprawdę rozsławia mnie i zwraca uwagę na Cage. Nie miałeś problemu z oddzieleniem tego, co robisz dla Cage i tego, co robisz dla Death Dealer? W końcu obie płyty wychodzą niemal jednocześnie… Tak, również z Denner/Shermann. To przypadek, że wszystko wydarzyło się w październiku 2015. Nazwałem go "Pecktober" i nawet zrobiłem ulotki, które wciskałem gdzie się dało. Ludzie się mocno podjarali. Robiłem album koncepcyjny, więc tematyka kawałków różniła się. Zrobiłem album Denner/Shermann po tym jak uporałem się z Cage i Death Dealer, więc to również nie był problem. Teraz pracuję nad długograjem Denner/Shermann i nowym albumem Cage, ale może wydam go pod inną nazwą. Potem następny album Death Dealer. Ufff, metal nigdy nie śpi! Będę zaskoczona jeśli powiesz, że jeszcze działasz w Iron Empire? Ha, śmieszny zbieg okoliczności. Gra tam zajebisty gitarzysta z Syrii, Ammar Fattal, który jest ogromnym fanem Cage. Napisał do mnie na Facebooku z pytaniem ile kosztowałoby żebym zaśpiewał w jego piosence. Odpowiedziałem mu, a on powiedział, że to więcej niż jego rodzina zarabia miesięcznie. Nie powiedziałem mu tego, ale napisałem i nagrałem cały kawałek i wysłałem do niego. Wyszło przekozacko, a on był zachwycony. Dobrze poczułem się robiąc taką niespodziankę innemu metalowcowi. Jestem z nim w kontakcie i prawdopodobnie nagrany razem EPkę. Projekt nosi nazwę Iron Empire, która zajebiście mi się podoba. Uda wam się znaleźć czas na trasę promującą "Ancient Evil"? Tak, prawdopodobnie zrobimy wielką trasę po Europie w kwietniu i zaczęliśmy już trasę po Stanach. Bardzo dziękujemy za poświęcony czas dla Heavy Metal Pages. Życzymy wszystkiego najlepszego! Bardzo dziękuję za wsparcie i mam nadzieję, że zobaczymy się na trasie. HMP zawsze nas bardzo wspierało i życzymy wam wszystkiego najlepszego. Pytania były świetne! Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Oskar Gowin

Cage - Ancient Evil 2015 SMG

Cage to zespół, który z powodzeniem mógłby by być jeszcze lepszy niż jest. Prowadzi go wszak utalentowany - jakkolwiek to patetycznie zabrzmi - wokalnie i kompozytorsko Sean Peck. Facet, który ze swoim wprost stworzonym do klasycznego heavy metalu głosem potrafi zdziałać cuda. Facet, który wraz z Davem Garcią potrafi wykreować niezwykle nośne i błyskotliwe kawałki. Dlaczego więc piszę, że Cage - mimo takich zalet - mógłby być lepszy niż jest? Otóż dlatego, że zespół niestety jest tylko zespołem "od święta". Panowie komponują i grają wtedy, kiedy mają czas po pracy, a swoje płyty tworzą w zasadzie sami, od produkcji (stąd czasem nietrafione, przekombinowane krążki) po opiekę nad brzmieniem (stąd brzmienie spod kredensu). Jeden z najlepszych albumów zespół nagrał w 2003 roku ("Darker than Black") a magnum opus w 2007 roku ("Hell Destroyer"). I od tej pory zachłyśnięty rozbuchaną stylistyką tejże płyty, która mu się kapitalnie udała, zaczął się staczać po równi pochyłej. Choć może słuszniej byłoby napisać, że zaczął rosnąć jak balon i był na granicy pęknięcia. Mianowicie Cage postanowił kontynuować motywy zastosowane na "Hell Destroyer" w zwielokrotnionej wersji. Tak "Science of Annihilation" i szczególnie "Supremacy of Steel" utonęły w tysiącach nakładających się chórków, w których Peck śpiewał sam ze sobą. Nic dziwnego, że podeszłam z dystansem do mającego się właśnie pojawić "Ancient Evil". Iskierka nadziei pojawiła się wraz z zapowiedziami, że album ma wrócić do tradycji "Hell Destroyer", a więc albumu koncepcyjnego. Rzeczywiście, "Ancient Evil" to płyta tekstowo oparta na powieści napisanej przez… samego Seana Pecka, a muzycznie… cóż, spuszczenie powietrza. Cage prawdopodobnie doszedł już do ściany, pod którą nie da się już stworzyć czegoś bardziej barwnego i teatralnego niż "Supremacy of Steel" i wykonał krok wstecz. Być może do tej zmiany przyczynili się także nowi członkowie grupy, którzy "trzeźwo" popatrzyli z boku na to, co dzieje się w szeregu Cage. Nie da się przecież ukryć, że w ostatnich latach w ekipie Pecka zmienił się gitarzysta, basista i perkusista, a więc ponad połowa składu Cage. Choć "Ancient Evil" to krążek w stylu stuprocentowego Cage, te zmiany osobowe słychać także muzycznie - zarówno gitarowo jak i w aranżacjach perkusji. Sama płyta szczęśliwie nawiązuje do "Hell Destroyer" kontynuując jego rozpędzone tempa i trzymające w napięciu linie wokalne, jednocześnie nie przerysowując ich. Najlepiej to słychać w pierwszej części płyty, która nosi najlepsze na krążku kawałki. Taki "Behind the Walls of Newgate" to stylistycznie to, co w Cage najlepsze - umiejętne połączenie estetyki rodem z Iced Earth z Judas Priest tworzące niepowtarzalny, cage'owy styl. "The Procedure" ze swoją niezwykle wciągającą kombinacją temp i linii melodycznych również mógłby się znaleźć na "Hell Destroyer". Płyty słucha się znakomicie mniej więcej do "Acorss the Sea of Madness", potem jej moc siada. Przyjemność ze słuchania potęguje fakt, że Cage wreszcie, od lat, dobrze brzmi. Nadal nie jest to coś w rodzaju szwedzkiej produkcji, ale i tak jest o niebo lepiej niż w przypadku poprzednich płyt. Brzmienie nie jest tak bardzo płaskie, a wysokie rejestry nie kłują w uszy. O ile stylistycznie "Ancient Evil" jest krokiem wstecz (w tym akurat nie ma nic złego, zespół wrócił do złotego wieku), o tyle brzmieniowo Cage postawił krok naprzód. Zdaję sobie sprawię, że wiele zmęczonych ostatnimi dziełami Cage osób postawiło już na nim krzyżyk. Mimo to zachęcam, żeby mimo uprzedzeń sięgnąć po "Ancient Evil". Znów można się zanurzyć w świetnym heavy metalu… przynajmniej do połowy. Płyta faktycznie "jakościowo" jest nierówna, ale z drugiej strony nagrywanie koncept albumów to rzecz niezwykle trudna. Fakt, że Cage znów podjął się tego działania świadczy tylko o jego ambicji. A przecież sam Sean Peck przeżywa w tej chwili chyba najbardziej "płodny" muzycznie czas. (4,4) Strati

CAGE

5


Shermann i kiedy wydaliśmy płytę, moja renoma bardzo urosła, co na pewno pomogło Cage i Death Dealerowi. Ross the Boss: Dla nas, muzyków z Death Dealer, nie ma znaczenia co który z nas robił w przeszłości. Pomysł na zespół wyszedł od Seana.

Deah Dealer to najlepszy targ, jakiego kiedykolwiek dobiłem Trzy zespoły z Seanem Peckiem w roli wokalisty wypuszczają swoje płyty niemal w tym samym czasie. Z dwoma, które wydają longplaye udało nam się przeprowadzić wywiady. Peck - do niedawna znany niemal wyłącznie z Cage, dziś wreszcie, po latach, ma okazję dotrzeć do dużo szerszej publiczności. Jeśli wierzyć muzykom, to on jest w dużej mierze sprawcą całego zamieszania i sam zwerbował do współpracy Rossa the Bossa. Być może Pecka słuchają teraz muzycy Manowar. Skąd takie przypuszczenie? Zachęcamy do przeczytania naszej rozmowy z Seanem i drugim filarem Death Dealer - Rossem the Bossem. HMP: Na wstępie gratuluję Wam świetnej płyty! Mam wrażenie, że jest bardziej spójna i "przemyślana" niż wasz debiut… Ross the Boss: Dziękuję, że chcieliście przeprowadzić z nami wywiad. Moim zdaniem "Warmaster" jest świetną debiutancką płytą, jednak dojrzeliśmy jako zespół. Jeździliśmy w trasy i zdobywaliśmy doświadczenie, a nasze kompozycje to odzwierciedlają. Sean Peck: Tak, zrobienie tej płyty zajęło nam trochę więcej czasu. Napisaliśmy i nagraliśmy "Warmaster" w zaledwie dwa miesiące. Z tą płytą spędziliśmy natomiast więcej czasu i, tak jak Ross powiedział, czas spędzony w trasie naprawdę pomógł nam udoskonalić na-

odsłony metalu. Blasty, blackmetalowy wokal, hymnowe kawałki do machania głową, ballada, orkiestra symfoniczna, mamy wszystko! Jednak najważniejsze to pisać dobre kawałki. A jak narodziła się idea powołania do życia tego zespołu? Ross the Boss: Sean Peck i Stu Marshall skontaktowali się ze mną. Nie znałem ich wcześniej, ale bardzo szybko zaznajomiłem się z ich wybitną twórczością i talentem. Sean Peck: Rozmawiałem kiedyś ze Stu na Skypie, kiedy stwierdził, że powinniśmy założyć zespół.

Nie obawiałeś się, że w Cage twój głos jest tak szeroko eksploatowany, że dla Death Dealer nie będziesz miał już nic nowego do zaoferowania? (śmiech) Ross the Boss: Jak mówiłem - nie słyszałem o Cage przedtem, a teraz lubię każdą jego twórczość, jednak w Death Dealer Sean jest niezrównany. Sean Peck: Ha! Ross jest świetny i zawsze bardzo mnie wspierał. Wypowiada się o mnie tak dobrze, że mam kłopot ze spełnianiem jego oczekiwań. Jestem bardzo dumny ze swojej pracy na obydwu płytach Death Dealer. Gramy w innym strojeniu, więc to też pozwala mi spróbować czegoś nowego. Granie z innymi muzykami naprawdę zwiększa kreatywność. Bardzo pomogło mi to rozwinąć się muzycznie. Mam wrażenie, że w Death Dealer robisz wszystko, żeby śpiewać inaczej niż w Cage. Kto zajmuje się pieczą nad Twoimi liniami wokalnymi? Ktoś nad nim czuwa czy sam się pilnujesz, żeby nie kopiować Cage? (śmiech) Sean Peck: Ktoś ma nadzorować moje linie wokalne? Ha, no proszę cię! Nie wymiękają one przy nikim innym! Ciężko jest pilnować się, żeby się nie powtarzać, ale póki co dobrze idzie. Jeśli chodzi o różnorodność, to chyba nikt nie jest w stanie mi dorównać. Jeśli się mylę, to daj mi znać, chętnie posłucham tej osoby. Ross the Boss: Sean jest swoim własnym szefem - sam pisze teksty i nagrywa samego siebie. Kawałki Death Dealer są zupełnie inne i nie potrafię przyrównać ich do żadnego gatunku. Mimo to, wiele linii wokalnych jest bardzo podobnych do Cage. Mam rozumieć, że koledzy z zespołu dają ci wolną rękę? Sean Peck: Musiałbym posłuchać i sprawdzić. Na pewno mam charakterystyczny styl i jakieś przyzwyczajenia kompozytorskie. Nie obchodzą mnie standardy panujące w power metalu. Wychowałem się na Iron Maiden i Judas Priest, a oni też nie przywiązywali do tego wagi. To mnie po prostu nie rusza. Potrzebuję jadu i nienawiści w tym co tworzę. Ross the Boss: Tak, ma wolną rękę do pisania i nagrywania. Dla mnie jedynym podobieństwem jest fakt, że to Sean śpiewa. Jak kto brzmi on w "The Way of the Gun"? I jak w "I am the Revolution"? Jak nikt inny, tylko Death Dealer.

Foto: Death Dealer

sze umiejętności. Myślę, że "Hallowed Ground" będzie lepszą płytą. Skład Death Dealer od początku był elektryzujący. Połączenie muzyków Manowar ze znakomitym wokalistą sugerowało, że efekt będzie prawdziwą perełką heavy metalu. Biorąc się za pisanie numerów dla Death Dealer nie mieliście tremy, poczucia, że czegoś takiego po prostu nie można zrobić "na pół gwizdka", nie dać z siebie wszystkiego? Ross the Boss: Nasz skład bez dwóch zdań wymagał perfekcji. Oczekiwania i ekscytacja, które nas otaczały, były tak wielkie, że płyta musiała być świetna. Jeśli mam być szczery, to nigdy nie wątpiliśmy w sukces. Sean Peck: Samo zakładanie zespołu bo było naprawdę ekscytujące. Musieliśmy zrozumieć się nawzajem, ale zapału nie brakowało, dlatego też pierwszy album powstał bez żadnego wysiłku. Tworząc "Hallowed Ground" poświęciliśmy więcej czasu na pracę, aby pokazać ludziom, że klasyczny, heavymetalowy dźwięk dalej liczy się w dzisiejszych czasach, tak samo jak i trzydzieści lat temu. Osiągnęliśmy to dodając własne smaczki do muzyki, co stworzyło bardzo mocną podstawę. Uważam, że w Death Dealer każdy znajdzie coś dla siebie, ponieważ odzwierciedla on wszystkie

6

DEATH DEALER

Współpracowałem z nim już kilka razy w jego innych projektach, więc byłem zainteresowany. Zaproponowałem, żebyśmy uderzyli do jakichś znanych gości i zapytali, czy chcą grać w naszym zespole istniejącym na razie tylko w wyobraźni, ha!. Zaczęliśmy dzwonić po ludziach tej samej nocy, i w ciągu godziny mieliśmy pełen skład. Patrząc wstecz, to niesamowite, że nam się udało. Dlaczego Ross i Mike się zgodzili, nie mam pojęcia. Wiem, że jestem dobrym komiwojażerem, ale to chyba najlepszy targ, jakiego kiedykolwiek dobiłem. Istnieje pewna historia tłumacząca dlaczego Stu chciał założyć ten zespół. Narodził się on z czystej, pierdolonej zemsty. Na obecną chwilę nikt nie zna tej historii, ale kiedyś ją wyjawię. Co tu dużo mówić - wraz z powstaniem tego zespołu, zemsta została dokonana. Mówicie, że pomysł wyszedł od Seana. To ciekawe, bo Death Dealer tworzą muzycy, którzy grali w niejednym zespole i mają bogate doświadczenie. Wyjątkiem jesteś ty, Sean. Mimo, że jesteś jednym z najlepszych współczesnych heavymetalowych wokalistów, dotąd jedynym Twoim "dużym" zespołem był Cage. Sean Peck: Tak, to ja, wraz ze Stu, zorganizowałem wszystko. Teraz, kiedy śpiewam także z Denner/

Tak, ale nie tylko ja mam wrażenie, że Wasza pier wsza płyta momentami siłą rzeczy przypominała także Cage. Na tej tych podobieństw jest dużo mniej. Sami to zauważyliście i próbowaliście zmienić stylistykę czy to kwestia przypadku? Sean Peck: Miałem w zanadrzu parę kawałków i linii wokalnych napisanych z myślą o Cage, jednak znalazły się one na pierwszym albumie Death Dealer, więc mogę zrozumieć te domysły. Ale to wciąż heavy metal, więc gramy to co nam wyjdzie. Co do "Hallowed Ground", porzuciłem wszelką pracę nad Cage na rzecz tego albumu. Ross the Boss: Jak mówiłem wcześniej, nie miałem pojęcia co to Cage i jak brzmi. Interesował mnie tylko ten wokal, a jest chyba najlepszy w heavy metalu. Death Dealer nie stara się naśladować żadnego stylu. Gramy tak jak nam pasuje i udowodniliśmy to albumem "Hallowed Ground", który został ukształtowany samoistnie. Mimo to, dla wielu fanów heavy metalu, w tym, muszę przyznać, także dla mnie, Death Dealer był nadzieją na namiastkę Cage z lepszym (bardziej przestrzennym i naturalnym) brzmieniem. Sean Peck: Produkcja albumów na pewno jest lepsza, jednak ten problem w Cage zdążyliśmy już rozwiązać. Jednak brzmienie Death Dealer to zupełnie inna para kaloszy. Mamy większą liczbę numerów ze średnim tempem, podczas gdy Cage to w większości naparzanka. Ross the Boss: Gramy tak, jak nam wychodzi. Nie oglądamy się na inne zespoły. Pewnie, mamy jakieś własne inspiracje i wpływy, ale to normalne. Rzeczywiście brzmienie Death Dealer jest lepsze niż Cage. Cage mimo znakomitych kompozycji i rewela -


cyjnego wokalu nagrywa płyty z brzmieniem, które nie wszystkim pasuje… Jakie kryteria brzmienia wzięliście sobie za wytyczne? Odnosiliście się także do brzmienia Cage? Nagrywaliście i produkowaliś cie płytę sami? Ross the Boss: Jak już wielokrotnie mówiłem, Death Dealer to Death Dealer, a nie żaden inny zespół. Nagraliśmy i wyprodukowaliśmy obydwie płyty samodzielnie. Tak na dobrą sprawę, to Stu zrobił całą robotę. Sean Peck: Stu jest doskonałym inżynierem i wszystko, co wychodzi spod jego palców jest idealne. Wiemy, że większość albumów Cage była kiepsko zmiksowana, ale mam dobre wieści - wszystkie zostaną zremiksowane i ponownie wydane z nowymi utworami! Mastering również robimy od nowa, więc można spodziewać się najlepszego. Na pewno przez to doceniam Stu, bo strasznie się przez niego rozpuściłem. Możecie zdradzić jaki wkład w komponowanie mają poszczególni członkowie Death Dealer? Ross the Boss: Muzykę pisze Stu, Sean i oczywiście ja. Na następnej płycie Mike i Steve również będą mogli przyczynić się do komponowania. Sean Peck: Wszyscy mieliśmy spory wkład w kompozycje. Długie rozmowy na Skypie i dzielenia się plikami. Steve napisał doskonałe partie perkusyjne na "Hallowed Ground", które naprawdę zmieniły styl niektórych kawałków w nieoczekiwany sposób. "Way Of The Gun" wyszło świetnie właśnie dzięki niemu! W składzie, w którym nagraliście "Hallowed Ground" Rhino został zastąpiony przez Steve'a Bolognese… Ross the Boss: Już na początku wiadomo było, że Rhino potrzebuje spędzać więcej czasu z rodziną, a my wszyscy zgodziliśmy się, że Steve Bolognese gra jak bestia i ma wyjątkowy talent. Sean Peck: Rhino bardzo nas rozczarował. Jest doskonałym muzykiem i był dla zespołu dużym atutem, ale to nie był dla niego dobry czas. Byliśmy jak statek kosmiczny, zasuwający przez wszechświat, a on nie dawał rady utrzymać się. Byłem na niego wściekły i wkurzony całą sytuacją, ale pogodziliśmy się i wszyscy traktujemy go jak brata. W waszej muzyce można znaleźć całe bogactwo inspiracji wieloma heavymetalowymi zespołami. Na pierwszy plan wysuwa się chyba Judas Priest z okre su "Defenders of the Faith", "Ram it Down" i "Painkiller". Rzeczywiście jest to dla Was główna inspiracja? Ross the Boss: Sean i Mike uwielbiają Judas Priest, jak wszyscy zresztą. Jednak moje inspiracje są zupełnie inne. Sean Peck: Myślę, że różnice w inspiracjach dają nam dużą przewagę przy komponowaniu. Jestem wielkim fanem Judasów, metalu lat 80-tych i odrobiny thrashu. Stu kocha thrash i melodyjny power metal. Steve tak samo. Mike i ja różnimy się chyba najmniej, jednak on zachwyca się starym Black Sabbath w sposób, jakiemu nigdy bym nie dorównał.

Ross the Boss: W żadnym wypadku! Piszę tak jak czuję. Sean Peck: Myślę, że panowie z Manowar słuchają tych albumów i myślą "o kurwa, Ross jest zajebisty!" Jak mogliby tak nie myśleć? Bez urazy, ale uważam, że albumy Manowar z Rossem są uważane za najlepsze. On jest jak pierdolony zbawca metalu na tych płytach. Jego stal jest teraz tylko szybsza i twardsza! Słychać też niuanse innych zespołów, np. riff w "Break the Silence" jest bardzo w stylu Savatage. To przypadek? Sean Peck: Uwielbiam Savatage, albumy takie jak "Hall of The Mountain King" były dla mnie wielką inspiracją, a mój ulubiony utwór to "Sirens". Natychmiastowo przyciągają mnie albumy w stylu tamtych lat. Sporo riffów w stylu Chrisa Olivy będzie można usłyszeć na trzecim albumie Death Dealer! Utwory z "Hallowed Ground" powstały z myślą o tej płycie, czy część z nich to pomysły, które pow stawały równolegle z powstawaniem debiutu? Ross the Boss: Dobre pytanie. Jestem przekonany, że niektóre z riffów napisaliśmy wcześniej, ale wszystkie kawałki zostały napisane z myślą o "Hallowed Ground". Sean Peck: Na pewno tak było z pierwszym albumem. Miałem trochę materiału napisanego z myślą o Cage, ale kiedy wciągnąłem się w Death Dealer, przeznaczyłem część materiału na tę kapelę, w tym sam utwór "Death Dealer". Nowy album, "Hallowed Ground", został napisany wyłącznie dla Death Dealer. Istnieje myśl przewodnia łącząca wszystkie utwory zawarte na "Hallowed Ground"? Sean Peck: Historia kryjąca się za tym albumem jest taka, że miał on być utrzymany w stylu westernowym. Mieliśmy nawet przygotowaną na tę okazję świetną okładkę, której koniec końców nie wykorzystaliśmy. Zatrzymaliśmy nazwę i stworzyliśmy nową, zajebistą okładkę i wszystko ułożyło się w całość. Stanęło na tym, że nie ma motywu przewodniego, ponieważ napisałem kilka fikcyjnych historii z buntowniczym charakterem. Bunt i wolność to tematy, które zarówno ja, jak i Ross uwielbiamy. A skąd pomysł na powstanie utworu "Anthem" z tek stem opiewającym heavy metal? Uważacie, że każdy szanujący się zespół heavymetalowy powinien mieć coś takiego w swoim repertuarze? (śmiech) Ross the Boss: Chcieliśmy złożyć hołd naszemu gatunkowi i szeregom lojalnych fanów. Sean Peck: To był ostatni utwór, który napisaliśmy. Byłem w dołku twórczym i nie wiedziałem jak napisać słowa na refren. Miałem coś w stylu "We are fighting..." (ang. "walczymy..." - przyp. tłum.). Strasznie mi się to nie podobało i byłem przybity tym utworem. Próbowałem z heavymetalowym refrenem, który słychać obecnie i nie mogłem wymyślić nic lepszego. Teraz czytam w recenzjach, że to jeden z lepszych utworów i to tylko pokazuje, że metal nigdy cię nie zawiedzie! Katarzyna "Strati" Mikosz

Słychać też rzecz jasna wpływy Manowar, zwłaszcza jeśli chodzi o solówki (choćby w "Corruption of Blood"). Jak to jest, że nawet w utworach Daeth Dealer, które nie nawiązują muzycznie i kompozy cyjnie do Manowar po solówce od razu słychać, że Ross the Boss to były muzyk Manowar? Ross the Boss: Jestem twórcą Manowar, więc oczywistym jest, że moje kompozycje słychać na całym albumie "Hallowed Ground", choćby w "The Way of thr Gun", "The Anthem", lub "I Am The Revolution". Dziękuję za komplement. Sean Peck: Z czasem naprawdę zrozumiałem i doceniłem naturę Rossa. Nigdy nie przepadałem za Manowarem, ale Stu owszem. Przez całe to granie w zespole wreszcie zrozumiałem o chuj chodziło z całym zachwytem nad Rossem i teraz widzę jaką magią włada. Ma doskonałe wyczucie i naturalność w tworzeniu melodii. Kurwa, uwielbiam gościa!

Tłumaczenie: Oskar Gowin

Death Dealer - "Halloweed Ground" 2015 SMG

Poprzednia, debiutancka płyta Death Dealer nie była tak swoista jak "Hallowed Ground". Mimo elektryzującego składu - gitarzysta Manowar i znakomity Sean Peck z Cage - brzmiała jak młodsza i mniej zorganizowana siostra Cage. Drugi album Death Dealer brzmi tak, jakbyśmy się mogli spodziewać po rzeczonym duecie. Krążek zawiera zarówno garść stylistyki Cage, garść estetyki Manowar, ale całościowo jest bardziej wyważony i jednorodny niż "War Master". O ile debiut był zbiorem różnych pomysłów, a jego styl wydawał się dopiero wyłaniać z chaosu wizji na Death Dealer, o tyle "Hallowed Ground" to płyta bardziej konkretna. Droga jaką obrali muzycy oscyluje wokół klasycznego heavy metalu osadzonego na trzonie takich zespołów jak Judas Priest i Accept, a okraszona jest tym, co obaj panowie przynieśli ze sobą z macierzystych formacji. Jest to zatem płyta bardzo dynamiczna, energetyczna i oparta na ciętych oraz ciężkich i masywnych riffach. Niektóre utwory trzymają się klasycznej, "neutralnej" stylistyki, jak choćby acceptowy "I am the Revolution". Przez niektóre przedzierają się bagaże doświadczeń Seana Pecka (cage'owe "Break the Silence" i "K.I.L.L.") i Rossa the Bossa (manowarowe "Corruption of Blood", "Skull and Crossbones", "Way of the Gun"). Całość brzmi jednak bardzo spójnie. Pomaga jej nie tylko umiejętne i płynne żonglowanie stylistykami, ale też brzmienie i miks, który potraktował wszystkie obecne na krążku style według jednego klucza. Trudno jednak nie zauważyć, że brzmienie jest grubo ciosane i niewątpliwie odróżnia się ono od spłaszczonego brzmienia ostatnich płyt Cage. Linie wokalne łączą "umiarkowaną melodyjność" Cage z topornością i skandowaniem Accept. Co ciekawe, mimo tego, że niejednokrotnie przypominają te pisane dla Cage (pewnie Sean Peck sam je pisał), Sean wydaje się unikać kopiowania siebie z Cage. Próbuje śpiewać niżej, poza pojedynczymi krzykami stara się unikać typowego dla siebie przenikliwego wrzasku tworzącego złożone linie wokalne. Słychać to choćby w "Way of the Gun", "The Anthem" czy "Skull and Crossbones". O ile charakterystyczność wokalu wydaje się być czymś oczywistym i trudno nie postrzegać Death Dealer przez pryzmat Cage, o tyle w przypadku gitarzystów, ta charakterystyczność nie zawsze jest jasna jak na dłoni. Nie w przypadku Rossa the Bossa. Aż trudno uwierzyć jak bardzo jego solówki w Death Dealer są spokrewnione z tymi, które grał w Manowar. Wbrew pozorom istnieje niewielu gitarzystów, których tak łatwo odcyfrować ledwie po kilku dźwiękach. Te intensywne, przeładowane solówki dodają klimatu do "Hallowed Ground". Płyta wychodzi niemal w tym samym czasie co Cage, prawdopodobnie jednak materiał ten powstał dużo wcześniej. Jeśli tak, to dobrze rokuje, zespół bardzo szybko wychwycił swoje pięty achillesowe i wydał spójny, dobry album. Później więc powinno być jeszcze lepiej! (4,5) Strati

Niektórzy wręcz oczekują od Was kompozycji nawiązujących wprost do Manowar. Podczas komponowania celowo staracie się pisać utwory w zupełnie innej stylistyce?

DEATH DEALER

7


Jestem dumny z tego, co stworzyliśmy i będę się tym hołubić przez resztę mojego życia Oj, niejeden chciałby być na miejscu Michaela Dennera i móc wypowiedzieć takie słowa. W końcu nie każdy może pochwalić się współódziałem w popełnianiu najlepszych i najbardziej rozpoznawalnych metalowych albumów wszechczasów. O nowym wydawnictwie oraz o starych, dobry czasach z Mercyful Fate i Kingiem Diamondem, rozmawiałem z samym mistrzem gitary we własnej osobie. Serdecznie zapraszam na spotkanie z miłym Duńczykiem - panem Dennerem. HMP: To wielka przyjemność robić z tobą wywiad, Michael. Na wstępie porozmawiajmy trochę o najnowszym wydawnictwie. Właśnie wydaliście "Satan's Tomb". Jak się z tym czujesz? Michael Denner: Moja przyjemność. "Satan's Tomb" było wspaniałym doświadczeniem. Piosenki, muzycy, chemia między nami, więc prostą sprawą było uczestniczyć w tym rejsie. Dlaczego zdecydowaliście się nagrać tylko EP-kę? Możemy oczekiwać pełnej płyty w przyszłości? Przyczyną wydania EP-ki była chęc wypuszczenia czegoś szybko w tym składzie. Alternatywnym wyjściem, było zaczekać na resztę kompozycji na pełną płytę, ale ja nigdy nie byłem zbyt cierpliwym facetem. Czemu czekać na coś fajnego, skoro to już jest, od zaraz. Jak udało wam się zebrać wszystkie te osoby do nagrania "Satan's Tomb"? Hank ściągnął Mark'a z zespołu Demonica, ja sprowadziłem Snowy'iego, który jest jednym z moich najlepszych przyjaciół, natomiast Sean Peck usłyszał plotki o naszym zespole i odpisał na ogłoszenie odnośnie

niem tekstów? Shermann: muzyka. Peck: teksty. Denner i Shermann: partie gitarowe, gitarowe motywy i solówki O czym opowiada "Satan's Tomb"? Myślę, że o głębsze znaczenie powinieneś zapytać Sean'a. Jeśli byłbyś zmuszony wybrać jeden numer, który by to był? Który lubisz najbardziej? Wybrałbym "The New Gods", ma mocny Mercyful'owski feeling, światowej klasy bębnienie i troche fajnych, gitarowych partii w środku Kto namalował okładkę i czyj to był koncept? Mieliśmy przywilej użycia malunku samego Thomasa Holm'a, który stał za pracami zdobiącymi "Melissę", "Don't Break the Oath" czy "Fatal Portrait". Jesteśmy bardzo zadowoleni, bo to kawał dobrej roboty. Powiedz nam kto jest odpowiedzialny za brzmienie EP-ki? Jesteś zadowolony z efektu końcowego? Brzmienie to kombinacja tego, co z Hankiem planowaliśmy na wczesnym etapie działania. Arnold Lindberg - inżynier i Snowy, kontynuowali pracę nad naszymi zamierzeniami w Geteborgu, natomiast Mark

tysiące razy, ale powiedz jeszcze raz - jak to jest stworzyć takie arcydzieła i ponadczasowe klasyki jak pierwsze płyty Mercyful Fate i King Diamond? To magia i chemia pomiędzy członkami zespołów to spowodowała. To jak przepis, którego poszczególne składniki stanowią o perfekcji dania. Także pragnienie i motywacja do bycia najcięższym zespołem na świecie w tamtym czasie. Jestem dumny z tego, co stworzyliśmy i będę się tym hołubić przez resztę mojego życia. Jak wspominasz tamte dni? Jaka była atmosfera pomiędzy wami? Traktowaliście to wszystko jako zabawę czy bardziej na poważnie? Cały nasz wolny czas spędzaliśmy razem. Śmialiśmy się, płakaliśmy, ciężko pracowali, dyskutowali, walczyli. Mieliśmy silną więź. Jak rodzina, jak pięciu braci. Będę ich kochał i szanował już na zawsze. Jaka była różnica podczas pracy nad pierwszymi albumami Mercyful Fate, a Kinga Diamonda? Całkiem spora. Proces tworzenia u Kinga był już pod bardziej profesjonalnym kątem. Usiedliśmy z Kingiem i zaczęliśmy wybierać muzyków, którzy nam pasowali, zupełnie tak jak w puzzlach. Wzięliśmy sprawy w swoje ręce i okazało się, że muzycy których wybraliśmy mieli odpowiednie umysły, umiejętności i swoje zdanie. Dzięki za to! Jestem dumny z tych dwóch albumów, które udało nam się wspólnie nagrać. Jak wspominasz koncerty w latach 80-tych? Dużo imprezowaliście? Było dużo lakieru do włosów i spandexu, co nigdy do końca nie było w moim guście. Owszem było imprezowanie, ale nic poważnego w porównaniu do innych kapel z tego okresu. A jak wyglądały wasze próby? Śmiertelnie poważnie, z Mercyful Fate graliśmy sześć dni w tygodniu po minimum pięć godzin dziennie. Zazwyczaj Hank przynosił jakiś pomysł albo dwa i się zaczynało. Wraz z Andym LaRoque stanowiliście fenomenalny gitarowy duet. Jak wspominasz waszą współpracę? Andy jest jednym z najbardziej utalentowanych i najlepszych muzyków z jakimi miałem przyjemność pracować. Ma dobre serce i jest bardzo inteligentny. Nigdy nie robił problemów odnośnie tego, który z nas jakie partie ma grać. To była prawdziwa gra zespołowa. Wierzę, że zabłysneliśmy na "Fatal Portrait" i "Abigail". Wasze brzmienie było magiczne! Pamiętasz może jakiego sprzętu używałeś w tamtych czasach? Tak, sprzęt którego używałem to: Ibanez Graphic EQ, Tube Screamer, Boss spectrum, Marshall 100 amp, diverse Flying V's i mojego BC Rich Stealth (zwanego również Abigail) Dlaczego "Into the Unknown" było twoim ostatnim albumem z Mercyful Fate? Urodziło mi się wówczas pierwsze dziecko i było troche komplikacji z samym porodem. Z krwawiącym sercem musiałem opuścić moich przyjaciół z zespołu i zająć się rodziną.

Foto: Metal Blade

wokalisty. Zasugerował abyśmy zapoznali się z jego dorobkiem oraz projektami, w których uczestniczył w przeszłości i... Boom! Zaskoczyło idealnie! Sean Peak jest świetnym wokalistą, co to tego nie ma wątpliwości. Ciężko go było do was ściągnąć? Tak jak wspomniałem, on doszedł do nas z własnej woli. Jesteśmy z tego bardzo dumni i szczęsliwi. Jak to jest, gdy legendy znowu się spotykają? Mam na myśli ciebie i Snowy Show'a… (Śmiech), ze Snowy'm utrzymywałem bliski kontakt od czasów, gdy graliśmy razem w Mercyful Fate. Poza tym on mieszka w Geteborgu, a ja w Kopenhadze - jest moim bliskim przyjacielem i według mnie jest najlepszy w swoim fachu. Jestem bardzo zadowolony, że znowu razem gramy z wielu powodów. Ciężko było skomponować materiał? Nie, Hank jest mistrzem metalowych riffów a Sean ma wyobraźnie jak mało kto. Proces twórczy był zatem szybki, prosty i owocny. Kto był głównym kompozytorem, a kto zajął się pisa-

8

DENNER-SHERMANN

i Sean wtrącali swoje pięć groszy prosto z USA. Teraz proszę o szczerość - czy podczas procesu tworzenia, myśleliście o tym jako o materiale Mercyful Fate czy jako o czymś zupełnie nowym? Przeważnie myślę o Mercyful Fate, jeśli tylko pracuję przy muzyce. To dla mnie całkiem oczywiste, bo to jest jedna z najlepszych rzeczy, jakie zrobiłem podczas mojej długiej kariery. Myślałeś kiedyś o reaktywacji Mercyful Fate? Każdego dnia, ale tak jak dla Kinga, jego zespół stanowi priorytet, tak teraz dla mnie projekt Denner/ Shermann odgrywa najważniejszą rolę. Jak wyglądają twoje relacje z Kingiem Diamondem? Często rozmawiacie? Raz na jakiś czas rozmawiam z Kingiem. Głównie są to biznesowe rozmowy, ale też czasami zdarzają się osobiste pogawędki. Cały czas jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. Niemożliwym jest ominąć lub przemilczeć temat Mercyful Fate. Jestem przekonany, że pytano cię o to

W jaki sposób znowu zeszliście się z Hankiem? Przez wszystkie lata, zawsze miałem bliski kontakt z Hankiem. Każdego tygodnia rozmawialiśmy przez telefon. On jest jednym z moich najbliższych przyjaciół, więc w gruncie rzeczy my nigdy się nie rozdzieliliśmy. Czy od czasu ostatniego wydawnictwa Mercyful Fate miałeś też kontakt z pozostałymi członkami zespołu? Tak jest, cały czas. Jakie są wasze plany na przyszłość? Planujecie z Hankiem jakąś trasę? Zdecydowanie tak. Z pełnym albumem, który może ukazać się wiosną. Jeszcze raz - to była wielka przyjemność rozmawiać z tobą, Michael. Ostatnie słowa należą oczywiście do ciebie… Nigdy nie miałem okazji zagrać w Polsce. Wiem, że metal w waszym kraju to wielka i ważna rzecz, więc zagrać u Was będzie stanowiło dla mnie priorytet. Do zobaczenia w krótce! Przemek Murzyn


wiek powstały, a "Ostatni Tabor" Kata, to moja ulubiona piosenka wszechczasów. Jak zamierzacie promować "Shadowlane"? Tak jak teraz. Koncertować, udzielać wywiadów itp.

Heavy Metalowe obowiązki Black Trip to coraz mocniejszy heavy metalowy gracz. Zespół złożony z samych metalowych wyjadaczy, rozpycha się łokciami i wychodzi mu to całkiem dobrze! Właśnie nagrał drugi album, zrobił krok do przodu i wygląda na to, że jeszcze będzie o nim głośno. O heavy metalowych obowiązkach rozmawiałem z gitarzystą - Sebastianem Ramstedt'em. HMP: Cześć Black Trip! Po pierwsze, chciałbym pogratulować wam nowego albumu! Świetna robota! Jak się czujecie po wydaniu "Shadowlane"? Sebastian Ramstedt: Bardzo dziękujemy! Jesteśmy bardzo zadowoleni i usatysfakcjonowani rezultatem. Gdzie i dlaczego powstał Black Trip? Początkowo Black Trip było nazwą, pod którą Peter umieszczał swoje riffy, gdy uczył się grać na gitarze. To był projekt tylko dla niego i wydaje mi się, że miało to miejsce jakoś w połowie lat dwutysięcznych. Tak naprawdę zespołem staliśmy się, gdy zaczęliśmy grać próby i przygotowywać seta na występ na Muscle Rock w 2012 roku. Miał to być dla nas tylko poboczny projekt, ale poczuliśmy, że chcielibyśmy razem zrobić coś większego. Zdecydowaliśmy się na nagranie pełnej płyty i napisaliśmy piosenki na "Going Under". Szczerze mówiąc, wasza muzyka najbardziej kojarzy mi się z Thin Lizzy. Czy jest to jedna z waszych największych inspiracji? Nie, niespecjalnie, choć jestem w stanie zrozumieć, dlaczego tak sądzisz. Myślę, że w naszej muzyce jest sporo z Thin Lizzy, ale bardziej inspirujemy się całym ruchem metalowym z czasów około 1980 roku.

W waszej muzyce jest sporo inspiracji z lat 70-tych. Czy muzyka z tego okresu jest dla waszego zespołu swego rodzaju złotym środkiem? Ludzie zapominają, że zespoły heavy metalowe z końca lat 70-tych i początku lat 80-tych były bardziej "boogie", niż się o tym pamięta. Łatwo jest myśleć, że muzyka brzmiała wtedy jak "Restless and Wild" Accept czy "Defenders Of The Faith" Judas Priest. Większość zespołów grających oldschoolowy heavy metal kopiuje styl z okolic 1983 roku. A tak naprawdę ta muzyka była bardziej bluesowa. Odpowiadając więc na twoje pytanie, muszę powiedzieć, że nie. Dla Black Trip zespoły ze złotego okresu to te, które grały pod koniec lat 70-tych i na samym początku lat 80-tych. Wiem, że gracie w różnych zespołach. Co znaczy dla was Black Trip? Nie sądzę by był to tylko poboczny project… Dla mnie, Petera oraz Johana Black Trip to główny zespół. Dla kolegów z Enforcera, Black Trip to też

Joseph i Jonas będą mieli wielką trasę na przełomie jesieni i zimy. Nie obawiacie się, że zaniedbają obowiązki związane z Black Trip? Nie, Joseph zostaje z nami, a Enforcer zabiera gitarzystę sesyjnego. Jonas jedzie w trasę z Enforcerem, ale mamy kapitalnego sesyjnego pałkera, imieniem Anders Bentell. To on wyprodukował album "Hrimthursum" z moim poprzednim zespołem - Necrophobic. Zawsze wiedziałem, że jest świetnym perkusistą i bardzo dobrze pasuje do zespołu. Jak często się spotykacie i wspólnie gracie? Najmocniej koncentrujemy sie kiedy mamy zaklepane koncerty albo wchodzimy do studio. Ale generalnie raz w tygodniu. Co chcecie osiągnąć jako Black Trip? Sex drugs and rock n roll! (śmiech!) Czy da się wyżyć z grania muzyki? Nie, nie sądzę. Te dni już przemineły. Blackie Lawless kiedyś powiedział, że dni kapeli są policzone, kiedy kampanie muzyczne zaczynają pompować kase, aby zespół stał się "wielki". Ja obok moich heavy metalowych zobowiązań, zawsze miałem na boku zwyczajną pracę. Dzięki za poświęcony czas. Ostatnie słowa należą oczywiście do ciebie… Dzięki za wywiad, zdrówko! Przemysław Murzyn

Black Trip jest swego rodzaju zespołem typu "all star". Jak ze sobą współpracujecie? Za pomocą pięści i przekleństw! (śmiech!) Nie, niezupełnie. Nie traktujemy siebie jako zespołu "all star". Jesteśmy grupą przyjaciół, których łączy zainteresowanie starym heavy metalem. Nie wiem, dlaczego prasa zaczęła nazywać nas "All Star Band". To głupie. Nie jesteśmy żadnymi gwiazdami. Ale to miłe, gdy ludziom podoba się nasza muzyka. Czy cały zespół jest zaangażowany w proces twór czy? Na pierwszym album Peter napisał całą muzykę, a Joseph wszystkie teksty. Tym razem Joseph napisał kilka piosenek, a ja i Jonas po jednej. Co było waszą największą inspiracją przy tworzeniu nowego albumu? Myślę, że po prostu chcieliśmy nagrać album lepszy od poprzedniego. Inspiracją były w zasadzie wszystkie nasze poprzednie muzyczne doświadczenia. Zarówno z koncertów, jak i płyt z naszymi wcześniejszymi zespołami. Nie chcieliśmy, żeby nowa płyta brzmiała tak sucho jak poprzednia, więc spędziliśmy więcej czasu na dopracowaniu brzmienia. Kto jest producentem nowego albumu? Nicke Andersson z Imperial State Electric. To fantastyczny muzyk i producent. Bardzo łatwo się z nim współpracowało. Jest dobrym kumplem, zna ograniczenia i możliwości każdego z członków zespołu. Myślę, że dzięki niemu brzmimy najlepiej, jak to możliwe. Macie kontrakt ze Steamhammer. Jesteście z tego zadowoleni? Tak, to fantastyczne. Zapewnili nam tym razem dobrą promocję. Zamierzacie wyruszyć w trasę po premierze? Tak, właśnie jesteśmy w trakcie trasy. Siedzimy na backstage'u i odpowiadamy na pytania, sącząc whiskey. To nasza pierwsza trasa europejska, a na jesień planujemy mini tour po Stanach. Będziemy grać też sporo koncertów w Szwecji.

Foto: SPV

najważniejsza rzecz, kiedy gramy próby i koncertujemy. Wiadomo, że mają swoje obowiązki względem innych zespołów, ale nie wypływa to na jakość rzeczy, które wspólnie wypuszczamy. Opisz jak wyglądają wasze koncerty dla tych, którzy nigdy nie mieli okazji was zobaczyć. To rock and rollowy atak po całości. Nie jesteśmy przebierańcami, a na żywo dajemy czystą energię. Masz może jakichś faworytów wśród młodych kapel? Kocham Helvetets Port. Możliwe, że są jednym z najlepszych zespołów w ogóle! A może znasz jakieś zespoły z naszego kraju, z Polski? (Śmiech!) Jestem fetyszystą jeśli chodzi o WschodnioEuropejskie zespoły. Myślę, że "Dorosłe Dzieci" Turbo, to jeden z najlepszych albumów jakie kiedykol-

BLACK TRIP

9


Spotkanie z Diabłem przy kieliszku rumu po latach Kat i Roman Kostrzewski to zespół wszystkim dobrze znany, tak samo jego obecne i wcześniejsze dokonania. W przyszłym roku 30-te urodziny obchodzi ich debiutancka płyta, lecz zespół już teraz postanowił uczcić tę okoliczność i nagrał na nowo utwory z tamtego albumu. O okoliczności, powodzie rerecordingu, kulisach wydania oryginału w 1986r. i nie tylko, opowie nam sam Roman Kostrzewski.

HMP: Witam Pana, Panie Romanie. Na wstępie chciałem pogratulować solidnie wykonanej płyty. To, że "666" jest kultem polskiego metalu, wie każdy fan ciężkiej muzyki, ale udało wam się w płytę tchnąć nowego ducha. Pierwsze pytanie: "666" została wydana w maju 1986 roku, a jej anglojęzyczny odpowiednik miesiąc wcześniej. To 29 lat temu. Nie woleliście tej płyty wydać na okrągłą, 30-tą rocznicę? Roman Kostrzewski: Dzień dobry. Rocznica nie miała jakiegoś specjalnego wpływu na toczące się rzeczy w zespole m.in. plany wydawnicze. Powody, dla którego powstały "Szóstki" były głównie dwojakiego rodzaju. Jeden to na pewno publiczność, która jest świadoma zmian w zespole, szczególnie po latach zmian personalnych i też zmian wynikających z długiego okresu grania, artyści się też zmieniają, publiczność z resztą się też zmienia, więc po latach części publiczności wydało się być ciekawe ponowne spojrzenie na "Szóstki". Nie wiem, dlaczego, z jednej strony może, dlatego, że "Szóstki" powstały w czasach dopiero kształtowania się soundu, który w dzisiejszych czasach jest troszkę odmienny. Współczesne kapele jak grają metal, w zasadzie mogą grać różnie, ale technolo-

zwiększenie możliwości popełnienia błędu spowodowałby, że kapela musiałaby częściej grać, a właśnie chodziło o to, żeby w tym animuszu, w tym powerze, jaki się ma przed zagraniem utworu, żeby go po prostu zachować do samego końca, co jest pewnego rodzaju trudnością, bo w którymś momencie przychodzi zmęczenie, uwaga ludzi wiadomo po stosunkowo krótkim czasie ulega degradacji, więc nie jest to łatwa sztuka. Utrudniliśmy, ale był jeden istotny powód, chodziło o to, żeby kapela czuła się wzajemnie, żeby czuć było jeden organizm grający, żeby wszystkie utwory miały mniej więcej te same warunki realizatorskie, krótko mówiąc, żeby płyta brzmiała spójnie. "Szóstki" w latach 80-tych, były nagrywane troszkę inaczej, ale też bardzo sprawnie, płytę w końcu nagraliśmy w przeciągu dwóch tygodni to stosunkowo też krótki czas realizacji, wspomnę, że współcześnie ludzie nagrywają nawet cztery miesiące i więcej. Różnie to z tym bywa. Dlaczego myśmy nagrali? Bo mieliśmy świadomość przemian, które się dokonały w nas, ale też i w zespole, zespół tracił muzyków w różnych okolicznościach, a też dokonał się rozpad Kata na bazie, którego my od jedenastu lat grając na koncertach pielęgnujemy tą tradycje metalową z takim skutkiem, że odczuwamy dziejące się zmiany, przemiany w nas, publiczności,

Foto: Mystic

gie wykorzystywane do nagrań i do gry trochę się zmieniły od tamtych czasów, co oczywiście determinuje brzmienie, więc publiczność nagabuje, zachęca nas do nagrania ponownych "Szóstek", być może, dlatego, żeby uchwycić te zmiany. Być może, dlatego, że słuchając na koncertach odczuwali inne wrażenia niż po wysłuchaniu "Szóstek". Natomiast dla zespołu było to też, pewnego rodzaju wezwanie, bo też dla nas było ciekawe jak po latach takie "Szóstki" zabrzmią w konwenansie brzmieniowym, charakterystycznym dla współczesnych czasów, to na pewno było interesujące wezwanie. Trochę żeśmy sobie utrudnili próbując nagrywać rzecz w taki sposób, w jaki mniej więcej się nagrywało w czasach powstawania rock'n'rolla. Otóż muzycy musieli być doskonale przygotowani, najwyżej rejestrując z raz, dwa utwory i tyle, więc zasadniczo utwory były nagrywane w sześć dni metodą tzw. nagrywania na setkę, czyli w zasadzie rejestracja na żywo. Wszystkich rzeczy nie byliśmy w stanie nagrać w jednym czasie z uwagi na wiele problemów technicznych. Studio było wspaniale przygotowane do nagrań, abyśmy nie musieli po prostu tworzyć osobnej kabiny, separacje dla chociażby wokalisty, już nie mówiąc o tym, że solówki albo jakikolwiek błąd muzyka, bo

10

więc tak jakby się chciało powiedzieć "zrobimy sobie prezent, zagramy jeszcze raz, to, co zagraliśmy dawno, dawno temu". Skoro dostaliśmy nagraną na nowo debiutancką płytę w wersji polskiej, to idąc drogą implikacji czy możemy też się spodziewać, że i anglojęzyczna wersja "Metal and Hell" doczeka się odświeżenia? Nie, takich planów nie mamy, "Metal and Hell" anglojęzyczna wersja "Szóstek" powstała w wyniku zapotrzebowania rynku zachodniego. Otóż przyjechał do Polski Jos Kloek, który akurat wydawał płytę "Heavy Metal World" TSA, spotkaliśmy się z nim, odbyła się prezentacja pierwszych dźwięków na "Szóstki" i on uznał, że płyta mu się podoba i jest w stanie zainwestować środki, swoją pracę poświęcić na rzecz powstania takiej płyty, więc szybko nastąpiły tłumaczenia i ja taki nie do końca anglojęzyczny musiałem stosunkowo szybko opanować język angielski w stopniu takim, żeby to w ogóle wyśpiewać. Do dzisiaj nie znam angielskiego w stopniu pozwalającym na pisanie w tym języku. Tak, owszem mogę się poruszać w świecie tzw. podstawowych zwrotów i pojęć, ale nie do stopnia takiego, żeby próbować te swoje liryki

KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI

przenosić na język angielski, więc szybkie akcje, które skutkowały w konsekwencji wydaniem "Metal and Hell". Dzisiaj, by było nonsensem robienie "Metal and Hell", dlatego, że zespół w początkowym okresie nie za bardzo mógł pojawić się na scenach zachodnich z uwagi na nieuregulowany stosunek do służby wojskowej, gdy w końcu mogliśmy już wyjechać na Zachód to już była w zasadzie inna kapela. Mieliśmy takie plany, cały czas mieliśmy te uważanie, a przynajmniej teksty były tłumaczone na język angielski, tłumaczenia na pewno są do "Oddechu Wymarłych Światów", przy czym w latach 90-tych, kiedy już można było swobodnie wyjeżdżać z naszego kraju, to zespół był już związany rodzinnie, a to już zupełnie inne okoliczności. Widzisz, jak w młodym wieku, ustawisz swoje życie pod kątem kariery to zrobisz wszystko dla niej, to jest to bardzo prawdopodobne, że tak się stanie, więc gdybyśmy w tym okresie wyjeżdżali, mieli tą możliwość wyjechania, zapewne bylibyśmy kapelą o randze europejskiej, taką, jaka się wówczas jawiła po wydaniu "666", opinia o tej płycie na rynku zachodnim była pozytywna. W Polsce, gdy graliśmy z zachodnimi kapelami, te akurat zawsze potwierdzały dobrym słowem trasę tego zespołu, więc nic nie stało na przeszkodzie zrobienia tej kariery, no, ale czynniki zewnętrzne, jakby niezależne od nas wpłynęły na nasze losy, a gdy już ma się rodzinę to już człowiek tak niechętnie lokowałby się gdzieś tam, skoro znalazł swoje miejsce w życiu. Myślę, więc, że skoro Kat ma, dla kogo w tym kraju grać i skoro się tak ułożyło w tym kraju, że my naprawdę mamy dużo zajęć w bilansie jednego roku, to chętnie odpowiemy na jakieś propozycje grania na Zachodzie i to się dzieje, ale jechać tam szukać niewiadomych, skoro się już znalazło, my znaleźliśmy, jako artyści szczęście w postaci publiczności, która nas nagradza owacjami, która ujawnia swój rodzaj związku z naszą sztuką. To jest to, co jako młodzi ludzie najbardziej pragnęliśmy, jak każdy młody człowiek chciałem powiedzieć "ja jestem", więc miło mi, że dzięki publiczności dowiedziałem się, kim jestem Dlaczego zarówno jak i oryginalna jak i odświeżona płyta nazywa się "666" a nie "Metal i piekło", które jest tłumaczeniem anglojęzycznego "Metal And Hell"? "Metal And Hell" w zasadzie był tytułem zaproponowanym dla wydania zachodniego przez ówczesnego wydawcę, a tu głównie chodzi o realizatora, nazywał się ten Pan Jos Kloek, był Belgiem, pracował głównie dla firmy Mausoleum, jednakże tą płytę zarezerwował dla swojej prywatnej firmy, założył własną firmę o nazwie Ambush Records, nikomu tej płyty nie dał i sam ją (śmiech) wydał. Z resztą z dobrym skutkiem, bo wykupił całe prawa po latach, także rzecz mu się podobała. Myśmy nie zmieniali, nie chcieliśmy zmieniać czegoś, co jest charakterystyczne dla tej płyty w sensie jej tożsamości, czyli nazwy, nazwy tytułów itd. tego nawet nie wolno zmieniać, prawa autorskie w zasadzie nie zezwala na naruszanie tzw. dóbr osobistych, a te są przynależne do więzi twórcy z określonym utworem, także nie wolno nam zmieniać nawet swoich własnych utworów, swojej nazwy, możemy w dekompilacji zrobić to inaczej, inaczej nazwać, ale jeżeli robimy coś, co ma związek z pracą zbiorową, zostało to nazwane w sensie całości, ma tytuł zbiorczy "666", jeżeli robimy to samo, tylko w inny sposób, inne wykonanie jest, ale tych samych utworów, tej samej w zasadzie grupy utworów, no to nie ma powodu, dla którego należałoby wymyślać jakąś inną nazwę. Czyli wychodzi na to, że nazwa polska jest wynikiem pomysłu waszego, a "Metal And Hell" wytwórni tak? Nie no wytwórnia wymyślać nie musiała, dlatego, że pamiętajmy "Metal And Hell" to tytuł utworu, więc po prostu wydawcy spodobał się tytuł utworu, bo uważał, że nosi bardziej nośny tytuł na warunki zachodnie, więc zaproponował czy mogłaby się ta płyta nazywać "Metal And Hell", a ja (śmiech) nie byłem aż tak zazdrosny o swoje własne tytuły, więc dla mnie to nie miało żadnego znaczenia. Wiadomo, że część waszej publiczności domagała się nagrania na nowo "Szóstek". Czy wy sami również tego chcieliście czy jednak to bardziej nacisk fanów zdecydował? Tak, no ja już ci wspomniałem, że to jest fajna zabawa dla artysty, no nie może sobie pozwolić artysta na to, żeby nagrywał te same utwory rokrocznie, ale powinien wydaje mi się zrobić to po jakimś czasie, bo świat


jest tak urządzony, że on się zmienia. Myślę sobie, że Chopin, który grał swoje utwory w swoich czasach grał je w kontekście, tego, co mu było wykonawczo bliskie, dzisiaj myślę, że się inaczej wykonuje tę sztukę. Czy mu by się to podobało? Trudno orzec, ale wiadomo, że tą muzykę się gra, grają ją różni wykonawcy, w końcu z Katem było też tak, że też zagrali inni wykonawcy, mają do tego prawo, wystarczy poprosić w ZAiKS-ie o licencje na wykonanie takiego utworu i jest to, akurat w przypadku Kata te wykonania były bardzo fajne, przypomnę, że jednym z utworów Kata "Wyrocznia" zajął się Vader i było to bardzo fajne wykonanie, z resztą na jedno z nich zaproszono mnie, abym udzielił swojego głosu i też inaczej wyszło, też wydaje mi się, że jest ciekawym wykonaniem, więc utwór można wykonywać na różne sposoby. Wydaje mi się, że zespół, w którym są artyści tworzący muzykę na tą płytę tym bardziej powinni mieć prawo do wyegzaltowania utworów, które towarzyszyły im w przeszłości, tak? Już po latach często zapominamy, kim byliśmy, więc zasadniczo podchodzimy ponownie do danej materii i ona jakby w rzeźbieniu muzycznym może po prostu ujawnić zupełnie inne kształty. Jak wiadomo na "Oddechu Wymarłych Światów" były pewne korekty m.in. w tekstach z powodu cen zury czy to, dlatego w oryginalnej wersji "Mordercy" jest ucięty tekst "Czeka... śmierci brata" zamiast "Czeka na chwilę śmierci brata" Czy cenzura w tam tych czasach ingerowała w pańskie teksty pisane na debiutancką płytę? Tego tekstu akurat nie dotknęła cenzura, to znaczy dotykać dotykała w tym sensie, że musiała zaaprobować. Cenzura to był taki rodzaj instytucji, która kontrolowała wszystkie wydarzenia artystyczne i te, które były prezentowane na żywo czy też te, które były rejestrowane na taśmach, ale nie przypominam sobie. Tutaj ta zmiana wynikała stąd, że to, co mi się wydawało, że jak będą pominięte te dwa wyrazy to zyska na tym artyzm, patrzę na to z punktu muzycznego widzenia, więc wydało mi się nietracące z logiki, nie wytracała się logika poprzez ubytek dwóch wyrazów. Dzisiaj mogę swobodnie dośpiewać te dwa wyrazy i też nie widzę jakiejś wielkiej różnicy, to są niuanse, które dla tych, którzy kochają muzykę mają jakieś istotne znaczenie, ale wydaje mi się, że nie aż tak, żeby zakwestionować zagrania utworu. Jak pan ocenia te teksty z perspektywy czasu? Czy zmieniło się pańskie podejście do pisania tekstów? Czy byłby pan w stanie teraz napisać coś podobne go? Ja myślę, że nie, dlatego że artysta, gdy podchodzi do jakiejkolwiek pracy o jakimkolwiek charakterze jest związany z określoną chwilą, z określonym swoim stanem emocjonalnym, z określonym swoim stanem psyche w kontekście określonych czasów, określonych wydarzeń, więc wydaje mi się twórczość jest wyrazem tych wszystkich elementów tak szalenie istotnych, żeby powstała myśl jakaś twórcza, którą chce się zachować czy na płycie czy w twórczości. Czasami jest dziełem pewnego rodzaju przypadku, bo meandry myśli akurat gdzieś zahaczą o takie rewiry, które nagle zostawiają ślad i artyście się podoba to, co z tych meandrów wyłuskuje, więc to są pewnego rodzaju osobliwości, wątpię żeby człowiek był w stanie tak jak klon automatyzować swój stan ducha, swój stan psyche. Dlaczego na "666" (nawet na odświeżonych) nie znalazł się nigdy "Ostatni Tabor", który pojawił się na zremasterowanej wersji "Metal and Hell", a który jest niewątpliwie jednym z największych przebojów Kata? Wiesz, w intencji było zachować stan rzeczy, jaki był charakterystyczny dla tej płyty, tak jak w kontekście treści jak i muzyki, to, co pozostało nam do zrobienia, to oddać temu potencjałowi charakterystycznemu dla wykonania - a to chwila, a to pewien rodzaj przygotowania, instrumentarium określone, pewnie kultura muzyczna, a także aranżacje i oczywiście stylu, który miał też niebanalne wpływ na sound, brzmienie, czyli rodzaj podejścia do samej realizacji, ona też zmienia bardzo dużo. Sam realizator - człowiek, który miksuje, przecież ma ogromny wpływ na sound, na brzmienie, a w końcu muzyka, to nie tylko same literalne dźwięki gdzieś tam zawieszone w jakiejś przestrzeni, którą nazywamy melodyką, ale też rozumiemy coś takiego jak właśnie sound. "Ostatniego Taboru" na oryginale nie było, ponieważ nie mieścił się, w tamtych czasach nam się wydawało, że jakby odstaje swoją konwencją, wyczuwałem pewne subtelne różnice przynależności

utworów do określonych, różnych okresów do zbiorczego ujęcia rzeczy. Gdy odbyliśmy rejestracje pierwszych utworów to po prostu robiliśmy takie, a nie inne, bo innych nie było, ale gdy tych utworów było coraz więcej to dostrzegaliśmy, że niektóre utwory bardziej pasują do siebie, współgrają, a niektóre mniej. Dlaczego zdecydowano się na dwie wersje okładki nowej wersji szóstek. Czy można to zrozumieć, jako ukłon w stronę starego debiutu, który również nie miał jednej okładki? Bardzo fajna uwaga zaskakujesz mnie trafną oceną, natomiast tutaj chyba, co innego zagrało. Otóż w przypadku pierwszego wydania "666" lat 80-tych i "Metal And Hell" po prostu było w tym wszystkim trochę przypadku. Płyta "666" wydana została z okładką wypracowaną przez artystę, który w zasadzie nie ukończył pracy przed wydaniem płyty na Zachodzie. Krótko mówiąc polski wydawca miał w planie wydać płytę opatrzoną grafiką taką, jaka była i powierzył artyście do zrobienia. Te działania były trochę opóźnione w stosunku do potrzeb wydawniczych Josa Kloeka, w związku z tym Kloek wymuszał i na szybko trzeba było coś wymyślić, więc w zasadzie długopisem był rozrysowany szkic, na to zostały naniesione kolory i cała historia tej okładki. Dysponowaliśmy zdjęciem z tamtego okresu i to jest cała kwintesencja skutku graficznego zawartego na płycie "Metal and Hell", więc tak to się miało w tamtych czasach, a tu była trochę odmienna sytuacja otóż grafik miał dwa pomysły, nie był pewny dwóch projektów, gdy do mnie trafiły te projekty to rozstrzygnęliśmy razem z wydawcą Michałem Wardzałą, że jedna i druga jest fajna, w związku z tym trzeba przyporządkować jedną do powiedzmy płyty CD, a drugą niech będzie LP i to

rzeczy miały się tak, że tylko wydawane były wydawnictwa te, które w PRL- u wówczas funkcjonowały to prawdopodobnie to okładki byłyby jednolite i za każdym razem takie same, natomiast tu wszystko zaczęło się zmieniać, zmieniały się firmy, mało tego powstało w 1994 roku prawo autorskie, które zupełnie zmieniało postać rzeczy. W związku z tym firmy, które miały jeszcze do niedawna prawa wydawnicze przestały je mieć, tak samo do okładek, do możliwości itd., więc tu się zmieniały rożnego rodzaju okoliczności. W końcu jeszcze doszedł jeden istotny aspekt, otóż gdybyśmy my, jako młodzi ludzie byli na tyle zasobni, że stać nas byłoby na wypracowanie wszystkich tych działań charakterystycznych dla przygotowań płyty do tłoczenia, a więc nie tylko przygotowalibyśmy własnym sumptem muzykę, mielibyśmy ją dzisiaj wykonaną dzięki swojej własnej zasobności portfela i też uczynilibyśmy jakieś tam okładki czy zwrócilibyśmy się do jakichś artystów do zrobienia okładek, prawdopodobieństwo by było duże, że okładki byłyby takie same, ale w sytuacji takiego rozgardiaszu na rynku, no działo się tak jak działo. Ja bym jeszcze do tego dodał jedną rzecz. Czasami te wydania, ta wola producentów absolutnie nas nie zadowalała w kwestiach graficznych, także, gdy nadarzyła się taka możliwość to myśmy te okładki zmieniali na własną modłę. Czy nie kusiło was, by w celu zachowania jeszcze większego szacunku do oryginału nie sprowadzić na nagrania fortepianu, który by rezonował wasz dźwięk i stworzył klimat, tak jak to było przy nagrywaniu pierwszych "Szóstek"? No nie, dlatego, że nam nie chodziło o stworzenie kopii, właśnie nam chodziło o wypuklenie tych różnic wykonawczych, które charakteryzują muzyka po la-

Foto: Mystic

w zasadzie Michał Wardzała podsunął ten pomysł, mi się bardzo spodobał i tak zostało. Bo właśnie te stare wydania jak się przyjrzeć każde z nich miało inną okładkę. Był tytułowy kat, były dwie wersje tych czaszek zależnie od roku wydania. Wydanie z 1993 roku miało inną i rok 1996, kiedy przejął was Silverton też miało inną i od czego to zależy? Czy po prostu pojawił się jakiś grafik, który miał jeszcze inny pomysł? Głównie to było powodowane takimi czynnikami jak charakter wydawanych rzeczy w dawnych czasach. O czym mówię? Otóż myśmy wydawali swoje rzeczy w schyłkowych czasach PRL-u. Powoli powstawały tzw. firmy polonijne, krótko mówiąc rynek fonograficzny zaczął się rozszerzać, powstawały firmy, które do rynku muzycznego dodawały swoją wartość i możliwości. Powstawały inicjatywy prywatne, więc coraz więcej firm mogło to robić. W związku z tym, że każdy wydawca miał jakieś swoje własne ambicje wydawnicze, często swoje własne "widzi mi się", co zmienia w tych warunkach okoliczności charakterystyczne dla jakiegoś porządku wydawniczego, charakterystycznego dla Zachodu lub też dla utrwalonego rynku, bo gdyby

tach to raz, oczywiście dotyczy to wykonawstwa mojego i Irka, natomiast artystów, którzy doszli do zespołu i zaimportowali te utwory, to też to wnosi nową jakość, więc zasadniczo nie chodziło o powielenie, bo od tego służy kopia, a nam nie zależało na kopiowaniu. Nam zależało na nowym wykonawstwie, na dodaniu wartości twórczej do muzyki, co jest powszechną rzeczą na świecie. Całość zarejestrowaliście na setkę w Raven Studio w Skrzyszowie. Dogrywaliście jedynie wokale i solówki. Nie woleliście nagrać wszystkiego śladowo, jak większość współczesnych płyt? No nie, dlatego że po pierwsze płyta by była dłużej nagrywana, już nie mówiąc o tym, że na pewno to by było droższe, ale niewiele by to dało, niewiele by to stwarzało różnic, a tego rodzaju udziwnienia są fajne, gdy podchodzisz do nagrań w sposób kreatywny, jeszcze nie wiesz, co chcesz, więc może tak, może inaczej, może tą gitarę nagrajmy w inny sposób, może inaczej przystawmy itd. Tutaj była inna koncepcja, tu była koncepcja zagrania zespołu spójnego, jednolitego w jednolity sposób każdego utworu, optymalnie bez stosunkowo udziwnień, bazując tylko na własnym

KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI

11


skupieniu się na własnym wykonawstwie. W miarę możliwości dźwięk ma być uchwycony w sposób jednorodny, my artyści wiemy, że dźwięk powoduje potworne zmiany w soundzie, wystarczy zmiana ciśnienia i już się rzeczy po prostu zmieniają, więc na pewno i te drobne zmiany charakterystyczne dla chociażby zmiany ciśnienia też mogą zawarte być na nagraniach, natomiast, jeżeli nagrywasz płytę, tak np. powstał "Oddech Wymarłych Światów", myśmy jeździli do studia przez całe pół roku. Nie tyle, żeśmy po prostu siedzieli w tym studiu pół roku, tylko wchodziliśmy w tzw. okienka, bo wtedy była możliwość nagrywania. Po prostu studio miało w takim, a nie innym czasie wolne studio, więc wchodziliśmy na te okienka, więc to pół roku wymagało koncentracji, ćwiczeń, wtedy byliśmy młodzi i stać nas było na tego rodzaju szaleństwo, dzisiaj nie, dlatego, że mamy rodziny, mamy sezon grania na żywo, więc krótko mówiąc te rozwiązanie wydawało się najstosowniejsze. Dlaczego akurat Raven Studio w Skrzyszowie, a nie jak w przypadku oryginału Teatr Stu, który wciąż funkcjonuje? Co was zachęciło do współpracy z Raven Studio? No właśnie cały czas próbuję ci jakby tą zasadniczą myśl przekazać, która przyświecała artyście - nie chodziło o tworzenie klonu. Poza tym nie wiem, Teatr Stu zapewne jest dalej dobrym studiem, natomiast w

jeden człowiek po prostu usłyszy to, co chce przy pierwszym słuchaniu, a inny dopiero po dziesiątym, więc to są bardzo subtelne, osobowe wrażenia i tutaj jakby trudno doszukiwać się jakiegoś modelu. Każdy człowiek ma troszkę odmienne ucho, inaczej słyszy, więc jeżeli Jackowi Miłaszewskiemu to grało to nie wolno nam artystom dokonywać pewnych roszad, dlatego że gubi się obraz muzyczny kogoś, kto to robił. Owszem, publiczność może mieć takie wrażenie, ale być może intencją Jacka było to, żeby np., gdy większość ludzi słucha muzyki w ciszy, tworząc tzw. uśmiech, czyli podbijając basy i górę w tym momencie wytraca się środek, czyli wokal, że on się wtedy zsuwa na dalszy plan, więc podejrzewam, że w tych warunkach odsłuchowych wszystko będzie OK. tzn. wokal nie będzie przysłaniał lub też, jeżeli metal będzie głośno słyszany to charakterystyczną rzeczą głośnego słuchania metalu jest to, że wokal się gubi, że przesterowane gitary będą zasłaniać wokal, być może to leżało u podstaw takiej realizacji dźwiękowej. To są naprawdę z drugiej strony niuanse, bo gdybyśmy dostrzegali te różnice to można, by było trochę bardziej schować wokal, ale to ma też swoje dobre strony, bo nawet jak głośno podkręcisz to ten wokal nie schowa się aż tak, żeby był niezrozumiały, więc to są dobre i złe strony takiego podejścia do sprawy miksu. Czy dziś po prawie 30-tu latach jakieś utwory sta-

Foto: Katarzyna Loth

międzyczasie powstało mnóstwo różnych obiektów, widzisz w Teatrze Stu studio było adaptowane, z tych pomieszczeń, które były możliwe, była adaptacja studio i powiem ci, że w tamtym czasie było właśnie dało się odczuć te wady nie do spełnienia. Dzisiaj polskie studia budowane są w sposób profesjonalny, czyli stare pomieszczenia próbuje się we właściwy sposób dostroić, uchwycić dobry sound, stara się w taki sposób tworzyć różnego rodzaju pułapki dla basu czy też uwypuklić takie, a nie inne częstotliwości, żeby było jak najbardziej zrównoważone brzmienie. Często wadą studia w tamtych czasach było to, że gdy studio było niezestrojone, akustyk nie słyszał sybilantów, więc gdy podkreślał te sybilanty, okazywało się, że reżyserka była niedostrojona, nie uchwycała sybilantów, w związku z tym później nagrania w realu były przeświszczone lub sprawiała wrażenie, że wokalista sepleni, tego rodzaju problemy powstają, tak typowe techniczne aspekty. Jak wyglądał proces masteringu nowej płyty, ponieważ słychać, że gitary są trochę cichsze niż wokal, co słychać między innymi w pierwszej części "Diabelskiego Domu"? Działania miksu i masteru powierzyliśmy Jackowi Miłaszewskiemu, to jego koncepcja realizacji, owszem mieliśmy wpływ i próbowaliśmy dokonywać różnego rodzaju sensownych korekcji, ale powiedziałbym tak: sztuka masteringu jest złożoną sztuką i

12

nowiły dla pana wokalne trudności i musiał pan się jakoś do nich specjalnie przygotować? Ja się przygotowałem do nagrań szybko, standardowo mam jakiś określony rodzaj doświadczeń do przygotowania swego głosu, fajną rzeczą było w nagrywaniu na setkę to, że nie musiałem np. w studio czekać dwóch czy iluś tygodni na wyśpiewanie swoich kwestii, po prostu w tym samym dniu, w którym przyjechaliśmy, rozłożyliśmy graty, nastąpiły pierwsze próby realizacji i na drugi dzień od razu nagrywaliśmy, więc charakterystyką gry na setkę jak już ci powiedziałem jest to, że podstawa została nagrana w jednej, dwóch wersjach, oceniliśmy, która wersja byłaby OK., chłopaki poszli odpocząć, a mi w godzinę lub dwie zajęło nagranie tych utworów, zazwyczaj dwa lub jak dobrze mi szło to trzy, więc to zazwyczaj dwie do trzech godzin trwało nagrywanie wokalu, w międzyczasie chłopaki odpoczywali. Dlaczego dwie, trzy godziny? Albowiem jak masz zarejestrować dwa, czasami trzy ślady, a jak są chóralne to cztery, więc to trochę czasu potrzeba, ale każdy wokalista ci powie, że to szybka sprawa, zazwyczaj nagrywają dwie do trzech wersji, czasami jak nie byłem pewien no to nagrywałem trzeci ślad, ale to było bardzo rzadko, więc krótko mówiąc sprawnie. Nie myśleliście, żeby gościnnie zaprosić na album Wojciecha Mrowca i Tomasza Jagusia? Wiem, że ten drugi wyemigrował w 1987 roku do Stanów. Może kiedyś tak zrobimy jak poczujemy, że kapela

KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI

będzie zmierzała do jakiejś emerytury, choć nie wiem czy jest to możliwe. W przypadku artystów, którzy mają swoją publiczność, mają, dla kogo grać, co może spowodować kłopoty zdrowotne, co jest oczywiście możliwe. Jeżeli takie rzeczy by nastąpiły to trzeba, by było po prostu pożegnać się z tym wspaniałym zajęciem pełnego rocka, pasji, ale jednakże bardzo wymagającym, więc jeżeli taki moment, by przyszedł może i czas, by był na to, żeby nagrać jakąś pamiątkową płytę możliwie ze wszystkimi muzykami wiadomo, że ze wszystkimi nie będzie możliwe. Macie z nimi jeszcze kontakt? Czy oboje siedzą nadal w muzyce? Nie bezpośredni. Pewnie, po latach mniej więcej wiemy, co się u nich dzieje w życiu Tomka i Wojtka, natomiast są to szczątkowe informacje. Z tego, co mi wiadomo, Tomek jak już wyjechał do Stanów, uczynił to przed nagraniem "Oddechu...", najpierw wyjechał do Niemiec, później do Stanów - do Kanady przez Zieloną Hutę, stamtąd się dostał do Stanów, później związał się z partnerką, z którą żyje do dzisiaj. Czasami dochodzą do nas jakieś informacje, więc myślę, że nie towarzyszy mu muzyka, bo co prawda, w którymś momencie miał jakieś aspiracje związane z artyzmem, ale nie poparł to jakimiś pracami, które by to zarejestrowały, natomiast z Wojtkiem Mrowcem, chociaż nie mamy kontaktu wiemy, że mieszka w Warszawie, jego pasją jest modelarstwo. Na nowej wersji "666" jedynymi osobami, które nagrywały oryginalne "666" jest pan oraz Ireneusz Loth. Nie baliście się, że nie odtworzycie tej atmosfery, która towarzyszyła nagraniu tamtego albumu? Że wyjdzie zupełnie inna płyta? Wiesz, atmosferę może każdy wytworzyć, można indywidualnie wytworzyć grupę, oczywiście, że w tamtych czasach młodzi ludzie w ogóle mieli troszkę odmienny rodzaj podejścia do życia niż ludzie dojrzali, zważywszy na to, że każdy z nas w kapeli ma rodzinę czy też jest związany z osobami bliskimi, dzieli życie artystyczne z rodzinami, z rzeczami ważnymi z punktu widzenia tych istotnych spraw, które czynią, że mamy domy, jakieś zajęcia pozamuzyczne zazwyczaj związane z rodziną. W tamtych czasach mieliśmy swoje ukochane partnerki itd. natomiast troszeczkę jak wolne ptaki nie byliśmy obciążeni okolicznościami tymi, które są charakterystyczne dla utrzymania rodzin, dla poświęcenia pewnej uwagi na rzeczy i dobro domu, więc też troszkę inaczej każdy z nas pracował, była to pasja, do której podchodziliśmy bardzo poważnie do sztuki, co nie znaczy, że nie było wesoło, teraz też jest wesoło, więc, o jakim klimacie my tu mówimy. Głównie chodzi o rodzaj artystycznego zrozumienia między artystami, krótko mówiąc doszukiwanie pewnego rodzaju symbiozy, wspólnoty. Ją określa określona piosenka, melodyka, umówione zagrywki, z którymi gdy się drugi artysta spotyka już wie, że może dodać swoją grą, dowartościować tą strukturę, więc za każdym razem może ona być inna, koncerty wyraźnie dokumentują, że za każdym razem artysta trochę inaczej podchodzi do sprawy. To wynika też chociażby z samopoczucia, jednego dnia powiedzmy basista może być w dołku i się może to odzwierciedlić na charakterze gry, czasami to może być słaby dzień perkusisty i odwrotnie mogą się pojawić w każdym artyście dni wzniosłe, wspaniałe, które owocują zagrywkami, wspaniałą grą, wyjątkową, bo zwykle na scenie jest tak, że za każdym razem, gdy się poddajemy ulotnej, artystycznej wizji, to za każdym razem ma po prostu inny koloryt, inne barwy. Skąd czerpał pan inspirację pisząc teksty oprócz lit eratury m.in. Micińskiego, którą w tamtych czasach pan dogłębnie zgłębiał. Czy chociażby trylogia "Diabelskiego Domu" odwołuje się do jakichś wydarzeń z pańskiego życia? Moje pisanie ma związek z moim życiem czy też z życiem innych ludzi, natomiast należę do tych artystów, którzy starają się nie tworzyć jakby hiperrealizmu w tekstach. Moje teksty czasami są ulotne w kontekście zrozumienia fabuły, o co w ogóle tam chodzi, natomiast teksty mogą się okazać inspirujące słuchacza do myśli, te teksty potrafią trafić do trzewi i pomóc słuchaczowi spotkać się z samym sobą. Na pewno oprócz obserwacji życia wpłynęły prace z zakresu psychologii, religioznawstwa. W tamtych czasach czytałem bardzo różnorodne treści od literatury pięknej do literatury popularnonaukowej, fantastyki, też byłem młodym człowiekiem i każdy chyba chłopak czytał ileś tam rzeczy związanych z fantastyką. Trudno mi wymienić


książki, które mi wówczas towarzyszyły, ale które niewątpliwie miały wpływ na taki rozwój intelektualny, który byłby w stanie przenieść obserwację na język, który jest charakterystyczny dla nazwijmy to trochę ambitniejszych piosenek. Wiadomo piosenki mogą zawierać treści sielankowe, zabawne, mogą też w końcu dotykać dramatów ludzkich, albo też dotykać tych meandrów głębi naszej psyche, która w zasadzie umyka uwadze, codzienności, stajemy się półsenni, dokonujemy wielu koniecznych działań i nie ma czasu na retrospekcję, więc wydaje mi się, że gdy artysta próbuje zmagać się z życiem, z dramatem życia ludzkiego, z różnego rodzaju meandrami (śmiech) współistnienia, to może się okazać przydatny dla czasami zagubionej psyche, czasami znękanej trudami życia lub po prostu być artystycznym głosem w dyskusji, "Jakim być? Kim mamy być? Jak współistnieć?" Wasze koncerty w tamtych czasach były dość spek takularne, ( jako przykład podam dostępny w Sieci koncert z Katowic w 1986r.) czy można się spodziewać jakiejś specjalnej oprawy z okazji ponownego nagrania "Szóstek" lub jakichś niecodziennych atrakcji, np. tortu? (Śmiech) Powiem ci, że myśmy w którymś momencie zrezygnowali z oprawy scenograficznej głównie, dlatego, że trzeba się było po prostu dostosować do warunków zmieniającej się sceny polskiej. Gdy zaczynaliśmy tą zabawę graliśmy zazwyczaj w MDK-ach. Sceny były wymiarowe, krótko mówiąc starczało tam miejsca dla różnego rodzaju działań choreograficznych i to czyniliśmy, natomiast, gdy przyszło nam grać w zmieniających się warunkach, to trzeba czasami stanąć na scenie, gdzie po prostu już przysłowiowej szpili nie można zmieścić, trzeba zagrać, więc w takich warunkach trudno sobie wyobrazić konstrukcję, które by ubarwiały sztukę. Z drugiej strony charakter muzyki metalowej nie zawsze potrzebuje tego. Wydaję mi się, że ta uszczuplona scena heavy metalowa o wielkie sceny wcale nie traci na wartości, dlatego że publiczność to istotny element choreografii w ogóle koncertu. Same instrumenty są wystarczająco atrakcyjne, dodać do tego światła, dym, a przede wszystkim egzaltacja artysty jest wystarczającym rodzajem obrazku, który słuchacz akceptuje w sposób werbalny, bo po prostu wsłuchuje się w dźwięki lub je też egzaltuje, krótko mówiąc są słuchacze tacy, którzy nawet nic nie widzą poza własnymi meandrami myśli, wibracjami, które wywołuje muzyka. Na zakończenie może ma pan jakieś humorystyczne, ciekawe anegdoty z okresu nagrywania pierwszych "Szóstek"? Myśmy wówczas nagrywali "Szóstki" w Krakowie w Teatrze Stu, pomieszkiwaliśmy już nie pamiętam, ale chyba w Hotelu Cracovia i pamiętam, że w towarzystwie w wolnych chwilach, odwiedzała nas grupa studentów, kochająca muzykę metalową. Po jakichś dwóch spotkaniach zaproponowano nam uroczystość rodzinną któregoś z nich, już nie pamiętam kogo. W każdym razie w pięknym starym mieszkaniu z wieloma ozdobami artystycznymi od rzeźb po stare obrazy. Dało się wyczuć zapach starych czasów, młode chłopaki ubrani byli widocznie stylowo jak na tamte czasy w okolicznościach urodzin czy innych uroczystości byli ubrani w garnitury rozpoczęli tą całą zabawę od gry na pianinie - śpiewów przy pianinie. Trwało to może z jakieś piętnaście minut i w którymś momencie nie wytrzymaliśmy i ktoś z nas zadał wówczas pytanie "Słuchajcie. Dość tego wstępu, dość tej akademii to, co czas na imprezę", więc po prostu rozruszaliśmy wówczas towarzystwo alkoholem, trochę bardziej bliższym kontaktem niż przysłowiowy krakowski zwyczaj towarzyszący takim a takim akurat uniesieniom zabawowym młodych ludzi, bo w końcu ja pamiętam czasy Młodej Polski jak się bawili artyści dawnych czasów, pamiętam też, że treści tragiczne Kasprowicza nie wynikały z jego umiłowania do Polski, którą niechybnie w sobie miał, ale akurat z tego powodu, że on po prostu Boy - Żeleńskiemu poderwał żonę, więc czułem, że gramy taki rodzaj sztuki, który wymaga też (śmiech) od imprezy nazwy czy czegoś innego, więc spróbowaliśmy jakby skruszyć tą powściągliwość młodych ludzi i zacząć się bawić w taki pełny sposób. Dziękuję za rozmowę Również dziękuję. Grzegorz Cyga, Mateusz Borończyk

KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI

13


Do krwawego końca Wczesny death metal powstał na zrębach thrashu jako szlak, wytyczony przez tych pionierów muzyki metalowej, którzy chcieli grać jeszcze ciężej, jeszcze mocniej i jeszcze brutalniej. Wydawać by się mogło, iż zawsze istniała taka tendencja w muzyce metalowej, by iść brzmieniowo coraz dalej i dalej - pchać ekstremum tak daleko jak tylko się da. Dzięki temu, w drugiej połowie lat osiemdziesiątych zaczęły przetaczać się gwałtowne fale kolejnego zaognienia ciężkich brzmień. Jednym z wczesnych death metalowych zespołów był brytyjski Cancer. Nie był on co prawda pierwszy, ani nie był też jednym z pierwszych nawet na Wyspach, na których już wtedy szalały takie zespoły jak Bolt Thrower, Napalm Death i Repulsion. Należał jednak na pewno do jednych z barwniejszych pod względem muzycznym grup metalowych. Cancer i jego umiejętne łączenie ze sobą żywiołów thrash metalu oraz siekącego gradobicie death metalu stanowiło jeden z interesujących elementów przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Ichnie opus magnum w postaci "Death

chemią, która między nimi zaistniała, postanowili oficjalnie zadziałać jako nowy zespół. Tego wieczoru, gdy zapadła taka decyzja, John, Carl oraz Ian siedzieli w Tontine Pub w pobliskim Ironbridge, celebrując założenie nowej kapeli i przy okazji myśląc nad jej nazwą. Nad kuflami brytyjskiego ale latały różne pomysły, jeden bardziej obleśniejszy od drugiego, jednak żadna nie wydawała się odpowiednia dla młodych Brytyjczyków. W końcu siedzący obok gość baru nie wytrzymał i wtrącił się do rozmowy, sugerując, że skoro zastanawiają się nad takimi chorymi nazwami, to może by się od razu na-

Shall Rise", a także proste (lecz wcale nie prostackie!) i mocarne "To The Gory End", są znane niemal każdemu maniakowi mocnej rzeźni i na stałe zapisały się litymi zgłoskami w historii muzyki. Klasyczne death metalowe uderzenie, wyraźnie zabarwione na brzegach thrash metalową furią, jest kwintesencją siły i mocy uderzeniowej wściekłego buldożera. Cancer nie przebierał w środkach, także w kwestii swoich tekstów, które bardzo obrazowo kreowały intensywną i chorą wizję wyprutych flaków, gnijących trupów i prawdziwej ubojni rodem z horrorów. Kapela powstała w 1987 roku w Telford, mieście oddalonym o 50 kilometrów od Birmingham. Założyła ją trójka przyjaciół - basista Ian Buchanan, perkusista Carl Stokes oraz wokalista John Walker, grający także na gitarze - którzy mimo tego, że grali w różnych zespołach w tym czasie, to pogrywali ze sobą od czasu do czasu. W końcu, w 1988 roku, zachęceni dobrym klimatem i

zwali Cancer (czyli rak) i się w końcu zamknęli. Muzycy stwierdzili, że ta nazwa będzie wprost idealna. I tak, jak twierdził Carl Stokes, nie spodziewali się, że uda im się zaistnieć w szerszych kręgach metalowych. Następnym ruchem, po poskładaniu składu i ustawieniu paru lokalnych koncertów, z których pierwszy odbył się w rodzinnym Telford u boku crossoverowego Bomb Disneyland, było nagranie taśmy demo. Muzycy zamierzali ją rozesłać do wytwórni muzycznych, w nadziei na to, że spece od łowienia młodych talentów, jak tylko ją obadają, zapukają do ich drzwi z kontraktem płytowym. Tak powstała taśma, która będzie w podziemiu funkcjonowała pod tytułem "No Fuckin Cover", właśnie z powodu braku okładki. Demo zawierało dwa utwory - "The Growth Has Begun" oraz nagrany ponownie trzy lata później na "Death Shall Rise" "Burning Casket (My Testimony)". Demo powstało w legendarnym Pits Studio w Bir-

Foto: Cancer

14

CANCER

mingham, a do jego nagrania przyłożyli swe ręce Stevie Young (kuzyn Angusa Younga z AC/DC) oraz Mick Hughes (inżynier dźwięku koncertów Metalliki). Mimo to jakość nagrania jest, oględnie rzecz ujmując, fatalna. Jest to sieczka, w której można właściwie usłyszeć (o ile się porządnie pchnie gałkę z głośnością w prawo) werbel, gitary i bardzo amatorsko nagrany wokal. O dziwo, mimo rachitycznej jakości brzmienia, odzew był dość spory. Do Cancer odezwało się między innymi Earache Records proponując bardzo zachęcający deal. Zespół jednak obawiał się, że Earache, które posiadało w swoich szeregach sporo death metalowych zespołów, może nie być skłonne do odpowiedniej promocji kapeli. Koniec końców trio zdecydowało się podpisać umowę z Vinyl Solution - label z którym związał się także Bolt Thrower oraz Cerebral Fix - w celu zapewnienia odpowiedniego poziomu wsparcia promocyjnego i finansowego. Nagrywając po drodze swoje drugie demo w 1989 roku, kapela dostarczyła swój pierwszy album studyjny "To The Gory End" w 1990 roku. Sam tytuł oraz okładka, którą przygotował Carl Stokes na podstawie motywu ze sławnego kadru z kultowego filmu "Świt Żywych Trupów" z 1978 roku, a także szybki żuraw do bookletu z tekstami, powiedzą nam, czego można się spodziewać po tym albumie. Bezkompromisowe biczowanie ostrymi riffami i zgniatający części witalne ciężar gitar oraz perkusji towarzyszą nam przez całe trzydzieści pięć minut trwania płyty. Ten album to chłosta drutem kolczastym, polanym sokiem z cytryny, wyłupywanie oczu rozżarzonymi prętami i szarpanie sutków kowalskimi obcęgami. Maczeta wbita w głowę na okładce jest tak bardzo przekonująca, że w niektórych krajach ta okładka została ocenzurowana do samego logotypu kapeli na czarnym tle. Możliwe, że album brzmi tak potężnie, gdyż miksami zajął się Scott Burns, ten sam, który w tym samym czasie współpracował z Deicide, Death, Cannibal Corpse, Demolition Hammer, Obituary i wieloma innymi kapelami death metalowymi (i nie tylko). Samo przygotowanie tego albumu było nie lada ekwilibrystyką. Taśmy kursowały między Usk w Walii, gdzie zostały zarejestrowane instrumenty i główne wokale, Tampą na Florydzie oraz Londynem. Sam zespół nagrał wszystkie ścieżki w cztery dni zimą 1989 roku. Swoje cztery grosze dołożył także John Tardy z Obituary, który za namową Scotta nagrał dodatkowe ścieżki wokalne do "Die Die". Całość prac nad "To The Gory End" zakończyła się w kwietniu 1990 roku. Współpraca ze Scottem Burnsem i amerykańskim Morrisound Studio opłaciła się. Nie dość, że debiut Cancer zbierał pochlebne opinie w brytyjskim undergroundzie, to także w muzycznej prasie wypowiadano się o nim w samych superlatywach. Zasługą tego ostatniego była także jakość dźwięku. Apogeum osiągnął magazyn muzyczny Sounds, w którym felietonista narzekał, że brytyjskie zespoły metalowe nigdy nie będą w stanie dorównać amerykańskim death metalowcom takim jak… Cancer! Cancer na pewno wyróżniał się na ówczesnej brytyjskiej scenie deathowej, stawiając bardziej na agresję i ciężar, tak jak Obituary i dodając do swych kompozycji bardzo niewiele melodii. Cancer nie osiadł jednak na tych wczesnych laurach. Wszyscy trzej muzycy świetnie zdawali sobie sprawę, że na tym etapie kariery trzeba nadal przeć naprzód, w poszukiwaniu ekspansji swojego stylu. Po zakończeniu trasy promocyjnej u boku Deicide i Obituary, zespół postanowił udać się do Morrisound Studios na Florydzie, ówczesnej death metalowej mekki, i już tam na miejscu zarejestrować materiał na następny album. Podczas sesji nagraniowej w Tampie, Ian, John oraz Carl spotkali Jamesa Murphy'ego, który został niedawno wyrzucony z Obituary. Muzycy poprosili go by nagrał gościnnie jedną solówkę na nowym albumie. Efekt był tak zadowalający, że wszyscy razem zdecydowali, że to Murphy nagra wszystkie solówki do "Death Shall Rise". James pojawił się także na zdjęciach promocyjnych zespołu z tego okresu,


a także, po uzgodnieniu szczegółów zespołu z wytwórnią, wyruszył z Cancer w trasę promującą nowy album. Pierwsze koncerty odbyły się na Wyspach Brytyjskich, gdzie Cancer był supportowany przez Unleashed oraz Desecrator. Następnie zespół poleciał w trasę do USA, której ukoronowaniem był występ na Milwaukee Metalfest. Na backstage'u tego festiwalu zespół spotkał się z Ronem Garretem z Restless Records, wytwórni która w porozumieniu z Vinyl Solution dystrybuowała "To The Gory End" na terenie Ameryki Północnej. Dzięki niezależnej umowie podpisanej z zespołem tego dnia w Milwaukee, Restless Records mogło sprzedawać nowy album Cancer samodzielnie - już nie na zasadach licencji innej firmy - dzięki czemu zwiększyły się faktyczne zyski dla zespołu. Kto wie, może dzięki tej decyzji Cancer mógł także pojawić się także na kultowym splicie "Live Death". Samo "Death Shall Rise" można opisać pokrótce jako jedno słowo - rzeźnia. Metal serwowany przez Cancer jest brutalny i bestialski. Barbarzyńska, miarowa perkusja idzie w sukurs ołowianym, bezkompromisowym gitarom, niczym prawdziwy towarzysz broni, a wokalizy Johna Walkera nabrały w końcu pełni i przestrzeni. Ten album jest o wiele bardziej dojrzały niż "To The Gory End", bardziej złożony i bardziej plastyczny, z tym, że jednak Cancer nie traci na nim swojej energii i bezdusznego rozmachu. James Murphy, choć nie ułożył ani jednego riffu do nowego albumu, a część jego solówek była oparta na przygotowanych przez Johna melodiach, był wymierną składową brzmienia nowego albumu. Jego ogień w palcach i wyjątkowo charakterystyczna artykulacja gry solowej sprawia, że ten album błyszczy jeszcze bardziej. Styl solówek Murphy'ego jest niczym polewa ze świeżej krwi na tej szesnastokołowej ciężarówce wyładowanej po brzegi gnijącymi trupami i ciepłymi jeszcze flakami. Prasa branżowa rozpływała się w pochwałach nad "Death Shall Rise" i trudno się temu dziwić. W końcu to wydawnictwo to nieśmiertelny klasyk. Sam album wywołał niemało kontrowersji, zwłaszcza w Europie. Nie tylko za sprawą swych tekstów, ale także za sprawą genialnej okładki pędzla Juniora Tomlina, będącej nota bene jedną z najlepszych okładek w historii heavy metalu. W Niemczech doszło nawet do tego, że sprzedaż tego albumu została zabroniona przez instytucje rządowe sprawujące nadzór nad cenzurą treści. Do utworu z tego albumu - "Back from the Dead" - został także nakręcony pierwszy cancerowski wideoklip. Punkty zwrotne mogą wystąpić w karierze zespołu dosłownie w każdej chwili. Dla Cancer jednym z takich powodów było odejście ze składu gitarzysty Jamesa Murphy'ego. Rozejście swoich ścieżek było nieuniknione, gdyż Cancer jako brytyjski zespół, musiał w końcu wrócić na Wyspy, a sam James usilnie starał się założyć własny zespół w USA. Tak, więc, po zakończeniu trasy Cancer i po podpisaniu umowy z Road-racerem przez Jamesa w sprawie jego solowego projektu, w której maczał palce sam Monte Conner, zespół wrócił do domu znowu jako trio. Specyfika nowego brzmienia Cancer oraz nowego materiału spowodowała jednak, że zespół potrzebował mimo wszystko drugiego gitarzysty. James stał się na tyle kluczową postacią podczas swego krótkiego, ośmiomiesięcznego pobytu w Cancer, że znalezienie zastępstwa na jego miejsce nie było rzeczą ani prostą, ani łatwą. Zwłaszcza, że muzyka Cancer nie stała w miejscu, a John Walker i spółka ciągle starali się poszerzać stylistykę swego materiału. Death metal wciąż był w miarę nowym gatunkiem, więc jego granice nie zostały jeszcze zbadane. Wiele zespołów pokusiło się podążać coraz dalej i dalej, właśnie w poszukiwaniu tego jak daleko można dokonać ekspansji brzmieniowej w tym stylu. Nowym gitarzystą prowadzącym został wkrótce Barry Savage. Barry został wybrany przez zespół spośród 300 innych wioślarzy, którzy nadesłali taśmy ze swoją grą. Zanim jednak nowy wioślarz dołączył do składu, zespół zagrał w 1992

po raz drugi na Milwaukee Metalfest. Z tego koncertu pochodzi chyba najbardziej kultowy death metalowy split, wydany w 1994 roku sumptem Restless Records, a wkrótce także przez Road-runnera - "Live Death". Obok Cancer na tym wydawnictwie pojawiły się inne świetne metalowe grupy jak Suffocation, Malevolent Creation oraz Exhorder. W 1993, po dołączeniu do składu nowego gitarzysty, zespół zabrał się za pisanie nowego materiału. I tak powstał "The Sins of Mankind" - album death/thrashowy, który choć nie dorównywał swoim klimatem do takiego giganta jakim był "Death Shall Rise" to nadal prezentował bardzo ciekawe podejście do zagadnienia muzyki metalowej. Był to także pierwszy album studyjny Cancer, do którego nie przyłożył ręki Scott Burns. Całość została zarejestrowana i zmiksowana w studio The Windings we Wrexham, a masteringiem zajął się samodzielnie John Walker. Słychać przez to odstępstwa brzmieniowe od typowego death metalowego brzmienia z Tampy. Zespół zaczął też eksperymentować z bardziej melodyjnymi partiami solowymi, jednocześnie raczej stawiając na ich krótki czas trwania w utworze. Nie zmienia to faktu, że na tym albumie znajdziemy mocne, niosące destrukcję riffy - zarówno szybkie jak i te trochę wolniejsze. Po ukazaniu się nowego albumu Cancer na rynku, na kilku koncertach grupy w trasie z Cereral Fix pojawił się Nick Barker za perkusją. Było to spowodowane rehabilitacją Carla Stokesa po odniesionych obrażeniach, których doznał gdy

Brytyjczyków "Heartworkiem dla ubogich". Wkrótce, po wspólnej trasie z Meshuggah promującej nowy album, Cancer został rozwiązany. Oficjalnym powodem było rozczarowanie ówczesnym rynkiem muzycznym. Prawdą jest, że w latach dziewięćdziesiątych branża muzyczna wyglądała mocno nieciekawie, także ta metalowa. Poszczególni członkowie Cancer nie zrezygnowali jednak z grania muzyki przez następne siedem lat. Perkusista Carl Stokes wstąpił do projektu muzycznego Nothing But Contempt oraz grał z lokalnym hardcore'owym zespołem Assert. Razem z Johnem Walkerem założył także kapelę Remission. Barry Savage zarabiał jako muzyk sesyjny, między innymi dla Cradle of Filth. Cancer został przywrócony do życia w 2003 roku przez Carla Stokesa i Johna Walkera, którzy zrekrutowali nowych muzyków z lokalnych kapel black i death metalowych. Wskrzeszony Cancer zarejestrował w 2004 roku epkę "Corporation$" oraz studyjny album "Spirit in Flames" w 2005 roku, których poziom i brzmienie najlepiej byłoby przemilczeć. Wkrótce, po paru koncertach na Wyspach i Starym Kontynencie, zespół rozpadł się ponownie. Według oficjalnego komunikatu przyczyną był brak zaangażowania w zespół ze strony Johna Walkera. Sam Carl Stokes, ze starymi członkami Cancer - Ianem Buchananem, Barrym Savagem i Davem Leitchem oraz wokalistą Pulverized Robem Lucasem, zmontował nowy zespół Hail of Fire, jednak po szybko wydanym demku, żadnych innych wieści od nich już nie

Foto: Cancer

jego motocykl wjechał w furgonetkę British Telecom. Na szczęście nieobecność Carla była dość krótka i wkrótce wrócił na stałe do zespołu. Niedługo potem w stylistyce zespołu nastąpiły dość brzemienne w skutkach zmiany, będące też trochę znakiem ówczesnych czasów. Po wygaśnięciu kontraktów z Vinyl Solution oraz Restless Recrods, Cancer schronił się pdo skrzydłami amerykańskiego EastWest. Następny album, wydany w 1995 roku "Black Faith" był już krokiem za daleko. Nie dość, że w znacznym stopniu daleko mu było do death metalowych brzmień, to jeszcze został na nim skomponowany bardzo awangardowy konglomerat łączący ze sobą późny doom, groove, industrial i rock alternatywny. Cancer zaczął brzmieć jak połączenie Fear Factory z Down i jeszcze wtedy nieistniejącym Disturbed. Pomimo dość oryginalnych smaczków, jak używanie ludzkiej kości do nagrywania instrumentów perkusyjnych w "Temple Song" oraz cover Deep Purple, album rozczarował środowisko muzyczne. Porównywano Cancer do tego co zaczęła wyczyniać Metallica, a niektórzy nazywali nowy album

było. Historia Cancer nie została jednak zamknięta. Ostatnio możemy zaobserwować nowy trend w muzyce metalowej - zespoły, które się reformują na nowo, by promować reedycje swych starych klasycznych albumów. Ta sama koniunktura dotknęła także brytyjski Cancer, którego pierwsze trzy albumy - "To The Gory End", "Death Shall Rise" i "The Sins of Mankind" - wznowiła na srebrnym krążku i różnokolorywch winylach niemiecka wytwórnia Cyclone Empire. Zreaktywowana kapela, w składzie z "The Sins...", pojawiła się w 2014 roku na szeregu festiwali w Rumunii, Niemczech, Francji, Wielkiej Brytanii oraz w USA. W 2015 Cancer zamierza zagościć takze w Portugalii oraz w Bułgarii. Nie wiadomo czy doczekamy się ich koncertu w Polsce. Stawiam na to, że nie, jednak nadal pilnie śledzę informacje koncertowe z ich obozu. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

CANCER

15


Cancer - To The Gory End 1990/2014, Cyclone Empire

Maczeta w ryju na okładce, stanowiącej odwzorowanie kultowej sceny z równie kultowego "Świtu Żywych Trupów" i jazda z tym koksem. W klimat albumu wprowadza nas przeplatanka na bębnach, złowieszcze monumentalne gitary i wrzask wokalisty na początku otwierającego płytę "Blood Bath", które po chwili uderza z całą mocą. Szybkość połączona z monumentalnością, okraszona dziką brutalnością i bezkompromisową agresją. Świetny początek świetnego albumu. Mamy w końcu rok 1990, czyli "złoty" rok death metalu. To wtedy światło dzienne ujrzały takie majstersztyki jak "Spiritual Healing" Death, "Harmony Corruption" Napalm Death, "Deicide" Deicide, "Eaten Back to Life" Cannibal Corpse, "Cause Of Death" Obituary, "Left Hand Path" Entombed, "The Ten Commandments" Malevolent Creation, "Master" Master, "Subconscious Terror" Benediction i tak dalej. Ten rok był czasem krystalizacji sceny death metalowej - jej jednoznacznego oddzielenia się od thrash metalu, z którego się wywodzi i z którym była poczatkowo utożsamiana. "To The Gory End" stanowi świetne rozszerzenie thrash metalu, właśnie o death metalowy klimat i patenty. Utwory są szybkie, jednak nie pędzą od początku do końca. Potrafią wyhamować, jednak paradoksalnie nie zwalniając wcale pędu utworu. Smolisty ciężar sprawia, że utwory nie tracą swojej siły i energii. Cancer poza tym bardzo sprawnie operuje różnymi motywami, przez co utwory są bardzo charakterystyczne, tworząc świetny album. "C.F.C" czyli Cancer Fucking Cancer to gruba akcja, "Witch Hunt" to podrzynanie gardeł, a thrashowy "Into the Acid" to zapowiedź miażdżenia bezbronnych dzieci gąsiennicami czołgu. Każdy kolejny utwór akcentuje fakt, że ten album to pomnik wybudowany na chwałę bezlitosnej brutalności. Nie mamy tutaj do czynienia z chłodną matematyką i przerostem formy nad treścią jak teraz w tych nowoczesnych brutal death metalowych kapelach, bo to, co nam serwuje Cancer, to prawdziwa muzyka. Najdłuższy na płycie "Imminent Catastrophy" jest kompozycją świetnie operującą klimatem. Z początku złowieszcza, wraz ze swoim biegiem nabiera szybkości i nie stroni od różnorakich urozmaiceń. Tak jak już wspominałem - Cancer mistrzowsko łączy monumentalność z szybkością, sprawnie, wręcz frenetycznie przechodząc z jednego motywu do drugiego. Jeszcze bardziej widać to w wałku tytułowym. Utwór rozpoczyna się epickim motywem na syntezatorze,

16

CANCER

który stanowi dość spore zaskoczenie, pojawiając się tak znikąd nagle w środku płyty. Zanim jednak zdążymy się otrzaskać z tym faktem, uderza w nas majestatyczny i smoliście podniosły riff, szybujący przez przestrzeń niczym czarny kondor zwycięstwa, by po chwili opaść w pikującym locie, przy wtórze gorączkowego tremolowanego riffu. Następujące po tym średnie tempo z miarową, łomoczacą perkusją i interesującymi progresjami gitar, to już czyste dobijanie rannych przy wtórze wizji ociekającego posoką truchła. Mimo, że wyrazisty w swej prostocie, ten album potrafi zaskoczyć swoją nieoczywistą zawiłością. Brzmienie jest bardzo surowe, choć obfituje w wylewające się z głośników mięso i siarkę. Riffy i solówki są nie skomplikowane, jednak świetnie wyważone i dopracowane do perfekcji. Metodyczna perkusja, która raz gra prosto, a raz daje upust technice, bardzo dobrze się z tym komponuje. Zdarzają się momenty, w których usłyszymy klawisze lub gitarę klasyczną, jednak można je policzyć na palcach jędnej ręki. Nie zmienia to faktu, że stanowią bardzo fajnie wkomponowane urozmaicenie. Wokale brzmią tak jak powinny brzmieć przy takiej muzyce - wrzaski, które zdają się opuszczać nadgniłe, zainfekowane gardło. Absolutna klasyka dla fanów brutalnego thrashu, a także klasycznego death metalu. Na wznowieniu wydanym przez Cyclone Empire w zeszłym roku pojawiają się także dwa bonus tracki - "Our Fate" i "Revenged" z demo z 1989 roku. (5)

Cancer - Death Shall Rise 1991/2014, Cyclone Empire

Choć wielu uważa "To The Gory End" za amatorski album, zwłaszcza porównując go do następnego w chronologii "Death Shall Rise", to jednak nie można szczerze stwierdzić, że tak jest w istocie. Zwłaszcza, że "To The Gory End" jest bardzo dobrze dopracowanym, rzemieślniczym albumem, który został okraszony bardzo ciekawymi patentami i smaczkami. Fakt faktem, dopiero na następnym albumie, czyli na rzeczonym "Death Shall Rise" Cancer pokazał swój pełny potencjał. "Death Shall Rise" to jeszcze bardziej techniczna i brutalniejsza perkusja, jeszcze bardziej brutalniejsze i zarazem bardziej przestrzenne wokale, jeszcze bardziej brutalniejsze riffy. Album zaczyna się wystrzałem z grubej rury. "Hung, Drawn and Quartered" to bezkompromisowa rzeźnia, która jest monumentalna, a zarazem szybka - coś co Cancerowi wychodziło znakomicie. Pełen dzikiej brutalności refren, w którym udzielił się także Glen Benton z Deicide, to ucieleśnienie

piekielnej orgii zniszczenia. Od samego początku albumu takze słychać najważniejszą zmianę i postęp - gra solowa. Solowki na tym albumie zagrał James Murphy, bardzo umiejętnie rozszerzając brzmieniowe spektrum całości. Na "To The Gory End" słychać było, że leady są tam w utworach, głównie po to, że no jakieś muszą w utworze być. Na "Death Shall Rise" już jawnie stanowia integralną część kompozycji. Po niszczącym hicie "Hung, Drawn and Quartered" pojawia się mroczny "Tasteless Incest" spowity w całun destrukcyjnych riffów, oraz starsza kompozycja "Burning Casket", pojawiająca się wcześniej na pierwszym demo zespołu. Cancer wyśmienicie łączy w swych utworach szykbość z hieratycznym klimatem. Wieloaspektowość wątków muzycznych w utworach stanowi dodatkowo o sile ich muzyki. Widać to w tytułowym utworze z tego albumu. Świetne, melodyjne solówki, ciężkie riffy, zawiłe, lecz nieskomplikowane motywy. Początek, który łomocze niczym zastęp robotników wbijającym trzpenie w tory kolejowe przechodzi następnie w prawdziwą orgię destrukcji. Mający coś w sobie z klimatu Obituary "Back From The Dead" potęguje ciężar albumu. Przeplatając melodyjny riff ze smolistymi zwolnienami i nieco szybszym tempem, tka wysublimowany i jednocześnie nieskomplikowany kobierzec panoramy piekielnego zniszczenia. Klimat ogólnej dewastacji bardzo dobrze kontynuują siejące spustoszenie pociski w postaci "Gruesome Tasks" oraz posiadającego niezwykle krzykliwy refren "Corpse Fire". Nieskomplikowane, lecz niezwykle mięsne riffy, łomoczaca perkusja i przeszywający ogień solówek Jamesa Murphy'ego stanowi niesamowite połączenie. Oryginalnie album zamykała kompozycja "Internal Decay", jednak na najświeższym wznowieniu Cyclon Empire dodano takze dwa bonus tracki: nagrania na żywo z 1992 roku - "Hung, Drawn and Quartered" oraz "Blood Bath", te same które mozna usłyszyć na kultowym splicie "Live Death". Drugi album Cancer wydaje się być nieco lepszy od i tak mocnego debiutu. Na pewno na nim większy nacisk został połozony na dopracowanie i wyróżnienie melodii, gdy się już pojawia jakaś w utworze. Nie mówimy tutaj o jakiś przaśnych melodyjkach czy jakiś wstępach do melodic death metalu, ale o dobrze wyważonych szeregach dźwięków, które bardzo dobrze wtapiają się w brutalny i agresywny całokształt, jednocześnie go pogłębiając. (5,2) Cancer - The Sins of Mankind 1993/2014, Cyclone Empire

Kulminacja twórczości Cancer przypada bezsprzecznie na "Death Shall Rise", do którego znakomite preludium stanowił debiutancki krążek "To The Gory End". Trzeci w dorobku Brytyjczyków studyjny album był już nieco inny od poprzednich dokonań tej grupy. Przede wszystkim w jego tworzeniu nie brało już uddział Morrisound Studio z Tampy, lecz tylko i wyłącznie rodzime studia. Odbija się także na brzmieniu płyty. Nie zmienia to faktu, że nadal w

muzyce Cancer zostały zachowane jasne odniesienia do amerykańskiego metalu z Florydy. Ten album ma coś w sobie co przywodzi na myśl pierwsze dwa albumy Death oraz "From Beyond" Massacre. W porównaniu do "Death Shall Rise" produkcja brzmienia gitar oraz wokali jest zdecydowanie czystsza i nieco jaśniejsza. Kompozycje nadal stanowią stu procentowy koncentrat death metalu zabarwionego wpływami thrashu. Nadal jest agresywnie i brutalnie. Może ta smolista monumentalność została tutaj trochę rozjaśniona, jednak nadal potrafi zabijać swoją agresją i ciężarem. Perkusja nie traci swojej techniki, a momentami nawet mam wrażenie, że przejścia i ornamenty na bębnach są bardziej skomplikowane niż na dotychczasowych dziełach zespołu. Początek albumu to szybka, bezkompromisowa jazda. Prędkość i agresja idą tutaj w parze jak nigdy dotąd w twórczości Cancer. "Cloak of Darkness", "Electro-Convulsive Therapy" oraz "Patchwork Destiny" to kompozycje szybkie, z niezwykle wartko przebiegającą całością. Praktycznie bez zwalniania tempa, te trzy utwory wpadają z rzeźnickim tasakiem, by nieść spustoszenie i upodlającą destrukcję. Swoisty powrót do stylu Cancer znanego z "To The Gory End" i "Death Shall Rise" stanowi "Meet Train" oraz "Suffer For Our Sins", które łączą monumentalność z raptownym przyspieszeniami. Ciekawym wyrafinowanym urozmaiceniem jest oddanie pierwszego głosu klasycznej gitarze w pierwszej części utworu "Pasture of Delight / At the End", zwłaszcza że po niej wchodzi ponownie dobrze znana bezkompromisowa rzeźnia z dudniącą perkusją i mięsistymi organicznymi riffami. Takie smaczki niezwykle budują klimat całości nagrania. Całość wieńczy epicko brutalny dwuczęściowy "Tribal Bloodshed". Te patenty, które tam nagrał Cancer, mogą niejedno ucho roznieść w pył. Prawdziwa miazga. Na zakończenie można rzec, że "The Sins of Mankind" jest przekonującym albumem, zawierającym wszystko to, co dobry death/thrashowy album powinien posiadać. Niestety, może trochę ginie w tym wszystkim gra solowa, która tym razem nie wyszła spod ręki Jamesa Murphy'ego jak na "Death Shall Rise", jednak która i tak trzyma poziom. Choć trzeba przyznać, że momentami jest jakaś taka nieśmiała. Jednakże z tego albumu wylewa się prawdziwa pasja dla ciężkiej muzyki, utkana z przeróżnych sekwencji niemiłosiernej kaźni. Ten album, tak jak poprzednie dwa albumy Cancer, to potężny kop na ryj. (5)


Cancer - Black Faith 1995, EastWest

Są takie wydawnictwa, w których już po okładce mozna zauważyć, że nie będą dobre. Tak jakby ktoś chciał już na wstępie ostrzec - nie dotykaj tego gówna. I tak jest też z "Black Faith". Ostre logo zostało zastąpione jakąś gazetową czcionką, a na samej okładce szczerzy żółte zęby zdjęcie jakiegoś łysawego arlekina. Zawartość muzyczna… w ogóle na tym albumie jest jakaś zawartość muzyczna? To, co można usłyszec na "Black Faith" to eksperymenty z groovem, industrialem, elektroniką i alternatywnym rockiem. Nie dość, że Cancer zmienił zupełnie stylistykę, to także ucierpiała na tym forma kompozycji. Pierwszy utwór czyli "Ants (Nemesis Ride)" (już przemilczę sam tytuł) nuży już po półtorej minuty, a to nawet jeśli zaoramy fakt, że jest to numer death/thrashowego Cancer i będziemy to traktować jako interesującą industrialną kompozycję. Potem nie jest wcale lepiej, a nawet wręcz przeciwnie. Dziwne czyste wokale z nałożonymi wokalami, synkpowane riffy, uproszczone motywy… ten album zwyczajnie męczy i nudzi. Mamy na nim trochę eksperymentów zarówno brzmieniowych jak i muzycznych. W większości nieudanych. Trudno rzec, co muzycy chcieli tu osiągnąć i w jaki sposób cała czwórka się zgodziła na takie rozwodnienie swej muzyki. Najgorsze jest to, że szybko się okazuje, że pierwszy utwór był w sumie najbardziej słuchalny z całej płyty... (1,5)

Cancer - Corporation$ 2004, Copro Records

Pierwsze wydawnictwo zespołu po wznowieniu działalności, to EPka o jakże oryginalnym tytule "Corporation$". Już po tym znaczku dolara wiadomo, że będzie dużo pseudopolitycznego pitolenia. No, ale to jest akurat najmniejsze zmartwienie w tym momencie. Brzydka okładka, ze sprasowanym w paintcie logo, to niezbyt dobry zwiastun tego jak to ma brzmieć. No i rzeczywiście. Brzmienie tego albumu to żenuncja totalna. Nieczytelne, nieprzestrzenne, nienaturalnei z zamulonym dołem. Perkusja brzmi jak okładanie cepem psze-

nicy. Temu wszystkiemu towarzyszą jakieś dziwne czyste partie wokalne bardziej pasujące do nowoczesnego rocka puszczanego w radiu z alternatywną muzyką. Cancer brzmi tutaj jak uposledzony klon Fear Factory czy innego Ministry. Na całą EPkę składa się pięć utworów. "Oil", średnio powalający cover "Dethroned Emperor" Celtic Frost, który ma nie wiedzieć czemu dopisek Nasty Nasty i który stanowi w sumie najlepszy punkt tego wydawnictwa, zarejestrowany na nowo "Witch Hunt" - nagrany chyba po to byśmy mogli zobaczyć jak brzmi z garnkiem zamiast werbla, "Oxygen Thieves", który jest nowym utworem ale pojawia się na EP jako… remix w manierze electrotechno. Kto brał kwas przy tworzeniu tego wydawnictwa? Plus jest taki, że to w sumie jest fajny wałek do puszczania na dyskotece. Wspominałem o pięciu utworach, a wymieniłem cztery. Piątą kompozycją jest… "Oil", a raczej jego remix, a mówiąc jeszcze dokładniej - Severed Satchel Hairy Scary Mix. To nawet nie wymaga komentarza. W sumie to wydawnictwo nie powinno się nawet zdarzyć. (1)

Cancer - Spirit in Flames 2005, Copro Records

Ostatni jak dotąd album studyjny Cancer to niezła schizofrenia. Zespół nie mógł się chyba okreslić jak ma wyglądać muzyka jaką chcą grać po reaktywacji. Nic dziwnego, że w sumie wkrótce po premierze tego szkaradztwa kapela się rozpadła. "Spirit in Flames" jest albumem nudnym, nieoryginalnym, miałkim i w sumie nie przynoszącym żadnej radości ze słuchania. O tym, że thrashu i deathu tu właściwie nie ma, poza sporadycznymi momentami, to nawet nie wspominam, bo z tym Cancer dał se spokój po "The Sins of Mankind". Na "Spirit in Flames" mamy do czynienia z popłuczynami po groove metalu przyozdobionymi w nowoczesne cyfrowe brzmienie. Wokale nie mają w sobie nic z pazura klasycznego Cancer, a przypominają raczej pitolenie w stylu Robba Flynna z Machine Head. Kompozycje są uproszczone do bólu, tak samo jak partie instrumentalne. Słychać, że muzycy Cancer chyba celowo się upośledzili, by nie brzmieć zbyt technicznie czy skomplikowanie, lecz prostacko i średnio. Nawet jeżeli zespół przez chwile zaczyna brzmieć nieźle, a trafiają się takie momenty w niektórych utworach, to po chwili chyba celowo psuje dobry flow utworu na rzecz jakiś dziwnych patentów. Ech… (2) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

CANCER

17


napisać o tym kawałek. Muzycznie album przedstawia się świetnie, jest wściekły, agresywny, thrashowy ale z elementami, które można później odnaleźć na albumach zespołów death metalowych. W ten sposób chcieliście odróżnić się od pozostałej niemieckiej sceny thrashowej? Nie wiem, czy chcieliśmy odróżniać się od innych zespołów w jakiś szczególny sposób. W tamtym czasie nie mieliśmy już planów, żeby być najbardziej agresywnym, złym i brutalnym zespołem na świecie. Po prostu tworzyliśmy muzykę, którą lubiliśmy, a wyszło całkiem ciężko i thrashowo.

Surowy i niewypolerowany Niemiecki Protector swego czasu cieszył się sporą popularnością w Polsce - szczyt furory przypadł na występ Niemców na Metalmanii w 1989 roku - lecz jak szybko ją zdobył, tak też szybko ją stracił. Aktualnie zespół być może został jedynie w pamięci starych maniaków, którzy pewnie do tej pory ciepło myślą o krążkach "Golem" czy "Urm the Mad". Z pewnością przyczyniły się do tego zmiany personalne i brak stabilizacji w karierze kapeli. Serca polskich maniaków zdobył dostanie dzikim, thrashowym huraganem z bardzo wyraźnymi wpływami death metalu. Wraz z wydaniem "Reanimated Homunculus" z 2013 roku band próbuje odbudować swoją popularność. Stosunkowo niedawno High Roller Records odświeżyła część dyskografii tej kapeli, z początkiem 2016 roku planuje wydać resztę albumów oraz najnowsze dzieło Protectora, "Cursed and Coronated". Także nadarzyła się okazja aby przypomnieć o Protector, w czym pomaga nam Martin Missy... HMP: Jakie były początki Protectora? Co było impulsem aby założyć thrash metalowy zespół? Martin Missy: Nie byłem w zespole od początku. Wiem jednak, że Michael Hasse (perkusja/wokal), Hansi Müller (gitara) i Michael Schnabel (bas) chcieli grać najbardziej agresywny metal jak to możliwe. Mocniejszy i straszniejszy niż cokolwiek istniało. Nie wiem, czy im się to udało, ale kawałki na pierwszym dwu-utworowym demie były dość brutalne. Od razu się w nich zakochałem. Jak wspominasz tamte czasy? Jaka była wtedy niemiecka scena heavy metalowa? To były świetne czasy. Scena metalowa kwitła, metalowcy byli wszędzie i było dużo fajnych koncertów.

W 1986r. wypuściliście kultowe demo "Protector of Death". Wydacie kiedyś jego reedycję? Znajdziesz te kawałki na re-edycji "Misantrophy", która High Roller Records wydali na początku tego roku. W 1988 roku wydaliście debiutancki album "Golem" dla mnie do tej pory jest to album wybitny. W jakich okolicznościach powstał ten album? Ciągle próbowaliśmy, żeby kawałki napisane na "Golem" były brutalne i agresywne, ale chcieliśmy dodać także trochę techniki. Słuchaliśmy wtedy VoiVod i to też chyba miało na nas trochę wpływ. Słuchaliśmy też trochę hardcore'u jak Suicidal Tendencies. Myślę, że na tym albumie przeszliśmy od black thrashu do

Jak myślisz czemu "Golem" nie odniósł takiego sukcesu jak klasyki "Agent Orange", "Release from Agony" czy też "Extreme Agression". Jak dla mnie ten album absolutnie na to zasługuje. Myślę, że to dlatego, że zespoły takie jak Sodom, Kreator, Destruction i Tankard zaczęły wcześniej od nas. W momencie, kiedy my wydaliśmy pierwszą EPkę, "Misantrophy", Kreator miał już na koncie dwatrzy albumy, Sodom wydało EP-kę i album, a Destruction EP'kę i dwie płyty. Po prostu stanęliśmy trochę za późno do thrashowego wyścigu. Większość zespołów, zarówno tych niemieckich, jak i z całego świata, skupiło się wtedy na thrashu, więc ciężko było się przebić małemu zespołowi z Dolnej Saksonii z ich muzyką. Innym powodem było to, że nie współpracowaliśmy z wielką wytwórnią, jak inne zespoły. Pamiętam, że Noise i Steamhammer zawsze robili dużo reklamy, podczas gdy nasza mała wytwórnia, Atom H, nie miało takich możliwości. "Urm The Mad" ugruntowało waszą pozycję. Jest lepsze brzmienie, lepsza produkcja, dojrzalsza muzy ka... Jedynym minusem jest na tym albumie to "Nothing Has Changed". Co o tym sadzisz? Tak, "Urm the Mad" było kolejnym krokiem w kierunku bardziej "technicznym" i "zaawansowanym". Mi również podobają się kawałki na niej i ich brzmienie. Graliście na polskim festiwalu Metalmania w 1989 roku. Jak wspominasz tamten koncert? W czasie, kiedy Protector grał koncert na festiwalu Metalmania (pomiędzy wydaniem "Golem" i "Urm and Mad"), przed niesamowitym tłumem kilku tysięcy metalowców, opuściłem zespół po raz pierwszy. Nie mogę więc udzielić informacji z pierwszej ręki. Michael, Ede, Olly (był wtedy wokalistą) i Hansi powiedzieli mi później, że to był najlepszy koncert w ich życiu. Musieli nawet zagrać dwa bisy! Ede stwierdził, że był tak tym wszystkim oszołomiony, że był bliski oddania swojego basu komuś z publiczności. W pierwszej fazie waszej kariery graliście sporo kon certów, który z nich był dla was najważniejszy? Właściwie to nie graliśmy zbyt często w latach 19861988. Nasz pierwszy koncert odbył się we wrześniu 1987 (po roku od założenia grupy). Kiedy byłem w zespole (marzec 1987 do luty 1989 i od lata 1989 do grudnia 1989) zagrałem trzynaście gigów. Wiosną 1989r. Protector ruszył w trase z Wehramcht, a w 1990r. z Napalm Death, więc wtedy grali dużo więcej, niż kiedy ja byłem w zespole. Największy i najlepszy gig to prawdopodobnie wspomniana już Metalmania w 1989 roku.

Foto: Protector

Większość z nich odbywała się w Zagłębiu Ruhry (skąd pochodzi na przykład Sodom i Kreator) i w południowej części Niemiec (są stamtąd, np. Destruction). Mieszkaliśmy blisko granicy z Niemcami Wschodnimi, a tam nie było aż tak wielu klubów metalowych i nie tak wiele koncertów. Tak, czy inaczej, dobrze się bawiliśmy na imprezach i undergroundowych koncertach. Opowiedz co na początku miało największy wpływ na waszą muzykę? Powiedziałbym, że zespoły takie jak Slayer, Dark Angel i Possessed miały wtedy największy wpływ na naszą muzykę. Były tez niemieckie zespoły jak Sodom i Kreator.

18

PROTECTOR

bardziej klasycznego thrashu. Album kończy "Space Cake", ma on dla mnie spec jalne znaczenie. Skąd pomysł na taki kawałek? Graliśmy gig w Amsterdamie w 1988 roku. Spacerowałem sobie przed koncertem, a w barze zobaczyłem taki duży szklany słój z ciasteczkami. Na etykietce było napisane, że to "Spacecakes". Zapytałem kelnera co to i okazało się, że to ciasteczka z marihuaną. Opowiedział mi historię o turystach, którzy zjedli kosmiczne ciasteczka, a w związku z tym, że nie poczuli efektu od razu (to zajmuje około 45 minut), zjedli następne… i następne… wtedy pierwsze ciastko dało kopa… później następne… i następne, więc przez chwilę byli "poza orbitą". Stwierdziłem, że historia o ciastkach była interesująca, więc zdecydowałem się

Protector miał olbrzymie problemy ze składem. Co było tego powodem? Przez pierwsze lata (marzec 1987 - luty 1989) skład był stały, ale później zespół powoli, ale zdecydowanie się rozpadł. Ja odszedłem w grudniu 1989r., Hansi i Ede w 1991r., a Michael w 1992r.. Każdy z nas miał inne powody. Na przykład ja miałem w tamtym okresie ogromne problemy z napadami paniki i lęku. Kiedy tylko poczułem się trochę lepiej, nie miałem już energii i napędu, żeby grać. Hansi miał rodzinę i również zachorował (rak), więc miał na głowie ważniejsze sprawy niż zespół. Nie jestem pewny dlaczego Ede odszedł, ale chyba dlatego, że wolał zespoły takie jak Anthrax i Metallica, niż brutalne grupy, więc prawdopodobnie właśnie dlatego zrezygnował. Michael miał wtedy ogromne problemy z narkotykami, więc po prostu sprawy nie układały się zbyt dobrze. Odszedłeś z zespołu po wydaniu "Urm The Mad", co było powodem twojej decyzji? Wspominałeś o napadami paniki i lęku... Właśnie... Na początku 1989r. zacząłem mieć ataki paniki i lęku po zażywaniu haszyszu. Po prostu nie


mogłem skupić się na niczym innym niż na próbie wydostania się z mojego prywatnego piekła, w którym byłem. Latem 1989r. poczułem się trochę lepiej, wróciłem do zespołu i nagrałem "Urm The Mad". Mój entuzjazm i energia zniknęły, a inni chyba zdawali sobie z tego sprawę, więc w grudniu 1989r. znowu opuściłem grupę. Wraz z "A Shedding of Skin" Protector coraz śmielej skręca w stronę death metalu. Myślałeś kiedyś aby Protector poszedł w tym kierunku? Myślę, że głównym powodem, dla którego Protector na początku lat 90-tych stał się zespołem deathmetalowym, był Olly Wiebel. Był raczej fanem death metalu, a nie thrashu. Olly przejął od Hansiego obowiązki gitarzysty, więc był odpowiedzialny za riffy do "A Shedding of Skin" (a później też "The Heritage"), więc naturalnie zwrócili się w stronę death metalu. Myślę, że w tamtym okresie to było bardzo dobre dla Protector. Gdyby przeszli na grunge, wtedy by mi się nie podobało. Protector to ekstremalny zespół metalowy, który powinien grać thrash, death, albo black metal. Czy śmierć perkusisty Michael Hasse miała duży wpływ na dalsze losy Protectora? Kiedy Michael umarł w 1994 roku, już od dwóch lat nie był zespole i z tego co wiem, Protector był wtedy "zawieszony" (Olly, Marco i Matze stwierdzili, że zrobią sobie rok przerwy). Oczywiście jego śmierć wszystkich nas zaszokowała. Nadal bardzo za nim tęsknimy. Czy kiedykolwiek myśleliście o tym aby być bardziej popularnymi niż Kreator, Sodom i Destruction? Cóż, większość muzyków marzy o tym, żeby być naprawdę sławnymi, my też. Myślę jednak, że zdawaliśmy sobie też sprawę, że to się nigdy nie wydarzy. Po jakimś czasie staliśmy się więc realistami i skupiliśmy się na naszej muzyce, żeby dobrze się nią bawić. W tym roku High Roller Records wypuściła reedycje "Misanthropy", "Golem" i "Urm The Mad". Na przyszły rok planowane są "Leviathan's Desire", "A Shedding of Skin", "The Heritage". Co powiesz o tych wydaniach. To wspaniale, że High Roller Records wyda ponownie wszystkie albumy Protector. Szczególnie cieszy mnie re-edycja "A Shedding of Skin", ponieważ jeszcze się takiej nie doczekał, a wielu fanów o niego pyta. Wydawnictwa mają fajne grafiki, które są zbliżone do oryginalnych. High Roller odwalił tutaj kawał dobrej roboty. Z tego co wiem, albumy nie zostały zremasterowane. Patrick Engel, który zajął się oprawą muzyczną, bardzo dobrze "wypolerował" ogólny wydźwięk albumów. Brzmią naprawdę świetnie. Te albumy będzie można nabyć także na winylach. Czy ten nośnik ma dla ciebie szczególne znaczenie? Nigdy nie byłem jakimś wielkim kolekcjonerem, ale jestem dość nostalgiczny, więc cieszę się, że ten stary, wspaniały format przeżywa obecnie swój renesans. Czy po odejściu z zespołu podtrzymywałeś znajomości z muzykami związanymi z Protector? Na poczatku nie, ale jakieś piętnaćie lat temu, robiłem stronę internetowa w hołdzie Protector, i chyba właśnie wtedy skontaktowałem się ponownie z wszystkimi byłymi członkami zespołu. Nadal gadamy ze sobą drogą mailową, albo przez Facebooka, a kiedy jestem w Wolfsburgu, staram się spotkać z chłopakami. Co robiłeś przez tak długi okres czasu poza Protectorem? W latach 90-tych nie zajmowałem się zbytnio muzyką. Byłem w zespole R.A.U. w 1993 roku, a później w dwóch coverbandach w latach 1994-1997. To wszystko. W 1997 roku przeprowadziłem się do Sztokholmu, gdzie zacząłem śpiewać w zespole metalowym Ruins of Time, to było w 2001 roku. Dwa lata później z gitarzystą stworzyliśmy Phidin, graliśmy death metal. Byłem też w grupie thrashowej Talion (rok 2003), a w 2006 zacząłem śpiewać w coverbandzie Protector, o nazwie Martin Missy and the Protectors. Kiedy w 2007 roku dołączyłem do doom/stoner/metalowej grupy Obrero, śpiewałem w czterech zespołach w tym samym czasie. Dlaczego przez osiem lat - w latach 2003 - 2011 - działalność zespołu była zawieszona? Marco Pape, który przejął perkusję od Michaela

Hasse w 1992 roku, utrzymywał grupę przy życiu od 1996 roku do początku nowego millennium. Ostatni gig zespołu w takiej wersji miał miejsce w 2001 roku. Około 2003r. w grupie został tylko Marco i wokalista. Nie wiem dlaczego Marco nie próbował znaleźć nowego gitarzysty i basisty. W 2006r. założyłem coverband Protectora z kilkoma szwedzkimi muzykami. Nie chciałem nazwać grupy oficjalnie Protector, byłem jedynym oryginalnym członkiem zespołu. Graliśmy tak przez pięć lat, a wszędzie gdzie się zjawiliśmy fani odnosili się do nas per "Protector". W 2011 roku stwierdziliśmy, że chcemy napisać nowe kawałki i zrobić to pod nazwą Protector, zapytałem więc Hansiego Müllera, czy ma coś przeciwko, a on na szczęście odpowiedział, że możemy. Od połowy lat dziewięćdziesiątych do momentu reaktywacji Protector, ukazało się wiele albumów compilacyjnych. Czy ktoś z zespołu miał nad tym pieczę? Ja jestem odpowiedzialny za większość z nich. Moimi ulubionymi są chyba "Echoes from the Past" i "Ominous Message of Brutality", które wydała szwedzka wytwórnia I Hate Records w latach 2003 i 2005. Jak wspominałeś powołałeś do życia coverband Martin Missy and the Protectors. Powiedz coś więcej o tym projekcie. W 2005 roku spotkałem metalowca, Jonasa Svenssona na Nifelheil afterparty w Sztokholmie. Gadaliśmy całą noc o metalu ogólnie i szczególnie o Protector. Wpadlismy na pomysł coverbandu, a Jonas powiedział, że może zorganizować odpowiednich muzyków do projektu w swoim mieście, Uddevalla (jakieś 500km od Sztokholmu). Jakieś pół roku później skontaktował się ze mną i powiedział, że znalazł Mathiasa Johanssona (bass, również wokal w Suicidal Winds), Carla-Gustava Karlssona (m.in. też perkusja w Grief of Emerald) i Michaela Carlssona (też gitara w Rawhide). Na początku 2006 roku odbyliśmy pierwszą próbę i wszystko od tamtego momentu zagrało.

rykańskim metalowcem, Derekiem Schillingiem. Nagranie "Plague of the Undead" było świetną zabawą i może nagramy razem kolejny album, ale Protector pozostanie moim głównym zespołem. Trochę czasu już minęło, więc może czas na wydanie nowego albumu Protector? Macie już jakieś plany z tym związane? Nowy album, "Cursed and Coronated" został nagrany w Sunlight Studios w tym roku. Wydamy go w lutym 2016. Czy nadal będziecie kontynuowali współpracę z High Roller Records? Jak oceniasz współpracę z tą wytwórnią? Tak. Album będzie wydany przez High Roller Records. Świetnie się z nimi pracuje. Steffen od razu odpowiada, kiedy wysyłam do niego maila i jest naprawdę fajnym, miłym gościem. André Türhoff, który zrobił okładkę, zawsze wykonuje dobra robotę, tak jak Patrick Engel, który jest odpowiedzialny za mastering albumu. Na koniec parę luźnych pytań. Który album Protector uważasz za najlepszy i dlaczego? Najbardziej lubię "Misanthropy". Chyba dlatego, że to mój pierwszy album z Protector i dlatego, że kawałki na nim są takie surowe i niewypolerowane. Który z wokalistów był dla ciebie największą inspiracją? Wymienię tutaj dwa nazwiska: Jeff Becerra i Tom Warrior. Wyobrażasz sobie aby Protector grał coś innego niż metal? Nie, nigdy! Moim zdaniem, jeżeli jesteś członkiem Protector, a chciałbyś grać inny rodzaj muzyki, to powinieneś to robić w innym zespole. Jaka była najbardziej szalona historia związana z działalnością Protector? Właściwie, to nie zdarzyła nam się żadna szalona historia. Przynajmniej nie wtedy, kiedy ja byłem członkiem zespołu. Wszystko dzieje się raczej normalnie.

Z Martin Missy and the Protectors odrodził się Protector. Opowiedz jak do tego doszło? Po pięciu latach grania starych kawałków Protector w tym samym składzie, chcieliśmy zacząć tworzyć coś nowego i pomyślałem, że świetnie byłoby po raz kolejny, oficjalnie reaktywować Protector. Jak już mówiłem zapytałem Hansiego Müllera - który stworzył zespół z Michaelem Hasse i Michaelem Schnabelem w 1986 roku - czy ma coś przeciwko. Nie miał, więc nagraliśmy demo z czteremi utworami, które wydaliśmy w październiku 2011r.

Jaka jest twoja opinia o religii? Jesteś wierzący? Nie jestem pewny. Naprawdę chciałbym wierzyć w Boga, ale kiedy patrzę no to całe gówno, które dzieje się na świecie, mam bardzo duże wątpliwości, czy Bóg istnieje.

W 2013 roku wydaliście "Reanimated Homunculus", album zebrał dobre recenzje. Jak się z tym czujesz? Oczywiście byłem bardzo szczęśliwi, że fani Protector zareagowali pozytywnie na "Reanimated Homunculus" i większość z nich powiedziało nam, że brzmi "jak stary Protector".

Co sądzisz o nowym albumie Slayer "Repentless"? Jak na razie słyszałem tylko tytułowy kawałek. Myślę, że jest fajny.

Jak pracowało się po latach w studio? Jakie towarzyszyły ci wrażenia podczas nagrywania "Reanimated Homunculus"? Nagrywałem kiedyś dema z kilkoma grupami, więc ta część nie była problemem, jednak oczywiście fajnie było przebywać w studiu znowu z Protector. Wspaniale było również nagrywać w Sunlight Studio Tomasa Skogsbergsa. Jest naprawdę miłym i świetnym człowiekiem.

Co myślisz o New Wave of Thrash Metal? Prawdę mówiąc, to niezbyt dużo o tym słyszałem. W większości słucham moich starych nagrań.

Dzięki za poświęcony nam czas. Ostatnie słowa należą do ciebie. Dzięki za wywiad. Stay Metal! Łukasz Brzozowski Tłumaczenie: Anna Kozłowska

Miałem wobec "Reanimated Homunculus" inne oczekiwania. Thrashową agresje i brutalność zmieniliście na speed/thrash, kompozycyjnie też jest bardzo nie równo. Obok bardzo dobrych kawałków np. tytułowy "Reanimated Homunculus" są te bardzo słabe np. "Deranged Nymphomania". Jest szansa, że w nowym wcieleniu odbudujecie kondycje z okresu dwóch pierwszych albumów? Raczej nie. Jeżeli nie podoba ci się "Reanimated Homunculus", to nie polubisz też nowych kawałków, które od dwóch lat tworzymy na nowy album. W 2013 roku wydałeś z zespołem Zombi Lake debiutancki album "Plague of the Undead". Czy będziesz kontynuował dalszą karierę z tym zespołem? Czy jest to boczny projekt czy równie ważny zespół jak Protector? Zombie Lake to tylko projekt, który założyłem z ame-

PROTECTOR

19


niego ostro polecę po ocenie. (4,8)

Protector - Misanthropy 2015/1987 High Roller

Ah, rok 1987. RFN i NRD. Obydwa narody niemieckie wzięte w kleszcze pomiędzy kapitalistycznymi sprzymierzeńcami USA oraz komunistycznymi pomagierami ZSRR. Za dwa lata upadnie słynna "Żelazna Kurtyna". W pierwszym z państw, rok po powstaniu, pewna niemiecka kapela parająca się wyjątkowo dzikim thrashem przygotowuję się do wydania debiutanckiego albumu. Wychodzi parę demówek i pierwsza EP-ka. Co na tejże znajdziemy? Ano, brutalny, bezpardonowy i obskurny niczym pierwsza lepsza dzielnica Krakowa thrash metal. Od początku do końca tego mini-albumu do czynienia mamy z bezkompromisową jazdą bez trzymanki na najwyższych obrotach. Diabelsko szybkie riffy idealnie uzupełniają się z równie prędką sekcją rytmiczną i nieokrzesanymi wokalami Missy'ego. Wszystko to jest niebywale agresywne i szalone, aczkolwiek brakuje mi tu tego "czegoś", co pojawiło się na wydanym niespełna rok później "Golem", mianowicie hiciorów(!!!) z prawdziwego zdarzenia. Ów krążek to szlagiery takie, jak "Apocalyptic Revelations", nośny i rewolucyjno-patetyczny tytułowiec i, chociażby, jajcarskie "Space Cake". "Misanthropy" nieco kuleje pod tym względem, kawałki momentami zlewają się w jedną, monotonną całość, co nie jest raczej czynnikiem zachęcającym do odsłuchu, ale bez obaw. Pierwsza EP-ka Protector to naprawdę dojebany thrash zaserwowany bez żadnej gracji i ładnych dźwięków, czyli tak, jak lubimy najbardziej. Pomimo pewnych braków należy się mu dobry stopień i w skali szkolnej taki też dostanie. (4) Protector - Golem 2015/1988 High Roller

Protector… Czy ktoś jeszcze kojarzy tę nazwę? Pewnie tylko starzy maniacy… Panowie z Dolnej Saksonii są zespołem mocno zapomnianym. A niesłusznie. W końcu mowa o kapeli, która wywróciła niemiecką scenę thrash metalową do góry nogami omawianym tutaj, debiutanckim krążkiem pt. "Golem" . Pragnę nadmienić, że jest to album skrajnie różny od pozostałych thrashowych produkcji spłodzonych przez naszych sąsiadów z zachodu. Nie ma "szwargolących" wokali, jest za to growling podparty wrzaskami w wysokim rejestrze. Kto liczy na speedowe galopady w stylu Darkness, S.D.I. bądź też Living Death także obejdzie się smakiem, miast tego, dostanie dziki, thrashowy huragan z bardzo wyraźnymi wpływami, coraz śmielej wystawiającym rogi, death metalu. Już od pierwszych dźwięków otwierające-

20

PROTECTOR

go "Delirium Tremens" wiadomym jest, iż mamy do czynienia z płytą masakrującą wszystko i wszystkich na swojej drodze. Prędki, prujący przed siebie riff, diabelsko precyzyjna praca sekcji rytmicznej oraz te schorowane wokale, za które Martin Missy powinien otrzymać pean z podziękowaniami. Kawałek w środkowej części nieco zwalnia, ale to tylko krótka chwila na przeładowanie armaty o nazwie "Protector", ponieważ chwilę potem w nasze głowy wwierca się solówka gnająca z prędkością światła na tle której reszta zespołu rżnie cholernie ostry thrash. Brzmi dobrze? Oczywiście! A im dalej w las tym jeszcze ciekawiej, albowiem mamy tu wszystko czego można wymagać od perfekcyjnej płyty z bezkompromisowym metalem. Zakręcone "Only The Strong Survive", stopniowo rozwijające się "Germanophobe", marszowy, niemalże wojenny, utwór tytułowy, bezlitośnie dewastujący "Protector of Death" oraz "Space Cake", którego… nie da się opisać słowami! Sami posłuchajcie z jaką skalą destrukcji mamy tu do czynienia. Warto również zwrócić uwagę na nietypowe brzmienie. Z jednej strony - brudne i prostackie, z drugiej - nic nie tracące na czytelności. Istna miazga dla fanów jazdy bez trzymanki. Niestety, twór ten nie spotkał się z taką popularnością jak wydane w podobnym czasie, inne klasyki pokroju: "Agent Orange", "Release from Agony" czy też "Extreme Agression". Jednakowoż zespół zjednał sobie niemałą grupę maniaków (także w Polsce, vide: pamiętna Metalmania 89'), dzięki którym dalej funkcjonował na thrash metalowym poletku, wydając w latach późniejszych jeszcze cztery, iście wybitne albumy (i piąty, dużo słabszy), o których wspomnę nieco później. Tak dobre albumy wydaje się tylko raz. Uważam, że ani ciekawy "Urm The Mad", ani mocarny "A Shedding of Skin", ani, w zasadzie czysto death metalowy, "The Heritage" nie przebiły debiutanckiego potwora, który z miejsca zdobył moje serce swoją porażającą szczerością, agresją oraz bezpardonowością. W tym przypadku - ocena może być tylko jedna… (6) Protector - Urm The Mad 2015/1989 High Roller

Mordercy z Wolfsburg nie kazali długo na siebie czekać. Raptem w rok po wydaniu barbarzyńskiego "Golem" Panowie zarejestrowali jego następcę o bardzo wdzięcznym tytule "Urm The Mad". Cóż to za album? W gruncie rzeczy dosyć podobny... i prawidłowo! Wszakże po co zmieniać sprawdzoną, utartą formułę jeśli owa nie zawodzi? Przecież to takie

proste. Teraz słów kilka o samej muzyce. Pomimo licznych podobieństw do debiutu mamy do czynienia z tworem nieco dojrzalszym i bardziej zróżnicowanym, aczkolwiek są to zmiany -powiedziałbym - kosmetyczne. Przykładowo, otwierający krążek utwór zatytułowany "Capistascism", wita nas przytulnym, nieco długawym intro by znienacka przyłożyć mocarnym ciosem w średnim tempie. Chwileczkę ta maszyna sunie ospale, aż tu nagle prosto w twarz wrzyna się bardzo szybki, huraganowy riff, opętańcza robota sekcji i schorowane, paranoiczne wokale. Małe deja vu? Jak najbardziej, ale nie przeszkadza to chyba żadnemu miłośnikowi thrashowego blitzkriegu. Co mamy dalej? - zapytacie. Ano bardzo dobre rzeczy. Dla przykładu takie "Sliced, Hacked and Grinded". W tym przypadku nazwa kawałka jest jego stuprocentowym odzwierciedleniem. Chociaż zaczyna się z lekka niepozornie. Toporne riffowanie utrzymane w średnim tempie nie trwa jednak zbyt długo, ponieważ znienacka zderzamy się z wielką ścianą prawdziwie metalowego łomotu, na który składają się błyskawiczne prędkości, surowe brzmienie i mistrzowskie wrzaski wydobywane z przepony Missy'iego. Do smakowitych kąsków zaliczyłbym również "Decadence", który z łagodnego baranka przeistacza się w pokaźnych rozmiarów monstrum, które nie zostawia nikogo i niczego żywym. Na początek - mała zmyła. Kojące dźwięki gitary mają za zadanie wyprowadzić słuchacza w pole, a gdy dojdzie to do skutku, przyłożyć bez najmniejszej litości. Kulminacyjnym momentem piosenki okazuje się wejście soczystego "patataja" i następującego po nim tornado czyli, jak zwykle, dzikiego napierdzielu mającego na celu pozostawić z nas jedynie mokrą plamę. Delicje. Jednak to utwór zamykający płytę jest najdzikszy, najagresywniejszy i najbardziej masakrujący nasze małżowiny. Mowa bowiem o "Molotow Cocktail" podpartym perksuyjnym blastem, death metalowym riffem oraz histerycznymi wrzaskami, które z każdą sekundą robią coraz większą zadrę na naszym umyśle. Teoretycznie wszystko super, ale jest jedno "ale". A na to "ale" zasłużył sobie "Nothing Has Changed". Nijaki, walcowaty numer z każdą sekundą stający się coraz to bardziej uciążliwym. Nie polecam. Ze świeckim spokojem mogę stwierdzić, że mamy tutaj styczność z najgorszym utworem w historii tego zespołu. Na zakończenie dodam tyle, iż bardzo chętnie wystawiłbym temu krążkowi maksymalną notę, ale dramatyczny "Nothing Has Changed" odwiódł mnie od tego pomysłu i tylko ze względu na

Protector - Leviathan's Desire 1990 Atom H

Wow, co za petarda! "Leviathan's Desire" to druga EP niemieckich wariatów z Wolfsburga, która poziomem nie ustępuje żadnemu z pełnoprawnych albumów Protector. Ba, wśród niektórych oldschoolowych purystów materiał ten uchodzi za największe dzieło Protectora. Ja w swoich sądach nie posunę się do aż takiej opinii, aczkolwiek krążek ten trzyma naprawdę wysoki poziom. Powstał on w 1990 roku, czyli idealnie między rozwścieczonym "Urm The Mad" a mocarnym "A Shedding of Skin", więc, jak łatwo się domyślić, stanowi on idealny pomost pomiędzy tymi albumami. Pełne agresji, szybsze od szatana riffy vs piorunujące zwolnienia i grobowy klimat, doprawdy świetne! Kolejnym plusem rzeczonego materiału jest jego specyficzne brzmienie. Niesamowicie demoniczne gitary (nigdy wcześniej ani później nie wykręcili takiego soundu), selektywne partie bębnów i chamsko przesterowany bas idealnie dopełniają dzieła zagłady. Takich EPek mogę słuchać dzień w dzień. Kawałki te przy całej swojej intensywności nie nudzą choćby na moment. Wszystko trzyma słuchacza przy morderczym headbagingu bez końca, a wszystko dzięki temu, że każdy utwór ma swój klimat i bardzo łatwo je od siebie odróżnić. Podsumowując… Naprawdę świetna rzecz. Idealna kontynuacja stylu wypracowanego na "Urm The Mad" i świetna zapowiedź tego, co pojawiło się na śmiercionośnym "A Shedding of Skin". Zabójczy stuff. (5)

Protector - A Shedding of Skin 1991 Major

Mawiają, że trzeci album zawsze jest tym najważniejszym. Zasada ta - po części - znajduje swoje odzwierciedlenie w muzyce metalowej. "Beneath The Remains", "Kawaleria Szatana", "Covenant", "Awake" są bardzo dobrymi przykładami na to, iż twórczość niektórych kapel właśnie na tym trzecim krążku osiąga poziom geniuszu, a sam band wznosi się na wyżyny swoich umiejętności. Czy tak


też było w przypadku Protector? Przed nagraniem rzeczonej płyty, w składzie Niemców zaszło poważne przeszeregowanie. Świeżo po premierze "Urm The Mad" z zespołem pożegnał się wokalista i frontman Martin Missy. Bolesny cios. Posadę za mikrofonem przejął gitarzysta Olly Wiebel, którego głos jest nieco odmienny od poprzednika. Niski, głęboki growl wprost z czeluści piekieł okraszony demonicznymi wrzaskami brzmiał jeszcze ostrzej i bardziej siarczyście niż Missy. Styl grupy również uległ pewnej zmianie. Muzyka ta przesiąknięta jest wpływami death metalu co, nie ukrywam, bardzo mi się podoba, a i czuć też przy słuchaniu owych kompozycji pewien powiew świeżości. Ćwierkające ptaszki, piórkująca gitara. Można by rzec, że napotykamy w intro istną oazę spokoju. Wszystko jednak ma swoje granice i tak oto, znienacka z subtelnością młota uderza w nas killer czyli nic innego jak "Mortuary Nightmare", piekielnie szybki utwór w stylu dwóch pierwszych krążków pruje sobie wesoło przez ponad dwie minuty taranując nas morderczymi riffami, zabójczą perkusją i szatańskim growlingiem, a przez ten czas nie da się robić nic innego jak napieprzanie łbem w rytm tych diabelskich dźwięków. Kolejnym genialnym numerem jest tytułowy, "A Shedding of Skin". Ciężkie, mielące na miazgę rozpoczęcie atakuje nas bez najmniejszej litości by po krótkiej chwili... przyładować ze zdwojoną mocą! Cholernie błyskawiczna jazda bez trzymanki od czasu do czasu przerywana przez brutalnie powolne, miażdżące wstawki skutecznie dobijające zmasakrowaną ofiarę, lecz nie temu utworowi przyznałem miano najwybitniejszego. Powód jest prosty, a nazywa się on, "Tantalus". Groove'iasty perkusyjny beat, bujający riff i Wiebel wypluwający swoje płuca to wybuchowa - nieco eksperymentalna jak na nich - mieszanka, która nie miała prawa wyjść źle. Piosnka ta przy każdym przesłuchaniu miota mną tak samo, ale trudno się dziwić. W końcu ci Panowie zawsze mieli łapę do robienia wyśmienitych rzeczy. Cały album trzyma bardzo równy poziom będąc przy tym niesamowicie spójnym, ale nie monotonnym co - jak na zespół parający się ekstremalnym metalem - jest dużym osiągnięciem. Jedyny kawałek do którego mam jakieś zastrzeżenia to "Face Fear" będący z lekka nudnawy przy całej swojej intensywności oraz przerywnik w postaci "Necropolis". Nudna i niepotrzebna introdukcja do wspaniałego "Tantalus". Warto także zwrócic uwagę na brzmienie. Selektywne, czyste, mięsiste, ostro zbasowane. Nawet w dzisiejszych czasach taki sound uchodziłby za wyjątkowo ciekawy. Podsumowując. Personalne turbulencje w składzie przyniosły - o dziwo - bardzo udane efekty. Odświeżenie utartej formuły, więcej brutalności. Palce lizać. Tylko gdyby nie te "Necropolis" i "Face Fear" zasada, o której wspomniałem na wstępie sprawdziłaby się również tutaj... (5,4)

Protector - The Heritage 1993 C&C

Dwa lata. Tylko taki okres czasu dane było czekać wygłodniałym metalowcom na nowy krążek Protector. Bardzo krótka przerwa, aczkolwiek niosąca za sobą bardzo konkretne zmiany. Najważniejsza - muzyka Niemców została w 100% ogołocona z thrash metalu. Spokojnie można mówić tutaj o czystym gatunkowo death metalu. Kolejna - nieco mniej istotna - brzmienie. Suche, chłodne i bardzo precyzyjne. Słowem, to nie są przelewki. Tylko ostry death metal pełną gębą. Pierwszym strzałem w gębę jest "Mental Malaria". Kawałek oparty na ostrym jak żyleta riffie, opętańczym growlu i perkusyjnym blaście chamsko napiera przed siebie doprowadzając do ruin wszelkie napotkane przeszkody. Czy ktoś ma ochotę na coś jeszcze szybszego (!) i agresywniejszego? Dla chętnych idealną propozycją będzie kawałek tytułowy. A co mamy tutaj? Piekielnie szybkie blast beaty, obłędne riffy w morderczych tempach i Wiebel'a wypluwającego swoje płuca z ogromną pasją i zaangażowaniem przez kilkanaście sekund torturują membrany głośników, lecz na moment zwalniają tylko po to by w chwili nieuwagi znowu przywalić niemiłosiernie, ale… w nieco inny sposób. Perkusista masakruje swój zestaw dzikimi przejściami oraz gwałconą centralą, kostkowanie na gitarach jest tak prędkie i intensywne, że słuchacz tylko czeka na chwilę, gdy struny wreszcie odmówią posłuszeństwa, a wokale? Jak to wokale. Brutalnie, bezlitośnie, mówiąc wprost - esencja death metalu. Kolejny wyśmienity numer - "Convicts on The Street" bez zbędnych wstępów atakuje nas w sposób bardzo podobny do "The Heritage". Gitary prujące w niesamowitych prędkościach, dewastowana perkusja, aż tu nagle… Luzacki, soczysty riff, mroczny wokal, właściwie taka growlorecytacja (hehe) oraz "gibający" perkusyjny beat kroczą dumnie przez lwią część utworu, żeby niespodziewanie dorzucić do pieca. Ze zdwojoną mocą. I w tym momencie, znowu przeżywamy zderzenie z buldożerem. Odegrane - nuta w nutę, ale jeszcze szybciej (!) - pierwsze kilkadziesiąt sekund kawałka stanowi, idealne wręcz, tło dla świdrującej solówki stopniowo wwiercającej się do naszych głów. Na uwagę zasługuje również instrumentalne "Palpitation". Delikatne dźwięki gitary akustycznej i subtelnie pobrzmiewające talerze wprowadzają w trans, aczkolwiek błyskawicznie z letargu wyrywają nas miażdżąca atmosfera, przytłaczający ciężar i całkiem pokomplikowane - jak na ten zespół - przejścia. Chłopaki w dalszym ciągu

budują klimat, piosenka zaczyna przybierać coraz to konkretniejsze barwy… a to co? Rwana podwójna stopa, wtórująca jej riffowanina… Brzmi to znajomo. Dlaczego? Ano dlatego, iż pojawił się tu jawny, wyraźny cytat z thrash metalowego klasyka, "Time Does Not Heal" od Dark Angel. Są konkrety? Są. Ogółem rzecz biorąc, "The Heritage" to bardzo udany tytuł, lecz jest tu pewien zgrzyt niepozwalający mi ocenić tego krążka na maksymalną ilość punktów i sam nie jestem w stanie określić co jest tego przyczyną. Może przełożenie rutyniarstwa nad szczerość i młodzieńczy zapał, może monotonia niektórych utworów ("Protective Uncounsciousness"), naprawdę, ciężkim zadaniem jest ubranie tego w sensowne słowa. Co nie zmienia faktu, że, pomimo wszystko, "The Heritage" jest solidną i godną polecenia pozycją w dyskografii Protector. (4,8)

Protector - Reanimated Homunculus 2013 High Roller

Rok 2003. Równo dziesięć lat po wydaniu ociekającego barbarzyńską brutalnością "The Heritage", stało się. Niemiecka drużyna śmierci oświadczył światu zakończenie działalności. Zostawili po sobie cztery świetne albumy, dwie EP-ki (bardzo dobre "Misanthropy" oraz wyśmienite, niczym nieustępujące pełnoprawnym krążkom, "Leviathan's Desire") i masę demówek, w tym legendarne "Protector of Death". Szkoda, ale Panowie postąpili z klasą. Mało, który zespół potrafi zejść ze sceny w odpowiednim momencie. Tymczasem, żyjący w nadmorskiej Szwecji Martin Missy (członek klasycznego składu, autor partii wokalnych na "Golem" oraz "Urm The Mad") powołuje do życia czteroosobowy coverband funkcjonujący pod nazwą Martin Missy and The Protectors. W latach 2003-2011 grali dla garstki maniaków utwory z każdego okresu Protectora. Nawet kawałki znajdujące się na płytach bez Missy'iego odnalazły sobie stałe miejsce w setliście. Każdy kto choć odrobinę śledził poczynania tych thrasherów wiedział, że udzielili się oni na wydanej siedem lat temu składance złożonej w hołdzie dla Sodom ("In The Sign of Sodom Sodomaniac Tribute") własną wersją, klasycznego już, "Sepulchral Voice". 8-ego października 2011 panowie wydali składającego się z czterech utworów rehearsala. Już pod nazwą Protector. Przemianowany na macierzystą kapelę coverband, z tylko jednym członkiem oryginalnego składu wydał długo wyczekiwany przez fanów, pierwszy po "reaktywacji" krążek pt. "Reanimated Homun-

culus". Muzyka brzmi zupełnie inaczej od ichni dokonań z lat 80tych i 90-tych. Nie ma tej agresji i żaru, a death metalowe wtręty poszły w odstawkę. Brzmi zniechęcająco, prawda? Płytka zaczyna się rześkim, riffowo niemalże speedowym, "Sons of Kain". Granie zupełnie inne od poprzednich krążków. Więcej w tym crossoverowej prostoty oraz speedowej przebojowości, niźli brutal-thrashowej ma-sakry dźwiękiem. Nieco monotonna gra perkusisty, z każdą kolejną mi-nutą coraz bardziej nużące, powtarzające się riffy, wymęczone wrzaski Missy'iego. Nienajlepszy począ-tek. Dalej jest jednak tylko gorzej. Pseudo-majestatyczne rozpoczęcie "Deranged Nymphomania", bardzo nudne i oklepane patenty oraz zrzynanie z Desaster w refrenie, choć jest to tak nieudolne, iż można tu mówić co najwyżej o Desaster dla ubogich. Sytuację ratuje nieco autentycznie mroczny i ciężki numer tytułowy. Oparty na kurewsko wpadającym w ucho riffie w średnim tempie, kroczy lepiej od niejednego "marszu śmie(r)ci" wytworzonego przez nieudolnych nihilistów, znanych jako blackowcy. Niepokojący, zwiastujący niechybną katastrofę refren, szczere, jadowite partie wokali. To jest to! I jeszcze cudowne przyspieszenie na tle patetycznej solówki. Bomba! Niestety, kolejne utwory nie potrafią utrzymać poziomu "Reanimated Homunculus". "Lycopolis" brzmi jak odrzut z sesji "Golem". "Golem" z "agresją" na miarę podstarzałych dziadków. Sytuację ratują nieco szybkie, zagrane z pasją i zaangażowaniem, "Road Rage" oraz wieńczący całość, bezpardonowy, piekielnie szybki "Calle Brutal". Oj, bardzo nieudany ten powrót. Wymuszone - sprawiające wrażenie robionych na siłę kompozycje, wyjątkowo nieudane, jak na Missy'iego, wokale… przerost formy nad treścią krótko mówiąc. Miejmy nadzieję, że Martin podrapie się po łysiejącej czuprynie, zastanowi nad tym i owym, a skutkiem tego będzie krążek na miarę, chociażby, "Urm The Mad". Jak na razie, jest słabo, dramatycznie rzekłbym. (3) Łukasz Brzozowski

Foto: Protector

PROTECTOR

21


inny od tego, co robicie na co dzień w Accept, albo w Destruction. Dzięki temu, mogliście wykorzystać sporo pomysłów i riffów, które nie pasowały do tych zespołów. Było to więc dla was łatwiejsze zadanie, prawda? Szczerze mówiąc, nie. (śmiech) Żadnego z tych utworów nie miałem wcześniej w głowie pisząc dla Accept, czy kogoś innego. Nagraliśmy ją od zera.

Po prostu zaczęliśmy grać! Przypadkowe w sumie spotkanie zadecydowało o tym, że muzycy Accept: gitarzysta Herman Frank i perkusista Stefan Schwarzmann oraz lider Destruction, śpiewający basista Schmier, połączyli swe siły w nowym projekcie. Nie lubią szyldu "supergrupa", unikają póki co wiążących deklaracji co do dalszych losów zespołu, ale ciepłe przyjęcie debiutanckiej płyty "Send Them All To Hell" już skłoniło ich do dość zdecydowanych kroków dwaj pierwsi muzycy odeszli z Accept, koncentrując się tym samym na Panzer: HMP: Nie lubisz, kiedy ktoś nazywa Panzer super grupą, Ale ze względu na waszą aktywność i liczbę sławnych muzyków w składzie, musisz się z tym zmierzyć, prawda? Herman Frank: Nigdy nie nazwałbym zespołu supergrupą, chyba, że chodziłoby o Earth, Wind and Fire, albo coś podobnego. Albo Deep Purple. Jestem jednak mężczyzną i jakoś sobie radzę z tym określeniem. (śmiech) Jeżeli jesteś muzykiem i nazywasz swój zespół supergrupą, to brzmi trochę… yhym… do dupy. Nigdy bym tak nie powiedział. Często wytwórnie tak do nas mówią. Z jednej strony mają rację, bo od tak wielu lat siedzimy już w tym biznesie i nagraliśmy parę dobrych rzeczy (mam nadzieję, śmiech). Ale supergrupa? Taa… Jednak jeżeli ludziom się to podoba, to w porządku, jestem zaszczycony. (śmiech) Znaliście się już w latach osiemdziesiątych, ale dopiero po jakimś czasie wpadliście na pomysł, żeby nagrać wspólnie album. Nikt nie pomyślał o tym wcześniej, czy nie było na to sprzyjającego momentu? Właściwie poznałem Schmiera jakieś cztery - pięć lat temu. Na koncercie w Holandii, występowałem tam jako Herman Frank Solo Show. Grało tam również Destruction. Był taki moment, kiedy widziałem Schmiera na scenie, jego występ był świetny. Pomyślałem

mego początku podobał mi się ten pomysł, bo dzięki temu mieliśmy szansę zrobić coś odrobinę innego, nowego, od tego co robimy w Accept. Od samego początku myśleliście, że to będzie prawdziwy zespół, który nagra płytę i ruszy w trasę, czy miał to być tylko projekt studyjny, a materiał, który stworzycie, wykorzystacie do dalszej działalności? Na samym początku musieliśmy pogadać, w tym klubie Z7. Od pierwszej sekundy spotkania wiedziałem, że to są goście, którzy myślą tak samo jak ja. Starzy rock'n'rollowcy, którzy po prostu chcą tworzyć muzykę. Spotkaliśmy się kilka tygodni później, stwierdziliśmy, że musimy sprawdzić jak nam pójdzie w sali prób. Po prostu zaczęliśmy grać. Wpadliśmy na kilka pomysłów, kilka riffów i zaczęliśmy grać jakieś fragmenty utworów. Od tego momentu wszyscy zaczęli myśleć: "OK, będzie z tego zespół". Była między nami bardzo dobra chemia… Tak, chemia to dobre słowo. Wszyscy to poczuli. Nie było zbyt wiele gadania (śmiech), po prostu graliśmy i wszystko pasowało. Czyli tak wymyślacie riffy? Pracujecie nad nimi jako grupa, a nie oddzielnie, indywidualnie? Większość utworów, riffów, pomysłów pochodzi ode mnie, bo jako gitarzysta zazwyczaj jestem ich twórcą. Foto: Metal Blade

Czyli nie użyliście wcześniejszych pomysłów? Nie, żaden z tych riffów nie był wcześniej grany. I wcześniej nie wpadłem na nie. Zacząłem ten album od zera. W końcu chcieliśmy zrobić coś innego. Gdybym użył czegoś, co odrzuciło Accept, albo czego nie użyłem do mojego solowego albumu, nie byłoby tak samo. Czyli to w stu procentach nowy materiał? Tak, dokładnie. Oczywiście poza coverem Gary'ego Moore'a. (śmiech) W związku z tym, że jesteście bardzo znanymi muzykami, zdajecie sobie pewnie sprawę, że fani oczekują od was czegoś całkowicie unikatowego. Nagrywacie pod większą presją niż w waszych regularnych zespołach, czy jest tak samo? To było całkiem fajne, nowe doświadczenie. Dlatego było dla mnie takie interesujące. Byłem bardzo podekscytowany, żeby nagrać ten album, bo to była inna, nowa platforma. Każda nowa rzecz sprawia, że czujesz jakąś presję. Chodzi o to, że nikt nie wie, czy wszystko będzie do siebie pasowało, czy spodoba się publiczności, czy dobrze się skończy. Jednak według mnie, jeżeli chcesz zrobić coś nowego, to w pierwszej kolejności rób to dla siebie. Chcieliśmy być usatysfakcjonowani. Jeżeli przy okazji spodoba się komuś jeszcze, dobrze. (śmiech) Czyli najważniejsze to trzymać poziom i być z siebie zadowolonym? Dokładnie. (śmiech) Z drugiej strony, na albumie Panzer mogliście pos makować bardziej twórczej wolności i iść w innym kierunku niż w Accept i Destruction. Racja? Jasne. W stu procentach prawda. Właśnie dlatego stworzyliśmy ten zespół i nagraliśmy album. Nie chcieliśmy utknąć w tym samym stylu. Chcieliśmy po prostu trochę świeżości, surowości, nie myśleć o tym, co mamy zagrać. Tylko to, co masz w głowie. Wpadasz na jakiś pomysł i wiesz, czy będzie pasował, czy nie. Chociaż ja mam w dupie, czy pasowałoby to do Accept, albo gdzie indziej (śmiech). Ważne, że pasuje do naszego gustu w tamtym momencie. Czyli po prostu robicie to, co wydaje wam się dobre? Tak. Dzięki temu albumowi, prawdopodobnie mogliście powrócić do czasów, kiedy byliście bardzo młodzi i dopiero zaczynaliście swoją przygodę z heavy met alem. Kiedy słuchałem tego albumu, po kilku tygodniach od nagrania go, wiem, że jest on tym, czego brakowało mi na ostatnich produkcjach, które stworzyliśmy, czy sam stworzyłem, jako muzyk. Ten album brzmi tak, jakbym był młody, masz rację, ale to powrót do tego, co chciałem robić, kiedy zaczynałem grać. Ta świeżość, życie, nie jest przesadzony. Po prostu podłączasz się i grasz. Według mnie właśnie to słychać na płycie i to sprawiło, że tworzenie jej było dla mnie dobrą zabawą.

wtedy, że wcześniej, czy później coś razem zrobimy. (śmiech) Jakiś wspólny projekt, albo coś. Wtedy spotkałem Schmiera po raz pierwszy. Wtedy jednak nikt nie podejrzewał, że faktycznie dojdzie między nami do współpracy. Pomysł powstał jakieś półtora roku temu, albo rok temu. Mówi się, że to Stefan Schwarzmann był inicjatorem tego projektu. Czy to prawda? Wpadł na pomysł, żeby zrobić coś poza Accept, chcieliśmy mieć platformę, żeby nagrać inną muzykę. Rozmawiał ze swoim kumplem, właścicielem klubu Z7 w Bazylei, to klub rockowy, w którym musi zagrać każdy zespół. Pogadał z nim i powiedział, że chciałbym mieć jeszcze inny zespół, poza Accept. Tamten powiedział mu: "Dlaczego nie ściągniesz Schmiera jako basisty i wokalisty, a Hermana żeby grał na gitarze?". Wtedy zadzwonił po nas. Kiedy pierwszy raz usłyszałem o jego pomyśle przez telefon, pomyślałem: "Yhmmm… (śmiech) Dobra, może tak, może nie". Dał mi chwilę, żebym to przemyślał. Prawdę mówiąc, od sa-

22

THE GERMAN PANZER

Piszę kawałki od kiedy zacząłem grać na gitarze. Na większość riffów i pomysłów wpadłem więc ja. Schmier wymyślił od razu, hmm… Co to był za kawałek? Nie pamiętam wszystkich tytułów… Tutaj Frank Herman zastanawia się przez jakieś 10 sekund, wydając przy tym z siebie dziwne dźwięki.

Wiem! "Welcome To the Nightmare"! Nie! "Welcome To The Freakshow". (śmiech) Od samego początku stwierdziliśmy, że to ja, jako gitarzysta, zajmę się głównie wymyślaniem. Później pracujemy razem, a Schmier doda tekst. Ja mówię mu, żeby śpiewał w taki, albo inny sposób. Jest jednak wiele kawałków, które nagrałem wstępnie w moim małym studio w Hannowerze. Kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz od razu wiedzieliśmy w jakim kierunku chcemy iść. Jak wymyślę coś nowego, od razu wysyłam to Stefanowi i Schmierowi. Gadamy o tym na Skype, albo czymś innym, a ostatecznie spotykamy się w studio i pracujemy tam nad numerami. Materiał na "Send Them All To Hell" jest trochę

Pytam o to, bo w kawałkach takich jak "Death Knell", "Temple Of Doom" i "Roll The Dice" da się usłyszeć nawiązania do Judas Priest z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Jak do tego doszliście? Jestem wielkim fanem Judas Priest od kiedy miałem 18, albo 16 lat. Nie wiedziałem, że słychać ich wpływy. Może dlatego, że kiedy coś tworzę to nie myślę, że ten numer może trochę przypominać Judas Priest, albo coś innego. Wychowałem się na tej muzyce, więc nie jest niespodzianką, że mogę być nią zainspirowany. Judas Priest to nadal bogowie metalu, czyli nie muszę się wstydzić takich wpływów. (śmiech) Prawdopodobnie świadomie unikaliście nawiązań do waszych rodzimych zespołów. Musieliście jednak pożyczyć pewnie od nich pewne rozwiązania - chcieliście stworzyć ostry, w stu procentach metalowy album i do tego dążyliście? Chcieliśmy surowego metalu. Mogę jedynie powtórzyć to, co już powiedziałem. Nie myślę o tym zbyt wiele, kiedy nagrywam i tworzę (śmiech). Po prostu chcę to zrobić. Jeżeli zacznę myśleć nad tym, czy to co robię jest dobre, to nic by mi z tego nie wyszło. A czy myślałeś o tym, że ktoś mógłby stwierdzić, że powtarzasz, albo kopiujesz wzorce innych zespołów


metalowych? Nie. Więc nie unikałeś świadomie tych nawiązań? Nie, chodzi mi o to, że zawsze, niezależnie czy spojrzysz na tekst piosenki, czy w książkę, ludzie będą mówić: "O, ten pisarz inspirował się tym i tym". Tak samo jest muzyką. Ludzie mogą myśleć: "Ten inspirował się tym, a tamten skopiował to", albo twierdzą, że zapożyczyłem coś od twórcy, z którym nie mam nic wspólnego (śmiech). Nie chcę tak! Jeżeli ktoś wyda nowy album, w porządku, posłucham go, może nawet ze dwa razy, ale na pewno nie pod kątem: "Może mógłbym coś skopiować!" (śmiech). Staram się trzymać moją prywatność z dala od muzyki, więc nie mam pojęcia skąd się wzięły te inspiracje. Ale może pewnego dnia stanę się wzorem dla innych (śmiech). Ludzie z Nuclear Blast byli pewnie zachwyceni, kiedy zaprezentowaliście im materiał na ten album? Byli naprawdę zaskoczeni. Bardzo im się podobało. Na początku wysłaliśmy im chyba dwa-trzy prawie skończone kawałki, a oni już wiedzieli, że chcą to wydać. Nigdy wcześniej się to nie zdarzyło! (śmiech) A przynajmniej nie mnie, w ciągu ostatnich dziesięciu lat (śmiech). Tak więc my byliśmy zaskoczeni i oni byli zaskoczeni tym, w jakim kierunku album zmierzał i od samego początku im się to podobało. W związku z tym, że albumy coraz gorzej się sprzedają, wydaje się, że wytwórnia bardzo wierzy w wasz sukces, bo wydali waszą płytę zarówno w różnych wersjach. Od cyfrowej do winylu. i to w różnych kolorach. Tak, wierzyli w nas od samego początku. Inaczej nie podpisalibyśmy kontraktu z Nuclear Blast. Są naprawdę świetnymi ludźmi. Jeżeli podpisują z kimś kontrakt, z jakimś nowym zespołem, to muszą w niego wierzyć. Na limitowanym digipacku i LP zamieściliście bonus track - "Murder In The Skies" Gary'ego Moore'a, o którym już wcześniej wspomniałeś. Stwierdziliście, że będzie to dodatkowa atrakcja, która zwiększy sprzedaż, czy wybraliście ją ot tak? Wytwórnia płytowa zawsze chce mieć jakiś bonus track. Spotkaliśmy się z nimi, kiedy przełożyli premierę ze stycznia tego roku, na listopad 2014 roku. To było chyba sześć tygodni zanim ruszyliśmy w trzy i pół miesięczną trasę z Accept. Musieliśmy wiec skończyć album, zanim wyjedziemy (śmiech) Wymyśliliśmy parę kawałków, później w studiu pisaliśmy i szukaliśmy jakiejś dodatkowej piosenki na bonus. Chcieliśmy wziąć "Panzer", ale posłuchaliśmy jej i po półtorej godziny stwierdziliśmy, że to może nie być to. Musieliśmy więc na nowo szukać tego kurewskiego bonusa (śmiech). Siedzieliśmy tak i rozglądaliśmy się, a wtedy Schmier powiedział: "Hej! Mogę zaśpiewać "Murder In The Skies"!". Odpowiedziałem: "Ja znam riff i jestem fanem Gary'ego Moore'a". Stwierdziliśmy, że damy temu szansę. Usiedliśmy i po dziesięciu minutach mieliśmy już naszą wersję. Nagraliśmy ją w przeciągu godziny i tak znaleźliśmy nowy bonus track. (śmiech) Czyli dodaliście bonus track, bo wam kazano, a utwór wybraliście, bo wokalista potrafił go zaśpiewać… Tak, wszystkim się podobał. Benjamin wpadł na ten pomysł, powiedział, że zawsze chciał zaśpiewać "Murder In The Skies". Ja znałem ten kawałek, więc czemu mieliśmy nie spróbować. Tak po prostu (śmiech). Jeżeli ktoś by nas poprosił o kolejny bonus track, w porządku! Dajcie nam godzinę (śmiech). Bardzo przydatne jest, kiedy masz duże doświadczenie i znasz dużo piosenek (śmiech). Tak, to prawda (śmiech). Wydaje mi się, że ten kawałek dobrze pasuje do podstawowego materiału na "Send Them All To Hell". Pasuje muzycznie i sty lowo. Zgodzisz się z tym? Tak. Nie mam tu nic więcej do powiedzenia, poza "tak" (śmiech). W tekstach nie unikacie poruszania trudnych tem atów, co dodaje mroczności muzyce. Schmier zawsze chciał zbawić świat i wskazać publiczności każdy problem społeczny, o którym słyszał (śmiech) Myślę jednak, że chyba dobrze pasuje to do muzyki. W końcu nie moglibyśmy śpiewać o miłości. To by nie pasowało. Co powiedziałbyś na smoki? (śmiech). Wiele grup o nich pisze. Zabijanie dziwek? Nie mój styl. Zgadzam się z tym co śpiewa. Wskazuje palcem. Dlatego nazywamy się Panzer, chcemy pokazać palcem wszystkich dupków wokół nas, którzy robią złe rzeczy.

Foto: Metal Blade

W dzisiejszych czasach chyba już nikogo nie szokuje szatan i tego typu sprawy, więc zmierzacie w dobrym kierunku (śmiech) Czy jest szansa na to, żeby zobaczyć was na żywo? Mamy zabukowanych już parę koncertów. Potwierdzono festiwal w Hiszpanii, Summer Breeze Festival w Niemczech i tego typu rzeczy. Nie wiem, czy ruszymy w prawdziwą trasę, bo chyba jest jeszcze za wcześnie. Musimy sprawdzić, jak przyjmie się album. Z promotorami można zacząć poważne rozmowy, kiedy płyta będzie na rynku jakieś sześć - osiem tygodni. Wtedy promotorzy wiedzą już mniej więcej, ilu ludzi mogą się spodziewać na koncertach. Tak wiec, jeżeli będziemy mieli szczęście zagramy na kilku festiwalach, pojawimy się jako goście specjalni. Wszyscy starają się teraz załatwić jakieś koncerty. Jedno jest pewne, na pewno chcemy wyjść do ludzi. Czy będziecie starać się odtworzyć tą mroczną, surową atmosferę płyty podczas koncertów? Po prostu podłączymy się z gitarami (śmiech). Nie jesteśmy pewni. W tym momencie zastanawiamy się, jak odtworzyć ten materiał na żywo. Na nagraniach jest wiele gitar. Może będziemy potrzebowali drugiego gitarzysty, ale tego jeszcze nie wiem. Chciałbym dać sobie tak ze dwa tygodnie, żeby ograć wszystko z tylko jedną gitarą. Popróbujemy z zespołem, jak się uda, to fajnie. Jak nie, będziemy szukać drugiego gitarzysty. Przy okazji, wielu fanów będzie was pewnie prosiło o zagranie kawałków Accept, albo Destruction. (Śmiech) Czy ma się zakończyć nasza przyjaźń z Accept? (śmiech) Nie ma szans. Czyli nie ma szans na żadne klasyczne kawałki? Nie, dlaczego mielibyśmy je grać. Cenię sobie przyjaźń Accept (śmiech). Ten okres jest już zamknięty. Dlaczego miałbym grać "Fast As A Shark"? To kawałki, które należą do nich. Raczej skłaniałbym się do tego, żeby skomponować kolejnych pięć utworów (śmiech). Ja, osobiście, naprawdę nie chciałbym tego. OK. Zadaję to pytanie, bo fani pewnie będą prosili o takie rzeczy. W takim razie powinni się wybrać na koncert Accept. My brzmimy inaczej, trochę bardziej surowo. Trochę bardziej jak stary metal. Chociaż jak tak sobie teraz myślę, to może jednak, z jedną piosenkę… (śmiech) Ale będzie naprawdę surowa, bardziej jak old school metal. Tak jak na początku.

Tak, chociaż nie wiem jeszcze. Na festiwalach będziemy pewnie mieli jakieś 45, albo 60 minut, więc możemy zagrać wszystko. Tak naprawdę, to jeszcze o tym nie rozmawialiśmy. Na ten moment mogę ci jedynie powiedzieć, że nie chcę grać numerów Accept z Panzer. Może to być jednak interesujące. Wspomniałeś o tym i teraz myślę o tym (śmiech) Może… Surprise, surprise (śmiech) W sumie może być fajnie, na przykład zagrać "Son Of A Bitch" w stylu Panzer. Wybrałbym te prawdziwe klasyki. Pewnie, właśnie to fani chcą usłyszeć. Na pewno nie wybrałbym nic z ostatniego albumu. Nie pasowałyby do Schmiera i mojego głównego zamysłu. Zobaczymy (śmiech). Accept i Destruction dają teraz sporo koncertów. Myślisz, że może mieć to jakiś wpływ na możliwości Panzer, jeżeli chodzi o wspólne granie? Nie dla mnie i Stefana, bo nie jesteśmy już w Accept. Skoro planujecie koncerty na festiwalach, to znaczy, że myślicie o Panzer poważnie, a nie jak o jednora zowym projekcie. Prawda? Racja. Reakcje ludzi wskazują na to, że naprawdę podoba im się nowy zespół i nam też się podoba. Nie spodziewaliśmy się tak pozytywnych reakcji. Z miłą chęcią pociągnąłbym to przez kolejne lata. To dopiero początek. Podjęliście już decyzję o kontynuowaniu aktywności, czy jest jeszcze za wcześnie na takie oświadczenia? Idziemy dalej, zdecydowanie! Nie robiłbym tego wszystkiego tylko dla jednej płyty (śmiech) Nie ma mowy, jestem na stary na takie gówno (śmiech) Od pierwszego spotkania, każdy z nas wiedział, ze to nie jest tylko jednorazowy projekt, który skończy się na jednym albumie. Inaczej bym w to nie wszedł. Mamy z tego zbyt wiele radości! Nasza trójka: ja, Schmier i Stefan, pasuje do siebie. Daliśmy nowy charakter czemuś, co nie jest nowe. Nie znam żadnego innego zespołu, który miałby w sobie coś takiego jak Panzer. To były już wszystkie moje pytania. Fajnie było! Bardzo dziękuję, że poświęciłeś swój czas. (śmiech) Mateusz Borończyk, Wojciech Chamryk Tłumaczenie: Anna Kozłowska

Czyli konsekwentnie będziecie chcieli prezentować nowy materiał?

THE GERMAN PANZER

23


Nowe, oryginalne oblicze Agent Steel Po kilku latach niepewności niepokojącej dusze nie tylko fanów, ale i samych muzyków, nareszcie pojawiła się debiutancka płyta Masters of Metal. Debiutancka, choć dla żadnego muzyka tej formacji funkcjonowanie w tym składzie nie jest debiutem. Wszyscy wchodzą w skład ostatniego line-upu Agent Steel, a rolę wokalisty objął gitarzysta Agent Steel, Bernie Versailles. O trudnościach towarzyszących powstawaniu "From Worlds Beyond" opowiedział nam wieloletni gitarzysta, Juan Garcia. HMP: Na wstępie chciałabym pogratulować Wam "From Worlds Beyond", ten krążek to kopalnia ciekawych riffów i masa niebanal nych kompozycji. Cieszę się, że w końcu udało Wam się nagrać pełny album. Jak się czujecie teraz, po wydaniu wreszcie płyty? Juan Garcia: Nieco uwolnieni i nieco zasmuceni zarazem. Rozumiem przez to, że cudownie jest mieć w końcu zrobiony album, zwłaszcza, że pracowaliśmy przy tym wydawnictwie od dłuższego czasu. Z drugiej strony, znaleźliśmy się w strasznych okolicznościach, bo nasz gitarzysta i wokalista (Bernie Versailles - red.) cierpi na uszkodzenie mózgu, mamy nadzieję, że szybko wyzdrowieje. Też mu tego życzymy. Jakiś czas temu zagral iście na Keep it True, festiwalu, które zajmuje się między innymi reanimacją wielu zespołów i spełnianiem marzeń fanów (śmiech). Już wtedy zakładaliście, że będziecie pełnoprawnym

się zatrzymać go na dłużej? Rick jest bez wątpienia świetnym wokalistą, pracowaliśmy nad nowym materiałem razem z nim, ale nie wyszło między nim, a zespołem. Rick jest współautorem kawałka na płycie Masters of Metal, "Third Eye". Linie wokalne na "From Worlds Beyond" są bardzo urozmaicone, wymagające i wydają się być pisane pod wszechstronnego wokalistę. Nasuwają mi one skojarzenie, że materiał na tę płytę powstawał jeszcze za ery Mythiasina i był pisane pod jego głos… Z pewnością kilka utworów zostało stworzonych z myślą o Ricku, ale nie całość krążka. Napisaliśmy też utwór mając na uwadze wokal Jamesa Rivery, "Vengeance & Might". Jak wpadliście na taki pomysł? James po raz pierwszy pojawił się na EP Masters of Metal w 2013 roku w kawałku "Lu-

Foto: Metalville

zespołem nagrywającym własne płyty? Czy raczej byliście tam tylko jako "spełnienie marzenia" ujrzenia przez fanów Agent Steel? Występowanie na Keept it True w Niemczech zawsze jest super cool. Grałem tam kiedyś zarówno z Agent Steel jak i Abattoir. Występ o którym mówisz odbył się w 2010 roku kiedy Masters of Metal występował na żywo z Rickiem Mythiasinem. Pracowaliśmy Rickiem ze Steel Prophet przez pewien czas, jest świetnym wokalistą. Muszę przyznać, że jego obecność była dla wielu nadzieją na świetny projekt: połączenie znakomitej muzyki Agent Steel z kapitalnym głosem Mythiasina. Dlaczego nie udało Wam

24

MASTERS OF METAL

nacy", w którym śpiewał także Sean Peck. James jest przyjacielem zespołu od lat, a jego Helstar jest fenomenalny. A propos Pecka. Na swoim fanpage'u wśród inspiracji obok klasyków podajecie właśnie Cage. Muszę przyznać, że to dla mnie bardzo miłe zaskoczenie, bo uważam, że ich "Hell Destroyer" to jedna z najlepszych heavy met alowych płyt XXI wieku. Kto z Was jest największym fanem Cage? Przyjaźnię się z Seanem Peckiem od pewnego czasu i uważam, że płyty Cage są jednych z najlepszych hymnów w kategorii tradycyjnego metalu. Uwielbiam kawałek "Final Solution". Płyta "Hell Destroyer" jest także epicka.

Przykład Cage ucieszył mnie także dlatego, że często bywa tak, że muzycy grający metal od wielu lat, nie interesują się - jako fani muzyki metalowej - współczesnymi zespołami. Są jeszcze inne "nowe" metalowe zespoły, które Was inspirują jako muzyków i odcisnęły piętno na Waszym graniu? Jestem raczej pod wpływem oldschoolowych muzyków takich jak Michael Schenker z MSG i UFO, Glenn Tipton i KK Downing z Judas Priest, czy Dave Murray oraz Adrian Smith z Iron Maiden. Wróćmy do Masters of Metal. Mieliście naprawdę świetny pomysł na nazwę zespołu. W refrenie "Agents of Steel" fraza "masters of metal" pojawia się razem z "agent of steel" sugerując, że oba określenia opisują to samo. Dodatkowo nazwa podkreśla Wasze wielolet nie doświadczenie w graniu metalu. Rzeczywiście nazwa "Masters of Metal" była pierwszą i oczywistą jaka przyszła Wam do głowy? Nie bardzo. To była tylko nazwa, która miała nas reprezentować i była dobrą kontynuacją projektu nad którym pracowaliśmy. To znaczy, muzyka, którą pisaliśmy była z pewnością pod wpływem Agent Steel, ale nie jest taka sama jak Agent Steel, pragnęliśmy więc oddzielić te dwa zespoły. Wielu fanów metalu zastanawia geneza założenia Masters of Metal. Najczęściej przytacza się powrót Johna Cyriisa do Agent Steel i fakt, że nie ma możliwości wydania płyty bez niego pod szyldem Agent Steel. Wiem, że to delikatna kwestia, ale może możecie wyjaśnić dlaczego musieliście "uciec" do nowej nazwy? Kiedy Bruce Hall opuścił Agent Steel, skontaktowaliśmy się z Johnem Cyriisem, który był zainteresowany ponownym dołączeniem do Agent Steel. Byliśmy rzecz jasna otwarci na pomysł ponownego włączenia do zespołu oryginalnego wokalisty, jest on przecież potężną częścią spuścizny Agent Steel. Zagraliśmy więc z nim kilka koncertów w Japonii i na Sweden Rock w 2010. Chcieliśmy stworzyć razem z nim materiał na nową płytę Agent Steel, ale, że to nie wyszło, napisaliśmy nową muzykę i wydaliśmy pod szyldem "Masters of Metal". Myślę, że wydanie go pod nazwą Agent Steel byłoby niewłaściwe, biorąc pod uwagę też fakt, że zaśpiewał Bernie Versailles i jesteśmy teraz grupą czteroosobową. Najłatwiej wyjaśnić to w ten sposób: wyobraź sobie, że w Judas Priest Roba Halforda zastępuje śpiewający Glen Tipton, a zespół wydaje płytę pod szyldem Judas Priest. Według mnie, byłoby to niedorzeczne i nieakceptowalne. Zrobiliśmy krok dalej i stworzyliśmy nowy album "From Worlds Beyond". Nie jest to wcale delikatny temat, to znaczy, jeśli bym chciał, mógłbym wydać nowy krążek Agent Steel, ale po tym wszystkim, myślę, że lepiej zostawić Agent Steel w spokoju. Jak to jest, że w przypadku trzech ostatnich płyt Agent Steel nie było takich problemów? John Cyriss nie miał problemu z tym, że kontynuujemy działalność zespołu i wydajemy nową muzykę. Od kiedy wrócił, mieliśmy z nim ustną umowę, że jeśli grupa będzie istniała nadal i stworzymy nowy materiał, to będzie to materiał z nim, jako wokalistą. Prawdę powiedziawszy próbowaliśmy uczynić, żeby tak się stało, ale nie wyszło. Bernie Versailles śpiewał kiedykolwiek wcześniej? Według mnie, Bernie chciał śpiewać od pewnego czasu, aczkolwiek nie był gotowy i rozwinię-


Paul Di'Anno ostatnimi laty nie rozpieszczał zbytnio swoich fanów, coraz bardziej zapracowując na miano kogoś, kto już tylko odcina kupony od sławy zespołu, z którym rozstał się 34 lata temu. Jednak towarzyszący mu muzycy mieli już serdecznie dość odgrywania co wieczór klasyków Iron Maiden i dorzucili do nich trochę autorskiego materiału, co stało się początkiem zespołu Architects Of Chaoz. O świetnej atmosferze, debiutanckim albumie "The League Of Shadows" oraz całkiem już zaawansowanych pracach nad utworami na jego następcę rozmawialiśmy z wokalistą i gitarzystą tego brytyjsko/niemieckiego zespołu:

cie wokalu do obecnej formy trochę czasu mu zajęło. Wykonywał on już chórki na płytach "Omega Conspiracy" i "Order of the Illuminati". Choć dobrze poradził sobie z tym materiałem, słychać, że jego głos jest dość subtelny. Niewątpliwie dodaje oryginalności muzyce. Właśnie tym kierowaliście się nie chcąc "zatrudniać"osobnego wokalisty do Masters of Metal? Wokale Berniego Versaillesa wnoszą do tego wydawnictwa powiew oryginalności, sądzę, że w ty momencie trudno byłoby nas porównać do jakiegokolwiek innego zespołu. Album Masters of Metal jest jak świętowanie metalu, pokonaliśmy wiele przeszkód aby go wydać. Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że mimo nazwy i loga, Masters of Metal różni się odrobinę stylistycznie od Agent Steel. Na "From Worlds Beyond" jest więcej niż w klasycznej twórczości Agent Steel utworów mniej thrashowych, lżejszych, wręcz heavy metalowych. To celowy pomysł, czy tak po prostu wygląda Wasza ewolucja jako muzyków? "From Worlds Beyond" to naturalna ewolucja muzycznego kształtu zespołu. Próbujemy być jako kapela na tyle oryginalni, na ile to możliwe, ale jednocześnie pisząc kawałki próbujemy utrzymać ducha speed/thrash/heavy i klasycznego metalu. Ulubionym tematem Agent Steel są teorie spisku. Wydaje się, że po części poruszyliście także tę tematykę na płycie Masters of Metal. Powiedzcie proszę, które z nich ukrywają się na "From Worlds Beyond"? Na nowej płycie są ciekawe teksty. Trzeba uważnie słuchać wskazówek zarówno w nich jak i w muzyce. Starliśmy się tym razem uniknąć bycia oczywistym. Jest takie stare powiedzenie mówiące "Szukajcie, a znajdziecie", a drugie "jak uczeń jest gotowy, znajdzie się i nauczyciel". Wybieracie się w trasę promującą płytę? Wzorem koncertu na Keep it True zamierzacie sięgnąć także do Waszej przeszłości? Byłem właśnie w Europie kilka miesięcy temu z Body Count, zagraliśmy 21 koncertów, głównie festiwali. Bardzo bym chciał wybrać się w trasę promującą wydawnictwo Masters of Metal, prowadzone są rozmowy na temat możliwości zagrania kilku koncertów, ale nic nie jest na tę chwilę ustalone.

Nadszedł czas, by pokazać ludziom, że żyję! HMP: Każdego roku powstają tysiące nowych zespołów, jednak Architects Of Chaoz jest w porównaniu z nimi w dość uprzywilejowanej pozycji, bo w końcu niewiele z nich może pochwalić się składem z udziałem jednej z legend metalu? Andy Ballnus: To prawda, ale my gramy razem od dziesięciu lat, dając koncerty z utworami klasycznego Iron Maiden, więc naprawdę nigdy nie myśleliśmy o graniu w zespole z "legendą metalu". Jesteśmy po prostu piątką przyjaciół, która postanowiła utworzyć zespół z oryginalnym materiałem. Początkiem była pewnie wasza współpraca w zespole towarzyszącym Paulowi Di'Anno w czasie jego solowej trasy? Paul Di'Anno: Absolutnie! Dom, Gonzo i Andy byli ze mną od samego początku i naprawdę szybko staliśmy się nie tylko zgranym zespołem grającym na scenie, ale również dobrymi przyjaciółmi poza sceną. Trzy lata temu naszego byłego drugiego gitarzystę zastąpił Joey i dopełnił skład Chaoz. Paul znany jesteś z tego, że często zmieniasz towarzyszących ci muzyków, najczęściej wygląda to tak, że są to raczej wynajęci na krótki czas sidemani, niż regularny skład. Wygląda więc więc na to, że zaiskrzyło pomiędzy wami nie tylko w sensie towarzyskim, ale też przede wszystkim twórczym? Paul Di'Anno: Naprawdę nie zmieniam muzyków. Po prostu mam różne zespoły w różnych miejscach i krajach, gdy wykonuję materiał Maidenów! Architects Of Chaoz to pierwszy raz od wielu lat prawdziwy

zespół, w którym znowu jestem i kocham to! Andy Ballnus: Tak, sądzę, że może to wyglądać jakby Paul wielokrotnie zmieniał skład, ale po prostu spójrz na nas. Gdzie byliśmy z nim w trasie przez te dziesięć lat i myślę, że jego włoski zespół również robi to długo. Co było początkiem tego procesu, którego etapem końcowym jest album "The League Of Shadows"? Andy Ballnus: Byliśmy w trasie, jako The Phantomz, grając koncerty z piosenkami Maidenów i wpadliśmy na pomysł, by napisać własne piosenki i po prostu sprawdzić jak ludzie zareagują na nowy materiał. Joey napisał pierwsze piosenki i potem Gonzo i ja przyszliśmy z następnymi. Wybraliśmy cztery utwory i nagraliśmy demo. To demo było bardzo docenione, jako np. demo miesiąca w niemieckim piśmie "Rock Hard". Graliśmy również jedną z tych piosenek podczas maidenowskiego koncertu i publiczność pokochała to co stworzyliśmy. Paul chyba też dość chętnie przyłączyłeś się do tworzenia nowego materiału, tym bardziej, że ostat nio dość rzadko wydajesz płyty z czymś nowym, a poza tym ile można grać bez znudzenia nawet te nieśmiertelne hity w rodzaju "Iron Maiden" czy "Running Free"? Paul Di'Anno: To prawda! Więc nie mogliśmy zrobić nic innego niż nagrać pełny album i zobacz, co się stało. Już pierwsze utwory które stworzyliście utwierdziły was ponoć w przekonaniu, że jest to projekt wart kon -

Dziękuję za poświęcony czas dla Heavy Metal Pages i życzę wszystkiego najlepszego! Dziękuję za wsparcie. Bieżące informacje o Masters of Metal znajdziecie na www.mastersofmetal.tv Katarzyna "Strati" Mikosz

Foto: Metalville

ARCHITECTS OF CHAOZ

25


tynuacji? Paul Di'Anno: I to jest właśnie to! Pamiętam jak siedzieliśmy na backstage'u i pytaliśmy samych siebie jak długo chcemy grać utwory Maidenów. Nie zrozum mnie źle, wciąż kocham to, co robię i wciąż uwielbiam wykonywać stare rzeczy, ale od strony kreatywności nowe piosenki są większym wyzwaniem - ostatni album wydałem piętnaście lat temu, więc nadszedł czas, by pokazać ludziom, że żyję! Od początku braliście pod uwagę, że to będzie regu larny zespół, czy też ta opcja pojawiła się dopiero po ukończeniu płyty? Andy Ballnus: Definitywnie! Pomijając fakt, że sami uwielbiamy te utwory, reakcja prasy była entuzjastyczna, więc dalej będziemy to robić. Paul jesteś dość zajętym człowiekiem, większość z was też gra w innych zespołach. Jak więc traktujecie Architects Of Chaoz - to dla was w tej chwili zespół priorytetowy, czy jednak raczej poboczny projekt? Paul Di'Anno: I nie nazywaj tego projektem! Jestem naprawdę szczęśliwy, że znów gram w prawdziwym zespole, a nie w" Paul Di'Anno i bla bla bla" Architects of Chaoz. To właśnie to! Od samego początku to był zespół. Tak to czułem. Andy Ballnus: Architects of Chaoz jest priorytetem dla nas wszystkich. Kiedy w jednej grupie spotykają się legendarny wokalista tradycyjnego nurtu metalu i kilku muzyków świetnie odnajdujących się w tej stylistyce to jest więcej niż pewne, że nie pójdą w kierunku np. black metalu czy jakiegoś metalcore. Ale zawartość "The League Of Shadows" utwierdza mnie w przekonaniu, że byliście jak najdalsi od pójścia na łatwiznę i po prostu kopiowania patentów znanych z płyt Maiden? Andy Ballnus: Oczywiście zawsze znajdzie się w naszej muzyce coś, co można porównywać z innymi, ale co możemy zrobić? Kochamy ten rodzaj muzyki i zasadniczo piszemy piosenki takie, jakich sami chcemy słuchać. Muzyka, którą możesz usłyszeć na "The League Of Shadows" jest esencją naszej piątki i dopracowywania wspólnych pomysłów. Pewnie, zawsze będzie ktoś, kto powie "Podwójne gitary, to wzięli z Maidenów", ale czemu nie? Uwielbiamy podwójne gitary. Ale również uwielbiamy thrash i tu i tam są małe przejścia. Więc co? Jeśli jest to dobra piosenka, to jest to dobra piosenka. Paul Di'Anno: Absolutnie! Umieszczamy wspólnie nasze muzyczne tło i to, co się dzieje. A tak przy okazji, jeśli lubisz podwójne gitary powinieneś posłuchać Thin Lizzy. Mieli je wcześniej niż Maiden, (śmiech!). Wpływów takiego zespołu jak Maiden nie dało się oczywiście uniknąć ("Horsemen", "Erase The World"), ale niejednokrotnie idziecie w swych poszukiwaniach dalej, sięgając do nurtu hard & heavy przełomu lat 70. i 80. jak w "Dead Eyes" czy hard rockowy "Switched Off"? Paul Di'Anno: Oh, to bardzo interesujące! Jesteś pierwszą osobą, która opisuje "Dead Eyes" jakby miała coś z hard & heavy. Wielu ludzi nazywa to, jako nowoczesny thrash. Może trafiasz we właściwą nutę, ale widzisz to jest to, o co nam chodziło. Dla jednego brzmi to jak to, dla innego kompletnie inaczej. Myślę, że zrobiliśmy sporo rzeczy dobrze i znajdujemy to we własnym brzmieniu, ale oczywiście hard rock to to, co zasadniczo było w latach 70-tych i również możemy być pod jego wpływem. To dlatego nagraliście też swoją wersję "Soldier Of Fortune" Deep Purple, by zaakcentować te związki z początkami ciężkiego rocka? Paul Di'Anno: "Soldier Of Fortune" od dawna było na mojej liście, więc powiedziałem chłopakom, że musimy to zrobić. O dziwo wszyscy powiedzieli tak. Dlaczego ten utwór, obok "You've Been Kissed By The Wings Of The Angel Of Death", jest tylko bonusem na wersji CD? Andy Ballnus: Wyszło tak z czysto technicznych powodów. Płyta winylowa może posiadać tylko pewną ilość minut po każdej stronie w doskonałej jakości dźwięku. Możemy umieścić wszystkie utwory na winylu, ale to by oznaczało straty w jakości dźwięku, a chcieliśmy dać fanom najlepszą możliwą jakość. Niektórzy fani narzekają też na to, że utwór "Je suis

26

ARCHITECTS OF CHAOZ

Charlie" jest dostępny tylko w postaci cyfrowej na iTunes. Czasy mamy ciężkie, trzeba oszczędzać i nie było opcji wydania winylowej wersji "The League Of Shadows" na dwóch czarnych krążkach, z tymi trzema bonusami jako ekstra premią dla waszych najbardziej zagorzałych, kupujących LP's, zwolenników? Andy Ballnus: Taka była opcja, ale nie zapominajmy, że to nasz debiutancki album i nikt nie wie jak to się dalej potoczy. Zobaczymy gdzie nas przyszłość zaprowadzi. Może wydamy go również w fizycznej formie. Z tekstów właśnie "Je suis Charlie" czy "Apache Falls" wnoszę, że nie interesuje was typowa dla metalu tematyka fantasy, etc., opieracie się na tym, co wydarzyło się w rzeczywistości i uznaliście, że warto o tym napisać słowa? Paul Di'Anno: Tak, zawsze pisałem o tym, co się dzieje wokół nas. Nigdy nie pisałem o lochach i smokach. Po prostu włączasz wiadomości i myślisz, jaki to chory świat i ja o tym piszę. Czasami teksty są różne jak w "When Murders Comes To Town". To po prostu ja i wtedy wychodzi ze mnie psychol, (śmiech!). Umieszczenie dwóch utworów dodatkowych na CD, który odchodzi powoli do lamusa, nie jest czasem takim trochę koniunkturalnym zabiegiem waszej wytwórni? Bo przecież LP i tak się sprzeda, tym bardziej, że jego nakład jest limitowany, gorzej z digipackiem? Wyobrażacie sobie czasy, że nie będzie już w sprzedaży tradycyjnych płyt, a tylko pliki w sieci, etc.? Andy Ballnus: Myślę, że podążamy tą drogą od dłuższego czasu, ale sądzę, że nic nie umiera kompletnie. Zawsze będą ludzie, którzy będą chcieli fizyczną płytę CD lub winyl, spojrzeć na szatę graficzną książeczki, poczuć ten zapach okładki i tak dalej. To dziwacy jak ja. Po prostu jest ich coraz mniej. Pewnie solidna trasa koncertowa byłaby w stanie wypromować waszą płytę na tyle, żeby sięgnęło po nią - w fizycznej postaci - jak najwięcej ludzi. Czynicie starania by pograć w związku z tym jak najwięcej? Paul Di'Anno: Mamy kilka nadchodzących festiwali w Wielkiej Brytanii, Belgii itp. i trasę przez Niemcy i Holandię. Ciągle powiększamy naszą trasę i staramy się promować album najlepiej jak umiemy, więc jeśli jest w Polsce ktoś, kto chce nas zwerbować to śmiało. Występy takie jak na Wacken też są pewnie bardzo pomocne w promocji? Jak wam poszło na tym festi walu? Paul jest uwielbiany w Niemczech, więc pewnie już na starcie mieliście nieco ułatwione zadanie? Paul Di'Anno: Wacken było niesamowite! Poza jednym dniem, gdzie deszcz zalał cały festiwal! Ale ludziom i tak to się podobało i dobrze się bawili. Nie powiem, że to było łatwe. To jest zawsze trudne wyjść na scenę z nowymi piosenkami, ale myślę, że poszło nam całkiem dobrze. Trudno jest się przebić z nową kapelą, nawet z tak kultowym wokalistą w składzie? Andy Ballnus: Nie jestem nawet pewien czy to faktycznie tego nie utrudniało. Paul nie wydał nic nowego od lat, więc ludzie nie oczekiwali niczego, a oczywiście zawsze masz ludzi, zwłaszcza w internecie, którzy powiedzą, że muzyka jest zła nawet bez odsłuchania, ponieważ Paul jest zaangażowany. Ale co możesz z tym zrobić? Hejterzy będą hejtować, a my nie damy ciała. Trudno w tej chwili planować cokolwiek z jakimś większym wyprzedzeniem, tym bardziej, że dopiero co wydaliście pierwszą płytę, ale zapytam na koniec: myślicie o kontynuacji tej współpracy, czy też czas pokaże, co z tego wyjdzie? Andy Ballnus: Oczywiście będziemy kontynuować! Jesteśmy też w trakcie przygotowań do następnego albumu! Joey jest teraz naprawdę szybki z pisaniem i już mamy dziewięć utworów. Ja mam cztery i jestem pewien, że i inni też będą mieć wkrótce materiał, więc jesteśmy na bardzo dobrej drodze do kolejnej płyty. Paul Di'Anno: Zdecydowanie będziemy kontynuować! Jestem z was dumny i nie zamieniłbym braterstwa Architects of Chaoz w życiu na nic innego. Wojciech Chamryk Tłumaczenie: Grzegorz Cyga, Anna Kozłowska

HMP: Witaj Todd, powiedz co słychać w zespole przed premierą waszego nowego albumu "Gods of War"? Todd Michael Hall: Prowadzimy dość zajęte życie, musimy pogodzić rodzinę, pracę oraz muzykę. Promocja nowego albumu również zajmuje dużo czasu, dlatego ciężko jest jednocześnie komponować utwory. Jesteśmy podekscytowani wydaniem drugiej płyty i ciekawi nas, co ludzie o tym myślą. W 2010 roku, gdy powstaliście, niektórzy fani okrzyknęli Reverence zespołem gwiazd. Powiedz nam, czy takie głosy sprawiają, że trudniej jest wam tworzyć muzykę? Nie utrudniło nam to tworzenia muzyki, jednak wprawiło mnie to w lekkie zakłopotanie, ponieważ nie postrzegałem tego w ten sposób. Nie uważałem, że osiągnąłem wystarczająco dużo, aby być uważany za gwiazdę w heavy metalowym świecie. Mimo tego jest to miły komplement, więc schlebia mi myśl, że ktoś patrzyłby na to w ten sposób. Co działo się z zespołem po wydaniu debiutu "When Darkness Calls"? Zanim pojawił się Pete, wraz z Bryanem mieliśmy napisaną większą cześć "When Darkness Calls", więc największą zmianą na drugiej płycie był fakt, że Pete odegrał większą rolę w pisaniu muzyki. Wraz z przyjściem Michaela Massie, poprawił się też brzmienie naszego basu. Michael był basistą na naszych koncertach, więc naturalne było przyjęcie go do zespołu. Ned Melonii wciąż pozostaje przyjacielem naszej grupy, jednak nie mógł on znaleźć czasu poza pracą, aby grać koncerty, właśnie dlatego wykonywał je z nami Michael. Czekaliśmy ponad trzy lata aby usłyszeć waszą nową muzykę. Dlaczego tak długo? Nie jesteśmy pełnoetatowymi muzykami, dlatego byliśmy pochłonięci pracą i obowiązkami rodzinnymi, w związku z czym sprawy trochę się przeciągnęły. Mieliśmy również około roku przerwy od pisania, po tym wszystkim wróciliśmy. Musi minąć trochę czasu żeby wejść w rutynę. Nie każda piosenka się udaje. Napisałem tekst do dwudziestu trzech piosenek, jednak sporo z nich odrzuciliśmy. Mieliśmy zamiar nagrać około siedemnastu kawałków do nowej płyty, ale udało nam się zarejestrować tylko czternaście, po czym zawęziliśmy je do dwunastu. Obawialiśmy się też o to, czy podołamy stworzyć coś na miarę pierwszego albumu, przez co mieliśmy do siebie wiele zastrzeżeń. Chcieliśmy mieć pewność, że nasza druga płyta będzie godna kontynuacji "When Darkness Calls". Oba wasze albumy wydała wytwórnia Razar Ice Records . Możesz coś o niej powiedzieć? Razar Ice Records jest wytwórnią płytową prowadzoną przez Bryana Hollanda, zgaduję więc, że mógłbyś powiedzieć, iż wydajemy swoje płyty niezależnie. Jednakże do drugiego albumu podpisaliśmy również umowę z Marquee/Avalon dla Japonii i Azji. Nasz pierwszy album wzbudził dość spore zainteresowanie w Stanach i Europie, jednak nagłośnienie w Japonii było bardzo małe. Potrzebna była nam wytwórnia, która umożliwi zdobycie odpowiedniego zainteresowania w tej części świata, właśnie dlatego podpisaliśmy kontrakt z wytwórnią Marquee/Avalon. Bardzo podoba mi się okładka do "Gods of War", zawiera wiele ciekawych szczegółów. Myślę, że fajnie wyglądałaby w formacie płyty winylowej... Mnie również podoba się okładka "Gods of War". Jobert Mello po raz kolejny wykonał dla nas świetną pracę. Właściwie przeszliśmy przez dość sporo powtórzeń, aby wszystko było jak należy, począwszy od opisu koncepcji, którą wraz z Bryanem rozwinęliśmy. Jest tam sporo detali, więc mogłoby to wyglądać świetnie na płycie winylowej. Przypuszczam jednak, że może być trudno zrobić z tego t-shirt. Opowiedz nam o procesie pisania i nagrywania mate riału na nowy album? Proces pisania muzyki na nowy album przebiegał praktycznie tak samo jak miało to miejsce podczas pierwszej płyty, z wyjątkiem tego, że Bryan i Pete razem pracowali dużo więcej nad muzyką. Bryan i Pete opracowywali wystarczającą ilość muzyki żeby stworzyć kompletną paletę kawałków. Kiedy skończyli, przekazywali ją mnie abym opracował tekst i melodie wokalne. Czasem zdarzało się, że utknąłem, pokazywałem wtedy Bryanowi niektóre opcje, aby usłyszeć jego opinię. Są również sytuacje, w których ja sugeruję drobne zmiany w aranżacji, ale w większości moja praca polega na opracowywaniu tekstu i melodii wokalnych, a


Zacząłem pracować z nimi nad nowymi piosenkami zanim zostałem ogłoszony jako nowy wokalista. W trakcie sześcio-miesięcznych rozmów, nagrałem, a nawet napisałem dużo tekstów i melodii. Jestem zarówno dumny z "Unleash The Fire", jak i ze zrealizowania testamentu Marka Reale'a. Chłopcy z Riot V są niesamowitymi muzykami i darzę ich wszystkich ogromnym szacunkiem. Możliwość grania z nimi na żywo jest wielką przyjemnością.

Niepełnoetatowi muzycy Pochodząca z Detroit, amerykańska grupa Reverence już w momencie powstania została okrzyknięta super grupą. Nic w tym dziwnego skoro band zgromadził muzyków znanych z takich grup jak Tokyo Blade, Savatage, Crimson Glory, a dodatkowo posiada w swych szeregach znanego z Jack Starr's Burning i Riot V, obdarzonego czterema oktawami, wokalistę Todda Michaela Halla. Z nim to, rozmawiamy o przeszłości i przyszłości zespołu, jak również o ich najnowszym dziele " Gods Of War". Bryana i Pete'a na opracowywaniu muzyki. Jesteś autorem wszystkich tekstów, opowiedz nam o nich... Tematy, które wybierałem zazwyczaj wynikały z mojego życiowego doświadczenia. Uważam też, że muzyka przejawia tendencje przemawiania do mnie. Normalnie na początku myślę o refrenie i wtedy słowa same wskakują mi do głowy, kierunek piosenki jest zazwyczaj w dużym stopniu ustalony i resztę tekstu piszę, opierając się na tej koncepcji. To nie jest definitywnie koncepcja albumu i są też całkowicie inne tematy. Wybraliśmy "Gods of War" jako tytuł płyty, ponieważ podobała nam się ten utwór i uważaliśmy, że ten koncept będzie stanowić dobrą okładkę. Bardzo podoba mi się szybkie, agresywne riffy połączone z melodyjnymi refrenami na "Gods of War"... Jak mówiłem, nam także podoba się ten utwór. Postrzegam refren, jako rodzaj hymnu marszowego i wyobrażam sobie tłum ludzi śpiewających go.

ki, którą chcemy pisać i uważam, że nasze brzmienie jest dość rozpoznawalne. Mimo tego, jesteśmy ogromnymi fanami wszystkich wielkich metalowych zespołów, więc jestem pewny, że znajdziecie wiele wpływów pod każdym względem. W dzisiejszych czasach jest trudno nie być pod wpływem muzyki, która pojawiła się przed nami. Dogrzebałem się do ciekawej informacji, że w 2013 roku w Meksyku otrzymaliście nagrodę muzyczną. Prawda to? To było właściwie w Nowym Meksyku i powędrowała ona do Sida Garcii. Konkurs odbył się w jego części kraju, a on prezentował kawałek "Too Late" z albumu "When Darkness Call". Mimo tego, nie potrafię sobie przypomnieć za co dokładnie ta nagroda była przyznawana. Wydaje mi się, że otrzymał ją jako twórca muzy-

Czy możesz powiedzieć nam o aktualnej sytuacji Riot V. Planujesz nagrać z nimi kolejny album? Definitywnie planujemy nagrać kolejną płytę. Mamy sześcio-miesięczną przerwę od występów na żywo i jesteśmy zdeterminowani do napisania nowych utworów w tym czasie. Wraz z Donniem i Mike'em pracujemy już nad nową piosenką, i obaj mówią, że będzie tego więcej. Czy to prawda, że Bart Gabriel skontaktował cię z zespołem? Tak, to prawda. Spotkałem Barta Gabriela osobiście po raz pierwszy kiedy grałem na KIT Festiwal z Burning Starr w 2013r. Miesiąc lub dwa później wysłał mi e-maila dając znać, że pozostali członkowie z Riot szukali nowego wokalisty i zasugerował skontaktowanie się z nimi. Dał mi adres Donniego i od tamtej pory sprawy poszły do przodu. Todd, czy mógłbyś wymienić twoich najlepszych wokalistów heavy metalowych? Kogo byś wybrał? To bardzo ciężki wybór, ponieważ jest dziś tylu wspaniałych wokalistów. Dawniej czułem dużą przynależność do Geoffa Tate'a, jednak w ostatnich latach wypadł z moich łask. Eric Adams miał również na mnie duży wpływ. Oni zawsze stanowili dla mnie najlepszą dwójkę. Po nich jest grupa ludzi na trzecim miejscu, takich jak Tony Harnell, Dio, Bruce Dickinson, a lista zdaje się nie ma końca.

Foto: Reverence

Kolejnym moim ulubionym kawałkiem jest "Cleansed by Fire" z mrocznym preludium, thrashowymi rif fami i melodyjnym refrenem... Wystarczająco dziwne jest to, że podczas nagrywania demo jego los mógł potoczyć się w dwóch kierunkach. Podobał mi się, ale myślałem, że jest po prostu tylko OK. Nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego, ale ożywiło się to u mnie, kiedy zabraliśmy się do końcowego nagrania. Może byłem wcześniej zbyt krytycznie nastawiony do niego. Uwielbiam sposób, w jaki to się ukazało i uważam tę piosenkę za jedną z moich ulubionych z tej płyty, chociaż jestem właściwie bardzo zadowolony ze wszystkich piosenek z tego albumu. Miałem takie odczucia odnośnie pierwszego albumu i jestem dumny mogąc powiedzieć, to samo o kawałkach z "Gods of War". Z drugiej strony w refrenie utworu "Until My Dying Breath" wyczuwam coś z Skid Row. Zgadzasz się z tym? Jest to ciekawe porównanie i jedno z tych, o których bym nigdy nie pomyślał. Za tą piosenką kryje się interesująca historia. Skończyłem nagrywanie wokalu do naszego demo i wysłałem nagranie, do Bryana. Oddzwonił do mnie i powiedział, "dobrze to brzmi, ale podstawowa melodia refrenu jest taka sama jak w "Tear Down the Mountain". Pomyślałem "o cholera, faktycznie". Nie wiem co chodziło po mojej głowie. Przesłuchałem ją parę razy i wpadłem na kompletnie inny sposób śpiewania refrenu. Pół godziny później miałem ponownie nagrany wokal i wysłałem to Bryanowi z nową melodią, którą możecie właśnie teraz usłyszeć. Wkomponowała się ona znakomicie. Przestałem myśleć, że ta piosenka jest OK, po prostu się w niej zakochałem. W mojej opinii jest to prawdopodobnie najlepsza piosenka na tej płycie, ale wiem też, że każdy ma inną opinię na ten temat. "Heart of Gold" do niezwykle dynamiczna piosenka przypominająca mi power metalowe kapele typu Helloween... Bryan i Pete wykonali świetną pracę. Początek "Heart of Gold" przypomina mi styl Iron Maden. Może inni uważają inaczej, ale wiem, że piosenka dysponuje dużą ilością energii i jest naprawdę wciągająca. Na albumie w sposób imponujący mieszacie różnymi stylami, a sam tytułowy kawałek mógłby znaleźć się na ostatnim albumie Judas Priest... Każdy przejawia tendencje do słyszenia czegoś innego. Wraz z Bryanem mamy dość spoistą wizję dla muzy-

ki do tej piosenki. Todd jak to się stało, że zacząłeś śpiewać heavy metal? Odkąd pamiętam, zawsze śpiewałem. Od samego początku różni ludzie mieli na mnie wpływ. Wielu z nich to osoby, których byś nie podejrzewał, jak John Denver, Bread, Barry Manilow oraz Lionel Ritchie. Istniały wtedy grupy rockowe jak Styx, Queen, Boston, REO Speedwagon, etc. Kiedy wszedłem w młodzieńcze lata w roku 1983, moi starsi bracia słuchali największych metalowych hitów, które pojawiły się w tamtych czasach, zaprzestałem wtedy krytykowania tej muzyki. W 1980-tych latach hard rock i metal były świątyniami dla wszystkich wielkich wokalistów, więc naturalnie zmieniłem swoje postępowanie. W 2014 roku dołączyłeś do Riot V i nagrałeś z nimi niesamowity album "Unleash the Fire'. Jak wspomi nasz to wydarzenie? Traktuję to jako niewiarygodne błogosławieństwo. Właściwie działo się to bardzo szybko, więc w pewnym sensie wciąż jestem zaskoczony, że to się wydarzyło.

Wracając do Reverence , planujecie koncerty promujące album? Jest to trudna i kosztowna kwestia. Bardzo byśmy chcieli, lecz najpierw musimy wydać nową płytę i zobaczyć, jaką przyniesie reakcję. Jeśli będzie wystarczająca ilość ludzi domagających się zobaczenia nas koncertujących na żywo, wtedy z pewnością byśmy to zrobili. Dzięki za wywiad i proszę o parę słów dla czytel ników HMP... Dziękuje za poświecenie czasu na czytanie tego wywiadu oraz za wasze wsparcie. W dzisiejszym cyfrowym świecie darmowych pobrań oraz dzieleniu się na różne odłamy, wasze wsparcie jest dla nas wszystkim. Trzymajcie się! Z Bogiem! Tomasz “Kazek” Kazimierczak Tłumaczenie: Bartek Hryszkiewicz

REVERENCE

27


Gramy głównie dla fanów i naszej frajdy! W latach 80-tych Wilczy Pająk nie miał sobie równych w Polsce w konkurencji techno thrashu, co na początku kolejnej dekady zaowocowało kontraktem z Under One Flag, zmianą nazwy na Wolf Spider i dwiema płytami wydanymi na Zachodzie. Później nie było już jednak tak różowo i zespół rozpadł się w roku 1991. Przed kilku laty pomysł reaktywacji trafił jednak na podatny grunt, czego efektem były nie tylko koncerty, ale też wydanie nowego, świetnego albumu o wszystko mówiącym tytule "V". O tym wydawnictwie i kulisach jego powstania rozmawiamy z zespołową starą gwardią, basistą Mariuszem "Marysiem" Przybylskim i gitarzystą Piotrem "Mańkoverem" Mańkowskim oraz przedstawicielem młodej krwi w zespole, wokalistą Maciejem "Rockerem" Wróblewskim: HMP: 20 lat przerwy to nie przelewki - uznaliście, że dość już odpoczęliście i najwyższa pora wziąć się znowu do roboty? (śmiech) Maryś: Przerwa była konieczna (śmiech). Zespół musiał nabrać dystansu, pozbierać myśli i dostosować się muzycznie do obecnych czasów. Tak naprawdę w tym okresie nigdy razem się nie spotkaliśmy, kontakty były sporadyczne i dopiero czterech z nas z pierwotnego składu spotkało się na 30-leciu Turbo. Moment był też chyba o tyle sprzyjający, że w 2009r. MMP wznowiło wasze wcześniejsze wydawnictwa i okazało się, że muzyka Pająka wciąż cieszy się sporym zainteresowaniem? Maryś: Oczywiście temat reedycji naturalnie poruszył w nas miłe wspomnienia, tym bardziej, że Mańkover remasterował i czyścił te stare kawałki na nowo

blematyczny, to prawda, ale zobaczyliśmy to dopiero później. Wtedy widzieliśmy to jako wielką szansę i nobilitację. Wróciliście niemal w oryginalnym składzie, z trzecim wokalistą Jackiem Piotrowskim. Tomasz Goehs był pewnie zbyt zajęty, by rozważać udział w kolejnym zespole - nawet takim, w którym odgrywał kiedyś taką rolę? Maryś: Pomysł powrotu zespołu był na pierwszy skład. Lechu Szpigiel odmówił na początku, bo kończył jakiś solowy projekt, Tomek Goehs już był umówiony z nami na pierwszą próbę ale akurat wtedy Kazik ogłosił reaktywę KNŻ, Jacek Piotrowski się zgodził. Beata Polak okazała się idealną kandydatką do

Jak Maciej Wróblewski trafił do zespołu? To chyba spory atut mieć w składzie zawodnika, który dzięki sile i skali głosu bez problemu radzi sobie z utworami śpiewanymi niegdyś przez swych wszystkich poprzedników? Maryś: Jak Mańkover powiedział, Jacek jadąc na próby spędzał 18 godzin w busie i na dłuższą metę nie ujechalibyśmy daleko. Zaczęliśmy poszukiwania wokalisty który "uniósłby" dorobek trzech poprzedników. Paru "zawodników" przesłuchaliśmy, ale nie było to to czego szukaliśmy. Będąc na przeglądzie w Ostrowie Wielkopolskim, w trakcie próby Titanium, usłyszeliśmy Maćka. Ale dopiero po kilku tygodniach będąc w Poznaniu pojawił się u nas na próbie, zaryczał i tak został do teraz (śmiech). Dwa lata temu daliście pierwszy materialny dowód istnienia, wydając EP-kę "It's Your Time". To jej przychylne przyjęcie i pierwsze udane koncerty nowego składu sprawiły, że postanowiliście zinten syfikować prace nad swym piątym, powrotnym albumem? Maryś: Decyzja była prosta, doskonałe koncerty, żywiołowe reakcje publiczności, nowy materiał, też dobrze był przyjmowany. Tak więc zapadła decyzja o nowej płycie, o którą notabene coraz częściej fani po koncertach nas pytali. Mieliście tu o tyle ułatwione zadanie, że - poza zarejestrowanymi we Free Fly Music Recording Studio bębnami - nagrywaliście w twoim studio Coverius, odpowiadasz też za miks i mastering tego albumu? Mańkover: To ułatwione zadanie polega chyba tylko na ograniczeniu kosztów (śmiech). A tak poważnie to duże udogodnienie móc pracować w spokoju, bez pogoni. Zajmuję się realizacją na co dzień, więc chętnie podjąłem się tego zadania, choć praca nad swoim materiałem jest niezwykle trudna. Trafiło nań wiele waszych wspólnych kompozycji sporo też indywidualnych dokonań twoich i gitarzysty Macieja Matuszaka - tym większym zaskoczeniem była jego decyzja o odejściu z zespołu? Mańkover: Cała muza Wolf Spidera była zawsze w połowie Maćka i moja. Tym razem Maciek skomponował cztery utwory. Odejście Jeffa to dla nas trudna decyzja. Niestety rzeczywistość po raz kolejny zweryfikowała możliwości wspólnego muzykowania. Zastąpił go Przemysław Marciniak, który zdążył nawet zagrać solo w "Instability" - to był występ gościnny, czy też wiedzieliście już wtedy, że trafi do zespołu? Mańkover: Przemek nagrał solo pół roku po odejściu Jeffa. Reszta materiału była już nagrana, a zależało mi, żeby Przemek też miał swój wkład na płycie: choć symboliczny, ale jednak znamienny. Tym bardziej, że zaangażował się ogromnie w całą oprawę graficzną płyty, z której jesteśmy bardzo zadowoleni. Skoro o gościach mowa to w tym samym utworze słychać też solówkę Popcorna, a mało kto pamięta, że też kiedyś grał w Wolf Spider, więc pewnie z przyjemnością znowu do was dołączył, nawet w tak symbolicznym wymiarze? Mańkover: Popcorn zawsze jest przychylny Spiderowi, z którym nagrał przecież dwie płyty, i występował już dwa razy gościnnie na naszych koncertach w Poznaniu. Dla mnie było oczywistym wygospodarować dla niego miejsce na płycie, zwłaszcza, że zrobił to z wielką przyjemnością.

(śmiech). Zaczęliśmy dzwonić do siebie w związku z umowami, prawami autorskimi itd. Kontakty siłą rzeczy odnowiły się znacznie. Co było tym decydującym impulsem, przysłowiową kropką nad "i"? Czuliście niedosyt po tych czterech płytach, które zbierały dobre recenzje, ale nie mieliś cie szansy promować ich odpowiednią ilością kon certów? Zresztą nie tylko na Zachodzie, ale też w Polsce, gdzie sztuk również było mało, a jak już coś się trafiło, to pomysł był chybiony, bo tak oceniam wasz - nomen omen - ostatni koncert przed Deep Purple w 1991 r.? Mańkover: Impulsem była chęć wspólnego grania, powrotu do genialnych chwil na scenie, kiedy grasz i widzisz zadowolenie fanów. Kiedyś brakowało nam koncertów, to prawda - zawsze powtarzam, że przez ostatnie dwa lata działalności kapeli zagraliśmy tylko cztery koncerty. Ostatni przed Deep Purple - był pro-

28

WOLF SPIDER

zastąpienia Tomasza i tu pewnie nie mieliście żadnych wątpliwości, jednak chyba dość szybko okazało się, że są pewne problemy organizacyjne i współpraca z Jackiem nie może być kontynuowana? Mańkover: To prawda, Beata świetnie zastąpiła Tomka i znakomicie sprawdziła się w nowym materiale. A Jacek mieszka jakieś 1200 km od Poznania i logistycznie nie byliśmy w stanie sprostać tej sytuacji, choć nie jest tajemnicą, że chęci do śpiewania u Jacka są przeogromne. Leszka Szpigiela nie mogliście brać pod uwagę, Tomasz Zwierzchowski już nie żył, tak więc nie było innej możliwości, jak rozejrzeć się za kimś nowym? Mańkover: Leszka braliśmy pod uwagę od samego początku, ale nie udawało nam się sfinalizować choć jednego spotkania. Tak więc mieliśmy trudny orzech do zgryzienia.

Podoba mi się na "V" to, że gracie tak jak kiedyś, nawiązując do technothrashowych, klasycznych korzeni zespołu, ale jednocześnie brzmi to wszystko nowocześnie, nie sprawia wrażenia kolejnego bezsensownego powrotu wypalonych weteranów? Mańkover: To było najtrudniejsze, aby złapać korzenie i posadzić je w nowym czasie. Bo przecież to musi być Wolf Spider, a nie jakaś inna kapela. Tym bardziej cieszą opinie, że udało nam się tego dokonać. To długi materiał - nazbierało się wam tych pomysłów przez lata, czy też przeciwnie, staliście się tak twórczy po reaktywacji? Mańkover: No nie tacy twórczy (śmiech), bo utwory powstawały przez trzy lata. Ale faktycznie, wszystkie powstały po reaktywacji. Sporą ciekawostką jest finałowa, druga wersja "It's Your Time" z orkiestrowymi partiami autorstwa Se-


bastiana Stieglera - to był wasz pomysł czy sam zaproponował takie rozwiązanie? Mańkover: Sebastian wrzucił nam fragment utworu w wersji orkiestrowej i zapytał jak nam się podoba. A nam się bardzo spodobało i tuż przed wydaniem płyty, rzutem na taśmę, dołączyliśmy go jako bonus. Na EP-ce mieliśmy kilka piosenek po polsku, na albu mie są tylko wersje anglojęzyczne - czyli nagraliście ten album tylko po angielsku, a "To twój czas", "Psycho wojna" i "Walka" są rarytasami dostępnymi tylko na tym krótszym wydawnictwie, czy też dysponuje cie również pełnym materiałem z polskimi wokalami? Rocker: Równolegle nagrywaliśmy wersje polskie i angielskie wszystkich tekstów, tak więc dysponujemy całą polską wersją albumu. Pierwotny plan zakładał nawet równoległe wydanie obu wersji, jednak z różnych przyczyn nie doszło to do skutku. Wierzę jednak, że w niedługim czasie uda się skończyć miksy i w jakiejś formie ta rodzima wersja trafi do ludzi. Jako swoistą zajawkę tego wydawnictwa, na prośbę fanów, na trasie śpiewam część z tych utworów (m. in. "Próżnię", czy "Feniksa") po polsku. Sami też jesteście wydawcą "V" jako Coverius, zaś jego dystrybutorem jest Universal Music Polska uznaliście, że w obecnej dobie jesteście w stanie zrobić to wszystko samodzielnie, a tylko rozprowadzanie płyty trzeba powierzyć firmie z odpowiednimi kontaktami, kanałami dystrybucji, etc.? Mańkover: Ale de facto wszystko robiliśmy sami od początku. Dlatego podjęliśmy decyzję, aby również wydać płytę. Trochę zabawy z tym było, oczywiście, ale ostatecznie jesteśmy zadowoleni z decyzji. Kiedyś nie mieliście zbyt wielu koncertów, jednak po reaktywacji sporo się w tym temacie zmieniło, odwiedziliście nawet Chiny, grając tam regularną trasę "Wolf Spider China Tour 2014". Jak wspomi nacie to wydarzenie? Maryś: Doskonała trasa: 10 koncertów 8,5 tysiąca km przejechanych po Chinach, w tym dwa duże festiwale w Szanghaju i nad rzeką Jangcy, profesjonalne przygotowanie, bardzo przychylne przyjęcie przez Chińczyków, czego chcieć więcej? Przez pół roku, kiedy e-

mailowałem z Chinami, cały czas zastanawialiśmy się jak to będzie? Wtopa? Czy nas ktoś z lotniska odbierze?? Tymczasem wszystko do ostatniej kolacji było przygotowane w 100%.

fani, pamiętający was jeszcze z lat 80-tych i 90-tych? Maryś: Pojawiają się ze swoimi dziećmi, które świetnie odbierają te stare i te nowe kawałki co nas niezmiernie cieszy (śmiech).

Czyli gdyby była okazja, chętnie tam wrócicie? Tym bardziej, że przygotowaliście specjalnie na tę trasę "Zemstę mściciela" po chińsku? Rocker: Było dla mnie nie lada wyzwanie - zaśpiewać coś w tak trudnym języku, jakim jest chiński. Na szczęście pomogła mi w tym zaprzyjaźniona z zespołem sinolożka, która pilnowała mnie w studiu. Ja wróciłbym tam na kolejną trasę bez wahania. Nie dość, że Chiny to wspaniała kultura, tak odmienna od naszej, to jeszcze ludzie są tak przyjaźnie do siebie i do nas nastawieni i są niezwykle pomocni. Od momentu, gdy opuściliśmy lotnisko w Pekinie, nie musieliśmy się już o nic martwić - wszystko było dopięte na ostatni guzik, a sama Xue, nasza tour managerka, była niezwykle zorganizowana i pomocna we wszystkim. Dla mnie osobiście była to przygoda życia - pojechać do tak odległego kraju, zwiedzić kilka magicznych miejsc, porozmawiać z ludźmi mieszkającymi tam i przekonać się, że szczera muzyka jest uniwersalna, a Wolf Spider jest tam znany! …no i chętnie jeszcze raz zagrałbym przed taką wielotysięczną publiką, jak na Long River Festivalu (śmiech).

Ponoć planujecie nie tylko kolejne koncerty promujące płytę, ale też coś specjalnego z okazji 30-lecia powstania zespołu? Możesz już zdradzić jakieś szczegóły co do tego poznańskiego koncertu w styczniu przyszłego roku? Mańkover: To prawda, że szykujemy wyjątkowy koncert w Poznaniu 16 stycznia w Sali Wielkiej CK Zamek. Szczegóły będziemy podawać już wkrótce, ale mogę powiedzieć, że pojawi się wielu niezwykłych gości, którzy byli lub są związani z Wolf Spider lub z każdym z nas z osobna.

Co ciekawe ta wersja jest też bardzo ciepło odbierana podczas promującego nowe wydawnictwo "The Sense Of... The "V" Tour" - wgląda na to, że nawet zyskaliście dzięki niej pewną popularność, szczególnie wśród młodszej publiczności? Rocker: (Śmiech), nie wiem, czy akurat dzięki tej wersji, ale faktem jest, że wiele dzieciaków przychodzi na nasze koncerty ze słowami: "Moi rodzice ich słuchali, więc warto sprawdzić na YouTubie co to jest", a później przychodzą na koncerty. Mało tego! Często przychodzą z rodzicami! A swoją drogą, ta chińska wersja jest pewnego rodzaju ciekawostką na naszym rynku i rzeczywiście zdarzyło nam się, że na kilku koncertach ludzie domagali się zaśpiewania "Mściciela" właśnie po chińsku! Szok! Ale na koncertach pojawiają się też pewnie ci starsi

To jak podsumujecie te ostatnie cztery lata - wydaje mi się, że nie żałujecie decyzji o powrocie? Rocker: Uwierzysz? Właśnie stuknęły mi trzy lata w zespole! I absolutnie nie żałuję dołączenia do Pająka, bo wciąż odczuwam tę ekscytację, jakbym dołączył do niego wczoraj (śmiech). Jest to zespół kochający grać i uwielbiający przebywać ze sobą na scenie i poza nią. Jesteśmy nie tylko muzykami, ale przede wszystkim paczką przyjaciół. I wiem, że ludzie pod sceną to widzą, czują i doceniają. I nieważne jest wtedy, czy się pomylisz przy graniu, czy nie. Nie jesteśmy robotami! Dlatego najważniejsza jest ta atmosfera na i pod sceną. Myślę, że gdyby nie to, Pająk, podobnie jak wiele takich powracających po latach kapel, zagrałby parę koncertów i ponownie odszedł w niebyt. Maryś: Nie ma takiej opcji żeby czegoś tak przyjemnego można było żałować, jest naprawdę zaskakująco fajnie co nie znaczy, że branża jest lekka, łatwa i przyjemna (śmiech). Ale gramy głównie dla fanów i naszej frajdy, której przez te cztery lata mieliśmy mnóstwo (śmiech). Wojciech Chamryk Zdjęcie: Elżbieta Piasecka-Chamryk


Nowa era Jeśli ktoś pamięta ten zespół z połowy lat 90tych minionego wieku, po czym stracił kontakt z Divine Weep, może przeżyć nie lada zaskoczenie po usłyszeniu debiutanckiego albumu tej białostockiej grupy. Już demo "Age Of The Immortal" pokazało bowiem, że przestawili się z black metalu na klasyczny heavy/power metal i był to krok w dobrym kierunku, zaś właśnie wydany debiutancki album "Tears Of The Ages" bije tamten materiał na głowę, będąc jedną z lepszych płyt w tym gatunku wydanych w Polsce. O historii zespołu, reaktywacji, dopracowywaniu i nagrywaniu debiutu oraz szansach na międzynarodową karierę opowiada współzałożyciel Divine Weep, gitarzysta Bartek Kosacki: HMP: Wielu co młodszych słuchaczy bierze was za utalentowanych debiutantów, tymczasem historia Divine Weep sięga pierwszej połowy lat 90-tych, kiedy graliście zupełnie inaczej. Bartek Kosacki: Zespół powstał w 1995 roku, zaś w tym świętowaliśmy swoje dwudzieste urodziny. Byliśmy niepewni, czy wypada je organizować, skoro zespół miał przerwę w graniu, ale na szczęście okazało się, że nasze urodziny zostały zorganizowane przez kogo innego. A my na nich zagraliśmy. Co sprawiło, że po okresie wzmożonej aktywności i nagraniu debiutanckiego promo w 1997r. zespół dość szybko zawiesił działalność? Trapiły was wówczas

nym z metalem. Także mamy szersze pole do popisu. Czyli doszły tu do głosu wasze wczesne fascynacje muzyczne, bo przecież praktycznie każdy zaczynał od słuchania klasycznego metalu czy hard rocka i podobnie było pewnie w waszym przypadku? Naturalnie wychowałem się przede wszystkim na tym. Jest mi bliska muzyka Hendrixa, Def Leppard, Deep Purple, Pink Floyd, starych Scorpions i wielu, wielu innych kapel tego pokroju. Dość szybko nagraliście "Demo 2010", po którym pojawił się dłuższy materiał "Age Of The Immortal". Początkowo był on traktowany przez was jako debiutancki album, ale teraz chyba uważacie go jako kole-

łem mogę śmiało powiedzieć, że Igor stał się mocnym punktem zespołu, a ty chyba odetchnąłeś, mogąc skoncentrować się na gitarze i okazjonalnych chórkach? Na to właśnie czekałem. Igor idealnie wpasował się w rolę frontmana, jest charyzmatyczny, a dodatkowo super śpiewa. Ja prezentuję się na gitarze i dośpiewuję mu chóry. Obecnie pracujemy nad tym, aby także Darek Moroz dośpiewywał boczne wokale. Potencjał nowego składu był tym decydującym czyn nikiem, który zmotywował was do zaczęcia prac nad pierwszym albumem? Tak, to skład był tym decydującym czynnikiem. Gdy doszedł Jano wizja zespołu mocno się zmieniła. Od razu zajął się pierwszym menadżeringiem. Zespół zaczął istnieć mocniej w sieci. Ogarnęliśmy mocniej materiał i zaczęliśmy grać pierwsze występy z Igorem. Bazą wyjściową płyty "Tears Of The Ages" stała się większość z utworów z "Age Of The Immortal", to jest: "Imperious Blade", "The Mentor", "Day Of Revenge", "Petrified Souls" i tytułowy, ale mamy tu do czynienia z ich znacznie lepszymi, bardziej dopracowanymi, wręcz wzorcowymi wersjami. Kawałki są te same, jednak ich aranżacja gitarowa i wokalna jest znacznie lepsza. Dodaliśmy też sporo nowych motywów, stare ulepszyliśmy. Nawet w studiu dodaliśmy parę nut. Cieszę się, że te utwory zarejestrowaliśmy na nowo. Zasługują na to. Dorzuciliście do nich kilka nowości: "Fading Glow", "Last Breath", "Never Ending Path" i "Tears Of The Ages", powstałych już z twórczym wkładem Igora i tak narodził się program tej porywającej płyty - prostszej recepty na sukces chyba nie można sobie wyobrazić? (śmiech) Cieszę się, że płyta cię porwała. Dzięki (śmiech). Materiał jest spójny i tworzy jednolitą całość. Nowe kompozycje idealnie uzupełniły te starsze. Jesteśmy bardzo zadowoleni z efektu pracy. Zanim jednak płyta pojawiła się w sprzedaży trzeba było ją nagrać. Tym razem nie popełniliście błędu, partie perkusji Darek zarejestrował w Hertzu, co miało ogromny wpływ na dynamikę całości tego materiału. W Hertzu praca nad nagrywaniem bębnów była na bardzo wysokim poziomie. Przetestowaliśmy dwa fajne zestawy garów, użyliśmy blach Daray'a z Huntera i pracowaliśmy pod okiem naprawdę dobrych specjalistów. Darek świetnie się sprawdził. Byliśmy bardzo zadowoleni z tych kilku intensywnych, ale bardzo miłych dni.

liczne problemy, w tym kadrowe - to one były główną przyczyną zamilknięcia Divine Weep? Były dwie główne przyczyny. Po pierwsze niektórzy muzycy przestali traktować granie poważnie i zaczęli podchodzić do tego bardzo lekkodusznie. Zaczęły liczyć się im używki, a nie muzyka. Gdy opowiadamy to z Darkiem chłopakom z nowego składu nie są w stanie w to uwierzyć. To były bardzo śmieszne czasy i raczej nie miały zbyt dużo wspólnego z tym, co robimy obecnie. Druga przyczyna to życie prywatne. Gdy wszystko wygasało, nieco spoważnieliśmy i założyliśmy rodziny. Dopiero później okazało się, że w żyłach oprócz krwi potrzebna jest też muzyka. Wznowiliście działalność kilka lat temu, jednak ze starego składu pozostałeś tylko ty i perkusista Daro, a główną zmianą było to, że z grupy grającej dość melodyjny black staliście się bandem klasycznie heavy metalowym. Skąd ta zmiana? Wychowałem się na tej muzyce i od zawsze ją lubiłem. Darek także. O ile ówczesna twórczość podoba nam się do dziś (mam na myśli te nagrania m.in. z promo 97) i mamy wiele inspiracji w blacku, to nie jest to muzyka, którą chciałbym grać w tej chwili z takim zaangażowaniem, jak robimy to obecnie. Nasze upodobania po prostu się zmieniły. Heavy metal jest muzyką bardziej uniwersalną i mniej niszową. Podoba się zarówno metalowcom jak i często ludziom w ogóle niezwiąza-

30

DIVINE WEEP

jne, bardziej dopracowane, ale jednak demo? Zgadzam się, choć tak naprawdę nie ma znaczenia jak je nazywamy. Ważne jest to, że spełniło kilka istotnych funkcji. Pozwoliło nam zrobić krok naprzód, znaleźć wokalistę, zapewnić sobie koncerty i zdobyć dzięki temu pierwszych, stałych fanów. Punktem zwrotnym było bez dwóch zdań pojawienie się w waszym składzie nowego wokalisty. Nie wyszło z Piotrem Jaworowiczem, ale ostatecznie w maju 2013 roku rozpoczęliście współpracę z Igorem Tarasewiczem. Jak do was trafił? Nie mieliście obaw czy sobie poradzi w takiej stylistyce, bo przecież Orshak w którym wcześniej śpiewał to była zupełnie inna bajka? Dobry skład to podstawa. Poszliśmy kiedyś na eliminacje na białostockie Juwenalia i tam zobaczyliśmy Igora. Nie od razu przypadł nam do gustu, jednak przejrzeliśmy cały internet, a następnie zdecydowaliśmy się z nim spotkać. Ma ogromny talent, czego dowodem jest właśnie "Tears Of The Ages". Piotr Jaworowicz to zaś tak krótki epizod w życiu Divine Weep, że nie warto o tym wspominać na łamach HMP. Nie zgadzaliśmy się w wielu kwestiach: od wizji zespołu, po bardzo daleką podróż jaką musiał przebyć, aby się u nas pojawić na próbie. Po bodajże pięciu waszych koncertach na których by-

Wszystkie pozostałe ślady instrumentów i wokali powstały w Dobra 12 Studio, sami wystąpiliście też ponownie w roli producentów, ale mix i mastering całego materiału oddaliście jednak w ręce braci Wiesławskich ze Studia Hertz. Uznaliście, że są bardziej doświadczeni w tej dziedzinie? Przy rejestracji gitar, wokali oraz klawiszy pracowaliśmy z Piotrkiem Polakiem, w studiu Dobra 12. To bardzo dobry realizator. Cieszę się, że mieliśmy okazję zrobić to właśnie w ten sposób, dzieląc sesję na trzy główne etapy. Co do oddania pozostałych prac nad materiałem, czyli mixu i masteringu, to chodziło zarówno o doświadczenie realizatorów, jak i sprzęt. Piotrek mógłby to zrobić oczywiście jako realizator, ale tak czy inaczej potrzebowałby odpowiedniego zaplecza i urządzeń. Takiej potrzeby nie było i Wojtek Wiesławski, który był odpowiedzialny za większość prac w studio masteringowym, zrobił naprawdę świetną robotę. Trudno tu wyróżnić którykolwiek z utworów, bo wszystkie są bardzo wyrównane i trzymają wysoki poziom - mieliście dodatkową motywację wiedząc, że na tym etapie nie możecie sobie pozwolić na wydanie albumu z kilkoma killerami dopełnionymi wypełniaczami? Od razu postawiliśmy sobie wysoko poprzeczkę. Po niepełnym zadowoleniu z wcześniejszego materiału chcieliśmy teraz postawić kropkę nad i. Pokazać wszystkim niedowiarkom, ile tak naprawdę znaczymy. Stąd też wszystkie założenia, nie tylko te kompozycyjne, ale też te dotyczące całości produkcji - realizatorów, okładki etc. Cieszę się, że oceniasz te numery na wysokim poziomie. Numery pochodzące z EP-ki, a nawet demo 2010 dopracowywaliśmy latami. "Age..", "Never Ending Path", "Last Breath", "Fading Glow" i "Łzy wieków" są nowsze, a jednocześnie nie odstają od starych kompo-


zycji. Wręcz przeciwnie. Otwierają nową erę tego zespołu. Już w trakcie nagrań mieliście świadomość tego, że powstaje taki kipiący energią, heavymetalowy potwór, czy też dotarło to do was dopiero po odsłuchaniu finalnego mastera albumu? Przy masterze niewiele się zmieniło. Raczej dopracowywaliśmy takie elementy jak poziom kompresji, pogłosów i brzmienie detali. Płytę tworzyliśmy wraz ze szkołą studia Hertz, czyli od samego początku wszystko ma dobrze brzmieć. Być dostrojone, dobrze zarejestrowane i zagrane. Jeśli poprawnie zrobisz tę pracę u podstaw, wtedy masz pewność że master się uda. Od razu postawiliśmy sobie za cel robienie dobrego jakościowo i kompozycyjnie albumu. Użyliśmy świetnych instrumentów, często wypożyczonych tylko do tego celu. Sądzę, że udało się zarejestrować to tak, że każdemu fanowi Helloween, Iron Maiden, Judas Priest i wielu, wielu zespołów sceny niemieckiej, angielskiej czy amerykańskiej nie ma prawa nie przypaść do gustu (śmiech). "Łzy wieków" to polskojęzyczna wersja utworu tytułowego, rozumiem więc dlaczego został on opisany jako bonus track, ale dlaczego drugim dodatkiem jest "Age Of The Immortal"? Singiel "Age Of The Immortal" to kawałek, od którego zrodził się zamysł całej płyty "Tears Of The Ages". "Age.." był nagrywany dwa lata wcześniej jako singiel do tej właśnie płyty. Wiele zdarzeń złożyło się na to, że płyta powstała dwa lata później, gdy graliśmy już obecne single, chociażby "Łzy wieków". Nieznacznie różni się brzmieniem i dlatego dodany jest jako bonus i niezależny singiel. "Age.." został także wydany na dwóch składankach. Jedna została wydana po zajęciu przez nas II miejsca w konkursie GoodTime Radia, gdzie nasz utwór wybrał Tomasz "Titus" Pukacki, znany przede wszystkim z Acid Drinkers. Drugim miejscem będzie składanka ukraińskiego Metal Scrap Records.

owolony z pracy z Piotrem. To absolutny profesjonalista. Od razu przysłał nam to co chcieliśmy. Ta okładka została zrobiona praktycznie bez najmniejszych poprawek. Tym samym chyba wiadomo kto będzie robił następne (śmiech). "Tears Of The Ages" to nie tylko płytka w efek townym digipacku, ale też możność kupienia jej w wersji cyfrowej, zarówno całości, jak i pojedynczych utworów, tak więc stawiacie na każdą formę dostęp ności muzyki Divine Weep dla potencjalnych zainteresowanych? Oczywiście. Nie ograniczamy się w żaden sposób. Chcielibyśmy, aby wydawca, z którym podpiszemy umowę również miał w swojej ofercie dystrybucję w formie mp3. Jest to idealna opcja dla wszystkich osób, które z jakiegoś powodu nie mogą nabyć krążka w formie tradycyjnej - na przykład z powodu wysokich kosztów wysyłki, a chcą mieć ten album legalnie pozostawiając nam swojego rodzaju cegiełkę. Tak było ostatnio gdy wersję mp3 zamówił fan z Brazylii.

skupiamy w tej chwili na mediach, czego efektem jest chociażby ten wywiad. Kolejnym etapem będzie z pewnością promocja koncertowa. Rozpoczniemy ją po podpisaniu umowy na kontrakt długoterminowy z wydawcą. Będziemy mieli wtedy na sprzedaż fizyczne krążki dla fanów na koncertach. Latem na pewno będziemy starać się pojawić na mniejszych lub większych festiwalach, a następnie chcielibyśmy ruszyć w trasę po miastach, przynajmniej tych w których już teraz mamy fanów. Z pewnością będziesz miał także Wojtek okazję przyjść na nasz szósty koncert, gdyż nie wyobrażamy sobie pominięcia Łomży na trasie.

Są też firmy zainteresowane wydaniem waszej płyty i ponoć amerykańska Stormspell Records ma na to największe szanse? Zakładamy dwa kontrakty do tej płyty. Pierwszy wyszedł z inicjatywy kalifornijskiej wytwórni Stormspell Records, o której wspomniałeś. Te płyty fizycznie są w tej chwili przygotowywane i z tego co Amerykanie pisali, płyta ma ukazać się tym nakładem wydawniczym jeszcze w tym roku. Kontrakt będzie obowiązywał przez trzy miesiące, w których Stormspell chce sprze-

To miła wieść! W dodatku do nagrania pierwszej płyty każdy zespół przystępuje po iluś latach przygo towań czy tworzenia materiału, tak więc ma ileś udanych kompozycji do wykorzystania, zaś przy kolejnej musi już tworzyć kolejne niejako na gorąco, tak więc pod tym względem też pewnie nie zamierzacie odpuszczać, starając się napisać równie dobre numery jak te na "Tears Of The Ages"? Jak wspomniałem już to robimy. Nasza praca polega obecnie na podrzucaniu sobie motywów, aby następnie składać je w całość na próbach. Nieoceniony wkład wniósł wraz ze swoim dojściem do zespołu także Dariusz Moroz, który jest bardzo sprawnym gitarzystą i pomaga mi przy tworzeniu materiału. Pomysły na płytę "Tears Of The Ages", które pochodziły z wcześniejszej EP-ki powstawały latami i były równie długo doskonalone. Teraz zamierzamy zrobić to równie dobrze kompozycyjnie, tylko znacznie szybciej. W ostatnim czasie mocno się rozwinęliśmy. Wiemy czego

dać kilkaset krążków. Następnie ich prawo do dystrybucji wygasa, a my podpisujemy kontrakt z wydawcą długofalowym. Taka oferta została już nam złożona, ale w tej chwili nie chcę zapeszać.

chcemy, jak mamy tworzyć i co mamy grać. Na pewno kolejna płyta nie będzie słabsza, a znając nasz progres możesz podziewać się, że nie zawiedziemy. Dziękuję za wywiad. Pozdrawiam całą redakcję HMP, a także wszystkich fanów.

Wymyśliliście w sumie fajny patent na to, żeby na waszej płycie można było usłyszeć dwa razy solo Wojciecha Hoffmanna, gitarzysty Turbo, zamieszczając na niej utwór tytułowy w dwóch wersjach (śmiech) A wiesz, w sumie to nie myśleliśmy o tym (śmiech). Do końca nie wiadomo było gdzie umieścić dodatkową, gościnną solówkę. W to miejsce we "Łzach wieków" wpasowała się idealnie i wszystko idzie ku temu, że ja lub Darek Moroz będziemy grać ją na żywo. Zbiegło się to też z tym, że był na to koncept polskiego bonusu. Żałuję jedynie, że na płycie wystąpiła gościnnie tylko jedna osoba. W planach mieliśmy jeszcze zagranicznego gościa, ale niestety z racji na jego trasę po Europie terminy się nie zgrały. Innym podziękowaliśmy za wygórowane wymagania i ego. Mam nadzieję, że na następnej płycie zaplanujemy ten element wcześniej i wszystko ułoży się po naszej myśli. Jak pracuje się z kimś tak znanym, wręcz legendarnym? Pewnie większość z was wychowywała się na płytach Turbo, tak więc można tu chyba mówić o czymś na kształt spełnionego marzenia? Jasne! Każdy koncert przy dużej nazwie zespołu, na którym się wychowałeś, lub chodziłeś na koncerty jest spełnieniem marzeń. Zdarza mi się chodzić na koncerty Vader, a tu mieliśmy możliwość z nimi grać. Oczywiście apetyt rośnie w miarę jedzenia (śmiech). Często sięgam po stare klasyki Turbo jak "Dorosłe dzieci", ale cały czas ten zespół jest dla nas istotny i mamy nadzieję także na kilka wspólnych koncertów w przyszłości. Płytę zrealizowaliście i wyprodukowaliście samodzielnie - jak widać metoda DIY wciąż doskonale się sprawdza w przypadku takich zespołów jak wasz. Nie korzystaliśmy ze wsparcia wytwórni przy produkcji. Zrobiliśmy to na własną rękę. Pomogły nam pewne osoby, które od początku w nas wierzyły. Jestem im wszystkim niezmiernie wdzięczny. Zadbaliście jednak o znacznie ciekawszą okładkę, której autorem jest Piotr Szafraniec, człowiek znany już ze współpracy z licznymi zespołami. Okładka jest niezwykle istotnym elementem produkcji każdej płyty. Od razu założyliśmy, że będziemy powierzać tą pracę komuś z pierwszej ligi. Rozpatrywaliśmy także Jerzego Kurczaka, który również ma ogromną markę, a zupełnie inny styl. Chcieliśmy jednak, aby to była okładka na miarę dobrych, nowoczesnych okładek, a nie powrót do klasyki. Jestem niezwykle zad-

Wiadomo już coś więcej na temat ewentualnej pre miery tego wydawnictwa, szaty graficznej, etc? Z tego co się orientuję, jeśli chodzi o Stormspell Records wydanie będzie różniło się wyłącznie kilkoma logami z tyłu, a także opakowaniem. Będzie to tradycyjne pudełko plastikowe. Wszystko wskazuje na to, że taka forma wydawnicza będzie kontynuowana w przyszłości, tak, że digipacki, które obecnie są jeszcze u nas do nabycia mogą się stać w niedalekiej przyszłości białymi krukami.

Wojciech Chamryk Zdjęcia: Elżbieta Piasecka-Chamryk

Wydanie płyty jest zaledwie początkiem dłuższego, bardzo pracochłonnego procesu jej promocji, czyli pewnie w najbliższych miesiącach będziecie dość zaję ci? Obecnie mamy przerwę koncertową, która pozwala nam ochłonąć po intensywnym okresie nagrań. Rok 2015 był dla nas bardzo intensywny. Zagraliśmy od stycznia kilkanaście koncertów, a jednocześnie nagrywaliśmy płytę. Gramy regularne próby i przygotowujemy wolnymi krokami nowy materiał, którym będziemy chcieli wypełnić dłuższe sety koncertowe. Promocję

DIVINE WEEP

31


Nowy wymiar metalowego kabaretu Wygląda na to, że fanom metalu w Polsce był potrzebny właśnie taki zespół jak Nocny Kochanek: grupa z niesłychaną lekkością łącząca tradycyjny heavy niczym z lat 80tych z żartobliwymi, zachęcającymi do zabawy tekstami. Potwierdzają to zresztą świetne recenzje i dobra sprzedaż debiutanckiego krążka "Hewi Metal", ale przede wszystkim frekwencja na koncertach tej, jedynej w swoim rodzaju, grupy. O genezie sukcesu i planach na dalsze podboje Nocnego Kochanka rozmawiamy z wokalistą Krzyśkiem Sokołowskim i gitarzystą Arkiem Cieślą: HMP: Nocny Kochanek to żartobliwe wcielenie waszego głównego zespołu Night Mistress. Z tego co wiem wszystko miało zakończyć się na jednora zowej współpracy z Bartoszem Walaszkiem i nagraniem numeru "Minerał Fiutta" do pełnometrażowej wersji "Kapitana Bomby", ale najwidoczniej coś poszło nie tak, jak planowaliście, skoro zostaliście gwiazdami rocka, nawet w polskiej skali? (śmiech) Krzysiek Sokołowski: Rzeczywiście, nagrywając "Minerał" nie planowaliśmy kolejnych kawałków w tej konwencji, a już na pewno nie myśleliśmy o całej płycie. Jednak popularność kawałka przerosła nasze oczekiwania. Widząc ogromne zainteresowanie postanowiliśmy nagrać "Wielkiego wojownika" dedykując go wszystkim true metalowcom. Pomimo promowania tegoż numeru wyłącznie na własną rękę odzew znów był duży. W tekście pojawiła się postać niejakiego An-

typowej true-metalowej konwencji. Heavy Metalu słuchamy od wielu lat i wracając do czasów licealnych przypominasz sobie czego wtedy słuchałeś. Wielu z tych zespołów słuchasz do dziś, ale masz już do ich muzyki zupełnie inne podejście. Niektóre elementy tej muzyki, głównie w sferze tekstowej i wizerunkowej, są po prostu śmieszne. Wyciągnęliśmy je na wierzch i jeszcze bardziej je przerysowaliśmy. Fajne jest to, że metalowcy potrafią śmiać się z samych siebie. W większości przypadków mają do siebie ogromny dystans, co z resztą zaburza stereotypowy wizerunek metalowca satanisty z parku, który zajada się łbami gołębi i popija je tanim winem. Tu jakby trochę przewrotnie podeszliście do zagadnienia, wprowadzając do tekstu utworu tajemniczą postać Andżeja, który autentycznie zaciekawił słu-

rozczarowania, że Night Mistress, zespół na wskroś poważny, któremu poświęciliście tyle lat pracy, jest jakby w cieniu jednorazowego wygłupu, którego początkowo nikt, łącznie z wami, nie traktował poważnie? Krzysiek Sokołowski: Cień dyskomfortu pewnie się pojawił, ale muzyka Kochanka daje nam mnóstwo frajdy i cień dyskomfortu zostawiliśmy w innym cieniu cieniu zabawy, fajnych koncertów, super publiki czy dobrej sprzedaży płyt. Można śmiało powiedzieć, że Nocny Kochanek tak naprawdę otworzył nam oczy na podejście do grania muzyki, szczególnie muzyki metalowej. Granie na serio jest spoko: poważne, często głębokie, zmuszające do myślenia teksty itd. Ale ile można? To pewnie zabrzmi nieskromnie, ale sam mam ochotę czasem wybrać się na koncert Kochanka jako słuchacz i widz. Mam ochotę śpiewać polskie teksty, powtarzać proste melodie i krzyczeć melodyjne "oooooo", napić się piwka i bawić się z zespołem, oderwać się od codzienności i pomyśleć o dupie Maryni. Może właśnie tyle lat pracy było potrzebne, żeby to zauważyć… Od kilku utworów z prześmiewczymi tekstami do nagrania płyty jeszcze daleka droga - co was ostatecznie przekonało do tego pomysłu? Coś podobnego z powodzeniem od lat uprawia Kabanos, mieliśmy też inne takie zespoły, które jednak nie wyszły z podziemia, choćby S.O.S. czy Grópa Ymadło, ale gener alnie wyglądało na to, że na rynku jest pod tym względem luka - postanowiliście więc to wykorzystać? Krzysiek Sokołowski: Raczej nie kalkulowaliśmy, choć rzeczywiście zauważyliśmy, że jeśli zdecydujemy się na całą płytę, to prawdopodobnie będziemy jedynym takim zespołem w kraju. Nie było też jakiegoś konkretnego bodźca, który sprawił, że zdecydowaliśmy się na cały album. Po prostu gdzieś w środku czuliśmy, że powinniśmy coś takiego zrobić, a było to potęgowane przez reakcje publiki na koncertach, liczne zapytania, czasem wręcz naciski (śmiech), by nagrać całą płytę z groteskowymi tekstami. A kawałki powstawały spontanicznie; jeden po drugim. Chyba po sukcesie "...Andżeja" postanowiliśmy nagrać kolejny numer w asyście Bartka Walaszka. Wtedy też zdecydowaliśmy, że nagramy "Hewi Metal". Przygotowaliście ostatecznie dziesięć utworów, inspirowanych muzycznie dokonaniami Iron Maiden, Judas Priest czy Helloween, a jak powstawały teksty do nich? Im bardziej szalone i zakręcone okazywały się, tym lepiej? (śmiech) Krzysiek Sokołowski: Tekst stanowiły największe wyzwanie. To co śmieszy ciebie, nie zawsze musi śmieszyć innych. Poza tym nasze poczucie humoru jest dość specyficzne - nie musi podobać się każdemu. Postanowiliśmy skupić się na motywach często pojawiających się w muzyce metalowej, zazwyczaj przerysowując i oprawiając w nasze poczucie humoru. Chcieliśmy również, żeby płyta była po prostu wesoła - żeby można było ją włączyć nawet na imprezie. Stąd też sporo motywów związanych z piciem. Jeden z recenzentów stwierdził, że w tekstach pojawia się to, co powinno być na każdym albumie heavymetalowym: diabeł, seks i alkohol (śmiech).

Foto: Nocny Kochanek

dżeja, o którego ludzie zaczęli nas wypytać. Poszliśmy za ciosem i nagraliśmy "Andżeju…", który swą popularnością chyba przebił samego Wojownika. Wspomniane kawałki stały się nieodłącznymi elementami każdego koncertowego seta. Postanowiliśmy wreszcie spróbować rozdzielić Night Mistress i Nocnego Kochanka oraz nagrać całą płytę z przymrużeniem oka. Nie spodziewaliście się chyba aż tak entuzjasty cznych reakcji i świetnego odbioru, ale idąc za ciosem przygotowaliście kolejny utwór w takiej jajcarskiej konwencji, "Wielkiego wojownika" - miał to być ostateczny test na zasadzie, czy wcześniejsze powodzenie było dziełem przypadku, czy też jednak coś jest na rzeczy i gawiedź rzeczywiście łaknie takich numerów? Krzysiek Sokołowski: Trochę tak. Aczkolwiek po prostu czuliśmy, że powinniśmy nagrać coś jeszcze, że ludzie potrzebują takiego grania. Do głowy przyszedł nam pomysł na numer, który chcieliśmy osadzić w

32

NOCNY KOCHANEK

chaczy i już chyba nie było innej opcji, bo po poświęceniu mu utworu zatytułowanego jego imie niem, przestaliście chyba być do końca panami sytu acji, ta postać i utwory zaczęły żyć własnym życiem? Krzysiek Sokołowski: (Śmiech). Andżej okazał się być nieodłączną postacią twórczości Nocnego Kochanka. Sam kawałek powstał bardzo spontanicznie. Widząc reakcje i komentarze ludzi dotyczące Wojownika, a przede wszystkim częste zapytania o Andżeja, rzeczywiście nie mieliśmy wyjścia. Musieliśmy dać ludziom to, czego od nas oczekiwali. Jednak należy pamiętać, że nie o to chodzi by złapać króliczka, ale by gonić go. Dlatego też nie udzieliliśmy konkretnej odpowiedzi. Tym bardziej, że sami jej nie znamy (śmiech). Sam Andżej okazał się postacią na tyle charyzmatyczną, że w pewnym sensie, tak jak powiedziałeś, zaczął żyć własnym życiem. Krótko mówiąc spłodziliśmy Andżeja. To chyba dobrze… (śmiech). Nie odczuwaliście choćby cienia dyskomfortu czy

Po raz kolejny okazało się, że macie też rękę do lżejszych, bardziej przebojowych piosenek, co potwierdza numer "Wakacyjny", zilustrowany zresztą teledyskiem? Krzysiek Sokołowski: Skoro tak mówisz (śmiech). To był początek lipca i byliśmy akurat w trakcie nagrań. Potrzebowaliśmy singla i klipu, który będzie zapowiadał nadchodzącą płytę. Ze względu na wakacje oraz na melodyjność oraz wesołe riffy, zdecydowaliśmy się na ten numer. A tak generalnie to może uściślijmy: kim jest Andżej, jak ma na imię i dlaczego go nie znacie, tym bardziej, że na podziękowania w książeczce załapał się jak najbardziej? (śmiech) Krzysiek Sokołowski: Gdyby odpowiedź była taka prosta… Znacie chyba za to gości pojawiających się na tej płycie. Pierwszym jest Bartosz Walaszek w openerze "Karate" - uznaliście, że ktoś o tak specyficznym poczuciu humoru i de facto ojciec chrzestny sukcesu Nocnego Kochanka musi rozpocząć "Hewi Metal"? Krzysiek Sokołowski: Właściwie, gdyby nie Bartek, to prawdopodobnie nie byłoby dziś Nocnego Kochanka. W końcu wszystko zaczęło się od "Minerału". Co więcej, Bartek wymyślił również nazwę zespołu, two-


rząc groteskowe tłumaczenie Night Mistress. "Karate" był - można powiedzieć - kawałkiem przełomowym. Robiąc ten numer już myśleliśmy o całej płycie. Spotkaliśmy się z Bartkiem, który zaproponował by zrobić tekst nawiązujący do Wściekłych Pięści Węża tekst o "Zasadniczej Szkole Zawodowej Karate" - tylko on mógł to wymyślić! (śmiech). Ponieważ numer otwiera nasz Ojciec Chrzestny, a co więcej zaczyna się on przywitania, postanowiliśmy, że od niego rozpocznie się cała płyta. Udział Zenka Kupatasy z Kabanosa nie jest jakimś szczególnym zaskoczeniem, zaskakuje za to utwór w którym stworzyliście wokalny duet: totalnie zakrę cony "Diabeł z piekła", z odniesieniami do Black Sabbath? Krzysiek Sokołowski: Staraliśmy się stworzyć materiał zróżnicowany oraz nawiązujący do najbardziej charakterystycznych przedstawicieli heavy metalu. Potrzebowaliśmy kawałka wolniejszego, ale takiego, który nie będzie balladą. Kiedyś zagadałem na próbie Kazona (może i trochę podświadomie złośliwie, bo wiem, że nie lubi Black Sabbathów z ery z Ozzym - śmiech), żeby pomyślał nad ciężkimi sabbathowymi riffami i zrobimy numer o 16-letnim sataniście (śmiech). Po kilku dniach Kazon zagrał nam riffy, które były takie, jak być powinny. Ponieważ w trzeciej zwrotce wersy się na siebie nakładały potrzebowaliśmy kogoś, kto je ze mną zaśpiewa. Zenek sprawdził się idealnie! Deklamacja odtworzona od tyłu na początku tego utworu to świadome nawiązanie do czasów "polowań na czarownice" podprogowych przekazów na płytach rockowych i metalowych? Od razu skojarzył mi się tu Nicko, robiący sobie takie same jaja na LP "Piece of Mind" Maidenów... (śmiech) Arek Cieśla: Teoretycy twierdzący, że wszystko co związane z muzyką metalową jest równoznaczne z wyznawaniem kultu szatana nie mogli zostać ominięci na płycie takiej jak "Hewi Metal". Rzeczywiście jest to świadome nawiązanie do rzekomych przekazów podprogowych jakich można doszukiwać się w wielu kawałkach rockowych czy metalowych. Tak jak w przypadku "Still Life" Maidenów miał być to taki pstryczek w nos, który pokazuje nasze podejście do rzeczonych przekazów.

bardzo owocnej trasy promującej naszą nową płytę. To nie jest koniec, ponieważ na wiosnę znowu wracamy do regularnego koncertowania. Jestem bardzo ciekawy tych występów, ponieważ do tego czasu album "Hewi Metal" będzie już doskonale znany naszym fanom, co może znacznie wpłynąć na atmosferę panującą podczas naszego grania. Koncerty od zawsze są dla nas najważniejszą częścią naszej działalności. Staramy się przygotowywać do nich jak najlepiej i zawsze nie możemy się ich doczekać. Nagrywamy album po to by podzielić się nim z fanami. Grając na żywo wchodzimy w reakcje z publicznością i to właśnie zyskuje nasza muzyka czyniąc ją jeszcze lepszą. Jeśli słuchałbyś naszego utworu, który gramy na scenie, w momencie gdy sala jest jeszcze zamknięta i nie ma na niej ludzi zauważyłbyś, że brzmi on lepiej, kiedy jest wykonywany już podczas koncertu z publiką. Uwielbiamy grać i przebywać na scenie, cieszymy się muzyką i dajemy z siebie wszystko. Przychodząc na nasz koncert dostajesz znacznie więcej niż słuchając nas w domu. Początkowo wykonywaliście też utwory Night Mistress, w tym również te polskojęzyczne z pierwszego demo, czyli jednak nie da się rozdzielić tych dwóch wcieleń waszego zespołu? Arek Cieśla: Kiedy nasza trasa mająca promować płytę Nocnego Kochanka była już dopięta na ostatni guzik, okazało się, że nie ma takiej szansy, aby album ukazał się przed jej rozpoczęciem. Musieliśmy rozpocząć koncerty mieszając utwory Kochanka, które już były dostępne w sieci z hitami Night Mistress. Ludziom to połączenie bardzo się podobało i wiedzieliśmy, że wolą posłuchać znanych kawałków mistressowych niż wciskanych im na siłę nowych utworów, z którymi nie mieli jeszcze szansy się zaznajomić. Obecnie na naszych występach gramy całą płytę "Hewi Metal", jednak jest to materiał za krótki, aby na nim

reakcji publiki. Pozostałe utwory z koncertu na koncert są odbierane coraz lepiej bo również są po prostu z czasem lepiej osłuchane przez fanów. Wśród tych świeżynek koncertowych moją ulubioną, tak z resztą jaki i publiczności jest niewątpliwie "Zaplątany". Bez "Fear of the Dark" Iron Maiden zabawa też nie byłaby tak dobra? Arek Cieśla: Byłaby, jeśli w zamian pojawiłby się "Painkiller" (śmiech). "Fear Of The Dark" to jeden z największych metalowych hymnów. Wykonywanie go na żywo sprawia nam dużo radości, a po reakcji ludzi widać, że dla nich przyjemność jest jeszcze większa. Nie da się ukryć, że bez Iron Maiden nie było by Night Mistress czy Nocnego Kochanka. Jest to hołd dla naszych idoli. Zdarzają się wam spotkania z gniewnymi tzw. prawdziwymi metalowcami, mającymi pretensje o to, że kpicie z czegoś tak ważnego jak heavy metal, czy też okazuje się, że mają oni poczucie humoru i obywa się bez takich sytuacji? Arek Cieśla: Trochę się tego obawialiśmy. Metalowych ortodoksów. Ja osobiście nie spotkałem się z żadną opinią twierdzącą, że jesteśmy bluźniercami metalu. Mało tego. Przed wydaniem płyty "Hewi Metal", grając na koncertach "Andżeja" czy "Minerał Fiutta", zauważyłem, że ci którzy wyglądali na najbardziej zatwardziałych metalowców z długimi włosami, odziani w skóry i katany, właśnie przy tych utworach bawili się o wiele lepiej niż na naszych poważnych kawałkach. Z ich twarzy schodziło posępne spojrzenie, a pojawiał się szczery i szeroki uśmiech. Fani metalu mają poczucie humoru. Po prostu nikt wcześniej w Polsce nie zrobił takiej płyty jak my, więc skąd mógł to ktokolwiek wiedzieć. Zaskakujące jest to, że gdy pytam dużo starszych od siebie fanów muzyki na temat tekstów

Joanna Kołaczkowska z kabaretu Hrabi na płycie zespołu metalowego mogłaby nieco dziwić, ale nie na takiej płycie - to też nie przypadek, że zagościła w "Zaplątanym"? Arek Cieśla: Kiedy wpadliśmy na pomysł krótkiego monologu w "Zaplątanym" od razu na myśl przyszła nam pani Joanna. W końcu czy jest kobieta, która ma bardziej charakterystyczny głos i jednocześnie tyle wspólnego z Andżejem? Nie wydaje mi się (śmiech). Niewtajemniczonych odsyłamy do zapoznania się z "Songiem porzuconej" kabaretu Hrabi. Dziwię się za to, że po odkryciu jej możliwości wokalnych nie dostała od was szansy na jakąś dłuższą partię/wokalizę, bo ten falsecik zabrzmiał zabójczo... (śmiech) Arek Cieśla: Pomysł, aby Joanna Kołaczkowska wystąpiła na naszej płycie narodził się za późno, aby móc pozwolić sobie na dłuższe wokalizy. Jednak jesteśmy bardzo zadowoleni z efektu, a w szczególności z tego "zabójczego falseciku" i nie jest wykluczone, że nasza współpraca zaowocuje w postaci wspólnej piosenki na kolejnej płycie Nocnego Kochanka. Sami zadbaliście o wydanie tego albumu - czemu nie szukaliście wydawcy, tak jak w przypadku Night Mistress? Arek Cieśla: W Polsce rynek nie jest łaskawy dla młodych zespołów grających muzykę ciężką. Być może z uwagi na doświadczenia jakie wynieśliśmy z Night Mistress, byliśmy bardzo ostrożni, a nawet sceptyczni, jeśli chodzi o wytwórnie fonograficzne. Podjęliśmy kilka prób negocjacji, ale warunki nam przedstawiane były dalekie od naszych oczekiwań. Jednak płyty nie wydaliśmy sami. Co prawda kwestiami związanymi z wizualną stroną płyty oraz jej produkcją muzyczną zajęliśmy się osobiście, ale sprawami wydawniczymi zajęła się agencja Hand2Band. Nasza wspólna praca przekłada się na dobre wyniki sprzedaży, z której jesteśmy bardzo zadowoleni. W dodatku nie jesteście projektem tylko i wyłącznie studyjnym, bo jeszcze w sierpniu ruszyliście w sporą trasę, która zakończy się dopiero w grudniu - Nocny Kochanek w wydaniu koncertowym zdecydowanie zyskuje? Arek Cieśla: Zbliżamy się do końca dosyć długiej, ale

Foto: Nocny Kochanek

zakończyć koncert, dlatego dorzucamy kilka utworów Night Mistress oraz jeden lub dwa covery. Na pewno nie da się oszukać samych siebie. Night Mistress to nadal my. Jednak kiedy Kochanek dorobi się większego repertuaru zapewne utwory Night Mistress będą musiały ustąpić im miejsca w setliscie. Chciałbym jednak uspokoić, że to nie jest koniec Night Mistress. W tym wcieleniu również chcemy pojawiać się na koncertach. Które z nich cieszą się największym powodzeniem, wywołują najbardziej szalony młyn pod sceną i dlaczego jest to właśnie "Andżeju…"? (śmiech) Arek Cieśla: Rzeczywiście "Andżej" wywołuje niesamowitą reakcję wśród publiczności. Być może to dlatego, że jest on bardzo energetyczny, szybki i dziki, a może chodzi tu o moc jaką ma niedościgniona osobowość Andżeja. Bo w końcu jakiej innej reakcji można się spodziewać kiedy śpiewa się o tej mistycznej postaci? Utwory takie jak "Minerał Fiutta" czy "Wielki wojownik" są doskonale znane i da się to zauważyć w

Nocnego Kochanka jestem dość zdenerwowany i zaniepokojony opinią. Oni odpowiadają, że teksty są normalne i nie rozumieją czemu jestem zestresowany. Świadczy to o tym, że nie traktują tej płyty jako czegoś gorszego czy też czegoś, o czym można zapomnieć po paru przesłuchaniach. Czyli nadal zamierzacie rozbawiać ludzi, a w dodatku ponoć myślicie już o drugiej płycie, mimo tego, że "Hewi Metal" to wciąż świeżynka? Krzysiek Sokołowski: Pewnie, że tak. Ponieważ granie koncertów pod szyldem Kochanka oraz robienie numerów w humorystycznej stylistyce daje nam mnóstwo frajdy, na pewno nagramy kolejny album. Fakt, "Hewi Metal" to jeszcze świeżynka, ale czas nie stoi w miejscu. Mamy ostatnio mnóstwo pracy, multum koncertów. Chcąc nagrać nową płytę w czasie nie dłuższym niż dziesięć lat od wydania pierwszej, musisz myśleć o niej już dziś (śmiech). Wojciech Chamryk

NOCNY KOCHANEK

33


Fabryka anonimowości Grają koncerty w maskach i strojach, swojej tożsamości pilnują jak oka w głowie. Jednak wywiad odsłania ich człowieczą stronę. O anonimowości, trudach związanych z ich muzyką, powiązaniach z Polską i nie tylko rozmawiamy z jednym z Bezimiennych Ghouli. miejsce, więc mamy dużo cierpliwości, gdy piszemy i to jest dobre. HMP: Jak możemy Cię rozpoznać? Możemy jedynie Bezimienne Ghoule rozpoznać po znaku na gitarze i jak jest to możliwe, by rozpoznać cię przez telefon lub przez sam głos? Bezimienny Ghoul: Cóż, jestem Bezimiennym Ghoulem, rozpoznawanym za pomocą znaku ognia lub jak wolisz białej gitary. Dlaczego Papa Emeritus nigdy nie udziela wywiadów, tylko Bezimienne Ghoule udzielają dla nas wywiadów? Ponieważ, gdyby był prawdziwy to czy uważasz, że miałby czas na wywiady? On nie jest tego typu człowiekiem, by to robić. Po drugie to tylko postać i dam Ci dla porównania, gdybyś był dziennikarzem filmowym i pisałbyś o "Gwiezdnych Wojnach" spytałbyś rzecznika prasowego o wywiad z Georgem Lucasem czy z Hanem Solo? Z Georgem Lucasem... To jest właśnie powód, dlaczego go tutaj nie ma. On nie jest gościem od wywiadów. W jaki sposób powstają wasze utwory? Jest jakiś ogólny koncept czy powstają w wyniku improwiza cji? Sądzę, że jest wiele sposobów. Niektóre piosenki są napisane od początku do końca, bardzo intuicyjnie, bardzo szybko, niektóre mogły być wynikiem długiego

Na "Meliorze" powróciliście do cięższego grania, ale do muzyki, która inspirowana jest latami 70-tymi i zespołami typu Led Zeppelin. Czy jest konkretny powód, dla, którego podjęliście taką decyzję? Dlaczego lata 70-te? Zawsze byliśmy pod wpływem lat siedemdziesiątych i sądzę, że to była świadoma decyzja i gdy rozmawialiśmy z producentem, był on bardzo stanowczy, by nie stracić kilku progresywnych elementów, które mieliśmy, ale bardziej niż robienie dużo progresji, dużo heavy metalu i dużo wszystko, on mówił bardziej "Umieśćmy kilka progresywnych elementów" i gdy mieliśmy progresywne elementy, mówił, by zrobić super progresywne i ogólnie rzecz biorąc, może powinniśmy podkreślić tam… wiesz elementy Rainbow, Deep Purple, bardziej niż progresywne elementy, więc skupiliśmy się na energii pomiędzy jak… wiesz… , jeśli ma to być ciężki riff, to niech to będzie ciężki riff, bardziej niż… bo ja wiem... solo na flecie nad nim lub coś w tym rodzaju. Po prostu jeszcze bardziej postaw się na miejscu słuchacza i nie sądzę, żeby inspiracje na albumach całkowicie się zmieniły, ale powiedział, że skupialiśmy się na wielu rzeczach i nie wszystko było zrobione w tym samym czasie. Skąd biorą się pomysły na teksty? Czy inspirujecie się czymś konkretnym, np. jakąś literaturą? Pewnie, pewna literatura, pewne wierzeń, wpływy muzyczne i filmy są bardzo zainspirowane przez ludzkość,

Foto: Spinefarm

procesu składania ze sobą różnych części i jedna piosenka mogła taka być... wiesz... refren mógł być wcześniej środkiem innej piosenki. Zdecydowanie mamy modus operandi, które napędza całą idee. Jeśli czegoś nie czujesz, lepiej tego nie rób i jeśli zabierze to trochę czasu - to nie ma znaczenia. Staramy się nie brnąć do przodu na siłę, gdy piszemy i nagrywamy, ponieważ to ważne, by piosenki, które są kończone były dobre. Na co najmniej drugi lub trzeci album mieliśmy wielki zapas materiału, który znalazł się na tym albumie, gdzie "He is" jest tego dobrym przykładem, ponieważ zaczęliśmy pracować nad nim już na "Infestissumam", ale nigdy nie czuliśmy, że to będzie dobre i po prostu odłożyliśmy go na bok. Myślę, że daliśmy sobie jeden czy dwa dni i jeśli nie zaskoczy, to nie będziemy się spieszyć, ponieważ wiedzieliśmy, że to dobra piosenka, ale nie tak dobra jak chcieliśmy. Skoro tego nie czuliśmy, podczas gdy zaczęliśmy pracę nad tym albumem, to trzy lata później, czuć, że jest lepszy i trafił na swoje

34

GHOST

społeczeństwo, przyjaciół, przeszłości i teraźniejszości i życia w długach. Jest tu dużo o ludzkości, wiesz o ludziach. Teksty piszecie wspólnie, ktoś konkretny, a może ktoś dla was je pisze? Oczywiście, one zawsze są z tej Wielkiej Drugiej Strony, ale… czasami mam wrażenie… wiesz, to prawie jest jak stukanie, jest coś, czego nie wiesz, zapisujesz to i dopiero potem rozumiesz, co to oznacza. Oczywiście, trudno jest odpowiedzieć na Twoje pytanie, ciężko to zdefiniować. Naprawdę nie jestem w stanie tego zdefiniować intelektualnie, tego, czego nie jestem pewien... jeśli to ma sens, ale wiem, że wielu pisarzy mówi to samo, że coś, co aktualnie piszesz i rozumiesz to dopiero później, ale dość często teksty pochodzą z jednego źródła, ale potem zawsze jest proces, by znaleźć właściwe brzmienie, ponieważ teksty to jedno, a potem zawsze jest, jakość muzyczna, bo nie tylko piszesz poezję, sylaby muszą trafić w określony sposób i

czasami pewne słowa naprawdę nie brzmią dobrze. To powód, dla którego wiele popowych utworów ma słowa "you", "too" i "me", to są pewne dźwięki, litery, które po prostu działają lepiej niż inne, więc od napisania tekstu na papierze do obecnego tekstu w piosence na nagraniu, może zajść wiele zmian nawet w ostatniej minucie, ponieważ nie brzmi to dobrze. Zazwyczaj w tym procesie jest trochę z dawania i brania, gdzie wiesz ktoś po prostu pojawia się w sali z lepszym zdaniem lub lepszym sposobem, by umieścić frazę lub słowo właśnie tam, więc sądzę, że jest główny tekściarz i jest proces, w którym w dwóch lub trzech ludziach coś drgnie (śmiech). Biorąc pod uwagę, że chcecie zachować swoją anonimowość, wasz skład może się zmieniać wielokrotnie, a słuchacze nie będą zdawać sobie z tego sprawy. W jaki sposób zachowujecie styl utworów, czy jest w waszym zespole, osoba, która czuwa nad tym wszys tkim i pomaga wam pisać utwory, tak by nie odbiegały one od przyjętego konceptu? Czy jest po prostu ktoś, kto jest od samego początku istnienia Ghost, który za to odpowiada? Cóż, odpowiedź jest dość prosta, to, że są różne instrumenty niekoniecznie oznacza, że zostały napisane przez instrumentalistów, tak, więc dźwięk zawsze będzie nienaruszony w ten sposób, bo tak. Nie stoimy w kręgu i każdy przychodzi z innymi partiami. To jest bliższa operacja, więc nie martwimy się o to. Oczy-wiście na poziomie personalnym, to coś zupełnie innego. Nie przepadamy za zmianami personalnymi, zwłaszcza teraz, jesteśmy bardzo, bardzo silnym zespołem. Gramy bardzo dobre koncerty i chciałbyś, by ten dobry skład trwał wiecznie, ale dlatego natura naszego zespołu jest trudna do utrzymania, ponieważ mocno koncertujemy. Dużo koncertujemy, co jest trudne i oczywiście jest to naprawdę duża zmiana dla ludzi, którzy wchodzą do zespołu i jest on fabryką anonimowości, wchodzisz do zespołu, w którym niekoniecznie jesteś super. Jeśli przeszedłeś pewnego rodzaju rockandrollową metamorfozę, to może nie być twój zespół, ponieważ nie dostaniesz dużo osobistego uznania i tak dalej. Tak, mieliśmy trochę zmian przez lata. Ostatnio w jednym wywiadzie powiedzieliście, że nagrywanie chórów na poprzedni album "Infestissumam" sprawiło wam problemy. Jak wygląda ich rejestracja? Czy orkiestra ma jakieś narzucone wytyczne, których musi się sztywno trzymać czy ma pewną dozę swobody? Na "Infestissumam" mieliśmy problem, ponieważ nagrywaliśmy w Nashville, które oczywiście jest jednym z najbardziej tętniącym życiem miast muzycznych na świecie, tętni muzyką country i jak może wiesz, praktykanci są trochę lub pół - religijni lub bardzo religijni. I to po prostu było bardzo trudne znaleźć tam kogoś, by zrobił to, o co poprosiliśmy. Dobrze, że skończyło się tak, że nie mogliśmy, ponieważ nie było tam w Nashville chórów lub ludzi, którzy byli gotowi wziąć udział w naszym albumie, ale poradziliśmy sobie z tym, ponieważ w L.A ludzie nie mieli z nami problemu. Sprzedali się, wiesz, gdyby mieli duszę, sprzedaliby ją (śmiech) dawno temu dla zysku i rozrywki, tak, więc rozwiązaliśmy ten problem. Tym razem do pracy wybraliśmy Szwecję, gdzie nie mamy tyle problemów religijnych, więc to było łatwe. Tym razem pracowaliśmy z profesjonalnym liderem chóru, który pomógł nam z wieloma grami słownymi i szczegółami, które są trudne. Jeśli nie jesteś samodzielną częścią chóru. W chórze jest dużo dynamiki trudnej do przewidzenia, więc dlatego potrzebowaliśmy pracy z profesjonalistą, który zaaranżuje rzeczy, które mu daliśmy, nada im sens, więc byłoby to łatwe do nagrywania. Każdy z dotychczasowych albumów jest inny, a jed nakże czuć wciąż wasz styl. Czy to, że nie zamyka cie się na jeden rodzaj muzyki, może oznaczać w przyszłości jakieś eksperymenty, nietypowe kolabo racje? Tak, czemu nie? Na pewno są rzeczy, które mamy na porządku dziennym, których nie zrobiliśmy i jedną rzeczą, którą zawsze byłem bardzo zainteresowany w dołączaniu do naszych dźwięków jest wykorzystanie prawdziwej symfonii, orkiestry, ale nie w takim sensie jak w zespołach speed-metalowych, gdzie tylko oni grają lub na odwrót, gdzie tylko symfonia gra. Mówię, o nie rockowej muzyce. To ma być klasyka, jak Omen, tego typu rzeczy, ale z wokalem i chórem i bardziej jak muzyka filmowa, w której uważam, że jesteśmy w stanie zdecydowanie skupić się na jednej rzeczy lub innej. Ale zobaczymy, ponieważ jest to bardzo czasochłonne, a to zdecydowanie wymaga formy, która może nie działać dobrze na coś w rodzaju podstaw kon-


certowania. Uważam, ze to może być trochę bardziej w formie opowiadania. Myśleliście kiedyś nad stworzeniem concept-albumu lub filmu na bazie swojej muzyki? Cóż, by powiązać to, z czym powiedziałem, tak. Niekoniecznie film, ale może będzie concept-album, w którym będzie nieco więcej historii. Niekoniecznie będzie to album z muzyką rockową, wiesz z tradycyjnymi ośmioma utworami, ale bardziej… nienawidzę tego strasznego słowa, ale musicalowy. Co spowodowało, że autorem grafik do waszych ostatnich płyt został Zbigniewa Bielak? Ponieważ, jest on bardzo dobry. Jest bardzo utalentowany i zawiera elementy naszej muzyki, które wzbogacają cały smak tego, co chcemy zaserwować. Ale wybraliście go za pomocą castingu? Właściwie nie, natknąłem się na niego pięć lat temu, kiedy mój przyjaciel pracował z nim i poczułem, że mógłby on być dobrym składnikiem w tym, co robimy, bo wizualnie Ghost jest jakby zygzakiem pomiędzy, wiesz mamy dużo gadżetów, które są kreskówkowe i w pewien sposób śmieszne, podczas gdy zawsze chcieliśmy nagrywać siebie nie będąc zabawnym. Mam na myśli, że są tu zabawne elementy, ale nigdy nie chcieliśmy nagrywać, tak żeby wyglądało to humorystycznie, gdzie wiele innych przedmiotów i drobiazgów wygląda na humorystyczne. I z tego punktu widzenia Bielak dodał całości odpowiedni mrok i powagę, do tego, o czym aktualnie śpiewamy i mówimy. Zważywszy na to, że pracowaliśmy z wieloma osobami, którzy pracowali nad towarem na okładkę albumu, wyglądałoby to ładnie, ale również osłabiłoby obecną nieco poważną zawartość, która jest na albumie, więc dla nas to jest tak: album to jedna rzecz, a koncerty - inna, wiesz.. staramy się być zróżnicowani. Czy miło wspominacie swój koncert w Polsce? Co o nim sądzicie? Nasz występ w Polsce, kiedy graliśmy w Warszawie, ostatnim razem? Tak. Po prostu pamiętam, że był to bardzo dobry koncert. Była tam bardzo dobra publika i miejsce do grania.

Mam bardzo ciepłe wspomnienia. Mieliście okazję zwiedzić Warszawę, w której graliś cie koncert? Właściwie nie, mieliśmy bardzo mało czasu, było lato i zazwyczaj, kiedy jesteś w letniej trasie jest bardzo mało przestojów, ponieważ jeździsz pomiędzy festiwalami i ostatniego lata to było po prostu szalone, daliśmy wiele koncertów w całej Europie, wszędzie od Turcji, z powrotem do Norwegii, do Finlandii, do południowej Francji, po prostu patrząc na mapę koncertów to wygląda jak Stevie Wonder, który jest gwiazdą na europejskiej mapie, więc nie mieliśmy za dużo czasu w Warszawie. Zrobiliśmy to kilka lat temu i wtedy… wiesz… włóczyliśmy się trochę po Hard Rock Café (śmiech) i to właściwie tyle. Skąd wziął się pomysł na akustyczną mini trasę i czy jest szansa na zawitanie z nią do Europy? Robimy to teraz, jako część naszego koncertu i będziemy to kontynuować w Europie, więc tak pomysł był ze względu na nasz zespół, który w liczbach jest dość duży. Mamy sześciu ludzi w zespole i siedmiu w załodze. To trochę skomplikowane dla nas, zrobić duże show, by łączył się z wydaniem albumu, który uzgodniliśmy z etykietą i wszystkimi osobami zaangażowanymi, że dobrym pomysłem byłoby zrobić pewnego rodzaju występy w tej trasie i już wiedzieliśmy, mam na myśli, nie mogliśmy od razu wyjść całym zespołem i grać. Kosztowałoby to nas za dużo czasu i pieniędzy, by po prostu zebrać się całością w tym samym miejscu i zacząć grać jak w klubach muzycznych. To jest tak czasochłonne, że jedynym sposobem było wymyślenie czegoś podobnego, więc zagrajmy akustycznie. I tak zrobiliśmy, wiesz... w trzech, ja, gitarzysta i Papa, to było proste. W ten sposób pokazaliśmy również dużo naszych zamiarów, które mamy i jako ludzie chcemy być tego świadomi. Tak, możemy zrobić też całkowicie akustycznie, ale to nie to samo, ale to także część naszego DNA, jak wprowadzenie rzeczy, które zawsze robiliśmy. Widzisz, stosujemy rzeczy, by przyzwyczaić ludzi... wiesz teraz Papa ma dwa rożne stroje. Dlatego chcieliśmy, aby ludzie przyzwyczaili się do drugiego Papy występującego również w cywilnym stroju, także niekoniecznie patrz na niego jak na papieską postać.

Możesz w nim zobaczyć także normalnego człowieka, który nie chce szokować, gdy zaczynamy grać, gdyż może on nie zawsze nosić papieski strój. Musisz rozdzielić trochę przekaz, by nie zszokować ludzi za bardzo Czy podczas koncertów, tras, mieliście jakieś proble my, nieoczekiwane wpadki, humorystyczne historie lub zdarzyło się coś, co zapadło wam w pamięć? Są ich miliony. Mamy ich wiele. Nie ma żadnej szczególnej w mojej głowie, ale zawsze dzieją się zabawne rzeczy, zwłaszcza teraz w naszych koncertach, jako główna gwiazda, gdzie mamy dość zróżnicowany podział ludzi, więc mamy babcie, dzieci, maleństwa i ich ojców i również ich ojców po kolei i niektórzy ludzie robią śmieszne rzeczy. Wiele ludzi przebiera się i ma też z tego frajdę. Mam na myśli, nie jesteśmy specjalnie różni od większości innych zespołów rockowych, przeczytaj biografię rocka i wiele rzeczy z tego jest również na naszych koncertach. Nic bardzo odmiennego, to te same stare rzeczy. Życzę wam dalszych udanych albumów oraz proszę o parę słów dla waszych fanów w Polsce. Bardzo Ci dziękuję. Bardzo dziękuję wam polscy fani. Chcę wam powiedzieć (tu mówi łamaną polszczyzną) "Dziękuję", tak? Jesteśmy trochę smutni z tego powodu, że nie byliśmy w stanie odwiedzić Polski podczas naszej pierwszej trasy w Europie, jesienią tego roku, ale bądźcie czujni, ponieważ może się to zmienić w niedalekim czasie. Cieszymy się z powrotu do Warszawy i wielu innych miejsc, w których już byliśmy. Bardzo dziękuję za ten wywiad. Bardzo dziękuję za tę możliwość przeprowadzenia wywiadu ze mną.

Grzegorz "Gargamel" Cyga


cąc swojej progresywnej tożsamości. Poza tym, sądzę, że melodie na drugiej płycie są mocniejsze, więc mogą dawać złudzenie, że są mniej progresywne.

Dwoje nerdów i genialny wokalista Darkology jest jestem z tych niewielu zespołów, których twórczość jest kompletna, od muzyki, przez teksty po ich niemal aktorską interpretację. Ten zespół nie tylko mistrzowsko łączy wiele metalowych stylistyk tworząc własną, niepowtarzalną muzykę, potrafi znakomicie połączyć moc klasycznego metalu z progresywnym pokręceniem, ale też karmi nas ciekawymi tekstami. Te balansują na granicy filozofii, science fiction oraz zagadnień ludzkiej psychiki. Na nasze pytania odpowiadał jeden z założycieli grupy, basista, Michael Neal. HMP: Na wstępie chciałabym Wam pogratulować rewelacyjnej płyty! Jest tak samo świetna jak poprzednia i w moim prywatnym rankingu prawdopodobnie będzie płytą roku 2015. W międzyczasie zmieniliście wytwórnię, Kelly Carpenter udzielał się u Gusa i w Epysode. Była zatem jakakolwiek niepewność, że "Fated to Burn" nie ujrzy światła dziennego? Michael Neal: Nie, w żadnym razie. Po prostu znalezienie nowej wytwórni zajęło trochę czasu. Poza tym, każdy w zespole był zajęty innymi projektami. Z tego co wiem, Darkology jest zespołem z prawdziwego zdarzenia, a nie sztucznie spreparo-

dzie z nami na pokładzie. Kiedy skład się skrystalizował, cała cześć dotycząca pisania utworów była już zrobiona pod kątem Kelly'ego, zresztą miał na nią także swój wpływ. Czy właśnie w taki sposób - tj. pokazując mu wstępne nagrania - udało Wam się go zachęcić, żeby śpiewał w Darkology? Tak, album został skończony, a Kelly wniósł swoimi wspaniałymi wokalami weń życie. Pasował idealnie. Te wszystkie wybuchy śmiechu i okrzyki na "Fated to Burn" są jego pomysłu? Pojawiają się spontanicznie podczas nagrywania, kompono-

Muzyka na "Fated to Burn" to nagromadzenie rewelacyjnych riffów, błyskotliwe kompozycje, genialne wokale i perfekcyjne brzmienie. W jaki sposób udało Wam się te wszystkie czynniki zmieścić na jednej płycie? (śmiech) Zapieprzaliśmy przy tym albumie. Trick polega na tym, żeby uczynić kawałki tak mocnymi, jak tylko być mogą. Muzyczna wirtuozeria w zespole zawsze była obecna, jednak trzymanie dyscypliny w graniu jest dla utworów niezwykle ważne. Zresztą mistrzowską robotę wykonał także Chris Tsangarides w temacie miksów. Możecie zdradzić jaką rolę odegrał on przy pro dukcji? Jak to się stało, że płyta w zasadzie niszowego zespołu jakim jest Darkology została wyprodukowana przez znanego producenta? Istnieje wielu świetnych producentów hard rocka i metalu, a Chris jest na czele tej listy, tak sądzę. Ma świetne wyczucie muzyki i spędzał wiele czasu na słuchaniu naszych pomysłów zanim ostatecznie zamknął miks. Nie moglibyśmy być bardziej zadowoleni. Kto był głównym kompozytorem Waszej muzyki na "Fated to Burn"? Również Michael Harris? Tak, Michael napisał całą muzykę, a ja napisałem wszystkie teksty na "Fated to Burn". Moim ulubionym numerem z poprzedniej płyty był "Nobot". Kiedy zobaczyłam wśród tytułów utwór o podtytule "Nobot II" pomyślałam, że może nie tylko ja tak myślę (śmiech). Skąd ta "obsesja" na temat sztucznej inteligencji? Rzeczywiście wierzycie, że przyszłość ludzkości może wiązać się z dominacją post-humanistycznych form życia? Tak, widzę Sztuczną Inteligencję jako wielkie zagrożenie dla ludzkości. Nasze rządy powinny się zrzeszać, żeby monitorować postępy w badaniach nad nią. To samo odnosi się do eksperymentów z Wielkim Zderzaczem Hadronów. Z ta tematyką wiąże się także kawałek "Quantum Genocide".

Foto: Darkology

wanym projektem. Jego trzon tworzą bracia i Ty, przyjaciel z dawnych lat. Tak, jestem starym przyjacielem (śmiech). Główny trzon pracuje w zasadzie razem od wielu lat w wielu zespołach i projektach Michaela Harrisa. Muszę przyznać, że Kelly Carpenter jest jednym z moim ulubionych wokalistów, który z reguły udziela się w zespołach łączących mocny heavy metal z progresywnym pokręceniem. Tworząc właśnie taką muzykę od razu pomyśleliście o Carpenterze? Dobre pytanie. Na początku, Darkology był power trio, więc wokalista nie był brany pod uwagę w początkowej fazie pisania kawałków. Michael dowiedział się o Kellym z Outworld, gdzie pracował z ich klawiszowcem w jednym ze swoich projektów. Mieliśmy krótką listę potencjalnych wokalistów, rzecz jasna Kelly zmiótł wszystkich i mieliśmy szczęście, że on sam się cieszył, iż bę-

36

DARKOLOGY

wania czy na sali prób? Domyślam się, że tak czy owak, przysłuchiwanie się jak nagrywa wokale, może być niezłą frajdą. Nie możesz być bliżej prawdy. Oglądanie Kelly' ego tworzącego w studiu to coś fenomenalnego. On jest jak aktor w tym znaczeniu, że wchodzi w osobowość bohatera, którego śpiewa. To stąd pochodzą te emocje. Każdy kawałek jest filmowy w takim samym zakresie jak samo dodawanie różnych smaczków. W pierwszej chwili "Fated to Burn" wydawała mi się mniej progresywna, mniej zakręcona niż "Altered Reflections". Dopiero po kilku przesłuchaniach zaczęłam zauważać coraz więcej smaczków. Jakie jest Wasze spojrzenie na proporcje "progresywności" i heavy metalu na pierwszej i drugiej płycie? Myśleliście o tym w ogóle podczas komponowania? Zdecydowanie. Zespół zdecydował się na więcej "groove" na "Fated to Burn" jednocześnie nie tra-

Pytam między innymi dlatego, że tematyka wokół której porusza się Darkology generalnie dotyka filozoficznych tematów, pytań o ludzki umysł, psychikę i ludzkość. Kto w zespole jest największym miłośnikiem takiej tematyki, że powstają właśnie takie teksty? Ważne pytanie! Michael i ja dzielimy tę samą płaszczyznę jeśli chodzi o nasze zainteresowania. To prawdopodobnie dlatego tak lubi moje teksty. Lubię pisać teksty ciekawe dla mnie i - mam nadzieję - także dla naszych fanów. Michael także jest adeptem w sztuce pisania tekstów, idzie jednak raczej w bardziej abstrakcyjnym kierunku science fiction. Jesteśmy oboje nerdami SF (śmiech). Na "Fated to Burn" do moich ulubionych numerów należy m.in. speedowy "The Eyes of the Machine". Brzmi jak podkręcony i mroczny Judas Priest z szaleńczymi wokalami. Na nim zresztą również pojawia się motyw maszyn w ludzkim świecie. To utwór o Rewolucji. Dotyczy podstaw siły zła i przeciwstawieniu się im w jakikolwiek możliwy sposób. Jesteśmy stale obserwowani i kontrolowani w takim stopniu, że nasze obywatelskie swobody i wolność wiszą na włosku. Media są dziś narzędziem dezinformacji i siły. Prawda leży w falach radiowych już od wielu lat. Musisz umieć czytać między wierszami i wyciągać własne wnioski. Zawsze jest ktoś w grze, kto wcale nie dba o nasze najlepsze interesy. Chodzi o bogatych i potężnych ludzi osiągających to, czego chcą. Nie dbają oni o nasza planetę, mnie i ciebie, liczy się tylko chciwość. Mogą zginąć miliony, a dla nich


to będzie tylko gra. Dla zwykłego człowieka ważne jest przetrwanie jako gatunku i to jest czas, żeby stanąć przeciwko oligarchii Nowego Porządku Świata. "Shadows of Oth" urzekł mnie zaś masywnym riffem i skalowaniem emocji w samej kompozycji. Możecie powiedzieć o czym traktuje ten utwór? Czyim pomysłem było to genialne połączenie masywnego, pulsującego riffu z niemal jazzowym zakręceniem? Ten kawałek był w całości napisany przez Michaela Harrisa. Jest o portalu, przez którego można się dostać do świata własnych najgłębszych lęków sprawdzających granice naszego rozsądku. Tytułowy "Fated to Burn" to zaś mój ulubiony "wolny" utwór na płycie. Jest relatywnie prosty, ale zaskakuje sentymentalnym klimatem prze jawiającym się w linii wokalnej, riffie następującym zaraz po refrenie i klawiszach w jego tle. Trudno mi jednak rozszyfrować o czym dokładnie jest tekst. Ten numer ostrzega nas przed tym, że jeśli sami nie otworzymy swoich oczu na tu, co naprawdę dzieje się na naszym świecie i nie zareagujemy, wszyscy będziemy cierpieć na skutek konsekwencji. Największym "hitem" płyty wydaje mi się z kolei "Festival of Fear", który ma wszystko, co w Darkology najlepsze - perfekcyjne połączenie mocy, heavy metalu z klimatem i progresywną, "jazzową" solówką. Nie kusiło Was, żeby właśnie ten utwór promować? Zdecydowanie. Mam nadzieję, że będziemy mieli okazję promować "Festival of Fear" do n-tej potęgi (śmiech). To jeden z moich ulubionych kawałków na płycie, z pewnością. W Darkology idealnie splatają się wątki muzyczne i tekstowe. Wasza szalona muzyka, zakręcone linie wokalne Carpentera znakomicie współgrają z mrocznymi tekstami. Dzięki temu Wasze płyty tworzą dzieła całościowe. Coś takiego udaje się naprawdę niewielu zespołom. Wiele zespołów odwala robotę. Może to zabrzmi arogancko, ale taka jest moja obserwacja na przestrzeni lat. Wiele kapel zwyczajnie produkuje śmieci. Muzykę bez melodii, bez śpiewu, bez emocji, bez kunsztu, która jest tylko hałasem. Osobiście powinniśmy poświęcić czas, żeby stać się muzycznym czeladnikami i to się odzwierciedla w muzyce. Lubicie kręcić teledyski? (śmiech) W dzisiejszych czasach, kiedy do promocji wystarczają zwykłe "lyric video" mało kto chce inwestować w kosztowny teledysk. Wam sprawia to chyba po prostu wielką frajdę? One pełnią rolę ziarna, które wysiewamy, żeby później zbierać plony. Mam nadzieję, że będzie ich więcej, ich, ale też koncertów wspierających promocję płyty.

Każdy sposób dotarcia do fanów ze swoją muzyką jest dobry Kill Ritual to całkiem świeży zespół mający za sobą trzy albumy w ciągu swej pięcioletniej karierze, "The Serpentine Ritual", "The Eyes of Medusa" oraz najnowszy "Karma Machine". W wywiadzie pozmawialiśmy o wielu sprawach, trochę o inspiracjach i najbliższych planach na przyszłość Kill Ritual. Wywiadu udzielał Steve Rice, gitarzysta Kill Ritual, wcześniej związany z zespołem Imagika. HMP: Jak możecie krótko scharakteryzować Kill Ritual? Steve Rice: Jak dla mnie brzmienie Kill Ritual to heavy metal z elementami klasycznego hard rocka, thrashu i wtrąceniami z muzyki nowoczesnej, - z miksu tych elementów powstaje nasza muzyka. My wszyscy posiadamy masę inspiracji z muzyki nowej i starej, jednak tworzymy to co chcemy i nie przejmujemy się tym, czy zadowolimy fanów thrashu czy innego oldschoolu - robimy to co sprawia, że czujemy się szczęśliwi, a jeśli komuś się to podoba, to świetnie. Jak doświadczenie z zespołem Imagika wpłynęło na waszą twórczość w Kill Ritual? No cóż, jak dla mnie Imagika była projektem, który nauczył mnie, że w swoją pracę zawsze musisz zaangażować się bez reszty i że najlepiej grać to, co sprawia ci radość. Nie jest tajemnicą, że Imagika nie była najbardziej znanym zespołem, a tworzyliśmy i graliśmy w nim głównie dlatego, że chcieliśmy to robić. Oczywiście, dokonaliśmy wielu starań by połączyć swe wysiłki z właściwymi ludźmi, którym zależało na przyszłości zespołu. Niestety, to się nie udało. Kill Ritual jest zdecydowanie w lepszym miejscu niż kiedykolwiek była Imagika, zobaczymy co się stanie w przyszłości. Nauczyłem się także, że ludzie przychodzą na nasz występ jako goście i nie możesz ich zmusić do czegoś, czego nie chcą. Poza tym, wiem że jeśli napiszę najlepszy materiał, to będę mógł zainteresować innych i dzięki temu pójść naprzód. Kill Ritual parę razy już się zmieniło i wciąż idzie naprzód. Z nową obsadą postaramy się wycisnąć z siebie ostatnie poty, by kontynuować naszą karierę. Im dalej tym lepiej. Jakie zespoły was inspirują przy tworzeniu muzyki? Jakich muzyków stawiacie sobie za wzór? Pewnie tu nie będę zbyt oryginalny. Judas Priest, Iron Maiden, Black Sabbath, Thin Lizzy, UFO, Kiss, Scorpions, Led Zepelin, Accept, zespoły z NWOB HM itd. Lubię także takie kapele jak Mercyful Fate, King Diamond, a także thrash w stylu wczesnej Metalliki i Overkill. Jeśli chodzi o jakichkolwiek muzyków wartych naśladowania, to praktycznie na nikogo się nie oglądałem, bowiem nie byli tego godni, oprócz jednego faceta - bestii rocka - Ronnie Jamesa Dio. Miał zawsze w sobie to coś, co przyciągało fanów i

miał tą siłę w głosie. Tutaj jeszcze muszę wspomnieć o zasługach dwóch gości, a są nimi Steve Harris i Rob Halford. Zespół w swojej pięcioletniej karierze miał już dwóch wokalistów. Jak się czuje David w roli wokalisty Kill Ritual? Dave różni się w stu procentach od naszego ostatniego wokalisty Josha. Dave ma bardziej klasyczny rock/ metalowych głos, a Josh był bardziej charakterystycznym wokalistą i bardzo wpłynął na oblicze zespołu i jego image. Dave ma bardziej, taki klasyczny, rockowy wygląd oraz osobowość. Jest tym, czego potrzebujemy by zrobić kolejny krok w naszej karierze, by stać się choć trochę bardziej widocznym i cenionym. Nic w tym złego, niezależnie od tego, jak bardzo "kultowy" ma być twój zespół. Macie za sobą trzy albumy, "The Serpentine Ritual", "The Eyes of Medusa" i najnowszy "Karma Machine". Który z nich najlepiej oddaje wasz styl grania, który album byście polecili na pierwszy raz z waszą muzyką? Z nami jest trochę jak z Deep Purple i AC/DC, gdzie wokalista definiuje styl muzyki na danym albumie i dany okres w zespole. Mając na względzie dwa pozostałe albumy uważam, że najlepiej zacząć od "Karma Machine", który oddaje nasz obecny styl grania i nasze brzmienie, które będziemy kontynuować. Drugi album wciąż ma parę świetnych wałków, uważam, że Josh zostawił po sobie dużo świetnego materiału, zanim odszedł. Ile czasu tworzyliście materiał na "Karma Machine"? Ile zajęło jego nagranie w studio? Do momentu, w którym robiłem nagrania w moim studio, to był projekt, którego realizacja trwała około roku. Byliśmy przy tym, jak nasz perkusista odchodził, by dołączyć do Dragonforce, oraz przy tym jak wokalista odchodził na małą przerwę, po napisaniu piosenek i nagraniu swoich partii, by dalej nic nie robić. Masa szajsu i bólu głowy. Jednak nagraliśmy w rok, w końcu wyszło to na dobre. Zarówno "The Eyes of Medusa" jak i "Karma Machine" zostało zmiksowane przez Andy LaRo-

Foto: Scarlet

Katarzyna "Strati" Mikosz

KILL RITUAL

37


HMP: Waszą EP zdecydowaliście się wydać tylko 666 kopiach, a pozostałym słuchaczom udostępnić jedynie cyfrowo. Pomijając już sam żart z diabelską cyfrą, ograniczenie nakładu do w zasadzie niewielkiego jest odpowiedzią na coraz większą popularność mediów cyfrowych i spadek sprzedaży płyt CD? Csaba Zvekan: Cześć HMP, wielkie dzięki za zainteresowanie Exorcism. Trafiłaś w sedno, 666 to była interesująca strategia marketingowa. Cyfra diabła robi na wielu osobach wrażenie zdezorientowania "o co tu chodzi". Zauważyliśmy również, że sprzedaż płyt jest znacznie większa w cyfrowym przepływie niż w rzeczywistości. Jest wielu zwolenników słuchania płyt online. Jednak do dziś dość wiele osób może poszczycić się płytami CD, a co niektórzy nawet płytami z autografami członków zespołu. Foto: Scarlet

cque (King Diamond). Jak przebiegała współpraca z nim? Znaliśmy Andiego okresu Imagiki, od czasów gdy pracowaliśmy razem, pragnę przypomnieć, że pomógł nam z wszystkimi trzema albumami Kill Ritual. Uważam, że łatwo się z nim pracuje, jest to prawdziwy zawodowiec z niezwykłym dorobkiem, który swoją pracą gwarantuje produkt z najwyższej półki, chętnie słuchany przez fanów. Możesz nie lubić naszej muzyki, jednak nasza produkcja jest zawsze solidna, ponieważ Andy i ja nad tym czuwamy. Interesujecie się orientalnymi wierzeniami? Wnioskuję to po "Kundalini". Kto poddał pomysł na ten utwór? To był pomysł Dave'a. Jest bardzo obeznany w tych praktykach, a także jest uzdrowicielem Reiki. Uczył się trochę o owych pomysłach i praktykach. Uważam, że wokalista zawsze powinien śpiewać o swoich emocjach, owe uczucia pozwalają stwierdzić czy są to pozytywne czy negatywne wrażenia. Czym się inspirowaliście pisząc "The Enemy Inside"? Ten utwór traktuje o niszczeniu kultury rdzennych Amerykanów mieszkających przed czasami kolonizacji (tzw. Indian). Jest to kolejny z pomysłów tekstowych Dave'a. Chociaż piosenka została napisana ze starym wokalistą i się różniła nieco od obecnej, głównie tym, że tekst w znacznej części jest po hiszpańsku - umiesz sobie wyobrazić jak to brzmiało? Okładki "The Eyes of Medusa" i "Karma Machine" zostały stworzone przez Joberta Mello. Co sądzicie o współpracy z nim? Czy kolejny album także będzie zwieńczony jego dziełem? Świetny facet, doskonały artysta. Zapewne będziemy znowu z nim współpracować. Doceniam jego robotę i jego uniwersalność, robi masę rzeczy dla różnych zespołów. Został mi polecony przez Chrisa Boltendahl z Grave Digger. Do utworu "Rise" powstał teledysk. Dlaczego akurat ten utwór? Czy w przyszłości będzie jeszcze zreali zowany materiał wideo do utworu z "Karma Machine"?

Czuliśmy, że to jest najbardziej przystępny utwór z nowego albumu, najlepiej pokaże nasze nowe brzmienie i będzie dobrym wstępem do przedstawienia nowego składu i nowej drogi, obranej przez nas. Czy to utwór o nas, o tym czym jesteśmy? Nie. Jednak nie ma żadnego takiego utworu na albumie, gdzie kompozycja mieszałaby elementy naszego stylu tak jak właśnie ten utwór. Co sądzicie o zdobywaniu popularności za pomocą radia? Czy jest to równie efektywne jak zdobywanie popularności za pomocą internetu? Tak sądzę. Każdy sposób dotarcia do fanów ze swoją muzyką jest dobry, niezależnie czy jest to radio, internet czy coś innego, no i nie mam problemu z tym. Naprawdę dobrze nam się wiedzie od kiedy promujemy swe kawałki przez amerykańskie radio. Graliście koncert z Britny Fox, jak wrażenia po koncercie? Było świetnie przez większą część czasu. Mam nadzieje że stanęliśmy na wysokości zadania. To był pierwszy koncert Kill Ritual z nowym składem, graliśmy razem po paru próbach przed występem. Żyjemy dość daleko od siebie, więc jest nam ciężko organizować próby. Czy dopasowaliśmy się do stylu Britny Fox? Nie sądzę, chociaż uważam, że nie pasowalibyśmy także do Exodus'a, ale wiem, że możemy grać muzykę z kimkolwiek i stanąć na wysokości zadania, ponieważ nasza muzyka jest bardzo różnorodna. Jakie macie plany na przyszłość? Posiadacie już jakieś materiały na nową płytę? Zaczęliśmy tworzyć nowy album, mamy już dziewięćdziesiąt procent muzyki napisanej i nagranej na demkach. Jednak wciąż promujemy nasz obecny album i będziemy dawać koncerty, jeździć w trasy, oraz supportować inne zespoły, oczywiście jeśli będziemy w stanie. W marcu, jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli, wyruszymy w trasę po Ameryce. Czy planujecie w przyszłości jakąś trasę po starym kontynencie? Zamierzacie odwiedzić Niemcy, a być może nawet Polskę? Chętnie. No dobra, nie tak chętnie jeśli chodzi o Niemcy. Dostaliśmy tam trochę gównianych recenzji od gości, którzy mają problem bo nie jesteśmy dla nich wystarczająco thrashowi. Ha. Jednak zagramy wszędzie tam, gdzie będziemy mogli. Potrzebujemy znaleźć odpowiednich partnerów biznesowych, żeby wyruszyć w taką trasę i wciąż nad tym pracujemy. Gdy tylko nam się to uda, to z całą chęcią wyjedziemy, jednak teraz jesteśmy na etapie poszukiwań. Jakie nowe zespoły z Kalifornii możecie nam polecić? Kill Ritual! Ha! No cóż, nie przyglądałem się scenie w Bay Area i Kalifornii od kilku lat. Nie jestem odpowiednim kolesiem do takich pytań, jestem zbyt zajęty własnym zespołem. Dziękuje za wywiad i proszę o parę słów dla naszych czytelników. Dzięki ci Jacku za poświęcony czas i wywiad, doceniamy to. Polecamy się fanom z Polski, którzy nie słyszeli naszej muzyki, liczę, że wam się spodoba, oraz dziękujemy ludziom, którzy nas słuchają i wspierają Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

38

KILL RITUAL

Dlaczego więc zdecydowaliście się na wydanie EP z pięcioma numerami? Większość zespołów odchodzi od tego typu formy, tylko "zbiera" kawałki na pełną płytę. Jaki był Wasz zamysł? W czasie realizacji EP byłem w tracie nagrywania drugiego długogrającego nagrania, jednak nie byłem gotowy na to żeby go wypuścić. Żeby czegoś dokonać dokończyłem trzy kawałki, z ostatnich lat, które nie wliczały się w sesję "I am God". Pojawiły się również dwie zupełnie nowe kompozycje, w których gram osobiście na prawie wszystkich instrumentach wyłączając perkusję i gitary prowadzące. Dla fanów powinien to być zaledwie początek tego co przyniesie cały album. Pierwotnie w planach było nagranie jednego numeru jako singla, jednak zamiast tego zdecydowałem się stworzyć pięć piosenek z niczego (śmiech). Nigdy nawet nie pomyślałem ani nie wyobraziłem sobie że będzie o nich tak głośno. W międzyczasie osiągnęły one wielką pochwałę. To był dla mnie zaszczyt, czułem dumę i wdzięczność. Exorcism to projekt jednej osoby, Twój. Ile trzeba włożyć pracy, wysiłku i logistyki, żeby nie będąc szalenie znanym muzykiem stworzyć duży projekt, w który zaangażowani są muzycy z różnych krajów? Och, to na pewno praca na pełny etat. Pisanie utworów, znalezienie odpowiednich muzyków, nagrania, produkcja. Później przygotowania do festiwali i koncertów na żywo. Dość dużo czasu zajmuje rezerwacja agenta czy ustalenie trasy koncertowej. Jednak to jest właśnie to co sprawia mi mnóstwo frajdy. Myślisz, że tego rodzaju projekt byłby możliwy do zrealizowania choćby dwadzieścia lat temu? Dziś komunikacja jest szybsza, a niemal każdą wartość artystyczną można przegrać na plik wirtualny i przesłać. Kiedyś nie było takich możliwości. Dwadzieścia lat temu członkowie zespołu musieli być w obrębie powiedzmy 100 mil. W innym przypadku wszystko byłoby niemożliwe do wykonania lub bardzo kosztowne, np. sposób produkcji. Wysłanie gdziekolwiek dwóch cali taśmy do dalszej obróbki zajęłoby dziesięć dni. To oznaczałoby koszty i długość produkcji podana w tak ogromnych że prawie niemożliwych liczbach. Odważę się stwierdzić, że nikt nie byłby w stanie dokonać tego


tat jest taki jaki zespół chciał osiągnąć na koniec dnia. Przepis na sukces brzmi: musisz wszystko wiedzieć i robić samodzielnie. Nikt tego nie wykona za Ciebie.

Skoncentrowany na wokalu Exorcism to projekt serbskiego wokalisty, Csaby Zvekana, który skupił wokół siebie wielu muzyków, niekiedy z odległych zakątków świata, tworząc oparty na hard rockowym wokalu doomujący heavy metal. Twórca zespołu dba nie tylko o ciekawe linie wokalne, ale także o brzmienie i kompozycje Exorcism. O tym, jak współcześnie tworzy się takie projekty i dlaczego nie byłyby one możliwe do zrealizowania kilkadziesiąt lat temu opowiadał sam Csaba Zvekan. dwadzieścia lat temu. Z dzisiejszymi możliwościami technologicznymi możemy dokonać znacznie więcej. Próby wciąż musimy robić razem, zaangażowani muszą by też muzycy zza granicy. Po prostu nie istnieje coś takiego jak teleportacja do ćwiczeń lub czegokolwiek innego. Która w tym przypadku byłaby dobra (śmiech). W rozrachunku czy żyjemy dziś czy dwadzieścia lat temu aby grać muzykę musimy się spotkać. Nie ma od tego odwrotu. Podejrzewam, że skoro w projekcie brało udział jedenastu muzyków, nie było możliwości i potrzeby, żeby spotkać się w studiu. Exorcism jest projektem tworzonym na odległość, zgadza się? Cóż, wygląda na to że coraz bardziej zbliżamy się jeśli chodzi o dystans. W 2014 roku mieliśmy muzyków z czterech różnych krajów, teraz poniekąd wzrastają razem. Nowi basiści Michael Vetter i Vital Roxx pochodzą ze Stuttgard w Niemczech. Ja mieszkam teraz blisko nich bo w Szwajcarii. Mamy tylko jednego kumpla Joe Stump'a, który miesza w Stanach w Bostonie, to około sześciu godzin samolotem. Jestem pewny, że gdyby zespół składałby się z jedenastu muzyków selekcjonowalibyśmy ich pod względem lokalizacji z prostych logistycznych powodów. Tak jak ten zespół z czterema muzykami, to nie jest problem. Taka mieszanka międzynarodowa to coś interesującego.

tym gatunku, zaznaczyć trzeba że wszystko jest jednak wierne klimatowi hard'n'heavy. Umyślnie chciałem dokonać czegoś, co już dawno temu zostało odkryte z zespołami które wkrótce przestaną już istnieć. Pod znakiem zapytania zawsze było kto będzie to ciągnął dalej. Exorcism pierwotnie był eksperymentem jedynie dla siebie samego. Chciałem sprawdzić swój głos na wymierających metalowych brzmieniach. Zrobiłem to więc pamiętając o byciu wiernym stylowi. Wierzę, że ludzie nie chcą traktować Exorcism jako eksperymentowania miksem nowych stylów. Oczekują świeżego spojrzenia ale nie nowego stylu. Ta EP ma świetne brzmienie. Czytałam, że całą pracę przy produkcji płyty wykonałeś sam. Mu-

Najbardziej wyrazistą częścią muzyki Exorcism jest Twój wokal. Nie dość, że śpiewasz w manierze podobnej do Dio czy Jorna, to jeszcze wydaje mi się, że głos jest specjalnie podkreślony w miksie przez wydobycie go na pierwszy plan. Dzięki za te słowa. Każda muzyka powinna koncentrować się wokół wokalu. To centralny punkt w którym utwór wybrzmiewa, jeśli wiesz co mam na myśli. Na moje wokale mają zapewne wpływ piosenkarze czy nawet style nie związane z metalem (śmiech). Ale wciąż je miksuje jeśli czuję że będzie to dobrze brzmiało. Z pewnością Dio ma swój wielki czas. Od tej pory gdy było trudno śpiewać jak on, w latach młodości postawiłem sobie zadanie. Chciałem nauczyć się tej specjalnej techniki śpiewania otwartym gardłem. Widzisz, wszystko co jest trudne do osiągnięcia przykuwa moją uwagę (śmiech). W którym składzie będziecie koncertować? Tym "podstawowym" (Manca, King, Stump, Zveckan) czy wręcz przeciwnie, większy skład na EP daje Wam możliwość pokombinowania składem przy organizacji koncertów? Jest nowy skład który mieszka trochę bliżej siebie, jak już wcześniej wspominałem. Oczywiście będę

Jakie są według Ciebie plusy i minusy takiego zdalnego tworzenia? Jak taki system wpływa na wiarygodność zespołu, satysfakcję z efektu? Zaletą jest fakt, że możesz wybrać kogokolwiek, kto Ci się spodoba na tak długo jak ten ktoś ma Internet i oprogramowanie do video konferencji. Może on pracować w swoim środowisku, ze swoim sprzętem i studiem nagraniowym co ogromnie zmniejsza koszty. Zgaduje więc że skutkiem ubocznym jest brak tak dużej ingerencji w to, jakie są efekty pojedynczych nagrań. To zupełnie coś innego niż gdyby muzyk siedział obok mnie. Jednak tutaj wychodzi następna zaleta jaką jest pozostawienie muzykowi pełnej swobody i kreatywności. Myślę że to wszystko jest dobre. Wiarygodność przychodzi wraz z występami na żywo a satysfakcja wynika z obu wytworów tak samo. W znaczeniu samo nagranie jak i występ na żywo czy produkcja. Nie od początku Exorcism był projektem. Na pierwszej płycie grała mniejsza ilość muzyków i każdy instrument miał jednego muzyka. Tym razem jest choćby dwóch perkusistów i dwóch basistów. Skąd taka zmiana formuły? EP to właściwie dwa produkty w jednym nagraniu. "Black Day in Paradise" i "World in Sin" to utwory z 2015 roku nagrane z perkusistą specjalnie wynajętym po to, aby je dokończyć. Natomiast utwory z 2014 roku takie jak "Sahara", "Virtual Freedom" czy "Black Star Risinig" nie tworzą długiego nagrania. Połączyłem je w jedną całość ale skład zmieniał się, zatem lista osób zaangażowanych w nagranie jest nieco dłuższa. Twoja muzyka kręci się wokół klimatów hard'n' heavy kojarzących się z Dio. Skąd pomysł na właśnie takie granie? Może próbujecie być współczesną odpowiedzią na takie granie, którego korzenie sięgają nawet końca lat siedemdziesiątych? Absolutna prawda. Korzenie sięgają nawet nieco dalej. Pod koniec jest miks wszystkiego co lubię w

Foto: Exorcism

szę przyznać, że rzadko bywa tak, że jedna osoba podoła całej pracy, a efekt będzie tak dobry. Zazwyczaj w takich przypadkach brakuje "spojrzenia z zewnątrz". To czysty fart, że byłem prosperujący do nauki sztuki inżynierii muzyki. Technologia w inżynierii dźwięku w ciągu ostatnich trzydziestu lat zmieniła się ogromnie, i to oczywiście na lepsze, wciąż przykuwa moją uwagę. Jedna kwestia to napisać piosenkę ale co innego to nagrać ją i odpowiednio zmiksować. Ten typ muzyki to głównie produkcja i absolutnie ważne jest trzymanie się "starej szkoły". To rodzaj, w którym nie tworzy się czegokolwiek lub czegoś niskiej rangi. Tu jest cienka linia. Mocne brzmienie tworzy głównie sprzęt. Ja głównie używam Lexicon z efektem pogłosu i wiele innych odpowiedników sprzętów, które wprowadzam w mój najnowocześniejszy i uaktualniony do osiągania najwyższej jakości system DAW. Pracuje nad tym co nazywamy produkcją z wielu źródeł lub poza ramowym myśleniem. To oczywiście ucina koszty jeśli możesz wykonać swoją robotę w domu i rezul-

śpiewał i tworzył resztę produkcji jak zwykle. Joe Stump będzie ze mną i na nagraniach i na żywo. Teraz mam nowych muzyków z Niemiec na gitarze basowej Michael Vetter, na perkusji Stal Roxx. Od teraz oni będą w zespole. Prawdopodobnie tym razem dodam do występów na żywo keyboardzistę Mistheria, byłaby wspaniała solówka na keytar (klawisze na kształt gitary elektrycznej - przyp. red.), jako pojedynek przeciwko Joe Stump w występie na żywo do "Sahara". To mogłoby być świetne. Dziękujemy za poświęcony czas dla Heavy Metal Pages. Wszystkiego dobrego! Jeszcze raz dziękuję za Wasze zainteresowanie się Exorcism i ten świetny wywiad. Dziękuję wszystkim czytelnikom HMP. Nie zapomnijcie o naszych stronach: http://www.facebook.com/exorcismband; http://www.exorcismband.com Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Marlena Stańczyk

EXORCISM

39


nem, wszyscy mieliśmy kontakt wzrokowy oraz przez mikrofony. To była o wiele lepsza metoda nagrywania, w przeciwieństwie do nagrywania ścieżek w domu, wysyłania, czekania na ścieżki bębnów itd. Ten rodzaj w moim wypadku oraz mojego zespołu nie działa, z uwagi na czynnik, jakim jest duża odległość, jaka wtedy pomiędzy nami istniała. Teraz, gdy wszyscy jesteśmy tutaj, w Anglii, będzie o wiele prościej i wygodniej ruszyć z kolejnym albumem.

Dobrze naoliwiona maszyna Powstali w 2008 roku, a ich pomysłodawca i gitarzysta prowadzący grał w takich zespołach jak Nevermore czy Testament. O drugiej płycie, która została wydana rok po debiucie i niezapomnianej sesji zdjęciowej opowie sam Steve Smyth. HMP: Witajcie. Niedawno świętowaliśmy premierę waszej drugiej płyty i muszę wam pogratulować, ponieważ jest bardzo udana, a "Ashes In The Sky" to prawdziwy majstersztyk. Steve Smyth: Dziękuję ci bardzo! Ten utwór czekał już jakiś czas, musiałem, bowiem znaleźć Chrisa by go zaśpiewał, dzięki czemu utwór jest w końcu tym, czym chciałem by się stał. Gdzie powstawała płyta? Miałem kilka szkiców utworów zrobionych z Chrisem, zbieraliśmy się u mnie w domu, jamowaliśmy, nagrywaliśmy wersje demo i dokładaliśmy jego pomysły. Dopiero w studio zostały doszlifowane i ukończone, gdzie chciałem, by cały zespół miał trochę więcej wpływu w ostatnich fazach powstawania albumu - nawet po preprodukcji, gdzie zazwyczaj domykasz wszystkie utwory - dzięki czemu ich partie powstawały "w locie", na bazie improwizacji i z duża dozą kreatywności, będąc

stanie to osiągnąć. Marco, właściciel studia, mocno wspierał nasze założenia i pracował z wysiłkiem nad tym, aby album brzmiał "live" jak to tylko możliwe, miał wszystkie narzędzia do tego celu potrzebne. Tue wniósł również coś od siebie, poświęciliśmy na rejestrację śladów dziesięć dni. Jak długo trwała jej rejestracja? Nagrywaliśmy przez dziesięć dni, z zamysłem rejestrowania utworów w całości lub zlepiania ich z kilku różnych podejściach, więc było niewiele lub wręcz bez poprawek, wszystko było nagrane w całości. Daliśmy sobie jeden dodatkowy dzień na sam koniec by wszystko sprawdzić i wprowadzić ewentualne poprawki do numerów, potem wróciliśmy do Tue do studia by dokończyć wokale i partie gitar prowadzących i to zajęło kolejne siedem dni. Jakie mieliście założenia przy tworzeniu tej płyty? Foto: Scarlet

Wasz skład przeszedł pewne roszady. Jaki wkład mieli nowi muzycy w powstanie nowej płyty? W sumie wyszło to zespołowi na dobre. Raphael Saini współpracował z Iced Earth (album i trasę), ale opuścił nas po trzech miesiącach. Opuścił nas też jego protegowany, Michi Sanna, który zajął się promocją teledysków i koncertów w latach 2013-2014. Czuliśmy dobrą aurę na muzycznej i osobistej płaszczyźnie. Michi nagrywał nasz album, ale był w Sardynii, a my jesteśmy tutaj w Anglii, co stało się trudne dla niego, by się w pełni poświęcić w współprace z nami, a co było niezbędne do pozostania z nami. Jednak kiedy odszedł od nas zostawił nam wiele materiału na ten album. Mikkel (Sandager, wokalista - przyp. red.) opuścił zespół z powodu spraw rodzinnych. Tomas (Koefoed, basista - przyp. red.) również opuścił zespół z powodu rodziny. Za to mieliśmy szczęście poznać Chrisa Hawkinsa (nowy wokalista - przyp. red,) dzięki naszemu gitarzyście Jamie'mu Huntowi. Było to na trzy tygodnie przed festiwalem w Danii, gdzie graliśmy. Chris przyszedł i nauczył się dwanaście utworów w trzy tygodnie. Dał się poznać z dobrej strony, miał dobry głos, oraz posiadał duży potencjał. Dzięki niemu wypełniliśmy koncertowe zobowiązania. Dopiero później sprawdziłem go dając mu do zaśpiewania kilka nowych piosenek, od tamtej pory wiedziałem, że bardzo dobrze pasuje do nas. Tak więc został z nami, a reszta jest historią. Znałem Stefano Selvatico z zespołu Savage Messiah. Parę razy zadzwoniłem do niego, by zastąpił Tomasa, kiedy ten nie mógł zagrać na kilku występach. Wreszcie Tomas pod koniec grudnia 2014r podjął ostateczną decyzję. W minutę zebrałem naszą piątkę w pokoju i zaczęliśmy grać nasze utwory, wiedziałem, że w tym składzie jesteśmy w stanie iść do przodu i zacząć robić album, a był nim "The Final Cull". Czy nowy wokalista miał jakieś pole do popisu czy śpiewał według odgórnego wzorca? Miałem kilka pomysłów na płytę, o których chciałem porozmawiać z Chrisem, ale nie mogłem nadążyć za jego koncepcjami. Jego teksty miały bardzo dużo elementów, o których myślałem, były podobne do moich pomysłów i fraz, więc połączyliśmy moje pomysły i jego, a następnie rozwinął je sam w studiu. Myślę, że w ten sposób wyszło świetnie. To było pierwsze prawdziwe doświadczenie Chrisa w pracy nad albumem w tym charakterze, a także, jako producent. Nauczyłem się wiele i nie mogę się doczekać, co będziemy robić podczas następnej sesji, gdzie Chris będzie mógł wprowadzać dalsze pomysły, tak jak w tym wypadku.

ciągle świadomym tego, że potem trzeba to odgrywać, co wieczór na żywo. Dlaczego wybór padł na to studio? Czy sprzęt, jakim studio dysponuje miał wpływ na wybór? Tak naprawdę sala nagrań w tym studiu przypomniała mi te dawne z Bay Area, swego czasu w takich warunkach nagrałem parę albumów. Vicious Rumors jest jednym z zespołów, z którym w ten sposób zrobiliśmy dwa albumy. W studio The Record Plant w Sausalito nagraliśmy "Something Burning", zaś w Fantasy Studios w Berkeley zarejestrowaliśmy "Cyberchrist". Oba to legendarne studia, czuję się naprawdę szczęśliwy, że mogłem tam nagrywać. Sposób, w jaki nagraliśmy wspomniane albumy mocno utkwił w mojej głowie. To był moim zdaniem najlepszy sposób: utrzymać żywe brzmienie zespołu i nie skupiać się zbytnio na poprawkach i równaniu. Musi być trochę ruchu między instrumentami, wiesz. Nie usłyszysz zespołu grającego na żywo tak dobrze, jak na albumach, które nagrywa, to oczywiste. Sprzęt w Death Island Studios był wystarczający do rejestracji śladów, ale zależało mi, by nagrać żywą perkusję w tej właśnie sali nagraniowej i dopuścić jak najwięcej tego brzmienia do ostatecznego miksu, a z Tue Madsenem za konsoletą byliśmy w

40

ONE MACHINE

Wiedziałem, że stoi przed nami duże wyzwanie, czas! A, że nie mieliśmy go zbyt wiele, to bardzo się staraliśmy, by każdy grający na tym albumie wiedział, do czego jest zdolny, (o czym ja już wiedziałem) i nie starali się nagrać lepiej, niż byliby w stanie to kiedykolwiek odtworzyć na żywo. Właściwie gdybyśmy nie nagrywali tego razem, na żywo, w jednym pomieszczeniu, album dużo by stracił. Jak już mówiłem, czas był dużym wyzwaniem. Perkusista jest nauczycielem i musiał wrócić do swojej pracy na czas, więc byliśmy pod dużą presją, starając się nagrać dziesięć utworów w dziewięć dni, grając, jako cały zespół, co zawsze zajmuje więcej czasu, niż się można spodziewać, ale daliśmy radę, dotrwaliśmy do samego końca. Bardzo mało snu (cztery do pięć godzin dziennie), dużo kawy, tak dużo, że dwóch z nas miało potem problemy związane z nadmiarem kofeiny w organizmie, ale wyrobiliśmy się w czasie i jestem bardzo dumny z tego, co zrobiliśmy na tym albumie. W jaki sposób nagrywaliście płytę? Nagraliśmy go korzystając z Protools, w sali nagraniowej Death Island Studios w Nykobing Mors, w Danii. We czterech nagrywaliśmy w sali nagrań, podczas gdy Chris, nasz wokalista, był w reżyserce z mikrofo-

Nowy album jest od debiutu zupełnie inny, bardziej dojrzały. Pojawiły się utwory progresywne jak np. "Summoning Of The Soul". Czy zastanawialiście się nad nagraniem w pełni progresywnego albumu? Cóż wiele ludzi mówi, że słyszy zmianę, ale prawdę mówiąc, myślę, że zrobiliśmy jedynie mały krok w przód od debiutu. Jedyną różnicą było to, że zagraliśmy kilka koncertów i zdobyliśmy doświadczenie jako zespół, oraz to, że dobraliśmy studio tak, aby pozostać prawdziwym w graniu na żywo tego co nagraliśmy. Jeśli nie możemy zagrać czegoś na żywo to nie bierzemy tego pod uwagę. "Summoning Of The Soul" jest utworem, gdzie miałem chwilę zwątpienia, że nie bardzo pasuje do tego, co zrobiłem wcześniej. W trakcie sesji nadszedł czas, aby wypróbować go w nowym składzie i gdy zaczęliśmy grać, to wszystko odpaliło. Myślę, że z tym kawałkiem otworzyliśmy nowy wymiar stylu One Machine, bardziej niż w kilku innych na albumie. Kiedy przyjdzie czas aby nagrać następny materiał, będziemy musieli zobaczyć, w jakim kierunku pójdziemy. Osiem lat temu nagrałem album - jak na razie jedyny - bardziej w stylu progresywnego rocka, o tytule "The EssenEss Project", z moim przyjacielem i dawnym kolegą z zespołu, Steve'm Hoffmann'em. To było fajne doświadczenie. Zarejestrowaliśmy jeszcze jedną sesję, która może za kilka lat ujrzy światło dzienne, ale tego nigdy nie możesz być pewien. Wasz nowy album pojawił się ponad rok po debiucie.


Czy macie tyle materiału i pomysłów, że można spodziewać się po was częstego wydawania płyt, np. rokrocznie? Myślę, że z tym albumem ustanowiliśmy i umocniliśmy styl One Machine, ale teraz naszym głównym planem jest, aby wypromować go na całym świecie, tak jak to tylko jest możliwe. Następny album na pewno ukaże się, ale nie wcześniej niż w 2017 roku. Tego jestem pewien. Mamy zaplanowaną całą trasę na 2016r. i już trwają rozmowy, by odwiedzić nowe miejsca. Bądźcie czujni! Może przyjedziemy do Polski, jeśli tylko będziecie zainteresowani. Macie już jakiś pomysł na nowy album? Zawsze mam pomysły i z pewnością niektóre okażą się nieźle zakręcone, jak te, co ostatnio. Pod względem riffów, pomysły zawsze są. O tekstach i koncepcie cały czas rozmawiamy. Na edycji winylowej pojawił się cover utworu "Computer God" Black Sabbath z czasów Dio. Dlaczego nie znalazł się on na podstawowym CD? Zrobiliśmy to celowo. Chcemy, aby kupujący płytę CD, cieszył się fizycznie z naszej muzyki i z tego co ma w swoich rękach. Gustavo Sazes zrobił grafikę, przeczytał teksty do muzyki, którą napisaliśmy, aby w pełni doznać emocje i doświadczenia tego albumu. Doceniamy to. Martwiliśmy się, aby słuchacze nie zlekceważyli naszej muzyki lub skupili się na niej tylko przez chwile. Naszym marzeniem było to, aby nasza muzyka spodobała się na tyle, aby fani chętnie spędzali z nią czas i często wracali do niej. To był powód, dla którego chciałem uhonorować ludzi, którzy kupili płytę. "Computer God" jest specjalny prezentem dla nich. Teraz, kiedy będziemy grać koncerty, możesz przyjść i usłyszeć ją na żywo. Myślę, że Chris może zrobić fenomenalną wersję tej piosenki, więc musisz to zobaczyć! Albo po prostu posłuchać wersji studyjnej! Ale głównym sposobem, by tego doświadczyć jest zakup płyty, u nas lub w Scarlet Records! Czy macie jakąś dewizę, filozofie, którą kierujecie się podczas grania? Niespecjalnie. Pozwalam rzeczom wynikać z pomysłu, słów, albo uczuć, i zgadzam się aby żyło własnym życiem. Chwilami moja głowa jest jak kinematograf, mam skłonności do próbowania jak najlepszego wyrażenia, tego, co jest w mojej głowie w danej chwili. Czy słuchacie własnych albumów już po wydaniu? Tak słucham je, ale przede wszystkim, po to, aby nauczyć się, co mam zagrać i zaśpiewać! Chcę, by inni puszczali album i cieszyli się nim, zatracili się w słuchaniu go! Ten był nieco złudny pod względem nagrywania. Ponieważ nagraliśmy go na żywo, to wiele z naszych pomysłów rozmyło się w naszej pamięci, podczas tworzenia pod presją i podczas improwizacji. Wiele z tych rzeczy wyleciało mi z głowy, wiec musiałem wrócić do tego, by się ich nauczyć! Musiałem uczyć się na nowo grania kawałków, a także dostosować się do gry i śpiewu, co jest zawsze wyzwaniem. Jednak wszystko wróciło wraz ze wspomnieniami związanymi z każdą częścią riffu i wokalu i to pomogło mi mieć wszystko ponownie pod palcami, w głosie i być gotowym do grania. Czy jest coś, co chcielibyście zmienić na ostatnim albumie? Nic a nic. Jestem bardzo dumny z tego, jak ten album wyszedł, w ogóle niczego nie żałuje!

Czy poza "Forewarming" chcielibyście zrealizować jakiś teledysk? Definitywnie planujemy zrobić inne teledyski, mamy scenariusze na całe filmy do niektórych utworów, jak również kilka z samym tekstem, one też mogą być równie wyraziste, jeśli nie bardziej, niż zwykłe teledyski. Działają jak każde inne wideo, lecz masz dość jasną perspektywę, gdy słowa uderzają w ciebie, podczas oglądania. Czy pisząc teksty inspirujecie się czymś konkretnym, np. literaturą? Cóż, jeśli chodzi o mnie, ja tylko napisałem trochę, więc o to lepiej zapytać Chrisa. Ale mogę powiedzieć, że odwoływał się do kilku książek, a także kilku tematów ze stron internetowych, aby rozważyć niektóre odmiany "czapki z folii aluminiowej", ale doskonale współpracuje z wiadomościami, które próbujemy przekazać. Dla mnie codzienne wiadomości to cała inspiracja, jakiej potrzebuję. Nigdy nie wierzyłem w to, co tam mówili, i dawno temu nauczyłem się nie brać żadnych wieści, i spojrzeć na nie z wielu perspektyw, jako jedną z historii, w stosunku do wiadomości, które mogą być przedstawione albo związane z TV. Jak powstał utwór "Ashes In The Sky"? Czy jest to wynik improwizacji czy może jakiegoś duchowego uniesienia? Muzycznie, miałem już przygotowanych większość kawałków. W pewnym momencie, z "Ashes In The Sky" miałem zamiar zrobić utwór instrumentalny, bo po prostu nie znalazłem odpowiedniego wokalisty, który mógłby zaśpiewać do tej muzyki w odpowiedni dla mnie sposób. Oczywiście było to zanim poznałem Chrisa. Miał on kilka pomysłów, po prostu jamował i stało się to bliskie temu, co już miałem w głowie... To było dziwne! To było jak zanurzenie się w tym samym eterze i utworzenie w ten sposób połączenia. Bardzo fajna rzecz! Powstał efekt dźwiękowy, który możesz usłyszeć na samym końcu tego kawałka. Jest tworem tego, co Chris nazwał, jako "AtmosFear", za pomocą swojego głosu stworzył wiatr na końcu i dał tam opóźnienie, gdzie umieściliśmy wybuch bomby nuklearnej, aby dać kopa i moja gitara mogła grać te same cztery nuty. W końcu, próbowaliśmy zobrazować nastrój muzyczny na koniec świata. Skąd w "The Grand Design" obecność sitaru? Dlaczego sitar pojawia się tylko na początku "The Grand Design"? Tue Madsen rzeczywiście miał je w swoim studio i przez cały czas myślałem, jak zastąpić sitarem wstęp na gitarze akustycznej. Okazało się, że Tue wie, jak grać na sitarze, więc poprosiłem go aby zagrał. Nauczył się tego i zrobił to w taki sam sposób, w jaki ja gram na gitarze, z tymi dziwnymi podciągnięciami i wszystkim, co jest w melodii. Chciałem, aby orientalny styl dźwięku rozpoczynał tę piosenkę, myślę, że to pasuje idealnie. Jest to indyjski instrument, jeśli mam być dokładny, wraz z jego wyborem, starałem się wpleść przekaz w nastrój, który został utworzony, a następnie wchodzimy z zespołem i rozbijamy to na kawałki! (śmiech) Sitar również jest na końcu utworu, z dala od głównej części utworu, jest powrotem do stanu (mam nadzieję, że tak jest) spokoju i relaksu. Kocham tę piosenkę. Daje wyraźny sygnał, że trzeba naprawdę skupić się na tekście i przekazie Chrisa. Jest tu dużo trudnej prawdy o ludzkości, że nie zawsze chcemy słuchać, ale to doskonale podsumowuje, co w codziennym życiu braliśmy i nadal bierzemy za pewnik i nie zwracając uwagi,

na to, co w ogóle robimy. Kto jest autorem okładki albumu? Jest nim Gustavo Sazes, wykonał grafiki dla wielu okładek dla Arch Enemy po przez Morbid Angel, Kreator, Gus G, aż do Kamelota i całej rzeszy innych zespołów. Jednak każdy obraz, który robi nigdy nie wygląda tak samo. Ma tendencję do przechowywania symboli zgodnych z koncepcją, i umieszczenia ich razem na całej okładce albumu. Bardzo mi się podoba to, co zrobił dla nas. Czy to był w pełni wasz koncept czy oddaliście wolną rękę grafikowi? Dałem mu koncept, którym ja i Chris zajmowaliśmy się, i wysłuchał to, co mu powiedziałem i udał się do pracy nad obrazem na okładkę. Również dałem mu kopię albumu do odsłuchu, i myślę, że to zainspirowało go do pracy w sposób taki, że zrobił obwolutę z myślą jedynie o nas. Na zakończenie czy macie jakieś zabawne historie, które wynikły podczas sesji nagraniowej ostatniego albumu? Cóż, była jedna zabawna. Mieliśmy już za sobą kilka intensywnych nocy i w końcu znaleźliśmy lokalną pizzerie w Nykobing. Nie umieliśmy mówić po duńsku, ale na szczęście byli tam ludzie, z którymi mogliśmy porozumieć się po angielsku. Najdziwniejsze było to, że było tam wiele pikantnych pizz o różnych dziwnych nazwach jak ,,Maradonna", ale było coś innego, coś co się wyróżniało, pizza ,,Michael". Cóż ,,Michael" był popularnym wyborem w zespole, trzech z nas zamówiło tę pizzę. Po kilku godzinach po zjedzeniu pizzy, która miała dużo papryki, a nie były to zwykłe papryki, a jalapeno, trzech z nas po zjedzeniu pizzy musiało w pośpiechu udać się do toalety! Zapewniam cię, w trakcie przebywania w ubikacji, było dużo wykrzykiwania nazwy ,,Michael"! Ta sama trójka wróciła następnego dnia do tej pizzerii i zamówiła to samo. Tego dnia papryka była jeszcze gorętsza. Staraliśmy się tworzyć nie tylko muzykę, ale również podejmować wyzwania z jedzeniem (śmiech). Inna przygoda... Pierwsze zdjęcie, które wypuściliśmy z tej sesji, było robione, gdy jeden z naszej piątki stał na wzgórzu, twarzą do słońca, wiatr wiał, a podczas robienia zdjęcia było minus cztery stopnia Celsjusza, więc to nie żart, że zmarzliśmy tam (śmiech). Zdecydowaliśmy się to zrobić w ostatniej chwili, ponieważ chcieliśmy każde ze zdjęć zrobić w innym miejscu. Niestety, nas i naszą panią fotograf, Lenę Angioni, nie usatysfakcjonowało, to, co mieliśmy. Wróciliśmy tam, znowu odmroziliśmy sobie tyłki i zrobiliśmy kolejne zdjęcia. Te fotografie okazały się dużo lepsze, więc byliśmy bardzo szczęśliwi, że je zrobiliśmy. Od tamtej pory nasza fotograf zgarnęła kilka nagród, a my otrzymaliśmy wiele wyświetleń i polubień na mediach społecznościowych, więc jesteśmy zadowoleni z rezultatów tej sesji. Czasami mam przemyślenia, że najlepsze rzeczy wychodzą, gdy decyzję podejmuje się pod wpływem impulsu, zamiast planowania dosłownie wszystkiego. Lepiej działać niekonwencjonalne. Dziękuję wszystkim polskim fanom za wsparcie przez lata, zwłaszcza, gdy byłem w Testamencie i w Nevermore. Chciałbym was prosić, byście słuchali i wspierali również One Machine, tak samo jak grałem w innych zespołach. Mam nadzieję, że zobaczymy się na koncertach. Grzegorz "Gargamel" Cyga


Pomimo tego, że ciężki rock narodził się w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych, to jednak przy okazji jakiegoś światowego kataklizmu skutkującego jego zagładą odrodziłby się pewnie w Niemczech, bo mało kto, tak jak nasi zachodni sąsiedzi kocha różne odmiany metalu. Potwierdza to też niemal 20 lat istnienia grupy Perzonal War, która konsekwentnie nagrywa równe, coraz ciekawsze płyty, co potwierdza też najnowsza, już ósma w ich dorobku, "The Last Sunset" , ale przede wszystkim z ogromnym entuzjazmem podchodzi do tego, co robi. Wokalista i gitarzysta Matthias "Metti" Zimmer opowiada o wszystkim co sprawia, że jego zespół jest coraz bardziej rozpoznawalny i nie traci impetu:

666 % satysfakcji HMP: Nikt nie przyzna się do tego głośno, ale w wielu doświadczonych zespołach z długim stażem wygląda to tak, że tworzenie kolejnych płyt to już bardziej rutyna niż entuzjazm czy inne pozytywne emocje. Jak wam udaje się unikać takich pułapek przy 19-letnim stażu i ośmiu płytach na koncie? Matthias "Metti" Zimmer: Fakty są takie iż naprawdę lubimy to co robimy choć nie zarabiamy na muzyce. Czyni nas to zupełnie niezależnymi odnośnie muzyki. Nasze albumy są wydawane w odpowiednim czasie, kiedy czujemy, że nazbieraliśmy wystarczającą ilość muzyki która nadaje się na płytę. Bez sensu jest wypuszczanie albumu co roku, gdy nie jest się z niego chociaż w 666 procentach zadowolonym. Czyli granie musi sprawiać przyjemność, a jeśli ktoś podchodzi do niego jak do normalnej pracy to

kiedy spotkasz kapele, których jesteś fanem od wielu lat i możesz wystąpić obok nich na wspólnej scenie. Tworzenie muzyki jest dobrym odejściem od codziennej rutyny. Różni się od rzeczy codziennych, takich jak praca, rodzina czy nadmiar innych obowiązków. Więc wielkie dzięki dla wszystkich tych, którzy wspierają nas od lat i kupu-ją naszą muzykę!!! Podobnie ma się też chyba sprawa z firmą płytową, bo "The Last Sunset" to wasza druga płyta wydana przez Metalville Records - wsparcie wydawcy ułatwia pracę takiego zespołu jak wasz, zwłaszcza w czasach coraz mniejszej sprzedaży płyt i internetowego piractwa? Oczywiście ważne jest, aby pracować z właściwymi ludźmi i to zawsze zależy od naszych oczekiwań. Każdy wie, że sprzedaż płyt maleje, ale rynek muzy-

Foto: Metalville

nie ma opcji, prędzej niż później stanie się wypalonym niewolnikiem schematów, własnego stylu i oczekiwań fanów? Być może dzieje się to automatycznie, gdy trzeba żyć z muzyką. Nawet jeśli starasz się zrobić to tak jak chcesz, czasami się nie da. Szczerze mówiąc czujemy się naprawde dobrze z tym jak działa Perzonal War. Możemy grać na profesjonalnym poziomie bez bycia profesjonalistami (śmiech). To chyba dla was duży luksus i sytuacja wręcz komfortowa, że od tylu lat to co tworzycie i najpierw rzecz jasna musi spodobać się wam, cieszy się też uznaniem fanów na całym świecie? Jesteśmy bardzo zadowoleni z sytuacji w naszym zespole, ma to różne przyczyny... grunt, że członkowie dobrze dogadują się ze sobą. Świetnie jest spędzać czas razem i robić to, co lubisz najbardziej. Wtedy mamy szansę napisać coś dobrego, nagrać w profesjonalny sposób i dać kilka naprawdę dobrych występów, gdzie spotkamy wspaniałych ludzi, fanów, a także inne zespoły. Najlepszy moment przychodzi

42

PERZONAL WAR

czny nadal istnieje. Szczególnie jeśli chodzi o muzykę rockową i metalową, gdzie wciąż wiele osób chce mieć oryginalną, fizyczną płytę... nie tylko pobrany plik. Oczywiście, że bylibyśmy szczęśliwi, gdyby sprzedaż naszych płyt byłaby większa. Cieszymy się, że mamy wytwórnie płytową, która w nas wierzy i sprzedaje wystarczającą ilość płyt aby zrobić z nami kolejny album. Jesteśmy realistami - Perzonal War nigdy nie będzie wielki, ale fakt, że jesteśmy na scenie od prawie dwudziestu lat pomaga nam przetrwać i iść do przodu! Chyba nie wywierali na was żadnych nacisków, pracowaliście nad tym materiałem na spokojnie, bez ciśnienia, że przerwa pomiędzy nim a "Captive Breeding" będzie zbyt długa? Dokładnie, nie śpieszyliśmy się, chcieliśmy aby nasz album był jak najlepszy. Jesteśmy bardzo zadowoleni z wyników i mamy nadzieję, że nasi fani także. Na długi okres przerwy między albumami mają wpływ inne czynniki. Trzeba pracować, trzeba dbać o rodzinę... i trzeba pisać dobre piosenki. Kiedyś

było łatwiej, gdy wszyscy członkowie zespołu mieli o wiele więcej czasu. Teraz to naprawdę Carpe Diem, trzeba wykorzystywać każdą szansę! Podczas nagrywania tamtego albumu wspomogli was gościnnie gitarzyści sesyjni, tym razem pra cowaliście już w pełnym składzie z Andreasem Ballnusem, który dołączył do was po premierze "Captive Breeding". Wniósł do zespołu coś więcej, miał udział w komponowaniu i aranżowaniu nowych utworów? Kiedy nagrywaliśmy "Captive Breeding" Daniel, który był jeszcze pełnoprawnym członkiem zespołu grał wszystkie solówki. W Perzonal War tworzył przez kilka lat. Niestety zdecydował się opuścić zespół, ale wykorzystaliśmy wszystkie jego ścieżki, ponieważ wykonał kawał dobrej roboty. Oczywiście również Andreas miał swój wkład w nagraniach, tak jak i wszyscy w zespole. Andreas jest świetnym facetem, a najśmieszniejsze jest to, że grał razem z Danielem w zespole Paula DiAnno, Phantoms Of The Opera. Znali się więc długo. My także dobrze znaliśmy Andreasa przed założeniem zespołu. Powiedziałbym, że twórczy udział w Perzonal War jest bardziej po mojej i Martina stronie. Obaj założyliśmy Perzonal War i nasze serca należą do zespołu. Kiedy grasz razem w zespole przez prawie dwadzieścia lat w twojej głowie tworzy się wizja, w jaki sposób zespół musi brzmieć. Andreas udziela się też w innych zespołach, w tym Architects Of Chaoz Paula Di'Anno - nie koliduje to z jego obowiązkami w Perzonal War? Wiesz co? Aby tego uniknąć jeździmy razem w trasy (śmiech). Wraz z Architects Of Chaoz damy kilka koncertów w grudniu i jestem pewien, że będzie więcej niż śmieszne! Andreas ma do zagrania dwa koncerty co noc... więc musi dowieść, że jest z metalu (śmiech). "The Last Sunset" to dowód waszej wszechstronności, bo z powodzeniem łączycie na tej płycie tradycyjny heavy, power, speed a nawet epic metal, zaś obok mocarnych, iście metalowych partii nie brakuje też sporej dozy melodii - zdradzisz, jak powstaje tak urozmaicony materiał? Mieliście tylko tych dziesięć utworów i na nich się skoncen trowaliście, czy też na wcześniejszym etapie prac było ich więcej, ale z niektórych zrezygnowaliście? Dziękuję bardzo, właśnie to zamierzaliśmy stworzyć. Wszechstronność, podstawa thrashmetalowa z różnymi innymi elementy i melodiami, aby stworzyć mieszaninę obu światów. Elementy thrashowe łączą się z melodyjnym wokalem i prowadzącymi gitarami. Perzonal War odzwierciedla rodzaj muzyki jaki cenimy i najbardziej lubimy grać. I to nie jest tylko thrash, power metal czy speed metal. Jest to połączenie tych stylów, przy czym staramy się znaleźć drogę, aby zrobić to w jak najlepszy możliwy sposób. Jest to powodem, dlaczego można znaleźć utwór taki jak "Metalizer" i "What Would You Say?" na tej samej płycie. Nie chcemy się ograniczać. Myślę, że istnieją sposoby, aby być melodyjnym bez konieczności bycia lekkim i przyjemnym. Na tej płycie skoncentrowaliśmy się na dziesięciu utworach, które składają się na cały album. Refren w utworze "What Would You Say?" jest częścią starej piosenki, która została wykorzystana teraz. Nagraliśmy tę piosenkę prawie dziesięć lat temu w zupełnie innej wersji, lecz nigdy nie została wydana. Na ogół używamy tylko "nowego" materiału, ale tym razem część starego kawałka została umieszczona na płycie. Bywa, że wracacie jeszcze do takich zarzuconych po-mysłów, czy też trafiają do archiwum i nie ma takiej potrzeby, bo ciągle powstają kolejne utwory? Ogólne to nie lubię pracować ze starymi pomysłami. Czasami zdarza się, że masz dobry kawałek, riff lub melodię, ale nie możesz z tego zrobić kompletnego utworu. Niekiedy staramy się wrócić do tych pomysłów i je wykorzystać... ale w większości przypadków zostają one odrzucone. Lubię zachować świeżość - jeśli nie będę miał już wystarczająco pomysłów, to nie będzie już sensu tworzenia muzyki. Każdy album zawsze odzwierciedla szczególny okres w życiu zespołu. Być może - patrząc wstecz - uważasz, że mogłeś zrobić to lepiej lub inaczej, ale w tym


czasie zrobiłeś to, w jak najlepszy sposób. To jest właśnie najważniejsze. Ciągle nie mogę się doczekać kiedy napiszemy najlepszy album Perzonal War i to jest nasze główne źródło motywacji, które pcha nas do przodu. Płytę promuje dynamiczny, archetypowy wręcz "Metalizer" z drapieżnymi wokalami, wygląda więc na to, że nie bawiliście się w półśrodki, to miał być czytelny komunikat: gramy metal i singel ma to pokazać w 120 procent? (śmiech) (Śmiech)... na "Metalizer" należy spoglądać z przymrużeniem oka... ale piosenka nie jest tylko zabawna. Bardzo mi się podoba jako metal z bezwzględnym i jasnym przesłaniem: skopię Ci tyłek!!! Jeśli chodzi o słowa to jest to największy banał jaki kiedykolwiek zrobiliśmy. Ale czy nie jest to fajne uczucie przynależności do tego wizerunku? Myślę, że kiedy raz słuchałeś metalu to nie ma sposobu, aby przestać go lubić. Nie mogę zrozumieć ludzi, którzy mówią "o tak, kiedy miałem 13 lat słuchałem Iron Maiden i Judas Priest, ale oczywiście już tego nie robię". Bzdura! Dla nas to nie moda czy jakiś krótki okres podczas dzieciństwa... Dla nas to styl życia i cieszę się że mogę być częścią tej wielkiej rzeczy! Zresztą w Niemczech macie chyba obecnie sytu ację przypominającą tę w Norwegii czy Szwecji, gdzie różne odmiany metalu podbijają mainstreamowe listy przebojów i cieszą się coraz większą pop ularnością? Nie wiem, czy ta muzyka staje się coraz bardziej popularna... czy tylko inne zespoły stają się mniej popularne (śmiech). Oczywiście, że jest fajnie patrzeć jak zespoły metalowe odnoszą sukcesy. Zwłaszcza iż wielu ludzi uważa, że nikt nie będzie tego słuchać i że jest to tylko hałas i jakaś bzdura. Uważam, że nawet w przeszłości był czas, w którym zespoły metalowe górowały, a nawet były bardzo popularne. Cofnijmy się do czasów, kiedy Sepultura wydała "Chaos AD". W latach 90-tych. Paradise Lost wydał "Icon" czy "Draconian Times", Megadeth "Countdown To Extinction", Metallica - "Black Album" itp. Rock był popularny... potem pojawiły się nowe trendy. Obecnie wydaje się, że metal wraca do swojej popularności sprzed lat. Myślę, że przemysł muzyczny głównie skupia się na metalu, ponieważ te zespoły mają wiernych fanów, którzy nadal kupują płyty. Z jednej strony jest to fajne, że stają się popularniejsi dzięki temu; z drugiej mamy tyle wyprzedaży gdzie muzyka już przestała mieć znaczenie i gdzie liczy się tylko z dwadzieścia różnych wydań specjalnych z super dodatkowym materiałem itp. Marzy wam się sytuacja, że wasz album trafia na pierwsze miejsce listy bestsellerów, tak jak to zdarzyło się niedawno np. Powerwolf? (Śmiech)... Mogę marzyć: tak! Ale to się nigdy nie stanie, tak długo jak żyję. Szczerze mówiąc trzeba być realistą jeżeli chodzi o oczekiwania. Trafienie na wysokie miejsca na listach przebojów jest jak utopia - potrzebne jest duże wsparcie finansowe i nie można zapomnieć o odpowiedniej strategii marketingowej. Ale dla nas spełniły się nasze małe marzenia. Przykładowo, w najbliższy weekend gramy festiwal razem z Sepulturą. Jeśli byś mi powiedział dwadzieścia lat temu, że będę grał w przyszłości razem z tym zespołem to pewnie był natychmiastowo zemdlał (śmiech). Więc widzisz ... są inne marzenia, które się spełniły i to jest super! Na dobrą sprawę takie sytuacje były wcześniej na porządku dziennym, zwłaszcza w latach 80-tych czy na początku 90-tych - jak sądzisz, czy fakt, że teraz wielu ludzi doszukuje się w czymś takim sen sacji może mieć związek z faktem, że metal stał się obecnie znacznie bardziej niszową muzyką? Myślę, że wielkie zespoły takie jak Metallica, Iron Maiden, Guns'n Roses lub AC/DC zawsze będą trafić na najwyższe miejsca list przebojów. Powerwolf na przykład to inna sprawa. Myślę, że zwykły słuchacz nigdy wcześniej o nich nie słyszał, choć być może zna "wielkie zespoły" metalowe. Cały przemysł muzyczny zmienił się tak bardzo, bądźmy tu szczerzy: pozycja numer jeden na listach przebojów, w porównaniu do tej samej pozycji dwadzieścia lat temu nie jest taka sama. Ilość płyt, która jest sprze-

Foto: Metalville

dawana teraz jest nie równa tej sprzedawanej przed laty. Ale podoba mi się fakt, że o wiele więcej zespołów metalowych, nawet te mniejsze, mają swoje rolę w przemyśle muzycznym. Niemniej jednak: metal nigdy nie był i nie jest typem muzyki dla każdego... to jest właśnie powód, dlaczego go słuchamy.

towe, e-maile, itp. Oczywiście w zespole są osoby z różnymi charakterami, więc z tym jest jak z każdym związkiem... masz lepszy i gorszy czas lecz trzeba dbać o siebie w każdej sytuacji. Jeżeli chodzi o mnie osobiście, to lubię grać w kapeli i mam nadzieję, że jeszcze wiele dobrych lat przed nami.

Kurczy się też sam rynek muzyczny, obecnie sprzedanie kilku tysięcy płyt to już spory sukces - jak w takich realiach odnajduje się Perzonal War? Kiedy ukazały się albumy "Faces" i "When Times Turn Red" sprzedaliśmy więcej krążków niż obecnie, ale nie możemy tego porównywać w ten sposób, ponie-waż cała sytuacja uległa zmianie. Dotyczy to tak samo małych, jak i dużych zespołów. W gruncie rzeczy koncerty i ich produkty stają się coraz bardziej istotne dla zespołów, pozwalają przetrwać na rynku muzycznym.

Ale nie utrzymujecie się z grania, na to pewnie stać tylko największe gwiazdy? Nie chcemy żyć z muzyki, co pozwala nam czuć się swobodnie w tym co robimy. Możesz być pewien: każda piosenka, która nagrał Perzonal War jest rzetelna w 100 procentach i stajemy za nią murem!

Czyli nie dziwi cię, że na stoisku z merchem schodzi więcej koszulek niż płyt - to znak naszych czasów i dobrze, że ludzie kupują chociaż koszulki czy bluzy? Myślę, że jest to trochę smutne, bo jestem prawdziwym fanem muzyki. Do tej pory kupuję wiele kompaktów płyt winylowych, które znaczą dla mnie dużo. Ale jak wspomniałeś - czasy się zmieniły i to jest na pewno znak teraźniejszości. Nowe pokolenie dorasta w czasach gier komputerowych, telefonów komórkowych i innych rzeczy. Pojawiło się także wiele alternatyw na wydawanie pieniędzy oprócz muzyki, więc jeśli słuchacze chcą przynajmniej kupować koszulki i inne gadżety, pomagają w ten sposób utrzymać przemysł muzyczny. Kiedy zaczynaliście grać wyglądało to wszystko zupełnie inaczej, chociaż plagą - szczególnie we wschodniej części Europy - były pirackie płyty CD. Wygląda na to, że trzeba się przystosować do obecnej sytuacji bądź zrezygnować z grania? Oczywiście musimy zaakceptować sytuację, taką jaka jest. Cieszę się, że zaczęliśmy z zespołem tak dawno temu - pamiętamy "dobre" czasy i jesteśmy zadowoleni, że jeszcze się trzymamy. Naszym celem jest nic więcej jak robienie muzyki bardziej profesjonalnie. Oczywiście trzeba kochać to co się robi. Jak już wspomniałem: jestem bardzo szczęśliwy, że mam okazję pisać, nagrywać i grać swoją ulubioną muzykę z tak wspaniałymi ludźmi. Lecz w pierwszej kolejności robisz to dla siebie, a jeśli innym też się podoba, to nawet lepiej dla nas!

Z drugiej strony może dlatego właśnie, że gracie dla przyjemności i nie jesteście w związku z tym zmuszani do kompromisów typu: "muszę to nagrać, bo inaczej po mnie, nikt tego nie kupi", zaszliście tak daleko i po tylu latach istnienia wciąż jesteście w stanie zaintrygować słuchaczy swoją nową muzyką? Myślę, że mamy fanów, którzy słuchają nas od dnia, w którym zaczęliśmy. Oczywiście straciliśmy kilku, ale także zyskaliśmy wielu. Myślę, że jest to normalny rozwój wydarzeń. Rozumiem ludzi, którzy lubią stare kawałki - mogę też zrozumieć tych, którzy lubią nowsze brzmienie. Jesteś naprawdę szczęściarzem, jeśli twoi fani zaakceptują rozwój muzyczny twojego zespołu. Jest to miłe, gdy po prawie dwudziestu latach mówią, że "nigdy wcześniej nie słyszeli twojego zespołu - ale go lubią", a następnie kupią wszystkie twoje albumy. Jak widać... jest jeszcze nadzieja (śmiech). Życzymy wam więc, żeby ten stan rzeczy trwał jak najdłużej i dziękujemy za rozmowę! Dziękuję bardzo za poświęcony czas i za wspieranie Perzonal War. Mam nadzieję, że spotkamy się niedługo na koncercie. Wojciech Chamryk Tłumaczenie: Marcin Hawryluk, Anna Kozłowska

Wy pewnie nie rozważacie takiej opcji, bo muzyka to pewnie dla was coś więcej niż tylko hobby? To musi być coś więcej niż hobby, w przeciwnym razie można zrezygnować. Niektórzy uważają, że granie w zespole to tylko zabawa, ale jest to ciężka praca dla wspólnego dobra zespołu. Musisz dbać o pisanie piosenek, robienie prób, rezerwowanie studia i nagrywanie albumów. Trzeba walczyć o swoje pomysły, dbać o media społeczne, strony interne-

PERZONAL WAR

43


Zawsze dajemy z siebie wszystko W ciągu ostatnich kilku lat byliśmy świadkami jak bardzo zróżnicowaną formą sztuki jest heavy metal. W tym nurcie muzycznym zderzają się często elementy, które są swoimi zupełnymi przeciwieństwami. Mamy tu do czynienia zarówno z prostotą jak i skomplikowaniem, ciężarem i lekkością, brutalnością i melodią. Nie ma jednego sprawdzonego przepisu na dobry heavy metal. Każdy może znaleźć własną receptę na ekspresję swojej twórczości. Kolejny album północnoirlandzkich metalowców ze Stormzone jest tego przykładem. Dlatego ponownie udaliśmy się do Johna Harbinsona, lidera tej grupy, by porozmawiać o tym, co nowego słychać w krainie melodii i wyrazistego brzmienia. HMP: Przeprowadziliśmy w zeszłym roku rozmowę na temat waszego ówczesnego nowego albumu "Three Kings", który miał swoją premierę w 2013 roku. Od tamtej pory minęło trochę czasu, a wasz najnowszy album "Seven Sins" jest jasnym dowo dem na to, że nadal trzyma się was kreatywność i pasja tworzenia. Czy zgodziłbyś się z tym? John "Harv" Harbinson": Zdecydowanie, a nawet powiedziałbym, że pasja i ambicja rosły w nas z każdą chwilą pracy nad tym albumem. Nadal przed nami jest długa droga do tego punktu, w którym moglibyśmy rzucić nasze codzienne prace i jeździć w trasy

cji przedstawiania kolejnych wcieleń postaci Dealera. Tym razem poświęciliśmy mu o wiele więcej miejsca. Dealer (znany na tym albumie jako Dr. Dealer) dostał posadę głównej postaci, jako przywódcy wędrownych wyrzutków w jego obwoźnym Emporium. Przybywa razem z nimi do miast skupiających złych ludzi dręczących dzieci, które urodziły się z różnymi kalectwami. Ci ludzie trzymają je w piwnicach, na strychach i w innych obskurnych miejscach. Wespół ze swoją piękną, lecz śmiertelnie niebezpieczną asystentką Bathshebą, Dealer uwalnia umęczone duszyczki, dając im schronienie w swej karawanie, oraz Foto: Stormzone

także samemu być interesującym jako samotna kompozycja. To ważne, żeby utwór niósł ze sobą jakieś znaczenie, nawet gdy słucha się go jako wyrwanego z kontekstu. Jako twórca tekstów, czuję się jakby na świat przychodził mój kolejny syn, za każdym razem, gdy tworzę słowa do znakomitej muzyki. Nie wiem czy to podświadomie mnie nastawiło mnie w kierunku tematu bezbronności dzieciństwa i wielkich odpowiedzialności, łączących się z tym, by przeprowadzić dziecko przez nie odpowiedzialnie i bezpiecznie. Na pewno obecny jest pewien wątek opiekuńczy pojawiający się w utworach i poczucie, że zawsze jest nadzieja na lepsze życie dla upośledzonych i maltretowanych dzieci, nawet jeżeli pochodzi ona z niezwykłego źródła. Istota sprawy jest mroczna i czasem pełna grozy. Głównym celem "Seven Sins" jest jednak przedstawienie poczucia nadziei aniżeli desperacji, dając jednocześnie wstydliwą przyjemność oglądania ludzi, którzy znęcali się nad słabszymi, a teraz dostają to, na co zasłużyli! Dlaczego wybraliście "Seven Sins" na tytuł nowego wydawnictwa? Parę waszych ostatnich albumów ma liczbę w nazwie, czy jest to zabieg zamierzony? Tytuł nie powstał tak od razu. Utwór "Seven Sins" powstał jakoś tak jako piąty lub szósty. Nie mieliśmy zamiaru kontynuować motywu liczb w nazwie, w każdym razie nie kierowaliśmy się tym przy wyborze tytułu wydawnictwa. Jest tyle dobrych i odpowiednich utworów nadających się na tytuł dla albumu, że mogliśmy wybrać wiele z nich. Utwór "Seven Sins" jest najdłuższą kompozycją. Jest naprawdę epicki i zawiera w sobie wzmianki o wątkach, które pojawiają się w pozostałych numerach z płyty. Dlatego był najbardziej reprezentatywnym wyborem na ten tytułowy. Swoją drogą, niedługo pojawią się dość znaczące liczby dla Stormzone. W 2016 będziemy obchodzić nasze dziesięciolecie! Na waszej oficjalnej stronie można znaleźć dwanaście krótkich filmów, w których opisujecie historie i wątki z poszczególnych kawałków z nowego albu mu. To fajna sprawa, że zdecydowaliście się w ten sposób przybliżyć swoim fanom historię opisywaną na płycie. Dzięki temu większy nacisk został położony na warstwę tekstową. Mam jednak jedno pytanie - utwór otwierający album nazywa się "Bathsheba". Nie znalazłem wyjaśnienia dlaczego zdecydowaliście się tak ochrzcić ten utwór (i postać w nim opisywaną) imieniem biblijnej postaci? Bathsheba jest egzotyczną i piękną cudzoziemką, którą Dr. Dealer uratował z patologicznej rodziny, gdy była jeszcze nastolatką. Traktowano ją bardziej jak niewolnika niż jak córkę. Dealer dostrzegł, że była nadzwyczajna, nie tylko pod kątem swej urody, ale także pod kątem swych zdolności. Potrafiła zahipnotyzować ludzi tak, by całkowicie się jej poddali. Jej imię było wówczas inne, jednak będąc dozgonnie wdzięczna przywódcy wędrownego Emporium, złożyła mu przysięgę wierności. Dr. Dealer ochrzcił ją mianem Bathsheby. Traktował ją jako swoją krew, a imię Batsheba oznacza "córka przysięgi". Jest wierna ponad miarę względem tym, którym ufa. Ma też swoją mroczną stronę, która ujawnia się wtedy, gdy zażyczy sobie tego Dealer. Zna smak bezradności i bólu, co wpłynęło na to jak postrzega tych, którzy są okrutni wobec innych. Po prostu nie chciałbyś zadzierać z Bathshebą!

tak często jak byśmy chcieli. Faktem jest, że każdy kolejny album Stormzone sprawiał, że byliśmy coraz bardziej doceniani i chwaleni jako zespół, który stale dostarcza swój towar. Promotorzy i agenci widzą, że nigdzie nie zamierzamy odejść, a nasz fanbase rośnie w siłę na całym świecie. To nas zachęca do dalszego wysiłku. Zamierzamy wykorzystać owoce naszego postępu. Wierzymy, że "Seven Sins" jest jasnym znakiem, wskazującym na to, że nie oszczędzamy siebie, a nawet podejmujemy ryzyko, wypuszczając nasz piąty album przy tych wszystkich oczywistych wyzwaniach. Pokazujemy, że kreatywność i pasja stale są obecne w każdym muzyku Stormzone. Stwierdziłeś, że "Death Dealer", "Zero To Rage" I "Three Kings" to albumy, które przedstawiają pewien spójny temat, który jest na nich kontynuowany - postaci Death Dealera. Czy "Seven Sins" też podąża tą samą ścieżką i rozszerza ten wątek? "Seven Sins" nie tylko jest kontynuacją naszej trady-

44

STORMZONE

swoimi sposobami i środkami wymierza karę tym, którzy byli okrutni wobec biednych i niewinnych. Album nie skupia się wyłącznie na jego metodach i motywach, ale także dotyka umysłu Dealera po raz pierwszy w historii, pozwalając na spojrzenie na świat jego oczami. Na poprzednich albumach słuchacze mogli jedynie usłyszeć opowieści o nim, podczas gdy na "Seven Sins" mają okazję być samym Dealerem! Jak wyglądało tworzenie tej części historii, która miała zostać przedstawiona na najnowszym albu mie? Jakie wątki fabularne i motywy pojawiały się w waszej wizji? Koncept album jest bardzo ambitnym przedsięwzięciem, ponieważ musiał zawierać w sobie interesującą fabułę przez przynajmniej dwanaście kawałków, a nawet więcej, gdy do tego doda się utwory bonusowe. Naszym zamiarem było stworzenie historii, która nie tylko skupia w sobie przebieg całego albumu. Pragnęliśmy, by każdy utwór miał swoje poboczne wątki, by

Wygląda na to, że Steve Moore znowu był odpowiedzialny za brzmienie albumu. Wybraliście sprawdzone rozwiązania? Przebieg sesji nagraniowej właściwie wybrał się sam! Możliwe, że "Zero To Rage" i "Three Kings" nie sprzedały się tak jak powinny, by Stormzone mogło sobie pozwolić na jacht, sportowy samochód i dom na plaży, ale na pewno nie stało się tak ze względu na jakość produkcji albumów! To, co napisaliśmy i nagraliśmy, Steve Moore zarejestrował - i też wpłynął na to, że utwory brzmią znakomicie. Jego umiejętności studyjne stają się coraz lepsze. Jeżeli Stormzone nie zostanie dostrzeżone szerzej, byłoby wielką farsą, gdyby chociaż Steve Moore nie dostał pochwał jako producent muzyczny. Brzmienie "Seven Sins" jest potężne. Jest takie dzięki rozwijającym się zdolnościom Steve'a. Dysponuję on olbrzymią wiedzą studyjną, zna bardzo wiele technik nagraniowych, a przy tym łączy to wszystko z postrzeganiem tego, jak powinien brzmieć udany heavy metalowy


zespół bez użycia komputerów. Ma pojęcie o tym jak rozwija się technologia i ciągle się kształci w tym zagadnieniu, jednak nie traci ze swej wizji tego, że muzyka powinna brzmieć czysto, dynamicznie, ekscytująco. I będzie pracował bez wytchnienia, by każdy z aspektów nagrania był w pełni zadowalający. Robi to z pełnym poświęceniem i dzięki temu wykształcił wyjątkowe brzmienie Stormzone. Najwyższy czas, by został dostrzeżony i doceniony jako świetny producent muzyczny, którym jest bez dwóch zdań. Może "Seven Sins" pomoże mu w tym. Jedno jest pewne - ten album w pełni obrazuje to, jakim jest wspaniałym gitarzystą! Czy okładka w jakiś sposób odnosi się do muzycznej lub tekstowej warstwy albumu? To ja wykonałem okładkę i oprawę graficzną wkładki, więc podejrzewam, iż mając stale fabułę "Seven Sins" w mojej głowie, przeniosłem ideę albumu na jego grafikę. Muzyka była naturalnie wielką inspiracją, zwłaszcza że pracowałem nad okładką w czasie, gdy ją jeszcze pisaliśmy. Scenariusz był podobny jak przy wyborze tytułu wydawnictwa. Zdecydowaliśmy się na "Seven Sins" i artwork musiał to odzwierciedlać. W swym niezwykłym powozie Dr. Dealer nakłania swych klientów do wybrania jednego z siedmiu eliksirów, przygotowanych w mroku przez jego uzdolnionych i tajemniczych podopiecznych. Bathsheba daje tym ludziom poczucie nieśmiertelności, płacą dobrą sumę, zapewne pod wpływem brawury, a może pod wpływem "napoju powitalnego" Dr. Dealera, próby przechytrzenia mistrza tego karnawału, dreszczyku hazardu lub chcąc zaimponować Bathshebie. Kupują klucz do wybranej prze siebie skrzynki, bez absolutnie żadnej gwarancji sukcesu, lecz zupełnie onieśmieleni przez piękną Bathshebę, zaryzykują wszystko, byleby tylko zrobić na niej wrażenie. Okładka albumu przedstawia otwierającą się szkatułę. Jej orientalny wygląd wskazuje na pochodzenie imienia Bathsheby, może nawet trochę sugeruje pewne erotyczne konotacje. Wydaj pieniądze, podejmij ryzyko, przekręć klucz, otwórz możliwości - szczęście lub los gorszy od śmierci. Wszystko jest możliwe w Emporium Siedmiu Grzechów! Ci, którzy kupili wasz nowy album, mają także możliwość odblokowania czterech utworów bonusowych na waszej stronie głównej, jeżeli odpowiedzą poprawnie na zagadkę, do której wskazówki znaj dują się w booklecie. Skąd taki pomysł? Czy ten bonusowe utwory zostały nagrane specjalnie do tego typu przedsięwzięcia? Numery, które zostały utworami bonusowymi, na pewno zostały napisane jako część historii pojawiającej się na "Seven Sins". Pewnie znalazły by się na albumie, gdybyśmy byli dużym zespołem, mogącym sobie pozwolić na nagrywanie podwójnych wydawnictw. Jednak wypuszczenie teraz albumu z szesnastoma utworami mogłoby źle wpłynąć na jego odbiór. Dlatego wybraliśmy dwanaście, które przeprowadzą słuchacza przez zawiłą fabułę "Seven Sins" oraz historię Dr. Dealera, Bathsheby i niesamowitych członków podróżującego Emporium. Jednak pozostałe utwory są nadal ważne dla nas jak i dla całej historii, dlatego istotnym dla nas było ich upublicznienie w jakieś formie. Przeprowadziliśmy szeroko zakrojone badanie i odkryliśmy, że to, co zaproponowaliśmy jako sposób na odblokowanie utworów dodatkowych jest jedyne w swoim rodzaju - żaden zespół nie wpadł na taki pomysł. To niesamowite, by w aktualnych czasach wpaść na coś, co jeszcze nie było przez nikogo przerabiane. W rezultacie, ci którzy naprawdę kupili naszą płytę, uzbroili się w wyraźne wskazówki, w jaki sposób odblokować cztery dodatkowe utwory na naszej "przeklętej drabinie" na stronie głównej! Jednak ci, którzy się pomylą za wiele razy mogą sprowadzić na siebie uwagę rozzłoszczonego Dealera i Bathsheby! Zostaliście ostrzeżeni! Każdy utwór z "Seven Sins" ma swoją własną naturę i klimat. Podejrzewam, że każdy z nich jest dla was na swój sposób ważny. Jednak, który z nich byś wskazał jako ten, który jest najbardziej wyjątkowy spośród innych? Każda kompozycja z płyty jest dla mnie wyjątkowa. Moje serce i moja dusza wlały się w każde słowo i każdą melodie. Trudno jest wskazać jeden utwór, który byłby ważniejszy od innych. Podejrzewam, że większym sentymentem darzę te utwory, które znaczą dla mnie więcej w materii osobistej. Na przykład "Your

Foto: Stormzone

Time Has Come" było pierwszym utworem, którego warstwę instrumentalną usłyszałem. To był pierwszy utwór, który chłopaki mi przesłali. Od tego zaczęło się tworzenie "Seven Sins". "Master of Sorrow" ma świetną sekcję rytmiczną, tak tuż przed solówką - za każdym razem, gdy ją słyszę, to stają mi włoski na karku. Dalej mnie ten motyw zadziwia. Nieczęsto się to zdarza, zwłaszcza że mamy za sobą lata robienia muzyki. Myślę, że nadal będziemy trwać na scenie, niezależnie od tego czy odniesiemy sukces czy też nie. Tworzenie heavy metalu ma genialny wpływ na nasze samopoczucie I życie codzienne. Jest samo w sobie nagrodą za cały czas i wysiłek, który wkładamy w Stormzone. Mam nadzieję, że postrzegacie "Seven Sins" tak samo ciepło, co my. To wiele dla nas znaczy! Podczas naszego poprzedniego wywiadu, wspomniałeś o tym, że planujecie nagraniu albumu live na którymś z letnich festiwali. Lato się już skończyło udało się wam zrobić nagrania tak jak planowaliś cie? Zostawiliśmy sobie tę przyjemność na specjalną okazję. Zbieramy siły na odpowiednia chwilę, by zaprezentować to jak Stormzone brzmi na żywo. Jak już wspomniałem, w 2016 będziemy obchodzić dziesięciolecie, co stanowi dla nas prawdziwy kamień milowy w historii zespołu. Kilka dużych festiwali interesuje się nami i na każdym z nich moglibyśmy nagrać album lub DVD. Możliwe, że za kilka lat znowu zagramy na Wacken. Ten zaszczyt byłby idealny do uchwycenia kamerą. Do tego czasu pewnie uda nam się dodać wiele nowych elementów, do naszego image'u scenicznego i samego występu. W każdym razie zespół jest gotowy w każdej chwili. Byliśmy już nieoficjalnie nagrywani podczas naszych występów na naszej trasy z Saxon. Widziałem te nagrania na Youtube i jestem niezwykle zadowolony z tego, jak na nich wyszliśmy. I z tego jak reagowała na nas publiczność. Byłoby świetnie, gdyby udało nam się to wszystko uchwycić profesjonalnie! Zawsze dajemy z siebie wszystko, niezależnie od tego czy gramy w klubie czy na festiwalu!

po otrzymaniu promo, zgodziło się go wydać. Zasugerowali mi wtedy, że płyta może się lepiej sprzedać nie jako wydawnictwo solowe, a jako album pełnoprawnego zespołu, ze mną jako wokalistą. Wtedy narodził się Stormzone, jednak niestety większość odpowiedzialnych za tworzenie "Caught in the Act" nie mogło wziąć na siebie współuczestniczenia w tym projekcie na dłuższą metę. Wtedy znalazłem się znowu w niezwykłej sytuacji - mam płytę gotową na wydanie, mam nazwę dla zespołu, jednak… nie mam zespołu! Na szczęście, była to tylko kwestia paru tygodni, bym poskładał pełny skład w 2006 roku. Od tego czasu w zespole jest nieprzerwanie Graham Mc Nulty na basie, Davy Bates na perkusji, Steve Doherty na gitarze i ja za mikrofonem. Można powiedzieć, że to są oryginalni członkowie, gdyż Stormzone de facto powstało właśnie w 2006 roku. Jakie są wasze plany koncertowe? Niestety, na waszej stronie nic nie ma o nadchodzących występach. Nagraliśmy i wypuściliśmy "Seven Sins" sporo przed zakładanym harmonogramem, co zaskoczyło nie tylko nas, ale także naszą wytwórnię i management. A to na nich zwykle opierają swoją pracę promotorzy. Dlatego nie wszystko jest jeszcze na swoim miejscu. Nie mamy jeszcze zaplanowanej trasy promującej album. Pracujemy aktualnie nad tym, a póki co, gramy koncerty lokalnie. Prawdziwą siłę pokażemy jednak w 2016 roku. Przygotujemy specjalne show, na których solidnie zaprezentujemy naszą pracę! Tak długo jak będą nas wspierać tacy ludzie jak ty, będziemy mieli szansę przetrwać i prosperować na nowożytnej metalowej scenie. Nie możemy się doczekać, by dla was zagrać! Metal is Forever! Wielkie dzięki, że zgodziliście się poświęcić nam nieco swojego czasu! Jesteśmy wdzięczni, że daliście nam możliwość zwrócenia się do waszych oddanych czytelników. Mam nadzieję, że się wszyscy niedługo spotkamy. Dziękujemy także tym, którzy czytają ten wywiad! Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Rozmawialiśmy także o przeszłości twojej i Davida w Sweet Savage. Tym razem chciałem zapytać o coś innego. W Stormzone grali także inni muzycy, którzy byli członkami Sweet Savege - Stephen Prosser i Julian Watson. Kiedy dokładnie znajdowali się w składzie Stormzone i dlaczego nie ma już ich w zespole? Julian Watson i Stephen Prosser nigdy właściwie nie byli członkami Stormzone. Grali na pierwszym naszym albumie, i włożyli w niego sporo swojego wkładu, jednak ta płyta została nagrana, co w samo w sobie jest dość niezwykłe, jeszcze zanim zespół miał nazwę i podpisany kontrakt płytowy! Sam sfinansowałem nagranie "Caught in the Act" - to miał być mój album solowy. Julian i Steve oraz moi kumple z Den of Theves Peter Macken i Keith Harris, zgodzili się pomóc mi przy nim. "Caught in the Act" okazał się tak dobrym albumem, że Escape Music,

STORMZONE

45


wnych próbach nagraliśmy pierwsze demo i wkrótce zaczęliśmy grać koncerty.

Lepiej późno, niż wcale Nazwy takich kapel, jak Iron Maiden, Saxon, Def Leppard zna każdy szanujący się fan muzyki metalowej. Wszystkie wymienione zespoły łączy sukces, jaki osiągnęły na rynku muzycznym, ale nie tylko… Każdy z tych zespołów brał udział w tworzeniu zjawiska nazwanego New Wave Of British Heavy Metal, które wywiera wpływ na muzykę metalową do dziś. Muzycy zespołu The Deep, z którymi miałem zaszczyt rozmawiać, także byli częścią tego nurtu, grając w rozmaitych kapelach na początku lat 80-tych a następnie formując band Deep Machine. Niestety, pomimo faktu, że na ich koncertach bywali nawet członkowie Maiden, kariera ominęła ich szerokim łukiem a zespół wkrótce się rozpadł. 32 lata później, kapela powraca z nową nazwą i silnym przekonaniem, że tym razem się uda. Po wysłuchaniu debiutu The Deep "Premonition", jestem dobrej myśli. HMP: Witam serdecznie, na wstępie chciałbym zapytać, jak moglibyście opisać pierwsze docierające do Was opinie na temat "Premonition"? Paul Smith: Jednym słowem, zdumiewające! Wszyscy w kapeli bardzo przyłożyliśmy się do nowych utworów, w trakcie sesji mieliśmy wrażenie, że wszystko układa się więcej niż dobrze, ale mieliśmy także świadomość braku obiektywizmu, co jest typowe wobec własnej twórczości. Tony Coldham: Część utworów była pisana ponad 30 lat wstecz, więc była naturalna obawa, że znając te utwory i ich pierwotne wersje, będziemy mieli trudność z dokonywaniem w nich zmian. Staraliśmy się być uczciwi wobec samych siebie. Okazało się, że zmian nie było dużo, trochę w tekstach, trochę w aranżach. Generalnie dodawaliśmy nowe elementy, częściej, niż usuwaliśmy coś, co nam się nie podobało. Na końcu byliśmy i jesteśmy szczęśliwi z efektu końcowego. Paul Smith: Wiesz, nigdy nie jesteś w stanie powiedzieć, jak płyta zostanie przyjęta na zewnątrz, jednak czytanie dotychczasowych recenzji, jakie otrzymuje "Premonition", wynagradza nam cały wysiłek włożony w nagrywanie albumu. Opowiedzcie trochę o Waszych początkach w muzy cznym biznesie, mimo debiutanckiego albumu, nie jesteście przecież nowicjuszami w metalowym świecie… Paul Smith: Członkowie The Deep, grali i koncertowali w wielu kapelach, przez wiele lat, poczynając od lat szkolnych, przed naszym spotkaniem w roku 1982. W późnych latach 70-tych, mieliśmy fantastyczną heavy-metalową scenę i mimo, że nie znaliśmy się jeszcze, wszyscy dzieliliśmy te same sale koncertowe, jak Rus-

Foto: Keith Newhouse

46

THE DEEP

kin Arms, the Bridge House & the Electric Stadium, występując w różnych bandach. Zatem początków kapeli należy szukać w roku 1982 i nazwie Deep Machine? Tony Coldham: Dokładnie, korzenie zespołu sięgają daleko, daleko w przeszłość… (śmiech) Paul Smith: Tak, myślę, że to było przeznaczenie. W podobnym czasie kapele, w których graliśmy, rozpadły się. Tony Coldham: Byłem w kapeli Minas Tirith, która rozpadła się kilka miesięcy wcześniej i szukałem kapeli lub muzyków, z którymi mógłbym grać. Potem spotkałem Tony'ego Harrisa, który był przesłuchiwany i dołączył do kapeli Burn. Nadawaliśmy na podobnych falach, jednak nie byłem przekonany do pozostałych gości z kapeli. Kilka tygodni później dostałem telefon od John'a Wigginsa (gitarzysta Deep Machine - przyp. red.), z zaproszeniem na przesłuchanie do Deep Machine. Znałem zespół i Johna dość dobrze. Poszedłem na próbę, na której byli John, Andy (Wrighton, basista Deep Machine - przyp.red.) i ktoś, kto przygrywał na perkusji. Byłem strasznie podjarany, gdy dostałem tą robotę i natychmiast zadzwoniłem do Tony'ego, by powiedzieć mu, co się stało. Wspomniałem także, że chłopaki szukają gitarzysty. Powiedział natychmiast dołączam do Was! Paul Smith: Niedługo później John dostał ofertę grania z Paulem Di'Anno i dołączenia do jego kapeli Lone Wolf (później nazwanej Di'Anno). Andy zamieścił ogłoszenie poszukujące gitarzysty i perkusisty. Dołączył Steve Kingsley na perkusji, którego kapela (nie pamiętam nazwy), wkrótce się rozpadła, podobnie zresztą, jak kapela Janine, w której grałem w tamtym czasie. Wszystko zatem się świetnie ułożyło i po intensy-

Jakie wspomnienia macie z tamtych czasów, był to wszak okres rozkwitu heavy-metalu… Paul Smith: Mamy mnóstwo wspomnień, niektóre niestety nie nadają się do druku, właściwie większość z nich!(śmiech). Pamiętam przesłuchanie do zespołu i zdziwienie jak dobry był Tony w wieku 18-19 lat. To było świetne dla nas obydwu, bo rywalizując ze sobą, stawaliśmy się lepszymi muzykami, zdobywaliśmy nowe umiejętności. To był niesamowicie ekscytujący czas, na przykład, gdy pojechaliśmy grać do Holandii. Przypominam sobie Tony, że przespałeś tam większość czasu, cholera, jakie było to przezwisko, które dostałeś tam? Tony Coldham: Pamiętam - koszatka! (śmiech) Po prostu potrzebowałem więcej pięknych snów, niż reszta kapeli. Mieliśmy tam mnóstwo niesamowitych doświadczeń, Holandia była dla mnie największym wydarzeniem. Pierwszy koncert, gdy publika szturmowała scenę pod koniec gigu… wow! Dlaczego właściwie Deep Machine się rozpadł? Paul Smith: To zawsze jest ta sama, stara historia. Byliśmy bardzo młodzi i nie potrafiliśmy docenić tego, co mieliśmy w tamtym czasie. Podobnie, jak w innych kapelach, zaczęły się ujawniać wewnętrzne różnice i w końcu wpadliśmy w spiralę, z której nie było już ratunku. Tony Coldham: Ludzie często zapominają, jak młodzi wtedy byliśmy. Andy miał 18 lat, Tony Harris 19, ja i Paul około 21 lat. Jedynie Steve był nieco starszy. Nie jestem pewien, co do jego wieku, nigdy nie lubił o tym mówić… (śmiech). Gdybyśmy mieli managera, kto wie… byłaby może szansa, by przejść cało przez wszystkie konflikty. Paul Smith: Patrząc wstecz, wielka szkoda, mogliśmy osiągnąć naprawdę wiele. Niestety nie da się włożyć mądrej, dojrzałej głowy na młode, szalone barki. Jednak nie składacie broni i powracacie na rynek z nową płytą. Co spowodowało ten krok? Paul Smith: To był koncert Tokyo Blade we wschodnim Londynie. Tony Coldham skontaktował się ze mną. Nie widzieliśmy Andy'ego Wrightona przez dekady. To była wspaniała noc, był tam także Steve Kingsley oraz Russell Schofield, techniczny Tony' ego z 1982 roku. Wtedy zdecydowaliśmy, by zarezerwować salę prób, by pograć stare utwory. Tony Coldham: Szczęśliwie Russell zdołał nakłonić Tony'ego Harrisa do idei reaktywacji kapeli wkrótce, więc wszyscy byli na pokładzie. Paul Smith: Pojawiliśmy się na próbie, podłączyliśmy sprzęt i… Wow! Czuliśmy się, jakbyśmy nie grali ze sobą może z trzy miesiące a nie 32 lata. Od tego momentu wiedzieliśmy, że to jeszcze nie koniec naszej historii. Tony Coldham: To było dość surrealistyczne przeżycie, wszyscy razem grający stare utwory po tak długim czasie. Zadziwiające było to, że graliśmy bez żadnych błędów, niemal perfekcyjnie! Paul Smith: Niedługo po tym Andy zdecydował, że


niestety nie da rady pogodzić obowiązków The Deep z Tokyo Blade. Niestety także Tony Harris był zmuszony z powodów zdrowotnych, by zrezygnować z grania. Jednak ziarno zostało zasiane tego dnia. Tony Coldham: Stanęliśmy przed zadaniem znalezienia utalentowanych muzyków, którzy dołączą do kapeli. Paul Smith: Byliśmy totalnymi szczęściarzami, gdy na przesłuchaniu pojawił się Mick Feleppa. To znakomity gitarzysta i prawdziwy charakter - joker w naszej talii! Mick grał w zespole Strutt przez moment razem z Tony'm Coldhamem w połowie 1980 roku, więc był członkiem rodziny. Zwerbowaliśmy Dona Whiberley'a, prawdziwe dziecko w naszym zespole (25 lat). Don nagrał partie basu na "Premonition", jednak przeniósł się do młodszej kapeli (śmiech). Teraz gra z nami Phil Reeve, który pomógł nam już na etapie powstawania zespołu i jest naszym długoletnim przyjacielem. Tony Coldham: Faktycznie, Phil dostał ofertę dołączenia do zespołu już wcześniej, jednak z uwagi na inne zobowiązania nie mógł dołączyć. Teraz jednak jest z nami i jest świetnie! Czy to prawda, że nazwa Deep Machine była zajęta? Paul Smith: Nazwa Deep Machine była używana przez założyciela zespołu i skład, który zebrał i pod tą nazwą koncertowali. Tony Coldham: Jak na ironię, obecnie się rozpadli. Paul Smith: Pomimo faktu, że trzech z nas jest powiązanych z nazwą Deep Machine, wydaje mi się, że lepiej nie używać jej. Chcieliśmy być zespołem na swoich własnych prawach, nowy początek, ale z historią w tle! Tony Coldham: Taka sytuacja ma swoje wady i zalety, dlatego, że ludzie często nie znają naszego pochodzenia, historii dopóki nie dowiedzą się od nas, że byliśmy niegdyś Deep Machine. Tą nazwę budowaliśmy w Europie w latach 80-tych, teraz musimy to zrobić z nazwą The Deep. Panowie, myślicie, że mamy obecnie dobry czas na granie hard/heavy? Tony Coldham: Pod pewnymi względami jest dobrze, pod innymi niekoniecznie. Hard rock, heavy metal jest prawdopodobnie bardziej akceptowany przez ludzi, niż kiedykolwiek w historii. Jako muzyk, jest łatwiej, taniej nagrywać i dystrybuować muzykę w cyfrowym świecie. Problem polega na tym, że każdy to robi, mamy do czynienia z potężną rywalizacją. Starasz się być jak najbardziej słyszalny w tym tłumie. Niestety trudno myśleć o zarabianiu pieniędzy z grania muzyki. Ludzie ściągają muzykę z Internetu, nawet, jeśli płacą za to, znacząca część tych pieniędzy trafia do dystrybutora, nie do artystów. A jak wygląda scena metalowa w Londynie obecnie? Paul Smith: Wygląda na to, że scena metalowa w Wielkiej Brytanii odradza się w tym czasie. Kto wie? Może, dlatego, że wciąż gramy, chodzimy na koncerty… Gdy przestaniemy wszystko pewnie runie (śmiech). Jest sporo bandów o ustalonej pozycji, grających trasy koncertowe, jak Raven, Tytan, Desolation Angels, Tokyo Blade, Tyson Dog, Avenger, by tylko wspomnieć kilka. Tony Coldham: Tak, oprócz tego mamy sporo nowych, młodych, niezwykle utalentowanych kapel. Zapoznajcie się z takimi zespołami, jak Monument, Neverworld, Forged In Black, Toledo Steel, Silent Divide, Kaine. Paul Smith: Ta muzyka nigdy nie będzie tak popularna, jak w kontynentalnej Europie, jednak jest znacznie lepiej, niż jeszcze kilka lat temu. Tony Coldham: Oczywiście wciąż nie jest łatwo wyciągnąć ludzi z domu, na koncert, jeśli nie jesteś naprawdę znaną kapelą. Mnóstwo ludzi tutaj chodzi do lokalnych pubów, by posłuchać a nawet czasem pośpiewać razem z licznymi cover bandami. Zatem sytuacja z graniem koncertów nie wygląda zbyt różowo? Paul Smith: Staramy się grać wszędzie gdzie się da, jesteśmy jednak ograniczeni jedynie do klubów, które wspierają i promują ten rodzaj muzyki. Tony Coldham: Nowo powstające puby i kluby celują w cover bandy, wydaje im się to jedynym sposobem na przyciągnięcie tłumów i zarobienie kasy. Kilka klubów niestety musiało zakończyć działalność z powodów frekwencyjnych. To czarny scenariusz dla nowych, zaczynających kapel. Paul Smith: Często sytuacja wygląda tak, że to kapele

własnym sumptem organizują koncert, wynajmują salę, jest dobrze, gdy uda się pokryć koszty. Granie regularnie na żywo sprawia, że muzycy ćwiczą, rozwijają się technicznie z każdym koncertem. Przechodząc do "Premonition", opowiedzcie proszę odrobinę o procesie nagrywania albumu… Paul Smith: Wybraliśmy londyńskie studio Vatican, gdzie także ćwiczyliśmy przed nagrywaniem albumu. Początkowo chcieliśmy nagrać kilka utworów, jako demo i rozglądać się za graniem koncertów. Jednak byliśmy podekscytowani, gdy usłyszeliśmy, jak dobrze to brzmi. Nie było innej opcji, jak tylko nagrywać dalej aż do pełnego albumu. Oczywiście sam proces nagrywania zmienił się znacząco od lat 80-tych. Można kombinować z mnóstwem rzeczy przy cyfrowym sprzęcie. Mieliśmy mnóstwo zabawy z budowaniem poszczególnych partii, solówek, mogliśmy wziąć kopię utworu do domu, gdzie można popracować bez presji czasu. Mick i ja nagraliśmy sporo solówek w domach, po czym Steve Good, nasz inżynier dźwięku, wrzucał je do poszczególnych kawałków. Obecnie masz mnóstwo możliwości eksperymentowania, co nie było możliwe dawniej. Wydaje mi się, że oryginalnie nagraliśmy "Saga" i "Nightstalker" w 1982 roku na ośmio-ścieżkowym sprzęcie. Czasem nawet wykorzystanie najbardziej podstawowego sprzętu pozwala uzyskać niesamowity efekt. Tony Coldham: Muszę przyznać, że najważniejszy postęp, jaki zauważyłem podczas nagrywania, to niemal nieograniczona ilość ścieżek, które można nakładać i miksować razem w niemal nieograniczony sposób. Nagrywając cyfrowo jesteś w stanie sprawić, by każda nuta zabrzmiała tak, jak powinna. Nigdy nie doświadczyliśmy takiego poziomu kontroli podczas procesu nagrywania. Chociaż, trzeba przyznać, że w konsekwencji spędziliśmy w studiu sporo czasu. W mojej opinii jednak, to kompromis, do którego będziemy się starali dążyć zawsze. Wspomnieliście wcześniej, że utwory z "Premonition" zostały skomponowane jeszcze w latach 80tych… Paul Smith: "The Rider", "Nightstalker", "Premonition", "Spellbound" i "Saga" pozostały praktycznie niezmienione, od czasów, gdy graliśmy je we wczesnych latach. Niektóre solówki uległy zmianom, gdyż chcieliśmy, by Mick miał możliwość odciśnięcia swojego własnego sznytu w nowych wersjach. Pozostawiliśmy solówkę w utworze "Saga", zagraną przez Tony'ego Harrisa. Mick wykonał kawał kapitalnej pracy, wiernej oryginałom, lecz w swoim własnym stylu. Utwory, które powstały w późniejszych okresach, zostały zmodyfikowane, aby zabrzmiały bardziej zespołowo, dynamicznie. Mieliśmy mnóstwo pomysłów na riffy, melodie z przeszłości, które nigdy nie zostały skończone, Teraz, gdy uznaliśmy, że pomysł jest dobry, nagrywaliśmy go, bez względu na to, z jakiego okresu pochodzi. Dobry riff zawsze pozostanie dobrym riffem. Przykładem może być "Cold Hearted", którego początki sięgają roku 1994. Udało nam się skończyć ten kawałek dopiero 20 lat później. Teraz czuję się naprawdę stary! Tony Coldham: Ten schemat zdecydowanie działa na tym albumie. Utwory zdecydowanie reprezentują NW OBHM, brzmią autentycznie, ze współczesnym brzmieniem. Myślę, że powstał album, o jakim marzyliśmy, album, który mógłby powstać znacznie wcześniej, gdybyśmy mieli możliwość podpisania kontraktu z dużą wytwórnią. Pytanie filozoficzne - Iron Maiden czy Saxon? Paul Smith: W naszych wczesnych latach, myślę, że mógłby to być Maiden, działaliśmy w tym samym rejonie Londynu, graliśmy koncerty w tych samych salach. Byliśmy pod ich wielkim wpływem w swoim czasie. Ostatnio fani dość często porównują niektóre z naszych numerów do Saxon, co też jest bardzo miłe, gdyż to kolejny z wielkich zespołów NWOBHM. Tony Coldham: Niełatwe pytanie. Serce jednak mówi mi - Maiden. Pamiętam, że muzycy Maiden przychodzili na nasze koncerty, więc lojalność i sentyment pozostaną na zawsze. W muzyce The Deep duży akcent kładziecie na melodię, chwytliwe utwory to nierzadkość na "Premonition", jednak zdarzają się także utwory nieco bardziej rozbudowane, jak "Saga", "Turn Me Loose"… Paul Smith: Staramy się komponować zróżnicowane piosenki, by potrafiły zaciekawić publikę, ale także nas samych. Melodia pomiędzy wokalem a riffem gita-

rowym jest bardzo ważna, by nadać piosence nastrój, klimat. Ostatnio zaczęliśmy pracować nad kilkoma nowymi pomysłami Tony'ego. Ponieważ nie jest on gitarzystą, wyśpiewuje swoje pomysły, które nie są ograniczane umiejętnościami technicznymi. To dość ciekawy sposób pracy, inny od typowego komponowania gitarzystów. Zanosi się, że mogą to być właśnie odrobinę rozbudowane kompozycje. Tony Coldham: Pracujemy z Paulem już na tyle długo, że bardzo łatwo wychwytuje on wszystkie pomysły, które chcę mu przekazać. Potem przekłada to na język zrozumiały dla reszty(śmiech). Świetnie, że wszyscy w kapeli komponują i wnoszą wkład w tworzenie muzyki, co owocuje różnorodnością i świeżym brzmieniem. Co sądzicie o Internecie, w kontekście przemysłu muzycznego? Paul Smith: Internet otworzył cały świat przed nami, szkoda, że nie było takich możliwości w 1982 roku! Aranżujemy i planujemy koncerty, sprzedajemy płyty, utrzymujemy kontakt z fanami czy wreszcie wymieniamy się pomysłami muzycznymi mailowo. To bezcenne. Tony Coldham: Nie zapominajmy, że nasze ponowne spotkanie było możliwe dzięki Internetowi. Odszukaliśmy się na profilu Facebook, zanim doszło do spotkania. Ale, tak jak powiedziałem wcześniej, Internet to broń obosieczna. Znacie jakieś polskie kapele metalowe? Tony Coldham: Dawniej, musiałbym powiedzieć, że nie znaliśmy żadnych polskich zespołów. Musisz wiedzieć, że dawniej na wyspach scena muzyczna była zdominowana przez amerykańskie i brytyjskie zespoły. Stacje radiowe i telewizyjne grały tylko znane kawałki. Potem wraz z upływem czasu, docierało do nas coraz więcej muzyki z Kanady, Niemiec. To było wszystko. Nie wiedzieliśmy za wiele o muzyce metalowej z innych krajów. Obecnie, pomimo Internetu, wciąż nie jest łatwo dotrzeć do kapel z niektórych krajów. Myślę, że kluczem są różnice językowe. Spróbuj napisać polską nazwę używając angielskiej klawiatury, z użyciem angielskiej wyszukiwarki, nie wpisując poprawnych polskich znaków… Nie zawsze udaje się dotrzeć do właściwych nazw. Paul Smith: Świadomość, że metalowe kapele są niemal w każdym kraju na świecie ciągle wzrasta. Słuchałem i podobały mi się zespoły Acid Drinkers, Turbo, czy Vader. Tony Coldham: Całkiem niezłe są Mech, Wilczy Pająk. Jestem raczej tradycjonalistą, nie przepadam za black, czy death metalem. Jakie plany na najbliższą przyszłość? Paul Smith: Nasz najbliższy plan, to komponowanie nowych utworów na kolejny album, następnie pre-produkcja i skompletowanie kompozycji. Mamy także w planie nakręcenie dwóch teledysków na początku 2016 roku. Tony Coldham: Wiesz, pomimo faktu, że na "Premonition" wykorzystaliśmy sporo materiału z dawnych lat, raczej nie spodziewałbym się kolejnej płyty zbyt szybko. Musimy być pewni, że włożymy w drugi album nie mniej czasu i wysiłku, aniżeli było to w przypadku debiutu. Chcemy by kolejny album przebił "Premonition". Przypuszczalnie nie uwiniemy się z tym wcześniej, niż do końca 2016 roku. W takim razie, już zupełnie na koniec, chciałbym prosić Was o przekonanie polskich fanów metalu do zapoznania się z zawartością "Premonition"… Paul Smith: Jeżeli chcecie usłyszeć prawdziwy oldschoolowy, kopiący tyłki materiał w stylu NWOBHM, możecie kliknąć na naszą oficjalną stronę internetową lub profil Facebook. Także na stronie ReverbNation możecie usłyszeć trochę naszej muzyki. Jest też trochę nagrań live na Youtube, z koncertów w Holandii, Belgii i na Wyspach. Tony Coldham: Bądźcie gotowi usłyszeć o nas więcej w 2016 roku. Mamy zaplanowane koncerty w Europie i liczymy na Was. Granie na żywo jest naszą mocną stroną, o czym świadczą świetne recenzje naszych gigów. Oczywiście mamy nadzieję dotrzeć także do Polski, jeśli tylko będzie zainteresowanie naszym koncertem., dajcie nam znać. Dziękuję serdecznie za rozmowę… Paul Smith & Tony Coldham: Dzięki, pozdrawiamy! Tomek "Kazek" Kazimierczak

THE DEEP

47


dymi mężczyznami nie wiedzącymi jaka będzie nasza przyszłość.

Bestia z piekła rodem Po kilku latch od reaktywacji wypełnionych wieloma koncertami Tysondog wydał w końcu powrotny album "Cry Havoc". Muzyka na nim zawarta jest cięższa i mroczniejsza niż choćby na klasycznym debiucie "Beware of the Dog", ale myślę, że na tyle dobra by zainteresować trochę osób. Na moje pytania dotyczące zarówno historii jak i czasów obecnych odpowiadał basista Kevin Wynn. HMP: Witam Was. Jakie to uczucie wrócić po tylu latach z nowym krążkiem? Kev Wynn: Niesamowite!!! Świetnie się bawiliśmy grając w kilku naprawdę fajnych krajach, w których nie gościliśmy wcześniej. Jak długo komponowaliście materiał, który znalazł się na "Cry Havoc"? Są to wszystkie nowsze utwory z ostatnich dwóchtrzech lat. Wiele zostało napisanych zaraz po powrocie do studia, aby nagrać ponownie "Hammerhead" EP. Mieliśmy jeszcze około piętnastu piosenek, które nie przeszły dalszej eliminacji. Wszystkie utwory są nowe czy może odświeżyliście też jakieś stare pomysły? Nie, wszystkie utwory są kompletnie nowe. Czy pracowaliście nad nim w podobny sposób co kiedyś czy może coś się zmieniło? Teraz jest dużo łatwiej z domowymi urządzeniami do rejestrowania dźwięku, są e-maile, itp. Ja mie-

czyni ją bardziej mrocznym. Spowodowane jest to wokalem Clutcha, który nie może już śpiewać tych wysokich tonów jak dwadzieścia pięć czy trzydzieści lat temu. Nie baliście się, że godzina to może być za długo jak na metalowy krążek? Powiem szczerze, że gdyby wyjąć dwa-trzy numery to płyta wchodziłaby znacznie lepiej, choć i tak jest dobrze. Szczerze mówiąc to chcieliśmy dać ludziom najwięcej piosenek jak to możliwe po tak długim czasie oczekiwania na nowości. Nawet w pewnym momencie myśleliśmy o wydaniu podwójnego albumu (śmiech!!!). Wasze teksty były dość mroczne i typowo metalowe, często oparte na klimatach fantasy i horror. Jednak na "Cry Havoc" są one bardziej związane ze światem realnym i tym co się na nim dzieje prawda? Możecie powiedzieć coś więcej na ich temat? Myślę, że "Cry Havoc" wciąż opiera się na science

Album wydaliście nakładem Rocksector Records. Skąd wybór właśnie ich i jak Wam się z nimi współpracuje? Wraz z Paulem spotkaliśmy się z nimi i byliśmy pod wrażeniem ich wiedzy na temat Neat Records i New Wave of British Heavy Metal. Szukali zespołów, które pochodziły z wytwórni muzycznej Neat. Tygers podpisali kontrakt jako pierwsi, następnie my, a później Avenger. Może będzie ich więcej w przyszłym roku? Jak będzie wyglądała promocja tego krążka? Może jakiś klip? Rocksector wydał singiel "Shadow of the Beast" dostępny do pobrania za darmo co wywarło na nas dużą presję. Ponadto wystawili edycję kolekcjonerską płyty, która sprzedała się w mniej niż tydzień, a dla kogoś kto ich nie zna jest klip promujący na You Tube. Z tego co widziałem macie już zabukowanych trochę koncertów. Czy jest to już zamknięta lista czy w dalszym ciągu negocjujecie kolejne daty? Kontynuujemy to do 2016 roku, graliśmy w niejednym wspaniałym miejscu jak Holandia, Hiszpania, Francja, Belgia. Zagramy wiele razy w Zjednoczonym Królestwie w Newcastle, Londynie, Manchesterze, Glasgow, Birmingham. W ten weekend jesteśmy na Malcie i we Włoszech, w listopadzie zagramy w Grecji. Następnie w 2016 czeka nas Szwecja, Niemcy, Holandia, Belgia, Brazylia, Kolumbia, potrzebujemy więcej koncertów. Producentem płyty jest Jeff Dunn, czyli Mantas z legendarnego Venom. Znacie się od dawna, ale kto wpadł na pomysł, żeby to właśnie on wypro dukował Wasz album? Eric Cook z Venom wraz z managerem Tysondog i właścicielem wytwórni Blast Studios w Newcastle. To nie pierwsza taka kooperacja z kimś z Venom, ponieważ na Waszym debiucie "Beware of the Dog" gościnnie w utworze "Demon" pojawił się Cronos, który również odpowiadał za produkcję prawda? Znowu był to Mr. Cook, który wtedy był naszym kierownikiem. Planowaliśmy wspólne tournee wraz z Venom i Metallicą. Plany rozwiały się wraz z odejściem z zespołu jego brata Geda, nastepnie zerwaliśmy kontakty z zespołem Venom. Moim zdaniem zrobił kawał świetnej roboty. Szczególnie brzmienie gitar robi wrażenie. A jakie jest Wasze zdanie na ten temat? Conrad był juniorem w Neat Records. Nauczył się wszystkiego o procesie nagrywania od Keitha Nicola, który był najlepszym gościem w tych czasach. Miał on również duży wkład w brzmienie.

Foto: Tysondog

48

szkam w Manchesterze, który znajduje się w odległości 288 km od reszty zespołu. W każdej chwili mogą mi przemailować nowy utwór abym mógł się go nauczyć w moim domowym studio.

fiction i horrorze. Odnosi się do zamieszek, które mogą sie pojawić w przyszłości oraz nawiązuje do walki z systemem. Mówi także o kłopotach, w których znajduje się Ziemia po powstaniu bestii z piekła rodem, Tysondoga!!!

Materiał jest zdecydowanie cięższy i bardziej mroczny niż Wasze wcześniejsze nagrania. Skąd taka zmiana? Nie jestem pewien. Utwory takie jak "Taste the Hate", "Dont Let the Bastards Grind You Down", "Smack Attack" z płyty "Crimes of Insanity" są ciężkie jak cholera!!! Odrzuciliśmy brzmienie, które

Na debiucie zamieściliście numer "Dead Meat", w którym ostro atakowaliście ówczesną premier Margaret Thatcher. Czy dzisiaj w ten sam sposób oceniacie jej działania? Tak, zniszczyła życie wielu osobom. W latach 70tych i na początku lat 80-tych byliśmy jeszcze mło-

TYSONDOG

Wasza znajomość z typami z Venom nie powinna dziwić, bo pochodzicie z tego samego miasta. Jak wspominacie stare czasy i jakie były wtedy układy między Waszymi zespołami? Wspaniały czasy... Mieliśmy bardzo dobre relacje z zespołem a w szczególności z Tonym. Tony to prawdziwy imprezowicz. Prawdę mówiąc to nie lubiliśmy ich muzyki w tym okresie, mimo że podobała się nam przez lata... Conrad był showmanem dumnie chodzącym w czerwonej kurtce motocyklowej i dżinsach schowanych w buty Doc Martin. Jeff był spokojny i uprzejmy, naprawdę świetny facet i najlepszy muzyk w zespole. Napisał prawie wszystkie klasyki obecnemu Venom Inc. które zrobiły niedawno wielkie widowisko w Wielkiej Brytanii, a wkrótce zrobią na Malcie. Jak w ogóle wyglądała wtedy scena w Newcastle? Możesz porównać ją z dzisiejszymi czasami? Fantastyczne czasy, wielu wspaniałych muzyków i wiele wspaniałych zespołów. Wszyscy wspólnie pijący w słynnym Trillians Club w centrum Newcastle. Ludzie przenieśli się na północny-wschód, aby być członkami zespołów jak na przykład: Brian Ross, John Deverill, John Sykes. Jak sobie dobrze przypominam to nawet Avenger i Venom dostali swoich


amerykańskich gitarzystów. Były to wielkie czasy dla metalu. Czemu według Was nie udało się Wam osiągnąć więcej? Czy to nie przypadkiem dlatego, że jednak zaczęliście kilka lat później niż Iron Maiden, Saxon, czy choćby Venom i ominęliście ten najwięk szy boom? Byliśmy nieco młodsi niż niektóre wielkie zespoły. Graliśmy wciąż z Priest, Sabbs, Saxon, Deep Purple, mając w naszym zestawie jedynie własne kawałki. Konkurencja była wtedy bardzo silna, nawet Metallica została odrzucona przez Neat Records. Nam za to udało się nagrać pierwszy album, podpisać pierwszy pojedynczy kontrakt, gdy byliśmy jeszcze w wieku 18 i 19 lat.

zebrać ludzi. Miałem kontakt z Robem, a Alan przekonał Russa Tippensa z Satan, aby nam pomógł. Nie wiedzieliśmy, gdzie znajdował się Paul, wtedy nie było facebooka, a także Clutch nie był zainteresowany. Tak więc zagraliśmy nasz pierwszy koncert w Birmingham jako czwórka. Cztery lata później pojawiła się EPka "Hammerhead 2012" zawierająca kilka na nowo nagranych klasyków. Skąd pomysł na takie wydawnictwo? Nie chcieliście nagrać jakichś nowych kawałków?

Bayleya. Co powiecie na taką opinię? Nieee!!! Nie jak Blaze Bayley (śmiech!!!). Nie jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi, a w szczególności ja. To już inna historia z festivalu The S.O.S. Clutch miewał problemy zdrowotne powiązane z jego oddechem przez kilka lat. Lata picia i palenia wcale nie pomagały, więc trudno było mu śpiewać tak samo jak trzydzieści lat temu. Clutch stworzył ten wspaniały, nowy styl. Nadal potrafi naprawdę dobrze trzymać rytm i oktawę. To połączenie sprawiło, że brzmienie stało się lżejsze.

Zaczęliście w 1982 pod nazwą Orchrist. Czemu postanowiliście zmienić miano na Tysondog i skąd pomysł na Tę nazwę? Rzeczywiście zaczęliśmy jako Orchrist w późnych latach 70-tych. Wiedziałem, że Alan Hunter i Paul Greenwood wspierają Blitzkreig w naszym rodzinnym mieście Wallsend, głównie w knajpie The Mem. Potrzebowali basisty, więc przestałem grać na gitarze elektrycznej. Pomimo wielu prób nigdy dużo nie koncertowaliśmy. Wasz debiut to w pewnych kręgach totalnie kultowe wydawnictwo i również moim zdaniem Wasze największe osiągnięcie. Jak dziś z perspektywy ponad trzydziestu lat traktujecie ten album? Jak wspominacie pracę nad tymi numerami? Dziękuję za te miłe słowa. Było to bardzo ekscytujące i przyjemne słyszeć piosenki, które graliśmy przez kilka lat na winylu. Nawet teraz wciąż kochamy grać "Hammerhead", "Painted", "The Inquisitor", do niedawna jeszcze grany "Demon", "Dead Meat", "In the End", "Dog Soldiers" i "Day of the Butcher". Na następnym krążku "Crimes of Insanity" poszliście trochę bardzie w speed metalowe klimaty. Chcieliście być na czasie z tym co się działo na metalowej scenie czy ta zmiana przyszła u Was naturalnie? Myślę że byliśmy nieco zdezorientowani, który gatunek wybrać. Nasz wizerunek zaczął się zmieniać od kiedy mieliśmy na sobie designerskie ubrania i dużą liczbę kobiet plątającą się wokół zespołu. Na "Crimes of Insanity" nie ma speed metalu, a pieprzony heavy metal. Wiele zespołów nawet w najmniejszym stopniu tego nie robi jak my. Wstawiają milion akordów, starają się naśladować Iron Maiden. My dalej lubimy ciężki rytm, jak Priest, Sabbs, itp. "Taste the Hate", "Blood Money" i "Machine" wciąż rusza jak cholera i oczywiście "Don`t Let the Bastards" obdziera ze skóry, ha!!! "Skools Out" było tylko dobrą zabawą i zapewniło nam wielu słuchaczy radiowych. Czemu Tysondog przestał istnieć w 1987 roku? Jakie były główne przyczyny? Alan Hunter lewo opuścił zespół przed wydaniem "Crimes...", ożenił się i osiadł z rodziną. Ja, Paul, Rob i Clutch zaczęliśmy zbyt wiele imprezować, a nie koncertować lub pisać nowy materiał. Hair metal zaczął przejmować kontrolę. Nawet zaangażowałem się w rockowe odgałęzienie jak Tygers of Pan Tang z Robem Weirem i Jess Coxem. Nigdy właściwie się nie rozpadliśmy, po prostu się rozeszliśmy. Zawiesiliśmy próby, a następnie przeniosłem się do Manchesteru. Co się z Wami działo przez te wszystkie lata, gdy Tysondog był w krainie wiecznych łowów? Jak wspomniałem wcześniej, rodzina, małżeństwo, praca, kredyt hipoteczny. Odszedłem, przeprowadziłem się, dostałem dobrą pracę i podróżowałem. Clutch przeniósł się do Korfu w Grecji, Rob grał na perkusji na statku wycieczkowym QE2 i podróżował po całym świecie, Paul dołączył do Marines i także widział trochę świata. Powróciliście w 2008 roku. Jak doszło do reaktywacji i kto był jej głównym inspiratorem? Rob Walker wrócił na północny-wschód po dłuższym pobycie w Turcji i Ameryce, jak również po długim graniu na statkach rejsowych. Alan Hunter, gitarzysta i wokalista skontaktował się ze mną, aby

Foto: Tysondog

Jak wspomniałem wcześniej "Bewere" jest klasykiem, ale perkusja nie była idealna, więc Rob Walker grając te piosenki naprawdę sprawił, że się wyróżniały i brzmiały ciężej. Chcieliśmy, aby ludzie usłyszeli je na żywo. Obecnie w Waszym składzie jest trzech członków oryginalnego składu. A możecie przedstawić też pozostałych muzyków? Nadal blisko się przyjaźnimy z Alanem i Robem. W rzeczywistości Rob powrócił do nas akurat na tournee po Francji, Holandii i Belgii tego kwietnia, Phil Brewis miał wtedy żałobę w rodzinie. Oryginalni członkowie zespołu to: Kev Wynn (bass), Paul Bburdis (gitara prowadząca) Clutch Carruthers (wokal). Obecni to Phil Brewis (perkusja) grał między innymi z Blitzkreig, Tygers, Satan, Skyclad i jest już z nami od kilku lat. Steve Morrison (gitara prowadząca), jest nowy w branży choć odgrywał hołdy wielu zespołom, a poza tym kocha każdą minutę bycia w sławnym zespole. W dodatku podpisał swój pierwszy w historii autograf w Barcelonie tego roku. Ha!!! W tym roku Clutch musiał mieć zastępstwo sceniczne w postaci Tony'ego Martina. Domyślam się, że to nie był ten Tony, były wokalista Black Sabbath? Co to za facet i czemu Clutch musiał być zastąpiony? Nie został on zastąpiony. To jest nasz hiszpański agent, Antonio "Tony" Hortal Martin (szef Doctor Metal Management). Nagrał nas na Bro Fest w Newcastle w 2013 roku. Wszystko co możecie usłyszeć w "The Inquisitor" to sprawka Antonio. Kiedy graliśmy na Matarock w Barcelonie w tym roku ustaliliśmy, że będzie śpiewał refren tak samo jak i w Manchesterze na festivalu The S.O.S. Dalej jesteśmy w kontakcie z Antonio Martinem i mam nadzieję, że uda nam się go zaprosić jako gościa na następny album. Jeśli już jesteśmy przy Clutchu to jego maniera wokalna też uległa zmianie. Śpiewa teraz niżej i momentami zaczyna brzmieć podobnie do Blaze

Jakie wydarzenie uważacie za największe w his torii Tysondog? Z czego jesteście najbardziej dumni? To, że jesteśmy i wciąż żyjemy (śmiech!!!). A tak poważnie, to najlepszym czasem w historii Tysondog jest okres, w którym pojawił się MySpace, YouTube, Facebook!!! Teraz jesteśmy lepiej znani niż kiedykolwiek byliśmy!!! A także dzięki występom w kilku fantastycznych miejscach jak: Hiszpania, Niemcy, Francja, Grecja, Belgia, Holandii. W 2016 czeka na nas jeszcze wiele cudownych miejsc takich jak: Malta, Włochy, Brazylia, Kolumbia, Szwecja i miejmy nadzieję że także Polska. Przez lata spędzone na scenie poznaliśmy wielu wspaniałych muzyków, żyjąc jak w marzeniach. Zawdzięczamy to prasie i fantastycznym fanom. Spodziewaliście się tego wracając po latach, że wciąż tak wiele osób chce Was słuchać, oglądać i przez te wszystkie lata nie dało Waszej nazwie przepaść w odmętach historii? Jak powiedziałem nigdy nie myślałem, że będę robił to co robię obecnie i dziękuję jeszcze raz Heavy Metal Pages za umacnianie wspólnoty Heavy Metalowej. To już wszystkie pytania z mojej strony. Macie coś do przekazania Waszym fanom w Polsce? Wciąż mam jeszcze stare listy od wielbicieli z Polski z lat 80-tych gdzieś w moim biurze. Jestem świadom, że to była to walka, aby wybić się w muzyce. Nasi fani bardzo, bardzo nas uszczęśliwiają swoją korespondencją. Nie ważne było skąd mieli nasze albumy, ważne było, że mieliśmy przyjaciół w odległych miejscach takich jak Brazylia czy Polska. Wygląda na to, że Brazylia zobaczy nas w 2016, a Polska? Wielkie dzięki, powodzenia. Pozdrawiam. Maciej Osipiak Tłumaczenie: Marcin Hawryluk, Anna Kozłowska

TYSONDOG

49


Choć trudno w to uwierzyć, teraz, po reaktywacji, Satan jest bardziej stabilnym zespołem niż trzy dekady temu. Sam Brian Ross, który zaśpiewał na najsłynniejszej płycie Satan, "Court in the Act" zagrzał miejsce w zespole ledwie rok. Dziś panowie grają w niezmienionym składzie (takim samym jak w 1983 roku) od pięciu lat i właśnie nagrali drugą studyjną płytę po przerwie.

Ciągłość, której brakowało w latach osiemdziesiątych… HMP: Ostatnio rozmawialiśmy zaraz po wydaniu koncertówki "Trial of Fire". Mówiliście, że nie macie zamiaru zmarnować sukcesu "Life Sentence" i zaraz bierzecie się za nowy album. Czuliście, że rozpiera Was energia i moc twórcza czy raczej pracowaliście pod presją "kujmy żelazo póki gorące" czy "szybko, żeby nie zmarnować dobrej passy"? Russ Tippins: Nie wywarło to na nas dużej presji ponieważ zaczeliśmy pisać w 2013 roku tuż po wydaniu "Life Sentence", był to więc stopniowy proces. Czuję, że są to dla mnie już stare kawałki, które żyły w mojej głowie przez dwa lata. W ubiegłym roku spędziliśmy dużo czasu w trasie i nie wyrobiliśmy się do listopada. Teraz gdybyśmy czekali, aż do końca całego tournée z rozpoczęciem tworzenia nowego materiału, to wtedy pojawiłaby się presja. Wszyscy wzięliśmy dema nowych utworów w trasę, aby móc ciągle ich słuchać i dokonywać zmian na bieżąco.

ach osiemdziesiątych? Myślę, że tym razem w obecnym składzie mamy większą ciągłość, której brakowało nam w latach 80-tych. To szaleństwo myśleć, że Brian był w zespole mniej niż rok w latach 1983-1984. Nie śpieszy nam się, aby zmienić ten stan rzeczy, ponieważ działa on bardzo dobrze. Co do nowego winylu na przykład, największą zaletą było nagrywanie w tym samym studio First Avenue z tym samym technikiem Davem Curle. Wykorzystaliśmy te same gitary i wzmacniacze jak w przypadku "Life Sentence". Daliśmy wszystko do tego samego producenta, Dario Molló do zmiksowania. Powtórzyliśmy każdy krok, który działał dobrze. Mieliśmy nawet tego samego artystę, Elirana Kantora, który naszkicował okładkę dla winylu! Jeśli chodzi o techniczny proces nagrywania, dobrze jest użyć konfiguracji i mieć pewność, że zadziała. Potem możemy skupić się na własnej.

Tę płytę nagraliście w takim samym składzie jak poprzednią i jak "Court in the Act". Jak jest Wasza recepta na taką stabilność składu? Cóż, to już cztery lata od czasu ponownego zjednoczenia i nadal jesteśmy przyjaciółmi. W zespole nie ma pojedyńczego ja, więc twórczo, każdy z nas ma równy

Czyli i tym razem okładkę również zaprojektował Eliran Kantor. Tak, oczywiście! Tym razem odegrał jeszcze ważniejszą rolę w projekcie. Pozwól mi wyjaśnić. Mieliśmy dwa tytuły, które się nam podobały. Nie mogliśmy wybrać, wahaliśmy się między "Atom by Atom" i "In

także z przeszłości i nawet, ośmielę się powiedzieć, że z przyszłości. Są to sytuacje, które hipotetyczne mogłyby się wydarzyć. Czyli na przykład "Farewell Revolution" traktuje o końcu ludzkiej cywilizacji? Nie do końca Katarzyno, ale jesteś blisko. Kim jest tytułowy "Fallen Saviour"? Nie jest to utwór traktujący o temacie, o którym wszyscy myślą, nie jest to także oczywisty wybór. Odpowiedź znajduje się w ostatnim wersie. Skąd pomysł na wplecenie postaci mitologicznych do tekstu - Ahirmana i Persefony? Może to was zaskoczyć, ale niektórzy z nas naprawdę czytają i nie mówię tutaj o powieściach Stephena Kinga! Każdy, kto czytał mitologię grecką, na pewno większość ludzi, będzie zaznajomiony z osobą Persefony. Ta kompozycja nie jest dosłownie o niej, ale o czymś co zostało nazwane po niej. Co do Ahrimana, moim głównym źródłem była transkrypcja wykładów Steinera. Filozof Rudolf Steiner wygłosił wykład w Zurychu w 1919 roku o tym, co nazwał "Oszustwem Arymańskim". W internecie są dostępne transkrypcje. Tekst do utworu "Ahriman" jest moją własną, ordynarną interpretacją i próbą zrozumienia jego kwintesencji. Oto mały spoiler dla wszystkich (śmiech). Jednym z najbardziej chwytliwych numerów na płycie jest "My own God". Jest jednocześnie chwytliwy, a z drugiej strony jednocześnie posiada niebanalny riff. Planujecie wykorzystać jego potencjał i grać go na koncertach jako "potencjalny hit"? (śmiech) Wiem co masz na myśli! Jest to z pewnością jeden z tych zwycięskich hymnów nagrany niemal w stylu Manowar. Tak myślę, że ten utwór znajdzie się w zestawie live w przyszłym roku. Mimo tego, że należycie do szeroko pojętnego nurtu zespołów wyrosłych na gruncie NWoBHM, macie pewne cechy charakterystyczne typowe dla Satan jak choćby gęste, szybkie, jakby "drobne" riffy. Słyszycie to, czy trudno jest zauważyć coś charakterysty cznego dla siebie nie patrząc z boku? Prosić muzyka o opisanie lub sprzedawanie swojej muzyki to tak, jak z prosić komika o wytłumaczenie żartu. W procesie wyjaśniania, żart traci to coś i nie jest już śmieszny. Muzyka absolutnie musi być opisana przez osobę trzecią, nie przez artystę. Nie jest możliwe, aby artysta był obiektywny oceniając swoie własne dzieła. Myślimy, że wszystko co robimy wymiata, inaczej byśmy tego nie robili. To czas, kiedy jako zespół musimy być uczciwi wobec siebie. Jeśli mam pomysł lub riff to zawsze jestem bardzo podekscytowany zaprezentowaniem go chłopakom, a oni są jak "hmmm". Musisz zaufać ich reakcji i po prostu odpuścić. Steve jest osobą, której ufam pod tym względem. Wszystko, co gram, jeśli go nie ruszy w górę i w dół, nie będzie się nadawało. Jedną z rzeczy, którą staram się osiągnąć wraz z zespołem to tworzenie muzyki takiej, z jaką chciałbym się zetknąć jako odbiorca, a zarazem nie mógł bym jej usłyszeć nigdzie indziej. Mówiąc jako gitarzysta, lubię dźwięk riffów na wyższych strunach, które nie wiele zespołów metalowych wydaje się stosować.

Foto: Satan

głos i równy udział w zyskach, bez względu na to, kto ile napisał. Jak zawsze zaczyna się od gitary, więc ja, Steve (Ramsey, gitarzysta - przyp. red.) i Sean (Taylor, perkusista - przyp. red.) dyskutujemy nad materiałem, który każdy z nas wcześniej przygotował, a nastepnie staramy się osiągnąć wspólny konsensus aby móc przejść dalej. Następnie te riffy gramy, w przeszłości robił to Sean i Brian (Ross, wokalista - przyp. red.), aby przekonać się, które z nich są odpowiednie. Wszystko inne w utworze zaczyna się od tego punktu. Organizujemy próbę z Seanem, aby usłyszeć jaki rytm ma zamiar zagrać na każdym riffie. Sean próbuje różnych rzeczy, dopóki nie zdecydujemy, co brzmi najlepiej. Następnie nagrwyamy sesję i rozdajemy innym. Brian zwykle ma już zbiór tekstów, które zazwyczaj doskonale współgrają z co najmniej jednym z tych elementów, a niektóre riffy dają mu nowe koncepcje. Nie jest on bardzo uparty odnośnie pisanych tekstów. Chętnie kieruje się sugestiami wokalnymi lub lirycznymi od reszty, tak długo, aż numer zabrzmi dobrze. Tak to mniej więcej wygląda. Będąc w takim samym składzie możecie porównać pracę nad płytami w różnych okresach czasu. Jakie zalety ma praca nad płytą współcześnie a jakie w lat-

50

SATAN

Contempt". Zdecydowaliśmy się dać oba tytuły Eliranowi i zobaczyć, który da mu większą inspirację na lepszą okładkę płyty. Teraz kiedy patrzymy na gotową grafikę i czytamy tekst utworu "Atom By Atom" i kiedy w końcu zdajemy sobie sprawę o co chodzi to myślę, że zgodzicie się ze mną, że wykonał on kawał dobrej roboty. Okładka zapiera dech w piersiach. Można w jakiś sposób "Atom by Atom" nazwać płytą koncepcyjną? Koncepcyjny album? Nie, nie ma wspólnego motywu dla całego albumu. Jest to tylko zbiór różnych kawałków o różnej treści. Właściwie są dwa utwory, które dzielą ten sam temat: "Farewell Evolution" i "Ahriman". Chciałbym, przejść do szczegółów, ale w tym momencie, nikt nawet nie słyszał pełnej płyty (rozmowa pochodzi z października - przyp. red.). Wierzę, że słuchacze, którzy dbają o takie rzeczy będą chcieli zinterpretować znaczenie po swojemu. Byłby to raczej spoiler, gdybym przedstawił wszystko z góry. Być może za kilka miesięcy wrócicie do nas i powiecie "... Hej, wiem co "Devil's Infantry" faktycznie oznacza i wtedy ja z przyjemnością wszystko wyjaśnię. Teraz powiem, że piszemy o tym, co widzimy i słyszymy wokół nas. Nawiązujemy do wydarzeń nie tylko z obecnych czasów, ale

"Atom by Atom" to kolejna odsłona Satan po powro cie (po "Life Sentence i płycie koncertowej), na której brzmicie tak, jakbyście nie mieli w ogóle tej wielolet niej przerwy. Nie mówię tu o samej jakości grania i kompozycji, ale także o stylu i brzmieniu. Celowo staracie się zachować ducha swoich korzeni czy "tak po prostu wychodzi"? (śmiech) Wiele osób powiedziało nam, że płyta brzmi jak by była nagrana "na żywo", chodź tak nie było. Jest to dla nas wielki komplement. Zrobiliśmy wiele różnych nagrań, chociaż nie jednego dnia. Nagranie zajęło więcej czasu niż powinno, bo aż od początku grudnia do połowy maja. Głównie dlatego, że nie mamy wystarczająco czasu. Wszyscy mamy życie zawodowe, które nie współgra czasowo z zespołem. Jest bardzo trudno zebrać nas wszystkich razem bez brania wolnego w pracy. Więc w studiu nagrywaliśmy dwa lub trzy utwory, w dwa lub trzy dni. Chcieliśmy zrobić podstawowe ścieżki tła takie jak: perkusja, dwie gitary basowe, następnie nagrać niektóre wokale, a na końcu gitarowe solówki, aby zakończyć każdy utwór jak najlepiej. Miną jakieś dwa tygodnie zanim będziemy mogli wrócić do studia, aby rozpocząć pracę na kilkoma utworami. Wszystko z powodu naszych zobowiązań w pracy, a także nie można zapominać, iż jeździmy na trasy podczas tworzenia nagrania. Czasami jest tak, że wszyscy mamy wolne, ale cholerne studio jest zarezerwowane.


Również podczas nagrywania staje się jasne, że kilka kompozycji musi zostać przepisane w nowym układzie. Oznacza to, odrzucanie ujęć już umieszczonych na taśmę i zaczynanie ponownie. Wiele osób komentuje, że utwory brzmią jak nagrane "na żywo" i to jest super, po prostu to, czego chcieliśmy i nie oznacza to, że zostały nagrane szybko. Czasami, jeśli utwór nie brzmi dobrze w pierwszych dwóch ujęciach, można zacząć grać bardziej ostrożnie. Nie jesteś świadomy i nie zdajesz sobie nawet sprawy, że zatrzymujesz dobre utwory, które nie trafiają do słuchacza. Czasem trzeba być przygotowanym, aby odejść i wrócić do utworu w późniejszym terminie, tak aby zrozumieć pierwsze podejście. Należy uzyskać pozytywne wibracje, a nie tylko ich części. Może to być ochydnie kosztowne i czasochłonne, ale osiągamy to, czego chcieliśmy… Używaliście również analogowych środków nagry wając ten krążek? Cóż, jak zawsze, używamy wzmocnienia lamp elektronowych, klasycznych mikrofonów pojemnościowych, a nawet analogowej taśmy-echo, ale główny systemem nagrywania w wytwórni First Avenue jest Pro-Logic Tools. Wszystko zależy od ucha i doświadczenia technika, który pomaga uzyskać pożądany dźwięk. Za każdym razem wszystko trzeba poddać renderowaniu do postaci cyfrowej tak, aby możliwa była produkcja płyty CD, MP3, plików do pobrania. Jedynym celem zapisu w stu procentach analogowego jest zamiar miksowania go na taśmie i wydanie go na winylu, bez robienia płyty CD, bez udostępniania go jako pliku do pobrania czy na YouTube. Mówiliście ostatnio, że dzięki wydawnictwu na winylu okładka będzie właściwych rozmiarów, nie będzie miniaturką. Dla ludzi wychowanych na CD taka klasyczna okładka w ogóle nie wydaje się miniaturką (śmiech). Rzeczywiście sfera wizualna jest dla Was tak istotna? Nie jestem pewien kto tak powiedział, może był to Steve? (tak, Steve Ramsey - przyp. red.) Mam swój punkt widzenia odnośnie dorastania wśród płyt CD (śmiech). Ale teraz są dzieci, które nigdy w życiu nie widziały krążka CD! Jedynym ich doświadczeniem z muzyką jakie mają to pobieranie prosto na swój tele-

fon. Osobiście wychowałem się na winylach więc tak, jest to dla mnie ważne, aby mieć coś fizycznego. Oczywiście okładka wygląda o wiele lepiej i miło jest odczytać tekst bez zakładania okularów! Wasza płyta będzie dostępna głównie na CD, a winylowa edycja będzie limitowana czy postawicie głównie na winyle? Słyszałam o takich akcjach w Szwecji, może do Anglii ta "moda" też dociera? Winyl coraz częściej staje się głównym nośnikiem muzycznym, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie. Na obu naszych wycieczkach po Północnej Ameryce, winyle sprzedały się lepiej niż płyty CD w stosunku dwa do jednego. Ten stosunek będzie inny w zależności od miejsca. Niemcy są dla nas dużym rynkiem i nadal kupują większość naszych płyt. Mówiliście też ostatnio w wywiadzie z naszym mag azynem, że nigdy nie wiedzieliście dlaczego "Court In the Act" była niedoceniania… aż do teraz. Jakie jest więc dziś Wasze zdanie na temat doceniania i niedoceniania tej płyty? Ponownie musiał być to Steve (tak, Steve Ramsey przyp. red.), ale prawdę mówiąc zawsze myślałem, że "Court In The Act" był zbyt wysoko oceniany. Nienawidziłem brzmienia tego albumu tak bardzo, że nie mogłem go słuchać przez prawie trzydzieści lat. Dopiero gdy zaczęliśmy pisać muzykę do "Life Sentence", wróciłem z powrotem do roku 1983. To nie było takie złe, jak sobie wyobrażałam. Na pewno pomogło mi ukierunkować moje twórcze myślenie. Odpowiadając na twoje pytanie, "Court In The Act" był niewątpliwie naszym najbardziej popularnym nagraniem. Nie widziałem jego prawdziwej wartości, aż do pewnego momentu cztery lata temu. Myślę, że fani odebrali album jako szybki i lekkomyślnie nagrany metal, który został nagrany w dziewięćdziesiąt procent na żywo. Numer "Heads will Roll" Ramsey napisał mając 15 lat. Takich zdolnych młodych ludzi wśród klasyków metalu można wskazać wielu. Jak Wam się wydaje, dlaczego dziś tak trudno o młodych ludzi grających dobry heavy metal? Wręcz przeciwnie, podróżowaliśmy po świecie grając u boku wielu młodych zespołów w ciągu ostatnich dwóch lat. Wszystkie z nich grają w wielkim, klasy-

cznym metalowym stylu, wielcy artyści, tony energii, postawa i oczywiście świetny wygląd. Myślę, że największą przeszkodą jaką napotykają jest to, że za późno pojawili się w tej grze. Ze względu na upływ czasu, wiele z najlepszych riffów i pomysłów zostało już zrobionych i wykorzystanych. Nawet nie są świadomi, że coś, co wymyślili zostało już zrobione trzydzieści lat temu przez jakąś kapelę w Anglii albo w innym miejscu. Jeśli jesteś w zespole, który gra pewien gatunek muzyki, nie polecam ograniczanie się tylko do zespołów tego gatunku. Trzeba poszerzyć swoją wiedzę i nie mam na myśli innych form rocka, a muzykę z zupełnie innych kultur takich jak: jazz, muzyka klasyczna, reggae, muzyka folkowa. Wszyscy rejestrujemy i przetwarzamy sygnał audio. Im więcej twórczego myślenia tym lepiej. Jeśli metalowy zespół słucha tylko heavy metalu, staje się raczej jak wąż, który sam się powoli pożera. Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Marcin Hawryluk, Anna Kozłowska


Zawsze do przodu! Sacrilege (nie mylić z zespołem z blondwłosą Tam Simpson za mikrofonem) zawssze mieli pod górkę, dlatego w latach 80. nagrali tylko kilka demówek i rozpadli się nie zaznawszy nawet cienia sukcesu. Lider grupy Bill Beadle rzucił granie, jednak ile można pracować jako kierowca? Kiedy więc znowu połknął muzycznego bakcyla z zapałem godnym najwytrwalszych stachanowców zaczął nadrabiać stracony czas. Efekty to siedem albumów wydanych w pięć lat, w większości z premierowym materiałem. Najnowsze z nich to kompilacja "Ashes To Ashes" i premierowy "Six6Six", a niezmordowany gitarzysta Sacrilege już zapowiada kolejne: HMP: Wcześniej raczej nigdy nie byliście szczęściarzami, los często was doświadczał, ale wygląda na to, że rok 2015 jest w historii Sacrilege naprawdę wyjątkowy, bo w ciągu miesiąca wydaliście aż dwie płyty? Bill Beadle: Tak, to dla nas fantastyczny rok. Wielkie podziękowania należą się Pure Steel za pokładanie w nas takiej wiary. Jedna lub dwie wytwórnie zaoferowały nam umowę na nasze starsze nagrania, ale nie były zainteresowani naszym nowym albumem, mimo że nawet go nie przesłuchali. Pure Steel wysłuchali nowy album, który im się spodobał i chcieli wydać oba. Jako zespół wierzymy, że "Six6 Six" jest jak dotąd naszą najlepszą płytą i bardzo

przodu myślą co chcę osiągnąć. To czego chciałem, to grać ten rodzaj muzyki, który bym chciał słuchać i robić show, jakie chciałbym widzieć, i mieć nadzieję, że większości to się spodoba. Dlatego mieliśmy wtedy dym, pokaz sztucznych ogni i scenę z trawą tak, aby wyglądało to, jakbyśmy grali na cmentarzu. Myślałem, że jeśli ludzie nie znaliby naszej muzyki, poświęciliby większą uwagę, jeśli było by to inne od tego, co robiły na koncertach inne zespoły. Jak sądzisz, dlaczego taki "The Ruler" czy "Ashes To Ashes" są obecnie tak doceniane przez fanów, a w latach 80. zwróciły uwagę tylko garstki mani akalnych kolekcjonerów demówek?

Pojawienie się Sacrilege z Birmingham też nie pomógł, tym bardziej, że oni dość szybko, raptem po roku istnienia, doczekali się debiutanckiej płyty. Mylono was czasem, dochodziło do jakichś nieporozumień? Przysporzyło to nam wielu problemów, ale oni nie wiedzieli, że jest również inny zespół Sacrilege. Spotkałem kilku z nich na festiwalu w Dorset jakiś rok temu. Wydawali się mili, przeprosili i powiedzieli, że nie nazwaliby się Sacrilege, gdyby wiedzieli, że my się tak nazywamy. Miło z ich strony, że przyszli i przywitali się. Kiedy ludzie mylą nas z innym Sacrilege są pozytywnie zaskoczeni, że nasza muzyka również im się podoba, więc ich rozczarowanie szybko znika i mam nadzieję, że to samo jest w sytuacji drugiego Sacrilege, jeśli wciąż grają. Grają, grają. Fakt zamieszkiwania z dala od centrum wydarzeń w Gillingham też tu pewnie nie pomagał, bo do Londynu przeniosłeś się chyba znacznie później? Pochodzę z Londynu, przeprowadziłem się do Gillingham w hrabstwie Kent, kiedy skończyłem z graniem w latach 80. Wtedy nie byliśmy tego świadomi ale teraz żałuję, że nie próbowaliśmy wyjść przed szereg i przebić się. Myślę, że sprawy potoczyłyby się dalej, gdybyśmy występowali w telewizji i możliwie szybko uzyskali kontrakt, ale nie mieliśmy nikogo kto by nam podpowiedział co robić. Pięć lat prób przebicia się z zespołem grającym NWOBHM to chyba sporo, tym bardziej, że po roku 1984 sytuacja na rynku muzycznym zmieniła się na niekorzyść ciężkiego rocka i metal przestał być interesujący dla masowej publiczności, wielbiącej już new romantic, synth pop czy inny Wham? Z żalem patrzyłem jak NWOBHM stawał się mniej popularny, jednak czerpałem radość z tworzenia muzyki i będę szczęśliwy kontynuując to tak długo, jak będzie sprawiać mi to radość.

Foto: Pure Steel

ważny jest fakt, że podpisaliśmy umowę na te oba albumy. W takich momentach czujesz, że sprawiedliwości staje się zadość, że nadrabiacie to wszystko, czego kiedyś, z różnych względów, nie byliście w stanie zrealizować? Nie patrzę zbytnio w przeszłość i na to jakiego mieliśmy pecha albo niekiedy szczęście, np. pojawiając się w telewizji obok U2 i The Stranglers. Wiele innych zespołów ma szczęście lub pecha, ale zawsze jestem pewny co do muzyki, którą piszę - dzięki ludziom komplementującym nas. Oczywiście czasem frustrujące jest bycie pytanym "dlaczego nie gracie na tych wszystkich dużych festiwalach albo tournee po Europie lub Ameryce?". Być może, gdy uda się nam dokonać tego wszystkiego, wtedy uznam, że było warto na to czekać. Ale zakładając zespół w 1982 roku pewnie nie dopuszczaliście nawet takiej myśli, że coś może pójść nie tak - heavy metal był wszędzie, Maiden, Saxon, Def Leppard podbijały listy przebojów - nic, tylko rzucać się w ten wir wydarzeń i próbować przebić się ze swoją muzyką? Wracając do tamtych dni, nie wybiegałem nigdy do

52

SACRILEGE

Taśmy tych nagrań były tak naprawdę używane tylko dla załapania występów. Dzięki nim wystąpiliśmy w telewizji jako jeden z sześciu najlepszych nowych zespołów w 1983 roku i te nagrania nadal są atrakcyjne dla tych, którzy je słyszeli i wciąż po tylu latach są pamiętane wśród fanów. Ale nie osiągnęliśmy tego, co wielu udało się zrobić: nie mieliśmy szansy na nagranie taśmy dłuższej niż demo. W pierwszym stadium, John, właściciel niezależnej firmy fonograficznej, a zarazem rękawicznik, chciał abyśmy nagrali kawałek na kompilacyjny albumu, który by rywalizował z "Metal For Muthas", który był wydany w tamtym czasie i promował Iron Maiden, Saxon, Def Leppard, Angel Witch i tak dalej. Propozycję uzyskaliśmy w trakcie nagrywania, ale był również zespół Go West, który mógł pochwalić się hitem numer jeden, więc wszystkie fundusze zainwestował w nich, a nasz debiut na albumie nie doszedł do skutku. Może powinniście wydać samodzielnie chociażby singla, co zapewniłoby wam kultowy status, tak jak wielu innym zespołom z tamtego okresu? Często wtedy o tym myślałem i teraz przy okazji napisanych nowych utworów, które mam nadzieję, że spodobają się naszym fanom oraz zapewnią nam nowych.

Czym zajmowałeś się po rozwiązaniu Sacrilege? Miałeś kontakt z muzyką, czy też tzw. proza życia: rodzina, praca, etc., zepchnęła na dalszy plan granie? Sprzedałem cały mój sprzęt i nie sądziłem, że będę jeszcze grał. Całkowicie zerwałem z muzyką, nie miałem nawet gitary. Podjąłem się normalnej pracy najpierw jeżdżąc autokarem, później jako maszynista. Wróciłem do grania kiedy pewnego dnia jechałem przez Croydon i zobaczyłem, że glam rockowy Mud grali w świetnym miejscu zwanym The Cartoon. Podobał mi się ten glam rock z lat 70., więc postanowiłem pójść posłuchać. Podobało mi się, później wróciłem do domu w Gillingham, około 40 mil od Croydon. Kiedy dwa dni później jechałem przez Gillingham i zobaczyłem spacerującego basistę Mud, zatrzymałem się i zaczęliśmy rozmawiać o występie, powiedział, że za cztery dni grają w Hasting i zapytał, czy chciałbym to zobaczyć. The Sweet również tam grali, a ich również lubiłem. Dałem mu swój numer telefonu, zastanawiając się czy zadzwoni. Przy okazji, ten basista nazywa się John Berry, jest teraz basistą w Slade i nadal jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. Zadzwonił i rozpoczęliśmy tak świetną znajomość, że zacząłem jeździć na wszystkie koncerty Mud. Oni zainspirowali mnie abym znów zaczął grać, ale wciąż nie myślałem, że grałbym na żywo, myślałem tylko o nagrywaniu. Zdecydowałem się więc zbudować studio w moim ogrodzie, zacząłem pisać nowe utwory i przerabiać stare nagrania Sacrilege. Ale tak w domu, dla przyjemności sięgałeś czasem po gitarę, zanim wróciłeś do aktywnego muzykowania? Na początku to było tylko dla przyjemności, ale nigdy nie należałem do najszybszych gitarzystów. Spotkałem online Pekka Loikkanena, który grał ze mną na gitarze prowadzącej i pisał nowe rzeczy, kiedy ja nagrywałem. Po jakimś czasie zaangażował się w prace nad swoją muzyką i nie miał już dla mnie czasu. Znalazłem wtedy lokalnego gitarzystę Neila Abnetta który go zastąpił. Był pod dużym wrażeniem moich umiejętności, dziwił się, że nie gram na


żywo. Przekonał mnie więc do grania live z nim na gitarze prowadzącej, i chociaż nie udało nam się to z powodu jego zaangażowania biznesowego, zdecydowałem się wtedy, że znów chciałbym zacząć grać na żywo. Poszukałem wtedy kolejnego gitarzysty i w październiku 2012 roku Sacrilege znów zagrało na żywo przy pełnej widowni, i okazało się to wielkim sukcesem. I to pewnie wtedy powstało wiele z tych kompozycji, które następnie zarejestrowaliście już po wznowieniu działalności przed kilku laty? Tak, zacząłem tworzyć dużo nowych nagrań, to było jak nadrabianie straconego czasu i wraz z postępem technologii było dużo łatwiej niż w latach 80. Co było decydującym motywem, że postanowiłeś spróbować jeszcze raz? Pomyślałeś: te numery są za dobre, by trzymać je w szufladzie, a kolejnej okazji może już nie być? Myślę, że odpowiedziałem na to w poprzednim pytaniu, ale tak, komplementy od tak wielu ludzi były czymś, czego podświadomie chciałem i jestem bardzo zadowolony, że wróciłem do grania na żywo, a ze wsparciem Pure Steel, czerpię z tego jeszcze większą radość niż kiedykolwiek. Muszę powiedzieć, że chłopcy z zespołu plus Pekka sprawiają, że jest to warte zachodu. Neil Turnbull na perkusji sprawił, że Sacrilege na taką moc, jaką zawsze chciałem żeby miał. Wraz z Jeffem Rollandem na basie tworzą solidną sekcję rytmiczną. Wspaniały jest również Tony Vanner. Razem idziemy w tym samym kierunku, do przodu.

prawionego brzmienia często ma się do czynienia z sytuacją, że aż trudno poznać takie utwory sprzed lat - u was na szczęście nie ma o tym mowy? Nie było łatwo uzyskać dokładnie zamierzonego efektu. Mimo tego, że je przerobiłem, wciąż uważam, że mogłyby być dużo lepsze. Nie brzmią tak jakby były nagrywane przez nas teraz jako zespół. Na "Six6Six" najpierw ja nad nimi pracowałem, ale później Pekka w Finlandii również je przerobił i opracował to tak, jakby był gitarzystą prowadzącym na tym albumie. A do tego stworzył wrażenie jakby Tonny nie dołączył do zespołu w trakcie nagrywania tego albumu. Myślę, że Pekka wykonał świetną robotę. A jak wygląda sytuacja w przypadku premierowego "Six6Six"? Sądząc ze złożonej i koncepcyjnej formy to chyba wasze najlepsze i najbardziej dopracowane wydawnictwo, czytelny znak, że nie jesteście grupką wypalonych emerytów? (śmiech) (Śmiech). Nie jesteśmy jeszcze gotowi aby przejść na emeryturę, z pewnością jeszcze wiele chcemy osiągnąć. Granie dla naszych fanów w Europie jest dla nas priorytetem numer jeden na tę chwilę. Dziękuję za komplementowanie tego albumu i jest to kolejny sposób dopingowania nas i utrzymywaniu

Lucyferem i Bogiem. W tej sytuacji pewnie niezgorszym pomysłem byłoby prezentowanie tej płyty na żywo w całości? Obecnie gramy pięć utworów z albumu na żywo i staramy się pokazać tę opowieść z efektami i rekwizytami teatralnymi wliczając w to wideo "Eyes Of The Lord Prologue", które wyjaśnia historię kryjącą się za "Eyes Of The Lord" i daje odpowiednią promocję. Może dołączymy to do całego albumu jako pełny pokaz, tak jak Priest zrobili to z "Nostradamus". Ale gracie nowe utwory na koncertach, nie koncentrujecie się tylko na swych klasykach? Zawsze gramy klasykę, nie jestem pewny czy nasi fani byliby szczęśliwi jeśli nie zagralibyśmy "Ashes To Ashes" albo "In The Arena". Na występach Sacrilege zawsze coś się dzieje, wliczając w to naszego Posępnego Żniwiarza w "Ashes To Ashes", więc z pewnością nie zostawiamy klasyki. I jak wasze koncerty są przyjmowane przez pub liczność? Przeważają wśród niej starsi słuchacze, czy też więcej jest jednak młodzieży? Na ten moment to świetna mieszanka. Na początku

Od 2011 roku wasza dyskografia powiększyła się więc aż o siedem płyt, zarówno z archiwalnym, jak i premierowym materiałem, tak więc chyba nie narzekasz na brak pomysłów? Moim koledzy z zespołu mnie inspirują. Gdy pisałem materiał wiedziałem, że piosenki dobrze brzmiały, ale oczywiście brakowało im tego czegoś. Mogę spokojnie pisać wiedząc, że oni dodadzą ten ekstra składnik, który czyni Sacrilege czymś wyjątkowym i silnym zespołem. To chyba spora satysfakcja, że jesteście wciąż w stanie tworzyć nowe utwory, nie poprzestajecie tylko na dokonaniach z przeszłości, tak jak wiele reaktywowanych zespołów sprzed lat? Dużo łatwiej jest pisać kiedy masz wsparcie kolegów z zespołu, wytwórni jak Pure Steel, a z takimi świetnymi recenzjami możemy to spokojnie kontynuować. Warto też chyba podkreślić, że dzięki Pure Steel Records i Karthago Records, "Six6Six" i "Ashes To Ashes" doczekały się nie tylko w pełni profesjonalnego wydania, ale też szerokiej dystrybucji, czego wcześniej byliście pozbawieni? Tak, z pewnością, wszyscy ludzie z Pure Steel są wspaniali. Zawsze jesteśmy w kontakcie ze Stefanem i wszyscy tam są nam pomocni. Kiedy powiedziałem innej wytwórni, która była nami zainteresowani, że postanowiłem podpisać kontrakt z Pure Steel, powiedzieli, że to świetna wytwórnia i mieli do powiedzenia tylko same pozytywy o nich. Miło było to usłyszeć, i muszę przyznać, że są oni wspaniali pod każdym względem. Dostaję e-maile od wszystkich z całego świata i świetnie jest wiedzieć, że ludzie z tak wielu krajów słuchają Sacrilege, niemal wszyscy dzięki Pure Steel. Na kompilacji "Ashes To Ashes" chciałeś chyba ukazać ewolucję stylu zespołu od wczesnych lat 80.? Album był przygotowywany dla słuchaczy Pure Steel i oni wybierali nagrania, głosując na najlepsze ich zdaniem. Wiele piosenek, które sam bym włączył do albumu, nie zostało wybranych, ale to tylko pokazuje, jak mocny jest ten album i byłem zadowolony mogąc wysłuchać ich propozycji i zrozumieć dlaczego wybrali te poszczególne nagrania. Sam poddałeś te utwory remasteringowi, czy też powierzyłeś to zadanie komuś, do kogo masz pełne zaufanie? Łatwo bowiem przesadzić i zamiast po-

Foto: Pure Steel

zespołu w formie. Nie ograniczacie się tu wyłącznie do NWOB HM, sięgacie też do rozwiązań charakterystycznych dla hard rocka czy mrocznego, na wskroś brytyjskiego doom metalu? Nigdy nie określiliśmy się do jakiego stylu muzycznego należymy. Robili to inni. Jestem ogromnym fanem Black Sabbath i Judas Priest. Myślę, że podczas pisania muzyki wychodzi to, co na mnie wpłynęło, oraz to czego się od nas oczekuje. To, co piszę jest tym, co chciałbym usłyszeć jeśli wybrałbym album do słuchania. Jeśli ludzie nazywają tą muzykę doom, nie mam nic przeciwko temu. Nie przejmuję się jak klasyfikują nas fani, chociaż większość ludzi mówi, że jesteśmy cięższą stroną NWO BHM. Chcę żebyśmy pozostali wierni brzmieniu Sacrilege i mam nadzieję, że naszym dotychczasowym fanom podoba się to, co piszę. Czego dotyczy warstwa tekstowa tej płyty? To pierwszy raz kiedy wykorzystałem pomysł na koncept album tak, jak powiedziałeś wcześniej. Staram się, aby każda płyta była interesująca i inna, ale aby pozostawała w charakterystycznym dla nas stylu. Przykładem jest album "The Wraith", który jest ścieżką dźwiękową opartą na serialu telewizyjnym "Stargate Atlantis". "Six6Six" jest oparta temacie śmierci i na tym czego możesz oczekiwać kiedy trafisz do piekła oraz na wewnętrznej walce pomiędzy

przyciągaliśmy starszych rockerów i metalowców, jednak wparcie młodszych zespołów grających przed nami, również przyniosło nam nową publiczność. Może myśleli "dajmy szansę tym starszym gościom" i zostawali do końca setu, dając czadu oraz kupując nasze albumy, co jest naprawdę świetne. Najlepszą rzeczą w występach Sacrilege jest to, że ludzie zostają do końca, ponieważ wiele dzieje się na scenie i miejmy nadzieję, ponieważ bardzo podoba im się nasza muzyka. Pewnie bez nich i ich wsparcia Sacrilege nie zdołałby powrócić i z takim powodzeniem kontynuować swej misji, bo w końcu, jak by tego nie przedstawiać, gra się nie tylko dla siebie, ale przede wszystkim dla swoich fanów? To bardzo trafne, mimo tego, że kochamy muzykę, granie dla naszych fanów jest dla nas tak ważne, że gdyby chcieli abyśmy nagrali konkretną piosenkę, zrobilibyśmy to. Straciłem rachubę ile razy ktoś powiedział "pamiętam, widziałem was w latach 80. i dziś podobało mi się tak bardzo jak wtedy!" poprzedzone przez "gdzie byliście przez te wszystkie lata?". Nie słyszymy wielu skarg odnośnie naszych występów lub muzyki, więc musimy robić coś dobrego. Do zobaczenia na koncercie Sacrilege, mam nadzieję! Wojciech Chamryk Tłumaczenie: Bartek Hryszkiewicz, Anna Kozłowska

SACRILEGE

53


lepszą robotę. Pisanie nowego materiału nie było tak proste, jak sądziliśmy. Jego poprzednim zespołem był Dragonforce, więc jego pomysły melodyczne nie współgrały z gitarowymi riffami, które mu dawaliśmy. Musieliśmy wymyślić jakieś rozwiązanie, więc daliśmy mu do przesłuchania kilka albumów Ronniego Jamesa Dio w poszukiwaniu inspiracji. Kilka dni później wrócił do nas z niesamowitymi liniami wokalnymi i harmonicznymi, które zostały wykorzystane na naszej najnowszej płycie "Valley Of Tears".

Jest tylko jeden prawdziwy Tank! Wydawałoby się, że odejście takiego wokalisty jak Doogie White, nie wspominając już rejterady pozostałych muzyków, może być końcem odrodzonego Tank. Jednak gitarzyści Cliff Evans i Mick Tucker nie poddali się, werbując do składu muzyków znanych z Sodom, Blind Guardian czy Dragonforce. Szczególnie zaskakujące było pojawienie się w Tank wokalisty powermetalowego Dragonforce, ale ZP Theart fenomenalnie odnalazł się w zupełnie innej stylistyce, co też zaważyło na tym, że "Valley Of Tears" okazała się jedną z najlepszych płyt w dorobku nie tylko odrodzonego, ale też tego wcześniej działającego Tank. Cliff Evans opowiada o kulisach formowania nowego składu, powstania płyty, planach zespołu, odnosząc się też do działalności dawnego wokalisty grupy Algy'ego Warda pod szyldem Tank: HMP: Pewnie w ubiegłym roku nie mieliście najwe selszych min gdy okazało się, że ze składu Tank ostaliście się tylko we dwóch? Cliff Evans: Mick i ja jesteśmy podstawą zespołu już od dłuższego czasu i jesteśmy z tego powodu bardzo dumni. Daje nam to szansę pracy z najlepszymi muzykami i wokalistami na świecie, co jest wspaniałym doświadczeniem. Co więcej, pomaga nam to udoskonalać nasze własne umiejętności. Jesteśmy siłą napędową zespołu i nigdy nie pozwolimy mu zwolnić. Doogie White miał dołączyć do was tylko na krótki czas, tymczasem spędził w zespole aż sześć lat, nagrywając z Tank nie tylko dwa świetne albumy, ale też DVD - wygląda na to, że ta współpraca była satysfakcjonująca dla obu stron? Była to wielka przyjemność pracować z Doggie i jesteśmy bardzo dumni z muzyki, którą stworzyliśmy ra-

Dragonforce ZP Theart? Przyznam, że znając doko nania tego zespołu nie przypuszczałem, że będzie w stanie w tak spektakularny sposób dopasować się do was! Oczywiście potrzebowaliśmy zastępstwa za Doogiego jak najszybciej, więc zaczęliśmy szukać kogoś na jego miejsce, ale wiedzieliśmy, że zadanie będzie trudne. W tym czasie przypadkowo poznałam niemieckiego perkusistę Marka Crossa, który później dołączył do nas na kilka tournée. Spotkaliśmy się w pubie w Londynie, a Mark przyprowadził ze sobą faceta zwanego ZP, który śpiewał w Dragonforce. Słyszałem o Dragonforce, ale nie byłem ich fanem i nie znałem ich muzyki. Koleś wydawał się fajnym facetem i choć niedawno opuścił Dragonforce już szukał czegoś innego, aby się załapać. Poprosiliśmy go, żeby przyszedł i przećwiczył z nami kilka piosenek, aby zobaczyć, jak to brzmi. Całkowicie rzucił nas na kolana, więc poprosiliśmy go aby,

Co było tym decydującym momentem? Bo jakoś nie podejrzewam, że był wcześniej waszym fanem, znał na wyrywki stare płyty Tank, etc.? Słyszał o Tank, ale nie znał żadnego naszego kawałka. Nauczył się utworów z naszych wcześniejszych nagrań i perfekcyjnie zaśpiewał ich własną interpretację, która dała im nowe życie. Pokazał także swoje niesamowite zdolności wokalne. Zawsze byliśmy trochę niepewni jaka będzie reakcja fanów na zarówno Doogiego jak i ZP śpiewających stare klasyki zespołu, ale na szczęście fani na całym świecie byli zachwyceni i okazali duże poparcie odnośnie wyboru wokalistów. Zdobyliśmy ich zaufanie. A jak dołączyli do was basista Barend Courbois (Blind Guardian) i były perkusista Sodom, Bobby Schottkowski? Z nimi też pewnie znaliście się od lat, co ułatwiało rozmowy? Znamy Bobbiego od dłuższego czasu i zawsze wiedzieliśmy, że pewnego dnia stanie się naszym perkusistą. Zawsze był wielkim fanem zespołu, więc była to tylko kwestia czasu, iż zasiądzie za perkusją. Jest świetnym perkusistą i ma rytm, który wpisuje się w nasz sposób grania. Mamy także niezły ubaw, ponieważ ciągle nas rozśmiesza. Mick znalazł Barenda kiedy potrzebowaliśmy kogoś na ostatnią chwilę przed naszą pierwszą trasą po Brazylii w 2014 roku. Barend był znany jako najlepszy basista w Holandii i zawsze miał wzięcie, więc nie sądziliśmy, że będzie zainteresowany. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że był fanem Tank i skorzystał z szansy zagrania z nami. Mieliśmy jeden dzień prób, a następnie wszyscy udaliśmy się do Ameryki Południowej. Brzmieliśmy bardzo potężnie w tym składzie i świetnie się bawiliśmy, grając naszym brazylijskim fanom po raz pierwszy. Te zmiany - w sumie przymusowe - wpisują się chyba jednak w podejście zespołu, bo nie chcecie nawiązywać tylko do przeszłości, nie zamierzacie stać w miejscu, stąd np. zatrudnianie wokalistów tak odmiennych od stylu Algy'ego Warda? Kiedy razem z Mickiem postanowiliśmy reaktywować zespół w 2009 roku uzgodniliśmy, że musi on iść do przodu, a nie tylko żyć minioną świetnością. Wiedzieliśmy, że będzie to dla nas wielkie wyzwanie, ale musieliśmy tak zrobić. Kapela nie tylko musiała przetrwać, ale także konkurować z obecnymi zespołami metalowymi, które nagrywały i koncertowały. Dodanie nowego wokalisty do składu zespołu i uczynienie go pięcioosobowym naprawdę zmieniło całą dynamikę i pozwoliło nam eksperymentować z naszym kierunkiem muzycznym. Umówiliśmy się, że jeśli fani nie będą zadowoleni z naszej decyzji o rozwoju w tym kierunku, wtedy nie pójdziemy dalej. Na szczęście reakcję jaką otrzymaliśmy wraz z wydaniem albumu "War Machine" była niesamowita i nie tylko uszczęśliwiliśmy naszych starych fanów, ale także przyciągnęliśmy zupełnie nowe, młodsze grono sympatyków.

Foto: Metal Mind

zem przez te lata. Posiadanie w naszym składzie byłego wokalisty Rainbow było naprawdę wielką rzeczą dla mnie i Micka. Wszyscy mieliśmy podobny gust muzyczny i dorastaliśmy słuchając tych samych zespołów w latach 70. i 80., które wpłynęły na nas w czasach młodości. Obecność Doogiego w zespole naprawdę pomogła nam przywrócić prawdziwy Tank i zaprezentować naszą muzykę większemu gronu publiczności, które nie wpadło na nas wcześniej, mieliśmy również zaszczyt mieć go za wokalistę na naszym pierwszym DVD "War Machine Live". Jednak propozycji od samego Michaela Schenkera nie mógł odrzucić i tak zostaliście bez wokalisty? Wiedzieliśmy, że Doogie nigdy nie będzie stałym członkiem zespołu, więc nie mieliśmy problemu, gdy zdecydował się dołączyć do Temple Of Rock Schenkera. Nadal utrzymujemy regularny kontakt i życzymy mu powodzenia. Jak doszło do tego, że jego zastępcą został znany z

54

TANK

zagrał z nami kilka koncertów na żywo. Zastąpił White'a kiedy potrzebowaliście wokalisty na wcześniej zakontraktowane koncerty. Rzuciliście go więc na głęboką wodę, a on sprawdził się doskonale? Mieliśmy wcześniej tylko jedną próbę przed naszym pierwszym festiwalowy występem, więc wiedzieliśmy, że są to duże oczekiwania względem ZP, ale on był całkowicie profesjonalny i dał występ pierwszej klasy. Naprawdę doskonale pasował do składu zespołu i dodał nam wiele pozytywnej energii. Ściągnął za sobą także własną grupę fanów, więc od tego momentu więcej metalowców odkryło muzykę tworzoną przez nas. Od początku nawiązaliście nić porozumienia, załapaliście dobry kontakt w czasie prób, co przełożyło się też na pracę nad nowym materiałem? Od samego początku pracowało nam się bardzo dobrze, więc wiedzieliśmy, że gdy przyjdzie do tworzenia następnego album będziemy chcieli wykonać jak naj-

Ale czujecie się nadal częścią nurtu NWOBHM, czy też dystansujecie się już od tego zjawiska? Nigdy nie uważaliśmy się jako zespół New Wave Of British Heavy Metal i zawsze staraliśmy się dystansować od tej etykietki. Nasz zespół zaczynał jako punkowy i będący pod wpływem rocka. Teraz jesteśmy w czołówce metalu z niektórymi wielkimi zespołami, generując naszą najlepszą sprzedaż oraz uznanie krytyków. Nikt nie odnosi się teraz do Iron Maiden jako grupy New Wave Of British Heavy Metal, ale są jednym z zespołów, które rozpoczęły cały ten nurt. Jesteśmy po prostu działającym tu i teraz zespołem metalowym i robimy to w czym jesteśmy najlepsi. Zanim zaczęliście prace nad kolejnym albumem mieliście najpierw koncertowy chrzest Tank - to utwierdziło was w przekonaniu, że ten skład ma ogromny potencjał? Tak, bez wątpienia. Jest to najlepszy skład jaki kiedykolwiek mieliśmy i wszyscy czujemy, że mamy coś wyjątkowego do zaoferowania naszym fanom. Klimat


na scenie jest niesamowity, wszyscy myślimy na podobnym poziomie muzycznym i oczywiście spędzamy fantastyczny czas podczas wspólnej pracy. Swoją drogą wybranie na tę pierwszą trasę Ameryki Południowej - to nie mogło się nie sprawdzić przy tamtejszej, żywiołowej publiczności? Na pewno kochają tam metal. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak duży krąg fanów mamy w Brazylii. To była wielka niespodzianka, kiedy otrzymaliśmy taką niesamowity odzew, poczuliśmy się bardzo mile widziani. Mamy nadzieję, że wrócimy do Ameryki Południowej w 2016 roku. Przy powstawaniu "Valley Of Tears" pracowaliście podobnie jak wcześniej, tzn. najpierw przygotowaliście nagrania demo, które stały się punktem wyjścia do dalszych prac? Zawsze zaczynamy od tworzenia riffów gitarowych, a następnie umieszczamy je w aranżacjach kawałków. Następnie wysyłamy je wokaliście, aby ten mógł rozpocząć pracę nad melodią. Nakreślamy utwory z wszystkimi instrumentami i rozwiązaniami ostatecznymi, zanim pójdziemy do studia, aby każdy dokładnie wiedział co ma robić. Mamy ograniczony budżet, więc nie mamy czasu na pomyłki.

Pracuje z bardzo prostym sprzętem, ale ma świetny słuch i potrafi sprawić, że album nad którym pracuje brzmi najlepiej, jak to tylko możliwe. Zmasterował nasze trzy ostatnie albumy, a także nasze koncertowe DVD. W przyszłości mamy zamiar kontynuować współpracę. Ade jest także projektantem i inżynierem wzmacniaczy Orange. To bardzo utalentowanymy facet! Odnosi się to też do waszego wydawcy, polskiej firmy Metal Mind Productions, która wydała wasze trzy ostatnie płyty? Mamy świetne relacje z Metal Mind od czasu wydania płyty "Dogs Of War", która przyczyniła się do naszego triumfalnego powrotu. Oferują doskonałą jakość produktu i dają nam wolną rękę, której potrzebujemy przy tworzeniu płyty o takiej jakości. Czasami utrudniamy im życie, ale na końcu każdy jest zadowolony z osiągniętego rezultatu. Pewnie kiedyś taka sytuacja byłaby nie do pomyśle nia, że znany brytyjski zespół podpisuje kontrakt z polską wytwórnią - to dowód na pozytywne przemiany, jakie zaszły w naszej części Europy, ale też zarazem potwierdzenie, że rynek muzyczny zmienił się

Nowe utwory aż proszą się o to, by prezentować je na żywo w jak największej ilości, tak więc są one pewnie podstawą waszej koncertowej setlisty? Zagraliśmy kilka piosenek z albumu "Valley Of Tears" na naszym ostatnim festiwalu w Niemczech. Poszło naprawdę dobrze i czuliśmy się świetnie podczas ich grania. Wielu naszych fanów dopiero kilka lat temu odkryło Tank, więc nie są zaznajomieni ze starym materiałem. Mamy teraz nową, młodszą grupę sympatyków, w których celujemy z muzyką, co pozwala zespołowi przetrwać. Ale nie zapominacie też o waszych klasykach, zarówno tych z lat 80., jak też nagranych już po reaktywacji? Mamy tak dużo wcześniejszych nagrań, że czasami trudno zdecydować, które utwory zagramy. Ostatnio zdecydowaliśmy się pominąć wszystkie utwory z pierwszych dwóch albumów, ponieważ nie pasują do kierunku, w którym teraz zmierzamy i nie jest to sprawiedliwie jeżeli chodzi o niesamowity głos ZP. Zestaw wybranych przez nas utworów na żywo brzmi nowocześnie i jest naprawdę ekstra. Macie kontakt z Algy'm Wardem? Pytam o to, bo

Bobby Schottkowski nagrał partie perkusji w Niemczech z Waldemarem Sorychtą. Miał zarys tego jak powinny wyglądać, a co do reszty daliście mu wolną rękę? Powiedzieliśmy Bobbiemu, aby to dokładnie tak jak myśli, że będzie brzmiało najlepiej. Waldemar jest świetnym producentem i potrafi uchwycić brzmienie i energię gry Bobbiego. Bębny są podstawą każdego albumu i tworzą rytm, do którego będą grać inne instrumenty. Kiedy usłyszeliśmy ścieżki perkusyjne byliśmy całkowicie powaleni dźwiękiem, są naprawdę ekstra! Reszta nagrań powstała już w Anglii - praca z Philem Kinnmanem była pewnie naturalnym wyborem, skoro byliście tak zadowoleni z brzmienia "War Nation"? Naprawdę lubimy pracować z Philem. Jest młody, ale dokładnie wie, jak wykorzystać energię i brzmienie gitar oraz wie jak uzyskać niesamowite partie wokalu. Pracuje z prostym sprzętem i woli polegać na talencie muzyków, a nie na naciągnięciach oprogramowania. Niestety większość zespołów już tak nie funkcjonuje. Co dla mnie istotne "Valley Of Tears" brzmi bardzo świeżo i organicznie, tak jakby ten materiał powstał za dawnych lat, bez cyzelowania miesiącami każdego drobiazgu? Pracujemy szybko, więc nagranie zachowuje swoje żywe i ostre brzmienie i nigdy nie wydaje się, że zostało nagrane w przesadny sposób. Zostało użytych bardzo mało efektów oraz dogrywki zostały ograniczone do minimum. Na albumie słychać jak byśmy grali na żywo bez żadnych sztuczek! Czyli nie nagrywaliście na tzw. "setkę", ale zależało wam na jak najpełniejszym oddaniu koncertowego soundu Tank? Mamy kilku z najlepszych muzyków metalowych w branży, którzy są mistrzami na swoich instrumentach. Po prostu słyszysz to co gramy - autentyczny materiał! ZP też szybko uwinął się z nagraniem swoich partii? Jak dla mnie to najlepiej zaśpiewany materiał w jego karierze, tak więc pewnie już na etapie nagrań mieliście świadomość, że powstaje coś więcej niż tylko kolejna płyta Tank? ZP jest obecnie bez wątpienia jednym z najlepszych wokalistów metalowych. Nie sądziłem, że tak będzie, bo w utworach Dragonforce miał niewiele lub nic do powiedzenia w procesie pisania kawałków. U nas ma całkowitą kontrolę nad każdym aspektem swojego tekstu, melodii oraz wykonania. Kiedy po raz pierwszy usłyszeliśmy linie wokalne, które wymyślił do naszej demówki wiedzieliśmy, że w pełni rozumie to, co staramy się osiągnąć. Jego zdolności wyniosły nas na znacznie wyższy poziom. Wracając jeszcze do brzmienia tego krążka, to chyba nie zaniedbaliście żadnego szczegółu, bowiem za mastering "Valley Of Tears" odpowiada Ade Emsley, maczający też palce w "The Book Of Souls" Iron Maiden - jak pracować, to tylko z najlepszymi? Ade jest moim dobrym przyjacielem od wielu lat. Jest on bardzo utalentowanym technikiem od masteringu.

Foto: Metal Mind

diametralnie? Metal Mind stał się bardzo szanowaną i szybko rozwijającą się wytwórnią płytową. Nie ma wielu niezależnych wytwórni, które wspierają i promują zespoły na naszym poziomie, więc jesteśmy bardzo zadowoleni z relacji jakie mamy z wytwórnią - jest bardzo profesjonalna. Wy jednak zdajecie sobie świetnie radzić w tej nowej rzeczywistości, a zawartość "Valley Of Tears" potwierdza, że znajdą tu coś dla siebie zarówno wasi starzy fani, zwolennicy mocnego heavy, ale też bardziej przebojowego, kojarzącego się nawet z hard rockiem, grania? Staraliśmy się, aby nasze albumy były zróżnicowane i interesujące dla słuchaczy od samego początku aż do końca. Jesteśmy bardzo ostrożni przy układaniu kolejności piosenek na płycie, ponieważ może to pomóc wzmocnić wrażenia słuchowe. Myślę, że ktoś lubiący jakikolwiek gatunek rocka z pewnością doceni "Valley Of Tears". Wszystkie recenzje to potwierdzają. Znowu zakończyliście płytę nagraniem instrumentalnym, w dodatku do udziału w "One For The Road" zaprosiliście Jima Durkina z Dark Angel? Myślę, że to staje się naszą tradycją, aby zakończyć każdy album utworem bez partii wokalnych. Jim jest naprawdę naszym dobrym przyjacielem i kocha Tank. Pomyśleliśmy, że świetnym pomysłem będzie zapytanie go, czy nie chciałby zagrać solówki w tym nagraniu. Był bardzo podekscytowany i wpadł na idealny przerywnik, który świetnie pasuje. Wisimy mu za to kilka piw!

mamy obecnie de facto dwa zespoły Tank, nawet jeśli ten drugi jest tylko jednoosobowym projektem? Nie rozmawiałem z Algym przez długi czas. Minęło prawie 15 lat od czasu, kiedy ostatnio razem graliśmy. Tęsknię za nim. Niektóre z moich najlepszych wspomnień są z koncertów, które zagraliśmy razem. Jednak rzeczy poszły do przodu i teraz jest tylko jeden Tank, który koncertuje i wydaje albumy metalowe na całym świecie i jest to Tucker / Evans Tank. Nie ma absolutnie żadnych pomyłek wśród naszych wiernych fanów na całym świecie. Życzymy Algy'emu powodzenia we wszystkim, co robi. Jak w tej sytuacji wyglądają prawa do nazwy grupy, skoro to Algy zakładał zespół z braćmi Brabbs, a na okładce jego ostatniej płyty "Breath Of The Pit" przy logo Tank widnieje charakterystyczny znaczek dotyczący praw autorskich? Istnieje na świecie kilka zespołów lub artystów, którzy używają nazwy Tank. Nie możemy powstrzymać nikogo, kto to robi. To my posiadamy wyłączne prawa autorskie do logo zespołu, które każdy zna i natychmiast rozpoznaje. Jest tylko jeden prawdziwy Tank! Sądzisz więc, że sprawa zakończy się po waszej myśli, bo to wy obecnie w aktywny sposób niesiecie nadal tę pochodnię i utrzymujecie zespół przy życiu? Będziemy nadal nagrywać i wydawać albumy metalowe dobrej jakości, jeździć na tournée najczęściej jak to tylko możliwe i tak długo jak tylko się da. To chyba tego chcą fani metalu i to jest to co Tank im da! Wojciech Chamryk Tłumaczenie: Bartek Hryszkiewicz, Anna Kozłowska

TANK

55


Przyznam szczerze, że niespecjalnie interesowały mnie tzw. tematy aktualne w zespole. Nuclear Assault ma co prawda na koncie nową EP ("Pounder"), do najgorszych ta pozycja nie należy ale mimo to przyjemniej jest popytać o sprawy, które związane są z najlepszym okresem w historii zespołu czyli oczywiście latami 80-tymi. Więcej było wtedy wariactwa i przede wszystkim więcej znakomitego thrash/ speedu. Czcijcie Nuclear Assault, czcijcie ścianę pozornie chaotycznych dźwięków, bulgoczący bas i atomowe uderzenia werbla.

Ostatni album metalowy przesłuchałem w 1986r. HMP: Witaj John. Większość naszej rozmowy będzie poświęcona czasom zamierzchłym. Krytykowaliście kiedyś ludzi, których nazywaliście macho metal. O co konkretnie chodziło? John Connelly: To było bardzo dawno temu… To były czasy kiedy w metalu pojawił się młyn i na początku nie wiedzieliśmy o co w tym chodzi. W tym młynie wielu ludzi biło innych czego nie mogliśmy zrozumieć. Ludzie mylili zabawę z agresją. Wasza druga EPka czyli "The Plague" (w zasadzie materiał w większości premierowy) miała się nazy wać "Cross of Iron". W zinach u nas (Thrashem All) pisali, że nic z tego nie wyszło z powodu rzekomych protestów mieszkańców Pasa Biblijnego Jeśli pamiętałbym powód tego zdarzenia to na pewno nie miał nic wspólnego z tą częścią USA. Jeśli to byłby największy problemem tego albumu to uwierz mi i tak nazwalibyśmy go "Cross of Iron". Nie pamiętam jednak powodu. To prawie trzydzieści lat. Prawdopodobnie ktoś z wytwórni płytowej za tym stał, jak zwykle

szanse były dość wyrównane. Kolejnym zespołem, który bardzo się wybił był Anthrax - o dołączeniu do nich też nie myśleliśmy. Ale pozycja Slayer czy Megadeth nie była jeszcze tak mocna jak potem. Ta wielka czwórka i znaczenie w niej poszczególnych kapel uległy krystalizacji gdzieś w 1991 roku. Kiedy pierwszy raz widziałem wasze wideo z trasy po "Handle With Care" byłem zdziwiony tym, że przez ten cały czas biegasz i skaczesz po scenie. Nie dziwię się zatem skąd, ten negliż i krótkie gacie. To jestem ja na scenie. Noszę krótkie gacie, bo inne są dla mnie nie do przyjęcia - w jajogniotach strasznie się pociłem. Byłem w tedy w dobrej kondycji. Sport? Zależy co masz na myśli - po tej trasie zacząłem trenować sporty walki jak maniak. Jesteś patriotą? Czy kocham swój kraj? Zdecydowanie tak. Czy podoba mi się wszystko czego dokonuje - absolutnie nie tak jak każdemu na świecie. Określam się czasami jako

dzór. A tam? Jeden pierdolnięty imam jest w stanie zmanipulować lokalną społeczność. Najwięcej ofiar wśród muzułmanów pochodzi z ich własnych rąk. Nienawidzicie nas - więc spierdalajcie stąd. Najgorsze jest to, że to nie minie tak łatwo jak komunizm u was. Tu wszyscy się zorientowali że to nie działa. Zobacz na Hong Kong. Przyszli tam chińscy komuniści i zostawili gospodarkę w spokoju zadawalając się kasą. Tym fanatykom kasa nie wystarczy Skoro wspomniany wyżej papież nie jest taki zły to po co go wieszać? To zwykły humor. Byliśmy pijani i mieliśmy trzy minuty na napisanie tekstu i muzyki - goniła nas następna kapela wynajmująca po nas studio. Słuchaj. Ja rozumiem ze nie wszystkie lesbijki są ładne ale na niektóre naprawdę fajnie popatrzeć... (Śmiech) Tak samo, humor. Tekst "Lesbians" to sarkazm i żart podobnie jak w utworze "Wine and Cheese". Słowo "wine" oznaczało albo napój alkoholowy lub ciągłe narzekanie. To o kapelach, które wciąż narzekają na wszystko dookoła. Często używamy humoru polegającego na grze slow. Po drążę jeszcze temat "Handle With Care". Jednym z bardziej intrygujących utworów jest dla mnie "Surgery" z otwierającym riffem katowanym kilka lat potem przez kapele grindowe (w wolniejszych zdarzających się z rzadka partiach). Kto go wymyślił? Jeśli dobrze pamiętam to Anthony Bramante. Jest to jeden z dwóch utworów, które napisał podczas całej swojej kariery w Nuclear Assault. Niezbyt ciężko pracujący gość. To dlatego już z nami nie gra. Co u niego? Nie widzieliśmy się od tamtego czasu. Anthony robił zawsze na co miał ochotę nie patrząc na innych. Czy to podczas pisania albumu czy po koncercie. Na ostatniej trasie po jednym z gigów powiedział, że jedzie gdzieś z kumplami i tyle go widzieliśmy Jeszcze "Emergency". Tu z kolei mamy chaos przed refrenem, coś jak w Voivod. To było 25 lat temu - pamiętam refren ale nie pamiętam riffu. Nie graliśmy tego numeru od tamtych czasów. Zawsze zastanawiało mnie co w teledysku opisującym skażenie, pełnym jakiś przemysłowych maszynerii, robi opalająca się na słońcu cizia? Mówię o clipie do "Criticall Mass..." W tamtych czasach jeśli chciałeś dostać się do MTV z metalowym clipem, musiałeś dać w nim ujęcie z laską palącą papierosa. Potem na dole na kasecie promocyjnej umieściliśmy napis: "paląca kobieta w pakiecie gratis". To Jessica Han, znana clipowa aktorka. W dzisiejszej set liście brakuje mi dwóch ciosów z debiutu: "Nuclear War" i "Radiation Sickness". Czemu wyleciały? Tak jak w przypadku bardzo wielu zespołów: ograniczenia czasowe setu i chęć zaprezentowania każdego z albumu proporcjonalnie plus nasza nowa EP. Setlista musi być jak najbardziej przekrojowa

Foto: Nuclear Assault

amerykański nacjonalista - choć to słowo ma kompletnie znaczenie w USA i w Europie.

z resztą. Po kapelach, które w latach 80-tych koncertowały ze Slayer krążą opowieści o arogancji i samolubstwie managera formacji. We Włoszech kapele sportujące w tym wy, nie miały podobno dostępu do kibla. Oni oczywiście tak. Nie, nie, nie. To nie była wina Slayera. Byliśmy w klubie w Mediolanie, który nota bene był bardzo wygodny. Potem o drugiej w nocy nasz autobus się zepsuł dokładnie pod halą a klub był już zamknięty. Wszystkie inne kible we Włoszech w miastach, które mijaliśmy były typu azjatyckiego - dziura po środku i dwa ślady Amerykanie nie byli wówczas kompletnie do tego przyzwyczajeni. Normalnie zrobiło się dopiero w Szwajcarii. Po "Handle With Care" (był rok 1989) prorokowałeś, że dostaniecie się do wielkiej czwórki thrashu. Nie przesada aby? Choć ja na przykład stawiam ten album wyżej od wszystkich Anthraxów razem wziętych. W dość krótkim czasie w samych Stanach sprzedało się 100 000 egzemplarzy tego CD. To wówczas była całkiem niezła liczba. Poza tym w samej wielkiej czwórce były duże różnice - już wtedy wszyscy grali w cieniu Metalliki, ale w reszcie składu owej czwórki

56

NUCLEAR ASSAULT

Pytam bo utwór z płyty "Third World Genocide" "Price of Freedom" mógłby zaskoczyć zwolenników tezy o rzekomym pacyfizmie thrashowców Tak na marginesie to wideo ma bardzo mało wspólnego z tekstem. Wrzesień 2001: terroryści zabijają kilka tysięcy amerykanów i przedstawicieli innych narodowości. W budynkach, które nie miały żadnego znaczenia politycznego czy religijnego. Miejsc pracy jak każde inne. Kilku fanatyków, którzy podążali za słowami oszalałego imama. Nie ma tu znaczenia czy Koran do tego zmusza czy nie. Fakt jest faktem. To oni zaatakowali. Nie ma w Islamie żadnej dyskusji nikt się tam nie sprzeciwia i nikt samemu nie interpretuje Koranu. Zabijają każdego kto mówi źle o ich wierze, a są przecież w mniejszości. Popełniają akty przemocy, potem takie same akty popełniane są przeciwko nim i nagle pojawia ją się z ich strony pretensje "dlaczego nas nienawidzicie". Nie misiaczku, to wy zaczęliście. Jak długo tak zamierzacie? Bo ja cały mogę dzień. Jesteście mniejszością na całej planecie a wszystkich chcą sobie podporządkować. Nie ma tam nikogo kto byłby w stanie z nimi polemizować. Już lepszy jest katolicyzm: masz wątpliwość, idziesz do klechy, on gada z biskupem a jak nie to z papieżem. Jest dyskusja. Ale i na-

Przygotowując się do wywiadu myślałem o waszych głównych wzorcach, ulubionych kapelach z młodości. Zacznijmy od Motorhead. Lubiłem ale nie fanatycznie. Kawałek "Vengeance" sugeruje co innego. No tak, Ten jeden. Bardziej fascynował mnie HC Punk. Uwielbiałem Discharge. Potem Anthrax. Nie słuchałem jednak zbyt dużo thrashu bo graliśmy to samo co wielka czwórka i wypłynęliśmy w tym samym czasie. Venomu też raczej nie. Ostatni album metalowy, który odsłuchałem w całości to "Master of Puppets". Było to w 1986r. zaraz po jego premierze. Dziś sięgam chętnie po progresywny rock używamy zresztą metrum, którego nie tknęło by się wielu ludzi w tym gatunku: 7/8 czy 6/8. Na koniec pytanie o perkusję. Wasz garowy Glen Evans zawsze wyglądał na twardziela. Style ma dość siłowy ale jednak charakterystyczny i oryginalny.... Trudno mi powiedzieć kogo lubi najbardziej jako perkusistów ale jak był dzieciakiem to grał na werblu w szkolnej orkiestrze. Wie zatem od małego jak odpowiednio wydobyć dźwięk z bębna. Jest jak króliczek z reklamy Enegrizera. Grał już koncerty ze złamanym nadgarstkiem i złamanymi żebrami, mając zapalenie płuc. Teraz też jest chory ale nic go nie powstrzyma. Jakub "Ostry" Ostromęcki


Po pięciu latach od poprzedniego albumu na rynku pojawia się nowe dzieło amerykańskich thrasherów Fallen Angels, "World in Decay". Krążek trochę inny od poprzedników ale bardziej interesujący. O albumie i historii zespołu rozmawiamy z gitarzystą i założycielem Erik'iem Hanson'em.

...podążać za tym co ma się w środku... HMP: Witaj! Jak doszło do założenia Fallen Angels? Opowiedz o początkach zespołu. Erik Hanson: Zespół został założony w 2002 roku, grałem już na gitarze przez wiele lat i odkąd mój brat (Brian Hansen) zaczął grać na perkusji i nabył podobny gust muzyczny, mieliśmy już połowę zespołu. Carla Larssona (naszego basistę) znaleźliśmy online poprzez stronę musicians classified, natomiast Jeremiaha Reimana spotkaliśmy w Guitar Center i zapytaliśmy czy chciałby do nas dołączyć. Od tamtej pory graliśmy lokalnie, nagrywając dema i obracaliśmy się wśród kilku gitarzystów. Początkowo zajmowałem się wokalem, ale z biegiem pisania piosenek, chciałem stworzyć kawałki cięższe do zagrania i zaśpiewania, dlatego przybył do nas Brad i zajmuje się wokalem od 2005 roku. Matt Be Roth dołączył do nas w okolicach 2009 roku, natomiast Brian odszedł z zespołu w 2010r. Późniejszą porą tego roku Steve Spitzbart dołączył jako perkusista i od tamtego czasu gramy w tym samym składzie. Wasz nowy album jest inny - bardziej interesujący niż pozostałe płyty w waszej dyskografii. Co wpłynęło na was aby powstał tak zabójczy album? Cały czas staram się rozwijać zarówno jako gitarzysta jak i autor tekstów, wraz z upływem czasu zaczynasz trochę bardziej doceniać inne gatunki. Zawsze byłem w melodii hard-rockowej, ale zaangażowałem się w thrash i speed metal, więc przez jakis czas chciałem grać szybką, agresywną muzykę. Zaczęliśmy wcielanie więcej melodyjnych pomysłów na "Engines of Oppression", ale na "World in Decay" zmieszałem własne melodie z trochę szybszą muzyką, którą wciąż lubię. Jeśli weźmiesz grupy takie jak Slayer, Deep Purple, Megadeth, UFO, Holly Terror, Scorpions, Black Sabbath i zmieszasz je wszystkie razem, uzyskasz ten typ muzyki, z którym w chwili obecnej lubię mieć do czynienia, jeśli chodzi o pisanie utworów.

song, który będzie fikcyjny i liryczny. Wasz pierwszy album był bardzo surowy, szybki i miał sporo wpływów Death (hails to Chuck!). Jak wspominasz ten czas? Czy teraz, po upływie siedmiu lat, to jest nadal dobra płyta dla ciebie? Pamiętam jak byłem młodym, zwariowanym i chciałem grać szybką i agresywną muzykę. Borykałem się z osobistymi problemami, które mnie irytowały, więc było to dla mnie miłym uwolnieniem od kłopotów. Myślę, że album posiada pewne niedoskonałości, które teraz możemy uchwycić, są jednak kawałki takie jak "Silent City", które zamierzamy wcielić do naszej setlisty, ponieważ wciąż brzmi doskonale. Interesujące jest, że wspomniałeś o Death, ponieważ dzięki nim Brad dołączył do zespołu. Mieliśmy zgrać na lokalnym festiwalu Seattle Metal Fest. Brad dowiedział się jakoś, że będziemy tam wykonywać parę coverów grupy Death. Nie mogę sobie przypomnieć w jaki sposób się dowiedział, w każdym razie Brad darł się z nami w trakcie tych coverów, przy czym nas bardzo komplementował, więc przymusiliśmy go do aby dołączyła do nas (śmiech). Ty i Carl Larsson jesteście jedynymi członkami oryginału skład zespołu. Dzięki czemu wytrzymałeś przez tyle lat? Ja zapoczątkowałem istnienie zespołu, a Carl był jedynym przesłuchiwanym basistą. On bardzo dobrze do nas pasował, lubiliśmy tą samą muzykę i mieliśmy podobne hobby, więc przypadliśmy sobie do gustu. Osobiście mam niesamowite pragnienie, aby dalej tworzyć muzykę i pisać nowe kawałki. Jest to jedyna rzecz, któ-

grające trashu jak Loudness, Dokken, Black Sabbath, Rainbow, UFO oraz Scorpions. Z moim obecnym nastawieniem do pisania muzyki, staram się mieszać wszystko razem w jednym dużym garnku muzyki. Który z waszych albumów najłatwiej wam się nagrywało? Prawdopodobnie "Rise from Ashes" lub "Engines of Oppression" tylko dlatego, że stworzyliśmy je w miejscach, gdzie mogliśmy spokojnie mieć próby, a to ułatwiło planowanie. Uważam, że w kontekście nagrywania wszystkie płyty zarejestrowaliśmy dość łatwo. Nigdy nie mieliśmy z tym problemu. "World in Decay" był najtrudniejszym albumem, ponieważ jego przygotowanie zajęło dużo czasu i mieliśmy problemy z rozplanowaniem prób. Co Fallen Angels planuje w najbliższej przyszłości? W ramach promocji "World In Decay" staramy się utrzymać lokalne granie na terenie stanu Washington oraz regionalnie na zachodnim wybrzeżu Stanów oraz pracujemy nad materiałem do następnego albumu. Chcielibyśmy grać w Europie i w innych miejscach, ale sprowadza się to do finansów, więc musimy przyglądać się dobrze każdej okazji jaka się nadarza. Co możesz powiedzieć na temat swojego sprzętu, który używałeś podczas nagrywania nowego albu mu? W mojej pracy jestem technikiem elektroniki, tak więc lubię budować własne wzmacniacze. Bardzo interesuje się brzmieniem sprzętu Marshalla i lubię je modyfikować tak, aby miały więcej regulatorów. Mam 74 Superlead, który był wcześniej uszkodzony. Posiada on mój własny wzmacniacz, który zmodyfikowałem i teraz ma pięć regulatorów. Jest to podobne do słynnej modyfikacji Bay Area thrash zrobionej dla zespołu Vicious Rumors przez Todda Langnera. Moją główną gitarą jest Bernie Rico Jr Vixen, która ma Duncan JB na mostku. Uwielbiam używać tremolo floyd rose. Mój piec został zrobiony na zamówienie przez Stone Age

Otwierający kawałek "The Hammer's Blow" ma wiele elementów z tradycyjnego heavy metalu i speed metalu. Nie słyszałem tego na waszych wcześniejszych albumach. Czy to kolejny krok w waszej karierze? Mogę powiedzieć, że to prawdopodobnie ewolucja skąd nasze wpływy i środowisko się wywodzi oraz co chcemy grać idące na przód. Nie możemy zaprzeczyć naszej przeszłości i miłości do thrash metalu, który jest agresywny, ale również lubimy melodyjny hard rock i metal. Pracujemy Utwory takie jak "The Hammer's Blow" dobrze reprezentują zespół w tym momencie jego kariery. Jeśli dobrze pamiętam, słuchałem grupy Racer X kiedy pracowałem nad tą kompozycją. Ile czasu zajęło wam tworzenie "World in Decay"? Myślę, że płyta "World in Decay" zajęła nam około trzech lat. Myślę, że wzięło się to z tego, że mieliśmy dwóch nowych członków w zespole i poznawaliśmy ich styl i etykę pracy. Byłem tak bardzo sfrustrowany, ponieważ to wszystko trwało tak długo, że o mały włos nie zrezygnowałem z projektu, jednak zdecydowałem się go kontynuować i niewiele później udało nam się zakończyć nagrywanie płyty. Michael Rosen jest producentem nowego albumu. Jak się z nim współpracowało? Praca z Michaelem była wspaniała, to naprawdę zabawna osoba. Jest pasjonatem muzyki i próbowaliśmy połączyć nasze pomysły. 90 procent utworów powstały według naszych pomysłów, jednak były też takie jak "Into the Abyss" oraz "The Hammer's Blow", które nieco zmieniliśmy. Definitywnie chciałbym ponownie z nim pracować, on również wyraził chęć współpracy, jednak myślę, że sprowadzi się to do spraw finansowych. Zatem proszę was abyście wspierali zespół i kupili album! Jakie tematy poruszacie na nowej płycie? Chciałbym myśleć, że nasze teksty są skoncentrowane wokół życia, zawsze staram się pobudzić poczucie intelektualizmu w tekście. Zajmujemy się tematami takimi jak rozpacz, nadzieja, strata oraz pragnienie pogodniejszej przyszłości. Stworzyliśmy jeden fikcyjny tekst, zatytułowany "Mortis Ex Machina". Dotyczy on filmów z serii "Terminator" i muszę przyznać, że odkąd wyszedł ona dość dobrze, planujemy napisać kolejny

Foto: Fallen Angels

ra mnie przy tym trzyma. Kiedy przestanę czerpać przyjemność z grania dla Fallen Angels, nazwę ta sprawę zakończoną. Biznesowa kwestia może dość szybko położyć cię na łopatki. Trudno jest być zespołem w dzisiejszym rozrywkowym życiu, jakie prowadzą ludzie. Jest tyle różnych rzeczy, które przyciągają ludzką uwagę, że trudno jest zachować ich skupienie na sobie. Czy granie thrash metalu w początkach 21 wieku to trudna sprawa? Wtedy przecież triumfy odnosił numetalu i jego pochodne... Jestem bardzo uparty jeśli chodzi o niektóre sprawy. Jestem pewnie osobą, która bardziej działa wbrew naturze, więc po prostu grałem to, na co miałem ochotę i zauważyłem, że ludzie ostatecznie się przekonali do tego. Jestem zdania, że artysta lub osoba robiąca coś kreatywnego, musi robić to po swojemu i podążać za tym co ma się w środku, w przeciwnym razie musi zadać sobie pytanie: Kogo chcesz zadowolić? Siebie czy innych? Mógłbyś wymienić wasze największe inspiracje? Ta kwestia ciągle się zmienia, dla mnie początkiem trashowego wychowywania była Metallica, Megadeth, Slayer, Anthrax i Sepultura. Następnie dotarłem do bardziej mrocznych grup jak Toxik, Holy Terror, Dark Angel i Forbidden. Również lubię zespoły nie

Cabinets. Lubię konstruować własne kable i robić jak najwięcej się da rzeczy związanych z elektryką (oczywiście z pisaniem również). Ten piec był głównym elementem dla naszej płyty jako, że Matt i ja używaliśmy naszych własnych gitar. Grał on tą samą kwestię według moich wskazówek, jednak z dodanym lekkim opóźnieniem. Niestety nie wiem co Michael Rosen mógł dodać w studio, wiem, że nagrywaliśmy używając przedwzmacniaczy Neve. Co w ogóle jest najważniejsze dla Fallen Angels? Pomaganie sobie nawzajem i pisanie dobrej muzyki, myślę, że to i zdolność wykonywania naszych kompozycji, przyczynia się do mocnego scalenia naszego życia. Chciałbyś coś powiedzieć czytelnikom Heavy Metal Pages? Jeśli lubicie starą szkołę thrash i heavy metalu, a nie znacie nas, odwiedźcie nasze strony internetowe. Poznajcie nas! Jeśli słyszeliście o nas i jesteście naszymi fanami, chcielibyśmy wam podziękować za trzymanie metalu przy życiu i za wspieranie nas, dzięki któremu nadal możemy z radochą walić thrashem po waszych łbach. Łukasz Brzozowski Tłumaczenie: Bartek Hryszkiewicz

FALLEN ANGELS

57


Drugi oddech legendy Może nie wszyscy kojarzą widniejące poniższe nazwisko, ale fakt pozostaje faktem, że Carl Canedy to wciąż żywa legenda amerykańskiej perkusji. Sławę zdobył w The Rods, jednak nasza długa rozmowa dotyczyła przede wszystkim solowego debiutu artysty. Poza "Headbanger" nie mogliśmy też jednak nie poruszyć tematu przygotowywanej kolejnej płyty The Rods czy ich współpracy z Ronnie Jamesem Dio, spokrewnionym przecież z liderem grupy Davidem Feinsteinem : HMP: Jesteś aktywny na muzycznej scenie od końca lat 70. ubiegłego wieku, tymczasem dopiero teraz doczekałeś się debiutanckiego albumu solowego - uznałeś, że czas najwyższy na taką płytę? Carl Canedy: Śmieszne, że o to pytasz. Wydawałoby się, że nagrałbym album już dawno temu. Wyprodukowawszy tyle albumów z The Rods i innymi zespołami zdecydowanie wiedziałem jak zrealizować płytę. Najwidoczniej po prostu byłem zbyt zajęty innymi wydarzeniami w moim życiu. "Headbanger" to chyba nie tylko czytelna deklaracja twych fascynacji muzycznych, ale też dobitne, podkreślone już tytułem płyty, stwierdzenie, że wciąż jesteś takim samym fanem i maniakiem ciężkiej muzy ki, co przed laty? Cieszą mnie te miłe słowa i precyzyjna ocena. Nie chciałem odsuwać się od fanów, którzy wspierali moje projekty z The Rods i innymi wykonawcami. Czułem,

nillo pracowałem na pierwszej EP-ce TT Quick wiele lat temu. Bardzo zależało mi na pracy z ludźmi, których lubiłem i podziwiałem. Sytuację ułatwiał tu pewnie fakt, że znacie się doskonale, produkowałeś przecież nie tylko pierwszą płytę TT Quick Marka Tornillo przed ponad 30-tu laty, z pozostałymi też musiałeś się wielokrotnie stykać? Widuję Chrisa na wielu koncertach. Z Joe spotkałem się twarzą w twarz dopiero niedawno, ale wydaje się, że od razu się dogadaliśmy. Jest świetnym gościem. Z Johnem Hahnem również znaliśmy się przez wiele lat. Grałem na perkusji na jego pierwszym albumie solowym. Mieli coś do powiedzenia w kwestiach aranżacyjnych, ewentualnych zmian, czy też jako autor i producent tego materiału miałeś bardzo sprecyzowaną wizję całości, nie dopuszczającą takich ingerencji?

więc to ja podejmowałem finalne decyzje. Wcześniej zawsze działałem zespołowo. Byłem człowiekiem, który pomagał zespołom realizować ich własne wizje. Napotkałem ogromny opór pracując nad utworem "My Life, My Way". Próbowałem zagrać partię perkusyjną przez dziesięć dni. Codziennie nagrywałem swoje starania i słuchałem. Nagranie zawsze było do dupy. Któregoś razu, kiedy wybierałem się do studia, aby spróbować jeszcze jeden raz, rozmawiałem przez telefon z Robbem Reinerem (perkusistą Anvil - red.). Zwierzyłem mu się z mojego problemu, a on odpowiedział mi małą mową przygotowującą o tym, żebym pamiętał o byciu sobą i nie przekombinował garów (co wówczas robiłem). Wszedłem do studia i machnąłem wszystko za pierwszym podejściem. To właśnie ta ścieżka znalazła się na płycie. Jego rada sprawiła, że przestałem skupiać się na sobie, a zacząłem na perkusji. Dzięki, Robb, zawdzięczam to tobie! Uniknąłeś jednak pokusy wyeksponowania w miksie partii perkusji, czego niekiedy nie potrafił zrobić na swych solowych płytach nieodżałowany Cozy Powell - zależało ci na podkreśleniu faktu, że to ma być jak najbardziej dopracowany, spójny artystycznie materiał, nie solowy popis? Tak było. Nie chciałem przekombinować perkusji, ani żeby bębny były tak bardzo niepasujące, że aż uciążliwe. Trzymałem się myśli, że każdy kto kupi moją płytę będzie wiedział, że umiem grać na perkusji. Ci, którzy nie wiedzą, skupią się na aspektach kompozytorskich, a przecież to właśnie one były głównym powodem, dla którego nagrywałem album. Chciałem zatem, żeby utwory oddychały i prezentowały się dobrze. W końcówkach utworów mamy jednak krótkie perkusyjne wstawki, zaś płytę wieńczy twój koncertowy popis "Rabid Thunder" - nie mogłeś się powstrzymać przed pokazaniem całemu światu, że nadal jesteś równie dobry, jak w latach 80.? (śmiech) (Śmiech). Co do wstawek, to codziennie rozgrzewałem się przed nagrywaniem. Wpadłem na pomysł, żeby dodać je jako małe smaczki albo "riffy" na koniec utworów zamiast pełnoprawnego solo na perkusji, które zostało dodane w ostatniej chwili. Album spodobał się kilku moim znajomym, którym go zaprezentowałem, ale wszyscy pytali się "a gdzie solo na garach?". Złapałem więc pierwsze lepsze solo na żywo i wrzuciłem je na płytę. To była decyzja na ostatnią chwilę i nie uwzględniłem tej solówki w liście utworów. Trzeba naprawdę przesłuchać cały album, żeby je znaleźć. Zatem zdałeś egzamin, bardzo ci za to dziękuję! Gwiazdy to nie jedyni goście na tej płycie. Wydaje mi się, że "Headbanger" nie byłby tak udany, gdyby nie wkład gitarzysty Johna Hahna? John Hahn to gwiazda sama w sobie. Ma wielu fanów śledzących jego karierę solową i jego dni jako odkrycie gitarowe Mike'a Varneya. Zawsze był moim przyjacielem i świetnie nam się razem pracowało przez lata. Jestem wdzięczny za jego wsparcie i talent pokazany na płycie. To nie byłoby to samo bez niego.

Foto: The Rods

że po prostu muszę pozostać wierny mojej twórczości. Co do ciągłego bycia maniakiem ciężkiej muzyki, to prawda. Pomimo tego, że potrafię grać wiele gatunków muzycznych, najbardziej lubię szaleć na garach. Gdzie indziej można tłuc coś bardzo mocno, nie dostać z powrotem, nie zniszczyć niczego i wyładować frustracje przed tłumem ludzi o podobnym myśleniu? Debiutujesz płytą, ale trudno zaliczyć cię do grona debiutantów, tym bardziej, że mało kto z nich może liczyć na starcie kariery na wsparcie takich sław, jak: Chris Caffery, Mark Tornillo czy Joe Comeau. Jak doszło do tego, że znaleźli się w gronie twych współpracowników podczas tej sesji ? Odezwałem się do ludzi, których podziwiałem. John Hahn był moim pierwszym typem na gitarzystę. Zagrał wszystkie partie gitarowe, z wyjątkiem dwóch solówek łączonych z Chrisem Caffery. John również skontaktował mnie z Joe Comeau. Z Markiem Tor-

58

THE RODS

Wszyscy byli bardzo uprzejmi i wyczuleni na moje melodie i aranżacje. Oczywiście wnieśli własne osobowości i style do mojej muzyki. Aranżacje miałem przygotowane zawczasu. John Hahn miał parę pomysłów na zmiany w kilku utworach, a to bardzo poprawiło partie solowe. Doświadczenie, które zdobyłeś przez lata, pracując jako muzyk i producent, m. in. z Anthrax, Overkill, Exciter, Possessed czy Jack'iem Starr'em pomogło ci przy pracy nad "Headbanger", czy też postanowiłeś podejść do tej płyty w sposób bardzo indywidualny w końcu debiutancki album nagrywa się raz w życiu? Pracowałem nad tyloma albumami w swoim życiu, że myślałem, iż to będzie łatwe. Tak naprawdę nie było. Byłem odpowiedzialny za wszystkie decyzje. Tylko ja wiedziałem jak wszystko brzmi, ponieważ to ja miałem wszystkie ścieżki, podczas gdy muzycy słyszeli tylko te części, które potrzebowali do nagrania swoich partii,

W "Cult Of The Poisoned Mind" słychać żeńskie partie wokalne - Erin Canedy to pewnie twoja córka? Tak, moja córka Erin, która ma teraz 24 lata. Ma wyższe wykształcenie muzyczne drugiego stopnia w dziedzinie śpiewu. Miałem pomysł, żeby dodać jej słabo słyszalny wokal, ale pomysł był kiepski. Poprosiłem, żeby dodała więcej głosów. Przerobiła te partie na chór i zmieniła cały styl utworu. Jestem z niej dumny i podziwiam umiejętności muzyczne. Jest o wiele lepsza ode mnie. Zazdroszczę jej talentu. To nie jedyne takie twoje bliskie powiązania na tej płycie, bo zaprosiłeś też basistę The Rods, Garry'ego Bordonaro - to chyba jeden z tych muzyków, z którym w sekcji tworzycie prawdziwy monolit? Grałem z Garrym w The Rods przez 35 lat. Był idealnym basistą do tego utworu. Świetnie się spisał! W sumie gdyby pojawił się tu jeszcze David Feinstein, to mielibyśmy coś na kształt gościnnej sesji The Rods na twojej płycie, ale nie zdecydowałeś się na taki krok - był zbyt oczywistym rozwiązaniem, wolałeś współpracę z innymi gitarzystami i basista mi? Szczerze, to David nie chciał dołączyć. Prosiłem go, ale odmówił. Podejrzewam, że stwierdził, że to moje pierwsze samodzielne starania, więc powinienem radzić sobie sam. Chciał, żebym to ja grał wszystkie partie gitarowe i śpiewał.


Foto: The Rods

Nagraliście jednak na nowo dwa utwory The Rods, "Ride Free Or Die" i "Madman" - co sprawiło, że postanowiłeś do nich wrócić? Chciałem spróbować trochę innego podejścia do tych utworów.

spraw, etc.? Wszyscy mamy dzieci w podobnym wieku, więc byliśmy zajęci wychowywaniem ich. Kiedy poszły do liceum, stwierdziliśmy, że to dobry moment odpalić sprzęt i znowu uderzyć w trasę.

A skąd pomysł na ponowne wykorzystanie utworu "The Code", zarejestrowanego z udziałem samego Ronniego Jamesa Dio? To również było późnym pomysłem. Czułem, że "The Code" był najlepszym przykładem mojego kompozytorstwa. Wokal Ronniego Jamesa Dio był takim zaszczytem, że nie mogłem nie dodać go do mojej solowej płyty. Było kilka partii gitarowych i basowych, które chciałem pozmieniać, więc zrobiliśmy kilka drobnych zmian, a resztę zachowaliśmy taką samą. Dla mnie utwór pasował na bonus do płyty.

Myślicie chyba o nagraniu kolejnej płyty, co zdaje się potwierdzać ubiegłoroczny utwór "Great Big Fake Ones"? Cieszę się, że mogę powiedzieć, iż nowy album Rodsów jest wielce prawdopodobny!

Zdajesz sobie sprawę, że wywoła to posądzenia, że kierowały tu tobą pobudki merkantylne, tym bardziej, że jest to chyba ta sama wersja, co na "Vengeance" The Rods? Wiedziałem, że ludzie odbiorą zmiany w różny sposób. Myślę, że utwory mówią same za siebie. Nikt nie staje się bogaty dzięki tej płycie, więc pieniądze nie były tu naszą motywacją. Jak wspominasz Ronniego Jamesa Dio nie tylko artystę, ale też człowieka? Był wielką postacią, ale pozostawał serdeczny, inteligentny i skromny. Po wywiadzie z Ronniem, pewien pisarz powiedział mi: "mówisz o nim tyle dobrego. Nie mogę przypomnieć sobie, żeby ktokolwiek inny niż Vivian Campbell powiedział coś złego o tym człowieku. Sądzę, że to mówi samo za siebie o tym jaki był Ronnie". To nie jedyne utwory bonusowe na "Headbanger", bo mamy tu też wersje demo kilku kompozycji - wyszedłeś tu naprzeciw oczekiwaniom fanów i kolekcjon erów, którzy często poszukują takich surowych wersji utworów? Chciałem pokazać, że przed zaprezentowaniem utworów dla The Rods oraz innych wykonawców sam gram wszystkie partie wraz z wokalem. Chciałem udowodnić, że wszystkie części, aranżacje i melodie są moje. Że to, co słyszycie, naprawdę zostało napisane przeze mnie. Stwierdziłem, że fani również chcieliby przekonać się jak zaczynałem i dokąd doszedłem. The Rods należy do tych zespołów, które - po okresie błędów i wypaczeń - wróciły w oryginalnym składzie i wyszło wam to na dobre, co potwierdza album "Vengeance". To przyjaźń sprawia, że jesteście bardziej jak bracia, a nie muzycy traktujący zespół jako swoiste miejsce pracy, nic więcej? Zgadza się. Pozbyliśmy się wszelkich różnic, które między nami istniały i teraz cieszymy się zespołem, muzyką i wzajemnym towarzystwem. The Rods nigdy nie istnieli po to, żeby wybić się na jakiejś modzie albo trendzie.

Chyba fajnie byłoby raz jeszcze ruszyć w trasę, nawet jeśli nie z nowym materiałem, to chociażby z rocznicowym show z okazji 30-lecia premiery "Let Them Eat Metal", tym bardziej, że często gracie utwory z tej płyty? "Let Them Eat Metal" to bardzo popularny album z naszego katalogu i masz doskonały pomysł. Prawie na każdym koncercie słyszymy prośby o zagranie kawałków z tej płyty. Koncerty są chyba dla ciebie czymś wyjątkowym, ale pewnie zebranie składu firmującego "Headbanger"na promujące tę płytę występy może sprawić sporo trudności? Tak, rozmawialiśmy o tym, ale bardzo ciężko nam dostosować grafiki. Zobaczymy co z tego wyjdzie, ale póki co The Rods będą koncertowali. Nie myślałeś w związku z tym o zwerbowaniu innych muzyków? Tak i nie. W tej chwili skupiamy się na The Rods, nowej muzyce, nowym albumie i na większej liczbie koncertów. Jesteś jednym z najbardziej utytułowanych amerykańskich perkusistów metalowych, wielu określa cię wręcz mianem legendy, tymczasem wygląda na to, że jesteś takim niespokojnym duchem, który nie potrafi siedzieć bezczynnie? Dziękuję za miłe słowa. Zawsze jestem zadziwiony, kiedy młodzi, świetni perkusiści komplementują moje granie. Czuję się przez to doceniony. Miło to słyszeć perkusiście, którego lata świetności dawno minęły, ale jeszcze nie chce odchodzić cicho w stronę zachodu słońca. Kocham grać, kocham muzykę i kocham grać ciężką muzykę. Dzięki Blue Cheer przeszedłem od muzyki dla smarkaczy do kruszenia czaszek. To wszystko dzięki nim. Czyli kolejne płyty i koncerty z twoim udziałem to tylko kwestia czasu, słowa emerytura nie ma w twoim słowniku? Nieeeee, wolałbym scenariusz "rock 'till I drop". Wszyscy czujemy się świetnie i dobrze się bawimy, więc nikt nawet nie szepnął słowa o emeryturze. Chyba złapaliśmy drugi oddech! Dziękuję za cudowny wywiad, świetnie się bawiłem! Wojciech Chamryk Tłumaczenie: Anna Kozłowska, Oskar Gowin

Ta długa przerwa w latach 1986-2010 wyszła wam chyba na dobre, mieliście czas na przemyślenie wielu

THE RODS

59


RAM należy do mniejszości zespołów, które mają na siebie oryginalny pomysł. Artystyczne okładki tworzy sam wokalista, a teksty dotykają filozoficznych zagadnień. Aż trudno uwierzyć, że zespół gra klasyczny heavy metal. O nowej płycie i zespole widzianym jako… gospodarstwo domowe opowiadał nam gitarzysta, Harry Granroth.

Return of the Iron Tyrant HMP: Zanim wydaliście swoją czwartą płytę Metal Blade Records wydało split, na którym jesteście razem z Portrait. Pomysł bardzo dobry, bo jesteście w pewnym stopniu pokrewnymi stylistycznie zespołami. Skąd pomysł na zagranie wzajemnie swoich cov erów? Harry Granroth: Pomysł na split omawiany był z nami ostatniego lata czy nawet wcześniej. Wydaje mi się, że wpadł na niego Christian Lindell (gitarzysta Portrait - przyp. red.). Był w zasadzie jednym z pierwszych właścicieli naszego "dema" (kilka numerów z naszego EP), które dostał na festiwalu 2002 roku, więc fajnie, że coś takiego wydarzyło się po tylu latach. Tytuł nowej płyty wydaje się być bardzo tajemniczy. Zdradźcie proszę co oznacza dlaczego zdecydowaliście się na "rzymski" zapis z "v" zamiast "u"? Okładkę zrobił Oscar (wokalista - przyp. red.), odpowiada ona tytułowi płyty. Słowo "Svbversvm" to połączone Szwedzkie słowo "wszechświat" - "universum" z angielskim "subversive". Łacińskie liternictwo po prostu wydało nam się właściwe. Jest to świat otoczony przez łapska Ramroda przedstawianego zazwyczaj jako

Nie bardzo, jak powiedziałem, są powracające motywy, ale nie tworzą koncept-albumu. To chyba Wasza najbardziej mroczna w wyrazie płyta. Klimat osiągnęliście nie tylko za pomocą tekstów, ale samych aranżacji i trików takich jak skontrastowanie wrzasków Oscara Carlquista z ponurymi chórami. Możecie opowiedzieć jak pracujecie nad kreowaniem tej atmosfery? Zawsze pracujemy z różnorodnymi nastrojami w trakcie pisania, a muzyka wymusza atmosferę na tekstach. Źródłem inspiracji dla większej części naszej muzyki jest muzyka, której słuchamy, lub słuchaliśmy, kiedy dorastaliśmy, ale to może być też rytm czy cokolwiek, przykładowo książka czy film. Intro do "Forbidden Zone" przypomina werbel, ale grający jakby melodię z oddali. Obecnie trudno powiedzieć skąd to wszystko u licha pochodzi. Wolimy też wykorzystywać dźwięki, które sami stworzymy, niż używać sampli. Dzwony w "Temple of Void" są grane na gitarze. Lubimy też eksperymentować z głosem Oscara, tworzyć ponure chóry, krzyki czy refreny. Właśnie, "Temples of Void" i tytułowe "Svbversvm"

tygiel naszych wpływów. Tym razem ja i Oscar napisaliśmy znaczną większość kawałków, dopiero później został zaproszony Martin (Jonsson, gitarzysta od 2013 roku - red.) i napisał z Oscarem "Enslaver" , a także brał udział w pisaniu "Return of the Iron Tyrant". Utwór "Eyes of the Night" został napisany przeze mnie i pokazałem Oscarowi jakieś niedorzeczne linie wokalne, które właściwie zostały nagrane, ale jako że jestem "nieśmiały do śpiewania", zrobiłem je ledwo słyszalne w miksie, więc okazały się dobrym pomysłem. Potem Oscar napisał odpowiedni tekst. Nowego gitarzystę podejrzewałam też o duży udział w "The Omega Divice", który gitarowo brzmi niemal w stylu… W.A.S.P.. Nie pamiętam czegoś podobnego z poprzednich płyt RAM. (śmiech) Do "The Omega Device" riff napisałem ja, a Oscar linie wokalne i to na tej kanwie właśnie zbudowaliśmy ów kawałek. Nieczęsto słyszę porównania do W.A.S.P., ale wydaje mi się, że coś podobnego było mówione o "Titan" (kawałek z "Lightbringer" - przyp. red.), o ile dobrze pamiętam, więc w zasadzie nie masz racji. Mam wrażenie, że Oscar Carlquist na "Svbversvm" bardziej niż na poprzednich płytach inspiruje się Halfordem oraz Kingiem Diamondem. Słychać to bardzo choćby w "Return of the Iron Tyrant". Moja pierwsza myśl, że to efekt współpracy z "Portrait", które mocno wzoruje się na Mercyful Fate. Wyżej wymienione zespoły są oczywiście wielkim źródłem inspiracji zarówno dla samej muzyki jak i wokali i możliwe, że coś złapaliśmy kiedy nagrywaliśmy splitEP z Portrait. I znów, sądzę, że mieliśmy tym razem okazję bardziej niż poprzednio spróbować różnorakich rzeczy zarówno w technikach nagrywania jak i wykonywania. Pamiętam, że kiedy słuchałam "Lightbringer" bardzo podobało mi się ostre i jednocześnie przejrzyste brzmienie RAM. Tymczasem wraz z każdą nową Waszą płytą brzmienie wydaje się bardziej w stylu wczesnych lat osiemdziesiątych, jest nieco bardziej miękkie i "ciepłe". Celowo chcieliście podkreślić "analogowość" brzmienia? O tak, zdecydowanie lubimy korzystać z bardziej analogowego sprzętu, o ile to tylko możliwe. Sercem naszego studia są dwie konsole do miksowania z lat siedem-dziesiątych, które po prostu mają fantastyczne brzmienie i ciepło. W przypadku "Lightbringer" po raz pierwszy mieliśmy środki i możliwości nagrywania na odrobinę droższym sprzęcie, więc jest postęp w tej dziedzinie.

Foto: Metal Blade

wywrotowca (subversive - red.), teraz będącego u władzy. Wasze okładki zawsze są bardzo oryginalne i na wysokim poziomie artystycznym. Oscar zrobił wszystkie okładki dla naszych płyt. Jest w nich pewien styl, który chcemy utrzymać, więc jego wkład jest mile widziany. Wracając do treści płyty. To, że głównymi tematami są śmierć i zniszczenie, da się wychwycić. Doczytałam jednak też o "postapokaliptycznych" klimatach. Mam wrażenie jakby ta tematyka zaczynała się pojawiać od "Terminus", przez "Forbidden Zone" do "Svbversvm". Zazwyczaj poruszamy cięższe tematy od filozoficznej strony. Powracającym motywem jest konfrontacja jednostki ze zbiorowością, ale postapokaliptyczną scenerię znajdziesz w "Forbidden Zone". Można powiedzieć, że "Svbversvm" jest w pewnym sensie konceptem?

60

RAM

mogą być wizytówką płyty. Kto śpiewa w chórach? Głosy te stworzył Oscar, w tym numerze jest wiele zwielokrotnionych wokali. Ja też chciałem zaśpiewać, ale nie wyszło dobrze. Różne dziwne odgłosy, które pojawiają się na płycie, zwłaszcza w jej drugiej części były nagrywane analogowo? Jeśli chodzi Ci o dziwne efekty na gitarze w "Temple of Void", to te akurat są efektem cyfrowym. Potem wypowiadane są słowa tworzące historię. To jednocześnie dynamiczna płyta. W wielu miejs cach nawiązuje choćby do NWoBHM, jak choćby w przypadku "Eyes of the Night". Skąd ta dynamika? Może to zasługa nowego gitarzysty? Wydaje mi się, że dynamika w naszej muzyce była reprezentowana wcześniej, choć może być coś na rzeczy. Prawdopodobnie ma to związek z faktem, że tym razem mieliśmy większą kontrolę nad całym procesem nagrywania. Mieliśmy też dobrą koncepcję jak to wszystko razem zmiksować. Jeśli chodzi o muzykę, jest to

Mam wrażenie, że Oscar Carlquist to człowiek o wielu talentach. Jak godzi wszystkie obowiązki kompozytora, fotografa, managera, producenta i grafika? On to lubi robić. Nie ma powodu, żeby zmieniać ten stan rzeczy, dopóki to działa i sprawia mu radość. W przypadku zespołu, który sam sobie "manageruje" jest bardzo wiele pracy i staramy się ją dzielić między siebie. Rzecz jasna mamy wszyscy różne zdolności i zainteresowania ale obowiązki też są ważne. Osobiście, jestem najszczęśliwszy, kiedy mogę spędzać czas tworząc muzykę i grając na gitarze, ale o ile nie znoszę biznesowej strony zespołu, o tyle nie chcę, żeby RAM cierpiał z powodu złych decyzji, więc również jestem zaangażowany w te sprawy. Z wielu powodów mieliśmy długą przerwę i nie chcę, żeby to się znowu wydarzyło. Prowadzenie zespołu jest bardzo podobne do prowadzenia gospodarstwa domowego, trzeba zapłacić za czynsz, opłacić rachunek za prąd, zaplanować urlop (w naszym przypadku - trasę), zamówić nowy towar, naprawić to, naprawić tamto, ale taka jest sytuacja dzisiejszych zespołów, lepsza, czy gorsza. Trzeba sobie z tym poradzić. Skoro mowa o "urlopie", planujecie koncerty pro mujące "Svbversvm"? Zaklepaliśmy już kilka terminów na przyszły rok, szóstą edycję Metal Assault w Niemczech, The Ultimate Revenge of Heavy Metal Festival w Finlandii, a trasa będzie w lutym. Mamy nadzieję też na koncerty podczas letnich festiwali w 2016 roku, ale jeszcze za wcześnie na myślenie o tym. W każdym razie mamy w planie grac najwięcej, jak to tylko możliwe. Katarzyna "Strati" Mikosz


Winyle, kasety i klasyczny heavy metal Wielką wartością tej pensylwańskiej grupy jest wierność tradycji. Nagrywają klasyczny heavy metal wiedząc, że robią coś, co kochają. Wydają go na winylach wiedząc, że i tak nie uda im się na tym zarobić. Wypuścili właśnie pierwsze długogrające wydawnictwo, o którego nagrywaniu i wydawaniu rozmawialiśmy z gitarzystą rytmicznym. sprzętu w trakcie nagrywania i produkcji. Jeżeli pamięć mnie nie myli, nasz inżynier dźwięku, Jason Jouver, przepuścił wszystko w studiu przez jakieś vintage'owe preampy i to też ociepliło brzmienie.

HMP: Istniejecie od sześciu lat. Skąd pomysł na założenie tak klasycznego, wręcz brytyjsko brzmiącego zespołu w sercu Pensylwanii? Christopher "Twiz" Tritschler: Wszyscy jesteśmy fanami heavy metalu, punk rocka i ogólnie muzyki. W zespole wszyscy się zgadzamy, że nasz ulubiony metal pochodzi z określonego okresu - od około 1974 do około 1989 roku. Naturalne jest więc, że muzyka którą gramy będzie nawiązywała do tego okresu. Oczywiście każdy z nas lubi również zespoły z innego okresu, ale jeżeli chodzi o to, co piszemy dla Lady Beast, wiemy co chcemy osiągnąć i staramy się tego trzymać.

Trudno też nie zauważyć, że "II" brzmi bardzo kameralnie. Zespoły z wczesnych lat osiemdziesiątych robiły wszystko, żeby osiągnąć więcej mocy w brzmieniu. Nie zawsze się to udawało. Wy celowo jej unikacie, tak, żeby płyta brzmiała jak z tamtych lat. Christopher "Twiz" Tritschler: Przynajmniej w połowie jestem za to odpowiedzialny. Miałem w głowie pewne brzmienie kiedy miksowaliśmy album. Chciałem, żeby gitary brzmiały w określony sposób. Moje ulubione brzmienia to wczesne albumy Judas Priest i

ka ma tak potężne, galopujące brzmienie, więc musiałam dopasować do niej tak samo potężna zawartość tekstową. Nigdy nie ominiesz Banshee! To dało mi możliwość na uwolnienie mojej wewnętrznej Banshee pod koniec utworu. Jak oceniacie miejsce, w którym gracie? Rzeczywiście istnieje spora grupa ludzi lubiąca tradycyjny heavy metal, chodząca na Wasze koncerty? Czy raczej musicie wyjeżdżać poza miasto, żeby zagrać zadowalający Was koncert? Christopher "Twiz" Tritschler: Scena w Pittsburghu jest może mała, ale eklektyczna. Dzielenie sceny z grupami punkowymi, doomowymi, deathmetalowymi, heavymetalowymi nie jest dla nas czymś niezwykłym. Myślę, że to fajne. Graliśmy na paru festiwalach w innych miastach i tam też było cool. My po prostu lubimy dawać koncerty. Robiliśmy wszystko, między innymi otwieraliśmy koncert Doro. Jeśli chodzi o Europę, krajem, który przoduje w wydawaniu płyt brzmiących odlschoolowo, nagrywanych analogowo i wydanych na winylach, jest Szwecja. Myślicie, że scena Amerykańska dopiero odkrywa taką ultra-oldschoolową stronę wydawnictw? Który region czy stan według Was przoduje w takich wydawnictwach?

Wasze pierwsze wydawnictwo zostało wydane początkowo tylko jako winyl. Dla wielu zespołów winyl to dopiero druga wersja po wydaniu na CD. Skąd taki pomysł? Jakie zalety ma winyl poza samym brzmieniem? Christopher "Twiz" Tritschler: Każdy w Lady Beast zbiera płyty i słucha ich. Jesteśmy po prostu fanami tego określonego formatu. Duże okładki albumów pozwalają lepiej widzieć i podziwiać grafikę. Chodzi też o to, że przy winylach masz więcej opcji bycia kreatywnym, jeżeli chodzi o samą płytę. Oba albumy wydaliśmy na kolorowych winylach. Jest coś szczególnego w tym, kiedy otwierasz album, puszczasz go na gramofonie, siadasz i słuchasz muzyki podczas oglądania okładki i czytania tekstów. Dzisiaj wszystko jest po prostu zbyt szybkie. Ludzie słuchają piętnastu sekund z utworu, oglądają malutką, pikselową miniaturkę albumu i w ten sposób doświadczają muzyki. To w pewien sposób dewaluuje pracę jaką wkładamy w tworzenie utworów, próby i nagrywanie. Wszyscy cenimy ten czas, proces i myślimy, że nie ma lepszego sposobu na uczczenie ich, niż nagranie naszych kawałków na winylu. CD, ściąganie w wersji cyfrowej, kasety są fajne, ale jesteśmy większymi fanami czarnych płyt. Wiele osób w pierwszym odruchu uzna, że to strze lanie sobie w stopę jeśli chodzi o sprzedaż płyty. Myślę jednak, że wydając winyl trafiacie do bardzo konkretnej grupy docelowej. Na pewno ma to wielkie znaczenie jeśli chodzi o rozpowszechnienie Waszej muzyki we "właściwej grupie docelowej". Christopher "Twiz" Tritschler: W Ameryce, na tym poziomie i tak nie ma pieniędzy ze sprzedaży płyt. Nikt z nas jeszcze na tym nie zarobił. Stoi to raczej na progu opłacalności, a zazwyczaj przynosi straty. Robimy to, bo to kochamy. Wydajemy winyle sami w wytwórni naszego basisty, Grega (Cobra Cabana Records). Mieliśmy sporo szczęścia, że Fabien wydał nasz materiał na CD i kasetach w swojej wytwórni, Inferno Records. Osobiście sądzę, że jeżeli sprawy tak dalej pójdą, to muzyka będzie dostępna w formie streamingu, ściągania i/lub na winylach. Wiele zespołów wydaje album na winylu i dodaje do niego kartę do ściągnięcia wersji cyfrowej. Nagrywaliście EP i "II" technikami analogowymi, tak, żeby wykorzystać w pełni brzmienie winyla? Christopher "Twiz" Tritschler: Nagraliśmy album w nowoczesnym studio używając tradycyjnych technik. Mastering odbywał się pod kątem umieszczenia materiału początkowo właśnie na winylu, zgaduję, że częściowo dlatego brzmi tak, a nie inaczej. Wasza płyta brzmi bardzo ciepło i miękko, niemal jak płyty z końca lat siedemdziesiątych. W takie brzmienie celowaliście czy po prostu "wyszło przy analogowej produkcji"? Christopher "Twiz" Tritschler: Myślę, że "ciepło" pochodzi ze sposobu w jaki go wyprodukowaliśmy. Prawdę mówiąc nie używaliśmy żadnego analogowego

Foto: Lady Beast

AC/DC (szczególnie "Sad Wings Of Destiny" i "Powerage"). Nawet swój wzmacniacz ustawiłem pod tym kątem, a więc mniej zniekształceń, czystsze brzmienie. Widziałam, że wydaliście także oba wydawnictwa na kasetach. W Polsce kasety są popularne w zasadzie tylko w środowisku black metalowym. Skąd pomysł na wydawanie Waszej muzyki na tak nietr wałym i niedoskonałym nośniku? Christopher "Twiz" Tritschler: To był chyba pomysł Fabiena (z Inferno Records - przyp. red.). Osobiście, dorastałem słuchając muzyki na kasetach. Wymieniałem się nimi z kumplami. To był właśnie jeden ze sposobów jak ludzie dowiadywali się o istnieniu jakiegoś zespołu przed erą Internetu. Fajne to było. Fakt, że kasety znowu staja się popularne, trochę mnie dezorientuje (śmiech). Myślę, że jest tak głównie dlatego, że nie są drogie do zrobienia i są poręczne. Ludzie chyba lubią je kolekcjonować. Muszę przyznać, że fajnie było wydać album na kasecie. Motyw Banshee jest popularny wśród zespołów z kobietami na wokalu. Poza Wami wykorzystały go m.in. Benedictum i Crystal Viper. Chodzi o możliwość oddania żeńskiego głosu tej mitycznej zjawy? Christopher "Twiz" Tritschler: Niech Deb odpowie na to pytanie, w końcu to ona pisze teksty do utworów. Deborah Levine: Cześć! Tu Deb! Nie było jakiegoś szczególnego motywu, żeby pisać o Banshee… poza tym, że kocham jej historię. W tym przypadku, piosen-

Christopher "Twiz" Tritschler: To chyba nie jest kwestia regionu. Chociaż jest to nadal trochę undergroundowa sprawa, to dzieje się w całych Stanach. Kiedy ruszamy w trasę, w każdym mieście, przez które przejeżdżamy mają przynajmniej jeden, albo dwa dobre sklepy z płytami lokalnych i krajowych zespołów na kasetach i płytach. Według mnie, część populacji nadal postrzega muzykę głębiej niż tylko jako tło kiedy są na zakupach w galerii handlowej, czy coś. Właśnie w ten sposób powstaje zapotrzebowanie na muzykę w namacalnym formacie. Może to lekka nostalgia za tym, co było kiedyś. Jest coś w fajnego w pójściu z przyjaciółmi do sklepu z płytami, przekopywaniem się przez albumy, żeby znaleźć coś nowego do posłuchania, albo zobaczeniu zespołu na koncercie i kupieniu albumu bezpośrednio od nich, zanim pojada do następnego miasta. Myślę, że to doświadczenie jest fajne, bo tworzy wspomnienie, które już z tobą zostaje. Dzięki temu wszystko jest bardziej osobiste i zapada w pamięć.

Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Anna Kozłowska

LADY BEAST

61


Slayer? Gary Winslow: Mamy mnóstwo wspomnień, ulotek, listów od fanów i nagrań z koncertów, które graliśmy z tymi zespołami. Czuliście coś w rodzaju rozgoryczenia, byliście rozczarowani, że oni idą w górę, podpisują coraz lepsze kontrakty, a wam się nie wiedzie? Dave Young: Eee... Następne pytanie?

Nagrywaliśmy na tej samej konsoli co Jimi Hendrix! August Redmoon wynalazł metal! - deklarują żartobliwie muzycy grupy. Oczywiście nie byli pionierami, jednak na początku lat 80-tych mocno zaznaczyli swą obecność na amerykańskiej scenie za sprawą EP-ki "Fools Are Never Alone". Później działali pod innymi nazwami, zanotowali też długą przerwę, by przed dwoma laty wrócić do poprzedniego szyldu, wydać kompilację z archiwalnym materiałem i nagrać nowy album "Drums Of War". Tematów do rozmowy z basistą i perkusistą grupy, muzykami oryginalnego składu August Redmoon, więc nie zabrakło: HMP: Założyliście August Redmoon w 1980r., kiedy to heavy metal z każdym miesiącem zyskiwał na popularności, stając się jednym z wiodących nurtów muzycznych - to była bezpośrednia przyczyna powstania zespołu? Gary Winslow: O tak! August Redmoon wynalazł metal! Żartuję, tak naprawdę byliśmy płotkami pływającymi z wielorybami. Legendy takie jak Black Sabbath czy Deep Purple miały wielki wpływ na nasz zespół. Chcielibyśmy wierzyć, że odcisnęliśmy piętno na korzeniach amerykańskiego metalu, co może potwierdzić to pytanie, które w kółko jest nam zadawane. Jesteśmy bardzo wdzięczni za określanie nas mianem pionierów heavy metalu. Tych pierwszych dni istnienia zespołu pewnie nie da się porównać z niczym innym? Ogromny entuzjazm,

ście ten materiał i jak długo pracowaliście w studio? Gary Winslow: Wszystkie utwory August Redmoon, Terracudy i Eden, czy wydane czy nie, są zarejestrowane w urzędzie ochrony praw autorskich w Stanach Zjednoczonych. Nasz obecny skład to członkowie ASCAP (Amerykańskie Stowarzyszenie Kompozytorów, Autorów i Wydawców - przyp. red.) oraz BMI (Broadcast Music, Inc. - przyp. red.). Nagrywaliśmy w Studio Orange. To było coś niesamowitego i nierealnego - nagrywaliśmy na tej samej konsoli co Jimi Hendrix! Weszliśmy do studia w piątek rano, a w niedzielę wieczorem wyszliśmy z finalnym miksem gotowym do masteringu. Młodzi czytelnicy nie zdają sobie zupełnie sprawy, że to były zupełnie inne czasy: nagrywało się na taśmę, często wspólnie, na tzw. setkę, nie było kompu-

"Fear No Evil" z kompilacji "Metal Massacre IV" też niczego tu nie zmienił? Gary Winslow: "Metal Massacre IV" było wydane i dystrybuowane na całym świecie, co sprawiło, że "Fear No Evil" stał się jednym z najbardziej znanych utworów August Redmoon. Może amerykański rynek nie był w tamtym czasie w stanie wchłonąć aż tylu zespołów? Przecież na czwartej części tej kompilacji obok was było jeszcze jedenaście zespołów, z czego, na dobrą sprawę, przebiły się tylko Trouble i Lizzy Borden? Dave Young: Czasem lepiej mieć szczęście niż umiejętności. To dlatego postanowiliście spróbować szczęścia pod zmienioną nazwą i tak narodziła się Terracuda? Gary Winslow: Nie. Chcieliśmy odsunąć się od glamowego wizerunku naszego zespołu i skupić się na muzyce. Ale tu też skończyło się tylko na jednej kasecie demo. Dopiero jako Eden mieliście więcej szczęścia, bo w 1986r. wydaliście LP, i to w dodatku nakładem fonograficznego giganta Enigma Records? Dave Young: W pewnej chwili wszyscy idziemy naprzód i to był właśnie czas na nas. To wtedy mieliście te swoje przysłowiowe pięć minut sławy, grając przed Great White i Dokken? Gary Winslow: To był jeden z wielu koncertów, które graliśmy z obydwoma zespołami, przed i po występie w Irvine Meadows. Dalej nie było już chyba tak różowo i ostatecznie daliście sobie spokój z graniem? Dave Young: Nie, po prostu oczyszczaliśmy umysły przez około dziesięć lat (śmiech)! Co skłoniło was do powrotu i jak to wszystko wyglądało, bo zdaje się, że najpierw reaktywowaliście Eden, by dopiero dwa lata temu przywrócić do życia August Redmoon? Gary Winslow: Eden grał w Niemczech na festiwalu Headbanger's Open Air w 2012 roku. Stwierdziliśmy, że fajnie będzie zagrać parę kawałków Redmoon w naszym secie. Tłum oszalał. Gdy skończyliśmy grać, ludzie stwierdzili, że powinniśmy nagrać nowy album August Redmoon. "Zobacz jak zareagowali fani". Przemyśleliśmy to i postanowiliśmy to zrobić pod pewnymi warunkami - kontynuować tradycję Redmoon "graj co chcesz, byle szybko, i baw się dobrze" oraz "łam zasady i rób rzeczy, których nikt wcześniej nie robił".

Foto: August Redmoon

pasja zastępująca czasem umiejętności, etc., etc.? Dave Young: To może być prawda. August Redmoon grał to, co chcieliśmy i to z wielkim zapałem, bez względu na to, co myśleli inni. Byliście pewnie wtedy bardziej pod wpływem zespołów New Wave Of British Heavy Metal, bo jakoś nie słyszę w waszych utworach wpływów popularnych wówczas Styx, Boston, Journey czy Reo Speedwagon? Gary Winslow: To prawda, nasze radia były używane do nadawania sygnałów ratunkowych. Ale nie odcięliście się zupełnie od melodii, nie poszliście w kierunku tak surowego grania jak np. Venom - waszym zamiarem było granie ostre, typowo heavy, ale melodyjne? Dave Young: Po prostu taka muzyka z nas wychodziła. Dość szybko stworzyliście pierwsze autorskie utwory, które stały się postawą waszej debiutanckiej EPki "Fools Are Never Alone". Gdzie zarejestrowali-

62

AUGUST REDMOON

terowych programów do obróbki dźwięku - po prostu trzeba było umieć grać i wejść do studia z dopracowanym materiałem? Dave Young: Nasze podejście do nagrywania nie zmieniło się, tylko technologia. Ile kompozycji ostatecznie nagraliście, bo istnieją różne wersje tej EP-ki, z czterema i pięcioma utworami w odmiennych zestawieniach? Gary Winslow: Po tym jak wokalista Quiet Riot, Kevin DuBrow oznajmił, że to on napisał utwór "One In A Million", na drugiej wersji zamieniliśmy go na "Bump In The Night", żeby uniknąć problemów prawnych i iść dalej. Jaki był odbiór tego wydawnictwa w branży i wśród fanów? Dave Young: Super! Wciąż o tym myślimy. Ale sporo chyba wtedy koncertowaliście, będąc jednym z filarów tworzącej się metalowej sceny, obok zespołów jak: Leatherwolf, Ratt, Metallica czy

Zdecydowała popularność kompaktowego wznowienia waszej EP-ki, czy może kultowy status jej winylowej wersji? Dave Young: Kto wie? A swoją drogą to gdyby ktoś mógł coś takiego przewidzieć w latach 80. i zmagazynować gdzieś 100-200 egzemplarzy tej płyty, to teraz miałby w ręku małą fortunę? (śmiech) Gary Winslow: Czy to nie jest super? Michael Henry z oczywistych względów nie mógł do was dołączyć, a dlaczego w reaktywowanym składzie zabrakło Ray'a Winslowa? Dave Young: Nie możemy znaleźć Raya. Poszedł na ryby i nigdy nie wrócił. Ostatnio gdy o nim słyszeliśmy, tresował aligatory na jakimś bagnie na Florydzie. Co za kutas! Dołączyli jednak do was młodzi muzycy: gitarzyści Luke Man i J. Patrick McCosar oraz wokalista Chris Clines - jak ich znaleźliście? Gary Winslow: To tajemnica! Żartuję. Ciągła praca w sieci, zamieszczanie reklam i odpowiadanie na nie, oraz odrobina pomocy od Bogów Metalu!


Taka mieszanka doświadczenia i młodości sprawdza się w waszym zespole? Dave Young: Dla nas ma. Osiągamy odpowiednią równowagę przez większość czasu. Są więc szanse na premierowy materiał studyjny przygotowany w tym składzie? Gary Winslow: Nasz nowy album "Drums Of War" jest już gotowy. Dostaliśmy mnóstwo opinii z portali społecznościowych i od ludzi w branży muzycznej. Mówią, że jest to bez dwóch zdań najlepsze dzieło w naszej karierze. Jeśli ktokolwiek jest zainteresowany, może ściągnąć nasze dwa nowe utwory "Wonderland" oraz "Bring Down The House" ze strony Official August Redmoon na Facebooku. Póki co doczekaliście się kompilacji "Heavy Metal U.S.A.", wydanej nakładem Hear No Evil/Cherry Red. Pewnie zależało wam na tym, by te nagrania były wciąż dostępne, bo to już kawał historii amerykańskiego metalu? Dave Young: W zupełności, cieszymy się, że ludzie wciąż go kupują. Mamy tu nie tylko wszystkie utwory z różnych wydań EP-ki, ale też "Fear No Evil", utwory z prób, demo 1984 Terracuda, utwory koncertowe z 1983r. to miało być jak najbardziej kompletne pod sumowanie waszych dokonań? Gary Winslow: Nie wszystkie nasze utwory się tam znajdują, ale to ładny zbiór niektórych z naszych najbardziej popularnych utworów.

Kolejny mocny cios w twarz zza Odry! Blizzen nadciąga i nie ma litości! Blizzen to prawdziwa niemiecka torpeda. Klasyczny heavy/speed metal na bardzo wysokim poziomie. Muzyka konkretna i prosta, tak jak i wywiad… HMP: Hej Blizzen! Jaka jest wasza historia? Kiedy, gdzie i po co w ogóle powstaliście? Andi Heindl: Nasz zespół powstał początkiem 2014 roku w środkowych Niemczech. Powodem była radocha z grania heavy metalu! EPka "Time Machine" to kawał porządnego grania! Czemu tylko EP?! Dzięki! Kiedy wchodziliśmy do studia nie mieliśmy w zasadzie więcej piosenek do nagrania. Mieliśmy zespół od sześciu miesięcy, a płytka została wydana pół roku później. Przez ten czas uzbierało się więcej piosenek, ale one znajdą się na naszej pierwszej pełnej płycie! Co oznacza słowo "Blizzen"? Nie ma dosłownego znaczenia. Brzmi mocno i potężnie!

Jesteście w jakiejś wytwórni? Tak, High Roller Records. Kiedy możemy oczekiwać debiutanckiego krążka? Wczesna wiosna/lato 2016 roku. Grywacie dużo koncertów? Tak, jakieś dwa do trzech koncertów w miesiącu. Gdzie głównie gracie? Na scenach (śmiech) Mieliście okazję grać z jakimiś "sławami"? Yeah, spotkaliśmy wielu świetnych ludzi, z którymi nigdy nie mielibyśmy okazji się spotkać, gdybyśmy nie grali w zespole. Wspomnę tylko o Omen, Manilla Road, Bullet, Striker, Flotsam and Jetsam...

Mieliście więc więcej takich archiwalnych materiałów i wobec tego wybraliście na płytę te najciekawsze czy najlepiej brzmiące, czy też na "Heavy Metal U.S.A." trafiło wszystko czym dysponowaliście? Dave Young: Skarbiec Redmoon zawiera jeszcze mnóstwo klejnotów do wydania.

Mam wrażenie, że jesteście pod mocnym wpływem Skull Fist... Czasami wasze brzmienie przypomina mi połączenie Skull Fist i Enforcer. Co o tym myślisz? Nie sądzę żebyśmy kogoś kopiowali. Naszymi głównymi inspiracjami są stare, legendarne grupy jak Priest, Maiden czy Saxon.

Jak sądzisz, jaki jest obecnie klucz do osiągnięcia sukcesu tworząc i grając heavy metal? Pasja i bycie uczciwym wobec siebie.

Może warto też pomyśleć o winylowym wznowie niu "Fools Are Never Alone", albo takim wydaniu "Heavy Metal U.S.A.", skoro mamy renesans popularności tego nośnika? Gary Winslow: Było to omawiane. Nasz nowy album ukaże się w limitowanym nakładzie na czerwonym winylu.

Wasz heavy/speed metal to czysty oldschool ze świeżym tchnieniem. Co jest głównym celem podczas tworzenia materiału? Pisanie dobrych numerów, które nas satysfakconują. Chcemy tworzyć taką muzykę, której sami chcielibyśmy słuchać!

Co robicie by promować wasz zespół w Niemczech i za granicą? Gramy koncerty. Wielkie podziękowania także dla Shure Shot Worx oraz High Roller Records, którzy również robią świetną robotę w związku z tym!

Kto jest głównym kompozytorem? Wszyscy w zespole są równi.

Dzięki za wywiad. Ostatnie słowa należą do Blizzen... Kurwa! Pozdrowienia od Marvina dla Martyny!

Jak podchodzicie do tego co dzieje się obecnie wokół zespołu? To dla was druga, być może już ostatnia szansa by zaistnieć, czy po prostu powrót do przy gody z muzyką? Dave Young: To coś wspaniałego, być rozpoznawanym na całym świecie dzięki dawnej działalności. Czasem niektóre rzeczy trwają dłużej, niż byśmy chcieli, więc pozostaje nam tylko liczyć na to, że w przyszłości uda nam się ponownie wziąć do rąk gitary i odpowiedzieć na parę pytań od ludzi takich jak wy. Póki co, niech księżyc da wam światłość w najczarniejszej godzinie i zainspiruje do powstania.

Jakie są wasze największe inspiracje jako zespół i poszczególnych jego członków? Ogólnie heavy metal, to jest właśnie to.

Co byś powiedział o obecnej kondycji sceny w waszym kraju? Jest silna, świetna, z nieskończoną ilością okazji do grania i dzielenia się swoją twórczością z ludźmi!

Przemek Murzyn

Życzymy więc, by trwała ona jak najdłużej i dziękujemy za rozmowę! Gary Winslow i Dave Young: Nie ma za co, również dziękujemy za wywiad. Wojciech Chamryk Tłumaczenie: Oskar Gowin, Anna Kozłowska

Foto: Blizzen

BLIZZEN

63


dać i podpisać z nami kontrakt.

Podążać za swoimi marzeniami Są młodzi, pochodzą z Niemiec i grają thrash. Z płyty na płytę coraz lepiej, co potwierdza ubiegłoroczny "Awake The Riot". A ponieważ lider grupy opowiedział nam nie tylko o historii Dust Bolt i pracy nad drugim albumem, ale też o pracach nad jego następcą, wygląda więc na to, że kolejnym wydawnictwem Bawarczycy podniosą poprzeczkę jeszcze wyżej: HMP: Będąc Niemcami pewnie nie mieliście zbytniego problemu z wyborem tego co grać, biorąc pod uwagę ogromną popularność wszelkich odmian heavy metalu w waszym kraju? Lenny Breuss: (Śmiech). Cóż, to nie była świadoma decyzja żeby zebrać się razem. Kiedy stworzyliśmy zespół, kilku z nas dopiero zaczynało grać na własnym instrumencie. Graliśmy tylko to, czego słuchaliśmy. No i pewnego dnia spotykasz człowieka, który daje ci album Pantery, Slayera albo Iron Maiden. Zostaliśmy fanami metalu, nasza muzyka rosła mocniej i szybciej dzięki upływowi czasu który na to poświęcaliśmy. Tak naprawdę nie wybraliśmy thrashu, to po prostu muzyka i scena z którą czujemy najmocniejszą więź. Muzyka takich legend thrashu jak Kreator, Sodom czy Destruction jest pewnie dla was, ludzi bardzo młodych, wciąż ogromnym źródłem inspiracji? Oczywiście. Kocham obydwa rodzaje, i amerykański i niemiecki thrash. Kreator to mój faworyt. Najlepsze jest to, że teraz mamy możliwość, żeby poznać ich osobiście, co może być naprawdę inspirujące... w pewnych

Tak, definitywnie. Słucham każdego gatunku metalu, w sumie każdego stylu muzyki. To, że grasz w thrash-bandzie, nie znaczy że słuchasz tylko thrashu. Każdy typ muzyki którego słuchasz inspiruje cię na wiele sposobów i odbija się na muzyce, którą sam tworzysz. Masz rację, słucham sporo melodyjnych rzeczy. Kocham to. Byliśmy bardziej melodyjni na początku i ja też śpiewałem bardziej melodyjnie. Teraz skupiliśmy się na ostrym graniu, ale może będzie więcej melodii na następnym krążku, zobaczymy. Czyli zaczynaliście jako paczka kumpli grających dla przyjemności, nie myśleliście wówczas o podbijaniu świata, karierze, etc.? Trudno powiedzieć. Zawsze wiedziałem, że chcę zostać muzykiem, bo dorastałem w rodzinie muzyków. Więc wszystko co robiłem było zawsze pod presją ambicji. A bycie w zespole i koncertowanie po całym świecie to było moje największe marzenie odkąd byłem w stanie samodzielnie myśleć. Ale też jesteśmy paczką kumpli którzy zrobili to, co polubili i stworzyli muzykę. Nigdy nie rozmawialiśmy na temat "gdzie chcemy być za pięć

Chyba od początku mieliście też spore wsparcie ze strony lokalnych fanów, nie bez znaczenia był tu też pewnie fakt, że zespół od początku tworzy czterech tych samych muzyków, co musi mieć duży wpływ na dobre relacje między wami, zgranie i zrozumienie na scenie i poza nią? Tak, z pewnością. Nasi lokalni przyjaciele zawsze nas wspierali i jestem pewien, że zawsze będą. Masz rację, to sprawa czterech najlepszych kumpli, którzy znają się już więcej niż dziesięć lat, wspierają się wzajemnie i dzielą się najważniejszym czasem młodości i życia. Razem. i wszyscy nasi przyjaciele byli tego częścią. Zawsze przychodzą na nasze koncerty, kiedy znajdują na to czas. To jest najlepsza rzecz na świecie i o to chodzi w załodze Dust Bolt. Pewnie trudniej być takim zawodowym zespołem z kontraktem, bo jest tu niewątpliwie presja wytwórni, stres czy zdołacie spełnić oczekiwania fanów co do kolejnej płyty, sami też pewnie miewacie chwile takiej refleksji czy dacie radę - ale z drugiej strony jest to chyba też w pewnym stopniu inspirujące, napędzające do działania? Szczerze, możemy udźwignąć całą presję i stres. Oczywiście, że jest często trudno, ale myślę że to też sprawia, że trzyma to nas w ruchu i rozwijać się. Po prostu ufamy naszym muzycznym instynktom i wiem, że ludzie poczują, kiedy nasza muzyka jest szczera. To co sprawia trudność to to, że bycie w profesjonalnym zespole to umiejętność utrzymywania równowagi w codziennym życiu. Mimo że 99,9 procent życia jest wypełnione byciem zawodowym muzykiem, to nie jest powód, żeby po prostu tylko zarobić i dbać o własne interesy, żeby zapłacić za rachunki i jedzenie każdego miesiąca. Często jest też trudno pogodzić pracę i naukę czterech ludzi z kierunkiem w którym zmierza zespół. Ale pewnego dnia, musisz zdecydować. Za rok kilku z nas skończy edukację i planujemy oprzeć nasze życie prywatne jeszcze bardziej na koncertowaniu i bycia na trasie! Jak więc pracowaliście nad "Awake The Riot"? Sądząc po jakości utworów z tej płyty nie macie problemów z komponowaniem, o blokadzie twórczej nie ma, póki co, mowy? (śmiech) (Śmiech). Na "Awake The Riot", razem z Flo napisaliśmy sporo partii w domu. Nie mieliśmy blokad, mieliśmy sporo do powiedzenia. Po wszystkim spotkaliśmy się w sali prób by sprawdzić wszystko co stworzyliśmy i dokończyliśmy kawałki. Wokale były ukończone w stu procentach w tym czasie, więc każdy usłyszał kawałki z wokalem po raz pierwszy dopiero przy nagrywaniu. To było naprawdę ekscytujące, ale zaaranżuję to inaczej na następnym albumie. Pracujecie zespołowo, czy też większość materiału muzycznego i tekstów pochodzi od jednego autora? Każdy ma swoją rolę w procesie tworzenia. Najwięcej energii idzie od gitarzystów, ale zawsze coś lekko zmienimy z Nico (perkusistą) zestawiamy jego pomysły i myśli z naszymi. Potem robimy główną próbę i sprawdzamy detale, zanim każdy poczuje się dobrze z wykonanym kawałkiem. Wszystkie teksty są stworzone przez jednego autora - przeze mnie. Jestem fanatykiem pisania. Sporo tej pasji wylewam w tekstach dla Dust Bolt.

Foto: Napalm

przypadkach też żałosne... (śmiech) Jeżeli chodzi o Kreatora, to świetne, spotkać tych wszystkich muzyków i dowiedzieć się, że są naprawdę przyjaźni, wspierający i kochający muzykę. Jak sądzisz, co sprawiło, że płyty tych zespołów nagrane wiele lat temu są wciąż tak aktualne i inspirujące? Szczerość i wiarygodność przekazu, buntowniczy duch, surowość i energia tych numerów - co pociąga was w nich najbardziej? Myślę, że już kilka wymieniłeś. Szczerze, to trudne. Po prostu włączasz muzykę i to czujesz. Autentycznie. Jak już powiedziałeś, możesz usłyszeć i poczuć te emocje, tę agresję, tę buntowniczą postawę środkowego palca, tę desperację i wolę, by uciec z muzyką. To coś, co dzisiaj jest rzadkie. Może to przez dostatek i bogactwo. Za często chodzi o sławę i akceptację, niż walkę o to w co wierzysz przez bycie szczerym. To główny powód, dla którego zostaję przy old-school. Wygląda też jednak na to, że lubicie też amerykański thrash, musieliście też sporo słuchać tradycyjnego metalu, co miało niewątpliwy wpływ na melodykę waszych utworów?

64

DUST BOLT

lat" albo o czymkolwiek, w co celuje zespół. Po prostu skoncentrowaliśmy się na następnych krokach. Graliśmy już kiedy chodziliśmy do szkoły, czasem tylko przed dziesięcioma ludźmi. (śmiech). Ale było warto. Jesteśmy naprawdę szczęśliwi, że możemy koncertować w tylu ciekawych miejscach na świecie i poznawać tak świetnych ludzi. Ale wciąż nie mamy planu na następne pięć lat. (śmiech) Teraz skupiamy się na następnym albumie. Co sprawiło, że weszliście na ten wyższy poziom? Poczuliście się pewniej jako muzycy po nagraniu debiu tanckiej EP-ki, więc zintensyfikowaliście wysiłki, czego rezultatem było podpisanie kontraktu z Napalm Records i wydanie debiutanckiego albumu "Violent Demolition"? Debiutancka EP-ka była dla nas ważna. Mieliśmy po 1617 lat. To była pierwsza płyta, jaką mogliśmy trzymać w dłoniach i to z naszą własną muzyką. Mieliśmy też okazję grać koncerty i dzielić się z ludźmi muzyką, a także wysyłać ją do wytwórni. Odpowiedź na EP-kę była dobra, więc wydaliśmy "Violent Demolition" na nasze własne ryzyko. Na nasze szczęście, Napalm Records mieli okazję usłyszeć ten album, więc postanowili go wy-

Taka metoda pracy sprawdza się chyba w waszym przypadku najlepiej? (Śmiech) Tak myślę. Tak, właśnie tak jest. Ale na następny album zaplanowaliśmy, że weźmiemy więcej części z naszych wspólnych jamów w sali prób. Trzymamy się razem coraz częściej, więc proces będzie nawet bardziej efektywniejszy. Zaplanowałem też, by powiedzieć innym, o czym są teksty. W przeszłości kryłem się z tym. Ale teraz rozmawiamy o pomysłach na tekst, zanim kawałek powstanie. Świadomość faktu, że macie wydawcę wpłynęła korzystnie na prace nad "Awake The Riot", bo mogliście skoncentrować się tylko na przygotowaniu i nagraniu jak najlepszego materiału? Każdy kawałek, który napisaliśmy w tym czasie, zrobił swoją robotę Nie wiem czemu, ale nie mogę napisać kawałka i rzucić go w kąt. Przed okresem komponowania, nie piszę absolutnie nic. Ale chyba nie postrzegacie świata jako idealnego miejsca, co zdają się potwierdzać np. teksty "Living Hell", "Living A Lie" czy "Worlds Built To Deceive"? Nie, z pewnością nie. Może byłby, ale bez ludzi. Nie wiem. To tylko spojrzenie z mojej perspektywy, także człowieka. Muzyka zawsze była moją drogą trzymania się na nogach, a teksty kawałków są dobrym sposobem żeby wyrazić swoje myśli, emocje i gniew. Bez tej możliwości nie byłoby mnie na świecie. Ewentualnie zostałbym narkomanem, czy coś w tym stylu (śmiech). Wciąż jesteśmy młodzi i dorastając nabieramy doświad-


Mercyless Attack to prawdziwi old schoolowcy, dla których liczy się tylko prawdziwa, podziemna scena bazująca na pasji. Wkurza ich współczesne podejście do muzyki i biznesu muzycznego. Grają prosto z serca i na scenie ofiarują słuchaczom swoje dusze. Osobiście ich podejście bardzo mnie przekonuje i chciałbym, aby więcej kapel myślało w podobny sposób. Zapraszam do miłej, oczywiście "undergroundowej" rozmówki z młodymi thrasherami prosto ze słonecznej Italii!

czenia i natykamy się na coraz więcej i problemów związanych z życiem. Teraz doświadczyłem naprawdę znaczących zdarzeń, a te teksty były czymś, co pomogło mi je znieść spokojniej. Jest szansa, że uda się cokolwiek zmienić tu na lepsze, czy też ludzie w swej masie są zbyt bezwolni i leniwi by zacząć samodzielnie myśleć, a do tego ogłupiani przez media? To bardzo skomplikowana konstrukcja i każdy element współtworzy inny, porównywalny do zamkniętego kręgu. Nie ma perfekcyjnego wyjścia, które sprawi, że wszystkie problemy znikną. Ale myślę, że każdy może zacząć na bardzo indywidualnym poziomie. To wszystko opiera się na tym, jak traktujesz innych, na twoim otoczeniu, jak radzisz sobie z własnymi wadami i pomyłkami, jakie decyzje podejmujesz, i tak dalej. Ludzie muszą sobie uświadomić, że każde zachowanie ma konsekwencje i jesteśmy odpowiedzialni za to, jak się zachowujemy, a także konsekwencje tego zachowania wpływające na innych. Poza tym, myślę że musimy nauczyć się żyć od nowa i zapomnieć o rzeczach, jakie media próbują nam wcisnąć, że niby są niezbędne nam do życia. Możesz kupić duże i drogie auto, ale nie możesz kupić przyjaciół i szczęścia. Gdyby człowiek troszczył się jednocześnie o swoje dobro i o innych ludzi, może nie było by części ludzi na świecie, które "cierpią" w drogich fotelach tuż obok ludzi, którzy cierpią, bo nie mają nic. Czyli istotne jest dokonywanie prawidłowych wyborów, bez względu na to, czego się od nas oczekuje bądź podsuwa jako teoretycznie najlepsze dla nas rozwiązanie? Nie możesz oczekiwać, że ludzie będą robić poprawne wybory przez cały czas. Robienie błędów jest procesem nauki. Ale przez uświadamianie sobie swoich błędów i branie na siebie całej odpowiedzialności za nie, człowiek może wykonać swój pierwszy, najważniejszy krok. Nie możesz oczekiwać czegoś, jeżeli nie dasz niczego. Co dajesz, to dostajesz. Im więcej dajesz, tym więcej do ciebie wraca, jest to bardzo ważne, by podążać za swoimi marzeniami, nawet jeżeli ktoś będzie chciał ci powiedzieć, że nie dasz rady, albo że jest łatwiejsze rozwiązanie. Pewnie w tej sytuacji cieszy was fakt, że "Awake The Riot" spotkała się z pozytywnym odbiorem, ukazała się też nawet w Japonii czy Meksyku, co wcale nie jest przecież obecnie oczywiste? Tak, to świetnie, czujemy się z tym naprawdę szczęśliwi. Często dostajemy e-maile od fanów w Meksyku i Japonii. Możliwość grania tam znaczy wyprowadzanie naszych marzeń na światło dzienne. Ludzie chętnie chodzą też na wasze koncerty, a gracie sporo, nie tylko w Niemczech, poza Europą bywacie też np. w Stanach Zjednoczonych, pojawiacie się na festiwalach - wygląda na to, że coraz bardziej przekonujecie ich do siebie? Nie graliśmy jeszcze w USA, nikt nas jeszcze tam nie zabukował... (śmiech) Ale masz rację. Jestem naprawdę podekscytowany, by zobaczyć, co się stanie po wydaniu następnego albumu. I nie mogę się doczekać, żeby ponownie koncertować w każdym możliwym miejscu! Na tym etapie pewnie nie bylibyście już w stanie sami ogarnąć organizacji koncertów, stąd wsparcie profesjonalnego promotora/agencji koncertowej jest już niezbędne? W naszym wypadku to miks. Najważniejsza część wszystkiego jest wciąż wykonywana przez nas. Mamy też coś w rodzaju postawy "zrób to sam". Ale mamy agencje pomagające nam, i wtedy... tak. Sporo tras i festiwali jest nieosiągalnych bez agencji albo managementu. Występując koncentrujecie się pewnie na własnych utworach, ale zastanawia mnie, czy sięgacie czasem po covery, skoro nagraliście ostatnio "Future Shock" Evil Dead? Tak, skupiamy się głównie na naszych kawałkach i myślę, że nigdy nie zagraliśmy na żywo coveru. Wykonanie "Future Shock" w studio było świetne i naprawdę sprawiło nam to radochę. Kocham Evil Dead! Ale myślę, że nie wykonamy go na żywo.

"Kochamy old school thrash metal i mamy gdzieś wszystkie współczesne zespoły z plastikowym brzmieniem…" HMP: Hej Merciless Attack! Jesteście thrasherami z Włoch. Jak odkryliście, że Thrash Metal to Wasza właściwa ścieżka? Punzo: zespół zaczął się ode mnie, Fede (gitara) oraz Marco (nasz ówczesny perkusista). Nasze gusta muzyczne były takie same, więc nie mielśmy żadnych problemów z założeniem kapeli. Zaczęliśmy grać razem zimą 2012 roku i chcemy to kontynuować zawsze pod znakiem Thrash Metalu. Co powoduje, że jesteście wyjątkowi? Punzo: W dzisiejszych czasach, każdy stara się być "wyjątkowym", ale my wcale nie. Gramy tylko to co lubimy. Staramy się zawierać inspiracje wszystkich naszych członków w kawałkach, które tworzymy. Rezultatem jest to, że nasze numery brzmią po części jak ze starej Teutońskiej sceny, troche jak z Bay Area i znajdzie się jeszcze troche wczesnego Death Metalu. Śpiewacie, że "nie chcecie nowoczesnego gówna, ono zasługuje na to by umrzeć"… Co macie przez to na myśli? Punzo: Jesteśmy wykończeni słuchając jak ludzie mówią: "W kółko te same riffy... Już to słyszałem…" itp. Kochamy old school thrash metal i mamy gdzieś wszystkie współczesne zespoły z plastikowym brzmieniem i alternatywnymi riffami. Co sądzicie o współczesnej kondycji sceny thrash met alowej? Fede: Na świecie jest wiele zespołów, które zasługują na to by je wspierać i iść z nimi tą ścieżką, ale jest tak samo dużo kapel, które myślą że grają thrash znając tylko Metallike, Slayera, Megadeth i Anthrax Punzo: Lubię zespoły, które ostatnimi czasy zrobiły swój reunion i zaczęły jeżdzić po świecie. Dzięki temu można zobaczyć na żywo swoje ulubione bandy, jak teraz np. u nas we Włoszech. Ktoś zdefiniował nowe zespoły jako "New Wave of Thrash" z całego świata. Ja myślę, że najwieksza scena tego typu grania, jest jednak w Ameryce Południowej. A co z waszą, Włoską sceną? Punzo: Za dużo cover bandów. Ale to też nie ich wina. Wina leży po stronie pozerów, którzy chodzą tylko na cover bandy albo ciągle na te same kapele pokroju Iron Maiden czy AC/DC, nie zagłębiając się w temat. Ludziom nie chce się ruszyć tyłka i przejechać dajmy na to 100 km, po to by zobaczyć jak młody zespół grając ofiaruje niemal swoją duszę na scenie. Tytuł waszego albumu to "Back to the Violence"… czy uważacie, że obecnie muzyka nie jest wystarczająco brutalna? Punzo: To nie kwestia w byciu "brutalnym", czy graniu ekstremalnie szybko z growlowanym wokalem. My lubimy "good friendly violent fun" z lat 80 tych. Znaczenie "Back to Violence" jest takie, że chcieliśmy zabrać słuchacza w podróż 30 lat wstecz. Macie świetną okładkę. Wygląda na robotę Jowity Kamińskiej-Peruzzi. Czy to jej dzieło? Punzo: Nie, Mario Lopez stworzył okładkę. Jest wspaniałym artystą z Gwatemali, który zrobił już wiele prac, które teraz zdobią okładki zespołów z całego świata. Po-

lubiliśmy jego prace z racji tego, że przypominają nam okładki Thrash Metalowych zespołów z lat 80-tych. Jaki jest główny temat waszych tekstów i kto pisze słowa? Punzo: Słowa z "Escape from New York", "The Toxic Avenger" i "Leatherface" (Texas Chainsaw Massacre) są inspirowane filmami i chcieliśmy je przedstawić w muzyczny sposób. Zwykle dajemy też krótkie intra, żeby lepiej przygotować słuchacza do kawałka. Inne piosenki mają różną tematykę. "Merciless Attack" jest przepełniony nienawiścią do cover bandów, grających po klubikach i kradnącym tzw. "show" prawdziwym zespołom. "Roadrage" i "Addicted to Speed" są po prostu o szybkiej jeździe samochodem i nie myśleniu o niczym innym. Jest również urocza balladka - "Spanking Command"… Lepiej sam sobie wyobraź o czym traktuje ten tekst (śmiech)... Słowa napisałem ja wraz z naszym byłym wokalistą Marco "Orgio", który opuścił zespół zanim weszliśmy do studio, ale mimo to jego wkład pozostanie zawsze przy tym albumie Jakie są Wasze ulubione "stare" kapele i współczesne (jeśli w ogóle takie lubicie)? Punzo: Slayer, Exodus, Razor, Whiplash, Destruction, Kreator, Overkill, Vio-lence, Tankard. Ze współczesnych lubię Violator, Evil Invaders, Bio-Cancer. Słucham też dużo Heavy, Speed i Hard'n Heavy Fede: Jest ich wiele ale głównie Slayer, Exodus, Exciter, Hirax… Z nowych lubię Violator, Fueled by Fire. Z kim najbardziej chcielibyście dzielić scene i dlaczego? Punzo:Z undergroundowymi zespołami, z którymi spotkaliśmy się już na koncertach, naszymi przyjaciółmi i każdym, kto podziela naszą pasję do grania. Nie jesteśmy zainteresowani płaceniem za granie, ale niestety we Włoszech nie wszyscy myślą w podobny sposób. Jesteście w stanie wybrać swoją "Wielką czwórkę" metalu? Punzo: Slayer, Destruction, Kreator, Razor. Fede: Exodus, Slayer, Testament, Overkill. Gracie dużo koncertów? Gdzie głównie gracie? Punzo: Yeah, zagraliśmy wiele sztuk z undergroundowymi kapelami na północy Włoch. A co planujecie na przyszłość? Kiedy możemy się spodziewać następnego krążka? Punzo: Ostatnimi czasy nasz skład się nieco zmienił. Alessio jest naszym nowym gitarzystą i mamy teraz dwie gitary. Siedzi w undergroundowej scenie już od 1986 roku! Andrea jest naszym nowym perkusistą, jest młody ale za to bardzo obiecujący. Chcemy teraz grać jak najwięcej koncertów i oczywiście pisać kawałki na nowy album. Postaramy się połączyć wszystkie nasze fascynacje i zrobić piosenki bardziej osobiste w porównaniu do pierwszej płyty, ale ciągle z klasycznym brzmieniem z lat 80 tych. Dzięki za rozmowę. Twoje ostatnie słowa… Punzo: Wielkie dzięki za wywiad i trzymajcie się dalej z waszym zinem! Przemysław Murzyn

"Awake The Riot" ukazała się rok temu - wciąż promujecie tę płytę, ale chyba pracujecie już też powoli nad kolejnym albumem? Zdradzisz na zakończenie naszej rozmowy kiedy możemy się spodziewać jego pre miery i czym zaskoczycie nas tym razem? Wciąż gramy koncerty w lecie, ale teraz będziemy grać mniej, żeby skoncentrować się na nowym albumie. Planujemy go wydać następnego lata! Możecie się spodziewać czegoś szalonego, oraz kilku niespodzianek! (śmiech) Dziękujemy bardzo za wszystko! Najlepszego! Wojciech Chamryk Tłumaczenie: Anna Kozłowska, Marcin Nader Foto: Merciless Attack

MERCILESS ATTACK

65


Herke van der Poel zaczynał w speed metalowym Sad Iron, po czym zaczął działać na własny rachunek: najpierw w Baby's Breath, potem w Diamond Needle. Żaden z tych zespołów nie zdołał się przebić, ale wydany właśnie split ich nagrań demo potwierdza, że miały potencjał:

Nigdy nie było żadnych zespołów takich jak nasze! HMP: Sad Iron miał w Holandii pierwszej połowy lat 80-tych dość ugruntowaną pozycję, wydaliście też dwa albumy "Total Damnation" i "The Antichrist", wszystko zapowiadało więc dalszy rozwój zespołu. Tymczasem ty zdecydowałeś się odejść i założyć Baby's Breath - jakie były powody tej decyzji? Herke van der Poel: Chciałem tworzyć bardziej melodyjną muzykę. "The Antichrist" nie mógł zostać wydany. Było trochę problemów z Roadrunnerem... Był to wtedy dość powszechny trend, że prakty cznie wszyscy łagodzili swe brzmienie, nawet Accept, Judas Priest czy Iron Maiden. Też uznałeś, że nowe czasy wymagają innego podejś cia, stąd pójście w takim kierunku? Nie byłem gotowy do takiego heavy metalu jakie grało Sad Iron. Byłem gotowy, żeby pisać teksty o

domość, że kolejne demówki twojego zespołu trafiają nawet bez słuchania do kosza, albo tylko czasem doczekujecie się jakiejś zdawkowej odpowiedzi, typu: fajnie gracie, ale to się nie sprzeda? Najwyraźniej świat nie był na nas gotowy... (śmiech). Dlatego zmieniliście nazwę na Diamond Needle i postanowiliście spróbować szczęścia jeszcze raz? Zmieniliśmy nazwę, bo mieliśmy zupełnie nowy line-up. Doszedł nowy wokalista i nowy gitarzysta. To zmieniło zespół. Nie poszliście jednak na łatwiznę, utwory demo nagrane pod poprzednią nazwą pozostały w archiwum, a wy wciąż tworzyliście nowe kompozy cje? Tak, ciągle pisałem nowe utwory, kilka wciąż do-

Waalkesa (gitarzystę Diamond Needle), żeby stworzyć Vice. Rozmawiałem z nim o tym projekcie, polubił ten pomysł. Mamy prawie kompletny skład, który tworzą też Jacques Van Oevelen (perkusja), oraz Leo Ockeloen (bas). Znałem ich z czasów z Sad Iron. Potrzebujemy tylko dobrego frontmana. Dajcie znać, jakbyście takiego spotkali (śmiech). Nigdy nie mieliście ochoty spróbować jeszcze raz, tym bardziej, że tradycyjny metal po 1997r. wrócił do łask publiczności, tak więc klimat do powrotu stał się, może nie wymarzony, ale bardziej przyjazny? Nigdy nie pisałem komercyjnej muzyki. Po prostu chciałem tego, co lubię, bo jeżeli grasz to, czego chce komercja, kiedyś upadniesz i nikt nie będzie ci w stanie uwierzyć. Wtedy nawet ja bym sobie nie potrafił uwierzyć. Wciąż mam fanów z czasów Sad Iron, Baby's Breath i Diamond Needle. Nigdy nie było żadnych zespołów takich jak nasze. A przynajmniej ja takich nie spotkałem. Propozycja od Cult Metal Classics Records była dla ciebie zaskoczeniem? Jak doszło do wydania tego splitu Diamond Needle/Baby's Breath? Tak, byłem bardzo zaskoczony, gdy Cult Metal Classics wyraził swoje zainteresowane naszymi taśmami. Przedtem jeszcze byli goście z Hellion z Brazylii, ale jestem zadowolony z tego, że jesteśmy z Cult Metal Classics. Taśma z Baby's Breath miała już odpowiedni mix, ale ta z Diamond Needle była nagrana na 48 śladach i jestem zaskoczony, że po 27 czy 28 latach wciąż jest w dobrej formie! Ale postanowiliśmy zmiksować tą taśmę przez internet, co się udało tylko dzięki Kostasowi Organopaulosowi i jego inżynierowi dźwięku. Domyślam się, że to wszystkie zarejestrowane utwory w/w grup? Nic więcej nie mieliście, nawet nagrań z prób, amatorskich rejestracji z koncertów? Mam sporo prób na taśmie i nagrań z koncertów, ale nie są wystarczająco dobre żeby je wydać. Mam jeszcze DVD z Baby's Breath, ale myślę że też nie jest wystarczająco dobre... Nie korciło was w takiej sytuacji by nagrać na nowo tych kilka utworów, które w latach 80. nie doczekały się rejestracji? Nie, byłem zajęty pisaniem nowych kawałków. W sumie dalej to robię. O reaktywacji też nie ma w tej sytuacji mowy? Płyta podsumowała waszą działalność, spełniliś cie swe marzenia i to nieodwołalny koniec? Nie, wciąż trzymam się w formie. Limitów brak!

Foto: Baby’s Breath

diabłach i demonach, ale naprawdę chciałem tworzyć bardziej melodyjną muzykę. Inspiracje hard rockiem też nie były tu chyba bez znaczenia, bo w końcu pewnie na tej muzyce się wychowywałeś? Wyrosłem na The Beatles, Rolling Stones, Hollies itd., potem na Cream, Taste, Queen, Led Zeppelin, Jethro Tull, Deep Purple, Uriah Heep, no i trochę na Emerson, Lake and Palmer. Właśnie, nie unikaliście też nawiązań do rocka progresywnego, "Hold On To Love" budzi nawet skojarzenia z muzyką klasyczną dzięki brzmieniu syntezatora stylizowanego na klawesyn? Reaction Records zależało na czasie, więc musiałem napisać "Hold On To Love" bardzo szybko. Lubię dźwięk klawesynu, dlatego go użyłem. Sprzedaliśmy 40 tysięcy kopii. Wielowątkowość i bogactwo utworów Baby's Breath mogły mieć wpływ na to, że nie udało wam się podpisać wtedy kontraktu? Mimo niewyobrażalnej wtedy popularności wszelkich odmian metalu? Myślę, że wtedy nikomu nie podobało się brzmienie Baby's Breath. Nie jest to czasem deprymujące kiedy masz świa-

66

BABY’S BREATH

pracowujemy. Mieliście pewnie więcej materiału, ale zdecydowaliście się akurat na te dwa numery, bo dobrze prezentowały dwa oblicza waszej twórczości: bardziej melodyjny, chociaż ostry i rozbudowany aranżacyjnie, o wręcz progresywnym posmaku? Tak. Naprawdę lubimy te kawałki. Co poszło nie tak, że one też nie przyniosły wam upragnionego kontraktu? Wtedy w Holandii ludzie byli bardzo konserwatywni, ciężko było, żeby podpisali kontrakt z holenderskim zespołem. Wszystko poza Holandią było lepsze - oni tak myśleli. Szkoda. Nie próbowaliście w tej sytuacji wydać samodzielnie chociażby singla, co wtedy praktykowało sporo rozpoczynających karierę zespołów? Nie. Daliście więc za wygraną czując, że głową nie uda się przebić tego muru niechęci i Diamond Needle też przeszedł do historii? Tym razem... tak! Był to też kres waszej przygody z muzyką, czy też kontynuowaliście granie w innych zespołach? Tak, miałem kilka zespołów, ale żaden nie dawał mi satysfakcji. Ostatnio szukałem Harry'ego

Możemy jednak liczyć na kolejne archiwalne perełki innych holenderskich grup, skoro wasz album jest częścią pierwszą "Dutch 80's Hard Rock And Heavy Metal Series"? (Śmiech) Powinieneś spytać się zainteresowanych! Wojciech Chamryk Tłumaczenie: Anna Kozłowska, Marcin Nader


Te projekty prowadzone są przez Andre. Ja nie mam z nim kontaktu od 2011 roku. Nie byłem zaangażowany w "An Unachieved Act Of God", tak jak Andre nie był zaangażowany w "Journey Into Fear".

Wciąż żywe echa przeszłości Kanadyjski Deaf Dealer miał przed sobą świetną przyszłość po nagraniu udanego debiutu "Keeper Of The Flame" i przygotowaniu jeszcze lepszego "Journey Into Fear" . Okazało się jednak, że płyta trafiła na wiele lat do archiwum, a załamani tym faktem muzycy dość szybko zakończyli działalność. Jednak na fali powodzenia wznowień debiutu i nagrań demo dokonanych jeszcze pod nazwą Death Dealer premiera długo wyczekiwanego drugiego albumu stała się niedawno faktem. O przeszłości i obecnych losach zespołu rozmawialiśmy mailowo z - niezwykle małomównym - basistą grupy: HMP: Wyjaśnisz na początek dlaczego wasz zespół działał pod dwiema nazwami, Death Dealer i Deaf Dealer? Zmieniliście ją sami po roszadach personalnych, czy to wytwórnia płytowa miała tu coś do powiedzenia? Jean-Pierre Forsyth (znany też jako Jean-Pierre Fortin): Na początku, w latach 1981-86, zespół nazywał się Death Dealer. Gdy podpisaliśmy umowę z Mercury poproszono nas abyśmy zmienili nazwę ze względu na słowo "death", która według ludzi z firmy kojarzyła się z death metalem, a przecież band nie grał w tym stylu...

Mogę powiedzieć to samo co przy poprzednim pytaniu.

Pierwsze sygnały o wydaniu tej płyty pojawiły się już w bodajże 2008r., ale czas mijał i nie było efektów - Cult Metal Classics był kolejną opcją, taką ostateczną i przyjętą przez was z radością, bo prze cież współpracowaliście już w przeszłości? Andre nawiązał współpracę z Cult Metal Classics gdy wydali dema Death Dealer. Ukazanie się tego albumu było dla was pewnie ogromną ulgą, bo z czasem zaczęło to wyglądać wręcz na misję niemożliwą do zrealizowania? Zgadza się, ale jeszcze bardziej cudownie byłoby aby z tym zespołem zagrać parę koncertów ogrywając muzykę z tak świetnego albumu...

Może sprawy potoczyłyby się inaczej, gdybyście jeszcze jako Death Dealer, podpisali kontrakt z Metal Blade, na fali sukcesu składanki "Metal Massacre IV" z waszym udziałem? Z tym managerem nie mogliśmy osiągnąć sukcesu, dopóki obowiązywała z nim umowa było to nie możliwe...

Skoro ukazała się ta płyta, a powiązania personalne między Death Dealer i Deaf Dealer są wciąż tak silne, to może warto byłoby pomyśleć o chociażby kilku okazjonalnych koncertach tego drugiego składu? W żadnym wypadku...

Byliście wtedy pewnie załamani, co ostatecznie skończyło się zakończeniem działalności zespołu

Jakie są więc wasze obecne relacje i kontakty oso biste - dogadujecie się na tyle, że taka reaktywacja Deaf Dealer byłaby możliwa, czy też będziecie kon -

Co sprawiło, że wydanie "Journey Into Fear" trwało to tak długo? Bo nawet jeśli wasza wytwórnia w latach 80. uznała, że materiał ten nie spełnia jej oczekiwań, to przecież w czasach już współczesnych pewnie nie brakowało firm zainteresowanych firmowaniem tej zapomnianej perełki tradycyjnego metalu? Ze względu, że zespół rozpadł się w 1988 roku mieliśmy z tym wiele problemów. Dziesięć lat po rozwiązaniu zespołu przez przypadek spotkałem producenta "Journey Into Fear", który wciąż miał taśmę matkę oraz przekonywał mnie, że jako kompozytor utworów mam prawo do wydania tego albumu. Już wtedy zacząłem rozglądać się za wydawcą, niestety bez rezultatów, ze względu na nieuregulowaną sprawę z byłym managerem... W końcu w 2014 roku otrzymałem propozycję z Cult Metal Classic. Cofnijmy się znowu nieco w przeszłość: mamy rok 1986, zmieniacie nazwę, nazwiska, pojawia się nowy wokalista - Michael Flynn zastępuje Andre La Rouche, po czym wchodzicie do studia by nagrać dziewięć dawnych, ale przeaaranżowanych utworów z nowymi tekstami. Efekt to LP "Keeper Of The Flame" - może i niezbyt odkrywczy z powodu sporych wpływów Iron Maiden, ale bardzo intere sujący i wpisujący się idealnie w muzyczne trendy połowy lat 80. - poczuliście wtedy, że kariera stoi przed wami otworem? Nie byliśmy zbytnio zadowoleni z "Keeper Of The Flame", produkcja nie powalała, a i kawałki nie były należycie dopracowane. Byłem przekonany, że następny album będzie dużo lepszy. Z "Journey Into Fear" zaczynaliśmy od zera, mieliśmy nowego wokalistę, nowe kawałki i teksty oraz nowego perkusistę... Płyta ukazała się wówczas nie tylko w waszej ojczystej Kanadzie, ale też na licencji w USA, Francji, Anglii, Niemczech czy Holandii, wszystko było więc chyba na najlepszej drodze ku temu, by zespół wspiął się na szczyt? Zagraliśmy parę lokalnych koncertów oraz udało się nam zagrać supporty przed Motörhead, Helloween i Malmsteenem. Szło to nam topornie, głównie ze względu na problemy z dogadaniem się z managerem... Dość szybko wzięliście się do pracy nad drugim albumem "Journey Into Fear". Pamiętam jak ta płyta trafiła do mnie na kasecie wiele lat temu i byłem zdziwiony, że album znacznie ciekawszy od debiu tanckiego trafił do archiwum miast na sklepowe półki - dlaczego tak się stało? Całe zło, wszystkie problemy to nieodpowiedni managament, nie chce mi się o tym gadać... Chyba generalnie nie chce ci się gadać, aż żałuję czasu straconego na przygotowanie tych pytań... Poznaliście kiedykolwiek argumenty firmy Mercury które zdecydowały o tym, że ta płyta się nie ukazała?

Foto: Deaf Dealer

pod koniec lat 80.? Absolutnie... Tak wiele lat temu poświęciliśmy i zostaliśmy z niczym... ale były to też nie zapomniane i wspaniale chwile z niesamowitymi muzykami. Zrezygnowaliście z grania, czy też mieliście wciąż kontakt z muzyką, co ułatwiło wam reaktywację zespołu? Ćwiczę na basie i gitarze codziennie. Pracuje też nad nowym materiałem ale nie myślę o reunionie Deaf Dealer czy Death Dealer.

centrować się już tylko na Death Dealer, a jego drugie wcielenie jest już zamkniętą kartą? Ta karta zamknięta jest w obu przypadkach... Ale może zrobię nowe utwory z nowym składem? Moja pasja jest nadal silna... Pożyjemy - zobaczymy... Wielkie dzięki za zainteresowanie Deaf Dealer. Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska

Wróciliście jednak sześć lat temu pod pierwszą nazwą Death Dealer - uznaliście, że jeśli zaczynać wszystko od początku, to trzeba powrócić do korzeni? Andre (Andy LaRouche - przyp. red.) zadzwonił do mnie bo organizowali koncert z okazji 25-lecia zespołu w naszym rodzinnym mieście Jonqui?re (gdzie na początku lat 80. wszystko zaczęło się dla obydwu zespołów). Graliśmy wraz z Voivod. Koncert był udany i co jakiś czas kontynuujemy to, grając pojedyncze koncerty np. na Keep It True w 2011roku... Efekty tego powrotu są bardzo wymierne: dwie kompilacje z archiwalnym materiałem, ubiegłoroczny album "An Unachieved Act Of God", ale wciąż pozostawała luka w postaci tego nieszczęs nego "Journey Into Fear"?

DEAF DEALER

67


Zaczęli od spektakularnego debiutu w 1987 roku, jednak już cztery lata później zaczęli grać zupełnie inaczej pod nazwą The Awakening, zaś po kolejnych czterech zespołu już nie było. Odrodził się na krótko pod nazwą Inner Terror, jednak lider i założyciel grupy Joe Sims szybko zdał sobie sprawę, że to właśnie Axemaster jest zespołem jego życia. Ubiegłoroczny "Overture To Madness" potwierdza, że w kategorii US power metalu starej szkoły Axemaster wciąż są mistrzami, a entuzjastycznie nastawiony do powrotu swego zespołu mister Sims udowadnia przy okazji, że nawet w wywiadzie przeprowadzanym drogą mailową też można się rozgadać:

Lepiej niż ćwierć wieku temu HMP: Początek lat 80. to okres niesłuchanej popularności heavy metalu w Stanach Zjednoczonych. Nie chciałeś być w tak gorącym okresie tylko biernym konsumentem/fanem muzyki, stąd decyzja o założeniu Axemaster? Joe Sims: Moje pragnienie założenia zespołu nie miało nic wspólnego ze wzrostem popularności ciężkiej muzyki w tamtych czasach. Jedynym, co odegrało w tym jakąś rolę było to, że w wieku 15 czy 16 lat wielu ludzi słuchało metalu, więc mogłem poznać wiele zespołów, na które pewnie bym się nie natknął, gdyby nie były tak popularne. Tak naprawdę jedynym powodem, dla którego chciałem być zaangażowany w pisanie i granie metalu oraz założyłem Axemaster był fakt, że kiedy po raz pierwszy usłyszałem cięższe brzmienie jako dzieciak, uzależniłem się od niego i trwa to po dziś dzień. Nie robiłoby mi to żadnej różnicy, czy ta muzyka jest lub była wtedy popularna czy nie - wszedłem w to, ponieważ to kocham, nie tylko przez to, że było to na czasie. Właśnie dlatego nadal w tym siedzę, bez względu na wszystko, w dobrych i złych chwilach,

robić. Wydanie dema było naszym obowiązkiem, ponieważ mniejszym zespołom trudno było zrobić show wokół siebie. Aby to było warte świeczki, musieliśmy wypromować naszą muzykę, a nagranie dema było w tamtych czasach najlepszym sposobem - można właściwie powiedzieć, że był to jedyny sposób. Pewnie po części nadrabialiście entuzjazmem początkowe braki w umiejętnościach, ale sądząc po tym, że dość szybko nagraliście pierwsze demo "Slave To The Blade", nie było z nimi tak źle? Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób, ale wydanie albumu zajęło nam tylko parę lat. Wysłałem demo do kilku wytwórni i Azra natychmiast zaoferowała nam kontrakt. Na szczęście w tamtym czasie mieliśmy pieniądze, które umożliwiły nam profesjonalne nagrywanie dźwięku. Album "Blessing In The Skies" wprowadził nas na międzynarodową scenę, co było ogromnym punktem zwrotnym. Przestaliśmy być nieznaną lokalną grupą, zaczęliśmy dostawać listy od fanów z Europy i pojawiać się w magazynach z całego świata w okresie krótszym niż rok, to było niesamowite! Później, wyda-

Foto: AxeMaster

podczas gdy wielu, którzy grali ponieważ chcieli być fajni, imponować kobietom albo być w jakiś sposób buntownikiem, zmienili gatunek muzyczny wraz ze zmieniającymi się trendami, lub po prostu zrezygnowali. Pisanie i granie metalu jest dla mnie wszystkim, dopiero gdy odpadną mi palce albo umrę, przestanę to robić! Miałeś już wcześniej jakieś doświadczenie, czy też był to twój pierwszy zespół? Axemaster był moją pierwszą próbą z profesjonalnym zespołem. Wcześniej miałem kilka projektów w szkole, a pierwszy koncert zagrałem w wieku 14 lat. I tak przez pięć lat jammowałem z różnymi ludźmi, grałem w kilku miejscach, lecz nie było to nic wielkiego. Tak więc miałem jakieś doświadczenie, ale nie w wymiarze profesjonalnym i wciąż musiałem się wtedy wiele uczyć. Zanim założyłem zespół, miałem napisane kilka utworów, właściwie celem założenia Axemaster było umożliwienie grania tego, co napisałem. Oczywiście po utworzeniu zespołu zaczęliśmy pisać więcej własnych rzeczy. Nie mieliśmy więc problemu z materiałem, była to po prostu kwestia wybierania tego, co chcieliśmy

68

AXEMASTER

jąc picture disc "The Vision" ugruntowaliśmy nasze miejsce na światowej scenie. Chłopie, nawet po tylu latach wciąż uważam, że wyglądało to zajebiście! Dwa lata po założeniu zespołu mieliście już na koncie debiutancki LP "Blessing In The Skies" . Pewnie nie można porównać takiego uczucia z niczym innym - myśleliście wtedy, że kariera stoi przed wami otworem, że sława jest na wyciągnięcie ręki? Świetnie było mieć wydane nagranie, które jak na owe czasy było świetne i oczywiście jestem dumny z tego co zrobiliśmy. Nigdy jednak nie doceniałem tego, co się działo, ponieważ byłem za bardzo pochłonięty pracą i kolejnymi wyzwaniami. To był duży błąd, którego teraz nie popełniam! W każdym razie, zawsze wiedziałem, że mamy prawdziwą szansę dokonania czegoś większego, ale nigdy nie miałem gwiazd przed oczami. Wiedziałem, że jest wiele świetnych zespołów i jak zawsze cholernie trudny i okrutny był biznes muzyczny. Zdałem sobie więc sprawę, jak ciężko będzie postawić kolejny krok do wielkiego sukcesu i nigdy nie byłem usatysfakcjonowany gdzie zaszliśmy. W pewnym sensie było to dobre, ponieważ motywowało

mnie do cięższej pracy, ale zaszło to za daleko, ponieważ czasami przechodziłem przez piekło, starając się osiągnąć wyższy poziom i zarazem utrudniało mi cieszenie się z tego, co udało nam się osiągnąć. Promowaliście ten album na koncertach, zarejestrowaliście też teledysk do "Slave To The Blade" - co poszło nie tak, że nie zdołaliście się przebić? Patrząc wstecz, widzę powody, przez które nie udało nam się przebić. Po pierwsze, nie mieliśmy pieniędzy, które pozwoliłyby nam cokolwiek zrobić. Azra totalnie z nas zdzierała, do tego nie była wielką wytwórnią - to była odpowiednia firma na start, ale nie na tyle dobrą by nas daleko zaprowadzić. Naprawdę uważam, że moglibyśmy podpisać dobry kontrakt z więc porzuciliśmy tę wytwórnię niedługo po wydaniu "The Vision". Po tym wydaliśmy kasetę "Death Before Dishonor". Problemem było to, że nie mieliśmy pieniędzy żeby to jakoś przyzwoicie nagrać, więc musieliśmy wydać to poprzez agencję menadżerską z Francji i firmę promocyjną z Belgii. Mimo tego, że było to tak kiepsko nagrane, wciąż zbiera znakomite recenzje. Często zastanawiam się jakby to wyszło i jak daleko by nas to zaprowadziło, jeśli mielibyśmy wtedy odpowiedniej jakości nagranie. To było w czasie apogeum naszej popularności w latach 80. Niektóre wytwórnie interesowały się nami, jednak, tak jak jest teraz, jeśli zespół nie ma umowy z dużą, niezależną wytwórnią, musi płacić za swoje nagrania. Naprawdę wierzę, że gdyby "Death Before Dishonor" miało odpowiednią jakość dźwięku, zostało by dostrzeżone przez jakąś większą wytwórnię i mielibyśmy wtedy szansę pójść dalej. Kolejną kwestią, częściowo spowodowaną przez pieniądze, było to, że nie byliśmy w stanie podróżować, tak jak dużo innych zespołów będących na podobnym etapie. Łącząc to z brakiem pieniędzy na reklamę i promowanie zespołu, mieliśmy poważny problem. Do tego nie chcę wyjawiać nazwisk, ponieważ wciąż mam kontakt z niektórymi byłymi członkami Axemaster, ale z niektórymi zawsze były problemy. Natknąłem się na wielu nieprofesjonalnych muzyków, którzy byli bardzo niekonsekwentni zarówno w graniu, jak i w swoim postępowaniu. Z nimi nigdy nie wiedziałeś czego się spodziewać jeśli chodzi o te dwa czynniki. Zatem nigdy nie mieliśmy stabilnego składu i za często było za dużo bzdur i zamieszania wokół zespołu. Na szczęście sprawy teraz mają się zupełnie inaczej. W drugiej połowie lat 80. w USA speed/power metal nie był już na topie, hair metal panował na listach przebojów, rósł w siłę thrash, do tego wasza wytwór nia nie dysponowała chyba dużą siłą przebicia - pewnie to wszystko złożyło się na ten brak powodzenia? Wasz drugi album "Death Before Dishonor" też nie odniósł sukcesu - to była bezpośrednia przyczyna zmiany nazwy i stopniowego odchodzenia od metalu? Właściwie masz błędne wyczucie czasu. Oryginalna kaseta "Death Before Dishonor" wyszła pięć lub sześć lat przed zmienieniem nazwy, w 1988 lub 89. (Czyli bezdyskusyjnie w czasach, kiedy takie granie było u was w odwrocie - przyp. red. ). Płyta CD "Death Before Dishonor", która wyszła na początku tego stulecia była drugą odsłoną tego starego materiału wydaną przez Unisound Records w Grecji. Jak mówiłem, dobrze to wypadło w prasie, mimo tego, że dźwięk był daleki od profesjonalnego, zebraliśmy świetne recenzje. Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia ile się tego sprzedało. Pewnie byliśmy obrobieni na ponownej edycji tego albumu. Tak naprawdę do dupy było to, że mieliśmy marny dźwięk i ten wspaniały materiał nie odniósł sukcesu tak jak naprawdę mógł i powinien. Pewnym pocieszeniem jest tu jednak fakt, że single czy split które wydaliście pod szyldem Azry cieszą się obecnie wielkim powodzeniem i są bardzo poszukiwane przez kolekcjonerów? Kiedy pierwszy raz dowiedziałem się ile kolekcjonerzy płacili za "Blessing In The Skies" i "The Vision" o mało się nie zesrałem!!! Nie mogłem w to uwierzyć!!! To takie zajebiste uczucie, że to co grałem i w większości stworzyłem, jest teraz tak cenione. Gdybym w latach 80. miał jakiekolwiek pojęcie, że będą one teraz tyle warte, kupiłbym tego masę i umieściłbym w bezpiecznym pudełku na przyszłość, to mógłby być mój fundusz emerytalny!(śmiech) Twój nowy projekt The Awakening też przeszedł niezauważony - warto było zmieniać nazwę? The Awakening zrobiło fajne rzeczy, ale nie takie jak Axemaster. Ale tak, bardzo mocno żałuję nie tylko zmienienia nazwy, ale również faktu, że muzyka stała się lżejsza. Album "The Awakening" jest naprawdę fajny pod względem muzycznym i wokalnym, ale to nie


jest mój styl, nie jest wystarczająco ciężki. Nie żałuję więc zmiany głównie dlatego, że The Awakening nie było tak bardzo znane jak Axemaster. W każdym razie, nie jest fair oceniać The Awakening przez ten pryzmat, ponieważ zespół nie grał przez długi czas i istniał w połowie lat 90., kiedy żaden rodzaju metalu nie radził sobie dobrze, nawet ten lżejszy. Najbardziej żałuję zmiany, ponieważ podobało mi się Axemaster, to zawsze był w stu procentach ten rodzaj muzyki, który chciałem grać. Byłem głupi, że po ponad rocznym namawianiu mnie przez członków zespołu na zmianę, w końcu się zgodziłem. Powinienem był pozostać przy swoim. Ale jestem zadowolony z tego gdzie się znajduję i w jakim miejscu jest Axemaster, więc uważam, że w ostatecznym rozrachunku wszystko wyszło na dobre!

Historia zatoczyła w ten sposób koło? Doszedłeś do momentu, w którym przekonałeś się, że to właśnie ten zespół jest dla ciebie czymś wyjątkowym i najważniejszym? Masz sporo racji. Byłem piekielnie zaskoczony, kiedy w 2006 roku rozesłałem komunikat prasowy, że wraz z Chrisem zamierzamy nagrać trochę niepublikowanego dotąd materiału Axemaster i zostałem zalany emailami od fanów, którzy byli mega podjadani, że Axemaster znów będzie aktywny. Była nawet oferta z wytwórni, która chciała podpisać z nami od ręki kontrakt. Liczyłem, że kilkoro charakternych metalowców pewnie by nas pamiętało, ale nie wyobrażałem sobie, że zespół wciąż ma tak cholernie dużo fanów. Definitywnie więc odegrało to dużą rolę w naszym powrocie, ale moja decyzja o stałym powrocie w 2010 roku ma dużo wspólnego z tym, że zawsze traktowałem ten zespół jako moje dziecko. Spotkałem się z dużą ilość gówna w trakcie mojej muzycznej kariery, przeszedłem parę razy drogę do piekła i z powrotem, i doszedłem do wniosku, że jeśli chcę pozostać w branży muzycznej, włożę w to cały mój czas i energię i będę grał to i zajmował się tym, co naprawdę kocham, czyli Axemaster! Ćwierć wieku w muzyce to szmat czasu, domyślam się więc - zważywszy, mimo kultowego statusu - znikomą popularność Axemaster, że wznowiłeś działalność tego zespołu bez żadnych generalnych założeń chodziło o przywrócenie dawnego klimatu, etc.? Głównym powodem reaktywacji zespołu było to, że ta muzyka i ten styl było zawsze tym, co chciałem grać. Mam pewne przypuszczenie na ten temat, tak jak zawsze wierzyłem, że bylibyśmy w stanie podpisać kontrakt z jakąś dużą wytwórnią, wierzyłem też, że nasi fani byliby tam, ponieważ zawsze mieliśmy wiernych i czadowych fanów. Szczerze jednak, jedną z najfajniejszych rzeczy dotyczących tego, co się stało z zespołem jest fakt, że nie jest to renowacja całkowicie starego klimatu, ponieważ mam na tyle szczęście, że byłem w stanie zebrać skład, który nie jest ani trochę gorszy od tego świetnego-klasycznego. Cały ten brak profesjonalizmu i dramat, które często przeżywały moje zespoły, już dawno są przeszłością. Chłopacy z zespołu są nie tylko świetnymi muzykami z totalnie profesjonalnym podejściem, ale również fantastycznymi ludźmi, razem tworzymy coś w rodzaju rodziny. Nigdy nawet nie śniło mi się, że kiedykolwiek bym pracował z takim skła-

Foto: AxeMaster

A dlaczego w roku 2008 wróciliście pod nazwą Inner Terror, by dopiero po dwóch latach powrócić do szyl du Axemaster? Przez krótki okres w pomiędzy latami 2006-2007, powrócił oryginalny skład Axemaster, to było wtedy gdy Burning Star ponownie wydało CD "Blessing In The Skies". Mimo tego Chris nie został długo w zespole. Naprawdę nie chcę się zagłębiać w powody jego odejścia, jest wciąż moim przyjacielem i nie byłoby fajne mówienie o szczegółach. Tak czy inaczej, znaleźliśmy nowego basistę (to właśnie wtedy pierwszy raz pracowałem z Jimem Curtisem) i wokalistę. Rozważaliśmy działanie jako Axemaster, ale stało się jasne, że to miało być tylko tymczasowym projektem aby nagrać płytę, więc nie miało sensu firmować tego jako Axemaster, ponieważ nie zamierzaliśmy grać koncertów i długo istnieć. Myślę, że w tamtym czasie to była całkowicie słuszna decyzja. Kiedy pojawiła się płyta Inner Terror, mieliśmy roczną przerwę od muzyki aby zająć się sprawami osobistymi. Miałem więc wtedy dużo czasu żeby przemyśleć moje plany na przyszłość i wtedy zdecydowałem, że kiedy wrócę znów do grania muzyki, jedyną rzeczą na jaką się skupię to przywrócenie Axemaster z wielkim hukiem i to będzie ostatni zespół w którym kiedykolwiek zagram. Tak się właśnie stało i nie widzę końca, póki nie odpadną mi palce i nie umrę.

dem. Bogowie metalu uśmiechali się do nas przez cały czas, ponieważ taka sytuacja zdarza się raz na milion. "Bogowie metalu powiedzieli nam, idźcie i skopcie kilka tyłków!" Ale plany zrealizowania trzeciej płyty były chyba dość sprecyzowane już na wczesnym etapie reaktywowania zespołu, tylko częste zmiany składu były tu dużym utrudnieniem? Nie powiedziałbym, że to był największy problem. Jedyną zmianą od reaktywowania zespołu do wydania albumu był nowy wokalista Geoff. Miało to wpływ na postępy naszej pracy, ponieważ Geoff po nagraniu muzyki, musiał pisać teksty do całego albumu, co oznaczało przerobienie niektórych melodii tak aby pasowały do tego, co napisał Geoff. Jednak on pojawił się z tak zabójczymi frazami w krótkim czasie, a jego sesje przebiegały tak płynnie, że nadrobiliśmy kawał straconego czasu. Geoff i zrobił to doskonale, perfekcyjnie się w to wpasował! Czyli moment, kiedy Geoff McGraw dołączył do was, był tym decydującym w procesie realizacji "Overture To Madness"? Muzyka była już napisana i nagrana w całości, kiedy Geoff do nas dołączył. Pracowałem nad pisaniem i nagrywaniem parę lat wcześniej zanim spotkałem Geoffa. Myślę, że piosenki były już super zanim połączyliśmy swe siły, dla mnie to jest najlepsza muzyka jaką kiedykolwiek napisałem, wszystko było bardzo przemyślane. Jednak pisanie, aranżacje i wokalny styl Geoffa wzniosło nas na wyższy poziom. Wykonał naprawdę fantastyczną pracę w krótkim czasie. Myślę, że powinniście go usłyszeć na następnym albumie, ponieważ będzie wtedy dużo bardziej zaznajomiony z nami i z materiałem. Będzie w stanie odpowiednio przejść przez proces pisania. Ustawił jednak poprzeczkę bardzo wysoko, szczerze to nie mam pojęcia jak przewyższy to, co zrobił na "Overture...". Ale znając Geoffa, znajdzie jakiś sposób!!! Ah tak, Geoff właściwie był determinującym czynnikiem w urzeczywistnianiu "Overture To Madness", ponieważ był osobą, która wymyśliła tytuł tego albumu! Co istotne nie zdecydowałeś się wykorzystać żadnych starych pomysłów czy utworów, to wszystko nowe, świeżutkie kompozycje, które wspólnie dopracowywaliście? Dla mnie w stu procentach ważne było, że włączyliśmy na "Overture..." tylko nowy materiał. Użycie jakiego-

kolwiek starego materiału nie było nigdy rozważane, to totalnie nie wchodziło w grę. Musieliśmy pokazać, że nie jesteśmy grupą starych weteranów, którzy reaktywowali Axemaster dla wzbogacenia się na nazwie i starym materiale, który jest w jakiś sposób znany. Musieliśmy pokazać fanom, że możemy wciąż tworzyć nawet lepszą muzykę niż 25 lat temu, i że w żadnych wypadku nie odpoczywamy, opierając się o sukces z przeszłości. Wciąż gramy na żywo niektóre starsze kawałki i możemy użyć jednego lub dwóch na kolejnej płycie jednak "Overture..." musiało pokazać, że spoglądamy w przyszłość, nie w przeszłość. To definiuje Axemaster jako obecny, aktywny zespół, więc musiało to być nowe i świeże, aby każdy się dowiedział, że jesteśmy tu aby kopać tyłki przez wiele lat. Taka metoda pracy jest chyba najlepsza dla metalowego czy nawet szerzej, rockowego zespołu? O nie (śmiech!). Ten album był nagrany w totalnie spieprzony sposób, nie wydaje mi się, że jakiś inny profesjonalny album został zrobiony w taki sposób w jaki my zrobiliśmy "Overture..."! Jakimś sposobem to zadziałało i stało się świetne, ale patrząc na to wstecz, nie mam cholernego pojęcia jak tego dokonaliśmy. To za długa historia aby zajmować się szczegółami, ale wierz mi, jeśli jakikolwiek zespół chciałby stworzyć album w sposób jaki my to zrobiliśmy ten i przejść przez co my przeszliśmy starając się skleić to wszystko razem i brzmieć profesjonalnie, zamknij ich w jakimś schronieniu, wywal daleko klucze, ponieważ byliby totalnie popieprzeni! (śmiech). Ale myślę, że wszystko dobre, co się dobrze kończy i my koniec końców wyrwaliśmy się z piekła z dobrym rezultatem! Ale pracę ułatwiał ci chyba fakt posiadania własnego studia, w którym odpowiadałeś za wszystko, począwszy od nagrania, a na masteringu skończywszy, że nie wspomnę o tym, że w międzyczasie musiałeś też zarejestrować swoje partie - trudno było to wszystko ogarnąć? Dobrą stroną tego było to, że byliśmy w stanie skorzystać z naszego czasu i doświadczenia aby zrobić tę płytę bez zamartwiania się o czas i pieniądze. Tak jak np. intro "Entering Madness" powstało długo po nagraniu reszty muzyki i było tam tak dużo eksperymentowania z różnymi dźwiękami, że nigdy nie byłbym w stanie tego zrobić jeśli mielibyśmy płacić za czas spędzony w studio. Chociaż z drugiej strony, nie masz pojęcia, jak cholernie ciężko było uzyskać dźwięk taki, jaki mi się udało, musiałem przejść przez piekło aby ukończyć ten

AXEMASTER

69


album! To był pierwszy raz, kiedy tworzyłem i kończyłem płytę w ten sposób. Jeśli ktoś z dużego studia zobaczyłby przez co przeszedłem, prawdopodobnie nie widziałby czy ma się śmiać czy płakać. Spędziłem tysiące godzin przez parę lat aby zrobić to, co zrobiłem i było sporo momentów, w których myślałem, że nie dam rady tego zrobić lub, że nie jest możliwe uzyskanie odpowiedniego dźwięku w moim studio z gównianym sprzętem. To niesamowite, że uzyskałem tak dobry dźwięk. Jedną sprawą jest to, że kilku producentów wysłuchało, co robiłem i dali mi bardzo pomocne rady. To, razem z byciem tak cholernie upartym i nigdy nie przyznającym się do porażki było jedyną drogą jaką się to wydarzyło. Wiele osób, wliczając w to muzyków, mówiło, że to brzmi jak album zrobiony z jakąś bogatą, profesjonalną wytwórnią. Chłopie, musiałem się kurwa uszczypnąć żeby sprawdzić, czy nie śnię! Ale dzięki temu mogliście przedstawić Pure Steel Records gotowy do wydania materiał, a nie surowe demo - ich entuzjastyczna reakcja utwierdziła cię pewnie w przekonaniu, że warto było poświęcić tej płycie tyle miesięcy ciężkiej pracy? Nie ma wątpliwości, że cała ta praca, 12-godzinne sesje i nieprzespane noce były w tysiącu procentach tego warte. Niczego nie żałuję, ten album i zespół był i jest

razem w zespole Reign w połowie lat 90., więc mamy długą wspólną historię. Świetnie jest znów z nim współpracować i jest on perfekcyjnym dopełnieniem zespołu! Ciężko utrzymać stały skład w przypadku tak nis zowej muzyki? Gdyby nie to, że wszyscy jesteście w zbliżonym wieku, a muzyka jest waszą ogromną pasją, to trudno byłoby to wszystko ogarnąć? Wszyscy przeszliśmy przez muzyczne wojny i widzieliśmy jak muzycy przychodzili i odchodzili z zespołów. Większość kapel ma problem z utrzymaniem stałego składu przez długi okres czasu. Jak mówiłem, skład Axemaster w latach 80. i 90. miał wiele zmian. Wiele zespołów miało członków, którzy skończyli mając problemy z profesjonalizmem, narkotykami i alkoholem. Ludzi, którzy zachowywali się jak dupki, co prowadziło do kłótni i dramatów, a czasem jest to często spotykane odejście od żony i dzieci. Jesteśmy teraz bardzo szczęśliwi i tak jak mówiłem wcześniej ten skład jest prawdopodobnie jednym z najlepszych jakie znajdziesz na całym świecie. Osobowości, umiejętności grania, motywacja i profesjonalizm są najlepsze na jakie można liczyć. Bardzo nieprawdopodobnym jest znalezienie czterech osób jak te, gdy wszystkie tak zajebiście do siebie pasują w każdym względzie. Tak, general-

Foto: AxeMaster

wart włożenia jakiejkolwiek ilości czasu i wysiłku. Jestem bardziej dumny z tego albumu niż z czegokolwiek, co zrobiłem w życiu. Kiedy powiem, że włożyłem w to krew, pot i łzy, to nie będzie pieprzony żart! Właściwie album był daleki do ukończenia kiedy podpisaliśmy umowę z Pure Steel. Oni byli w stanie przesłuchać wszystkie melodie, ale tylko jako niedokończone dema, więc wykazali dużą wiarę we mnie, że byli skłonni podpisać z nami kontrakt w takiej sytuacji. Jeśli nie byłbym zdolny do osiągnięcia odpowiedniej jakości dźwięku, prawdopodobnie album by nie wyszedł. Oni oczywiście we mnie wierzyli, co dało mi piekielnie dużo dodatkowej motywacji aby zrobić to jak należy, ponieważ nie było opcji, że pozwoliłbym sobie zawieść Pure Steel, kolegów z zespołu oraz samego siebie, po tym jak pokazali tyle wiary we mnie. Chciałbym dodatkowo podziękować Andreasowi z Pure Steel, ponieważ wiem, że był jedynym, który spowodował to wszystko podpisując z nami kontrakt. Generalnie mówiąc, wiedział, że dam radę!!! Ponoć partie perkusji zarejestrował na "Overture To Madness" pamiętający jeszcze lata 80. w zespole Brian Henderson, ale obecnie nie ma go już w składzie? Brian był pierwszym perkusistą naszego zespołu, brał udział w nagraniach z Azra oraz kiedy nagrywaliśmy "Overture...", jednak został zastąpiony przez Denny' ego Archera wiosną 2014 roku. Jak wspomniałem wcześniej o sytuacji z innymi członkami zespołu, nie chcę zagłębiać się w szczegóły dlaczego tak się stało, nie lubię rozmawiać o ludziach w ten sposób. Wszystko, co powiem, to że życzę Bryanowi wszystkiego dobrego, i że jesteśmy bardziej niż szczęśliwi z Dennym. Znam go odkąd byliśmy dziećmi oraz graliśmy

70

AXEMASTER

nie bycie w podobnym wieku pomaga, bo wszyscy siedzimy w tym z jednego podstawowego powodu: miłości do metalu. Ogrom muzyków będących w zespołach według mnie ze złych powodów, przestał grać, zanim doszli do naszego wieku. Tak więc sam czas wykrusza wielu nieprofesjonalnych muzyków. Ogólnie, na pewno nie udaję osoby, która wie, co będzie w przyszłości, ale wiem, że zawsze będę robił co w mojej mocy, żeby utrzymać skład razem na wiele lat, ponieważ to jest taka niezwykła sytuacja! Jednak z tak udaną płytą jak "Overture To Madness" jesteś pewnie dobrej myśli, tym bardziej, że pierwsze recenzje są przychylne, a zamówienia na CD wciąż do was napływają? No jasne, sprzedajemy kolejne płyty cały czas. Jestem więc bardzo optymistycznie nastawiony jeśli chodzi o przyszłość Axemaster. Kocham wszystko w tym zespole i myślę, że mamy wielką szansę zrobić następny krok, nad którym pracowałem przez ostatnie 20 lat. Główną lekcją którą się nauczyłem przez te wszystkie lata w branży, że ten biznes zawsze był i będzie nieźle pojebany i głupim jest zakładanie czegokolwiek. Będę więc zapierdalał i liczył na najlepsze. Muszę powiedzieć, że bycie pozytywnie nastawionym i świadomość, że mamy poważną i realną szansę zrobienia czegoś, co zawsze chciałem zrobić, ale było to zawsze poza zasięgiem, naprawdę motywuje i ułatwia włożenie dodatkowej pracy w zespół, właściwie póki nie zemdleję! Właśnie to zamierzam zrobić aby osiągnąć jeszcze wyższy poziom. Czyli może nie jest tak źle i fani wciąż chcą mieć w domu muzykę na fizycznym nośniku, tym bardziej, że mogą też kupić album z waszymi autografami - może

warto pomyśleć również o wersji winylowej? Naprawdę chcemy zobaczyć winylowe wydanie "Overture...". Oczywiście wszystko to zależy od Pure Steel. Mogą to zrobić, ale najpierw chcą sprawdzić jak potoczą się sprawy z CD. Jest możliwość, że zrobią inny projekt z naszym udziałem, który będzie na płycie winylowej, ale tylko ogólnie rozmawialiśmy o tym i nic nie jest pewne więc nie będę wdawał się w szczegóły. Czekajcie na więcej informacji, sprawdźcie naszą stronę i facebooka, by dowiedzieć się czy cokolwiek z tych rzeczy uda nam się zrobić. Swoją drogą wspomniałem o autografach na nich. Chciałem tylko wspomnieć, że jeśli ktoś chce dostać "Overture..." czy cokolwiek z naszego sklepu internetowego na stronie i chce mieć to z autografem, niech da nam znać. Chcemy podpisać wszystko co się da. To wszystko dlatego, że kochamy swoich fanów i zrobimy wszystko, by dać im to czego chcą. Planujecie też wzmożoną promocję koncertową "Overture To Madness", może połączoną też z wypadem do Europy na kilka festiwali, skoro macie obecnie europejskiego wydawcę? Zdecydowanie zaczynamy grać więcej koncertów. Szczególnie będziemy celować w występy z kapelami koncertującymi w kraju, w którym akurat będziemy występować, w kapele które pasują do nas o wiele lepiej niż lokalne podróbki. Granie w Europie jest jednym z naszych głównych celów. To coś, co chciałem zrobić już od bardzo dawna i zrobić to bardzo dobrze, jeśli będziemy mieli odpowiednio dopracowany show, takie jak na przykład dobry festiwal. Problemem jest finansowanie takich przedsięwzięć. Kosztuje to dużo pieniędzy, żeby podróżować w te i z powrotem, więc chcielibyśmy mieć pewne rzeczy ułożone tak, żeby miały sens i się nam opłaciły. Nie czujemy potrzeby zarobienia więcej niż na nasze wydatki, ale byłoby to oczywiście miłe. Reklama jaką byśmy otrzymali jeśli zagralibyśmy na odpowiednim show byłaby opłacalna, nawet jeśli nie zarobilibyśmy dużo więcej kasy, niż to z czym zaczynaliśmy, ale w naszej obecnej sytuacji nie stać nas aby stracić dużo pieniędzy. Ogarnięcie czegoś, gdzie nie przekroczylibyśmy granicy opłacalności nie jest wcale łatwe i pewnie zajmie trochę czasu. Ale jestem cholernie pewien, że w pewnym momencie tam zagramy! A co w dalszych planach, bo zakładam, że nie spoczniesz na laurach, skoro muzyka wciąż jest twoją siłą napędową? Nie mogłeś być bliżej prawdy mówiąc, że nie spoczniemy na laurach. Nieważne jak wiele osiągniemy, będziemy iść do przodu jakbyśmy byli nowym zespołem, który musi coś udowodnić. Właściwie to czuję, że musimy udowadniać swoją wartość z każdym nowym albumem i po każdym koncercie. Musimy zawsze być ostrzy, skopać komuś konkretnie dupę i nigdy nie brać niczego za oczywiste. Dlatego nigdy nie będziemy zadowoleni z żadnego sukcesu, bo wiem, że zespół jest tak dobry jak ich ostatnia płyta albo występ. Jeśli chodzi o przyszłe plany, wiem z pewnością, że damy tak wiele zajebistych koncertów jak się da i będzie nowy album Axemaster z zupełnie nowym materiałem. Mamy już gotowe cztery utwory, które zamieścimy w następnym albumie i mam muzykę dla paru innych kawałków nad którymi jeszcze nie pracowaliśmy. Jak na razie uwielbiam te nowe rzeczy i wiem, że następny album będzie idealnie pasował jako kontynuacja do "Overture..." i może nawet przenieść to wszystko na wyższy poziom. Masz rację, muzyka jest naszą główną siłą napędową, ale to fani są tam z nią i nas prowadzą. Nigdy o nas nie zapomnieli przez te wszystkie lata i zawsze okazywali swoje wsparcie, dlatego chcemy kopać dupy dla naszych fanów! Chciałbym podziękować wszystkim fanom za przeczytanie tego wywiadu i za wspieranie Axemaster. Rządzicie, kurwa! Nieważne jak wielcy się staniemy, nigdy nie zapomnimy, że wszystkie osiągnięcia zespołu są możliwe dzięki wam. Znaczycie dla nas wszystko. Jeśli chcecie dowiedzieć się więcej o nas możecie sprawdzić nasz: facebook, twitter, youtube oraz naszą oficjalną stronę internetową. Wojciech Chamryk, Bartek Hryszkiewicz, Anna Kozłowska


Nie czekaj ani chwili Chilijscy thrashersi powrócili z nowym albumem. Bardzo dobrym albumem. "Formula for Anarchy" jest bowiem książkowym przykładem na to, jak powinno grać się wściekły thrash prosto z trzewi. Całą resztę przeczytacie nieco niżej, gdzie dowiecie się m.in. o tym co chłopaki sądzą o nowej fali thrash metalu, a także wspomnieniach z ostatniej wizyty w naszym kraju. HMP: No, no! Chile może być z was dumne, ponieważ "Formula for Anarchy" to cholernie dobry album. Jesteście z niego zadowoleni? Francisco Haussmann: Dzięki za miłe słowa, Łukasz, I tak, jesteśmy. Sądzę, że zawsze istnieją jakieś aspekty nagrania, które chciało by się zmienić po zakończeniu albumu, jednak tym razem tych szczegółów było niewiele, o ile w ogóle. Zawsze staramy się być jak najbardziej skrupulatni podczas nagrywania, myślę, że ten album jest krokiem w przód w porównaniu do poprzedniego. Album trwa tylko 28 minut. Jest bardzo konkretny i prosty. Było to waszym zamierzeniem? Nie. Gdy pisaliśmy utwory to szliśmy po prostu z flowem. Tak się akurat stało, że większość naszych pomysłów przekształciła się w dwu czy trzy minutowe utwory i pasowało nam to. Jakby punkowa aura objęła nasz cały album. Wydało nam się to wtedy właściwe. Wydaje się, że za każdym razem jak piszemy coś nowego, czujemy się coraz bardziej komfortowo z krótszymi, bardziej punkowymi pomysłami - w ten właśnie sposób ewoluowaliśmy. Być może następny będzie dłuższy... a może nie. Nie rozmawiamy właściwie o tym zanim przystępujemy do pisania. To się dzieje samo z siebie.

nowe zespoły ostatnimi czasy i nie mam wątpliwości, że zostaną zauważone. Zespoły takie, jak Conflicted oraz Impact, wydały w przeszłości wyśmienite albumy. Usłyszymy z ich strony jeszcze lepsze. Mieliśmy okazję dostąpić zaszczytu odsłuchania paru nowych rzeczy, nad którymi właśnie pracują i z pewnością jest to pierwszorzędny materiał. Mam jedynie nadzieję, że będą mieli okazję by zagrać swoje dzieła za oceanem i pokazać, jacy są dobrzy. Jeśli masz możliwość obadać te zespoły, nie czekaj ani chwili. Jakie są wasze ulubione albumy 2015 do tej pory? Do tej pory, "American Dream Died" Agnostic Frontu, "Apex Predator/Easy Meat" Napalm Death, "Tau Cross" Tau Cross, "Obliteration" Entrails, "Inked In Blood" Orbituary, przytaczając zaledwie kilka. Myślę, że 2015 jest bardzo płodny pod względem produkcji metalowych! Powiedzcie co nieco o waszych zainteresowaniach pozamuzycznych. W ten, czy inny sposób wszystko, co robimy jest związane z muzyką. Sebastian jest producentem i ma studio nagraniowe, Punto (perkusista) posiada firmę zaj-

le zespołów decyduje się grać thrash. To zdaje się jest jedynie kwestia wyboru i nie ma w tym nic złego. Każdy ma prawo grać jakikolwiek gatunek najbardziej mu się podoba i nie ma z tym problemu. My dorastaliśmy obok starszych zespołów mówiących nam, że nie możemy grać thrashu, gdyż jest to styl z lat 80-tych i nie było nas wtedy. Nie będziemy robić tego samego młodszym od nas zespołom. Pamiętacie swoją najdzikszą imprezę? Prawdopodobnie przeformułowałbym to pytanie, jako że ciężko było by pamiętać najdzikszą imprezę na jakiej się było (śmiech!). Tak czy inaczej, najpewniej były by to alkoholowe aftery w Polsce. Pamiętam (do pewnego momentu), że w poprzednim roku, po zagraniu w Bydgoszczy, zaczęliśmy pić z promotorem i nagle pum!, wszystkim w jednym momencie urwał się film. Nikt nic nie pamięta, zepsuliśmy van’a, niektórzy z nas wymiotowali, pomoc drogowa przyjechała i naprawiła vana, ale nikt z nas tego nie pamięta. Nie wiemy nawet, jak dostaliśmy się do hotelu. Polska wódka, rozumiesz? Doświadczyliście ciężkich czasów, gdy chcieliście zakrzyknąć "stop" i rozwiązać zespół? Cięższe czasy, tak - mnóstwo, ale przenigdy nie myśleliśmy o zaprzestaniu. Bywało dla nas bardzo ciężko, mieliśmy skomplikowane sytuacje, ale łatwo się nie zniechęcamy. Jeśli mamy jakiś problem, dyskutujemy na jego temat i staramy się znaleźć rozwiązanie. Jesteśmy tak naprawdę bardzo dobrymi przyjaciółmi, to zawsze będzie na pierwszym miejscu przed jakimkolwiek problemem związanym z zespołem. Jeśli ktoś ma jakiś problem, zawsze wypracowujemy dla niego jakieś rozwiązanie. Nikogo nie zostawiamy zdanego na sa-

Wykręciliście bardzo dobre brzmienie, a kawałki, pomimo dużej dawki agresji, są dojrzałe. Czy to efekt dwunastu lat pracy jako zespół? Można tak powiedzieć. Żaden z nas nie jest utalentowanym muzykiem czy coś, więc wydaje mi się, że pracowanie razem opłaciło się. Bardzo podoba nam się granie razem, nawet w sali prób; jest to dla nas wszystkich sposób spuszczenia z siebie pary. Z drugiej strony cały czas mówimy o tym, co musimy w swojej grze poprawić i ciągle nad tym pracujemy. Sądzę, że ta początkowa dynamika dobrze się sprawiła, pozwoliła nam pisać coraz to lepsze utwory. Jeden z aspektów, który każdy zespół powinien wziąć po uwagę, to trzymać się swojego składu. Im lepiej każdy się zna, tym lepsze będą kawałki. Przynajmniej dla nas się to sprawdziło. Solówki straaasznie przypominają mi Hirax z dwóch ostatnich albumów. Lubicie Katona i spółkę? Jak najbardziej. Hirax jest kolosem thrash metalu i nikt nie może w to wątpić. Mieliśmy okazję koncertować z nimi na całej ich trasie i świetnie się bawiliśmy. Kolesie na luzie z nieziemskimi pokładami energii. Dla nas, nasze solówki mają rolę bycia komplementem dla utworu oraz wzmocnienia agresji niektórych sekcji, nic nadzwyczajnego. Bardziej podoba nam się chaotyczność, niż melodyjność. Wydaliście album pod szyldem Candlelight Records, jak oceniacie tą współpracę? Jest wspaniale. Związanie się z wytwórnią pokroju Candelight zapewnia ci wszystko, czego potrzeba do komfortowej pracy. Dla nas to już całkowicie inna gra. To pierwszy album wydany pod szyldem dużej wytwórni i bez wątpienia wszystko idzie w dobrą stronę. Bardzo cieszymy się z podpisania kontraktu, mamy nadzieję, że oni też. Nie wiem, co w tej kwestii przyniesie przyszłość, ale mamy nadzieję na podtrzymanie obecnej sytuacji i kontynuowanie współpracy z nimi. Jak wyglądałby wasz opis "Formula for Anarchy"? Bezkompromisowy i prosto z wnętrza! Za każdym razem, gdy mieliśmy w przeszłości pisać nowy album, poświęcaliśmy swoją uwagę temu, jak powinniśmy brzmieć, by przyciągnąć uwagę jakiejś wytwórni. Sądzę, że da się z tego powodu wyczuć w naszych utworach swego rodzaju niepewność. Przy "Formula For Anarchy" nic takiego nie miało miejsca. Wiedzieliśmy, że Candlelight wspiera zespół, więc po prostu pisaliśmy ostrą i szybką muzykę. Sądzę, że kiedy nie musisz zajmować się niektórymi aspektami, takimi jak dystrybucja oraz rzeczy związane z prasą, to możesz się skupić wyłącznie na komponowaniu muzyki i byciu jak najlepszym w tym, co robisz. Jak trzyma się thrashowa scena w Chile? Mogę powiedzieć, że usłyszysz jeszcze sporo dobrych, Chilijskich thrashowych zespołów. Wiem, jak pracują

Foto: Nuclear

mującą się produkcjami audiowizualnymi. Matias i ja pracujemy w małej firmie dystrybucyjnej/sklepie, w Chile. Zdaje mi się - w danej chwili - jesteśmy głównie skupieni na zespole i staramy się rozwijać w tym wymiarze. Jako, że wszyscy mamy normalną pracę w dzień, nie mamy wystarczająco czasu na hobby. Czy wasz koncert w Teatro Novedades (znany szerzej jako "Live At Teatro Novedades") to dla was zaczyt? Właściwie ten koncert był nagrany w Chilijskim, Teatro Novedades jeszcze w grudniu 2007 roku. Był taki pomysł pomiędzy zespołami, wytwórnią i producentem, by wypuścić cały koncert na DVD, jednakże nastąpiło nieporozumienie między producentem i wytwórnią, z tego powodu nigdy nie został on właściwie wydany. Po kilku latach zespoły zdecydowały się wykorzystać ten materiał do różnych celów. My zdecydowaliśmy się wrzucić to na Youtuba mimo dźwięku w jakości bootlegu. Jakie jest wasza opinia o, co chwile wychodzących, młodych kapelach thrashowych? Myślę, że thrash jest gatunkiem, którego kocha większość metalheadów i prawdopodobnie tym, którego jako pierwszego zaczyna się słuchać jako dziecko. Mając to na uwadze, nie powinno nikogo zaskakiwać, że wie-

mego siebie. Wiadomym jest, iż Tom Araya pochodzi Z Chile, mieliście okazję spotkać go i zapoznać ze swoją twór czością? Nie, nie mieliśmy takiej okazji. Od wielu dekad, Tom mieszka w USA i przyjeżdża do Chile jedynie, by odwiedzić rodzinę albo grać ze Slayerem. Z tego, co czytałem, jest całkiem powściągliwą osobą. Lubi spędzać czas z rodziną. Wasze plany na najbliższą przyszłość to… Najbliższa przyszłość zawiera w sobie Europejską i Rosyjską trasę w 2015 promującą nowy album. Zacznie się 6-tego sierpnia na Brutal Assaul Festival, potem przenosi się do Rosji, a jeszcze później wracamy do Wschodniej Europy by grać aż do pierwszego tygodnia września. Gdy wrócimy już do Chile gramy na dużym festiwalu, gdzie będziemy dzielić scenę z Faith No More, System of a Down, Gojira, Mastodon, Lamb of God i wieloma innymi zespołami. Zdaje się, że będzie to bardzo zapracowany rok. Sprawdź nasze przystanki na trasie, być może gramy gdzieś w pobliżu ciebie! Dzięki wielkie za czas i miejsce poświęcone nam w twoim magazynie, Łukasz! Cześć! Łukasz Brzozowski

NUCLEAR

71


że powinniśmy byli. Jest kilka utworów, które - jak teraz sądzimy - powinniśmy zagrać nieco inaczej. Imponującym jest fakt, że ścieżka perkusji była nagrana zaledwie w jeden dzień. Dziewięć utworów w jeden dzień. Z każdym utworem granym z prędkością powyżej 200 BPM i gęsto zapełnionym uderzeniami na 16-tej nucie (prościej: pomyślcie o basowym, perkusyjnym solo w "Angel Of Death" Slayera), szalonym było to, że Gaëtan był w stanie nagrać wszystkie te utwory w tak krótkim czasie. Propsy dla niego!

Wolimy małą, ale szaloną widownię, niż duże, ale śpiące tłumy! Belgijski thrash nie jest może szczególnie rozpoznawalny w świecie, nie znaczy to jednak, że nie dzieje się w tym kraju nic ciekawego w tej dziedzinie. Potwierdza to młody zespół Bloodrocuted, który w marcu wydał swój drugi album "Disaster Strikes Back" może i niezbyt odkrywczy, ale robiący wrażenie, szczególnie w wydaniu koncertowym. O powstaniu zespołu, nagraniu najnowszej płyty i koncertach w Polsce opowiada lider Bloodrocuted: HMP: Thrash chyba był i jest nadal waszym ulubionym gatunkiem, skoro zdecydowaliście się go grać? Bob Briessinck: Ja, to jest Bob (wokal, główna gitara) i Daan (bas, wokal wspierający) stworzyliśmy zespół w roku 2010, w wieku 13. lat. Byliśmy, jak większość metalowców, wielkimi fanami Metalliki i Slayera. W roku 2012 mieliśmy już ostateczny skład. Jason (gitara rytmiczna) był wielkim fanem Sodom i Suicidal Angels, zaś Gaëtan (perkusja) był raczej zwolennikiem technicznego deathu (Obscura/Nile). Pierwszy krążek był pisany wyłącznie przeze mnie i Daana, ale przy pisaniu drugiego albumu, po-

Jak wspomnieliśmy wcześniej, do naszych inspiracji zalicza się Metallica itp, ale to można usłyszeć słuchając pierwszego albumu. Po nagraniach z "Doomed To Annihilation", ja i Jason chcieliśmy zrobić coś nowego, podążając w ślady naszych bohaterów z wczesnych lat z Suicidal Angels na czele. Ale z czasem chyba nadrobiliście zaległości, co potwierdza wasz drugi album "Disaster Strikes Back". Z jakimi założeniami przystępowaliście do prac nad tą płytą? Chcieliśmy czegoś nowego, chcieliśmy mieć własny styl. Łącząc melodyjne riffy, mój dojrzewający głos -

Debiutancki krążek "Dommed To Annihilation" wydaliście sami, dwójkę firmuje już Punishment 18 Records. Jesteście pewnie zadowoleni ze znalezienia się wśród zespołów tej firmy, bo promocji własnej a profesjonalnego wydawcy pewnie nie ma co porównywać? Chcielibyśmy podziękować Punishment 18 za pozwolenie nam na dołączenie do tej wytwórni. Oni robią naprawdę dużo dla swoich zespołów. Gdy wypuszczaliśmy album sami, musieliśmy rozsyłać kopie na cały świat. Zajmowanie się tym wszystkim było ciężką pracą, którą teraz Punishment 18 przejmie na swoje barki. To zaledwie jedna z bardzo wielu rzeczy, które dla nas robią. Znowu współpracowaliście z Mario Lopezem prace tego gwatemalskiego ilustratora musiały was naprawdę zafascynować? Pierwszy raz widzieliśmy jego dzieła na albumie Evil Invaders. Byliśmy zachwyceni jego sztuką i skontaktowaliśmy się z nim. Chcielibyśmy dalej z nim pracować, jest świetnym artystą, miłym gościem i pracuje całkiem szybko. Czyli dobry materiał to tak naprawdę dopiero początek, bo bez odpowiedniego wsparcia czy przyciągającej wzrok potencjalnego nabywcy okładki wiele się nie zdziała? To z pewnością prawda. Możesz napisać album tak dobry jak "Killing Is My Business... And Business Is Good", ale gdy dasz na to obrazek (na przykład) kwiatka z małym, słodkim króliczkiem obok, ludzie tego nie kupią. (śmiech!) Współpraca z Punishment 18 Records dała też efekty w postaci wznowienia waszej pierwszej płyty zależało wam na tym, żeby dotarło do niej więcej ludzi? Ponowne wypuszczenie "Doomed To Annihilation" było ich pomysłem. Skontaktowaliśmy się z nimi i zapytaliśmy, czy są zainteresowani i w mgnieniu oka doszedł do nas e-mail z prośbą o wypuszczenie drugiego albumu i ponowne wypuszczenie pierwszego. Pierwszy album sprzedał się wyśmienicie, więc czemu nie!

Foto: Bloodrocuted

łączyliśmy wszystkie nasze wpływy, by napisać coś, co będzie satysfakcjonowało nas wszystkich.

72

wyraźnie słychać różnicę wieku, porównując mój wokal z "Doomed To Annihilation" (miałem wtedy 15 lat) i "Disaster Strikes Back" (17 lat) - ciągle rosnący talent Daana i Gaëtana, udało nam się stworzyć muzykę z szybkimi, thrashowymi, jednak melodyjnymi gitarami i agresywną, trochę death-metalową perkusją. O to nam chodziło.

Zaczynając przygodę z zespołem w tak młodym wieku pewnie nie byliście wirtuozami, ale zdaje się, że szybko nadrabialiście zaległości - entuzjazm i pasja pomogły? Tak, w rzeczy samej. Ja i Daan graliśmy razem od lata 2010 roku, więc przejamowaliśmy razem sporo godzin, grając utwory Slayera i Anthrax. W 2011 roku nauczyłem Jasona grać na gitarze, poszło to całkiem sprawnie. Prawdę mówiąc, Jason był w stanie nauczyć się grać "Raining Blood" w kilka miesięcy. Gaëtan był raczej naszym zespołowym wirtuozem. Mając zaledwie pięć lat miał już doświadczenia w graniu na perkusji, gdy nagrywaliśmy dwa lata temu "Doomed To Annihilation", blast-beatował z prędkością 250 BPM, co jest chore.

Chęć przebicia debiutu jest zwykle bardzo motywująca - jak było w waszym przypadku? Uznaliście, że warto się sprężyć, bo ten materiał jest tego wart? Oczywiście, chcieliśmy napisać album lepszy od debiutu i sądzę, że udało nam się to. Zależnie od osobistych preferencji, jedni mówią, że pierwszy album był lepszy inni, że drugi. Nie obchodzi nas, co ludzie myślą sobie o naszej muzyce, dopóki podoba się ona nam samym, wszystko jest w porządku.

Zaskoczyło mnie, że waszymi największymi źródłami inspiracji były młode thrashowe kapele jak Suicidal Angels, Fueled By Fire czy Havok - wygląda na to, że ominęliście klasyków w rodzaju Metalliki, Slayer czy Megadeth?

Szybko uwinęliście się też z sesją nagraniową, bo w dwa tygodnie. To pewnie efekt tego, że byliście świetnie przygotowani do nagrań? Prawdę mówiąc, nie byliśmy wcale tak dobrze przygotowani. Nie zrobiliśmy nic z preprodukcji, a myślę,

BLOODROCUTED

Kolejne odsłuchy "Disaster Strikes Back" utwierdzają mnie w przekonaniu, że zaczynacie śmielej spoglądać w stronę niemieckiego thrashu, czego dowodem "Revolution Of The Enslaved" czy "Human/Beast"? Tak naprawdę, niespecjalnie. Riff na początku "Human/Beast" był napisany jeszcze w 2010r., ale nie udało nam się utworzyć do niego kawałka do ubiegłego roku. Utwory, które piszemy teraz, są bardziej inspirowane deathowymi/blackowymi zespołami, ale bez paniki, nadal będziemy thrashowym zespołem. Używamy jedynie tych wpływów, które dla nas mają wartość, by tworzyć bardziej interesującą muzykę, niż klasyczne thrashowe riffy. Lubicie też ostro przyspieszyć, stąd te perkusyjne blasty np. w "Mors Indecepta"? Na żywo jest pewnie jeszcze szybciej? (śmiech) Tak, jak najbardziej! Właściwie zależy od widowni. Jeśli stoi ona głównie w miejscu i przegląda coś na smartfonach, to nie mogę odnaleźć w sobie energii gdy zaczynam kawałek od riffu - by zagrać utwór z prędkością 230 BPM. Ale gdy widownia szaleje, tempo też! Pojawiły się też nawiązania do death metalu, słyszalne chociażby w "Consumer Of Death", a już szczególnie w bonusowym "Rise Ov Evil" z kasety demo "Persecution Of Misantrophe"? Utwór "Rise Ov Evil" był napisany raczej dla zabawy, niż do grania go na żywo. Daanowi udało się zaśpie-


wać blackowo (w stylu Emperora), a Gaëtan kocha grać kurewsko szybko. Jason niedawno zaczął słuchać blacku/thrashu (jak chociażby Aura Noir) i zaczął wymyślać podobne riffy. Razem z mną napisaliśmy "Rise Ov Evil". Nadal uważamy, że to dobry utwór, ale zbyt różniący się od reszty, by grać go na żywo.

Włoski thrash metal to temat-rzeka. Wyszła stąd masa fajnych bandów, a wśród nich jest Ultimate Holocaust. Debiutujący thrashersi opowiedzieli nam co nieco o pomyśle na stworzenie albumu, inspiracjach, a nawet trekkingu.

Po nagraniu płyty pożegnał się z wami perkusista Gaëtan De Vos, jednak szybko znaleźliście jego następcę w osobie Sandera Vogta? Rozstaliśmy się z Gaëtanem jako przyjaciele. My chcieliśmy koncertować, on uczyć się, to wszystko. Gdy dostaliśmy zielone światło do udziału w trasie z Suicidal Angels, Gaëtan powiedział, że może nie móc do nas dołączyć z powodu studiów. Aby nie stracić okazji, zapytaliśmy Sandera (który jest ciągle muzykiem w zespole Deserter) czy chciałby do nas dołączyć, okazało się, że bardzo tego chciał. Jednak Gaëtanowi udało się dołączyć do trasy i ostatecznie Sanders nie pojechał z nami. Naturalnym było to, że skontaktowaliśmy się z Sanderem i złożyliśmy mu propozycję dołączenia do nas, gdy zaczęliśmy przeczuwać, że Gaëtan może podjąć decyzję o odejściu z zespołu. Zapytaliśmy Sandera, czy może być naszym zapasowym perkusistą na wypadek, gdyby Gaëtan nadal miał problemy, ale ostatecznie nie dołączył do nas na trasie.

zawsze wolałem czyste głosy pokroju Dickinsona i Halforda, ale gdy usłyszałem pierwszy raz Toma Angelrippera, nawróciłem się na zespoły z growlującymi wokalistami.

Z muzykami Dr. Living Death czy Angelus Apatrida też mieliście równie dobre relacje? Wspieraliście się czasem na scenie podczas bisów, płataliście sobie jakieś figle? (śmiech) Nie supportowaliśmy ich na scenie muzycznie, ale na niektórych koncertach skakaliśmy ze sceny. Na backstage'u byliśmy dobrymi kumplami, szczególnie z gośćmi z Angelus Apatrida. Zaprzyjaźniliśmy się już pierwszego dnia, ci goście są wspaniali. Poznanie się z gośćmi z Dr. Living Dead zajęło trochę czasu, ale po paru dniach i oni okazali się być świetni. Już wcześniej znaliśmy się z Suicidal Angels i to dzięki nim mogliśmy dołączyć do trasy. Orfeas (perkusista Suicidal Angels) nalegał, żebyśmy pojechali, a więc to zrobiliśmy! To gdzie było najgłośniej i najlepiej, że będziecie mieli co wspominać nawet po latach? To byłby koncert w Turock, w Essen. Było wyśmienicie! Pełna widownia, duża scena i szalony tłum. Także koncert w Krakowie był wspaniały! Było tam może tylko 50 osób, ale wszyscy zachowywali się jak popierdoleni. Wolimy małą, ale szaloną widownię, niż duże, ale śpiące tłumy! A jak grało się wam w Polsce, w Krakowie i Warszawie? Jak wspomnieliśmy, bardzo nam się podobało. Kraków był całkowicie szalony, Warszawa też była super! Także sąsiednie Czechy były wspaniałe! Czyli przy okazji wydania następnej płyty chętnie do nas wrócicie? Tak, tak, tak. Bardzo byśmy chcieli! To było wspaniałe doświadczenie i chętnie byśmy je powtórzyli! Wojciech Chamryk Tłumaczenie: Łukasz Brzozowski, Anna Kozłowska

Nie obchodzą nas pozerzy HMP: Cześć! Na początek, gratuluję wam debiutanckiego albumu. Bardzo dobry thrash metal. Jesteście dumni z tego krążka? Bianchi: Dzięki! Jesteśmy naprawdę dumni z faktu, że polubiłeś naszego pierwszego pełniaka!!! Osobiście jestem zadowolony z produkcji "Blackmail The Nation", to było to czego chcieliśmy! Słyszę duże pokłady Kreatora i Metalliki w waszych utworach. Zgodzicie się z tym? Bianchi: Cóż, w języku thrash metalu niemożliwym jest nie wymienić Metalliki, ale szczerze powiedziawszy nasze brzmienie najbliższe jest Kreatorowi oraz reszcie teutońskiego thrashu. Mamy wiele wpływów. Dla przykładu - lubię heavy i power metalowe klasyki. Floyd: Kocham black metal za atmosferę i dawkę emocji jakie daje, ale ogólnie lubię wszystkie gatunki metalu, od glamu po brutal death, pod warunkiem, że grane są z pasją. Tambo jest maniakiem technicznego death. "Blackmail The Nation" jest koncept-albumem. Skąd napływały inspiracje na taką historię? Bianchi: Jeśli chodzi o teksty, moją intencją było stworzenie oryginalnej historii, więc byłem zainspirowany wieloma misjami Jamesa Bonda, Batmana, filmami klasy B ("Emanuelle Around The World" od Joe D'Amato do kawałka "Reportage") i piłką nożną. Ten album to historia o U.L.T.I.M.A.T.E., tajnym agencie gotowym by zwalczyć złe plany innego agenta terrorystycznej organizacji. Antagonistą jest H.O.L.O. C.A.U.S.T., znany jako Lord of Replication, ponieważ ma na celu skopiować polityków i wpłynąć na ludzi, aby objąć władzę nad światem. Po wezwaniu od szefa U.L.T.I.M.A.T.E. przechodzi prze hipodrom, stadion i sklep replik aby osiągnąć końcową walkę przeciwko szaleńcowi. Podobało wam się nagrywanie albumu? Czy praca w studiu była stresem czy czynnikiem wspomagającym? Bianchi: Zawsze byłem pod presją podczas sesji nagraniowych nie śpiąc po nocach, póki wszystko nie zostało zrobione, ale jestem szczęśliwy z końcowych rezultatów. Jak opisałbyś album w kilku słowach? Bianchi: Dziki i wybuchowy! Jak doszło do powstania Ultimate Holocaust? Bianchi: Po doświadczeniu sześciu lat w heavy metalowym zespole, w roku 2011 ja, Floyd i Tambo zdecydowaliśmy się na stworzenie thrashowego trio. Floyd: Tak, byłem bębniarzem heavy metalowego zespołu Bianchi od 2007r. do 2009r., gdy skontaktowali się ze mną, przyjąłem ofertę przyłączenia się do ich kapeli z przyjemnością. Bianchi z gitarzysty zamienił się na basistę/wokalistę, w międzyczasie zagraliśmy tribute dla Sodom, a po roku zaczęliśmy komponowanie pierwszych, autorskich kawałków. Zaczęliście interesować się thrash metalem od dzieciństwa czy w późniejszych latach? Bianchi: Zacząłem słuchać heavy i power metalu mając 16 lat, ale thrashu i death'u w wieku 20, ponieważ

Wymieńcie swoje największe inspiracje. Czy są wśród nich legendarne bandy z Włoch jak Bulldozer i Necrodeath? Bianchi: Tworząc dla Ultimate Holocaust inspiruję się Judas Priest, Sodom, In Flames i Running Wild. Jeśli chodzi o thrash metal jestem zainspirowany wieloma popularnymi zespołami jak Bulldozer, Necrodeath, Extrema, Schizo, In.Si.Dia. Jak wygląda młoda scena włoskiego thrash metalu? Wiem, że są tutaj świetne zespoły jak Necromessiah, Game Over no i wy. Bianchi: Obecnie znajdziesz całą masę fajnego thrashu z Włoch, jak Game Over czy Ultra-Violence, będące zdolnymi do stania się znanymi na terenie Europy i dalej. Jakie są wasze ulubione albumy z obecnego roku? Bianchi: "Beyond the Red Mirror" Blind Guardian. Floyd: "Endless Reign" Soul Rape. Macie taktyki na niszczenie pozerów, którzy są plagą w dzisiejszych czasach? Floyd: My jesteśmy pozerami! Nie, nie, żartowałem… Nie obchodzą nas pozerzy, kroczymy prosto naszą drogą, a pozer jest wolny do robienia tego, na co ma ochotę. Znacie polskie zespoły metalowe? Słuchacie ich? Bianchi: Tylko Vader. Floyd: I wielki Behemoth! Ja i Tambo jesteśmy wielkimi fanami tego zespołu, lubię także Decapitated. Jakie są wasze plany na najbliższe miesiące? Bianchi: Zawsze jesteśmy gotowi na nowe koncerty w okolicach północy Włoch i pracujemy nad nowymi utworami na nowy krążek. Planujemy, aby był on kontynuacją "Blackmail The Nation". Powiemy ci o fajnym pomyśle: nowa historia będzie miała miejsce w dżungli, inspirowana b-klasowymi filmami o kanibalach. Floyd: Ta, nadmieńcie o tym, że "Holocaust" z naszej nazwy, dedykowany jest pięknemu b-filmowi "Cannibal Holocaust". Więc - jak widać - zero polityki przy wyborze nazwy! "Ultimate" zaś dedykowane jest największemu (martwemu - niestety…) wrestlerowi wszechczasów czyli Ultimate Warriorowi. Macie zainteresowania pozamuzyczne? Bianchi: Tak, lubię sport pokroju piłka nożna oraz biegi (co praktykowałem za młodu), lubię gry video i wszystkie rodzaje filmów. Floyd: Ja przepadam za siłownią i trekkingiem (mieszkamy w górach), grami video, horrorami i filmami fantasy, książkami, szybkimi autami, podróżowaniem z żoną (następna wycieczka do Meksyku) oraz alkoholizowaniem się, (śmiech!). Ostatnie słowo należy do was. Floyd: Dzięki wielkie za wywiad. Chcielibyśmy powiedzieć: Hello! Wszystkim metalowcom z całego świata. Łukasz Brzozowski

Foto: Ultimate Holocaust

ULTIMATE HOLOCAUST

73


Mimo wszelkich przeciwności, wzlotów i upadków, będziemy iść i podążać za naszymi marzeniami, ponieważ jesteśmy nie do zatrzymania. Warsenal to młody zespół z kraju hord takich jak Sacrifice, Voivod, DMC, Razor i Aggression, powstały w Joliette, w roku 2012. Ma za sobą demo i niedawno wydany debiut "Barn Burner". W wywiadzie porozmawiamy m.in o kulisach powstania zespołu, skąd się wzięła nazwa debiutu oraz o innych zespołach z kraju liścia klonowego, a rozmawiać będę z gitarzystą i wokalistą zespołu, Mathieu Rondeau. HMP: Na początek prosiłbym o parę słów wstępu: co skłoniło was do utworzenia zespołu oraz jak prze biegało powstawanie zespołu? Mathieu Rondeau: Pomysł stworzenia zespołu przyszedł całkiem naturalnie. Francis i ja znaliśmy się już od pewnego czasu, no i zacząłem grać na gitarze, natomiast rok później Francis zaczął swoją przygodę z gitarą basową. Potem znaleźliśmy perkusistę i stworzyliśmy cover band Megadeth i Metalliki. Naszego następnego perkusistę Antoine spotkaliśmy na imprezie, na której graliśmy. Chcieliśmy zacząć tworzyć i grać własny materiał, jednak z tego co pamiętam, nasz pierwszy perkusista nie był na to gotowy. Tak więc rozstaliśmy się z nim i spytaliśmy się Antoine, czy by do nas się przyłączył. Naszą wspólną pierwszą próbę spodziewaliśmy się zacząć kawałkiem Slayer'a "Antichrist", jednakże nigdy nie graliśmy tego utworu, więc zamiast tego zaczęliśmy coś tworzyć. Właśnie wtedy zaiskrzyło między nami trzema, wiedzieliśmy, że Antoine to ten człowiek, którego nam było trzeba. Co zainspirowało was do grania tego rodzaju muzy ki? Dlaczego akurat thrash/speed metal? Po prostu to jest to czego słuchaliśmy i słuchamy nadal. Te uczucia i napływ energii, które dostajemy od speed i thrash metalowych zespołów chcieliśmy przekazać dalej, ludziom, którzy teraz słuchają naszej muzyki. Poza tym, według nas speed i thrash metal jest najlepszym stylem muzyki do dodania elementów z innych gatunków. Łatwiej jest nam dodać trochę klasycznych, bluesowych czy nawet jazzowych motywów do pisanych przez nas kompozycji. Czym się inspirowaliście tworząc wasz album? Każdy z nas dał swoją część inspiracji do tego albumu. Ja na przykład, inspirowałem się staroszkolnymi thrash i speed metalowymi zespołami takimi jak Megadeth czy Destruction. Jestem wielkim fanem thrash metalowych debiutów. Zawsze są szybkie, prawdziwe i surowe. Dodając do tego dotyk Black Sabbath i świe-

żo krwisty Enforcer, dostajesz to, co mnie zainspirowało. Z kolei Antoine jest bardziej fanem punku - można poczuć energię i agresję kiedy on nawala w swoje bębny. Oczywiście, to nie są tylko nasze jedyne inspiracje. Bierzemy cząstkę z każdego typu muzyki. Jesteśmy otwarci na szerokie horyzonty muzyczne. Dlaczego akurat nazwaliście go "Barn Burner"? Możecie przybliżyć trochę genezę tego tytułu? Po pierwsze, Barn Burner był zespołem grającym stoner metal, z którym występowaliśmy na jednym z pierwszych koncertów w Montrealu, kiedy byliśmy na trasie z Skeletonwitch w 2012 roku. Ten zespół naprawdę koncentrował się na riffach, tak jak my. Byliśmy totalnie wzięci ich występem. Niestety, zespół rozwiązał się w 2013r. Tak więc chcieliśmy złożyć im hołd. Czuliśmy także, że ekspresja Barn Burner zgrywa się z naszą energiczną muzyką i kompozycjami, przywołuje coś interesującego i ekscytującego wraz z naszymi riffami i ciągle zmieniającym się tempem. Ostatecznie, gdy wybraliśmy nazwę albumu, już mieliśmy przed sobą perspektywę okładki naszego debiutu. Co chcecie powiedzieć za pomocą waszego albumu? Nam nie chodzi głównie o to co chcemy powiedzieć, ale o to co chcemy aby słuchacz odczuł. To wszystko opiera się na dawaniu ludziom zastrzyku adrenaliny. To sprawianie by słuchacz czuł się jak król, kiedy czuje się przybity i dawać siły na przejście kolejnego, gównianego dnia. Co możecie powiedzieć o "Unstoppable"? Czy ten utwór jest także waszym hymnem? No cóż, my nie czujemy żeby to był nasz hymn. Po prostu, jest to piosenka o tym, że mimo wszelkich przeciwności, wzlotów i upadków, będziemy iść i podążać za naszymi marzeniami, ponieważ jesteśmy nie do zatrzymania. Czy zamierzacie w przyszłości zamieścić jakiś utwór instrumentalny na albumie? Wasze riffy całkiem do-

brze sprawują się same i idealnie pasują do głosu wokalisty, warto by było im poświęcić trochę dłuższą chwilę, czyż nie? Nie mamypojęcia. Nie chcemy niczego robić na siłę. Jeśli będziemy czuć, że ten moment danego kawałka potrzebuje wokali, to je tam damy, jeśli nie to nie. My naprawdę mamy na uwadze uczucia i perspektywę utworów. I raczej nie widzę siebie jako piosenkarza barda (jak każdy zresztą, śmiech), lecz prędzej jako śpiewaka. Używamy wokalów tylko do rozgłaszania wiadomości płynących z naszych utworów. Mniej więcej. Czemu akurat "Dying on Stage" zostało wybrane do teledysku? Czuliśmy że to będzie właściwy wybór. Po pierwsze, utwór jest krótki, co skłoni ludzi do przesłuchania go, szczególnie w czasie zalewu nowymi zespołami, na które nie starcza czasu by je dokładnie przesłuchać. Po drugie, i jest to dla nas najważniejsze, ten utwór jest naprawdę energiczny, jest masa riffów i zmian temp w krótkim okresie czasu, oraz uwydatniona rywalizacja basu z gitarą. Tak więc, ten kawałek pokazuje ludziom czego mogą się spodziewać po reszcie albumu. Zamierzacie zrealizować teledysk do jeszcze jednego utworu z waszego albumu? Pewnie tak. Nie wiemy dokładnie co będzie naszym kolejnym wyborem. Zapewne wrzucimy materiał z naszych koncertów, życia w trasie i imprez na które bywaliśmy. Co do teledysków - wyznajemy zasadę DIY, czyli zrób to sam. Wolimy zachować pieniądze na trasę. Jeśli utwór jest dobry i teledysk jest w porządku to słuchacz nie będzie się tym naprawdę przejmował. To jest to co zrobiliśmy z "Dying on Stage". Nie kosztowało nas to nic a nic, a dało znakomite rezultaty. Jak przebiegało nagrywanie albumu "Barn Burner"? Gdzie został on nagrany? Nagraliśmy to w ciągu dwch dni, w stylu Black Sabbath, w Tone Bender Studio w Montrealu. Graliśmy na setkę, czyli w tym samym pokoju, w tym samym czasie. Bez kitów, to co usłyszałeś, to dostajesz. Dość męczącym było nagrywać dziewięć utworów w dwa dni, jednak nic nie ma za darmo, szczególnie, że chcieliśmy utrzymać prawdziwą, surową, old schoolową duszę naszych nagrań. To samo z produkcją, był to nasz osobisty wybór. Nie lubimy przeprodukowanego, plastikowego, prawie "robotycznego" brzmienia, które oferuje nam dziś sporo zespołów metalowych. Chcemy słuchaczom dać uczucie, którego doświadczamy słuchając naszych ulubionych albumów z lat 80-tych. Wasz album posiada całkiem gorącą okładkę, zapro jektowaną przez Carter Doody'go. Możecie coś nam powiedzieć na temat tego artysty? Zamierzacie kon tynuować z nim współpracę? Poznaliśmy Carter'a Doody dzięki zespołowi Zaum. On zaprojektował okładkę ich debiutu, "Oracles", która jest świetna! Byliśmy więc w kontakcie i on doskonale rozumiał, co chcieliśmy otrzymać. Właściwy człowiek na właściwym miejscu jak dla nas, szczególnie od

Foto: Warsenal

74

WARSENAL


kiedy chcieliśmy zostać w duchu staroszkolnego stylu. Inni artyści, tacy jak Ed Repka czy Andrei Bouzikov stworzyli już masę okładek wielu zespołom thrash metalowym, uznaliśmy, że stracilibyśmy to poczucie unikalności. Chcieliśmy utrzymać się w duchu lat 80-tych, jednocześnie się wyróżniając spośród innych. Nie widzę także żadnego powodu, dlaczego mielibyśmy przestać z nim współpracować, lubimy wszystko w współpracy z nim. Skoro już rozmawiamy o designie, to kto jest odpowiedzialny za projekt waszego loga? Moja dziewczyna. Parę lat studiowała sztukę i zna się na metalu, więc daliśmy jej wolną rękę w tworzeniu loga i byliśmy przeszczęśliwi z osiągniętego rezultatu. To dobra rzecz, szczególnie że my kiepsko rysujemy w zespole, (śmiech). Co sądzicie o współpracy z Punishment 18 Records podczas wydawania waszego debiutu. Czy zamierzacie kontynuować współpracę z tym wydawnictwem? Jesteśmy zadowoleni z tego, że Punishment 18 wydał nasz debiut. Wysłaliśmy im materiał i po kilku dniach otrzymaliśmy odpowiedź pozytywną. Ludzie z Punishment 18 są naprawdę świetnymi ludźmi, którzy troszczą się o swoich artystów i mają w sobie tą prawdziwą metalową ikrę. Co do przyszłości, czas pokaże, jednak nie widzę żadnego powodu przeciwko, więc czemu nie. Czy planujecie trasę koncertową z okazji wydania waszego debiutu? Czy przyjedziecie także do Europy? Tak, poza koncertami w Kanadzie, będziemy w trasie w Meksyku w lutym i marcu. Będziemy tam wspierać Enforcer na dwóch koncertach. Mamy także plan na lato roku 2016, trasa w USA. Oczywiście chcemy także odwiedzić Europę. Mamy kontakt z paroma zespołami i paroma agencjami zajmującymi się logistyką, jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli, w 2016r. zagramy także w Europie. Mam nadzieje że to wypali. Wasz najlepszy koncert do tej pory? Ciężko powiedzieć który był najlepszy. Ale jednego jestem pewien - True Thrash Fest 2013 - w Osace, Japonii, był prawdziwie niesamowity. Ci Japończycy są naprawdę zwariowani. Czy możecie opowiedzieć jakąś ciekawą historię z waszej koncertowej działalności, bądź z koncertów na których mieliście okazję być? Powiem wam jedną. To było po naszym koncercie w Japonii, gdzie dzieliliśmy deski sceny z Violator'em z Brazylii. Pedro Poney (wokalista Violator'a) i ja siedzieliśmy obok siebie, nawaleni. Gadaliśmy o czymś i w pewnym momencie Pedro złapał mnie za kark, coś w rodzaju dźwigni (nie pamiętam już co powiedziałem i dlaczego on to zrobił) i zaczął mnie dusić, i upadliśmy oboje na podłogę. Próbowałem się podnieść ale Pedro mi dał z plaskacza po twarzy. No to mu odwinąłem mu w twarz. Wtedy zaczęliśmy się śmiać i poszliśmy się wysikać. To był zabawny czas. Co możesz powiedzieć o obecnej scenie thrash metalu w Kanadzie? Działają głównie w podziemiu. Jest parę zespołów z większych miast, jednak trudno jest im uzyskać jakąkolwiek pomoc ze strony mediów. Przetrwać można głównie dzięki trzymaniu się razem, z innymi zespołom, fanami i agencjami wydawniczym oraz zajmującymi się trasami. Jest to trochę smutne, kiedy myśli się o tym, szczególnie, że jest to kraj świetnych zespołów, takich jak Voivod, Razor, Sacrifice czy DBC itd. Zespoły z Kanady aby osiągnąć poziom odmienny od swego obecnego, muszą mieć trasę w Europie bądź w USA.

Przeszliśmy przez kilka różnych gatunków podczas tworzenia albumu Blindrage to młody, włoski speed/thrash metalowy zespół, który powstał w 2011 roku, a zadebiutował w 2015 roku albumem "Blindrage". Przed debiutem, zespół wydał jeszcze EPkę, również o tytule "Blindrage" (2012). Stefano Palmonari jest już trzecim wokalistą, przedstawi nam w kilku słowach świat zespołu, kulisy pracy nad albumem, swoją opinię dotyczącą włoskiego metalu i o innych sprawach, ale o tym przeczytacie w wywiadzie. Zapraszam. HMP: Dzień dobry; zanim przejdziemy do dalszej części wywiadu to prosiłbym o parę słów o początkach zespołu. Jak zaczynaliście? Gdzie grywaliście? Stefano Palmonari: Cześć Jacku. Zespół powstał około 2011r., a skład utrwalił się w 2012r., wraz z nagraniem pierwszej EPki. W roku 2013 nastąpiła ostatnia zmiana wokalisty. Jak wiele innych zespołów, zaczęliśmy po prostu od ćwiczeń. Grywaliśmy głównie na lokalnych koncertach metalowych. Na kim się wzorowaliście ćwicząc i tworząc wasze partie? Stefano Palmonari: Geoff Tate, Sebastian Bach, Ronnie James Dio. Mattia Dall'Olio: Pete Webber, Vinnie Paul. Riccardo Tani: Frank Bello, David Ellefson, D.D. Verni. Luca Dall'Olio: Paul Gilbert, Zakk Wylde, David Sanchez Jakich zespołów słuchacie? Czym się inspirujecie tworząc wasze kompozycje? Stefano Palmonari: Zespoły, które nas inspirują to m.in Testament, Annihilator, Iced Earth, Dio oraz Megadeth. Jesteście nieco parę miesięcy po waszym debiucie, co możecie powiedzieć o reakcjach na wasz album? Stefano Palmonari: Wszystkie reakcje i opinie na temat naszego albumu były pozytywne, w niektórych przypadkach nawet entuzjastyczne! Ile tworzyliście materiał na wasz debiut? Stefano Palmonari: Około półtorej roku. A ile trwało nagrywanie materiału na wasz debiut? Stefano Palmonari: Dokładnie jeden tydzień. Gdzie nagrywaliście wałki i kto wam pomagał przy nagrywaniu? Stefano Palmonari: Album został nagrany w Domination Studios, przy pomocy Simone Mularoni. Nikt inny nam nie pomagał podczas procesu nagrywania, tylko on i my. Co sądzicie o współpracy z osobą, która pomogła wam przy obróbce materiału? Stefano Palmonari: Uważamy, że Simone jest jednym z najlepszych inżynierów dźwięku w Europie. Być może jest w tym najlepszy. Dał naszym utworom nowoczesny i świeży dźwięk, mając na uwadze to, że jest to mieszanka staroszkolnego speed/thrash metalu połączonego z paroma innymi elementami. Który wałek z albumu jest waszym ulubionym? Możecie go scharakteryzować? Stefano Palmonari: Prawdę mówiąc, nie mamy

naszego ulubionego wałka. Przeszliśmy przez kilka różnych gatunków podczas tworzenia albumu; od speedmetalowego "Fires" i "Fist of Steel" do czegoś bardziej szczególniejszego, thrashowych wątków, co da się odczuć w utworach "Fools Can't Cry" i "Fever". Graliście ostatnio z Asgard. Co możecie powiedzieć na temat tego zespołu? Jak się udał koncert? Stefano Palmonari: Asgard rządzi, koncert był zajebisty. Czy planujecie trasę koncertową po Europie? Stefano Palmonari: Niestety, nie w tym momencie. Czy pracujecie już materiałem na kolejny album? Kiedy możemy się go spodziewać? Stefano Palmonari: Tak, pracujemy nad nowym materiałem. Nowy album zaczyna nabierać kształtów. Czy zamierzacie poszukiwać wydawcy waszej kole jnej płyty? Stefano Palmonari: Wydaje mi się, że jedno z wydawnictw będzie zainteresowane, tak więc zobaczymy jak to wyjdzie z naszym następnym albumem. Co sądzicie o kondycji włoskiego metalu? Czy możecie polecić jakieś ciekawe thrashowe zespoły z waszego kraju? Stefano Palmonari: No cóż, scena włoskiego metalu jest dość interesująca, jednak przez wszystkie te lata była ciągle ignorowa. Jednak dzięki takim zespołom jak Strana Officina i Vanadium, które powstały ponad trzydzieści lat temu, jesteśmy obecnie tutaj. Czy słyszeliście jakiś polski zespół metalowy? Jeśli tak, to co o nim sądzicie? Czy macie jakieś ulubione zespoły z naszego kraju? Stefano Palmonari: Oh tak. Polska scena metalu jest żywa i interesująca. Lubimy takie zespoły jak Crystal Viper, Vader, Vervax, oraz wiele innych. Ostatnia płyta Acceptu zatytułowana jest "Blind Rage"- podobnie do waszej nazwy - słuchaliście go? Co o nim sądzicie? Stefano Palmonari: Oczywiście że tak, była świetna. Wiesz co w tym wszystkim było najzabawniejsze? Kiedy dyskutowaliśmy o nazwie naszego debiutu i w końcu zdecydowaliśmy się na debiut nazwany nazwą zespołu i parę dni potem (dni, nie tygodni) Accept wydaje swój album. Cóż za zbieg okoliczności. Dziękuje za wywiad i proszę o parę słów na koniec dla naszych fanów. Stefano Palmonari: Znajdźcie nas na Facebooku, obejrzcie pare materiałów z naszej stronki i zostawcie łapkę - jeśli chcecie. Dziękuje Jacku! Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Jakie nowe zespoły z Kanady możecie polecić fanom thrashu z Polski? Ciężko jest wybrać tylko jeden zespół, jednak uważam że polecilibyśmy Droid. Jeśli jesteś za pan brat z progresywnym thrashem, takim jak np. Voivod, to Droid jest idealny dla ciebie. Jeśli jesteś bardziej usytuowany w crossover thrashu, to polecam Chemical Way. Co zamierzacie poza koncertowaniem robić? Macie jakieś plany na nowy album? Posiadacie jakieś nagrane demówki, koncepty i inne takie? Mamy trzy nowe piosenki, które już gramy na koncertach i parę riffów na kolejne. Tak więc, będziemy kontynuować tworzenie utworów. Jak sądzę, album będzie naszym kolejnym krokiem, poza koncertowaniem. Dzięki za wywiad. Proszę o parę słów na koniec. Keep it True and Raw! Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Foto: Blindrage

BLINDRAGE

75


Drugi long speed metalowych niszczycieli z Bulldozing Bastard nie daje nam okazji do przemyśleń, tudzież analizowania go. W zamian za to, ten miły duet z wielką chęcią skatuje Wasze uszęta porządnym, bezkompromisowym speedem. Poza tym Stefan Genozider to bardzo ciekawy i chętny do odpowiedzi rozmówca. Na każde pytanie odpowiadał on z dużą dbałością o szczegóły i detale, co powinno zrobić wrażenie na każdym z was. Drodzy Czytelnicy. Miłej lektury!

Cenię riffy ponad solówki, zespoły ponad muzyków…

"Once The Dust Has Settled" jest majestatycznym, żwawym hymnem śmierci! Czy trudnym było napisać numer tak odmienny od reszty? Nie, nie do końca. Cały kawałek był bardziej "migawką" niż cokolwiek wcześniej. Najcięższą częścią "Once The Dust…" była nasza kłótnia przed jego napisaniem czy chcemy napisać taką… raczej "głupkowatą" pioseneczkę i wydać ją pod szyldem Bulldozing Bastard. Na szczęście poszliśmy w to, a rezultat okazał się bardzo zadowalający. "Once The Dust…" to zupełnie odmienny aspekt krążka, który kończy go w wyśmienitym stylu. Solówki na "Under The Ram" można opisać tylko jednym słowem - wyśmienite. Macie swoich gitarowych bogów? Dzięki, świetnie to słyszeć! Osobiście, nie mam prawdziwych bohaterów gitary albo ludzi, których staram się naśladować podczas tworzenia swoich riffów itd. Moimi herosami są najzwyklejsi w świecie gitarzyści, którzy potrafią tworzyć świetną muzę bez zbędnych popisówek, póki na takowe nie przyjdzie okazja. Cenię riffy ponad solówki, zespoły ponad muzyków. Wasze liryki traktują m.in. o kobietach, jesteście do nich pozytywnie nastawieni? (śmiech) Oczywiście, że jesteśmy do nich "pozytywnie nastawieni", (śmiech). Cóż, sądzę, że pijesz do tekstu kawała "Black Metal Slut", czyż nie? Ten tekst kończy się dużo bardziej komicznie niż planowałem. Wiadomość w nim jest prosta: Znaj swój charakter i ludzi, którzy cię otaczają! Heavy metal wydaje mi się być magnesem spajającym masy ludzi, którzy wyrażają w nim swoją kulturowość, tra-

dycje i pewne nastawienie. Jednak wielu z nich to zwykli sezonowcy, którzy co chwila wpadają i wypadają z ram gatunku. "Black Metal Slut" to nic więcej jak krytyka tego całego "systemu" w bardzo delikatny sposób. Jak opisałbyś ten album? Zardzewiały, charczący bękart, napędzany tonami chaosu, dymiący niczym wielki potwór ze wzgórz zrobionych z ludzkich kości, podczas słuchania, nieustannego słuchania "Ridin' With The Driver". Producentem płyty był M. Brinkmann, czy współpraca z nim przebiegła wedle oczekiwań? Jasne! M. jest naszym starym kumplem, z którym pracuję jako muzyk przeszło siedem lat. Jest typem osoby, która zawsze potrafi domyślić się, jaki jest twój cel, bez niepotrzebnego wciskania swoich wizji. Bardzo przyjemny i profesjonalny. Polecam! High Roller Recors jest legendarną wytwórnią, która współpracowała z takimi zespołami jak Candlemass, Blood Feast czy Exodus. Czujecie się zaszczyceni możliwością pracy z takim labelem? Jak najbardziej! Gdy dostaliśmy propozycję współpracy z High Roller Recors, było to jak spełnienie marzeń. Nie wyobrażam sobie lepszej okazji na nagranie tego albumu w Niemczech. High Roller Recors zawsze dowodziło wielkiego szacunku dla swoich podopiecznych i płyt przez nich wydawanych, co czyni mnie, z nich, bardzo dumnym. Scena speed metalowa w Niemczech trzyma się wyjątkowo dobrze. Byłbyś w stanie wybrać najbardziej obiecujące bandy? Znajdziesz tu masę świetnych kapel, ale też sporo gówna. Ciężko powiedzieć jaki zespół nazwałbym najbardziej obiecującym, ale myślę, że nowy album Division Speed skruszy mury. Rozmawiając o nowych niemieckich zespołach naprawdę ciężko wskazać, który jest wyjątkowy i wyróżniający się na tle reszty. Było kilka takich albumów, które spotkały się z przytłaczająco dobrym odbiorem w podziemiu, ale zwyczajnie mnie nie ruszyły. Może straciłem dobry gust albo wręcz przeciwnie, rozwiną-

Foto: Bulldozing Bastard

HMP: Siema! Skopaliście nasze dupska dzięki "Under The Ram". Jesteście z niego zadowoleni? Stefan Genözider: Dzięki! Jesteśmy z niego bardzo zadowoleni. Teraz, gdy minęło już trochę czasu odkąd zrobiliśmy ten album, jesteśmy zdolni oceniać całość z pewnym dystansem, ale spokojnie możemy stwierdzić, że "Under The Ram" przetrwało próbę czasu. Zebraliśmy sporo pozytywnych opinii z całego świata, w tym wielu ludzi, czyli coś czego nie mogliśmy osiągnąć na naszym debiucie.

łem go nieco, ponieważ ciężej trafić do mnie prostą muzyką (śmiech). Jakie są twoje ulubione albumy z 2015? Jak do tej pory nie ukazało się wiele albumów, które wzbudziłyby mój entuzjazm. Jestem jednak pewien, że niedługo takowe się ukażą. Kto jest twoją największą inspiracją? Muzyk, piosenka albo artysta, który w danej chwili mnie zainspiruje. Jednak opisywałbym to raczej jako formę motywacji i impulsu. Prawdziwa inspiracja nie jest czymś co możesz nazwać. Nie inspirują cię różne rzeczy. Inspiracja po prostu się wydarza. Najważniejszym muzykiem dla metalu jest...? Ktoś, kto potrafi stworzyć muzykę, która nie jest ani chaotyczna, ani monotonna. Osobą, która pisze thrashowy kawałek, który mógłby znaleźć się na "Bonded by Blood", bez brzmienia Exodus. Dobry heavy metal zwarzony jest wedle starego przepisu z ostrymi dodatkami, które hodujesz w swoim ogródku, (śmiech)! Żadni idole nie są potrzebni. Jakie są twoje zainteresowania poza muzyką? Projektowanie graficzne i gotowanie. Jaka była najbardziej hardcore'owa impreza, w której wzięliście udział? Ciężko stwierdzić. Mieliśmy wiele świetnych tripów i balang na przestrzeni kilku ostatnich lat, ale uważam, że jedną z najlepszych było Bulldozing Europe 2014 i Heavy Metal Espectros Weekend w Hiszpanii. Nie będę o nich mówił. To rzeczy z gatunku "trzeba być i zobaczyć, żeby zrozumieć", (śmiech)! Jakie są najbliższe plany Bulldozing Bastard? Nie mamy zbyt wielu planów. Zagramy trochę gigów w tym roku, być może zrobimy małą przerwę w 2016, wiesz, taką przestrzeń dla naszych innych zespołów i projektów, które kiedyś mogą ujrzeć światło dzienne. Po wszystkim wystartujemy z nowym albumem w 2017, a może i 2018, kto wie?! Ostatnie słowo dla fanów? Kupcie "Under The Ram", póki wciąż jest świeże i pamiętajcie by grać "Unleashed In The East" co najmniej raz dziennie, tak dla dobrego zdrowia, (śmiech)! Pozdrowienia i ogromny szacun z Niemiec! Dajcie temu draniowi zaryczeć! Łukasz Brzozowski

Foto: Bulldozing Bastard

76

BULLDOZING BASTARD


nasz tamte czasy? Kochaliśmy heavy metal, ale nie chcieliśmy nosić makijażu i lakieru na włosach. Jesteśmy w większości kalifornijskimi dzieciakami, które noszą szorty, kochają Red Hot Chili Peppers i rap... To są czynniki, które miały na nas wpływy, byliśmy po prostu sobą.

...wraca z martwych... Ugly Kid Joe ze słonecznej Kalifornii jest jednym z tych zespołów, który w latach 80-tych mocno wyróżniał się na tle innych kapel. Nie pasował do agresywnego, thrashowego grania spod znaku Slayera czy Megadeth ale też daleko mu było do blondynów z hairmetalowych kapel w stylu Poison czy Motley Crue. Ugly Kid Joe miał w sobie coś z Metalliki, odrobinę Red Hot Chili Peppers ze szczyptą ówczesnego hip-hopu. I zagwarantowało im to sukces. Wspólne światowe trasy z mnóstwem kapel (m.in. Motorhead, Bon Jovi czy Ozzy Osbourne), setki tysięcy sprzedanych płyt i miliony fanów na całym świecie nie mogą się mylić. We wrześniu, po 19-letniej przerwie zespół wydał wreszcie swój czwarty, pełny album "Uglier Than They Used ta Be", który co ciekawe w całości został sfinansowany z kampanii crowd-fundingowej na portalu pledgemusic.com. Przeczytajcie co ma o nim do powiedzenia jeden z założycieli formacji, gitarzysta Klaus Eichstadt. HMP: Na wstępie chciałbym wam pogratulować świetnej płyty. "Uglier Than They Used to Be" brzmi jak stare dobre Ugly Kid Joe. Świetna robota. Cały krążek nagraliście w przeciągu 21 dni. To dosyć szybko jak na taki zespół. Mam na myśli, że wiele innych dużych kapel, nagrywa płyty po kilka miesięcy a nawet lat. Klaus Eichstadt: Tak szybko nagraliśmy album, ale zanim weszliśmy do studia wszyscy mieliśmy już kilka pomysłów na riffy, teksty, muzykę a nawet całe utwory, więc nie poszliśmy tam zupełnie bez niczego.

To nie pierwszy raz, gdy pokazujecie swoje uwielbie nie dla Motorhead. Najpierw było "Airheads", ścieżka dźwiękowa i piosenka z Lemmy i Ice-T, a następ nie wiele koncertów w koszulkach z Motorhead. Czym Motorhead jest dla Ugly Kid Joe? Jaki wpływ ma ten zespół na was? Spotkaliśmy ich w 1992 roku na trasie z Ozzim i właśnie Motörheadem. Mieliśmy sąsiadujące garderoby. Byli mili i uprzejmi dla nas i świetnie się rozumieliśmy. Podziwiamy ich za ich długowieczność i wytrwałość. Mówiąc wprost: są legendą.

Utwory brzmią bardzo świeżo i ciężko. Kto odpowia da za brzmienie albumu, gdzie go nagrywaliście? Nasz gitarzysta Dave Fortman zmiksował i wydał album. Stworzył wiele płyt o świetnym brzmieniu (Evanescence, Godsmack, Slipknot, etc.).

Do tej pory w Polsce zagraliście jeden raz. Było to na polskim Woodstock, takiej polskiej wersji słynnego hipisowskiego festiwalu. To był wielki koncert, było wtedy coś około kilkaset tysięcy ludzi, prawie milion.

Pewnie wielokrotnie o tym mówiliście. Proszę, opowiedz jeszcze raz historię, która stoi za nazwą Ugly Kid Joe. Wiem, że wiąże się to z nazwą zespołu Pretty Boy Floyd (swoją drogą tragiczną). Jak to było naprawdę? Tak, masz rację... Nie mieliśmy nazwy, a mieliśmy otworzyć koncert dla Pretty Boy Floyd, więc dla żartów wymyśliliśmy Ugly Kid Joe. Wpadliśmy na to, że transparenty "Ugly Kid Joe & Pretty Boy Floyd" będą wyglądać zabawnie. Nie znamy ich osobiście, ale faktycznie zadzwonili i podziękował nam za cały rozgłos! Jednym z oryginalnych gitarzystów był Roger Lahr, ale opuścił kapelę. Dlaczego odszedł z zespołu? To po prostu nie działało dobrze muzycznie, nic osobistego, Roger jest wspaniałym facetem. Jak wspominasz trasy Ugly Kid Joe z With Ozzy Osbourne, Motorhead, Bon Jovi, Van Halen or Def Leppard? Świetne czasy... Naprawdę nasze marzenia się spełniły. Ozzy i Motörhead na tej samej trasie?! Eddie Van Halen rozgrzewający się w naszej szatni przed każdym koncertem! To było szaleństwo. Ugly Kid Joe to jedna z bardzie rozpoznawalnych nazw oraz zespołów, który gra swoją wersję hard rocka. Można powiedzieć, że Ugly Kid Joe odniósł sukces. Co dla ciebie znaczy sukces. Jak to rozu miesz? Myślę, że sukcesem byłoby granie i utrzymywanie się

Dlaczego zdecydowaliście się na niego? Dave jest członkiem zespołu, a w dodatku jest świetnym producentem i zna się na miksowaniu. "Uglier Than They Used to Be" jest waszą pierwszą studyjną płytą od dwudziestu lat. W 1996 roku wydaliście "Motel California". Wszystko przez rozpad grupy. Czemu postanowiliście wtedy rozwiązać zespół? Mieliśmy dość wszystkiego, Ugly Kid Joe to i Ugly Kid Joe tamto... można to nazwać kryzysem. Wszyscy pozostaliśmy przyjaciółmi, więc nie było to złe rozstanie. Z pewnością, skoro postanowiliście w 2010 roku wrócić na scenę. Dave i Shannon pracowali razem nad płytą zespołu Godsmack. Prawdopodobnie po kilku piwkach przyszedł im do głowy pomysł na zrobienie nowego album z Ugly Kid Joe. Oczywiście Whit i ja byliśmy zachwyceni tym pomysłem i od razu zaciągnęliśmy się na pokład! Okładka albumu wraz z kilkoma utworami przynosi mi na myśl najstarsze dokonania Ugly Kid Joe. Coś w stylu "America's Least Wanted". Zaś niektóre utwory brzmią bardzo nowocześnie a la Foo Fighters. Czym się głównie inspirowaliście przy tworzeniu kompozycji? Każdy napisał coś od siebie, tak więc inspiracja pochodzi od nas wszystkich i łączy się w jedną całość. Doświadczenia życiowe każdego z nas wyrażone w muzyce i tekstach piosenek. Okładka została narysowana przez Daniela Mercera. Wygląda zupełnie jak "America's Least Wanted", z tym że w zombie wersji. Ostatnio dużo zespołów porusza tematy zombie i umarłych, czy to przez dużą popularność "The Walking Dead"? Chciał pokazać, że Ugly Kid Joe wraca z martwych, ponieważ nie byliśmy zespołem od bardzo dawna. Na nowym albumie są dwa covery. Pierwszy starej kapeli związanej z Motown Records, Rare Earth "Papa Was A Rolling Stone". Drugi to Motorhead "Ace Of Spades". Do obu kawałków zaprosiliście gości, australijską piosenkarkę Dallas Frasca oraz Phil'a Campbell'a z Motorhead. Wszystko brzmi doskonale, ale dlaczego zaprosiliście Dallas aby pomogła wam przy Rare Earth? Whit i Sonny spotkali ją w Australii pod koniec naszej ostatniej trasy i świetnie się zrozumieliśmy, więc muzyka została zrobiona!

Foto: Ugly Kid Joe

Jak wspominasz ten show? Cały festiwal. Czy spędziliście więcej czasu na Woodstock, czy po prostu zagraliście koncert i pojechaliście dalej? To był największy i jeden z najlepszych koncertów w całej naszej karierze! Po prostu niewiarygodne. Świetna atmosfera, niesamowita gościnność, po prostu wszystko wokół było wspaniałym doświadczeniem. Musiałem chodzić dookoła tłumu i mimo tego, że było to kilkaset tysięcy osób, wydawało się spokojnie pośród tego szaleństwa. Naprawdę bardzo mi się podobało. Ostatnio byliście na trasie Great Britain Tour. Przygotowujecie jakąś wyprawę po Europie, może jakiś koncert w Polsce? Nie chcemy niczego więcej niż kolejnego koncertu w Polsce i mamy nadzieję, że nam się to uda. Ugly Kid Joe na początku kariery różnił się od innych zespołów. Nie byliście typowymi metalowcami, wasze brzmienie było lżejsze i czyste, ale nie myśleliście aby natapirować włosy, jak hair metalowcy. Tych ostatnich wręcz nienawidziliście. Jak wspomi -

z muzyki, tworzenie płyt, bycie autorem piosenki granej w radiu oraz możliwość zwiedzania świata i zdobywania fanów, którzy przyjdą zobaczyć twoj zespół. To byłby sukces. Jest coś, czego żałujesz w karierze Ugly Kid Joe? Chciałbyś aby coś się nigdy nie wydarzyło? Właściwie to nie. Jakie macie plany po wydaniu nowego albumu? Turnee po świecie! Wiele zespołów pisze swoje biografie i autobiografie. Niektórzy wręcz kręcą filmy. Jak na to się zapatrujesz? Myślałeś ab zrobić cos takiego dla Ugly Kid Joe? Myślę, że ten film został już nagrany, nazywa się "This Is Spinal Tap"! Mateusz Borończyk Tłumaczenie: Marcin Hawryluk

UGLY KID JOE

77


Zawsze słuchajcie heavy metalu głośno i z dumą!!! Bohaterami nowego numeru są zespoły związane z Sean'em Peck'iem. Każdy z tych zespołów gra wyśmienity heavy metal. Zupełnie nie ustępuje im grecki Diviner. Ich debiut "Fallen Empires" jest równie ekscytujący co nowe krążki Cage, Death Dealer czy Denner / Shermann. Aby się o tym przekonać wystarczy sięgnąć po wspomniany album. Przed tym jednak możecie poczytać co ma do powiedzenia wokalista tej grupy, Yiannis Papanikolaou. HMP: Przyznam się, że przy waszym "Fallen Empires" ekscytowałem się tak, jak przy debiucie Death Dealer "War Master". Ewidentnie wasza muzyka nawiązuje do złotych lat heavy metalu i twórczości takich kapel jak, Judas Priest, Dio, Manowar itd. Proszę opiszcie koncepcje i inspiracje, które towarzyszyły wam przy zakładaniu Diviner. Yiannis Papanikolaou: Na samym początku chciałbym podziękować w imieniu całego zespołu za zainteresowanie się naszą muzyką i oczywiście za uprzejme wprowadzenie! Wydaje mi się, że odebraliście dobrze naszą wiadomość. Diviner rzeczywiście jest naszym dojrzałą próbą połączenia naszych niezaprze-

robić to, co jest najlepsze dla zespołu. Oprócz współczesnego brzmienia, w waszej muzyce możemy odnaleźć także elementy, które kojarzą się z Iced Eartch czy Metal Church. Wychodzi na to, że US Metal też jest dla was znaczącym wzorem? Na pewno tak jest. Amerykański metal odegrał bardzo ważną rolę i miał ogromny wpływ na powstanie heavy metalu i uważam, że nadal go ma. Zespoły takie jak Iced Earth, Savatage, Metal Church, Manowar, Metallica, Slayer czy Megadeth były wielką inspiracją, nie tylko w tym stylu muzycznym, ale tak-

się z moimi ukochanymi przyjaciółmi w ciągu ostatnich pięciu lat, dało mi to chwile niewymownej wdzięczności i podekscytowania. Po śmierci Ronniego, wspólnie z czwórką innych muzyków założyliśmy zespół w hołdzie Ronniemu oraz jego udzałowi w heavy metalu. Zespół ten zapewnił nam dużą dawkę emocji jak i wyzwań. Rock 'n' Roll Children nie było moją pierwszą kapelą. Od 17 roku życia grałem w różnych zespołach. Jednym z najbardziej znanych osiągnięć może być założenie formacji InnerWish w 1995 roku wraz z Thimiosem Krikos, gitarzystą Diviner. Czy twój wybór, jako wokalisty, to wybór z premedytacją, że o to będziemy mieli kogoś, kto śpiewa jak Dio, czy po prostu kapeli zależało na bardzo dobrym wokaliście, o dobrych warunkach oraz z niemałymi umiejętnościami kompozytorsko-aranżacyjnymi? Powiem to tak: Nie było miejsca na burzę mózgów, kto ma zostać wokalistą zaspołu, ponieważ ja i Thimios jesteśmy założycielelami, (śmiech). Kapela jest tworem mojego pragnienia, aby umieścić muzykę w obecnym podejściu do metalu, w zakresie jego tworzenia oraz wykonania. "Fallen Empires" to bardzo dobry album. Nie ma na nim żadnego słabego numeru, a muzyka jest bardzo dojrzała. Czy mógłbyś zdradzić w jaki sposób pracujecie nad utworami, tekstami, grafiką czyli nad tym co później do ręki otrzymuje fan. Cóż, dziękuję za uprzejme uwagi dotyczące naszego debiutowego albumu "Fallen Empires". Naprawdę staraliśmy się uzyskać jak najlepszy wynik jaki tylko się dało. Pracowaliśmy nad płytą z wielkim zapałem i uwagą na każdy detal. Jeżeli chodzi o utwory, to mieliśmy dużo przygotowań przed wejściem do studia, w aspektach dotyczących muzyki jak i tekstu. Przed produkcja upewniała nas, że jesteśmy bardzo blisko tego, co początkowo mieliśmy na myśli. Na szczęście atmosfera w zespole została zrozumiana przez wszystkich, którzy pracowali nad tym albumem. Myślę, że nasz charakter wychodzi również przez grafikę okładki "Fallen Empires". Gitarzyści Thimios Krikos i George Maroulees tworzą bardzo udany duet, który robi olbrzymie wrażenie. Gdzie uczyli się swojego kunsztu oraz jacy gitarzyści byli ich mistrzami? Jestem pewien, że Thimios i George czytając to będą również wdzięczni. Jeśli mogę powiedzieć za nich, to mogę wskazać kilka osób, z których gitarzyści czerpali inspirację. Więc tak, Thimios z pewnością inspirował się Wolfem Hoffmannem oraz muzyką Gary' ego Moore'a, podczas gdy George inspirował się, Randy Rhoads’em, Gary Moore’em, Michael’em Schenker’em, Ritchie’em Blackmore’m i Steve’m Lukather’em.

Foto: Diviner

czalnych klasycznych korzeni metalowych z agresywnym i nowoczesnym brzmieniem. Zostaliśmy zainspirowowani całą kulturą heavy metalową, połączoną za pomocą potężnej liryki oraz koncepcji nowoczesnych riffów gitarowych. Mógłbym wymieniać dalej, ale miejmy nadzieję, że podczas słuchania wpadniecie na przekaz dość szybko. Podobnie jak w wypadku wspominanego Death Dealer, mimo, że odnosicie się do klasycznego heavy metalu, to nie dążycie do uzyskania oldschoolowego brzmienia. Za to w pełni czerpiecie z tego co proponuje współczesna technika nagraniowa... Jak powiedziałeś, Diviner nawiązuje do klasycznego heavy metalu, ale w żaden sposób nie utknęliśmy w przeszłości. Przez lata metal ewoluował i nie ma sensu odtworzać tego, co nie może być już takie samo. Korzystamy z najlepszych źródeł do jakich mamy dostęp, aby uzyskać jak najlepszy możliwy rezultat dla naszej muzyki, która komplementuje najlepiej charakter naszego zespołu. Mimo to, nie zapominajmy, że wiele klasycznych albumów w historii heavy metalu nadal uważane sa za prawdziwe cuda produkcji, inżynierii dźwięku i muzyki, nawet dzisiaj. Tak więc, nie ma potrzeby porównywania, po prostu staramy się

78

DIVINER

że w podejściu do dźwięku. W Death Dealer, wokalista Sean Peck śpiewa w klasyczny sposób w stylu Roba Halforda. Ty Yiannis również śpiewa w klasyczny sposób, ale z manierą Ronnie'go James Dio. Ta barwa jest naturalna czy to wynik długich i żmudnych ćwiczeń? To dość wygodne, że tylko ja udzielam odpowiedzi (śmiech). Tak, prawda jest taka, że Ronnie James Dio z pewnością był jedną z moich największych inspiracji metalowych, zarówno jako wokalista jak i osobisty bohater. Jednak nie poddałem się jakiejkolwiek procedurze, aby brzmieć w specyficzny sposób. Z pewnością jest to dla mnie zaszczyt, jeśli ktoś może dostrzec w mojej barwie głosu taką legendę jak Ronnie. Poza tym, moje szkolenie wokalne ma na celu rozwijanie talentu w moim własnym charakterze, w taki sposób, abym mogł uporać się z własnymi wymaganiami odnośnie śpiewu oraz spełnić swoje oczekiwania, aby śpiewać jak najlepiej potrafię. Yiannis jesteś związany z projektem Rock 'n' Roll Children, zdaje się, że jest to tribute-band Dio. Czyli już wcześniej zauważono twój talent? Oczywiście, że Rock 'n' Roll Children to zespół założony w hołdzie dla Dio. W rzeczywistości to dużo więcej dla mnie znaczy. Jest to dar, którym dzieliłem

Jak już napomknęliśmy wcześniej byliście związani z Innerwish, Rock 'n' Roll Children. W jakich kapelach obijaliście/obijacie się do tej pory? Co to za bandy? Oczywiście że wiele łączy Diviner z InnerWish, pomijając fakt, że Thimios i ja byliśmy pierwszym duetem w obu zespołach. Tak jak już wspomniałeś oprócz InnerWish i Rock 'n' Roll Children, byłem członkiem wielu innych zespołów. Chciałbym wspomnieć o Battleroar, kolejnej grupie, do której mam duży szacunek i podziw. Thimios, do tej pory jest dumnym muzykiem InnerWish, podobnie jak nasz perkusista Fragiskos. George Maroulees jest zaangażowany w liczne projekty, takich zespołów jak: 4Bitten, Saints czy Sinners, zespółowi założonemu w hołdzie Whitesnake. Co do basisty Diviner, Herca Booze, działa on aktywnie w SixforNine. Jak można zauważyć panuje wśród nas duże ożywienie muzyczne i bardzo trudno jest się oprzeć temu, co oferuje ci tak wielką ekscytację i zadowolenie. Czy Diviner to w tej chwili dla was priorytet? Czy będziecie udzielać sie w innych projektach, starając sie pogodzić obowiązki między waszymi wszystki mi pomysłami? Diviner, jest obecnie dla nas priorytetem. Jak już wspomniałem mamy mnóstwo innych obowiązków wobec innych zespołów, ale prawda jest taka, że zbliża się nasza nowa dziecinka, która pojawi się 20-go listopada. Przez ostatnie dwa lata pracowaliśmy bar-


dzo ciężko aby przygotować się na ten moment. "Fallen Empires" nie pojawiło się przypadkowo i Diviner nie jest w jakikolwiek sposób pobocznym projektem w naszym napiętym harmonogramie. Ośmielę się stwierdzić i biorę całkowitą odpowiedzialność za swoje słowa, iż ten album jest naszym najbardziej dojrzałzm dziełem, jakie kiedykolwiek udało się nam osiągnąć. Jako wokalista, muzyk, ale także słuchacz mogę powiedzieć, że "Fallen Empires" jest naszym najbardziej reprezentatywnym albumem. W pracę nad płytą włożyliśmy nasze marzenia, a także dużo energii. Czujemy się gotowi, aby oddać hołd i szczunek muzyce, która na to zasługuje oraz udostępnić ją wszystkim metalowcom, koncertować ile tylko się da i żyć tymi doświadczenieniami aż do śmierci. Brzmienie i produkcja "Fallen Empires" są bardzo dobre. Czy to brzmienie na próbach i koncertach zbliżone jest do tego ze studia? Pozostało tylko się przekonać i jesteśmy bardzo podekscytowani, aby się tego dowiedzieć! "Fallen Empires" wejdzie w życie 5-go grudnia. Jako Diviner mamy nasz debiutancki występ w Salonikach, otwierając coroczny koncert Rock 'n' Roll Children, który zaczyna się zmieniać w ogromną imprezę dla wszystkich wielbicieli ciężkiego brzmienia. W tej chwili odbywamy próby w studio. Mogę powiedzieć, że nigdy nie myślałem, iż usłyszę nasz album brzmiący bardziej intensywne. Po prostu zapiera dech w piersiach. Jedno jest pewne: czekaliśmy tak długi czas, aby trafić na scenę z zespołem i nie pozwolimy ani jednej sekundzie pójść na marne!!! Opowiedzcie gdzie i z kim nagrywaliście ten album. Komu zawdzięczacie, że wasza muzyka tak dobrze brzmi? Ciesze się, że o to pytasz! Aby uzyskać pożądany dźwięk nagraliśmy całą płytę "Fallen Empires" w Devasoundz Studios, które jest bardzo poważanym miejscem. Tutaj pojawiło się prawdziwe błogosławieństwo: Thimios Krikos oprócz bycia niesamowitym gitarzystystą, już od wielu lat jest, jedenym z najlepszych producentów na greckiej scenie heavy metalowej. Był producentem naszego albumu aż do masteringu, współpracując razem z Peterem In De Betou z Tailor Maid. Wszyscy czujemy się bardzo dumni i zadowoloni z wyniku jaki otarzymaliśmy, szczególnie dlatego, że jesteśmy bardzo wybredni odnośnie dźwięku i produkcji. Postanowiliśmy nigdy nie zadowolić się rezultatem, aż do momentu otrzymania wyniku, który mówi jaki jest cel Diviner. Mamy nadzieję, że słuchacze dzielą nasz entuzjazm i bezpośredniość, którą można odczuć podczas słuchania albumu "Fallen Empires". Czy jako zespół macie coś do przekazania słuchaczom, czy raczej dotykacie tematów typowych dla heavy metalu? Myślę, że na przestrzeni lat, zakres tematyczny heavy metalu znacznie się zwiększył. Trudno jest wymyślić coś co nigdy nie zostało powiedziane, nawet jeśli bardzo się starasz. Diviner ma własne inspirujące teksty i ponieważ jestem za nie odpowiedzialny mogę powiedzieć, że ogólną ideą w nich zawartą jest wewnętrzna walka człowieka z dobrem i złem, walka, aby odzyskać utracone skarby ludzkiej duszy. Wszystko to jest rozłożone w tekstach naszych kawałków. Kawałki mają silną domieszkę symboliki i alegorii, ale także fikcyjnych opowieści oraz z odrobinę mitologicznch odniesień. Wierzę, że "Fallen Empires" pozostawia słuchacza w zwycięskim i pozytywnym nastroju. Diviner skłania się ku optymistycznemu i pogodnemu przekazowi. Album to nie tylko, muzyka, teksty, brzmienie, pro dukcja ale także grafika. Czy w waszym wypadku ma ona jakąś szczególną rolę, czy tez po prostu musi być, bo jest taki wymóg. Oczywiście na cały album składa się wiele czynników jak już powiedziałeś. Zdecydowanie uważam, że muzyka zawsze gra najważniejszą rolę, ale w tym samym czasie, możemy powiedzieć, że czerpiemy przyjemność z dbania o każdy szczegół albumu aby pozostawić go w wersji, która nie wymaga innych zmian. Znaleźliśmy, niesamowitego, młodego grafika Alana Fall, który jest idealną osobą, potrafiącą odzwierciedlić wszystkie nasze odczucia odnośnie okładki płyty "Fallen Empires". To było dla nas bardzo ważne,

zwłaszcza, jeśli chodzi o debiutancki album. Chcieliśmy zaoferować właściwe odczucia komuś kto po prostu rzuci okiem na okładkę i myślę, że trafiliśmy w samo sedno! Myślę, żę patrząc na okładkę można powiedzieć, że mamy doczynienia z zespołem heavy metalowym, który definiujuje elementy opowiadań i liryzmu z domieszką majestatycznych komponentów. Można powiedzieć, że okładka albumu przedstawia podróż w kierunku lepszego siebie. Wioślarz symbolizujący Diviner, zabiera nas do zamku oznaczającego cel, który chcemy osiągnąć. "Fallen Empires" wydała, młoda i prężna wytwórnia Ulterium Records. Czego oczekujecie po współpracy z tą wytwórnią oraz jak długo zamierzacie z nimi współpracować? Aby być w stu procentach precyzyjnym, "Fallen Empires" ma zostać wydane 20-go listopada przez wytwórnię Ulterium Records. Naprawdę nie mógłbym być bardziej wdzięczny co do takeigo obrotu spraw. Znamy Ulterium Records już od dłuższego czasu z powodu doskonałej współpracy z InnerWish. Istotną sprawą dla zespołu było wydanie tego pierwszego albumu, mając szanowanych i godnych zaufania ludzi po naszej stronie. Z pewnością jest to jak błogosławieństwo być wspieranym przez naszą własną wytwórnię. To dlatego, jak tylko otrzymaliśmy ofertę od Ulterium, stwierdziliśmy że nie ma sensu, aby szukać dalej i po prostu zaakceptowaliśmy kontrakt natychmiastowo. "Fallen Empires" to dopiero początek tego, co mamy nadzieję, będzie długą i owocną współpraca z Ulterium. W końcu jesteśmy całkowicie oddani i podekscytowany, aby zrobić wszystko, co w naszej mocy, aby nie zawieść zaufania, którym zostaliśmy obdarzeni! Ulterium Records wyda wasz debiut również na winylu. Czy ten rodzaj nośnika znaczy dla was coś specjalnego? Jest wśród was jakiś kolekcjoner winyli? To była kolejna niesamowita niespodzianka jaką otrzymaliśmy od Ulterium Records! Rzecz jest oczywista, wersje winylowe zawsze zajmują specjalne miejsce w naszych sercach, a zwłaszcza, gdy mówi się o ciężkim brzmieniu. Jest to wielka radość posiadać winyl naszego ulubionego zespołu. ponieważ ma on inną wartość symboliczną. Posiadanie "Fallen Empires" nagranego na winylu jest czymś, co nas podnieca i rusza bardziej niż jestem w stanie powiedzieć! Nigdy nie widziałem wersji winylowej osobiście, więc muszę przyznać, że umieram z ciekawości, aby potrzymać ją w rękach. Mam tylko nadzieję, że inni będą tak samo uradowani jak i ja! Podejrzewam, że na tą chwilę waszego album słuchają dziennikarze, czy dotarły do was ich wrażenia i oceny "Fallen Empires"? Masz rację, w tym momencie dziennikarze już pokazali nam pierwsze opinie odnośnie albumu. Pierwsi krytycy nadciągneli i jak można sobie wyobrazić jesteśmy bardzo niespokojni i ciekawi, czy przekaz zawarty w zespole rzeczywiście zdołała ich porwać! Wszystko, co mogę powiedzieć, to, bez zamiaru bycia zbyt pewnym siebie, jesteśmy bardzo wdzięczni i zadowoleni z reakcji jakią otrzymaliśmy do tej pory! Wydaje się, że nasz ostateczny cel, aby grać nowoczesny heavy metal bez brzmienia old school, jest rzeczywiście udany. Oczywiście, że jest jeszcze za wcześnie na otrzymanie dużej ilości opini. Wszystko jest jeszcze przed nami. Czujemy się gotowi do skorzystania z jakiejkolwiek poważnej krytyki, niezależnie czy będzie ona pozytywna czy negatywna.

stem bardzo zadowolony z rezultatu jaki osiągneliśmy na "Fallen Empires" i nie zmieniłbym niczego. Czy taki zespół jak wasz ma w dzisiejszych cza sach szansę na zdobycie większej popularności? Jesteście gotowi wykorzystać okazję? Naprawdę ciężko jest odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ nie jest nowością, że przemysł muzyczny cierpi z powodu wielkich strat, podobnie jak inne gałęzie przemysłu. Bardzo ciężko jest początkującym zespołom wspierać strategie marketingowe bez znacznych środków finansowych, które są w stanie zagwarantować im dobre miejsce na światowej scenie metalowej, gdzie konkurencja jest ogromna i koszty pracy nie sprzyjają zespołowi. Nie wszystko jednak jest takie trudne. Nadal wierzymy w wartość dobrej muzyki i wysiłku. Myślę, że jeśli robisz coś najlepiej jak możesz przez długi czas, w końcu zostaniesz nagrodzony. Może nie będzie to rodzaj nagrody, o jakiej starzy rock 'n' rollowcy marzyli, czyli pieniądze, sława oraz życie w trasie. Czasy się zmieniają i musimy to zaakceptować. Czujemy się bardziej niż gotowi, aby podjąć jakąkolwiek szansę, pod warunkiem, że jest ona rozsądna. Aby wypromować nowy zespół, musi zadziałać wiele czynników. Generalnie trzeba się nieźle napracować. Jednym z nich są koncerty. Macie ekipę, dzięki której koncerty i trasy nie będą dla was problemem? To naprawdę dużo ciężkiej pracy, ale nie narzekamy! Jak powiedziałem wcześniej, czekaliśmy bardzo długo na ten moment, kiedy wreszcie zaczniemy grać na żywo i przekazywać naszą muzykę wszystkim osobom otwartym do jej posłuchania! Praca w studio jest super, ale kawałki, zwłaszcza metalowe są tworzone z myślą wykonywana ich na żywo, więc obecnie współpracąc z Ulterium staramy się wymyślić harmonogram koncertów i wszystko zorganizować. Myślę, że oprócz naszego debiutanckiego wystąpienia 5-go grudnia, już niedługo będziemy w stanie ogłosić daty europejskich koncertów w zbliżającym się do 2016 roku, jak również inne zamiary zespołu. Jako zespól rozpoczynacie dopiero swoją przygodę. Czy swoją karierę planujecie czy raczej idziecie na żywioł z nastawieniem, a jakoś tam będzie? Nie jestem pewien, czy ta kwestia jest obecnie w naszych głowach. Nie planujemy kariery, lecz rozwój zespołu aby być lepszym w tym co robimy, aby zachować przywilej grania heavy metalu i aby mówić otwarcie o tym co mamy w sercach i głowach. Nie można oczekiwać zrobienia wielkiej kariery z metalu, jest to niemal świętokradztwem, (śmiech). Można tam tylko wrzucić całego siebie i mieć nadzieję, że to wystarczy. Oczekując na dalsze wasze kroki, życzę wam spełnienia wszystkich założeń z początków kariery. Ostatnie słowa należą do was. Przyjacielu, jesteśmy więcej niż wdzięczni, że zorganizowanie tej dyskusji, która pomógła nam przedstawić zespół! Do wszystkich czytelników, wielkie pozdrowienia od nas wszystkich. Jeśli uczynicie nam za zaszczyt wycieczki przez płytę, to mamy nadzieję, że dogonimy was gdzieś po drodze!! Trzymajcie się i zawsze słuchajcie heavy metalu głośno i z dumą!!! Michał Mazur Tłumaczenie: Marcin Hawryluk, Anna Kozłowska

A czy wy jesteście w pełni usatysfakcjonowanie tym co zrobiliście w studio? Czy wzorem perfekcjonistów, nigdy nie jesteście zadowoleni ze swoich osiągnięć i ciągle byście coś poprawiali? Cóż, prawda leży gdzieś po środku. Jesteśmy perfekcjonistami w tym co robimy, ponieważ znaczy to dla nas bardzo dużo i czujemy potrzebę wsparcia. Na szczęście, mieliśmy wystarczająco dużo czasu i cierpliwości, aby podtrzymać naszą pracę do momentu osiągnięcia upragnionego poziomu. Thimios uzyskał wielkie uznanie za bycie producentem i za codzienne wymyślenie lepszej wersji albumu, aż do momentu, w którym zdecydowaliśmy, że jest świetny i cieszyliśmy się wynikiem. Myślę, że podczas słuchania owoców swojej własnej pracy, zawsze dochodzi się do wniosku, że można było zrobić to inaczej, ale osobiście je-

DIVINER

79


W ciągłej podróży Grają od dziesięciu lat, choć ich skład przeszedł roszady niejednokrotnie, to jak sami mówią nic ich nie zatrzyma, ponieważ są Niepowstrzymani, co jest tytułem ich najnowszej płyty, o której dziś rozmawiamy z jednym z założycieli Steel Raiser, Salvo Pizzimento. Za HMP: rok świętujecie dziesięciolecie. Zamierzacie to jakoś uczcić? Szykujecie coś specjalnego dla fanów? Salvo Pizzimento: Cześć, w międzyczasie, w imieniu całego zespołu pragnę podziękować za ten wywiad. To dla nas przyjemność i zaszczyt, że naszą muzykę poznaje tak wielu ludzi, jak to tylko możliwe. Tak, w przyszłym roku będzie dziesięciolecie naszego zespołu. Nie organizujemy niczego szczególnego, ale mamy kilka pomysłów, które chcemy zrealizować w ciągu najbliższych miesięcy. Prawdopodobnie będzie to festiwal z wieloma przyjaciółmi. Jak wyobrażacie sobie siebie i Steel Raiser za kolejne dziesięć lat? Tak samo jak teraz. Może z trochę większą liczbą siwych włosów i dodatkowymi kilogramami, ale zawsze z chęcią do grania muzyki, zabawy i bawienia naszych słuchaczy. Co spowodowało, że założyliście zespół i dlaczego chcieliście grać heavy metal? Metal zawsze był muzyką, która dawała mi pasję, energię i siłę. Gdy Ci wszystko w środku eksploduje w synergii z tym co usłyszałeś lub przeżyłeś, najlepszą rzeczą jest wziąć instrument do ręki albo oddać się przygo-

Pomimo czasu i zmian w składzie, patrzę na wszystkie nasze prace jako pojedyncza rzecz. Podróż zaczęła się wraz z "Race Of Steel" i to ewoluowało przy zachowaniu wszystkich charakterystycznych rzeczy, które nas wyróżniały. Oczywiście, to normalne, gdy słuchasz czegoś z przeszłości i z obecną dojrzałością, myślisz, że to mogło być zrobione trochę inaczej. Co oznacza tytuł "Unstoppable"? Czy odnosi się do waszego dziesięciolecia? Nie, tytuł nie jest o naszej rocznicy. To oznacza, że mimo codziennych trudności zesłanych przez życie i tych, którzy chcą zatrzymać naszą podróż, zawsze tu jesteśmy silniejsi i zdeterminowani, by się nie poddać. Jesteśmy Steel Raiser i jesteśmy Niepowstrzymani (z ang. Unstoppable - przyp. red) Czy pisząc teksty inspirujecie się czymś konkret nym, np. literaturą? Nie sądzę, żeby były to konkretne tematy, które zainspirowały nasze teksty. Czasami są to historie o codziennych doświadczeniach, inne wynikają z fantazji, wyobraźni. Inspiruje nas wszystko to co nas otacza i w czym żyjemy. Dlaczego na waszym nowym albumie, kawałek "Scent Of Madness" znalazł się w dwóch wersjach. Tak trudno było wybrać, która lepsza?

zbliżyć się do takich niskich tonów, czy ma tak dużą skalę głosu, że przyszło mu to naturalnie? Wielką umiejętnością Alfonsa jest podejście do każdego kawałka w inny sposób, przy jednoczesnym zachowaniu cech, które go wyróżniają. W "The Last Tears" chciał spróbować czegoś innego i mocno ćwiczył, by osiągnąć taki rezultat. Nie sądzę jednak, aby specjalnie konwertował swój głos. Wszystko u niego jest naturalne, co dodaje czegoś ekstra do jego niesamowitych zdolności. Skąd głos kobiecy w "The Last Tears" i kim ona jest? Powstał w wyniku kolaboracji z Nadią Orlando, wokalistką zespołu Nuctifies. Mieliśmy przyjemność zagrać z nią kilka koncertów i stad pomysł, by wypróbować jej głos w naszej piosence i myślę, że się udało. Wiele waszych recenzji jest pozytywnych? Do kogo recenzenci porównywali muzykę Steel Raiser? Sami jak opisujecie swoją muzykę? Tak, recenzje "Unstoppable" były pozytywne, spójne i jesteśmy bardzo usatysfakcjonowani wynikami. Prawie wszystkie z nich porównują naszą muzykę do takich wielkich zespołów jak Accept, Primal Fear, Saxon, Judas Priest itp., co sprawia, że jesteśmy bardzo dumni. Nasz styl, nasza muzyka to cholernie czysty heavy metal. To jest to co robimy i zawsze będziemy robić! Czy znaleźliście jakieś negatywne opinie? Czy te sądy były trafne, czy faktycznie utrafili w wasze wady? Negatywnych recenzji było tylko kilka i nie były one trafne. Dla tych recenzentów, nasze geograficzne pochodzenie stanowiło problemem, ich krytyka skupiła się na tym, a nie na jakości naszej muzyki. Jednakże dobre czy złe recenzje, to coś subiektywnego, więc nie robimy tragedii. Jak długo pracowaliście nad materiałem na "Unstoppable"? Proces pisania materiału był wystarczająco szybki, wszystkie piosenki zostały skomponowane w drugiej połowie 2014 roku. Pomimo tego, pozwoliliśmy dojrzeć całemu potencjałowi każdego z utworów na trasie, co było również bardzo naturalne i szybkie. Jako muzycy znamy siebie najlepiej, mamy świetne rozeznanie i wiemy jakie są nasze mocne i słabe strony, dlatego zawsze wiemy co zrobić, by niczego nie zaniedbać. Jeśli jedna z naszych piosenek przekonuje do nas metali, to potem jesteśmy pewni, że każdego możemy przekonać, by jej posłuchał. Kto jest autorem okładki? Okładka została stworzona przez Simonę Brance, lokalną artystkę i naszą przyjaciółkę. Jesteście chyba wielkimi fanami gryfów, ponieważ już na trzecim albumie z rzędu, okładkę zdobi gryf, lecz tym razem ktoś na nim siedzi. To wasza wizja czy zupełny przypadek? Muszę Cię poprawić, to feniks, symbol naszej drogi i czujemy, że bardzo nas reprezentuje. Na "Unstoppable" mamy nową ewolucję naszego feniksa, co jest częścią naszej wizji i wielce prawdopodobne, że pojawi się na naszym następnym albumie.

Foto: Steel Raiser

dom ze znajomymi, którzy myślą tak jak ty. Steel Raiser powstał właśnie w ten sposób. Jaka jest poprawna nazwa zespołu, Steel Raiser czy Steel Raiser III? Prawidłowa nazwa to Steel Raiser. Jednak zespół zaczął grać jako Steel Raiser III, jednak po podpisaniu kontraktu z Pure Steel Records zmieniliśmy ją na obecną nazwę. Jak wspominacie wasze początki? Zespół powstał w 2006 z woli Antonia (Portale przyp. red.) i Gianluci (Rossi - przyp. red). Początkowo był to projekt studyjny, ale później po wydaniu pierwszego albumu i porozumieniu, do którego doszło, z chłopakami zdecydowaliśmy powołać do życia prawdziwy zespół, jaki teraz znamy. Zacząłem to ja, Giuseppe (Seminara - przyp. red.) na gitarze i Antonio na bębnach. Nagraliście dopiero trzy albumy, jak sami postrzega cie ten pierwszy z perspektywy czasu, zwłaszcza, że do tej pory wasz skład miał kilka roszad?

80

STEEL RAISER

Bonusowa wersja została nagrana z partią basu wykonaną przez Dino Fiorenzę. Kiedy spytał nas czy może wziąć udział w nagrywaniu nowego albumu jako gość, mieliśmy już zrobione wszystkie partie basu i perkusji w "Scent Of Madness", więc w końcu mieliśmy dwie pełne wersje tego samego utworu. Pomyśleliśmy, że umieścimy to jako dodatkowy utwór, by dać więcej światła jak powstał album oraz nadać większe znaczenie solówce Dina, co zdecydowanie wzbogaciło nasz album. Jak powstał "The Last Tears", który przywodzi na myśl twórczość Type O Negative? Czy jest to wynik improwizacji czy może jakiegoś duchowego uniesienia? Ta piosenka powstała w taki sam sposób co inne. Gianluca nie był zainspirowany szczególnym zespołem, po prostu szybko wymyślił dobry riff i stąd powstał cały utwór. Oczywiście jesteśmy zadowoleni z tego porównania, osobiście uważam ich za świetny zespół. Alfonso Giordano w "The Last Tears" brzmi jak Peter Steele. Czy dużo musiał poświęcić czasu, by

Poprzednie wasze albumy ukazały się pod szyldem Pure Steel Records, a obecny album pod szyldem Iron Shield Records. Co spowodowało zmianę wydawcy? Decyzja, by zmienić wydawcę nie była umotywowana chęcią zmiany atmosfery, ale po prostu wygaśnięciem umowy, która wiązała nas z Pure Steel Records. Bez warunków odnowienia znaleźliśmy się w Iron Shield Records z prawdziwym entuzjazmem i potencjałem, by kontynuować naszą podróż. Jednakże pragniemy podziękować chłopakom z Pure Steel Records za świetną pracę, którą wykonali... i nadal ją dla nas robią. Grzegorz Cyga


Hiszpański In Vain mógłby być odpowiedzią na szwedzki Persuader - łączy melodykę europejskiego power metalu z agresją thrashu. Mimo tego, że istnieje od ponad dekady i nagrał trzy płyty, dopiero teraz wieść o nim przebija się za hiszpańskie granice. Z czego to wynika? Opowiadał nam perkusista, Teodoro Seoane.

Za łagodni na thrash, za mocni na power HMP: Na okładce Waszej ostatniej płyty przedstawiliście postać "lekarza zarazy". Skąd taki pomysł? jak ich postacie mają się do Waszej płyty? Teo Seoane: Pomysł powstał przez niekończącą się korupcję w polityce, która rani nasz kraj. Politycy są pasożytami, którzy mają tylko jeden cel w życiu: stawanie się bogatymi poprzez kradzież pieniędzy zwykłych ludzi; sądzimy, że oni mają zgniłe dusze i mamy nadzieję, że ich dusze rozłożą się wcześniej czy później. Na razie możemy kształtować nasze pragnienia na tej okładce, z politykami usuniętymi z Izby Reprezentantów (budynku, który widać z tyłu) przez "lekarzy zarazy". Nie istnieje dokładne połączenie tych konkretnych postaci z utworami, można powiedzieć, że jest to zwykłe przedstawienie tego, co chcielibyśmy aby stało się z tymi "szumowinami", sposób na rozwiązanie problemów poruszonych w kilku kawałkach na płycie. Poruszacie wiele tematów, wydaje mi się, że głównie fantasy. Czy jest jeden przekaz, wspólny mianown ik, który łączy wszystkie teksty na płycie? Na tym albumie istnieje kilka powiązanych ze sobą, ale także z okładką tematów, ale nie wszystkie. Podczas gdy nasz drugi album był całkowicie oparty na koncepcie, na tym albumie tylko utwory "No Future For The World" i "Guardian Angels" są jedynymi, które na tej płycie mówią o korupcji "pożerającej" nasz kraj i ogólnie wszystkie kraje zachodnie. Jak mówisz, tematy innych kawałków zmieniają się opisując osobiste doświadczenia i uczucia w "From Your Cradle To Your Grave" po historyczne wydarzenia w "The Last Waltz", a nawet programów telewizyjnych i książek, które zostały przez nas wspomniane w "Serenity Valley" czy "King In The North". Wbrew temu, co mogłoby się wydawać, rzadko poruszamy tematy fantasy, a przynajmniej typowo fantasy. Na przykład "Dragon Huntress" jest rzeczywiście historią o łowczyni smoków, ale trzonem piosenki jest matka chroniąca dziecko przez czającym się w życiu niebezpieczeństwem uosobionym w ciele smoka, który je atakuje. Każda matka chroniąca swoje dziecko jest najzacieklejszym ze stworzeń, a ten kawałek jest jednym z tych, mówiących o osobistych doświadczeniach. Muszę przyznać, że "The Little Things that Matter" to moje pierwsze zetknięcie się z Waszą muzyką. Myślicie, że trafienie pod skrzydła Pure Steel pomoże Wam teraz dotrzeć do większej ilości słuchaczy? Pure Steel jest Waszym wydawcą czy promo torem? Pure Steel jest tylko wydawcą. Mamy ogromną nadzieję, że otworzą nam drzwi do miejsc, gdzie w przeciwnym razie może nam nie udać się dotrzeć. To nasz pierwszy oficjalny krok za granicą, a my jeszcze nie wiemy jak to działa, ale ze wszystkich możliwości Pure Steel wydawała się być najbardziej poważnym i konsekwentnym. Dobrym dowodem, że dotrzemy do większej ilości ludzi, jest to, że dowiedziałaś się o nas dzięki nim! (śmiech) Cieszę się, że udało mi się na Was trafić. Wasza muzyka to w zasadzie mieszanka dwóch gatunków, thrashu i tradycyjnego heavy metalu. Skąd taki miks w Waszym graniu? Wśród Was są miłośnicy obu gatunków i tworzycie muzykę wspólnie, idąc na kom promisy? Naszym zamiarem i tym, co nas motywuje jest mieszanie energii prędkości thrashu z melodiami najmocniejszego niemieckiego power metalu, wierzymy że to czyni naszą muzykę odrębną. Nie mamy zobowiązań do nikogo i nigdy nie będziemy, faktycznie moglibyśmy robić rzeczy inaczej, co by było korzystne komercyjnie. Śpiewamy po angielsku w Hiszpanii, gdzie jesteśmy systematycznie wykluczani za robienie tego. Mieszamy power i thrash, więc dla fanów thrash jesteśmy za łagodni, a dla fanów power jesteśmy za mocni… Jesteśmy dla siebie największym wrogiem! (śmiech) W każdym razie to jest muzyka, którą lubimy

robić i dlatego umrzemy tworząc muzykę, którą lubimy, i to jest to co się naprawdę liczy. Część Waszych utworów brzmi również bardzo amerykańsko. Można w niej odnaleźć echa zarówno Iced Earth, Vicious Rumors czy nawet Helstar. To rzeczywiście Wasze inspiracje czy skojarzenie jest dziełem przypadku? Czysty przypadek. To nie pierwszy raz, gdy się nam o tym mówi, ale prawie nikt z naszego zespołu nie słucha tego rodzaju amerykańskiego metalu. Niektórzy z nas mają płyty tych zespołów, o których wspomniałaś, ale nie należą one do naszych ulubionych i oczywiście nie uważamy, że mają wpływ na naszą muzykę. Z drugiej strony, zespoły jak Metallica czy Megadeth, Symphony X a nawet Pantera mają wpływ na nas, ale reszta wypływów pochodzi z Europy: Helloween, Running Wild, Blind Guardian, Kreator, Grave Digger, Dissection a nawet Nightwish. Jak widzisz, zespoły nas inspirujące są bardzo zróżnicowane, ale główna inspiracja pochodzi ze starej Europy. Właśnie, w Waszej muzyce odnajduję też dalekie echa… włoskiego Elvenking (mam na myśli linie melodyczne choćby w "Dragon Huntress") czy nawet

cznymi zespołami heavy metal, power, viking czy death metal z lat '80. To kwestia obecnych czasów, gdy prawie niemożliwe dla nowego zespołu jest zyskanie uznania, ten Madryt jest tylko znany z klasycznych zespołów, ale jeśli przyjedziesz do Madrytu na jeden weekend możesz wybierać między co najmniej pięcioma metalowymi koncertami dziennie, z każdego gatunku metalu jaki możesz sobie wyobrazić. I niestety bez względu na gatunek, publika na koncertach nie dopisuje. Dzisiaj mamy najbogatszą i najbardziej utalentowaną scenę naszych czasów, a większość ludzi nie chodzi na koncerty ani nie kupuje płyt ani nie wspiera w żaden sposób. Zawsze znajdą się tacy, którzy troszczą się o zespoły i wspierają, ale jest ich naprawdę mało, a zespoły są w końcu zmęczone tym że, nie osiągają żadnych wyników, nie rozwijają się, a po kilku latach rozpadają się zmęczeni wszystkim. Faktycznie, jest to jeden z powodów przez który zdecydowaliśmy się "spojrzeć' za granicę i spróbować znaleźć nasze miejsce z pomocą Pure Steel, ponieważ czujemy, że w naszym kraju nie jesteśmy w stanie dużo zrobić. To jest bardzo smutne, ale to jest jak musimy spojrzeć prawdzie w oczy w najlepszy możliwy sposób. Jak wyglądają Wasze koncerty? Gracie często u siebie w mieście, jeździcie po całej Hiszpanii? Udaje Wam się grać za granicą poza tym, że byliście kilka razy na wielkich niemieckich festiwalach? Nasze koncerty są olbrzymią dawką energii! Specjalnie nie przebieramy się ani nie charakteryzujemy, tylko czterech facetów występujących z przyjemnością na scenie. Kiedyś graliśmy w Madrycie dwa razy w roku, zazwyczaj kiedy wydawaliśmy nową płytę i kończyliśmy naszą trasę i zanim braliśmy się za nowy album. Oczywiście teraz także występujemy w Madrycie jako support przed większymi zespołami i gramy koncerty w innych miastach w całej Hiszpanii. Teraz nie może-

Foto: In Vain

niemieckiego Powerwolf (linie wokalne oraz sposób śpiewania Daniela Cordróna). Powerwolf jest wspaniałym odzwierciedleniem dla młodych zespołów. Pomijając uderzający i osobisty styl, który dzisiaj wydaje się być niezbędny aby przyciągnąć uwagę publiczności, co nie pasuje do nas, wiemy, że na pewno musimy znaleźć własne brzmienie, jakie oni osiągnęli, a ludzie po wysłuchaniu kilku dźwięków będą mogli powiedzieć "Kurcze, to jest In Vain!". Wierzymy, że na tym polu już coś osiągnęliśmy, a przynajmniej jeśli chodzi o wokal. Nie myślimy dużo o Elvenking, ale także są zespołem z miarę wyraźnym stylem oraz lubimy niektóre z ich utworów. Zdecydowanie czujemy się częścią młodej sceny metalowej, ale nie wiemy której konkretnie! (śmiech) Jak się gra tego typu muzykę w Madrycie? Istnieje pokaźna scena i odbiorcy tego rodzaju grania? Pytam, ponieważ Madryd kojarzy się raczej z lżejszymi zespołami typu Baron Rojo czy Dark Moor… Cóż, hiszpański metal, a konkretnie metal z Madrytu ma ogromną scenę niezależną, ze wspaniałymi klasy-

my grać za granicą, o ile nie otrzymamy rozsądnej oferty od sponsora oraz musimy mieć większe uznanie na metalowej scenie, mamy nadzieję, że promowanie przez Pure Steel i wywiady jak ten pomogą nam osiągnąć ten cel. Zagraliście także na Keep it True. Wiadomo, że jest to festiwal, którego tematyka skupia się wokół klasyków, legend metalu oraz zespołów wyciągniętych z lamusa. Jak udało Wam się dołączyć do tak "eli tarnego" grona? Koło jakich nazw udało Wam się zagrać? Cóż, to jest drugi raz, kiedy się nas o to pyta i nie wiemy gdzie to było opublikowane, ale niestety nie graliśmy jeszcze na festiwalu KIT. Graliśmy tylko na hiszpańskich festiwalach, gdzie mogliśmy dzielić scenę z takimi zespołami jak Freedom Call, Axxis czy Astral Doors. Bardzo miłe doświadczenie i szansa na naukę od świetnych profesjonalistów! Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Magdalena Kowalska

IN VAIN

81


Na falę powrotów zespołów z lat '80 załapał się również nowojorski Killen. Niedawno ukazała się zremasterowana reedycja ich debiutu "Killen" wzbogacona o demo "Restless is the Witch" wydana oczywiście przez Cult Metal Classics. Polecam wszystkim zapoznanie się z tym materiałem, gdyż zawiera potężną dawkę heavy/power metalu na naprawdę wysokim poziomie. Zespół wrócił również do grania na żywo oraz jest szansa na nowy krążek. O reszcie opowie już sam Mitch Thylacine, gitarzysta Killen.

Nie zamierzamy zmieniać muzyki i podążać za trendami HMP: W tym roku zdecydowaliście się reaktywować zespół. Czemu postanowiliście spróbować jeszcze raz? Co Was skłoniło do podjęcia tej decyzji? Mitch Thylacine: Cult Metal Classics skontaktowali się ze mną i zapytali o ponowne wydanie Killen Longplay z 1987 roku. Totalnie mnie to zaskoczyło, ponieważ nigdy nie myślałem o ponownym wydaniu albumu na płycie CD, poprzednio był on na płycie winylowej i na kasecie. Latami nie myślałem o tym albumie i nie sądziłem, że ktokolwiek o nim pamiętał i kogokolwiek obchodził, jednak Manos z Sonic Age Records wyjaśnił mi, że są fani, którzy bardzo by chcieli wydania albumu na płycie CD i oglądać nasze występy na żywo. Powiedział, że przez długi czas próbował się z nami skontaktować aby to umożliwić. Na początku miałem wątpliwości, ponieważ byliśmy 18 latkami podczas naszego pierwszego pobytu w studio, kiedy album nabierał doświadczenia i wiele rzeczy nie było prawdopodobnie zrobionych tak jak mogłoby być. Wtedy jednak posłuchałem oryginalnych taśm po raz pierwszy od 30 lat i zdałem sobie sprawę, że wiele rzeczy brzmiało lepiej niż zapamiętałem i że to wciąż ma swoje miejsce w muzyce metalowej. Dlaczego w reaktywowanym Killen zabrakło perku sisty Butcha Tyler'a? Butch Tyler był pierwszą osobą, z którą rozmawiałem przez telefon na temat ponownego zjednoczenia ze-

Niedawno ukazała się reedycja waszego debiutanckiego krążka "Killen". Czy ten materiał brzmi tak samo jak w 1987 roku czy też może dokonaliście jakiejś obróbki? Głównym powodem, dla którego zgodziłem się ponownie wydać płytę, było to, że mam dużą kontrolę nad tym projektem. Powiedziałem, że jeśli zamierzamy to zrobić, chcę remasterować piosenki z oryginalnych taśm. Byłem w stanie wyrównać wiele nagrań dla czystszego i mocniejszego dźwięku oraz wyeliminować hałas. Chciałem również zaktualizować wygląd okładki. Cult Metal Classics dodało "Restless Is The Witch", dodatkowe nagrania oraz jakieś 20-cia broszurowych stron z rzadkimi zdjęciami i historią zespołu. Również będzie limitowana edycja wydania w pudełku oraz winylowe wydanie. Na pewno lekkiej korekcie poddana została okładka. Nie myśleliście jednak by użyć całkiem nowego obrazka? Oryginalny cover nie był najlepszy. Nie myślałem o użyciu kompletnie nowego wizerunku. Chciałem zachować ten sam układ okładki i uczynić go rozpoznawalnym i wiernym pierwowzoru, acz ze zmodernizowanym ujęciem. Również zaangażowałem oryginalnego basistę Marka Vasqueza, który grał na większości albumu oraz pozbyłem się Jeffa Bayera, który nie grał na albumie i nie był lojalnym członkiem zespo-

len, Judas Priest i tak dalej. Jednak we wczesnych latach 80-tych wszystkie te wielkie zespoły, które wtedy wypłynęły, zabrały mnie na wyższy poziom inspiracji. Zespoły jak Manowar, Mercyful Fate, Accept, wczesny Anthrax, wczesna Metallica. Które utwory były przyjmowane najlepiej przez fanów, a które Wy najbardziej lubiliście grać? Wiele ludzi mówi, że ich ulubionymi kawałkami są "Stricken By Darkness", "Victima", "The Marauder", "Birth of A King". Czerpię radość z grania wszystkich tych piosenek, ale prawdopodobnie "Scream In The Night" jest dla mnie najbardziej wyjątkowa, ponieważ jest pierwszą, jaką napisałem i rozpoczyna album. Jak dziś z perspektywy czasu oceniacie debiut? Dalej jesteście z niego dumni? Czy dzisiaj zagralibyście te numery tak samo? Ten album jest dla mnie ważny, ponieważ nauczył mnie co robić, a czego nie, podczas nagrywania. Były rzeczy, które zawsze mnie martwiły i chciałem aby mogły być zrobione inaczej. Byliśmy grupą dzieciaków nagrywających utwory z inżynierem dźwięku, który prawdopodobnie nie znał metalu i który również mógł zrobić kilka rzeczy lepiej. Wszyscy jakoś sobie radziliśmy. Nie mieliśmy producentów ani sponsorów dużych wytwórni. Właściwie byliśmy zdani na siebie. Kiedy przesłuchałem nagrań po raz pierwszy od 30 lat, pomyślałem, że wcale nie brzmią aż tak źle, a właściwie są dość dobre. Cieszę się, że miałem szanse je pozmieniać i ponownie wydać. Myślę, że piosenki są świetne i że będą brzmieć niesamowicie kiedy będziemy je ponownie wykonywać na żywo. Jaka wtedy w 1987 roku była reakcja sceny na ten krążek? Jakie dostawaliście recenzje? To różniło się od czegokolwiek innego w tamtych czasach, a kiedy coś jest inne albo to kochasz, albo nie. Mieliśmy dość szczęścia, że rozprowadziliśmy album po całym świecie i jesteśmy wdzięczni, że mamy fanów, którzy nas wspierają i kochają to. Wasza muzyka sprawiała wrażenie dość mocno osadzonej w metalowym undergroundzie i była daleka od wszelkiej komercji. Co było dla Was wtedy priorytetem? Sukces czy pozostanie wiernym metalowym korzeniom? Można zdefiniować "sukces" na wiele sposobów. Zawsze byłem przeciwny pomysłowi, że wytwórnia płytowa stara się sprawić abyś wyglądał lub brzmiał tak, jak według nich powinieneś, abyś się lepiej sprzedawał. Wszystko co robiłem było prosto z serca i szczere. Myślę, że jeśli pozostajesz lojalny swojej muzyce, ludzie to doceniają. Dlaczego w dwa lata po wydaniu debiutu, zamiast uderzać z dużym krążkiem postanowiliście nagrać demo "Restless is the Witch"? Przecież nowe utwory czyli "Vampire" I "Birth of a King" kopały dupę bezlitośnie. Mieliśmy przejściowy okres. Rozstaliśmy się z naszym wokalistą oraz dołączył do nas nowy basista i gitarzysta. Przejąłem wokal i chcieliśmy jak najszybciej wydać parę kawałków, w trakcie szukania producenta oraz studio aby nagrać drugi album.

Foto: Killen

społu. Był bardzo podekscytowany i na początku był za dawaniem koncertów, jednak nie grał przez lata na perkusji i niestety obecnie jego życie znajduje się na innym etapie. Jednak fakt, że Carl Cenedy przejmuje jego miejsce nie jest złą wiadomością. Wasz nowy pałker Carl Canedy to osoba z bardzo konkretnym CV (The Rods, Thrasher czy nawet Manowar). Jak doszło do tego, że znalazł się w Waszych szeregach? Pewnie to, że jest z Nowego Jorku też miało duży wpływ? Jesteśmy zaszczyceni, mając go na pokładzie. Pierwszy raz spotkaliśmy Carla około 1989 roku, kiedy nagrywał nasz drugi album w swoim studio. Byliśmy zachwyceni tym, że w końcu jesteśmy nagrywani w prawdziwym studio wraz z metalowym producentem. Niestety ten album nigdy nie został publicznie wydany głównie dlatego, że scena została przejęta przez grunge.

82

KILLEN

łu. Myślę, że nowa okładka jest zajebista. Do podstawowego programu płyty dodane zostało prawie cało demo "Restless Is the Witch". Czemu jednak zamiast coveru Black Sabbath "Children of the Grave" daliście koncertową wersję "The Marauder"? Dwa Powody. Zgaduje, że pierwszy powód to, że Sonic Age Records/Cult Metal Classics nie dążyło do załatwienia praw do piosenki Black Sabbath, za to uwzględnili "The Marauder", ponieważ to rzadki utwór, a takie niewydane bonusowe nagranie jest ekskluzywne dla nowej odsłony. Co było Waszą największą inspiracją w momencie tworzenia muzyki na debiut? Pamiętacie jeszcze na kim się wzorowaliście? Jako dzieciak miałem dużą kolekcję nagrań i byłem fanem Kiss, Black Sabbath, Led Zeppelin, Van Ha-

Podobno w latach 89-90 nagraliście materiał na drugi album, zresztą wyprodukowany przez Waszego obec nego bębniarza Carla. Czemu nie udało Wam się go wydać? Czy macie w planach wydanie jeszcze kiedyś tego materiału lub choćby wykorzystanie niektórych z utworów w przyszłości? Byliśmy podekscytowani możliwością pracowania z Carlem. Byliśmy fanami The Rods, a on był producentem wielu świetnych zespołów metalowych takich jak Anthrax i Overkill. Niestety do czasu, kiedy byliśmy gotowi wydać album, grunge przejęło kontrolę nad sceną i metal nie był popularny wśród wytwórni płytowych, zatem odłożyliśmy to na półkę czekając na dobrą umowę. Tak, chcielibyśmy wydać tamte piosenki i zagrać kilka z nich na żywo. Jaka muzyka była na nim zawarta? Czy dalej był to klasyczny power/heavy metal czy może chcieliście podążyć w jakimś innym kierunku? To była kontynuacja "Restless Is The Witch" EP. Napisałem wszystkie te piosenki, więc naturalnie miałyby podobny styl do poprzednich nagrań. Jakie były główne powody rozpadu zespołu? Zespół nigdy oficjalnie nie przestał istnieć. Po prostu powoli oddalaliśmy się od siebie, angażując się w inne projekty, które wiązały się ze zmianą sceny muzycznej.


Zacząłem grać w zespole wraz z Bobbym z Overkill i myślałem, że to byłby automatyczny sukces, więc odstawiłem Killen na bok, jednak I4NI nigdy nie ruszył. Czy uważacie, że mogliście osiągnąć znacznie więcej niż Wam się udało? Jeśli tak to gdzie Waszym zdaniem popełniliście największy błąd? Oczywiście była możliwość zrobienia więcej, ale czułem, że robiłem wszystko, co w mojej mocy aby tak się stało. Niestety było też wiele osób "zaangażowanych", którzy może nie dawali z siebie sto procent. Również nigdy nie mieliśmy za plecami jakiejś dużej wytwórni czy firmy menadżerskiej, a bez tych rzeczy nie zajdziesz tak daleko jak byś chciał. Nie powiedziałbym, że popełniłem błędy, ale na własnej skórze odebrałem wiele życiowych lekcji. Najważniejsze to nie zadowalać się sesjami w studio oraz ostrożniejsze wybieranie ludzi z którymi będę pracował w przyszłości, a szczególnie omijanie takich, którzy nie będą dawali z siebie sto procent. Macie na koncie jakieś spektakularne koncerty? Który z nich wspominacie najlepiej do dzisiaj? Z jaki mi bandami dzieliliście scenę? Graliśmy z wieloma świetnymi zespołami. Oni wszyscy traktowali nas dobrze. Pamiętam, że Wrathchild America byli dla nas naprawdę super. Ze wszystkich koncertów, myślę, że najlepszy był nasz pierwszy koncert na wielkiej scenie naprzeciwko wielkiego tłumu metalowców w Staten Island w Nowym Jorku. W końcu widzieliśmy jak nasze marzenia wchodzą w życie po tak trudnej pracy. Co się z Wami działo przez ostatnie 25 lat? Pozostaliście w jakimś związku z muzyką? Nigdy nie przestałem być zaangażowanym w muzykę. Grałem w paru różnych zespołach i zrobiłem wiele rzeczy w studio. Kiedy będzie jakaś okazja, żeby zobaczyć Was na żywo? Gdzie planujecie dotrzeć ze swoją muzyką? Mamy zaplanowany występ na Headbangers Open Air 2016 i obecnie dodajemy więcej terminów w Stanach i Europie. Macie w planach pisanie nowych numerów? Jeśli tak to kiedy można będzie spodziewać się jakiegoś waszego nowego materiału? Piszemy nowe piosenki do nowego albumu, ale mamy również dużo utworów Killen, które nigdy nie zostały opublikowane, które prawdopodobnie nagramy wcześniej. W jakim kierunku zamierzacie pójść z Waszą muzyką? To będzie stary Killen czy też zaskoczycie nas czymś nowym? Cokolwiek zaprezentujemy, będzie podobne do oryginalnej muzyki. Nie zamierzamy zmieniać muzyki i podążać za trendami. Mam własny styl pisania. Jedynym, co może się różnić, to współczesna produkcja, ale będzie to ten sam rodzaj muzyki. Jaka jest Wasza znajomość dzisiejszej sceny metalowej? Interesuje Was to co się na niej dzieje czy też może słuchacie dalej tych samych klasycznych rzeczy co kiedyś? Nie jestem zainteresowanym tym, co dzieje się teraz z metalem. Lubię oryginalność i kreatywność i wydaje się, że w dzisiejszych czasach zespoły brzmią dokładnie tak samo jak kiedyś. Kiedy słucham muzyki, to wciąż słyszę utwory Judas Priest, Iron Maiden, Black Sabbath i tak dalej. Dla mnie wtedy metal był na najwyższym poziomie. Zespół z "młodszego" pokolenia, który naprawdę lubiłem to był Rammstein, ale było to dawno temu.

Sposób na wyrażenie siebie Bezkompromisowy debiut wściekłych fińskiego Ceaseless Torment, ma już rok z okładem. Jest to, więc świetna okazja na małą pogawędkę z Sebastianem Fredrikssonem i resztą zespołu, niezbyt rozmowną, niestety. HMP: "The End They Bring" całkowicie skopał mi dupsko. Skąd w was tyle furii? Jesteście nerwowymi typami? Sebastian Fredriksson: Inspiruje nas zło panujące na świecie i towarzyszące temu problemy osobiste. Muzyka jest naszą metodą na okazanie gniewu, więc staramy się przemycać go wyjątkowo sporo, aby nasza twórczość była jak najbardziej intensywna. Jesteście młodą kapelą - tak naprawdę - wszystko przed wami, ale ten materiał to prawdziwa gratka dla metalowców głodnych thrash/death metalowej rzeźni. Czy komponowanie materiału zajęło wam długi okres czasu? Sebastian Fredriksson: Większość materiału na płytę to rzeczy bardzo stare, tworzone już ponad pięć lat temu, jednakże na kilka tygodni przed wejściem do studia stworzyliśmy trochę nowego stuffu. Wliczając należyte zmiany w składzie, minęło trochę lat, zanim weszliśmy do studia całym zespołem. Jak pracowało wam się w studiu nagraniowym? Sebastian Fredriksson: Znacznie bardziej preferujemy granie na żywo, więc staramy się uchwycić ten aspekt podczas nagrywania płyty. Nagrywanie płyty w studiu było osobistym wyzwaniem dla każdego z nas. Czy wasza współpraca z BWK Records układa się pomyślnie? Sebastian Fredriksson: Wszystko gra. BWK Recods to bardzo solidny label. Przyjaźnimy się z ekipą z wytwórni, dzięki czemu zespół ma wolność przy nagrywaniu i ma wszystko pod kontrolą. Co powiecie o sukcesie rodaków z Lost Society? Sebastian Fredriksson: Dobrze dla nich. Robią co do nich należy i na wysokim poziomie. Powiedz trochę o tym, jak powstało Ceaseless Torment. Sebastian Fredriksson: Seba (gitara, wokal) i Antti (bębny) poszli na małe piwko. Następnego ranka uświadomili sobie, że mają zespół. Zdecydowali zaakceptować taką kolej rzeczy. Nabyli więcej browaru, zapraszając jeszcze basistę (Mikko) i gitarzystę (Tuomo). Grupa wskoczyła na sanie napełnione po same brzegi piwem, napierdzielając z góry w dół i po pewnych problemach z obsadzeniem stanowiska gitarzysty, skończyło się na przyjęciu do zespołu Kima. Jak trzyma się thrash metal w Finlandii? Sebastian Fredriksson: Staje się coraz silniejszy, dzień po dniu. Przez pewien czas gdzie nie spojrzałeś,

było tu mnóstwo death/thrashowych kapel, ale od kilu lat zespoły przestawiły się na thrash/speed. Jacy artyści wywarli na was największy wpływ? Sebastian Fredriksson: Prawdopodobnie wszyscy, a przy najmniej większość elity death i thrash metalu z lat 80-tych i 90-tych (wyłączając Sebastiana). Jakie są, waszym zdaniem, najlepsze albumy bieżącego roku? Sebastian Fredriksson: Cult of Endtime - "In Charnel Lights". Mikko Karppelin: Gruesome - "Savage Land", Dr. Living Dead - "Crush The Sublime Gods". Kim Lappalainen: Cut Up - "Forensic Nightmares", Ranger - "Where Evil Dwells", Foreseen - "Helsinki Savagery". Antti Uuttu: Amputory - "Ode To Gore", Carpenter Brut - "EP III", Demonical - "Black Flesh Redemption". Tworzycie jakiś nowy stuff? Sebastian Fredriksson: Taaa, mamy trochę kawałków, które są w gruncie rzeczy gotowe, aczkolwiek chcemy je jeszcze podrasować. Jaki jest cel muzyki Ceaseless Torment? Sebastian Fredriksson: Wyrażanie wszelkich emocji uczuć i innych gówien, które przerabiamy w przyjemne, bądź też nie tak bardzo przyjemne audiotortury. Jaki był wasz najlepszy koncert? Sebastian Fredriksson: Nie wiemy, ciężko wybrać jeden show, było mnóstwo takich, które miło wspominamy. Oczywiście po każdym gigu mamy debatę, z której wynika jaki on był. Zakończcie zdanie: "Ceaseless Torment to dla mnie…" Antti Uuttu: Coś co musi się rozwijać. Wspinać się po kolejnych szczeblach naszych umiejętności… Słowem, skrzyżowanie naszych muzycznych pasji. Sebastian Fredriksson: Sposób na wyrażenie siebie. Mikko Karppelin: Metoda na fajną zabawę. Kim Lappalainen: Druga najlepsza rzecz, jaka wydarzyła się w moim życiu. Co sądzicie o nowej fali thrashu? Sebastian Fredriksson: Jest sporo dobrych zespołów i gównianych. Mamy mieszane uczucia. Ostatnie słowo? Sebastian Fredriksson: Tak (śmiech). Łukasz Brzozowski

Jakie są zatem najbliższe plany Killen? Czego możemy się po Was spodziewać? Planujemy dać parę trochę koncertów w Stanach i Europie i wydać nasze nigdy niepublikowane nagrania z naszego skarbca razem z nowym materiałem. Będziemy występować na Headbangers Open Air 2016 w Niemczech. Poza tym mamy nowe konto na facebooku oraz oficjalną stronę killenmetal.com więc możesz mieć kontakt z zespołem i być z naszymi sprawami na bieżąco. To już wszystkie pytania z mojej strony. Wielkie dzięki za wywiad. To była przyjemność. Dziękuję ci oraz dziękuję fanom za wsparcie i za podtrzymywanie metalu przy życiu. Maciej Osipiak Tłumaczenie: Bartek Hryszkiewicz, Anna Kozłowska

Foto: Nikky Holmes

CEASELESS TORMENT

83


Mocniej, ciężej i bardziej epicko! Wrocławski Crimson Valley po przetasowaniach personalnych wraca z nową EPką "Halls Of Victory". To, czego można spodziewać się po tym materiale zdrada już widniejący wyżej tytuł, zaś o tym wszystkim co działo się w zespole przez ostatnie dwa lata i przygotowywanym już kolejnym albumie, rozmawiamy z 4/5 składu grupy: wokalistką Ewą, gitarzystami Ziolllo i Bałagunem oraz basistą Jerrym: HMP: Zmiana wokalisty to dla każdego, nawet mniej znanego zespołu, spore wyzwanie. Jednak wy po rozstaniu z Bartkiem Koniuszewskim wiosną 2013 roku nie zamierzaliście składać broni, od razu zaczęliście szukać jego następcy? Ziolllo: Tak, dokładnie! Poszukiwania rozpoczęliśmy w tej samej chwili, kiedy pożegnaliśmy się z Bartkiem. Zdawaliśmy sobie sprawę, że to duże wyzwanie, szczególnie, że z Bartkiem zagraliśmy dość dużo koncertów i jako wokalista był najbardziej rozpoznawalną osobą w zespole. Jednak o składaniu broni absolutnie nie było mowy. Jerry: Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że mógł to być dla nas tzw. "strzał w kolano", lecz błędów nie popełnia ten, co nic nie robi i postawiliśmy wszystko na jedną kartę. Dzięki temu zabiegowi dalej istniejemy, dalej gramy i możemy udzielić wywiadu dla HMP (śmiech). Wasze drogi rozeszły się chyba dość nagle, skoro nawet nie zaśpiewał na tych kilku już wcześniej ustalonych koncertach? Bałagun: Decyzja o rozstaniu z Bartkiem nie była podjęta z dnia na dzień. Bardzo długo do tego dojrzewaliśmy, dość dobrze to przemyśleliśmy i omówiliśmy, zanim ostatecznie wprowadziliśmy w życie. Nasz zespół ma charakter bardzo koncertowy. Jeśli mielibyśmy zdecydować się na przerwanie koncertowania w tamtym okresie to pewnie nigdy nie rozstalibyśmy się z Bartkiem (śmiech). Tak czy owak mieliśmy bufor czasowy między koncertami, choćby na popracowanie nad materiałem z kolejnym wokalistą. Zastąpił go wówczas Rafał Gębicki z Wölfrider, ale pewnie nie było opcji, by dołączył do was na stałe? Jerry: Po opuszczeniu naszych szeregów przez Bartka postanowiliśmy nie odwoływać pozostałych występów, nie jest to w naszym stylu. Świat musiałby się zawalić, żebyśmy musieli odwołać koncert. Poprosiliśmy Rafała o pomoc. Rambo to człowiek, który jest kompletnym przeciwieństwem Bartka. Zastanawialiśmy się nawet nad przyjęciem go do zespołu na stałe, tylko za długo się zastanawialiśmy, a Rafał po pewnym czasie stwierdził, że jednak woli skupić się na Wölfrider, który przygotowywał się na nagranie debiutanckiego materiału. Najważniejsze, że dał nam chwilę luzu na ustalenie dalszego planu działania oraz zaśpiewał z nami koncerty, które mieliśmy zaplanowane. Serdecznie mu za to dziękujemy. Flaszki nie postawimy, bo już i tak

za dużo wspólnie pijemy (śmiech). Pojawienie się w Crimson Valley wokalistki Ewy Kleszcz to dowód na mizerię wokalnej formy męskich kandydatów na to stanowisko czy też raczej chęć pójścia w nieco innym kierunku i stąd taki właśnie wybór? Ziolllo: Raczej to pierwsze. Może użycie określenia "mizeria męskich kandydatów" nie tyczy się wszystkich, ale prawda jest taka, że Ewa zaprezentowała się na przesłuchaniach najlepiej. Stąd taka decyzja zespołu. Pójście w inną stronę w pewnym sensie było oczywiste: nowy wokal to chyba zawsze pójście w nieco innym kierunku. Jerry: Wiesz Wojtek, we Wrocławiu jest wielu świetnych wokalistów. Wrocław to miasto możliwości. Na początku chcieliśmy koniecznie mieć w zespole faceta. Po kolejnych przesłuchaniach zauważyliśmy, że podświadomie szukamy drugiego Bartka Koniuszewskiego, przez co podziękowaliśmy wielu dobrym wokalistom o innej manierze śpiewania oraz barwie głosu. Bałagun: Nasz wybór na pewno nie jest dowodem na mizerię wokalistów płci męskiej (śmiech). Moim zdaniem nie ma na to żadnej reguły. Trzeba po prostu trafić na wokalistę, który sobie poradzi. Ma odpowiednią barwę i warunki wokalne, by przebić się przez ścianę metalowego jazgotu podczas melodyjnego śpiewania, posiadać słuch muzyczny i do tego jeszcze chęci. Znalezienie powyższych paru cech w jednej osobie jest wbrew pozorom naprawdę niełatwym zadaniem. Preferowana płeć ma w takiej sytuacji bardzo mały priorytet. Podczas rozstania z poprzednim wokalistą zdawaliśmy sobie też sprawę, że możemy takiej osoby szukać nawet przez rok lub dłużej. Kończąc temat zmian personalnych: od niedawna Ewa nie jest jedyną kobietą w zespole, bowiem na klawiszach gra z wami Agnieszka Bodalska - ktoś musiał odtwarzać na żywo partie zagrane przez J.J. z Nasty Crue na "Halls Of Victory", a poza tym idziecie coraz bardziej w epickim kierunku, więc syntezatory niewątpliwie wzbogacą brzmienie zespołu? Jerry: Powiększył nam się trochę babiniec w zespole i modlimy się o to żeby im się okresy nie zgrały (śmiech). A tak na poważnie, to temat klawiszy przewijał się co jakiś czas odkąd pamiętam. Pewnego dnia spotkałem Agnieszkę (ex-Nymphill) i zaproponowałem jej obsługę parapetu w zespole. Na początku była trochę przestraszona ale jakiś

czas temu odnalazła się w zespole i zaczyna proponować coraz to bardziej odważne pomysły na muzykę. Zdecydowanie będziemy szli w większą podniosłość i epickość w muzyce, lecz żeby nie zatracić przez to pazura mamy zamiar jednak zagrać troszkę bardziej agresywnie na gitarach. Na EP "Halls Of Victory" już słychać poważne zmiany w muzyce. Pojawiły się fragmenty thrash metalu na gitarach, moje growle, numery ogólnie są bardziej agresywne niż dotychczas, lecz cały czas mamy zamiar oscylować w okolicach heavy/power metalu. Ziolllo: Odtwarzanie na żywo partii J.J-ja tyczyło się przede wszystkich partii nagranych przez niego z naszym pierwszym demku "Phoenix", bo tam również to on nas wspomógł klawiszem, jak i odegrał rolę producenta muzycznego tamtej produkcji. Ogólnie rzecz ujmując chcieliśmy pójść w bardziej epicką stronę, dlatego zdecydowaliśmy się na przyjęcie Agnieszki. Dziś na koncertach można usłyszeć również nasze utwory z "Crossing The Sky" wzbogacone o klawisze skomponowane przez Agnieszkę. Ewa: Temat przyłączenia do zespołu klawiszowca toczył się od dawna. Instrumenty klawiszowe w niebywały sposób podkreślają emocje, nadają muzyce liryczny charakter. Wspomniane wyżej partie J.J (Nasty Crue) wzbogaciły brzmienie utworu "Halls Of Victory" i podkreśliły jego przekaz. Jest to szczególnie ważne dla wokalisty, który pisząc teksty skupia się w dużej mierze na przekazaniu odbiorcy czegoś istotnego. Bałagun: Dołączenie klawiszy wynikało czystko z początkowych założeń charakteru zespołu, już na samym etapie jego powstawania. Długi brak stałego klawiszowca wynikał z tego, że zawsze traktowaliśmy trochę ten temat po macoszemu, tj. nigdy nie było porządnych poszukiwań, takich jak w przypadku szukania wokalisty. Temat jednak wciąż gdzieś wisiał w powietrzu. Od czasu do czasu pytaliśmy się jakiegoś znajomego klawiszowca czy nie chciałby z nami pograć. Tym sposobem zwerbowana została Agnieszka. Prace nad tym materiałem trwały już wcześniej, czy też zintensyfikowaliście je po pozyskaniu wokalistki? Tę drugą wersję wydarzeń zdaje się potwierdzać fakt, że Ewa jest autorką wszystkich tekstów? Ziolllo: Jest prawie tak jak napisałeś (śmiech). Rozwijając, większość materiału od strony muzycznej powstała przed przyjęciem Ewy na pokład, ale raczej w wersji roboczej. "Open The Gates" został napisany jeszcze z Bartkiem, razem z linią wokalu oraz z tekstem. Był również zagrany na kilku koncertach z tym tekstem, ale w nowym rozdziale zespołu daliśmy Ewie wolną rękę w napisaniu nowego tekstu i tak właśnie się stało. Więc racja, autorką wszystkich tekstów na "Halls Of Victory" jest już Ewa Kleszcz. Bałagun: Proces tworzenia materiału jest w zespole w miarę jednostajny. Co jakiś czas ktoś przynosi jakąś nową kompozycję, która trafia do kolejki. Gdy przychodzi czas - bierzemy ją na warsztat zespołowy. Jerry: Poszukiwanie wokalisty dało nam trochę czasu na komponowanie nowych utworów. "Shore Of Nothingnes" co jakiś czas był robiony, a później porzucany z powodu braku czasu - podobnie jak "Ragnarok". Tak więc materiał powiedzmy, że był

Foto: Crim son Valley

84

CRIMSON VALLEY


gotowy, brakowało tylko tekstów i melodii. Na szczęście Ewa szybko się uwinęła. Zdecydowaliście się przypomnieć krótszym mate riałem, to jest EP-ką - na drugą płytę jest na tym etapie jeszcze za wcześnie, czy też "Halls Of Victory" już ją niejako zapowiada? Ziolllo: Nagrywając "Halls Of Victory" chcieliśmy koniecznie wypuścić coś z nowym wokalem i zaprezentować delikatną zmianę stylówy. Ewa: "Halls Of Victory" to przedsmak tego nad czym intensywnie pracujemy. Zadaniem EP-ki było przekazanie fanom zmian muzycznych jakie nastąpiły w Crimson Valley. Nowy materiał mamy praktycznie gotowy. Jesteśmy na etapie wprowadzania zmian i poprawek. Jerry: Będzie mocniej, ciężej i bardziej epicko. "Halls Of Victory" jest zdecydowanie agresywnym wydawnictwem. Mamy trzy szybkie numery i balladkę. Na nowej płycie na pewno nie zabraknie agresji, szybkości i ciężaru. Nowy materiał będzie zabijał! Jeśli nie wierzysz - zapraszamy na próbę (śmiech). Bałagun: Póki co skupiamy się nad koncertowym promowaniem nowych kompozycji i materiału z "Halls Of Victory". Oj, trochę za daleko mam teraz do Wrocławia (śmiech). Ponownie nagrywaliście we wrocławskim studiu Hellsound Jarosława Wysockiego, czyli brzmienie zarejestrowanego tam również CD "Crossing The Sky" uznaliście za odpowiednie dla Crimson Valley? Bałagun: Tak, ale tym razem daliśmy Jarkowi większą swobodę w zakresie doboru brzmienia płyty. W rezultacie EP-ka brzmi trochę inaczej niż "Crossing The Sky". Brzmienia gitar są bardziej nowoczesne. Czy brzmienie jest lepsze czy gorsze? Ja bym pozostawił tę ocenę odbiorcom. Jerry: Jarek to zboczony profesjonalista. Nagrywając u niego zapomnij o garażowym brzmieniu. Wszystko jest czyściutkie i równe. Oczywiście nie mamy problemu z utrzymaniem tempa oraz czystością ścieżek w instrumentach. W studiu zawsze wychodzą brudy, których bardzo często na próbach i przy graniu indywidualnie nie słychać, lub nie zwraca się na nie zwyczajnie uwagi. Po to jest potrzebna osoba trzecia taka jak Jarek. Praca z tym gościem to czysta przyjemność zakrawająca o masochizm (śmiech). Przykładowo, podczas nagrywania "Crossing The Sky" mój bas wylądował na ścianie dwa razy a przy "Halls Of Victory" tylko raz. Znaczy się, że albo robię postępy w graniu, albo tabletki uspokajające jednak działają (śmiech). Ziolllo: Raczej maść na wiadomy ból robi robotę… Ewa: Brzmienie tej EP-ki to temat, który wzbudził w kapeli wiele kontrowersji. Każdy z nas miał zupełnie odrębną wizję na nowy materiał. Ostatecznie, po burzliwych dyskusjach znaleźliśmy z pomocą Jarka złoty środek. Pracowaliście nad tymi nagraniami chyba na spokojnie, etapami, w miarę wolnego czasu, etc.? Ziolllo: Widzę, że jesteś świetnie zorientowany w temacie! (śmiech). Tak właśnie było! Mamy wiele zajęć w życiu prywatnym i zawodowym. Praca na spokojnie była również spowodowana terminami jakimi dysponował Jarek. Jerry: Jarek to bardzo zapracowany człowiek. Jeśli nie pije w danym momencie to jest w trasie ze swoim zespołem Ass To Mounth (czyli także pije). A tak na poważnie Jarek ma bardzo wiele zleceń na nagrania, miksy itp. Poza tym jest nagłośnieniowcem we wrocławskim klubie Ciemna Strona Miasta. To wszystko zmusza go do pracy "na raty". Nie ukrywam, że nam to w sumie odpowiadało. Mieliśmy czas na przesłuchanie dotychczas nagranych ścieżek i ich poprawę oraz indywidualne przygotowanie się do nagrywania swoich partii. Wiele się ostatnio mówi i pisze o przesycie cyfrową technologią i powrocie do nagrywania na setkę czyli rozwiązań praktykowanych w studiach nagraniowych w latach 70. czy 80. Jednak wy podeszliście do zagadnienia tradycyjnie: najpierw nagrać bębny, później pozostałe instrumenty i wokale, a reszta to już kwestia odpowiedniego miksu dokonanego przez Jarosława Wysockiego? Bałagun: Jest dokładnie tak jak napisałeś. Płytę nagrywaliśmy jak większość produkcji realizowanych w dzisiejszych czasach. Nie mieliśmy zamiaru iść w żadne vintage'owe brzmienia czy nagrywanie na setkę. Jerry: Zawsze marzyło mi się nagranie materiału na se-

tkę jak szatan przykazał. Wątpię żeby to nastąpiło w Crimson Valley. Od początku stawialiśmy na selektywność w nagraniach i granie w punkt. Podejrzewam że nagrywając materiał na setkę stracili byśmy jakiś pierwiastek naszej muzy. Być może kiedyś dla jaj nagramy sobie takie EP. Czas pokaże. Ingerowaliście w jego pracę na tym etapie powstawa nia "Halls Of Victory", czy też miał wolną rękę w tej kwestii? Bałagun: Część rzeczy ustalaliśmy, natomiast część jak ostatecznie brzmienie i mastering powierzyliśmy Jarkowi - oczywiście po naszych końcowych akceptacjach oraz wielu uwagach w trakcie produkcji. Jerry: Podczas nagrań instrumentów poddajemy się jego pomysłom i doświadczeniu. Jeśli chodzi o miksy i mastering to tu już współpracujemy razem. Często jest to grzebanie typu: - Ściągnę 500Hz o 0,5db na AKG przy basie… i jak teraz? - Ja tam różnicy nie słyszę, więc wali mnie to! - OK… czekaj… a jak teraz? (puszcza jeszcze raz) - No, zajebiście! - Bo wyłączyłem bas! (śmiech) Przy pracy nad tym materiałem wspomógł was też Artur Solis, współautor "Shore Of Nothingness", czyli wygląda na to, że nie zerwał kontaktów z muzyką po rozstaniu się z Ascaris w 1993 roku? Jerry: Staaary, gdzieś ty wygrzebał informację, że Artur w Ascaris grał??? Brał udział w nagraniu pierwszego dema Ascaris "Crawling Chaos" i kasety "Uncured Sickness" (tu Ascaris usunął z okładki jego wkład w muzykę) Tak. Wspomógł nas zezwalając mi na wykorzystanie kilku jego riffów z zespołu, w którym się udzielał w roku 2000. Artura poznałem w okolicach 1999 roku jako początkujący smarkacz marzący o graniu w zespole. Grał wtedy w zespole Rattlehead, który przekształcił się później w Mephisto. Był moim guru, bo nigdy wcześniej nie miałem styczności z gościem, który tak napierdziela na wiośle, i który ma takie doświadczenie. Wiele lat później, gdy komponowałem "Shore Of Nothingness" jakoś tak nawinęły mi się podświadomie te riffy pod palce i pomyślałem, że skądś to znam… Nie dało mi to żyć przez kilka tygodni dopóki mnie nie olśniło. Napisałem do Artura czy nie miałby nic przeciwko, gdybym je wykorzystał w naszych kawałkach, bo zajebiście mi to tam siedzi. Dał błogosławieństwo, więc wszyscy są zadowoleni. Osobiście bardzo się cieszę ze współpracy. Znaliśmy się z Arturem w tamtych czasach, potem straciliśmy kontakt (śmiech). Do "Shore Of Nothingness" nakręciliście też teledysk, umieszczony zresztą na EP-ce jako video bonus track - to rzecz według was najbardziej reprezentatywna i zarazem najbardziej przystępna na tej płytce, stąd ten wybór? Ewa: "Shore Of Nothingness" to utwór, do którego mam największy sentyment. To od niego zaczęłam swoją pracę nad tekstami i liniami melodycznymi do Crimson Valley. Ponadto uważam ten numer za jedną z moich najlepszych prac w tym zespole. Czy jest najbardziej reprezentatywny? Pozostawiam to ocenie słuchaczy. Osobiście jestem z niego bardzo zadowolona. Ziolllo: Koniecznie muszę nadmienić, że ów teledysk powstał dzięki uprzejmości mojego dobrego kolegi Przemka Matejki, a konkretniej to on nam go nakręcił i zmontował. Wybór na ten właśnie kawałek padł również po konsultacji z Przemkiem - jego opinia utwierdziła nas wyborze utworu, do którego nakręcić klip. Nowe utwory pewnie świetnie sprawdzają się na koncertach? Jerry: Zdecydowanie tak! Przede wszystkim, dlatego, że są inne niż pozostałe. Wyróżniają się na tle starszych. Poza tym mają większe pierdolnięcie, bo to numery, w których Ewa czuje się najlepiej, jako iż sama układała w nich wokale. Wie gdzie zaśpiewać mocniej i wie, co chce nimi przekazać. Ewa: Przez zmiany personalne i naszą dojrzałość muzyczną nowy materiał ma zupełnie inny charakter niż poprzednie dzieła. Na koncertach sprawdza się równie dobrze jak utwory z "Crossing The Sky" czy dema "Phoenix". Żeby się o tym przekonać warto przyjść na koncert. Dodajecie do nich stopniowo kolejne nowe kompozycje, by mieć jak najlepiej ograny materiał przed przystąpieniem do nagrywania kolejnego albumu? Jerry: Zawsze jeśli stworzymy coś nowego staramy się

tym szybko pochwalić. Nigdy nie będziemy zespołem który z nadchodzącej płyty przywali jeden utwór na zachętę i koniec. Wolimy oswajać ludzi z naszymi numerami. Patrzeć jak publika na nie reaguje. Wtedy wiemy, co robić dalej. Poza tym ludzie po koncercie podchodzą i zadają pytania gdzie i kiedy można kupić płytę z nowymi numerami. Nakręcają się na nowy materiał, a i my sprawdzamy się w boju z repertuarem oraz motywujemy się tym, żeby jeszcze lepiej go odgrywać. Jesteście zespołem preferującym występy na żywo internet pomaga w promocji, ale nie ma nic lepszego niż kontakt z fanami w koncertowych realiach? Bałagun: Nie będę zbyt odkrywczy, jeśli napiszę, że występy na żywo to całkiem inna bajka niż promowanie muzyki w sieci. Pewnie każdy grajek lub muzyk właśnie dla takich chwil postanowił kiedyś, że będzie grać na instrumencie. Ewa: Spotkania na żywo tworzą pewnego rodzaju chemię między zespołem, a słuchaczami. Tego nie da się osiągnąć metodą promocji w internecie. Mimo wszystko staramy się korzystać z wszelkich form promocji. Jerry: Internet to nie wszystko. Ułatwia kontakt z fanami itp. ale zespół jest od grania, a nie od pogaduch. Zdecydowanie scena to nasz żywioł. Po stokroć wolimy grać koncerty niż kisić się w studio. Kiedyś jak człowiek był młody robił wszystko żeby zagrać na samym końcu jak gwiazdy. Teraz im starszy tym najchętniej szybciej by odwalił sztukę i zajął miejsce przy barze (śmiech). Na szczęście podchodzimy do sprawy poważnie i alkohol w większych ilościach preferujemy po koncercie. Najważniejsze dla nas to wpaść na scenę i zagrać taki koncert żeby ludzie po półtorej godziny koncertu czuli ogromny niedosyt. Cykliczne "Heavy Metal Nights" zdaje się to potwierdzać? Ziolllo: Póki co imprezy pt "Heavy Metal Nights" udają się dość dobrze! Zawsze chciałem współtworzyć jakaś cykliczną, metalową inicjatywę. Zainteresowanie wśród ludzi jest, wśród zespołów, które chciałyby wystąpić również, wiec myślę, że jeszcze niejedna edycja się odbędzie. Najbliższą mamy zaplanowaną na 18 grudnia 2015, wiec przybywajcie tłumnie! Niebawem ogłoszony zostanie skład zespołów jakie wystąpią. Wielokrotnie bywałem na koncertach z publicznością w śladowych ilościach i zespoły reagowały na to albo maksymalnym skróceniem setów i zagraniem z minimalnym zaangażowaniem, albo też dawały czadu nie patrząc na to, że słucha ich kilka-kilkanaście osób. Nie wiem czemu, ale jakoś tak podświadomie wyczuwam, że wybralibyście w takiej sytuacji tę drugą opcję? (śmiech) Bałagun: Zespół zawsze stara się dać z siebie wszystko niezależnie od frekwencji na koncercie. Nie ma co się jednak oszukiwać i trzeba dopowiedzieć, że atmosfera na sali i energia jaka z niej płynie ma duży wpływ na energię bijącą ze sceny. Zawsze jest to pewnego rodzaju wymiana i zarówno, gdy publika czerpie energię ze scenicznego show Crimson Valley tak i Crimson Valley - czerpie energię bijącą wtedy z sali. Zawsze lepiej się gra dla szalejącej publiki, pomimo faktu że granie samo w sobie nawet dla pustej sali też sprawia nam dużą frajdę. Jerry: W takich momentach widać które zespoły podchodzą z szacunkiem do fana. Graliśmy różne sztuki: dla pełnych sal jak i dla kilku osób. Niemniej jednak, nawet jeśli była by to jedna osoba to warto dla niej dać z siebie 150%. Na następny koncert może przyprowadzi znajomych bo "Crimson Valley zajebali piękny koncert ostatnio" Nigdy nie rozumiałem zabiegów

CRIMSON VALLEY

85


odwoływania koncertów lub grania ich na "odwal się" tylko z powodu złej frekwencji. Jeśli chcesz zarabiać kasę na muzyce to załóż jakiś portal albo firmę związaną z tą branżą i daj sobie spokój z graniem. Czyli maksymalne zaangażowanie w to co robicie nie jest w waszym przypadku tylko reklamowych sloganem? Dajecie z siebie wszystko i słuchacze zaczy nają taką postawę doceniać coraz bardziej? Ewa: Wychodzę z założenia, że zawsze trzeba dawać z siebie 100 %. Zespół, który za każdym razem wkłada w swoją pracę całe serce podkreśla swoją wartość. Jeżeli zajmujesz się czymś ważnym dla ciebie i robisz to na 100 %, odczuwasz satysfakcję, a twoja postawa jest doceniana przez ciebie i innych. Jeśli maksymalne zaangażowanie jest naszym sloganem to dodatkowo służy i schlebia. Jerry: Jeśli nie dajesz z siebie wszystkiego to zrób coś dla muzyki i zajmij się rzeźbą lub pracą w korporacji. Ludzie przychodząc na koncerty sami weryfikują zespoły. W tej chwili scena muzyczna jest tak przesycona, że nie można sobie pozwolić na odwalanie chały. Zawsze z siebie dajemy 100 % i więcej. Najważniejszą nagrodą dla nas jest nie kasa z bramki itp. tylko zadowolenie na spoconej twarzy fana, kilka miłych słów i zwyczajne zbicie piątki przy schodzeniu ze sceny. Wiem, brzmi to strasznie romantycznie i górnolotnie, ale kto nigdy tego nie zaznał nigdy tego nie zrozumie. Ziolllo: "…i nie ma tam opierdalania się…", "samo się nic nie zrobi!" (śmiech) Bałagun: To na pewno może być naszym reklamowym sloganem. Podsunąłeś niezły pomysł (śmiech). Co do poświęcenia... moim zdaniem my po prostu dobrze się bawimy tą muzą. Czy słuchacze zaczynają taką postawę doceniać coraz bardziej? Myślę, że poświęcenie na scenie było doceniane odkąd istnieje scena. A co z potencjalnymi wydawcami? Zaczynają zgłaszać się do was po ukazaniu się "Halls Of Victory", dzieje się coś konkretnego w kontekście kontraktu, kolejnych płyt, czy też nadal pozostajecie podziem nym zespołem? Jerry: Wiesz, szczerze mówiąc jakoś specjalnie nie skupialiśmy się nad szukaniem wydawcy. W chwili obecnej jesteśmy związani luźnym kontaktem z Goressimo Records i nam to pasuje. Płyty obracają się w podziemiu, cały czas są do zakupienia i to jest dla nas najważniejsze. Oczywiście fajnie by było zobaczyć swoje wydawnictwo na półce w sklepie i zagrać konkretną trasę koncertową. Na wszystko jeszcze przyjdzie czas. Ziolllo: Może w tym temacie pomoże nam fakt, że Heavy Metal Pages robi z nami tak obszerny wywiad. Werwy i animuszu wam jednak nie zabraknie, bo wygląda na to, że metal jest dla was czymś więcej niż tylko zwyczajnym hobby? Bałagun: Tutaj musiałbyś już spytać każdego indywidualnie. Dla mnie osobiście muzyka w ogólnym znaczeniu jest wielką pasją, jedną z jej odmian jest metal, tak więc, siłą rzeczy metal też jest pasją. Pasje w wielu przypadkach realizuje się uprawiając hobby. Czy jest to coś więcej niż hobby? Na co dzień też noszę długie włosy, co można uznać za większe zaangażowanie w zespół niż tylko pohałasowanie w piwnicy z kolegami po pracy (śmiech). Ziolllo: W związku, iż ściąłem moje długie włosy ponad dekadę temu, przyznaję się otwarcie do mojego mniejszego zaangażowania w zespół (śmiech). Poprawię się z pomocą Bałaguna (śmiech). A tak na poważnie, to użyję jednego z tytułów Primal Fear… "Metal Is Forever"! Jerry: Zdecydowanie metal dla mnie to nie tylko hobby, ale i styl życia. Do tej pory wolę kupować płyty na koncertach. Lubię chodzić na koncerty zespołów których nie znam, poznawać ludzi z którymi od pierwszej wymiany zdań można konie kraść - tutaj ukłon do Adriana z R'lyeh zine. Uwielbiam kupować niezależne kserowane ziny i zbieram muzykę na… kasetach. To nie jest normalne. Większość moich znajomych spoza klimatu siedzi w domu, bawi dzieci, chodzi do pracy a po pracy oddaje się swojemu hobby - ogląda TV albo wali jabole pod mostem. To nie dla mnie. TV w domu leci owszem, ale walić alkohol wolę przy barze na koncercie. Ewa: Zdecydowanie, przynajmniej dla mnie, ten gatunek muzyczny nie jest jedynie hobby. Wciąż doskonalę swoje umiejętności wokalne i rozwijam się w tej dziedzinie. Praca w zespole daje mi wiele satysfakcji i szczęścia. Wojciech Chamryk

86

CRIMSON VALLEY

Jestem bardzo szczęśliwy, że ludzie nas lubią Właśnie wydali swój drugi krążek "Carry The Fire". Bardzo sobie cenię muzykę, która znalazła się na tym albumie. Jest to połączenie tradycyjnego heavy metalu, progresywnego metalu z melodyjnym power metalem dwóch odłamów, europejskiego i amerykańskiego. Jeżeli ktoś jest fanem Iron Maiden, Crimson Glory, Kamelot, czy Queensryche i Dream Theater (z czasów albumu "Images And Words") powinien posłuchać tego albumu choć raz, może w ten sposób pozna zespół, który zostanie z nim na dłużej. Tego bym bardzo sobie życzył, choć zdaję sobie sprawę, że po taki heavy metal niewiele osób sięga. Zaś kto jest zainteresowany tematem, zapraszam do przeczytania rozmowy z pomysłodawcą Millennial Reign, gitarzystą Dave'm Harvey'em. HMP: Przede wszystkim chcę wyjaśnić twoje powiązania z zespołem Aska. Co, jak, kiedy i dlaczego na basie a nie na gitarze? Dave Harvey: Większość ludzi nie zdaje sobie sprawy, że tak naprawdę właśnie zaczynałem jako basista. Podczas życia w Arkansas, na gitarze grałem tylko czasami, w pobocznych projektach. W 2006 roku w przesłuchaniu do Phantom-X dostałem szansę. Przeprowadziłem się na obszar Dallas, jednak nie znalazłem tam nic co mogło mnie wystarczająco zachęcić do powrotu do basu, dopóki Aska nie rozpoczął działalności. To było w roku 2011, wtedy wybrałem się do nich na przesłuchanie. Widocznie polubili moje brzmienie, bo wtedy z nimi zostałem. Pomysł na Millennial Reign powstał w twojej głowie. W jakich okolicznościach wpadłeś na tą myśl i jakie założyłeś sobie kryteria i wytyczne dla nowego? Z moim ostatnim lokalnym zespołem, w którym grałem przed opuszczeniem Arkansas, trzymałem się cztery lata. Mieliśmy prawie cały materiał do albumu, jednak wtedy nic z niego nie wyszło. Perkusista Bryan Diffe, z którym założyłem zespół zaczął ze mną rozmawiać i myśleliśmy o powrocie do nagrań i ich realizacji. Trae Doss został wybrany na wokalistę i we trójkę nagraliśmy album. Nazwa Millennial Reign krążyła w moich myślach już wiele lat. Na początku był to tylko twój projekt. W 2012 roku wydałeś własnym sumptem debiutancki album. Jak wspomniałeś pomogli ci perkusista Bryan Diffee i wokalista Dave Harvey. Jak debiutancki album ma się do "Carry The Fire" pod względem muzycznym i wykonawczym? Pierwszy album był bardziej w stylu metalu z lat 80tych. Zanim poszedłem bardziej w power metal w latach 90-tych wszystkie moje kompozycje były w klimacie zespołów takich jak Dokken czy LA Guns. Kiedy w latach 90-tych scena muzyczna tu w Stanach

umarła, zacząłem odkrywać jak sytuacja przedstawia się w Europie i innych rejonach i dowiedziałem się, że power metal tam nadal jest bardzo na czasie. Zacząłem zamawiać płyty Edguy, Masterplan i Avantasia, więc mój styl od razu poszedł w tym kierunku. To jest powód tak dużej zmiany w drugim albumie pt. "Carry The Fire". Uwielbiam album "Images and Words". Dream Theater nigdy wcześnie i nigdy później nie wymyślił takich wspaniałych melodii. "Carry The Fire" też wypełniony jest po brzegi niesamowitymi melodiami. Czy te melodie w jakiś sposób charakteryzują twoją osobę i twoje spojrzenie na świat? Całkowicie... myślę, że na jakimkolwiek albumie, któregokolwiek z zespołów, odnajdziesz osobiste myśli czy życiowe doświadczenie tego kto napisał utwór. My, w naszych kawałkach, postawiliśmy na pozytywne myślenie. W muzyce z "Carry The Fire" można odnaleźć ele menty, które kojarzą się z wspomnianym Dream Theater czy Queensryche. Jednak nie grasz progresywnego metalu, nie zależy ci na ekstremalnych popisach technicznych, a kompozycji nie próbujesz za wszelką cenę zagmatwać tak, aby słuchacz miał problemy z rozumieniem utworu czy muzyki... Jestem nauczony melodyjnego metalu ze starej szkoły. Lubię go bardzo ale nie może przesadzić w nim z technicznym graniem lub do przesady budować go z powtarzających się wersów. Taka muzyka z powtarzającymi się wersami przychodzi mi bardzo łatwo, to od tego zaczynałem muzyczną karierę. "Images and Words" to również mój ulubiony album Dream Theater. To, że nie gracie progresywnego metalu, to nie oznacza, że gracie prościutko i bez ambicji. Mam wrażenie, że jest wręcz odwrotne. Konstrukcje utworów

Foto: Ulterium


zdradzają, że ty i twoi muzycy szeroko patrzycie na muzykę, co odbija się na ciekawych, rozbudowanych kompozycjach w bardzo efektownych aranżacjach... Jeszcze raz wielkie dzięki, pisanie muzyki to po prostu coś co lubię i przychodzi mi to naturalnie. Zacząłem słuchać zespołów typu Kiss, Rush, Styx i Kansas, a większość z nich obraca się wokół rocka progresywnego mając zarazem bardzo melodyczne brzmienie. Te muzyczne ambicje przypominają mi dokonania innych amerykańskich kapel Crimson Glory i Kamelot? Identyfikujecie się w jakiś sposób z muzyką, którą grają te zespoły? Nie rozpoczynaliśmy tworzenia muzyki z myślą o tamtych zespołach, ale w każdej recenzji jesteśmy porównywani do Crimson Glory, Iron Maiden czy nawet do starszego Queensryche. Wszystkie te zespoły są wspaniałe dlatego to zaszczyt być dla nas do nich porównywanym... z chęcią to przyjmujemy. Kolejną waszą charakterystyczną cechą jest umiejętność zbalansowania melodii i ciężaru heavy metalu. Zdarza się, że ktoś zarzuca wam, że gracie zbyt lekko i wygrywacie proste melodyjki? Osobiście nie widziałem tego typu krytyki, ale nawet jeśli jest, mnie to nie rusza. Melodia to po prostu wyrażenie kim jestem i co przedstawiam. W muzyce Millennial Reign jest sporo klasycznego heavy metalu, harmonie gitar nie raz kojarzą się z Iron Maiden, ale jak już, to twojej kapeli bliżej do Saxon... Iron Maiden ma na mnie prawdopodobnie największy wpływ. Gdy "The Number of The Beast" został zrealizowany, to było dla mnie jak totalne muzyczne objawienie. Zawsze byłem zakochany w współbrzmiących gitarach i duetach gitarowych, one dają duża dawkę energii zespołowi, który powinien być skupiony wokół nich. Saxon kocham równie mocno. "Power and The Glory" jest pierwszą ich piosenką jaką usłyszałem i od wtedy automatycznie stałem się ich fanem. Kolejne elementy zasłyszane w waszej muzyce to hard rock, w stylu chociażby Uriah Heep. To przy padek czy przemyślana decyzja? W tym przypadku powiedziałbym że był to zbieg okoliczności. "Abominog" to jedyny ich album jaki posiadam i w mojej opinii był bardzo melodyjnym zwrotem w ich karierze. Ogólnie w waszej muzyce można odnaleźć wiele inspiracji, ale nie można odmówić jej pewnej oryginalności, ciężko porównać was do kogoś konkretnego. To chyba dobrze, nie? Mam nadzieje... zawsze będziesz słyszał pewne wpływy od innych zespołów w utworach, ważne aby nie stać się ich kalką. Wasza muzyka nie nudzi, wręcz zarażą energią i entuzjazmem... Osobiście lubię porządne albumy, ja potrafię zaszaleć i wyrzucić swoje emocje. Piszę to co przychodzi naturalnie. Wychodzi na to, że chciałeś aby Millennial Reign był normalnym zespołem. W jaki sposób dobrałeś muzyków, z jakimi umiejętnościami szukałeś muzyków, jakie cechy charakteru preferowałeś, jak trafiłeś na ludzi, z którymi w tej chwili tworzysz kapele? Gdy pisałem piosenki do drugiego albumu, Bryan Diffee i Dave Harvey byli zajęci i nie mogli pomóc mi przy nagraniach, więc znalazłem innego wokalistę i perkusistę. Podczas nagrywania z rozmowy z nimi wyszło, że fajnie byłoby zagrać na żywo. Znaleźliśmy więc gitarzystę i basistę żeby mieć wszystkich zanim album zostanie skończony. Jak pracujecie nad materiałem? Pracujesz samotnie nad muzyką, jam'ujesz z resztą muzyków w sali prób, a może macie inne sprawdzone metody? Zazwyczaj po prostu zamykam się w studio i pracuje nad riffami. Gdy raz złapie coś to lubię nad tym pracować, to mi przychodzi niedługo po tym, jak zaaranżuje całą piosenkę. Gdzie i z kim nagrywaliście "Carry The Fire"? Cały album nagraliśmy w moim studio. Raz po skończeniu nagrania wzięliśmy je do Nomad Studio do zmiksowania i masteringu. To było prawdziwe studio, w którym nauczyłem się tego całego procesu. Teraz rozważam zmiksowanie następnego albumu już

Foto: Ulterium

samodzielnie. Przed wejściem do studia mieliście wszystko dopracowane, czy pracowaliście jeszcze nad numerami w studio? Nie, nigdy nie idę do studia gdy nie jestem pewny kawałka, musi być napisany do końca. Jeśli chodzi o pracę w studio jestem bardzo zorganizowany. Czy teraz zmieniłbyś coś na "Carry The Fire"? Teraz gdy nauczyłem się tak dużo o produkcji w studio, może nagrałbym kilka momentów inaczej, ale i tak myślę, że album w sumie wyszedł bardzo dobrze. Dla mnie na waszym albumie nie ma słabych momentów, zawsze słucham go w całości. A ty masz jakichś faworytów w kawałkach z "Carry The Fire"? Lubię je wszystkie, ale moim faworytem jest chyba "Way Up High". To po prostu muzyka do samochodu z prostolinijnym wokalem. Wasze teksty do prostych nie należą. Przynajmniej mam takie wrażenie. Macie założenia jaką wymowę mają mieć wasze teksty? Piszę muzykę ale pisanie tekstów już nie jest moją mocną stroną. Powinienem mieć zarys pomysłu kiedy piszę utwór ale tak naprawdę zostawiam wszystko dla Jamesa. On jest wokalistą i daję mu pełną kontrolę nad tekstem i melodią. Muzykę, teksty, wykonanie, brzmienie, produkcję dopełnia grafika. Nie jestem zwolennikiem takich okładek, ale wasza grafika ma tajemniczy klimat i emocjonalnie pasuje do waszej muzyki. Kto jest autorem waszej okładki i co ona symbolizuje? Autorem jest Filipe Machado Franco, który pracował również dla Blind Guardian, Iced Earth czy Theocracy. Cała koncepcja to jego pomysł, wysłał ją wcześniej do nas żeby pokazać nad czym pracuje. Jak dla mnie wykonał świetną robotę. Twoje umiejętności oraz pozostałych muzyków są na wysokim poziomie. Gdzie się uczyliście grać i kim są wasi idole? Jak ja to mówię, jestem samoukiem. Zaczynałem jako basista więc największy wpływ miał na mnie Steve Harris. Jego technika prawej ręki jest po prostu nie do podrobienia. Z szukaniem inspiracji do gry na gitarze cofnąłem się do lat 80-tch do Georga Lyncha. Teraz patrzę z podziwem na tak wielu muzyków, że trudno byłoby ich wszystkich wymienić.

którego zatrudniłeś Jamesa? Podczas przygotowania się do nagrania albumu dałem ogłoszenie, że potrzebuje wokalisty. James odpowiedział na nie, więc wysłałem mu piosenkę demo do popracowania nad nią. Gdy usłyszałem co napisał i nagrał, od razu wiedziałem, że będzie odpowiednią osobą do mojej muzyki. Wykorzystujecie klawisze. Nie jest ich dużo, są dość fajne, ale pod względem wykonawczym są troszeczkę gorsze do tego co prezentują instrumentaliści. Niestety w materiałach promocyjnych nie ma informacji kto za nie odpowiada... Wszystkie partie klawiszy były nagrana przeze mnie. Nie jestem zbyt dobrym keyboardzistą, ale wsłuchuje się w melodię kiedy piszę partie dla klawiszy, to mi pomaga. Lubię je, myślę, że robią dużo dobrego w naszych piosenkach, ale oczywiście nie mogą być dominujące. Na pewno dotarły do was opinie o waszym albumie. Czy są one równie pozytywne jak moja? Pewnie, dostajemy wiele komplementów, recenzje też są dobre. Jestem bardzo szczęśliwy, że ludzie nas lubią. Czy nadal będziecie wierni ideom z "Carry The Fire" czy przy następnym albumie zamierzacie zrobić zupełnie coś innego? Właściwie to już zacząłem pisać piosenki na następny albumu. To będzie zdecydowanie inny power metal, jestem przekonany, że nie będzie brzmiał tak samo. U każdego widać progres w pisaniu piosenek, więc mam nadzieje, że ten album będzie nawet lepszy. Ostatnie słowa należą do ciebie... Dzięki wielkie za rozmowę. Ludzie tacy jak Ty pomagają zespołom poznać ich prawdziwych odbiorców. Chciałbym dodać, że wraz z Ulterium Records realizujemy nasz nowy klip do utworu "Way Up High". Michał Mazur Tłumaczenie: Marlena Stańczuk, Anna Kozłowska

Bardzo dobre wrażenie robi wokalista James Guest. Jego głos to kolejny ważny element składający się na Millennial Reign. W jego przypadku, ciężko znaleźć dobre porównanie do innych wokalistów, podobnie, jak w wypadku waszej muzyki. To był powód dla

MILLENNIAL REIGN

87


Takie hobby… Większość osób kochających muzykę i parających się graniem na jakimś instrumencie muzycznym, prędzej, czy później zaczyna marzyć o założeniu zespołu i możliwości poświęcenia się swojej pasji całkowicie, a więc życiu z muzyki. Wielu się to udało i nadal udaje. Ale są też tacy, czasem mający mniej szczęścia, czasem talentu, którzy takiej szansy nie dostali. Wiodą normalne życie, pracują, wychowują dzieci a muzyka jest dla nich odskocznią, czymś w rodzaju hobby. W takiej sytuacji jest niemiecka kapela Creature, aspirująca do Księgi Rekordów Guinessa w kategorii, przerwy pomiędzy wydaniem pierwszej i drugiej płyty. W ich przypadku to bagatela…26 lat. O tym i innych faktach z przeszłości zespołu porozmawiamy z basowym grupy Carstenem Runge. Zapraszam do lektury… HMP: Witam serdecznie, na wstępie chciałbym zapytać o nowy album. Jak wyglądał proces komponowania i nagrywania "Ride the Bullet"? Carsten Runge: Nagraliśmy tą płytę bez użycia nowoczesnych technologii, pracując i nagrywając w naszym małym pokoju prób. Tworzenie muzyki jest naszym wielkim hobby, jednak znalezienie na to wolnego czasu, to wielkie wyzwanie. Stąd trwało to dość długo, bo około cztery lata. Kompozycje w większości powstały wcześniej, oczywiście ulegały modyfikacjom, jednak w opinii wytwórni efekt jest bardzo dobry. "Ride the Bullet" brzmi dość szorstko, niczym albumy z lat 80-tych. Przypuszczam, że to zamierzony efekt… Dokładnie, zaczynaliśmy granie w latach 80-tych, grając klasyczny metal, który wciąż jest naszą pasją, dlatego gdy słyszymy słowa krytyki związane z tym, że nie podążamy z duchem czasu i nie unowocześniamy naszej muzyki, nie robi to na nas żadnego wrażenia. Nie jesteście na tym polu osamotnieni. Wiele zespołów nagrywa obecnie albumy głęboko osadzone brzmieniowo w latach 80tych. Jak myślisz, dlaczego? Sądzę, że zapotrzebowanie na taką muzykę w c i ą ż

wzrasta. Zauważ, że ciuchy i fryzury z lat 80-tych, są znów modne. Muzycy z naszego pokolenia, Ci, którzy nie robią tego zawodowo, mają więcej czasu, dzieciaki dorosły, możemy, więc wprawić maszynę w ruch… (śmiech). Przejdźmy do historii zespołu, która sięga 1982 roku… Tak, Marco (Clausen gitara, wokal - przyp. red.), Torsten (Janz gitara, keyboard - przyp. red) i ja, założyliśmy kapelę w 1982 roku. Z upływem czasu skład zespołu się zmieniał, mieliśmy także przerwy w działalności, ale trzon zespołu pozostał bez zmian. Opowiedz proszę, jak to wyglądało na początku? Ależ to były czasy! Byliśmy młodzi, ciężko było znaleźć jakąś kanciapę na próby. Ćwiczyliśmy w piwnicach szkoły, czasami w domu. Kiedy czyichś rodziców nie było w domu, natychmiast znosiliśmy tam graty. Spędzaliśmy cały wolny czas razem. Graliśmy gdzie się tylko dało, nie odmawialiśmy. Zdarzały się oczywiście lepsze i gorsze koncerty. Patrząc jednak wstecz, z dzisiejszej perspektywy, każdy z nich był wybuchowy! Mówią Ci coś takie nazwy, jak Second Hell, Iron Fist, czy Powerfool? Coś powinno mi zaświtać, założę się, że nie nagrywali disco, ale nie, nie pamiętam.

Pytam, bo z wymienionych składów pochodzili muzycy, którzy w Hamburgu w 1984 roku, założyli jeden z najbardziej znanych niemieckich zespołów a mianowicie Helloween. Mieliście okazję poznać się w tamtym czasie z Michaelem Weikathem albo Kaiem Hansenem? Niestety nie. Prawdopodobnie byliśmy zbyt zajęci własną kapelą. Jak myślisz, czy obecnie są lepsze warunki dla młodej, rozpoczynającej karierę kapeli, niż wtedy, gdy Wy zaczynaliście? Dziś mamy nieporównywalnie więcej rodzajów instrumentów, wyposażenia, wszystko jest tańsze, niż w latach 80-tych. Łatwiej jest nagrać demo. Mamy więcej stacji radiowych promujących nowe kapele, łatwiej zorganizować koncerty. Powinno być łatwiej, jest jednak mały problem. Trzeba odciągnąć dzieciaki od gier komputerowych czy telewizji. Który niemiecki zespół w historii muzyki metalowej odegrał największą rolę, oczywiście Twoim zdaniem? Pink Cream 69. Od założenia kapeli, czyli od ponad 30-tu lat, nagral iście właściwie tylko 2 albumy. Dlaczego? Tak, zgadza się, w 1989 roku wydaliśmy 500 sztuk LP "Creature", który został wydany ponownie w roku 2002, przez Karthago Records, wzbogacony o trzy bonusowe utwory. 26 lat później wydajemy płytę "Ride the Bullet". Sadzę, że mamy szansę znaleźć się w Księdze Guinessa, z taką przerwą pomiędzy albumami, ale wracając do Twojego pytania, tworzenie muzyki to hobby. Praca i rodzina są dla nas ważniejsze, dlatego nie mamy na to tyle czasu, ile byśmy chcieli. Teraz, gdy dzieciaki są coraz większe a praca czasami nudzi, staramy się przeznaczyć więcej czasu na muzykę. Interesujące jest to, że macie w zespole dwie niewiasty. Opowiedz, jak do tego doszło? Tak, jest to dla nas, facetów, zasadnicza zmiana. Nie możemy palić w sali prób, mamy czyste dywany i pomalowane na biało ściany, które pachną zdecydowanie inaczej, niż wcześniej. O reszcie nie chciałbyś wiedzieć (śmiech). Chcieliśmy czegoś mocnego, ale jednocześnie dyskretnego. Nie mieliśmy w kapeli keyboarda, a chcieliśmy wzbogacić brzmienie kapeli.

Foto: Creature

88

CREATURE


Hiszpanki w rockowym natarciu Nasze wspaniałe wokalistki, świetnie się wywiązują z tego zadania. Na płycie "Ride the Bullet" intrygują utwory "Bitch " część 1 i 2… Zawsze chciałem stworzyć intro, coś, jak Kiss w utworze "Detroit Rock City" i tym razem dostałem zgodę od chłopaków. Brzmi to, jak w latach 80-tych. Intro doskonale odzwierciedla treść utworu "Bitch 2". Początkowo ten utwór miał nosić nazwę "Lipstick Sugar", ale zgodziliśmy się, że tytuł nie do końca pasuje do treści, więc stanęło na "Bitch". Utwór opisuje relacje między mężczyznami i kobietami. Nie powiem więcej, gdyż tekst ma drugą stronę i każdy może ją odkryć samodzielnie. Z kolei utwór "Spit", bardzo agresywny, dynamiczny, przypomina mi odrobinę styl Saxon… Miałem nadzieję, że uda nam się to zrobić mocniej, ale nie mogę zaprzeczyć. Wszyscy mamy płyty Saxon w naszych kolekcjach. Większość z nich kupiliśmy, gdy tylko się ukazywały. "Spit", to numer, w którym chcieliśmy dać czadu. Kapitalnie wychodzi na żywo, zdecydowanie mocniej, niż na płycie. Podobają mi się także takie utwory, jak "L.O.V.E.", "Ride the Bullet", oraz "I Can't Break Out". Chwytliwe, melodyjne. To ważny składnik muzyki Creature… Kiedy byliśmy młodzi zewsząd otaczały nas melodie. W radiu, telewizji. To, czego słuchali nasi rodzice. Nie było stacji grających metal. Dorastaliśmy, więc, słuchając melodyjnej muzyki i sądzę, że to nas ukształtowało. Muszę przyznać, że bardzo lubię łączenie melodyjnych i mocniejszych elementów w naszej muzyce. Wydaliście "Ride the Bullet" w Karthago Records. Mógłbyś powiedzieć jak doszło do Waszej współpracy? To prosta historia. Pewnego dnia Stefan z Karthago Records zadzwonił i zapytał o drugi album. Byliśmy wtedy w trakcie nagrywania. Dwa lata później udało nam się skończyć płytę. Trudniej było z okładką. Nie mogliśmy użyć naszego pierwotnego pomysłu ze względu na regulacje prawne. Stąd musieliśmy znaleźć wykonawcę okładki. Pierwotny cover znajduje się w środku książeczki. W mojej prywatnej książeczce zmieniłem strony i wszystko wygląda tak, jak miało być na początku. W Niemczech jest inny, black metalowy zespół o nazwie Creature. Zdarza się, że jesteście myleni? Nie było większych problemów, zdarzyło się jakieś pomylenie zdjęć, nic wielkiego. Ale nigdy nie wiadomo, co przyniesie przyszłość. Które wydarzenie z historii kapeli uważasz dotąd za najważniejsze? 1989 rok i LP "Creature"!!! To była nasza pierwsza płyta i wtedy coś wielkiego dla nas. Byliśmy podjarani na maksa! Czuliśmy się przez moment, jak jeden z tych wielkich zespołów. Niestety, wkrótce płyty CD zdetronizowały LP.

Broken Lingerie to kwartet, nie tyle nieźle wyglądających niewiast, co ostrych i ambitnych rockerek ze słonecznej Hiszpanii. Są szczere i prostolinijne, tak samo jak ich muzyka. Muzyka, która właśnie przez swoją prostotę, ma szansę dotrzeć do szerszego grona odbiorców. W końcu kto nie lubi Girlschool czy Ramones? HMP: Cześć dziew czyny! Jak to jest być kobiecym zespołem rock'n'rollowym w Hiszpanii? Hada Tranche: Ogólnie, bycie kobietą zajmującą się muzyką jest dość skomplikowane w dzisiejszym społeczeństwie, ponieważ każdy myśli, że nie robimy tego tak dobrze jak mężczyźni. Jednak na szczęście ludzie odbierają nas bardzo dobrze. Gracie w duchu oldschoolowego rocka, NWOBHM i hard rocka, ale słyszę też pewne wpływy punku... Co wy na to? To przez inspiracje poszczególnych muzyków. Rakiel i Raquel (wokalistka/gitarzystka i perkusistka) kochają hard rock i heavy metal a Ale i Sara (gitarzystka i basistka) uwielbiają punk/rock. Nasza muzyka jest mieszanką tego wszystkiego! Jakie są wasze największe inspiracje jako zespołu? Ogólnie rzecz biorąc, zespół stawia na muzykę rockową i metalową. Kto jest głównym kompozytorem w Broken Lingerie? Jeżeli chodzi o muzykę, to każda z nas komponuje swoją część, ale teksty tworzą wokalistka, basistka i gitarzystka. Wasza EP-ka, "Lying Words" jest naprawdę fajna, ale kiedy możemy się spodziewać waszej pełnej płyty? Jesteśmy w trakcie tworzenia naszego pierwszego, pełnego albumu i mamy nadzieję, że będzie gotowy na wiosnę 2016! Podpisałyście kontrakt z którąś z wytwórni? Tak! Ostatnio podpisałyśmy kontrakt z francuską wytwórnią Infernö Records. Pomogą nam w dalszej dystrybucji naszej EP-ki "Lying Words". Czy jesteście w pełni zadowolone z "Lying Words"? Zdecydowanie tak! "Lying Words" jest świetnym sposobem, żeby przestawić nas przemysłowi muzycznemu. Ludzie bardzo ją docenili. Teraz jednak, chcemy polepszyć nasze brzmienie, dużo komponować i robić więcej hałasu! Czy taka muzyka jest popularna w Hiszpanii? W większości nie, ale codziennie walczymy, żeby tak się stało. A co z obecną kondycją sceny rockowej/metalowej w waszym kraju? Jest wielu ludzi, którzy słuchają takiej muzyki, ale nie ma ona aż takiego wsparcia i nie jest ceniona tak jak

być powinna. Jednak jakąś niewielką scenę heavy/rockową/metalową mamy. Czy gracie tak samo dużo koncertów w Hiszpanii i za granicą? Przeważnie grałyśmy w Hiszpanii, ale mamy nadzieję, że pewnego dnia zagramy gdzieś za granicą! A jak jest ze wsparciem ze strony publiczności? Jest wspaniałe! Od kiedy zaczęłyśmy, nasi przyjaciele i rodzina przychodzą na wszystkie koncerty i wspierają nas. Oprócz jego, na naszej drodze, kiedy jedziemy grać gdzieś poza naszym miastem, spotykamy tak wielu interesujących ludzi, którzy przyszli nas zobaczyć, bo czytali o zespole w internecie. Jesteśmy za to naprawdę wdzięczne! Jak faceci reagują na waszą muzykę i występy? Adorują was po koncertach? Widzimy tylko ich twarze i słyszymy ich krzyki na koncertach. Później mamy okazję zetknąć się po koncercie z nimi i z tym, co mają nam do powiedzenia. Wtedy okazuje się, że po prostu bardzo podoba im się nasza muzyka i cenią ją. Jaki jest główny temat, jaki poruszacie w swoich tek stach? Piszemy o naszych społecznych i emocjonalnych przemyśleniach i obawach. Pokazujemy też opinie każdej z nas na temat świata. Dlaczego śpiewacie po angielsku? Czy według was to łatwiejszy sposób na dotarcie do szerszej pub liczności? Na Broken Lingerie największy wpływ miała muzyka spoza naszego kraju. Kochamy piosenki w języku angielskim. I tak, to prawda, że śpiewając po angielsku masz szansę, że będziesz słuchana przez ludzi w wielu miejscach na świecie, dotrzesz do większej liczby ludzi, bo po angielsku mówi się na całym świecie! Jakie są wasze plany na najbliższą przyszłość? Chcemy dać sobie trochę czasu na przygotowanie nowego albumu, a później ruszyć w trasę poza granice Hiszpanii, żeby się pokazać światu! Dzięki za wywiad! Wasze ostatnie słowo? Dziękujemy całej ekipie HMP za wsparcie i za to, że poświęciliście swój czas, żeby dowiedzieć się czegoś o naszym zespole. Dla nas była to przyjemność! Mamy nadzieję, że ludziom też się spodoba (śmiech). Serdecznie pozdrawiamy, Wywiad: Przemek Murzyn Tłumaczenie: Anna Kozłowska

Jakie są Wasze plany na najbliższe miesiące? Jesteśmy podekscytowani czytając recenzje, opinie na temat naszej najnowszej płyty. Cokolwiek się zdarzy, będziemy nadal grać i komponować nowe utwory. Może uda nam się stworzyć teledysk do jednego z utworów. Kto wie? Zdecydowanie chcemy nagrać kolejną płytę i mam nadzieję, że nie zajmie to kolejnych 26 lat (śmiech). Życzę, zatem wszystkiego dobrego i żałuję, że szanse zobaczenia Creature w Polsce, raczej nie są zbyt duże… Niestety wszystko robimy na własną rękę, nie mamy managera a co za tym idzie kontaktów. Musimy poczekać i zobaczyć, co wydarzy się po wydaniu "Ride the Bullet". Dziękuję za miłą pogawędkę. Teraz proszę o zareklamowanie płyty "Ride the Bullet" czytelnikom HMP w Polsce… Cała przyjemność po naszej stronie. To czysta przyjemność i honor dla nas udzielać wywiadu dla polskich fanów muzyki metalowej. Mamy nadzieję, że polubicie naszą płytę i dacie jej szansę. "Ride the Bullet" to metal z lat 80-tych. Jeśli lubicie taką muzykę, polubicie nas! Ci, którzy żyli i słuchali metalu w tamtych czasach - nawet bardziej! Heavy pozdrowienia - Creature. Foto: Broken Lingerie

Tomek "Kazek" Kazimierczak

BROKEN LINGERIE

89


był też oczywiście epizod finansowy ale o tym potem (śmiech).

Granie wciąż nas cieszy! Sosnowiecki Iscariota na początku lat 90. był sporą nadzieją rodzimej sceny deathmetalowej, jednak grupa rozpadła się nie zaznaczywszy silniej swej obecności wśród wyjątkowo silnej w owym czasie konkurencji. Wróciwszy do aktywności przed 10 laty zespół zaproponował zupełnie inną, bliższą tradycyjnemu metalowi muzykę i takie też dźwięki zdominowały jego najnowszy album "Historia życia". O kulisach powstania tej płyty, perypetiach z tym związanych i gościach biorących udział w sesji nagraniowej opowiada lider Iscarioty, wokalista Piotr Piecak: HMP: Od wydania waszego poprzedniego albumu "Pół na pół" upłynęło kilka ładnych lat. Pewnie "Historia życia" ukazałaby się wcześniej, gdyby nie zawirowania personalne w zespole? Piotr Piecak: Po płycie "Pół na pół", weszliśmy do Zed Studio aby zarejestrować materiał, który powstał jeszcze w latach 90-tych, a dokładnie mówiąc po "Cosmic Paradox", niestety materiał ten przywłaszczyło sobie dwóch moich byłych kolegów z ówczesnego składu i wydało pod szyldem Formis jako debiutancki album (demo). Wszystko co potem nastąpiło było konsekwencją tego wydarzenia. Zmiany składu nie omijały was już wcześniej, ale tym razem rozstaliście się nie tylko z wokalistką Grażyną Machurą, ale też z trzema innymi muzyka mi, wskutek czego w zespole zostałeś właściwie sam? Właśnie o tym mówię, w kapeli powstało towarzystwo wzajemnej adoracji tych panów. Niestety dostrzegłem

nak, zważywszy wasz obecny kierunek i jego późniejsze dokonania, pewnie nie rozważaliście powrotu do grania death metalu? Bez Dominika nie byłoby możliwe ponowne wskrzeszenie Iscarioty, jest on współzałożycielem zespołu, istotną cząstką duszy, pomysłu na granie, niekoniecznie death metalu. Lubimy czerpać z całej formuły metalu. Nowością jest również to, że ponownie stanąłeś za mikrofonem - Tomasz Dudziński okazał się tak dobrym perkusistą, czy też raczej był problem z wokalistą i nie miałeś innego wyjścia, jak znowu zacząć śpiewać? I to i to (śmiech). Był problem ze znalezieniem wokalisty, proponowaliśmy nawet naszemu byłemu koledze z czasów "Cosmic Paradox", Andrzejowi Miście powrót na tą funkcję, ale odmówił. W sumie dobrze się stało bo Tomek jest dużo lepszym perkusistą ode mnie, a ja jestem dużo lepszym wokalistą od Andrzeja

Ciekawostką jest tu fakt, że otrzymaliście od prezydenta Sosnowca stypendium na wydanie "Historii życia" - dzięki temu mogliście nagrywać w Zed Studio Tomasza Zalewskiego, czy też były to pieniądze przekazane już na samo wydanie tej płyty w fizycznej formie? Tak to prawda dostaliśmy dofinansowanie od prezydenta miasta Sosnowiec, ale to była kropla w morzu potrzeb, jak wszyscy wiemy zespoły borykają się z problemami finansowymi, każdy grosz się liczy, akurat ten grosz dołożyliśmy do honorarium dla Tomka (śmiech). Przy nagraniu tej płyty wsparli was też gitarzyści: Piotr Brzychcy (Kruk), Piotr Radecki i Krzysztof Pistelok (Roman Kostrzewski & Kat) oraz Szymon Kmak, przy okazji autor intro. Jak doszło do tej współpracy i co sprawiło, że wybraliście akurat tych muzyków, poza oczywistym faktem, że świetnie się znacie? Szymon grał z nami przez jakiś czas, jednak zdecydował się odejść zostawiając nam swoje pomysły. Co do pozostałych muzyków to bardzo chcieliśmy zaprosić tych, których bardzo szanujemy, którzy mieli wpływ na nasz rozwój muzyczny i którzy zgodzili się z nami zagrać. Oczywiście to nie wszyscy, mamy nadzieję, że na następnych naszych produkcjach ktoś jeszcze do nas dokooptuje. Od razu założyliście, że będziecie firmować ten materiał samodzielnie, czy też była to konsekwencja braku zainteresowania potencjalnych wydawców? Jest takie przysłowie umiesz liczyć, licz na siebie (śmiech). Braliśmy różne scenariusze pod uwagę, pukaliśmy do różnych wydawców, w międzyczasie wydaliśmy płytę sami, aż na horyzoncie pojawił się Piter. "Historia życia" ukazała się we wrześniu ubiegłego roku i cieszyła się sporym zainteresowaniem, nie próżnowaliście też na scenicznych deskach promując tę płytę, ale pewnie jej oficjalna edycja nakładem Defense Records ucieszyła was niezmiernie? Pewnie że tak, cieszymy się ze wszystkiego co zespołowe życie przyniesie, wiedzieliśmy że mamy fajny materiał, że coraz lepiej gramy, Piotr to docenił. Jak doszło do tej współpracy, bo przecież ta krakows ka firma koncentruje się raczej na ostrzejszych/bru talniejszych odmianach metalu? Tak jak mówiłem, Piter dostrzegł nasz potencjał, znał nas wcześniej, wiedział jaką drogę przeszliśmy i uznał, że może nas wydać, pogadaliśmy przy piwku w Krakowie i słowo ciałem się stało (śmiech). Może jest to zarazem jakiś dobry punkt wyjścia do wznowienia waszych wcześniejszych materiałów, dostępnych albo tylko na kasetach, albo w znikomych nakładach wiele lat temu? Musimy najpierw znaleźć kasetę matkę by wznowić "Cosmic Paradox". Będzie to trudne bo w owych czasach, kiedy powstawała ta płyta nieźle dawaliśmy w palnik i nikt z nas nie pamięta gdzie ona jest (śmiech).

Foto: Iscariota

to zbyt późno i nie mogłem już nic zrobić, oprócz tego aby pomyśleć nad zmianą składu… Jak wyglądał proces werbowania nowego składu? Sam docierałeś do osób co do których miałeś pewność, że sprawdzą się w zespole, czy też zainteresowani zgłaszali się sami? Z basistą, Piotrem Zapartem już wcześniej współpracowałem, byłem pewien, że się sprawdzi i chce ze mną grać, znałam także Tomasza, perkusistę, musiałem go tylko przekonać do współpracy. Justynę wypatrzyłem już wcześniej ale nie byłem pewien jak to będzie, gdyż nie miałem doświadczenia jeśli chodzi o klawisze (śmiech). Pozostało tylko jedno, ściągnąć Dominika do zespołu, załatwił to Adam Budzyński za co mu chwała (śmiech) Właśnie, do Iscariota wrócił też gitarzysta Dominik Durlik, znany z pierwszych materiałów zespołu, jed -

90

ISCARIOTA

(śmiech), choć to pewnie rzecz gustu (śmiech). Łączenie śpiewu z graniem na bębnach nie wchodziło już w grę, wolałeś skoncentrować się tylko na tym pierwszym zadaniu, tym bardziej, że obecnie poruszasz się w zupełnie innej, bardziej wymagającej stylistyce wokalnej? Nie wchodziło (śmiech), jednak te dwie funkcje zbyt różnią się między sobą. Szczerze mówiąc początki były trudne, musiałem nabrać formy, stać się wytrzymałym, aby wytrzymać trudy śpiewania, zakwasy były (śmiech), to ciężki kawałek chleba (śmiech), ale teraz jest dużo lepiej. Prace nad trzecim albumem trwały chyba dość długo, dlatego w tzw. międzyczasie wypuściliście dwie EPki, mające pewnie pokazać, że nie próżnujecie? Po części tak, jednak bardziej chodziło nam o to by zgrać się ze sobą przy utworach, które już znaliśmy,

Wydanie "Historii życia" cieszy, ale zważywszy na to, że macie ustabilizowany skład, a ten materiał powstał lata temu, pewnie macie już w zanadrzu coś nowego? Oczywiście że tak (śmiech). Na początku planowaliśmy ponowne nagranie materiału, który nam skradziono, doszliśmy jednak do wniosku, że zrobimy to później aby uniknąć pomówień, że nie robimy nic nowego, a mamy już kolejne osiem numerów. To na razie zarysy nowego materiału w postaci kilku utworów/pomysłów, czy też już w pełni dopracowany album? Kawałki są już gotowe, została tylko kwestia ich dopieszczenia, kwestia gości, którzy udzielą się zgodnie z tradycją na niej, podziału solówek, klawiszy itp. Macie już sprecyzowane plany co do rejestracji "Upadłego królestwa"? A skoro jesteście zadowoleni z efektów pracy w Zed Studio, to pewnie wrócicie tam również z nowym materiałem? W lutym wchodzimy do Zed Studio, Tomek jest jedyną osobą z jaką możemy w tej chwili współpracować i mam tu na myśli jego podejście do nas i tematu, praca z nim to czysta przyjemność (śmiech).


Tentation to w zasadzie taki hołd dla naszych rodzimych kapel Ciężko się z tym nie zgodzić. Tentation to francuzka, młoda heavy metalowa kapela, która na każdym kroku podkreśla swoje pochodzenie i fascynacje rodzimą sceną metalową. Gdy brakuje im inspiracji czytają okultystyczne książki albo oglądają stare horrory. Chyba wystarczy, żeby zachęcić do lepszego zapoznania się z zespołem, czyż nie? HMP: Hej Tentation! Świetna robota. Wasza EP-ka na prawdę daje rady! Czemu zdecydowaliście się na nagranie jedynie EP? Laurent "Lole" Metivier: Cześć i dzięki za miłe słowa. Na początku tego projektu mieliśmy nagrać tylko dwa kawałki na "45 tours", jak się u nas we Francji nazywa EP 7". Z różnych powodów straciliśmy czas w studio i ukazała się w końcu możliwość nagrania trochę nowych rzeczy. Wszystkie piosenki są po francuzku. Dlaczego taki wybór? Patrice nie jest w stanie wyobrazić sobie śpiewania w innym języku, a Tentation to w zasadzie taki hołd dla naszych rodzimych kapel. Foto: Iscariota

Początki Iscarioty to rok 1990, tak więc wygląda na to, że jubileusz 25-lecia zespołu zamierzacie uczcić wydaniem czwartego albumu? "Upadłym królestwem" właśnie (śmiech), oczywiście jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem i być może wznowieniem "Cosmic Paradox", jeśli znajdziemy matkę. Będzie temu towarzyszyć jakiś większy okolicznościowy koncert, jubileuszowa feta z udziałem np. byłych członków zespołu, etc.? Mam nadzieję, że tak, jeszcze pomyślimy nad formułą rocznicowego koncertu, to wszystko przed nami, teraz najważniejsze to dobrze nagrać materiał na nową płytę. Chyba już sam fakt, że pomimo przerwy w działalności i różnych przeciwności losu zespół przetrwał te 25 lat jest już dla was sporym sukcesem, tym bardziej, że to przecież hobby, do którego trzeba wciąż dokładać? Trzeba dokładać, trzeba się starać i pracować (śmiech) nie narzekamy i jest OK. Dopóki cieszy nas granie jest dobrze, na marginesie dodam, że z wiekiem cieszy mnie coraz bardziej (śmiech). Czyli 30-lecie wcale nie jest wykluczone, a kto wie, może będą i kolejne okazje do świętowania? Oby twoje słowa były prorocze (śmiech). Dzięki Wojtku za wiew, pozdrawiamy wszystkich Metali. Niech Moc będzie z wami !!! Wojciech Chamryk

O czym zatem śpiewacie? Kiedy Patrice pisze teksty, stara się wyłapać otaczające go duchy i różne energie wokół. Przed napisaniem pierwszego słowa, nigdy nie wie jaką tematyką aktualnie będzie się zajmował. Kiedy natchnienie nie przychodzi, wtedy zaczyna czytać różne okultystyczne książki lub oglądać okładki horrorów z jego kolekcji DVD. Czy wcześniej graliście w jakichś innych zespołach? Tak, Laurent grał w Bullshit Inc., i zwykle pogrywa z Höly Ghözt. Guix i Guillaume grali w OCD, a Patrice w thrash metalowym zespole Bloodthirsty (1995), Macbeth (1998) i Salehope (2000) jako perkusista. Tentation brzmi bardzo klasycznie. Z kim byś porównał Wasze brzmienie? Jest w tym duch francuzkich heavy metalowych kapel z lat 80-tych. Te zespoły tworzyły muzykę z pewnych form niewinności. Myślę, że również jesteśmy na tej drodze. Nie jesteśmy profesjonalnymi muzykami, tylko fanami heavy metalu. Z zespołu nie mamy nic oprócz fantastycznego czasu spędzanego z naszymi metalowymi przyjaciółmi. Jakie są Wasze największe inspiracje jako zespołu? Zespoły takie jak Sortilege, Blaspheme, H-Bomb. Nie sądzimy, że jesteśmy na ich poziomie, ale gramy muzykę prosto z serca, tak jak oni kiedy byli młodzi. Opowiedz coś o Waszej, francuzkiej scenie heavy metalowej. Rośnie w siłę, czy raczej pozostaje w podziemiu? Interesujemy się tylko podziemną sceną metalową, ponieważ to jedyne i unikalne miejsce, gdzie można znaleźć prawdziwie oddanych ludzi z pasją i poczuciem wspólnej więzi. Od paru lat można zaobserwować u nas wiele bardzo dobrych kapel jak np. Hexecutor, Herzel, Iron Slaught, Evisceration, Manzer, Electric Shock, Cadaveric Fumes, Demonic Oath, Sepulchral Voices, Affliction Gate, Necrowretch, Sanctu-

aire, Skelethal, Perversifier itd. Mamy też troche starszych pokroju Lonewolf, Hürlement, Vulcain, Killers, ADX, Blaspheme, Mercyless itd. Kto jest odpowiedzialny za brzmienie EP? Guix i Laurent nagrali wszystkie piosenki w naszym domowym studio, później wysłaliśmy materiał do Davida Geneta z Cochise Studio w Arizonie, żeby zrobił miks i master. Spełnił swoje zadanie i jesteśmy wdzięczni, że szanuje nasze upodobania do dźwieków z epoki lat 80-tych. Macie genialną okładkę. Kto wpadł na taki wspaniały pomysł? Dzięki! To był Patrice. Miał taką koncepcję i przedstawił ją Blacksshark, wspaniałej francuzkiej pani fotograf. Zrobiła na prawdę świetną robotę! Dużo gracie koncertów? Wszyscy pracujemy i ze względu na to, bardzo cięzko jest nam planować daty koncertów. Gdzie zatem możemy zobaczyć Tentation na żywo? W waszych sypialniach, jeśli opłacicie nam podróż do Polski! (śmiech!). Spróbujemy zrobić kilka koncertów w 2016. 4 albo 5, nie więcej. A co planujecie na przyszłość? Kiedy pełny album? Split EP z francuzkimi zespołami, to na pewno. Teraz, marzeniem dla nas byłaby praca nad albumem, ale jest to bardzo, ale to bardzo trudne ze względu na pracę, rodziny itp. Dlaczego zdecydowaliście się na cover H-Bomb? Bardzo chcieliśmy umieścić cover jakiejś starej francuzkiej kapeli na naszym mini albumie. Umieściliśmy utwór H-Bomb, bo każdy z nas lubi ten kawałek! Gdzie możemy coś od Was kupić? Możecie znaleźć ostatnie sztuki LP u Under Siege Records i Legion of Death Records oraz CD w naszej wytwórni Infernö Records i troche w distro jak Metal Beret. Jaki jest jeden zespół, z którym najbardziej chcielibyście dzielić scenę? Sortilege - w latach 80-tych, ale też z takimi świetnymi, współczesnymi kapelami z Francji jak Hexecutor, Herzel, Iron Slaught, Manzer, Electric Shock, Cadaveric Fumes, Demonic Oath, Sepulchral Voices, Skelethal, Perversifier itp. Dzięki za pogawędkę. Ostatnie słowa do polskich fanów… Dzięki za zainteresowanie i pomoc w odkrywaniu nas w Polsce! Bardzo lubimy Wasze zespoły takie jak Wild Whips, Hellfire, Open Fire i oczywiście Turbo, KAT i Vader !! Przemek Murzyn

Foto: Tentation

TENTATION

91


Na płycie znalazły się zarówno utwory, które powstały w pierwszych latach działalności zespołu takie jak "Pierwszy", "Samotna dusza" oraz "Marnotrawny powrócił" oraz te nowsze, które powstały w ostatnich latach. Oczywiście na przestrzeni wieloletniej działalności zespołu napisaliśmy zdecydowanie więcej utworów i zobaczymy, może niektóre z nich uda się wykorzystać na kolejnych wydawnictwach.

Szczere podejście Spectrum to jeden z tych zespołów, które od lat istnieją, tworzą nowe utwory i koncertują, ale trudno im przebić się do jakiejś szerszej świadomości fanów. Jednak 15-lecie istnienia muzycy uczcili wydaniem debiutanckiej płyty. Zatytułowana symbolicznie i nader wymownie "XV" przynosi dziesięć utworów z różnych lat istnienia Spectrum, utrzymanych w stylistyce heavy metalu/nowoczesnego thrashu. O latach trudów i wyrzeczeń oraz ich pozytywnym finale opowiadają gitarzyści Spectrum, Dariusz Piątkowski i Bartłomiej Jaśkowiec: HMP: Wydanie CD "XV" to pewnie dla was przełomowy moment w historii zespołu, zarazem też mate rialne potwierdzenie faktu, że nigdy nie należy się poddawać? Dariusz Piątkowski i Bartłomiej Jaśkowiec: Jasne, też tak sądzimy, nigdy się nie poddamy (śmiech)…, Robimy to głównie dla przyjemności i traktujemy jako hobby. Czy przełomowy moment? Na pewno. To było zawsze naszym marzeniem już od dziecięcych lat i teraz zrobiliśmy sobie prezent, to tak na stare lata... (śmiech).... Tak na serio, to kosztowało nas to sporo wyrzeczeń, ponieważ wiadomo, każdy ma swoje rodziny, pracę, jeden z nas dojeżdża na próby 150 km, więc nie było łatwo, ale się udało i z tego powodu bardzo się cieszymy. Ta tytułowa piętnastka odnosi się pewnie nie tylko do roku wydania płyty, ale też można ją interpretować jako podkreślenie waszego stażu, bo prace nad tym albumem zaczęliście w piętnastym roku istnienia kapeli? Dokładnie, "XV" to piętnasty rok działalności zespołu, jest to rzeczywiście tak zakodowane, szukaliśmy tytułu

gie włosy, grać koncerty, nagrywać płyty, być sławny itd. ale życie prostuje te wszystkie zapędy... Wiadomo, chcieliśmy nagrywać płyty, ale nie było takich możliwości, głównie finansowych i czasowych i tak jakoś wyszło. Przez te lata nie marnowaliśmy jednak czasu, były koncerty, próby, prace nad kawałkami itd. Mało kto wie, że 2002 roku powstało również drugie demo na którym udało się zarejestrować cztery utwory, można więc powiedzieć, że mamy trzy wydawnictwa. Co sprawiło, że po wydaniu "Demo'01" zespół nie poszedł za ciosem? Zaraz po nagraniu pierwszego dema Darek przeprowadził się do Kielc, więc nie wiedzieliśmy dokładnie jak to dalej będzie, trochę zaniedbaliśmy te sprawy i tak po prostu wyszło. Tak jak wspomnieliśmy wcześniej udało się nagrać jeszcze drugie demo, jednak później nastały lata niemocy wydawniczej związanej z wieloma czynnikami, głównie personalnymi. Za to teraz, póki jeszcze mamy siłę, chęci i czas to coś próbujemy, zobaczymy co będzie.

Do "Co fałszem co prawdą" powstał też teledysk, ale takich potencjalnych singli mamy na tej płycie więcej będą kolejne? Mamy taką nadzieję że uda się nakręcić kolejny, jest on w planach w najbliższej przyszłości, nie wiemy jeszcze, który utwór do niego wybierzemy, jest kilka propozycji, m. in. "RMZ", "Trzynaste powstanie" albo "Chwasty z moich myśli"... zobaczymy... W tym miejscu chcielibyśmy bardzo podziękować chłopakom z Cinemoon Łukaszkowi i Pawłowi Cięcielowskim oraz Łukaszowi Miętka za pomoc w realizacji teledysku. "XV" potwierdza, że nie ograniczacie się do sztywnych ram gatunkowych, interesuje was ciężkie granie bez podziałów stylistycznych, tzw. szufladkowania? "XV" to jest w zasadzie wypadkowa naszych wspólnych zainteresowań muzycznych, więc gatunkowo jest to rzeczywiście zróżnicowany album. Myślę, że dodatkowy wpływ na różnorodność ma fakt, że tak naprawdę powstawał przez wiele lat w trakcie których zmieniała się stylistyka grania z heavy metalowego do bardziej trashowego i nowoczesnego. Zobaczymy, może na kolejnej płycie przyłoimy jeszcze mocniej (śmiech)... Wydawcą tego materiału jest firma Art-Media, ale zważywszy na jej dotychczasowe płytowe dokonania czy artystów, jak przebrzmiałe gwiazdy lat 70-tych, disco polo czy dance, to wyglądało to pewnie tak, że wasz kontakt z nimi ograniczył się do zlecenia wytłoczenia płyty, bo jakoś mi tam nie pasujecie? (śmiech) Biorąc pod uwagę ilości płyt sprzedawanych przez zespoły spod szyldu disco polo wybór był jak najbardziej słuszny (śmiech)... W rzeczywistości wybór wydawnictwa był całkiem przypadkowy, jednak oprócz samego wytłoczenia wydawnictwo Art-Media pomogło nam w masteringu oraz projekcie okładki na "XV". Warto wspomnieć o bardzo profesjonalnym podejściu właściciela wydawnictwa pana Dariusza Kępy. Mając już pełny skład myślicie pewnie teraz o jak najsolidniejszej promocji koncertowej "XV"? Zgadza się, mamy już za sobą kilka koncertów promujących "XV" i pracujemy nad kolejnymi terminami na najbliższe miesiące. Wiadomo już, że na pewno zagramy m. in. w Krakowie w klubie "Grodzka 42" oraz w styczniu w kieleckim "WOOR". Koncerty są dla was najprzyjemniejszą częścią tego wszystkiego, szczególnie jak publiczność dopisze i da z siebie wszystko w kotle pod sceną? Nie będziemy wyjątkiem jeśli powiemy, że faktycznie dobra frekwencja i zabawa na naszych koncertach jest najważniejsza. Daje dodatkową motywację i wiarę w to, że to co robimy ma sens, myślę, że w przeciwnym razie nasza debiutancka płyta nigdy by nie powstała.

Foto: Spectrum

na naszą płytę, ale "XV" najbardziej jakoś pasuje do tego, to podsumowanie piętnastoletniej naszej pracy w pigułce... (śmiech). Jeśli chodzi o pracę nad albumem, to w zasadzie zaczęliśmy wstępne nagrania nawet w 2013 roku, ale nie byliśmy zadowoleni z efektów, głównie chodziło o jakość nagrań, więc kompletowaliśmy przez następny rok potrzebny sprzęt i w weekend majowy 2014 prawie nagraliśmy całą płytę, prawie bo przez następne miesiące jeszcze dogrywaliśmy sukcesywnie ścieżki wokalu. Z ciekawostek to mogę powiedzieć, że cała płyta została nagrana w naszym pomieszczeniu gdzie gramy, czyli konkretnie w garażu. Nie było żadnego studia nagrań. Chcieliśmy mieć charakterystyczne brzmienie, nie podobają nam się dzisiejsze przekompresowane nagrania, więc dążyliśmy do bardziej analogowego, naturalnego brzmienia, co jakimś tam stopniu udało się nam uzyskać. Niektórzy uważają to za wadę tego albumu, a my za zaletę. Zakładając zespół pewnie nie przypuszczaliście, że przetrwa tak długo, zaś z drugiej strony liczyliście pewnie na nieco więcej, niż tylko dwa wydawnictwa w tak długim czasie? Wiesz jak jesteś młody, to chcesz być gwiazdą, mieć dłu-

92

SPECTRUM

Jednak mimo tych licznych zmian składu nie poddawaliście się: grupa istniała, także w wymiarze koncertowym, wciąż powstawały kolejne kompozycje? Tak, zmiany były, ale zawsze tzw. trzon kapeli był prawie niezmienny, wciąż tworzyliśmy nowe utwory, staraliśmy się zagrać przynajmniej tych parę koncertów rocznie, chociaż różnie i z tym bywało, jeździliśmy na przeglądy itd. jednak jakoś nie było większych sukcesów. Decydujący okazał się chyba powrót wokalisty Konrada Moskala przed trzema laty - to wtedy uznaliście, że wóz albo przewóz, trzeba w końcu zabrać się za debiutancką płytę? Ciężko powiedzieć czy był to decydujący moment, chociaż faktycznie od tamtej pory prace nad materiałem nabrały tempa. Pomimo tego, że w pewnym sensie wróciliśmy do pierwotnego składu zespół nabrał pewnej świeżości i chęci do zrobienia kroku naprzód, czego pierwszym etapem było nagranie płyty. Trafiły na nią wyłącznie najnowsze kompozycje, czy sięgnęliście też po starsze utwory, chcąc utrwalić je w płytowej formie?

Nie zmienia to jednak faktu, że muzyka jest - i pewnie będzie nadal - dla was przede wszystkim hobby, z którego wyżyć się nie da, częściej trzeba do niego dokładać? Każdy z nas jest na takim etapie swojego życia, że już dawno zdaliśmy sobie sprawę, że muzykowanie to przede wszystkim możliwość oderwania się od codziennej rzeczywistości. Robimy to co kochamy, co sprawia nam przyjemność i nie skupiamy się na tym żeby czerpać z tego jakieś wielkie profity. Ale to może właśnie dlatego stać was na takie bezkom promisowe, szczere podejście do tego co robicie? Faktycznie, można powiedzieć, że Spectrum do grupa dobrych kumpli znających się od wielu lat a muzyka i to co dzieje się wokół zespołu, to główne tematy naszych wspólnych rozmów i spotkań. Myślę, że to przekłada się na takie właśnie szczere podejście do tego co robimy. Życzę wam więc nadal takiej postawy i dziękuję za rozmowę! Również dziękujemy i do usłyszenia Wojciech Chamryk


Od gier do metalu Rosyjski Distant Sun na swym debiutanckim albumie całkiem sprawnie łączy melodyjny power metal z ostrym thrashem. Lider, wokalista i gitarzysta grupy opowiada nam o jej początkach, pracy nad "Dark Matter" i problemach jakie zespołowi z Moskwy stwarza ukraiński perkusista w składzie: HMP: W obecnych czasach trudno zaskoczyć słuchacza czymś oryginalnym, tymczasem wam udało się stworzyć na "Dark Matter" bardzo intere sujące połączenie power i thrash metalu - to pewnie efekty waszych muzycznych fascynacji? Alexey Markov: Tak, masz rację! Artem jest bardziej fanem thrashu. Zespoły jak: Overkill, Annihilator i Sodom, a ja kocham niemiecki power metal. Moje ulubione zespoły to: Blind Guardian, Rage i Iron Savior. Jeżeli zmiksujemy te oba składniki, mamy Distant Sun. Właśnie to połączenie agresji i melodii stanowi o sile "Dark Matter"? Tak, mógłbym powiedzieć, że zaplanowaliśmy połączyć melodię, szybkość i agresję. Może nawet stało się to trochę za bardzo agresywne. Znam każdy zespół power metalowy, który chce zabrzmieć ciężej, ale to definitywnie nie nasz problem. Myślę, że z odrobinę czystszymi wokalami i wolniejszym tempem uzyskalibyśmy większą popularność, ale chcemy iść ścieżką, którą wybraliśmy. Ale nie zapominacie też o pewnych urozmaiceniach, stąd np. nawiązania do folku w wydaniu Blind Guardian w "Gifts Of Journey"? Zgadza się, przed nagraniem albumu było może nawet za bardzo folkowo. Sporo słuchaczy mówi, że zabija to całe napięcie albumu, ale chciałem nagrać coś bardzo melodyjnego i chwytliwego, coś dla śpiewania z publicznością, a teraz to mamy i jestem z tego kawałka naprawdę dumny. Byłem naprawdę szczęśliwy kiedy skończyłem tę melodię i zacząłem śpiewać tekst! Ten zespół zdaje się mieć dla was szczególne znacze nie, skoro na wydanie de luxe "Dark Matter" nagral iście nawet jego cover? Tak, zamierzamy tam wrzucić cover czegoś z "Nightfall On Middle-Earth". Eric tak postanowił. Osobiście, kocham wczesne Blind Guardian - "Tales From The Twillight World", "Somewhere Far Beyond" i "Imaginations", ale kawałek który nagrywamy ("Mirror, Mirror") jest także świetny. Może jeszcze wrzucimy cover Nightwish, albo coś z Rage, nie wiem... Pewnie nie pomylę się zbytnio stwierdzając, że spory wpływ na warstwę tekstową płyty miały science-fiction, podróże kosmiczne czy szerzej różne teorie naukowe z nim związane? Myślałem o przygodach... przygodach - wszystkich jej typach. Być kosmicznym wojakiem albo wojownikiemkrasnalem - jeżeli postać jest ciekawa, jest moim bohaterem. Każdy interesujący gatunek jest dobry, a każdy nudny gatunek jest zły. To powód, dla którego kocham Tolkiena i nienawidzę Dostojewskiego. Śródziemie do mnie przemawia - doktor Żywago nie. (Ale to akurat Borys Pasternak, nie Fiodor Dostojewski - przyp. red.) Nie stronicie też chyba od gier komputerowych, o czym świadczy również nazwa zespołu? Tak, sporo grałem! Civilization, Warcraft, Diablo, Heroes Of Might And Magic... Teraz naprawdę mało gram - ale planszówkami nie pogardzę. Uwielbiam spędzać wieczory z przyjaciółmi grając w Twillight Imperium czy Eldritch Horror. Okładka też jest niczego sobie - kto jest jej autorem i jak powstała? Autorem jest W. Smerdulak z Pragi. Pracowaliśmy z nim przez kilka lat, stworzył też dwie świetne okładki dla Starsoup. Pomysł z demonem żonglującym planetami był mój, ale sposób, w jaki to zinterpretował... wow. Po prostu wow! Tworzycie z Artemem bardzo zgrany duet kompozy torów, bo poza utworami które firmujecie samodziel nie często piszecie też razem - jak to wygląda? Spotykacie się na próbie i tworzycie wspólnie? Przygotowujemy części kawałków w domu, a potem je łączymy kiedy się spotykamy. Niektóre są wystarczają-

co długie, żeby je przeistoczyć w kawałki, niektóre są bardzo krótkie i są zwrotkami, albo środkowymi partiami. Niektóre wyrzucamy do śmieci albo trzymamy na przyszłość. Taka metoda pracy ma chyba bardzo korzystny wpływ na atmosferę w zespole i jeszcze bardziej pod kreśla, że działacie zespołowo, nie będąc tylko grupką nastawionych na indywidualne sukcesy jednostek? Tak, myślę że taki sposób tworzy więcej, hmm... powiedziałbym, zbalansowanych kawałków. Każdy z nas daje coś od siebie, a na koniec otrzymujemy coś bardzo innego niż coś, co stworzyłby tylko jeden człowiek. Takie Running Wild ma tendencję do powtarzania się. Nie chcę, żeby to się zdarzyło z Distant Sun, i to jest powód, dla którego jesteśmy szczęśliwi - każdy przedstawia własne pomysły. Ponoć część materiału skomponowaliście i dopracowaliście już w czasie sesji nagraniowej w studio - taka presja jest inspirująca, czy na przyszłość wolałbyś unikać takich sytuacji? Na pewno chcemy napisać więcej kawałków na drugi album, może 13-14, wtedy mamy wybór. To znaczy, będziemy mieli cały materiał gotowy zanim wejdziemy do studia. Ale wiem, że wszystkie riffy i melodie po prostu wyskakują z rąk podczas nagrywania, więc to może zdarzyć się ponownie. To nie jest coś złego, jest to dość niecodzienne. Iron Maiden powiedziało, że skomponują nowy album całkowicie podczas pracy w studio. Distant Sun to właściwie duet, chociaż płytę nagral iście z perkusistą Erlandem Sivolapovem, który ponoć ostatecznie dołączył też do waszego zespołu? Tak, był z nami przez cały czas i mam nadzieję, że pomoże nam z kilkoma swoimi muzycznymi pomysłami przy naszym drugim albumie. Czy to, że pochodzi z Ukrainy nie ma obecnie negatywnego wpływu na waszą współpracę z racji konfliktu rosyjsko-ukraińskiego? Może na przykład bez problemów przyjechać do Moskwy? Tak, może przyjechać do Moskwy bez żadnych problemów - to my nie możemy tak łatwo pojechać na Ukrainę! Mam kilku przyjaciół, którzy zostali zatrzymani tuż po tym jak wysiedli z samolotu w Kijowie. Mam nadzieję, że sytuacja zmieni się na lepsze, ale teraz głównie przez to nie możemy zaplanować żadnych tras. Jak w tej sytuacji wygląda sprawa koncertów, bardzo ważnych przecież przy promowaniu dopiero co wydanej płyty? Cóż, trafiłeś w sedno. To oczywiste, że przeszkadza nam to w możliwych koncertach. I to mnie strasznie denerwuje. Myślę o stworzeniu akustycznej setlisty i stworzenia innego albumu zanim uderzymy na trasę. Wszystko jest lepsze niż siedzenie i czekanie na zmianę sytuacji.

Ciekawa jest też kwestia produkcji, bowiem odpowiada za nią sam Arkady Navaho, dotąd kojarzony raczej z bardziej ekstremalnym metalem? Pracowaliśmy z nim podczas nagrywania "Apocalyptic Symphony" Shadow Host. Pokochałem ten proces tworzenia. Jest naprawdę przyjazny, ale też mocno zaangażowany, no i profesjonalny - nie zmarnuje ani jednej minuty cennego czasu w studio. To on stoi za tym ciężkim i gęstym dźwiękiem, który możesz usłyszeć na albumie. Czyli nie ma co oglądać się na koszty czy kalkulować - jeśli chce się mieć odpowiednio brzmiący materiał trzeba uderzać do prawdziwego mistrza w tym fachu, takiego właśnie jak Arkady? To trudne pytanie... Nie umiem na nie odpowiedzieć. W jednym przypadku, musisz być o krok dalej, w drugim możesz nagrać niemalże wszystko w domu i oszczędzić kupę forsy. Można by powiedzieć że możesz uzyskać odpowiedni dźwięk za grosze, ale wciąż potrzebujesz środków na reklamę i koncerty, i tego typu rzeczy. To trudne, by zadecydować, w co zainwestować. Jednak fakt faktem, że płyty sprzedają się obecnie bardzo słabo, a już debiutantów w szczególności. "Dark Matter" też ukazała się póki co w bardzo niewielkim nakładzie, tak więc pewnie nie ma tu szans, żeby nawet zwróciły się koszty jej nagrania? To mało prawdopodobne. Mam nadzieję, że kiedyś sprzedamy wystarczająco albumów żeby pokryć koszty nagrywania, ale z pewnością nie w przypadku "Dark Matter". Pokryliśmy sporo kosztów z crowdfundingu, może z dziesięć procent, no i dostaliśmy płyty z naszej wytwórni oraz sprzedaliśmy trochę naszego merchu. Ale to wciąż nie wystarczająco. Może kiedyś... Tę sytuację pewnie mogłyby zmienić regularne kon certy, zwłaszcza na zachodzie Europy, gdzie taka muzyka jest dość popularna - myślicie o tym kierunku, kiedy tylko sytuacja personalna zespołu się ustabilizuje? Cóż, żeby zagrać na tak wielkich festiwalach, młode zespoły, na przykład my, muszą zapłacić sporo, tysiące euro, plus koszty podróży. Są wyższe dla nas niż, powiedzmy, niemieckich zespołów, które są po prostu bliżej. Chcę podążać tą drogą mając nadzieję, że koszt się zwróci, ale najpierw musimy nagrać dobre wideo na żywo, a do tego potrzebujemy dobrej setlisty - a do dobrej setlisty potrzebujemy nowego albumu. Kupa pracy! Distant Sun jest obecnie w szczególnym momencie: możecie wszystko zyskać, ale może też być tak, że nie zdołacie się przebić - macie jakiś rezerwowy plan na taką sytuację, czy też z optymizmem spoglądacie w przyszłość, wierząc, że właśnie wam się powiedzie? Cóż, będziemy kontynuować tworzenie muzyki, nie ważne co się stanie, bo nie umiemy bez niej żyć. Mam poboczny projekt łączący prog-rocka i heavy metal, Starsoup. Ale nie wiem, czy to koniecznie "plan awaryjny". To bardziej jak inne dziecko. Zazwyczaj nie robisz sobie awaryjnego dziecka, co nie? (śmiech). Dziękujemy za tak dobre pytania, naprawdę spodobało mi się twoje zainteresowanie! Stay Metal! Wojciech Chamryk Tłumaczenie: Anna Kozłowska, Marcin Nader

Rozważacie przyjęcie innego perkusisty gdyby ta sytuacja potrwała dłużej? Nie myślę o tym, nie mamy zamiaru zatrudnić jakiegoś muzyka na stałe, ale gościnnie na jeden koncert czy dwa - czemu nie? Każdy wielki zespół robi tak od czasu do czasu. Na "Dark Matter" zagrało też gościnnie kilku gitarzystów: Dmitriy Ignatiev, Vladimir Shevakov i Sergey Isaenko - znaczy to, że czujesz się lepiej w roli gitarzysty rytmicznego? Tak. Grałem tylko bardzo krótkie partie gitary prowadzącej na "Dark Matter". Wolę grać riffy niż shredować. Grałem całkiem nieźle, kiedy miałem 20 lat, głównie to, co tworzył Blackmore, Satriani czy Moore. Ale teraz muszę ćwiczyć tygodniami, żeby osiągnąć znowu taki poziom - nie wiem dlaczego przecież jest tyle utalentowanych ludzi, którzy potrafią zagrać wszystko.

DISTANT SUN

93


W tym roku Finowie wydali piętnasty album, uświetniając go dwoma koncertami w Polsce - w Krakowie i Warszawie. Zespół powstał w latach 80-tych, przeszedł wiele perturbacji i roszad w składzie, do tego stopnia, że dziś nie ma w nim żadnego muzyka z początku działalności. Jednak jak sam basista Lauri Porra mówi: "Były zmiany w zespole, ale sam zespół jest wieczny", o czym możecie poniżej przeczytać. HMP: Od długiego czasu tytuły waszych wydawnictw noszą pasujące do siebie tytuły. Można je wiązać zarówno z duchowością jak i choćby z liter aturą SF. Skąd pomysł na taką serię? Rzeczywiście jest coś szczególnego, co je łączy? Lauri Porra: Nic naprawdę super tajemniczego po prostu lubimy tak jakby krótkie teksty na temat, które opisują pewne uczucie jak "Eternal" lub "Polaris". Tytuł odzwierciedla bardziej stan umysłu, niż rzeczywiste myśli, więc chodzi o to, że gdy masz krótki tytuł, podobnie jak muzyka, może być interpretowany na wiele różnych sposobów Jak na tym tle prezentuje się tytuł "Eternal"? To tylko kolejne "pasujące" słowo czy kryje się za nim jakiś przekaz? Jak się ma do tekstów? Cóż, jeśli myślisz o "Eternal", dla mnie to odzwiercie-

Wiecznie młody wydaje się działać najlepiej. To jest pomysł, jak przedstawić się wielu osobom. Niektórzy ludzie, którzy w zasadzie nie są fanami zaczynają po prostu słuchać utworu lub albumu lub wręcz słuchają tylko pierwszego utworu, nic dziwnego, że naprawdę solidne uderzenie pasuje na początku. Takim bardzo tradycyjnym numerem Stratovarius jest także "Feeding the Fire", zwłaszcza przez wzgląd na klawisze i konstrukcję zwrotek. Jak wam się kom ponuje takie kawałki? Wypływają z was same, czy czujecie może coś w rodzaju wewnętrznego przymusu nagrania takiego do bólu klasycznego kawałka w stylu Stratovarius? Muzykę w tym zespole komponuje prawie każdy z pięciu członków. Oczywiście, gdy piszesz dla Stratovariusa, myślisz o tym, że piszesz dla Stratovariusa. Myślę, że piszemy taki rodzaj muzyki, który sami chcemy zobaczyć i sami chcielibyśmy słuchać zespołu, który tak gra. Zanim zaczniemy robić album, rozmawiamy trochę o planach, żeby powiązać go trochę z powrotem do korzeni power metalu i inny rzeczy. Być może "Feeding The Fire" jest wynikiem tych rozmów o pomyśle. Z kolei w "In My Line Of Work" i "Lost Without a Trace" słychać tu i ówdzie wpływy współcześnie granego "power metalu". Mam wrażenie, że słyszę na-

Foto: Jarmo Katila

dla walkę, jako zespół, czasami członkowie przychodzą i odchodzą, zespół jest bardzo stary, jest z lat 80-tych, więc były zmiany w zespole, ale sam zespół jest wieczny, jak wiele rzeczy. Okładka jest naprawdę piękna. Jaka była jej koncepcja? Ja ją widzę, jako jakieś sanktuarium natury czy coś w tym rodzaju. Co rzeczywiście się za nią kryje? Odnosi się do któregoś z tekstów? Nie za bardzo, do każdego tekstu. To tylko pomysł. W tytule jest historia świata i ludzkości, która jest oczywiście niewinna, wieczna. Wszystko jest wieczne i nic nie jest wieczne. Ale jest coś, co według nas pasuje do tej cząstki lub stan umysłu lub nastroju, którym podążamy. Stratovarius był zawsze czymś, myślimy tu w kategoriach wielkich i monumentalnych rzeczy jak muzyka jest monumentalna, że jest to, co znajduje odzwierciedlenie na okładce. Ponadczasowość. "My Eternal Dream" jest kawałkiem utrzymanym w stylu klasycznego, dawnego Stratovarius. Dlatego właśnie wybraliście go na otwieracz płyty? Myślę, że po ukończeniu wszystkich utworów to w zasadzie musisz znaleźć tylko numer, który trafia najszybciej w punkt i w tym przypadku "My Eternal Dream"

94

STRATOWARIUS

wet wpływy Kamelot, który ostatnimi laty uderza w mroczniejsze tony. Nie… Myślę, że nie ma tu wpływów Kamelot. Może Kamelot sporo czerpie ze Stratovariusa. Wiesz, wszystko, czego słuchasz wpływa w jakiś sposób. "Shine In the Dark" ma bardzo bogate klawisze. Jens Johansson ma całkowicie wolną rękę w ich aranżacji czy musicie go czasem stopować, żeby nie przesadził? Myślę, że to Matias Kuplainen, który go produkuje jest osobą, która trochę może przesadzić, więc myślę, że tak. Następnie Jens tworzy partie klawiszowe, a potem Matias decyduje, które partie są użyte. Czasami niektóre partie zostają, a czasem niektóre są jeszcze używane. Czasami niektóre partie klawiszowe zostają zepsute przez Matiasa lub mnie. Pod kątem chwytliwości bardzo udał się wam "Man in the Mirror". Ma niezwykle chwytliwą linię melodyczną refrenu. Momentami sprawie wręcz wrażenie zagubionego kawałka z lat dziewięćdziesiątych. Może faktycznie wyjęliście go z szuflady z pomysłami na utwory? Planujecie grać go na koncertach? Był plan, aby zagrać go na żywo, ale nie w tej chwili.

Jest on zaśpiewany przez Jensa, co bardzo mi się podoba, ponieważ jest jakby bardzo nowoczesnym wierszem i prawie czymś zupełnie innym, od tego, co Stratovarius robi. A jednak wciąż, gdy dochodzisz do refrenu, to wraca. Myślę, że na żywo może to stłumić utwór, jakim jest, ale możemy spróbować. Lubię ten kawałek, choć jest trochę inny. Myślę, że to najbardziej inna kompozycja z nowego albumu. Skąd pomysł na długi utwór "Lost Saga"? Kompozycyjnie to odniesienie do "Elysium" i utworów z "Elements"? Nie, nie w szczególności chodzi mi o to, każdy album Stratovariusa ma jeden długi utwór, jak "Visions", "Destiny", "Elysium" lub "Emancipation". Myślę, że zawsze było coś w rodzaju niepisanej zasady, że na wszystkich albumów będzie jeden długi utwór. Ten jeden jest zrobiony przez Matiasa i jest zainspirowany starymi opowieściami o wikingach z Islandii. Podobno Stratovarius odniósł wielki komercyjny sukces w Ameryce Południowej. To prawda? Tak, z jakiegoś powodu Amerykanie lubią naszą muzykę. Nie wiem, może jest to melodia. Nasz zespół jest bardzo sentymentalny. Może lubią ją, ponieważ są ludźmi bardzo namiętnymi. Najlepszy odzew mamy chyba z Argentyny, Meksyku, tego typu miejsc. To intersujące widzieć jak muzyka z naszej małej Skandynawii może mieć taki wpływ na życie kogoś z całkowicie innej strony świata. Nie wiem dokładnie, dlaczego, ale tamtejszym ludziom to się naprawdę podoba i biorą to bardzo poważnie, więc wracamy do Ameryki Południowej w grudniu: Chile, Argentyny, Brazylii. Lauri, interesujesz się szeroko pojętą sztuką. Jak Twoje pasje przekładają się na muzykę Stratovarius? Możesz podać jakieś konkretne przykłady, kiedy coś, co go ciekawi, zainspirowało tekst lub kompozycję Stratovarius? Jak dobrze zauważyłeś, mam bardzo szerokie zainteresowania muzyczne i ostatnio pracuję nad współczesną muzyką klasyczną i po części muzyką filmową. Myślę, że kiedykolwiek, gdy pracuję nad czymś w danym gatunku, bez względu na to czy będzie to power metal czy współczesna muzyka klasyczna, uczę się czegoś, co mogę potem użyć w innych rzeczach, więc dla mnie, jeśli chcesz być lepszym muzykiem klasycznym, powinieneś przestudiować heavy metal, jeśli chcesz być lepszym muzykiem heavymetalowym, powinieneś bardziej przestudiować jazz, techno, hip-hop, po prostu wszystkiego, czego się da. Po prostu ucz się wszystkiego, czego tylko się da. Nie mam żadnych uprzedzeń wobec muzyki. Tego lata grałem w zespołach hiphopowych z Finlandii i dowiedziałem się wiele o muzyce i produkcji muzyki. Zespół powstał w 1984 roku, nagrał krążek jeszcze w latach osiemdziesiątych. Nie masz jednak wrażenia, że wciąż kojarzy się was z "melodyjną powermet alową sceną" lat dziewięćdziesiątych? Dlaczego tak się dzieje? Myślę, że najsilniejsze albumy lub te, które były przełomowe dla Stratovariusa były w latach dziewięćdziesiątych i ich wpływ bardzo duży, więc myślę, że w ten sposób możemy trochę się odwołać do tych czasów, ale obecnie oczywiście jesteśmy pod wpływem współczesnego heavy metalu, ale jest on inny, ponieważ nie ma już tego typu śpiewania, a my chcemy zachować melodyjną muzykę, więc zawsze będziemy odnosić się do lat siedemdziesiątych, wiesz, jeśli grasz hard rocka, zawsze odwołujesz się do lat 70-tych, jeśli grasz jazz to odwołujesz się do określonego czasu, więc wiesz, kiedy gramy odnosimy się również do danego czasu, bo to wtedy ten styl ewoluował. Jesteście dziś zespołem z zupełnie innym składem niż na początku. Traktujecie Stratovarius z lat 1984-1995 jako zupełnie inny zespół niż ten z lat 1995-2015? Myślę, że sedno leży w tytule albumu, o którym mówiłem wcześniej. Jest wieczny, muzycy się zmieniają, również styl, wszystko się zmienia, lecz nasz Stratovarius jest uczciwy, zawsze mieliśmy szacunek dla historii i jest choćby sporo muzyki Timo Tolkkiego, którą gramy na koncertach i traktujemy z maksymalnym szacunkiem i jest to rodzaj dziedzictwa, jakie nam zostawił, ale również koncentrujemy się na nowych rzeczach i uważam, że gdy jesteś zespołem z tak długą historią, ważne jest, aby szanować i myśleć o wszystkich, różnych czasach kapeli. Oczywiście jest to fajne widzieć na koncercie różne pokolenia, ludzi, którzy zaczęli słuchać Stratovariusa w 2009, 2010 i nie mają pojęcia o dawnym materiale i są tacy, co słuchają nas


Szczypta Europy w Brazylii Ten brazylijski zespół upodobał sobie europejskie legendy i mity oraz inspiracje głównie z Niemiec i Anglii. Choć zapewnia, że ma przygotowany materiał traktujący o swojej rodzimej historii i kulturze, na razie wypuścił płytę, która z powodzeniem mogłaby się ukazać u naszych zachodnich sąsiadów. HMP: Powstaliście 16 lat temu, dopiero teraz wydaliście debiut. Co wpłynęło na tak późne wydanie płyty? Nie mieliście środków czy zwyczajnie nie mieliście… takiej potrzeby? Abilio "Bil" Martins: Mimo opóźnienia, myślę, że ten czas był kluczowy w kwestii kształtowania naszej tożsamości i zdobywania doświadczenia na temat wszystkiego co wiąże się z zespołem. Było kilka zmian w składzie. Mieliśmy również problemy z nagraniem, takie jak utrata wszystkich ścieżek wokalnych i solówek. Rozegraliśmy prawdziwą walkę z nagraniem tej płyty. W trakcie tego okresu nagraliśmy dwa dema. Byliśmy częścią niektórych składanek oraz częścią hołdu dla brazylijskiego zespołu Harppia, co nie zostało jeszcze wydane. Byliście w tym czasie zespołem intensywnie koncer tującym? Tak, daliśmy wiele koncertów w niektórych miastach naszego kraju. Foto: Jarmo Katila

od początku lat 90-tych i zawsze chcą usłyszeć starsze kawałki, więc staramy się zrobić wiele odmian, reprezentujących różne epoki zespołu. Zapytam pół żartem - myślisz, że za dziesiątki lat Stratovarius znów może być zespołem o zupełnie odmiennym składzie i nadal będzie istnieć? Zaczynam myśleć, że tak, nie wiem jak to będzie wszystko wyglądać, historia rocka i młode zespoły, nikt tak naprawdę nie wie, co się stanie, to możliwe, że członkowie mogliby nawet bardziej chcieć to kontynuować. Chciałbym, by tak było, ale kto wie. Myślę, że główny powód jest następujący. Będziemy grać tak długo jak będzie istniał sens grania w Stratovariusie. Jeżeli nie będziemy mieli gdzie i dla kogo grać, a muzycy nie będą chcieli tworzyć, wtedy przestaniemy grać, ale nie wcześniej. Widziałam na waszym fanpage'u na Facebooku, że bardzo wiele osób posiada tatuaże z motywami Stratovarius. Jak się czujecie z takim uhonorowaniem? To was zainspirowało, żeby dodać pierścień z logo Stratovarius do nowej płyty? Trudno powiedzieć, ale mogę powiedzieć, że to jest naprawdę niesamowite widzieć, jak wielu ludzi ta muzyka dotyka na tyle, żeby wytatuować sobie okładkę "Eternal" na swojej skórze, co oczywiście sprawia, że podziwiasz to i jesteś wdzięczny i szczęśliwy. Oczywiście, to, co robimy wywołuje silne emocje, dlatego chcesz to nosić. Wiesz, czasami patrzę na zdjęcia Waszych tatuaży z fragmentami tekstów, które napisałem, i które macie na skórze. Oczywiście to sprawia, że jest się szczęśliwym, że coś, co się zrobiło ma znaczenie. To niesamowite i oczywiście bardzo dziwne, ale co możesz innego powiedzieć niż: "Jestem szczęśliwy i wdzięczny, że w tym zwariowanym świecie, w którym wszystko bywa bezużyteczne, zdajesz sobie sprawę, że sprawiłeś komuś szczęście lub kogoś całkowicie poruszyłeś, co oczywiście jest wystarczająco dobrym powodem, by istnieć, niż cokolwiek innego".

"The Circle of Blood" ma świetne, masywne brzmie nie. Niewiele debiutów może się takim pochwalić. Sami mieliście taką wizję, czy została ona Wam polecona podczas nagrań czy miksów płyty? Produkcja albumu została wykonana przez nas samych, więc od samego początku wiedzieliśmy, czego chcemy począwszy od grafiki, kończąc na dźwięku. Chcieliśmy aby dźwięk był wystarczająco mocny, aby pasował do tematyki utworów, a także żeby brzmiało to nowocześnie, ale również mając na uwadze to, co stanowiło naszą inspirację. Wasza płyta przypomina mi zarówno pod kątem brzmienia, wokalu jak i samych kompozycji niemiecki Wizard. Bardzo lubię zespół Wizard, jednak głównie odwołujemy się do Graver Digger, Grim Reaper, Iced Earth, Blind Guardian, Manowar, Judas Priest. W Waszych tekstach pojawiają się motywy z germańskiej mitologii. Użyliście ich dlatego, że stały się już częścią tradycji heavy metalu i ich użyciu rozumie się "same przez się" czy sami interesujecie się taką tematyką? Bardzo interesujemy się historią i mitologią, ale nie tylko krajów europejskich. Pisaliśmy wiele o okultyzmie i ludzkich zachowaniach, a także krótkie opowiadania, które są zawsze analogiczne do obecnych problemów. Nie kusiło Was, żeby napisać o Waszej miejscowej kulturze i mitach, choćby z kręgu indiańskiego? Nie w przypadku pierwszej płyty. Mamy jeszcze wiele materiału, a wśród nich jest wiele utworów o naszej kulturze. Nasz kraj ma również bogatą historię i bar-

dzo byśmy chcieli o tym opowiedzieć. W przyszłości na pewno będziemy pisać o historii Brazylii. Na metal-archives w rubryce "themes" widnieje "bat tles against fears". Skąd ten pomysł? Rzeczywiście Wasze teksty mają taki wspólny mianownik? Zawsze opowiadamy o byciu odważnym. Zawsze mamy wiele wyzwań, którym codziennie musimy stawiać czoła. Miło jest również nieść pozytywne przesłanie do słuchaczy. Poprzednio byłeś wokalistą w zespole grającym metal o tematyce chrześcijańskiej. Nie było Ci trud no przestawić się na zupełnie odmienną tematykę i wskoczyć do zespołu o nieco wręcz okultystycznej nazwie? (śmiech) (Śmiech) Nie, nie jestem religijną osobą. Wierzę tylko w to, co mogę zrobić z mojej własnej woli. Jeśli chodzi o mój drugi zespół, gram z nimi, ponieważ jesteśmy przyjaciółmi od wielu lat. Czuję się wolny mówiąc o czymkolwiek. Mogę opowiadać zarówno o Bogu jak i o Batmanie, to nie zmienia tego, kim jestem, chociaż zazwyczaj opowiadam o wiedźmach. (śmiech) Łatwo jest grać heavy metal w Brazylii? W Europie mówi się o licznych fanach heavy metalu z Brazylii, miłości wielu muzyków do tego kraju. Jednak trudno jest nam powiedzieć jak to wygląda wśród zespołów debiutujących. Dla dużych zespołów jest to zawsze wspaniałe, brazylijscy fani są rzeczywiście bardziej podekscytowani, ale na podziemnej arenie jest trochę trudniej, ponieważ publiczność jest trochę chłodniejsza, ale wszystko zależy do tego co im się zaoferuję. Dobre show rzadko zostaje niezauważone. Są konkretne miasta czy regiony w Waszym kraju, w których bycie młodym zespołem heavymetalowym jest prostsze? Jak na ich tle plasuje się Wasze Santos? Myślę, że nie udowodniono, że jakieś miasto jest łatwe dla młodszych lub starszych zespołów. W Santosie jest bardzo dużo dobrych zespołów, ale mało miejsc do spotkań i tylko jeden dom koncertowy naprawdę otwiera przestrzeń dla autorskich zespołów. Jednakże, nie poddaliśmy się, to jest sposób. Cieszę się. Dziękujemy za poświęcony nam czas! Dziękuję Ci za wyzwanie pokazania polskim heavymetalowcom naszej pracy. Byłem w Polsce w 2013 roku z moim innym zespołem Hellish War i było wspaniale! Mam nadzieję również zagrać w Polsce z Dark Witch! Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Bartek Hryszkiewicz, Anna Kozłowska

Czy chciałbyś powiedzieć kilka słów dla swoich pol skich fanów? To naprawdę świetnie, że jesteśmy tutaj w Polsce, nawet wcześniej nie wiedziałem, kiedy mamy grać koncerty w Polsce, więc jest to super, że możemy zobaczyć te świetne rzeczy. Wczoraj graliśmy w Krakowie i było świetnie. Miałem okazję zwiedzić wasze piękne miasta i czułem się zaszczycony. Mam nadzieję, że wrócimy i zrobimy to w najlepszym stylu. Dziękuję za ten wywiad i chciałbym życzyć wam świetnego koncertu w Warszawie Bardzo dziękuję. Grzegorz Cyga, Katarzyna "Strati" Mikosz

Foto: Dark Witch

DARK WITCH

95


Stary motyw pijanego miasta w sobotnią noc to dla nas nic ciekawego Na początku fani widzieli w Civil War klon kapeli Sabaton. Jednak nowym albumem "Gods and Generals", Civil War udowadnia, że ambicje ma dużo większe. Zespół zaczyna stąpać po scenie pewniejszym krokiem i szykuje się na karierę, która bedzie szła własną ścieżką. Miejmy nadzieję, że będzie to długi i dumny marsz na chwałę heavy power metalu. HMP: Witam Was ponownie w naszym magazynie, dzisiaj powodem naszego spotkania jest nowy album zatytułowany "Gods and Generals", który jest per fekcją i przykładem, że można tworzyć prawdziwe i wartościowe arcydzieła. Jak Wy oceniacie ten album? Nils Patrik Johansson: Dzięki wielkie, uszczęśliwiasz mnie. Wiesz powiem Ci szczerze, że dla mnie to jeden z najlepszych albumów, do których stworzenia się przyczyniłem. Ten zdecydowanie najbardziej wpada mi w ucho, więc ogólnie oceniam go bardzo wysoko. Okładka waszej nowej płyty kojarzy się nieco z "Maiden England" Iron Maiden. Jak się do tego odniesiecie? Osobą, która wykonała ten wspaniały obraz jest Péter'a Sallai'a, on na serio wykonał kawał świetnej roboty. Powiedziałbym nawet, że to jedna z najlepszych obwolut z jakimi się spotkałem, ta okładka, muzyka i sło-

Generalnie prowadzi to do tego, że albumu słucha się z uśmiechem na ustach. Nigdy nie jest nudno. To album zapełniony świetną muzyką i zabójczymi refrenami. Od kiedy tylko powstał Civil War to od razu okrzyknięto Was klonem Sabaton. Odnoszę wrażenie, że nowy album to dowód, że tak nie jest. Czyżby chcieliście pokazać światu, że macie własny styl i nie potrzebujecie imitować inne zespoły. Taki był cel? Jak dla mnie to nigdy nie brzmieliśmy jak Sabaton. Oczywiście jest u nas czterech członków, którzy wcześniej opuścili Sabaton. Każdy z nich ma swój styl, który trochę wprowadza ich klimat do naszej muzyki. Jednak oni nigdy nie wpływali na teksty utworów Sabatonu od kiedy to Jacke Brodén osobiście tym wszystkim się zajmował. W Civil War piosenki pisał Daniel Myhr wraz ze mną, a w "Gods and Generals" w kre-

dowanie lepszego. Od kiedy mamy w końcu świetną wytwórnie Napalm Records, to poczuliśmy się trochę tak jakbyśmy wydali swój debiutancki album po raz drugi. Pracowaliśmy nad nim zdecydowanie ciężej, od napisania muzyki po wokal, słowa, czy całą koncepcję okładki. Wierzymy, że ten album będzie klasykiem, teraz pozostało nam trzymać kciuki aby cały świat go polubił. Jestem bardzo dumny z tego, że Ty go polubiłeś, dzięki Ci za to. Skład zespołu zasilił nowy gitarzysta Petrus Grannar. Skąd ta zmiana w Waszych szeregach? Od zawsze był jakoś związany z naszym zespołem, więc to przyszło naturalnie, że mianowaliśmy go na pełnoprawnego członka zespołu. Oscar i Pizza opuścili zespół. Oscar po prostu wypalił się zawodowo jeszcze za czasów Sabatonu, więc to nie było dużym zaskoczeniem, że odszedł. Natomiast z Pizza jest inna historia, po prostu był na innym poziomie niż reszta zespołu, więc musieliśmy zakończyć współpracę. Smutne, ale czasami takie rzeczy się dzieją w zespołach. Teraz, z nowym składem, czujemy się silniejsi jak nigdy przedtem Jesteśmy jak rodzina, uważajcie Civil War dopiero nadchodzi. Jakie tematy poruszacie na nowej płycie? Co jest Waszym motywem przewodnim? Stawiamy czoła wszelkim tematom, ale większość utworów ma motyw historyczny. Próbujemy podejść do interesujących tematów i motywów, którymi interesujemy się osobiście. Stary motyw pijanego miasta w sobotnią noc to dla nas nic ciekawego. Album promuje znakomity kawałek w postaci "Bay of Pigs". Nieco mroczniejszy kawałek o lekkim pro gresywnym zabarwieniu. Utwór brzmi też dość nowocześnie co może się podobać. Czy od razu wiedzieliście, że to właśnie ten kawałek będzie promował nowy album? Nie, to bardzo trudna decyzja, która piosenka będzie wykorzystana do klipu. Jednak po długiej rozmowie z Napalm, zdecydowaliśmy, że "Pay of Pigs" ma wiele elementów dobrego metalu z różnych jego stylów, więc mamy nadzie,j że polubią ją wszyscy fani z naszej metalowej rodziny, Ci od power metalu po death metal. Zawsze na mnie działają utwory energiczne, oparte na szybkim tempie i wejście w postaci "war of The World" jest po prostu idealne. Epickie wejście niczym w filmie wojennym, a potem już mamy jazdę bez trzymanki. Skąd czerpaliście wzorce przy tworzeniu tego kawałka? Napisałem oryginalną piosenkę i zrobiłem do niej demo. Nie była jednak do końca dobra, więc poprosiłem Petrusa żeby pomógł mi ją napisać. Wyszło mu bardzo dobrze, świetnie, że zdecydował wprowadzić te melodyczne partie gitary i keyboarda. Majestatyczne wprowadzenie do piosenki to również jego robota.

Foto: Napalm

wa chwytają za serce. Uważasz, że przypomina to "Maiden England", no cóż, a czy to źle? Mam na myśli, okładka jest również czymś cholernie trudnym do zrobienia.

atywnym podejściu do sprawy bardzo pomógł nam Petrus Granar. Myślę, że "Gods and Generals" zapoczątkowało to na czym "Killer Angels" zakończyło, wtedy właśnie odkryliśmy nasze prawdziwe brzmienie.

Czy produkcją i masteringiem zajmowały się te same osoby co przy debiucie? Czy zaszły tutaj jakieś zmiany? Nad debiutancką EPką i pierwszym pełnym albumem "The Killer Angels" pracował Jonas Kjellgren, to on wszystko miksował i kontrolował. Tym razem on zajął się tylko kontrolą, a nad miksem i produkcją pracowaliśmy z Peter'em Tägtgren i Daniel'em Mullback, który grał na perkusji w studio Peters Studio Abyss pod kierunkiem Petera. Jesteśmy bardzo zadowoleni z pracy jaką wykonał Peter nad tym albumem. Serio wykonał świetną robotę.

Jakie jest przesłanie tytułu "Gods and Generals"? Czy za tym się coś kryje? To nie tajemnica, że pracujemy nad trylogią. "Gods and Generals" to jej druga część. Tytułowy kawałek opowiada fikcyjną historię gościa, który znalazł pamiętnik po swoim pra pra pradziadku, który walczył w wojnie secesyjnej. A co naprawdę ukrywa się pod tytułem? Cóż, to już każdy słuchacz może zinterpretować sam.

Stylistycznie zostaliście w heavy/power metalu, choć nie brakuje elementów epickiego metalu czy też nawet i progresywnego metalu. Czyżby pokazujecie, że lubicie też zaskakiwać i eksperymentować? Jak to w końcu jest? Tak, my zawsze graliśmy power/heavy metal, jednak lubimy zaskakiwać ludzi i wnosić różne style do naszej muzyki. W "Gods and Generals" inspirowaliśmy się szwedzką muzyką folkową, folkiem celtyckim, trochę thrash metalem, są i momenty w klimacie progresywnym itd. Ale wszystko pod symbolem power metalu.

96

CIVIL WAR

W tym roku nie brakuje ciekawych płyt zawierających muzykę z kręgu heavy/power metal i muszę przyznać, że konkurencja nie śpi. Jednak Wy nagraliście tak świetny album, że śmiało można rzec, że album może startować o tytuł najlepszego krążka 2015. Pokazaliście, że w tej kategorii wciąż można zaskakiwać i tworzyć materiał na wysokim poziomie. Jest powiew świeżości, ale jest też to co charakteryzuje was i to jest taka wizytówka. Ciężko opisać to słowami, ale jest coś magicznego w tej płycie. Czy wy czujecie podobnie? Czy uważacie również, że stworzyliście płytę idealną, która może podbić świat? Nagraliśmy ją z myślą, że może pojawić się coś nie tylko tak dobrego jak "The Killer Angels" ale coś zdecy-

Nie brakuje elementów zaskoczenia i jednym z nich jest marszowy, epicki "Braveheart". Jest to jeden z najlepszych kawałków na płycie. To jest przykład, że potraficie stworzyć prawdziwe wojenny hymn. Brakuje słów by opisać jak piękna jest ta kompozycja. Kto ją stworzył? "Braveheart" pisałem również osobiście. Chciałem stworzyć zwrotki z odrobiną delikatnych wibracji po czym zaatakować mocnym refrenem. Do tego Myhr zaaranżował świetne partie symfoniczne. To do "Braveheart" pewnie stworzymy następny klip, ale cicho, nie mów tego nikomu, to sekret. (śmiech) Drugim takim pięknym kawałkiem jest "The Mad Pipper" z szkockim klimatem. Bardzo pomysłowa aranżacja i wykonanie. Kolejny dowód na to, że Civil War to nie klon Sabaton. To po prostu nowa jakość heavy/power metalu. Zgodzisz się z Tym? Piosenkę pisałem ja i Petrus na "The Killer Angels", ale wtedy nie byliśmy jeszcze z nią gotowi na czas, więc ostatecznie pojawiła się w "Gods and Generals". To bardzo chwytliwa piosenka z celtyckimi elementami i świetną solówką na dudach. Super, że mogłem wprowadzić trochę mojego klimatu z "Wichrowych Wzgórz" do zespołu. To epickie nagranie o legendarnym Bill'im Millin'gu, który grał na dudach podczas inwazji Normandów podczas gdy niemieckie pociski latały nad jego głową. Chwała mu za to. Chce w końcu zakończyć to porównywanie do Sabatonu: masz absolutna rację, nie jesteśmy i nigdy nie byliśmy ich klonami. Sabaton to Sabaton a Civil War to Civil War. Niech żyją jeden i drugi! Potraficie stworzyć niesamowity klimat rodem z baśni i to pokazuje przepiękny i kojący "Tears from the North". Jest to najlepsze co usłyszałem w tym roku. Twój głos Nils świetnie oddaje klimat i całe pię-


knego tego kawałka. Czy podzielasz moją opinię? Dzięki stary, miło mi to słyszeć. Zalążek tej piosenki powstał na podstawie szwedzkiego folku potem rozwijał się i osiągnął swoje apogeum dzięki mocnemu refrenowi. To jeden z moich ulubionych kawałków z tego albumu, to również hołd dla nordyckich Wikingów. Prawdziwe spotkanie szwedzkiej muzyki folkowej z Manowar. Gigantyczna piosenka. Gdybym miał coś zmienić w tym albumie to "Admiral The Oceans", który nieco zalatuje Sabaton. Jak wy oceniacie ten utwór na tle pozostałych? Oceniam ją dosyć wysoko. To epicki utwór o Lordzie Nelsonie. To dość stara szkoła i solówka Petrusa jest tu na prawdę genialna. Rozumiem, że niektórzy mogą słyszeć klimat Sabatonu w tym nagraniu, ale ja bym bardziej powiedział, że to piosenka, na którą wpłynęły stare klasyki Iron Maiden, jak "The Trooper" czy inne wczesne dobre kawałki. To dźwięki klasycznego metalu. Może to i najmniej innowacyjna piosenka w tym albumie, ale wciąż bardzo dobra. Warto też wyróżnić "Schindlers Ark" , który należy do spokojniejszych utworów, ale wciąż zostaje zachowany epicki charakter. Czy to jest właśnie znak rozpoznawczy Civil War? Chcieliśmy nagrać kawałek o Oskarze Schindlerze i jego bohaterskim wysiłku. Piosenka o tak wielkim wyczynie musi być zaprezentowana z należytym mu szacunkiem, więc dlatego ma spokojniejszy nastrój. W łagodnych partiach wprowadziłem moje małe inspiracje Coverdale. To bardzo mocna i emocjonalna piosenka, świetnie wychodzi w koncertach na żywo. Kto odgrywa główną role w komponowaniu materiału? Jak przebiega sam proces tworzenia? Ja pisze wszystkie teksty. Muzyka do tego albumu była napisana nie tylko przeze mnie ale również przez Myhr'a i Petrus'a. Proces tworzenia wygląda tak: ja przychodzę z piosenką, nagrywam proste demo, po czym wysyłam to do Myhr'a i Petrus'a, żeby zaaranżowali to muzycznie. Może być również inaczej: Myhr wymyśla melodie ale bez wokali, więc wysyła to do mnie, a ja pisze wokale i tekst. Oba przypadki oczywiście są świetne. Chciałbym dodać, że w naszym zespole wszyscy mają możliwość napisania piosenki. Miejmy nadzieję, że w następnym albumie usłyszymy piosenkę Rikarda. Słyszeliscie nowy album Sabaton? Też uważacie, że "Heroes" to najsłabszy album w dyskografii Sabaton? Słyszałem z niego tylko kilka piosenek. Tą w kowbojskim stylu, z gwizdaniem tak naprawdę to nawet lubię. Nawet jeśli to jest najsłabszy ich album to nie mogę go ocenić dopóki nie wysłucham całego. W każdym bądź razie życzę im wszystkiego dobrego na przyszłość. Czy czujecie się spełnieni? Czego Wam jeszcze brakuje? Jakieś marzenia do zrealizowania? Teraz czujemy, że mamy mocny, świetny album, na którym możemy tworzyć nasz wizerunek i nawet jeśli zrobiliśmy wielkie rzeczy przed Civil War, widzimy siebie jako zespół ciągle głodny dokonania czegoś nowego. Więc mamy jeszcze wiele marzeń do spełnienia. Pamiętaj, jeśli raz dokonasz czegoś wielkiego, będziesz chciał to zrobić ponownie. Kiedy rozpoczynacie koncertowanie i czy odwiedzicie Polskę? Najpierw chcielibyśmy częściej brać udział w letnich festiwalach. W październiku czeka nas wiele występów na Powerwolf. W listopadzie występujemy na Hammerfall. Wiosną 2016 będziemy mieć koncerty, na których będziemy jako główne gwiazdy. Polskę kiedyś też odwiedzimy, obiecuje!!! Jak wspominacie koncerty Civil War w Polsce? Koncerty w Polskie jak na razie wspominam bardzo dobrze. Zawsze jest dużo zabawy, muszę dodać, że widownia tutaj jest jedna z najlepszych na świecie. Mam same dobre wspomnienia z Polski, więc chcę tu wracać i wracać. Jakie macie teraz plany na kolejny rok? Jakieś niespodzianki szykujecie? Tak jak powiedziałem, zaplanowane są te koncerty na wiosnę, później mamy nadzieję na jakieś wielkie festiwale. Niespodzianki? Cóż, jak na ten moment nic nie planowaliśmy, ale jestem pewny, że z czymś się pojawimy. Być może Myhr zagra na akordeonie... pewnie coś się wydarzy... (śmiech). Tyle z mojej strony. Dzięki za wyczerpujące odpowiedzi. Dzięki za dobre pytania! Łukasz Frasek Tłumaczenie: Marlena Stańczuk, Anna Kozłowska

Zmienia się skład - zmienia się brzmienie To już druga płyta "nowego" Tad Morose. Nowego, a więc z Hemlinem w roli wokalisty i bez Daniela Olssona, który wykreował ten charakterystyczny sznyt Tad Morose z ery pierwszych lat XXI wieku. Nie da się ukryć, że zespół bardzo zmienił swoje oblicze. Jak się okazuje, w szeregach Szwedów panuje demokratyczny sposób komponowania, każdy członek grupy może dorzucić coś od siebie. Stąd za riffy odpowiada nie tylko Krunt i nowy gitarzysta Kenneth Jonsson, ale również sam Ronny Hemlin, który - jak dowiedzieliśmy się z wywiadu - gra także na gitarze. HMP: Na wstępie chciałabym pogratulować złapania wiatru w żagle, szybko uwinęliście się z drugą płytą po poprzedniej przerwie! Christer "Krunt" Andersson: Tak! Tym razem udało się to zrobić szybciej! (śmiech) Miło jest móc nadrobić trochę tempo i prawdę mówiąc, właśnie zaczynamy pisać kawałki na kolejny album! A skąd pomysł na tytuł tej bieżącej płyty? To zabawa słowem "Sanctimonious", a pomysł podsunął nam nasz fan. Ronny zaśpiewał to słowo w jednym z kawałków w jego poprzednim zespole, a ten fan zapytał Ronny'ego: "Kim on jest?". Ronny powiedział coś w stylu: "Kto?". Ten gość źle usłyszał, ale stwierdziliśmy, że fajnie brzmi i to będzie idealny tytuł albumu. Zaczęliśmy wymawiać St. Demonius, więc stworzyliśmy jakby "postać", albo może bardziej "świętego", tak jak myślał nasz fan. Nazwa dobrze pasuje do albumu i tekstów. Właśnie, zostając w temacie tekstów. Większość utworów na płycie można potraktować jako swojego rodzaju przestrogę dla ludzkości... Chyba każdy z nas zaraża się tym całym gównem, które dzieje się na świecie. Właśnie stąd pomysł. Patrz, dlaczego ludzie nie mogą się uczyć z historii, dlaczego nie mogą się uspokoić i dbać o siebie nawzajem? Nie masz wrażenia, że ludzie żyją bezrefleksyjnie i przyjmując coraz to większą ilość wiadomości napływających ze świata z coraz to większą obojętnością? Tak. Chciwość zabija świat. Nawet mimo tego, że nie da się jeść pieniędzy. Coraz mniej ludzi dostaje coraz więcej pieniędzy, a więcej ludzi dostaje mniej. Na dłuższą metę, to nie wróży dobrze ludzkości. Nigdy nie było dobre i nigdy nie będzie. Można zatem uznać, że "St. Demonius" jest jakąś formą koncept albumu? W pewien sposób chyba tak. To nie było zamierzone od samego początku, ale w jakiś sposób i tak w ten sposób wyszło. Prawdopodobnie dlatego, że album jest "obrazem" ukazującym nas jakimi wtedy byliśmy i tyle. Płyta powstaje w okresie ograniczonym ramami czasu i to również ma na nią wpływ. W przy okazji poprzedniej płyty rozmawialiśmy z Waszym basistą Tommim Karppanen. Powiedział nam, że utwory, które trafiły na "Revenant" powstawały w różnych okresach czasu, z okresem zaraz po "Modus Viviendi" włącznie. Możecie powiedzieć, które to z nich? Tak, to były "Ares" i "Timeless Dreaming". Jednak kawałki takie jak "Spirit World" i "Gypsy" też były w pewnym sensie "stare" (śmiech). Na "St. Demonius" także trafiły utwory powstały w odległej przeszłości? Jeśli tak, możecie zdradzić które? Ciężko powiedzieć, ale wydaje mi się, że niektóre części numerów stworzyliśmy parę lat temu. Zawsze nagrywamy riffy i pomysły, a kiedy czujemy taką potrzebę, słuchamy starych kawałków, żeby zobaczyć, czy da się z nich coś wyciągnąć. Czasami wpadamy na nowe pomysły słuchając starych rzeczy. Ronny Hemlin ma bardzo dominujący głos. Słychać to było zarówno w Steel Attack jak i w Tad Morose. Jak radzicie sobie z tym, żeby nie "przesłonił" całej muzyki? (śmiech) Po prostu mówimy mu żeby się zamknął! (śmiech). Jest świetnym wokalistą i nie mam z tym żadnego problemu! (śmiech) Oczywiście mówię o tym z pewną dozą żartu. Riffy tworzą bardzo mocny trzon "St. Demonius". Są one

w całości napisane przez Ciebie, czy udzielił się także Jonsson? Właściwie to Ronny napisał wiele riffów! Jest także całkiem dobrym gitarzystą! Czasami trochę je zmieniam i dodaję różne rzeczy, żeby je podrasować. Nagrałem wszystkie gitary rytmiczne na "Revenant" i "St Demonius" oraz kilka solówek. Kenneth zajmuje się większością solówek. Pytam, ponieważ zmiany składu Tad Morose przynoszą także zmiany stylu. Wiele zespołów mimo zmian w składzie stara się utrzymać charakterysty czny styl. U Was - tak przynajmniej mi się wydaje panuje zasada równości i niemal każdy muzyk może dołączyć się do procesu komponowania. Tak, zgadza się! Każdy jest zaangażowany w tworzenie utworów, więc kiedy zmienia się skład, zmienia się też brzmienie, całkiem naturalne, jeżeli o mnie chodzi. Nigdy z góry nie próbowaliśmy określać kierunku, po prostu gramy i tak to wychodzi. Podobno przy poprzedniej płycie linie wokalne kom ponował sobie sam Hemlin. Słysząc wiele podobieństw między "Revenant" a "St. Demonius" zakładam, że tak było i tym razem. Jak jest w rzeczywistości? Tym razem procedura była taka sama. Ronny woli być sam w studiu i próbuje różnych melodii. Można powiedzieć, że oba albumy były nagrywane w "samotności". Ja nagrałem gitary w moim mieszkaniu, Ronny nagrał wokale w swoim, Kenneth w swoim. Może to nie jest idealna sytuacja, ale nie mieszkamy w tym samym mieście, więc musimy nagrywać w taki, a nie inny sposób. Jednak na następnym będziemy próbowali zaplanować wszystko lepiej, żebyśmy mogli spędzić więcej czasu razem w studio. Jak za starych czasów! Zobaczymy, pewnie się zwyczajnie upijemy, pośmiejemy i kolejny album będzie brzmiał jak gówno! (śmiech) Przynajmniej będzie tradycyjnie nagrany (śmiech). Wracając do riffów. Muszę przyznać, że moją uwagę przyciągnęły głównie dwa. Jeden prosty, ale zaskakująco ciężki w "Remain". Riff ten przywołuje na myśl niemal niemieckie zespoły z Rebellion na czele (śmiech). To jeden z riffów Ronny'ego, więc nie wiem. Można jednak powiedzieć, że jest to bardzo "heavymetalowy" riff, więc powiedziałbym, że chciał coś prostego i "chwytliwego" (śmiech). Tak, czy inaczej, dobry riff! Drugi, to rozpoczynający riff w "Your Own Demise". To z kolei świetny riff, który przenosi mnie wyobraźni do złotych lat amerykańskiego heavy metalu końca lat osiemdziesiątych. Aż szkoda, że po chwili przechodzi w inny, już "szarpany" riff (śmiech). Kolejny riff Ronny'ego! (śmiech). Zabawnie się go gra. Nałożyłem na niego trochę harmonii, tak po prostu. Tak, wers jest dość "szarpany" (śmiech). Napisałem do niego refren, ze zmianami tempa i tak dalej, tak dla utrzymania równowagi, żeby nie stał się zbyt "oczywisty" (śmiech). Ostatnio na północy Europy panuje moda na analo gowe nagrywanie, stylizowanie brzmienia na wczesne lata osiemdziesiąte lub nawet siedemdziesiąte. Wasze brzmienie jak zawsze brzmi świetnie, mocno i współcześnie. Nie spotkaliście się z nikim (z wytwórni, managementu etc.), kto chciałby, żebyście je zmienili? Nie. W zasadzie to żadna z naszych wytwórni nic nam nie mówiła o brzmieniu, czy samych kompozycjach. Po prostu zawsze robimy to co chcemy, to właśnie Tad Morose. Gdyby chcieli to zmienić, to mogą znaleźć sobie jakiś inny zespół! (śmiech) Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Anna Kozłowska

TAD MOROSE

97


żemy w każdej chwili decydować się na pisanie o którymkolwiek z tych tematów. To naprawdę sprowadza się do tego, gdzie są nasze głowy podczas pisania tekstów.

Zainspirowani europejskim metalem Ten istniejący od ośmiu lat zespół z Utah wyraźnie czerpie garściami z europejskiej, heavymetalowej tradycji. Jednocześnie ich muzyka nie jest w stu procentach europejska. Jej w niej coś, co najczęściej kojarzymy z Amerykanami - szczypta musicalowości, wiele zmian tempa, także w kierunku tych wolniejszych… Dlaczego muzyka Sonic Prophecy brzmi tak, a nie inaczej, opowiadali nam wokalista i gitarzysta grupy. HMP: Słuchając waszej płyty nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Wasza muzyka w dużej mierze inspirowana jest europejskim heavy metalem z początku 2000 roku. Skąd ta fascynacja europejską sceną? Shane Provstgaard: Masz rację, kochamy europejską heavy metalową muzykę. Wszyscy jesteśmy zainspirowani takimi zespołami jak Hammerfall, Edguy, Avanatasia, Hellowen, Sabaton, Nightwish, Within Temptation oraz Gramma Ray. Również kochamy klasyczno metalowe oraz melodyjno hard rockowe zespoły takie jak Judas Priest, Iron Maiden, Dio, Black Sabbath, Dokken, Accept i Doro. Dla mnie te zespoły są w stanie połączyć ciekawy tekst, unikalny wokal, świetną melodię wpadającą w ucho, dużo riffów i moc, która natychmiast czyni ją klasyczną i oryginalną. Jak tylko usłyszysz muzykę, możesz natychmiast rozpoznać te zespoły. Jak większość metalowców, kocham oryginalność i moc tych zespołów, oraz czerpię inspiracje z kontynuacji dziedzictwa, które oni budują. Darrin Goodman: Pierwszy raz usłyszałem Helloween w liceum w latach 80-tych i byłem omotany przez tę muzykę. Słuchanie Judas Priest, Hammerfall i Iron Maiden było punktem zwrotnym jeśli chodzi o mój styl pisania. Uwielbiam zharmonizowane melodie gitarowe tych zespołów. Wasza nazwa, tytuł płyty, okładka i teksty tworzą pewną całość. Rzeczywiście mieliście pomysł nie tylko na album koncepcyjny, ale wręcz na "zespół kon cepcyjny"? Shane Provstgaard: Dziękuję za miłe słowa! Właśnie to mamy nadzieję osiągnąć z Sonic Prophecy. Kiedy zebraliśmy się razem, mieliśmy wcześniej napisane kawałki na EP. Zaczęliśmy rozważac nazwy zespołów, żeby zobaczyć jak ująć uczucia muzyki, którą pisaliśmy, oraz kierunek w którym chcieliśmy zmierzać w przyszlości. Jako zespół, wiedzieliśmy, że chcemy, aby każda kompozycja była niezwykłą historią. Dlatego muzyka i lyriczna zawartość musiały wyświetlać uczucia słuchaczowi, wciągnąć ich w historię, i przy odrobinie szczęścia zabrać w podróż. Ponieważ zazwyczaj piszemy kawałki mające do czynienia z koncepcjami większymi niż życie, czuliśmy, że potrzebujemy nazwy, która zobaczona lub usłyszana byłababy kojarzona z heavy metalem. Nazwa Sonic Prophecy właśnie tak na nas działa. Sama nazwa już obrazuje solidny wizerunek tego, co czeka słuchacza, nawet wcze-

śniej charakterystycznie interpretowali naszą muzykę. Mamy też duże szczęście pracować z wielkim artystą Aldo Requenem ze studia Hammerblaze, z którym dzielimy pomysły i teksty przed nagraniem. Jego projekt graficzny dodaje bardzo mocną wizualnie stronę, która wywyższa doświadczenia zespołu. Używaliśmy tego sposobu na naszych obu albumach "A Divine Act of War'' i "Apocalyptic Promenade'', oraz będziemy tego używać na naszym nadchodzącym nagraniu, które wyjdzie w 2016 roku. Na waszych okładkach i w tekstach pojawiają się postacie z kręgu fantasy. Odzwierciedlają one istniejące historie z na przykład książek czy są wytworem jedynie Waszej fantazji? Shane Provstgaard: Są one wytworem naszej wyobraźni, jednak zainspirowane książkami lub filmami. Wszyscy jesteśmy fanami horrorów, fantasy i sci-fi, więc kiedy piszemy, mamy dużą ilość źródeł, z których możemy korzystać. Również bierzemy materiał z wieści dookoła świata i oprawiamy je w inne światło umieszczając je w królestwo fantasy. Na przykład tytułowa ścieżka płyty "Apocalyptic Promenade'' jest inspirowana horrorem z 1980 roku, "The Fog'', jednak nawiązuje do tego, że ludzie nigdy nie zaprzestaną wojen, podchodów naszych zwierzchników i politycznego tańca pomiędzy krajami, co może ostatecznie skazać naszą planetę na zagładę. Wiele osób zarzuca zespołom, że kawałki o tematyce fantasy są banalne i wtórne. Nie obawialiście się takiej potencjalnej krytyki wybierając poruszaną przez Sonic Prophecy tematykę? Shane Provstgaard: Niezupełnie. Według mnie muzyka może być wartościowa dla słuchacza z wielu powodów, tak samo jak dobry film czy książka. Czasami ktoś może chcieć zagłębić się w poważny temat, a czasami może chcieć uciec z codziennego kieratu do świata fantasy, w którym istnieją smoki, czarodzieje i wojownicy. Nie uważam, że musicie cieszyć się jednym czy drugim, albo tylko dlatego, że forma sztuki dotyczy smoków zamiast geopolityki jest nic nie warta. Dla osoby, która czerpie z tego przyjemność ma to ogromną wartość. Myślę, że w muzyce jest miejsce i dla fantazji i rzeczywistości. Dla politycznego aktywizmu i czystego eskapizmu. Dla powtarzania historii i głowienia się o przyszłościowe posunięcia. Tu w zespole mo-

Część z was grała wcześniej w black metalowym zespole deklarującym humorystyczne teksty. Dlaczego porzuciliście taką stylistykę na rzecz zupełnie odmiennej, niemal drugiego bieguna metalowej muzyki? Shane Provstgaard: Członkowie Sonic Prophecy są grupą stanowiącą mieszankę wielu rzeczy o różnorodnych muzycznych gustach. Wszyscy uwielbiamy nie tylko klasyczny metal i power metal, ale również black metal, death metal, thrash metal, frontmanki metalu symfonicznego, hard rock, rock klasyczny, AOR, prog, i tak dalej. Zaczerpnęliśmy wiele elementów tych gatunków i dodaliśmy do naszej muzyki, zazwyczaj skupiamy się na metalu klasycznym i power metalu, ale caly czas się rozwijamy i możemy w przyszłości wcielać więcej elementów z różnych gatunków. Naszym celem jest to, żeby nigdy nie stworzyć tego samego albumu dwa razy. Idąc naprzód, na przyszłych płytach możecie usłyszeć więcej wpływów z innych gatunków. Również są osoby w naszym zespole zaangażowane w dodatkowe projekty skupiające się na innych stylach muzycznych, więc starajcie wyczuć, co w trawie piszczy, bo mogą być niektóre odsłony dodatkowych projektów, które wyjdą w przyszłości. W Sonic Prophecy również ukryliście szczyptę humoru? Shane Provstgaard: Oczywiście! Kochamy heavy metal i traktujemy go poważnie, ale jednocześnie nie da się śpiewać o smokach i potworach bez odrobiny uśmiechu na twarzy! Mimo wielu europejskich inspiracji, jest w waszej muzyce coś, co z kolei my w Europie nazywamy "amerykańskością" - lekkość w tworzeniu kompozycji, pewna musicalowość linii wokalnych, brak strachu przed zwolnieniami etc. Zdarza Wam się w ten sposób patrzeć na własną muzykę czy trudno jest to ocenić nie patrząc "z zewnątrz"? Shane Provstgaard: Świetne pytanie. Odnośnie tego, nigdy nie patrzyłem na naszą muzykę w takim świetle. Kiedy zbieramy się razem jako zespół, żeby tworzyć muzykę, zazwyczaj zaczyna się od tekstowego pomysłu, riffów gitarowych albo bicia perkusji i od tego zaczynamy budowanie. Zazwyczaj w ciągu kilku minut słuchania poszczególnego riffu, wiem w którą stronę chcę pójść lirycznie, nawet jeśli cała historia jeszcze do mnie nie trafiła. W zasadzie zaczynamy tworzenie gdzie muzyka zaczyna swoją historię i stamtąd ruszamy, pozwalając muzyce i słowom pracować w tandemie. Dynamika poszczególnej kompozycji po prostu ewoluuje po drodze. Mam szczęście, że wszyscy muzycy z naszego zespołu są otwarci na eksperymentowanie z muzyką, dopóki nie osiągniemy tego, czego chcemy w każdym utworze. Być może dlatego nie popadamy w

Foto: Sonic Prophecy

98

SONIC PROPHECY


...Podążaj w stronę swoich celów... Secret Sphere to jedna z najbardziej znanych włoskich kapel, która gra mieszankę melodyjnego power metalu i progresywnego metalu. Osiem albumów mają już na swoim koncie i właściwie status tego zespołu nie wymaga udowadniania, że są świetni w te klocki. Toteż postanowili odświeżyć jeden z ich najważniejszych albumów, jednocześnie świętując jubileusz - 15 rocznica - wydania "A Time Never Come". Album został na nowo zagrany z Michele Luppi w roli wokalisty. Przyozdobiono go nową szatą graficzną i pomyśleć że to całe przedsięwzięcie było początkowo szykowane dla Japonii. O tym wydarzeniu i nie tylko rozmawiamy z gitarzystą Aldo Lonobile.

jakąś poszczególną formę lub kategorię. Naprawdę podchodzimy do każdej kompozycji indywidualnie bez założonego z góry wyobrażenia tego, jak to ma brzmieć. Jednakże, jesteśmy bardzo dumni z naszych muzycznych rdzeni, które oscylują wokól metalu klasycznego i europejskiego power metalu. Darrin Goodman: Piszę to, co piszę. Nigdy nie zastanawiam się czy napiszę coś, co jest albo popularne w tym czasie, albo fajne. Nie uważam, że mogłbym, nawet gdybym spróbował. To, co wychodzi ze mnie jest bardzo powiązane z tym, jak się czuję kiedy zasiadam do pisania. Wiele z tego, co napisałem dla tego zespołu zaczęło się od melodii wokalnej, riffy wydają się po prostu do mnie przychodzić od słuchania ich. Dla albumu, nad którym teraz pracujemy, napisałem parę kawałków zaczynając od brzmienia bębnów, które Matt mi wysłał. To jest dla mnie nowa metoda pisania i jak dotąd jestem bardzo orzeźwiony i świeży ponieważ zabrała mnie ona w nowy kierunek. Na "Apocalyptic Promenade" pojawiają się także subtelne plamy klawiszy. Nie macie jednak w składzie osoby zajmującej się keyboardem. Kto jest odpowiedzialny za ich komponowanie i aranżacje? Muzyk sesyjny czy ktoś z Was? Shane Provstgaard: Wykorzystaliśmy niezwykłego muzyka sesyjnego, Marka Stevensona z MAS Productions do orkiestrowych aranżacji i części instrumentów klawiszowych. On jest niezwykłym muzykiem, ma naprawdę ogromny talent i byliśmy absolutnie powaleni dzięki pracy jaką wykonał na "Apocalyptic Promenade''. Jego praca naprawdę pomogła unieść każdą ścieżkę, którą się zajął. Darrin Goodman: Mark poprosił mnie o wyjaśnienie których kluczy i modów używałem w piosenkach do melodii i harmonii. Zrobił świetną robotę uzupełniając to, co zrobiłem na gitarze. W "The Warriors Heart" czy "Legendary" słychać także ludowe instrumenty (m.in. dudy?). To żywe instrumenty? Shane Provstgaard: To kombinacja prawdziwych instrumentów i syntezatorów. Znów, tak jak w pozostałej części albumu, Mark Stevenson uzyskał i dostarczył nam niesamowitą muzykę.

HMP: Witam, miło gościć was na łamach naszego magazynu, a okazją do ponownego spotkania jest wasze nowe wydawnictwo "A Time Never Come" i jak oceniacie to dzieło? Aldo Lonobile: Witam dzięki za możliwość rozmowy z polskimi metalowcami!!! Cóż, album "A Time Never Come" zrodził się po wielu, wielu miesiącach ciężkiej pracy i jesteśmy bardzo zadowoleni z rezultatów, wszystko brzmi świetnie nawet lepiej niż oczekiwaliśmy!!! Ciężko nazwać ten krążek nowy, bo w końcu jest to odświeżone wydanie albumu z roku 2001. Skąd się wziął pomysł na właśnie takie posunięcie? Nie baliście się, że sporo ryzykujecie? Masz rację "A Time Never Come" nie jest nowym albumem, tylko ponownym nagraniem naszych najbardziej cenionych kawałków i oczywiście baliśmy się stworzenia gorszej kopii choć z innym, lepszym dźwiękiem niż na oryginalnym wydaniu. Zdecydowaliśmy się popracować nad nagraniem jak nad każdym nowym albumem. Zmieniliśmy całkowicie pewne fragmenty piosenek i umieściliśmy je w całkowicie nowych instrumentalizacjach. Wokal został zaaranżowany na nowo. Nasz nowy wokalista Michele Luppi ma przecież swój styl. Mówiąc szczerze, wynik jest świetny, nie dostaliśmy odzewu z mediów oraz od naszych fanów w rodzaju: "ok zrobili to co do nich należało, ponownie nagrywając albumu bez krzty duszy". Nasi zwolennicy oraz media docenili wszystkie nowe zmiany, które wprowadziliśmy. Dla wielu fanów właśnie "A Time Never Come" z roku 2001 to przełomowy album w waszej karierze. Czy też tak uważacie? Tak, jest to bardzo ważna płyta, jedna z najważniejszych skomponowanych i wydanych przez włoski zespół grający melodyjny power metal. "A Time Never Come" otrzymała niesamowite oceny w mediach w 2001 roku, dostaliśmy możliwość koncertowania po Europie i podpisaliśmy kontrakt z wytwórnią Nuclear Blast. Do tej pory dobrze sprzedajemy się w Japonia. Pomysł o ponownym wydaniu płyty pochodzi od szefa naszej japońskiej wytwórni. Zdecydowanie, jest to ważny album dla nas. Jakie różnice są między tymi dwoma wersjami? Która jest dla was lepsza i dlaczego? Cóż, pierwsza prawdziwa różnica to oczywiście produkcja, tym razem kierowana przez Simona Mularoni w Domination Studios. Dźwięk jest głośny, ale można usłyszeć wszystko czysto. W 2001 roku pra-

cowaliśmy z Luigi Stefanini w studio New Sin, bardzo znaczącym studio we Włoszech. Wtedy byliśmy bardzo młodzi i nie było pełnej edycji, którą można uzyskać obecnie. Wszystkie nagrania są autentyczne i zawierają błędy. Jak powiedziałem, inną ważna różnicą jest instrumentalizacja ustawiona w całkowicie teatralny i dramatyczny sposób. Nie mniej ważną sprawą jest nowe nagranie wokali Michela, który zmienił nieco oryginalne kompozycje, aby pasowały lepiej do sposobu w jaki śpiewa, moim zdaniem dało to świetny rezultat. Ne jestem w stanie powiedzieć, co jest lepsze, tym razem udało nam się nadać nowe brzmienie bardzo dobremu albumowi. Wielu fanom nie podoba się nowa okładka, która jest zbyt słodka i nijaka. Jak wy się do tego odniesiecie? Jest to coś zupełnie nowego dla mnie. Wcześniej otrzymałem wiele pozytywnych opinii na temat okładki tej płyty. Dzisiejsza idea idąca za nową "A Time Never Come" to, dorastając podążaj w stronę swoich celów, pokochaj siebie. Jak już wspominałeś udało się wam uzyskać lepsze brzmienie niż w wersji z roku 2001. Mógłbyś rozwinąć bardziej temat... Tym razem pracowaliśmy z najlepszym wloskim producentem dzisiejszych czasów, Simonem Mularoni. Nagrywaliśmy w jego studio w San Marino noszącyn nazwę Domination. Co może się nie podobać niektórym osobom, to za pewne to, że nowa wersja jest podobna do oryginału i brakuje większej swobody czy zaskoczenia. Nie chcieliście bardziej pokombinować z materiałem? Postawić na eksperymentowanie? Jak już powiedziałem wcześniej, staraliśmy się wprowadzić jakieś zmiany, oczywiście nie mogliśmy przerobić całkowicie albumu, to nie jest remake, ani nowa wersja. Jestem pewien, że fani także są w stanie dostrzec wiele różnic między tymi dwiema płytami. Otrzymaliśmy wiele e-maili od długoletnich fanów zespołu którzy wyłapali wszystkie różnice (śmiech). Skład zespołu jest inny jak przed laty. Czy było to dla was jeszcze większe wyzwanie? Jak to się stało, że tak ciężko było utrzymać stabilność jeśli chodzi o skład? Dlaczego tyle muzyków się przewinęło przez Secret Sphere? Utrzymujecie z kimś jeszcze kontakt? Tak skład zespołu jest zupełnie inny, obok mnie i basisty Andiego, wszyscy członkowie są nowi. Nie ma to wpływu na brzmienie zespołu, jeśli nadal mogę komponować 90 procent muzyki, nagrywać wszystkie gita-

Nie znalazłam na waszej stronie informacji o trasie. Jakie koncerty gracie częściej te małe, lokalne u siebie w Salt Lake czy mieliście okazję zagrać na większym festiwalu? Shane Provstgaard: Gramy bardziej lokalnie, ale mamy za sobą regionalną trasę po Californii, Nevadzie, Colarodo i Idaho. Jeśli chodzi o podróżowanie, to naprawdę sprowadza się do kosztów. Niesamowicie drogie jest zorganizowanie show gdzieś dalej. Szukamy sposobów żeby koncertować w większej ilości stanów i przy odrobinie szczęścia zagrać kilka festiwali w 2016 roku. Naszym największym życzeniem jest zorganizowanie 2-3 tygodniowej trasy po Europie! Idąc naprzód, w roku 2016 czy 2017 będziemy patrzeć na wszystkie nasze możliwości i mam nadzieję, że będziemy mogli dotrzeć do jak największej liczby słuchaczy jak to możliwe! Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Bartek Hryszkiewicz

Foto: Secret Sphere

SECRET SPHERE

99


ry, itp. Nie jest to dla mnie dużym wyzwaniem. Życie się zmienia, kiedy mieliśmy po dwadzieścia lat nie pragnęliśmy niczego więcej niż muzyki, całymi dniami, każdego dnia. Teraz jesteśmy blisko czterdziestolatkami, mamy rodziny, różne miejsca pracy i nasze priorytety są różne. Nie wszyscy członkowie są gotowi do poświęceń, żeby zaspokoić potrzeby zespołu i nie każdy traktuje zespół w ten sam sposób. To normalne, że czasami jestem zmuszony do wprowadzenia zmian. Za każdym razem staram się aby były na lepsze. Oczywiście, że jestem w przyjaźni z wszystkimi starymi członkami zespołu, widujemy się i spędzamy czas razem. Jakbym miał wskazać największy przebój Secret Sphere to wskazałbym na neoklasyczny "Hamelin". Jak doszło do powstania tego kawałka? Czym się inspirowaliście? Jak wspomniałeś "Hamelin" jest bardzo neoklasycystyczną kompozycją. Kiedy ją pisałem miałem z 21 lat i byłem bardzo zainspirowany Malmsteenem, absolutnie jednym z najlepszych gitarzystów na świecie. Yngwie Malmsteenem jest dla mnie wielką inspiracją! Wasz styl można określić jako melodyjny power metal z domieszką progresywnego heavy metalu. Dlaczego akurat zdecydowaliście się na taką muzykę? Cóż, nie lubię, kiedy media przypinają etykietę muzyce. Wolę powiedzieć, że gramy melodyjny metal inspirowany wpływem z różnym stylów. W mojej karierze skomponowałem utwory bliskie muzyce progresywnej, hard rockowi, speed metalowi, itp. Wszystko zależy od tego, co chcę grać w danym okresie życia. Macie na swoim koncie znakomity cover Helloween w postaci "How Many Tears". Czy jest to jeden z tych zespołów który was inspirował? Kto jeszcze miał na was wpływ? Oczywiście, jeśli mówimy o power metalu to Helloween miał wpływ jako pierwszy. Kiedy otrzymaliśmy zaproszenie do uczestnictwa w oddania hołdu Helloween byliśmy więcej niż zadowoleni! Dorastałem z ich muzyką, tak jak i z Savatage, Dream Theater, Megadeth, Dokken, Mr.Big. Na mój sposób pisania piosenek miało wpływ wiele kapeli. Jest ich zbyt dużo, aby wszystkie wymieniać. Udało wam się grać koncerty u boku Gamma Ray czy Kinga Diamonda. Jak wspominacie te wydarzenia? Wszystkie występy były niezapomniane! Zespoły, które wymieniłeś to prawdziwe legendy. Był to więcej niż zaszczyt dzielić z nimi scenę, uczyć się w jaki sposób ustawić wszystko do koncertu, patrzeć w jaki sposób kierują każdym etapem show. Zdecydowanie są to dwa wspaniałe doświadczenia! Również mam wspaniałe wspomnienia dotyczące publiczności. Reakcja widzów była zawsze świetna, co pokazuje wsparcie. Było to świetnie przeżycie! Nawet życie na koncertach, w autokarach, było super. Zrodziła się wielką przyjaźń między nami a także między naszymi zespołami. Secret Sphere powstał w 1997 roku i czy możecie zdradzić jak doszło do jego powstania? Czy wiąże się z tym jakaś historia? Założyłem zespół w 1997 roku. Byłem wtedy członkiem innej kapeli, która grała we wszystkich klubach w pobliżu mojego rodzinnego miasta. Nie byłem zadowolony ze współpracy z nimi ponieważ pozostali członkowie zespołu byli bardziej zbliżeni do doom metalu niż ja. Czasami lubiłem sobie posłuchać, ale nie aby odrazu go grać. Byli to fani Candlemass, Saint Vitus, etc. Ja byłem bardziej zainteresowany progresywnym i power metalem, więc zdecydowałem się opuścić zespół i stworzyć własny projekt, oto cała historia! Zwołałem najbardziej utalentowanych muzyków z mojej okolicy, a po kilku miesiącach nagraliśmy demo, które przyciągnąło uwagę różnych wytwórni. Mieliśmy wtedy mniej więcej 19-20 lat i już byliśmy w studio nagrywając pierwszą płytę!!! Skąd się wzięła taka oryginalna nazwa zespołu? Co ona oznacza tak naprawdę? Secret Sphere jest dla nas jak natchnienie, które każdy z nas ma w środku. Naprawdę wierzę, że każdy mężczyzna lub kobieta na ziemi jest w stanie tworzyć sztukę, każdy musi wyrazić swoje emocję w jakiś sposób. Niektórzy są w stanie zinterpretować ten wewnętrzną głos i tak rodzą się muzycy, pisarze, itp. Niektórzy są zaślepieni przez społeczeństwo i chcą spędzić swoje życie dążąc do czegoś co się nigdy nie spełni. Michel Luppi to nowy wokalista zespołu i jak udało wam się go znaleźć. Dlaczego Robert Merssina nie jest już z wami? Roberto opuścił zespół po ponad dziesięciu latach ze względu na zmianę muzycznych zainteresowań. Nie

100

SECRET SPHERE

był już wielkim fanem muzyki metalowej. Podczas nagrywania "Portret Dying Heart" nie byliśmy w stanie znaleźć wspólnego porozumienia odnośnie utworów, więc najlepszym wyjściem dla obu stron było zachowanie przyjaźni i rozejście się każdy w swoją stronę. Michela spotkałem w moim klubie muzycznym w 2010 roku, kiedy zaaranżowałem występ jego zespołowi noszącemu nazwę Mr.Pig. Dużo ze sobą dyskutowaliśmy. Tej nocy stwierdziłem, że jest to bardzo miły facet i opuściliśmy lokal z obietnicą że "Pewnego dnia będziemy tworzyć wspólnie muzykę", więc kiedy Roberto odszedł, zadzwoniłem do Michela i zaproponowałem, aby przesłuchał nasz nowy materiał i rozważył możliwość wstąpienia do zespołu. Polubił go od razu, a reszta to już historia. Razem zrobiliśmy jeden z dotychczas najlepszych albumów "Portret Dying Heart".

HMP: Półtora roku temu wydaliście swój trzeci album "Exodus" i z tego co wiem obecnie nagrywacie kolejny, a jego premiera przewidziana jest na jesień. Skąd więc pomysł na wydanie EP "Through The Storm"? Postanowiliście przypomnieć o sobie fanom przed ukazaniem się następnego albumu? Ronnie Konig: Tak, można tak powiedzieć, ale są także inne powody, dzięki którym myślimy, że to dobry pomysł. Mieliśmy dosyć sporo materiału, więcej niż można umieścić na jednej płycie. Chcieliśmy także przedstawić nowego wokalistę Mayo Petranina najszybciej jak to możliwe, a EP jest czymś czego nigdy nie zrobiliśmy, więc chcieliśmy zobaczyć jak wyjdzie. Dzisiaj mijają dwa miesiące od jej wydania i wcale nie żałujemy naszej decyzji. EP zostało bardzo dobrze odebrane, ludzie je pokochali i wszystkie recenzje, które dotąd mieliśmybyły dobre.

Kiedy ruszacie w trasę koncertową? Czy zamierzacie odwiedzić Polskę? Wybieramy się na turnee po wydaniu najnowszego krążka w 2016 więc jeśli Polska chce Secret Sphere, na pewno zawitamy!!!

Część utworów z EP-ki trafi pewnie na nowy album, czy też może od razu założyliście, że będzie to ekskluzywne wydawnictwo dla kolekcjonerów i fanów, a na płytę długogrającą przygotowaliście zupełnie nowy zestaw w pełni premierowych utworów? Myślę, że mogę już ogłosić, że na tym albumie będą zupełnie nowe piosenki. Może dodamy jeden utwór jako bonus do płyty czy coś w tym stylu, ale nie musimy tego robić. Mamy więcej niż 50 minut nowej muzyki.

Czy jako zespół czujecie się spełnieni? Czego wam jeszcze brakuje? Zrobiliśmy wiele wspaniałych rzeczy, ale Secret Sphere jest nadal zespołem, który musi zostać odkryty przez wielu metalowców na całym świecie, więc zawsze będziemy działać w sposób, aby dotrzeć do jak największego grona słuchaczy! Które album w/g was zasługuje na poprawę i dlaczego? Który jest tym najsłabszym w waszej dysko grafii? Jestem zadowolony ze wszystkich naszych albumów, nie jestem osobą, która obwinia przeszłość. Moje wcześniejsze albumy nagrywałem w tamtym czasie w zgodzie ze swoim nastrojem i doświadczeniem, wszystko nas czegoś uczy na przyszłość. Mogę powiedzieć, że mogłem trochę poprawić produkcję, lecz nie muzykę! Mówiąc o fanach, najwięcej emocji wzbudzał "Scent Of Desire Human", ponieważ wyróżnia się pośród innych albumów z naszej dyskografii. Czy zastanawialiście się żeby założyć jakiś projekt poboczny, żeby grać inną muzykę? Albo żeby nagrać album koncepcyjny? Mam kilka różnych projektów. Gram na gitarze w najsłynniejszym włoskim zespole horror metal jakim jest Death SS. We Włoszech jesteśmy wielcy i często gramy koncerty, na które są wyprzedane wszystkie bilety. W zeszłym roku graliśmy na Sweden Rock Festival (4SoundStage) jako jedna z głównych gwiazd festiwalu. Ostatnio pomagałem mojemu przyjacielowi w Elvenking ponieważ ich gitarzysta nie był w stanie zagrać na żywo. Jestem otwarty i bardzo lubię różne doświadczenia muzyczne. Czy prace nad nowym materiałem rozpoczęte? W jakim kierunku macie zamiar pójść? Komponuję obecnie nowy album, trudno jest to wyjaśnić, ale prawdopodobnie będzie on bardzo introspekcyjny. Powodem tego są zmiany osobiste. Zmieniłem mój sposób patrzenia na życie i muszę wyrazić to poprzez moją muzykę. Tyle z mojej strony. Dziękuje za poświęcony czas. Łukasz Frasek Tłumaczenie: Marcin Hawryluk

Czyli na brak pomysłów nie narzekacie, mimo tego, że Signum Regis nie jest przecież waszym jedynym zespołem, bo gracie też chociażby w Trigger? Nigdy nie byliśmy w takiej sytuacji, gdy nie było nic do nagrania, więc nie narzekamy na to. Jeśli chodzi udział w innych projektach, na chwilę obecną Signum Regis jest naszym jedynym zespołem dla nas wszystkich, bo Trigger nie jest już aktywny. Wygląda na to, że skończyło się na nagraniu jednego albumu. "Through The Storm" to sześć kompozycji, w tym pięć autorskich. Wygląda na to, że jesteście trady cjonalistami, bo preferujecie ten bardziej klasyczny power metal, zdecydowanie inspirowany latami 80tymi? Myślę, że jest to prawdą, przynajmniej jeśli chodzi o mnie. Inni członkowie zespołu słuchają wszystkich gatunków muzyki, zarówno nowej i starej, ale ja raczej wolę klasyczny styl. Macie jakiś sprawdzony sposób na uniknięcie powielania cudzych patentów, skoro nie tylko w metalu, ale nawet szerzej w każdym rodzaju muzyki popularnej, wszystko już właściwie zostało powiedziane i wymyślone? Z punktu widzenia teorii muzycznej, nie sadzę że jest postęp w akordach czy skali, które nigdy wcześniej nie były użyte. Z drugiej strony, zawsze możesz przetworzyć to, co znasz w coś nowego, co jest interesujące. Chociażby jedna kompozycja zaśpiewana przez dwóch różnych wykonawców, może okazać się w jednym wykonaniu katastrofą, a w drugim arcydziełem. Chodzi więc o osobowości, a nie o muzyczny przekaz, który jest przekazywany z muzyką. Różne rzeczy mogą uczynić muzykę unikalną i świeżą. My nie mamy unikalnego sposobu pisania piosenek czy czegokolwiek. po prostu używamy tego co lubimy i odrzucamy to czego nie lubimy, czy też coś, co gdzieś już kiedyś słyszeliśmy. Tak więc etykiety etykietami, ale dla was najważniejsze jest komponowanie jak najbardziej intere sujących utworów, a ich dobre przyjęcie ze strony słuchaczy to już coś na kształt nie zawsze spodziewanej, ale przyjemnej nagrody? Cóż, tak, ale także musimy pamiętać że jesteśmy metalowym zespołem, więc istnieją limity. Chodzi mi o to, że lubię trochę blues, rock'n'roll, country, także trochę muzykę pop, ale to nie brzmiałoby dobrze w metalowym nagraniu. Sądzę, że to oczywiste. W odniesieniu do wielu innych zespołów power metalowych często padają zarzuty o nadmierne przy wiązanie do schematów, monotonii rozwiązań melodycznych czy aranżacyjnych, tymczasem u was nie ma o tym mowy, bowiem sporo tu nawiązań nie tylko do surowego, tradycyjnego heavy, jak np. w "Through The Desert, Through The Storm", ale też muzyki klasycznej w "All Over The World", a nad całym tym materiałem unosi się duch łamania konwenansów i przełamywania barier? Jestem zadowolony, że to mówisz. Dokładnie myślę, że może być to mieszanka różnych pomysłów zamieniona w coś nowego czy świeżego. To dobrze, lubię gdy tu i ówdzie jest niespodzianka. To dlatego sięgnęliście po coś z repertuaru Yngwiego Malmsteena, ale pokusiliście się o eksperyment, łą-


Rock'n'rollowe marzenie Słowacy z Signum Regis szybko uwinęli się z pracami nad swym czwartym albumem "Chapter IV: The Reckoning" i jest on już dostępny. Jednak gdy rozmawialiśmy z basistą grupy trwały jeszcze prace nad tym materiałem, więc skoncentrowaliśmy się na premierowej EP-ce "Through The Storm" - pierwszym pełnoprawnym wydawnictwie grupy z udziałem nowego wokalisty Mayo Petranina, śpiewającego wcześniej gościnnie na poprzedniej płycie. "Through The Storm" zawiera utwory które nie trafiły na album, w tym świetny i zaskakujący cover Malmsteena: cząc w jeden dwa utwory? Być może do pewnego stopnia, ale także, mówiąc szczerze, w oryginalnym nagraniu, nigdy nie byłem dużym fanem solówek części "Vengeance" i jedna z moich ulubionych solówek jest w "Liar". Skąd pomysł na wplecenie w "Vengeance" fragmentu "Liar"? Nie było tu dla was jakimś utrudnieniem to, że w oryginale śpiewali je przecież dwaj różni wokaliści, Michael Vescera i Mark Boals? Całą historią jest to, że Filip, nasz gitarzysta grywał riff "Vengeance" już kilka lat temu, jako małą rozgrzewkę, sprawdzenie dźwięku na próbach. Później, gdy zdecydowaliśmy się zrobić EP, nagrywając cover jednej piosenki, poczuliśmy że to dobry pomysł… "Vengeance" było pierwszym co przyszło nam do głowy. Filip jest wspaniałym gitarzystą. Najlepszym w Słowacji, jak sądzę. Oczywiście, nie ma obiektywnego sposobu, żeby ocenić kto jest najlepszy. Każdy ma swoje preferencje. Ja oczywiście mówię z mojego punktu widzenia. Niewielu ludzi go zna, a czasami trzeba nagrać cover kogoś znanego, aby pokazać światu, że masz umiejętności zrobienia czegoś co może być zagrane tylko przez znanego i podziwianego gitarzystę. Równocześnie zawsze musisz sam siebie pytać dlaczego nagrywać cover. On powinien w jakiś sposób różnić się od oryginału. Może utwór da się polepszyć, albo jego wykonanie będzie inne. Myśleliśmy, że jeśli zrobimy medley, będzie to ciekawe również dla tych, którzy znają dyskografię Yngwie Malmsteena. Myślę, że połączyliśmy te dwa utwory bardzo dobrze. Ludzie pytają mnie, która część jest z "Liar"... Połączenie jest tak czyste, że nie możesz tego odróżnić, o ile nie znasz oryginałów na pamięć. Bywa, że grywacie jakieś covery - np. ten Malmsteena czy nagrany wcześniej Helloween - na koncertach, czy też koncentrujecie się zwykle na własnym materiale? Aktualnie mamy na naszej liście koncertowej "Vengeance"/"Liar", ale są to jedyne covery, które gramy. Teraz pewnie koncertujecie nieco rzadziej, czy też prace nad płytą nie kolidują zbytnio z występami na żywo, tym bardziej, że długie, regularne trasy to już obecnie rzadko spotykana sprawa, większość kapel grywa pojedyncze koncerty lub 2-3 w weekendy?

Zgadza się, aktualnie nie mamy ustalonych dat tras. Koncertujemy tu i tam, czasem dwa czy trzy koncerty po rząd. Ale prowadzimy rozmowy o 14-sto dniowej trasie, zobaczymy co przyniesie przyszłość. Nie zaniedbujecie też promocji kręcąc nowe teledys ki - w sieci hula już od jakiegoś czasu "Living Well", a już niebawem czeka nas premiera "Come And Take It"? Tak, "Living Well" zbliża się do 40.000 wyświetleń i "Come And Take It" jest już dostępne. Nigdy nie mieliśmy prawdziwych oficjalnych teledysków, a teraz w końcu mamy dwa. Widzimy, że to jest właściwy sposób postępowania. Jeśli tylko udostępnia się utwór na MP3, to nie jest to nic szczególnego i ludzie szybko o tym zapominają. Z drugiej strony, teledysk jest interesujący dla fanów, ponieważ oni nie chcą zespołu tylko słuchać, ale też oglądać. Aspekt wizualny jest ważny. Teledyski w Internecie szybko się rozprzestrzeniają. Ten drugi powstał we współpracy z polską firmą Mania Studio - będąc sąsiadami z Polską w zjednoc zonej Europie szukacie jak najbardziej korzystnych i ciekawych artystycznie rozwiązań także i u nas? Tak na prawdę, obydwa te teledyski zostały zrobione przez Mania Studio. Poznaliśmy to studio dzięki teledyskowi, który oni zrobili dla jednego polskiego, młodego gitarzysty z zespołu WAMI. Widziałem klip na YouTube, wyglądał on bardzo profesjonalnie, również muzyka podobała mi się, więc postanowiliśmy spróbować. Prawdę mówiąc, mimo że nie jestem ekspertem, uważam że na polskiej scenie muzycznej jest dużo utalentowanych ludzi. Są oni rozpoznawalni na świecie i mam dużo szacunku do polskich artystów. Wspominaliśmy już o nowej płycie, najwyższa pora więc przybliżyć ją czytelnikom: na jakim etapie prac jesteście, ile utworów na nią trafi i kiedy ostatecznie się ukaże? Album jest ukończony. Podczas przeprowadzania tego wywiadu utwory są przesyłane przez Internet do obróbki do studio. Album będzie wydany tej jesieni.

osobiście nie dotyczy. Nasza sprzedaż rośnie z każdym nowym wydaniem. Nadal jesteśmy na etapie kiedy zdobywamy coraz więcej nowych fanów. Wiem, że jest bardzo trudno tym muzykom, którzy zarabiają na życie poprzez granie muzyki. Nas to jednak nie dotyczy. Wszyscy mamy stałą pracę, co oznacza stałe źródło dochodu. Według mnie, coraz więcej zawodowych muzyków będzie zmuszonych do podjęcia stałej pracy, możemy sobie wyobrazić jak się będą czuli. Myślę, że wielu z nich zupełnie straci zainteresowanie muzyką i przestaną zajmować się tym jako hobby. Jeśli doświadczyłeś bycia gwiazdą rocka, trudno jest spaść kilka lig niżej i zachować entuzjazm. Także wiele znanych zespołów jest teraz w wieku emerytalnym. To wszystko znaczy, że powstanie większa przestrzeń dla zespołów jak nasze, które nie robią tego dla pieniędzy. Wcale nie twierdzę, że bycie zawodowcem jest złe, że pieniądze są złe. Chciałbym, żeby była możliwość aby przeżyć rock'n'rollowe marzenie, jak to kiedyś bywało. Po prostu staram się przewidzieć dokąd to wszystko zmierza. Czyli muzyka wymaga poświęceń, a wy za bardzo kochacie to co robicie, by z niej tak łatwo zrezygnować? Tak, gdybyśmy nie mieli pasji zaprzestalibyśmy robienia tego już dawno temu... Jak wcześniej wspomniałem idzie nam coraz lepiej, mamy więcej entuzjazmu niż kiedykolwiek wcześniej. Teraz jest dla nas dobry czas. Pewnie to przyjęcie przez fanów na koncertach jest tym co sprawia, że nie dajecie tak łatwo za wygraną, czujecie, że macie dla kogo grać? To jest także prawda. Granie na żywo jest naszym asem w rękawie. Wszyscy dajemy z siebie dużo na scenie, a nasz wokalista naprawdę potrafi ożywić ludzi i stworzyć świetne show. Przywykliśmy już do tego, że dobrze się nas odbiera na koncertach. Jak myślisz: są jakieś szanse na to, by rock i metal odzyskały taką pozycję jak w latach 70. i 80. ubiegłego wieku? A gdyby tak się stało pewnie nie mielibyście nic przeciwko, żeby na czele tego odrodzenia w Słowacji stał właśnie Signum Regis? Jestem za tym! (śmiech). Nie spodziewam się tego, ale kto wie. Wszystko może się zdarzyć. Nikt nie mówił o wielkiej scenie metalowej w Finlandii kiedy byłem dzieckiem. Wtedy niespodziewanie pojawił się Stratovarius, a później wiele innych zespołów. Teraz Finlandia jest uważana za metalowy raj. Któż by to przewidział? Więc wszystko jest możliwe. Tego wam życzymy, dziękując za rozmowę! Wojciech Chamryk Tłumaczenie: Magdalena Kowalska, Anna Kozłowska

Podobno płyty sprzedają się coraz słabiej, nie zniechęca was to w sytuacji, gdy pracując nad kolejnym albumem poświęcacie nań tyle czasu i pieniędzy? Ten fakt jest oczywiście bardzo smutny, ale nas nie

Foto: Signum Regis

SIGNUM REGIS

101


Nigdy nie myślałem, że znowu będę tworzył i grał metal! HMP: Pojawienie się nowego zespołu, nawet złożonego z bardzo znanych czy zasłużonych dla rozwoju metalu muzyków, to w dzisiejszych czasach nic szczególnego. Jednak z powstaniem Witchbound wiąże się naprawdę interesująca historia… Stefan Kauffmann: Racja, historia Witchbound jest unikalna i trochę tragiczna przez śmierć założyciela zespołu, Haralda Spenglera a.k.a. Lee Tarota. Czy Harald Spengler planował nagranie tego kon ceptu i jego nagła śmierć w wieku zaledwie 50 lat przerwała te plany? Harald Spengler wpadł na pomysł tego albumu w 2006 roku. Z różnych powodów nagranie opóźniło się o kilka lat, więc zaczęliśmy krótko po jego śmierci w kwietniu 2013 roku. Byliście członkami pierwszego, najlepszego składu Stormwitch, znaliście się na pewno doskonale, więc może nawet zaprosiłby was do wzięcia udziału w

Tak, naszym zdaniem ten materiał był zbyt mocny, żeby skazać go na zapomnienie i nigdy go nie wydać. Wierzymy, że Harald też chciałby, żebyśmy kontynuowali i dokończyli jego dzieło. Dysponowaliście jakimiś materiałami: tekstami, zarysem konceptu, nagraniami demo, etc., czy też sami rozwinęliście luźną koncepcję Haralda do kształtu zamieszczonego na "Tarot's Legacy"? Mieliśmy kilka surowych demówek z pierwszych prób z 2006/2007 roku. Harald napisał większość tekstów, brakujące części zostały dokończone po jego śmierci. Zmieniliśmy kilka aranżacji, dodaliśmy wypełnienie, intra i dwa nowe kawałki, "Stranded" i "Trail Of Stars". Tytuł płyty ma jednoznacznie wskazywać jej pomysłodawcę i jest czytelnym nawiązaniem do pseudonimu Lee Tarot, którego Harald używał grając w Stormwitch? Jasne, pierwotnym pomysłem Haralda było nazwanie

jako zespół z innymi muzykami. A od początków nowego projektu Harald miał w głowie innych wokalistów i chciał stworzyć coś innego. Utrzymujecie w ogóle jakiś kontakt między sobą? Słyszałeś ostatni album Stormwitch "Season Of The Witch"? Czasem spotykaliśmy się na koncertach i na TributeGigu dla Haralda w październiku 2013 staliśmy na tej samej scenie. Tak. Słyszałem nowy album Stormwitch, ale nie chcę go oceniać. Według mnie, nie można go porównywać z naszą płytą, szczególnie wokale są całkiem inne. No cóż, daleko mu do klasy "Walpurgis Night" i "Tales Of Terror", ale pewnie ucieszy cię wieść, że według mnie "Tarot's Legacy" z powodzeniem nawiązuje poziomem do tych świetnych płyt. Takie było założenie, by muzycznie cofnąć się do korzeni metalu? Moim zdaniem nowe kawałki są nawet mocniejsze niż na pierwszych albumach Stormwitch, ale to zależy od osobistego gustu i punktu widzenia. Prawdę mówiąc, nie chcieliśmy nagrywać żadnego sequela ani powtarzać "Walpurgis Night", czy "Tales of Terror". Logiczne jest, że są podobieństwa, bo Harald i ja również pisaliśmy kawałki na pierwsze pięć albumów Stormwitch. Jednocześnie jest to płyta, która może też zaintere sować fanów bardziej progresywnego czy epickiego grania? Epickiego tak, progresywnego nie. Jest parę epickich kawałków na "Tarot's Legacy", ale są też rockowe numery. Da się też słyszeć orientalne i akustyczne części, tak samo łacińskie chórki. Określiłbym to tradycyjnym melodyjnym metalem w stylu lat 80. z nowoczesnymi brzmieniami. Łatwo pracowało wam się nad tym krążkiem? Fakt, że miał być on hołdem i wspomnieniem zmarłego przyjaciela, a jednocześnie jego takim muzycznym epitafium uskrzydlał, czy wręcz przeciwnie, nieco was stresował? Album był długą i ciężką pracą, były trzy okresy rozwijania go. Pierwsze były próby i sesje z Haraldem. Później, po jego śmierci zajęliśmy się pre-produkcją i ostatecznym nagraniem. Niemniej jednak, było to bardzo ekscytujące i inspirujące doświadczenie, bo wiedzieliśmy, że efekt będzie dobry i będzie odpowiednim zakończeniem jego muzycznej kariery. Solo w "Keep The Pyre Burning" zagrał gościnnie Oskar Dronjak z Hammerfall - to był taki jego prywatny hołd dla waszego zmarłego przyjaciela, bo przecież wiadomo, że był pod dużym wpływem Stormwitch? Tak, Oscar był mocno zainspirowany Stormwitch, więc po prostu zapytaliśmy, czy zagra solo na naszym albumie. Zgodził się i w ten sposób uczcił pośmiertnie Haralda.

Foto: Witchbound

tym projekcie? Od czasu odejścia ze Stormwitch nie miałem z Haraldem zbyt dużego kontaktu. Każdy z nas robił coś swojego. Myślę, że po prostu chciał pisać i nagrywać ze starymi kamratami, wspomaganymi przez innych wokalistów. Ponoć Harald pracował dość długo nad tym pomysłem, nasuwa się więc pytanie, dlaczego nie próbował zrealizować go jeszcze w latach 80., kiedy graliście razem w Stormwitch? Kawałki na "Tarot's Legacy" w większości zostały napisane w latach 2006/2007, długo po latach Stormwitch. Jedynie "Holy Ground" powstało w czasach Stormwitch i nigdy wcześniej nie zostało nagrane. Odejście Haralda dwa lata temu było chyba tym decydującym powodem, dla którego postanowiliście ocalić jego dzieło od zapomnienia?

102

WITCHBOUND

albumu "Dark Ages", nawiązując do tekstów o czasach średniowiecznych. Ze względu na tragiczne okoliczności i jego muzyczne dziedzictwo zdecydowaliśmy się nazwać go "Tarot's Legacy". Rozumiem, że początkowo było was trzech: ty, Ronny Gleisberg i Peter Langer, a jako następni dołączyli wokalista Thorsten Lichtner i również mający krótki epizod w Stormwitch gitarzysta Martin Winkler? Po raz pierwszy, żeby pracować nad kawałkami, spotkaliśmy się w składzie Harald, Ronny, Peter i ja. Martin dołączył później za sprawą swojego doświadczenia produkcyjnego. Ostatni w drużynie był Thorsten, chociaż Harald na początku chciał, żeby zaśpiewał kilka kawałków na albumie. Nie było opcji by zjednoczyć siły z Andy'm Aldrianem i nagrać ten materiał pod nazwą Stormwitch? Nie, bo Stormwitch ciągle istniało (i nadal istnieje)

Sądząc z tekstów Harald miał bardzo wszechstronne zainteresowania, nie ograniczał się tylko do jednej epoki czy wybranego z niej fragmentu, starał się spoglądać na historię z szerszej perspektywy? Poza tematami mistycznymi, Harald zawsze interesował się historią, co słychać w kawałkach takich jak np. "Russia On Fire". Jego wszystkie ostatnie utwory zawierają tematykę średniowieczną, od wikingów i krucjat, przez Świętego Graala i inkwizycję, po przepowiednie Nostradamusa. Były w związku z tym utwory, nad którymi pracowało się wam jakoś trudniej, były problemy z odpowiednim oddaniem ich wielowątkowości, etc., w sen sie muzycznym? Nie było to tak trudne, bo zwykle najpierw pisaliśmy muzykę i melodie, a później Harald pisał teksty. Podczas aranżowania i nagrywania piosenek dodaliśmy trochę efektów, specjalnych brzmień jak chóry czy sitar, żeby przekazać nastrój tekstów w muzyce tak dobrze, jak się tylko da. Rodzina czy bliscy Haralda mieli pewnie okazję usłyszeć ten materiał w pierwszej kolejności - jakie były ich wrażenia, opinie? Pozostaliśmy w kontakcie z jego rodziną i może słyszeli pierwsze dema, ale ukończonego albumu nie słyszeli przed wydaniem. Myślę, ze podoba im się, szczególnie ostatnia dziewczyna Haralda jest najwięk-

Foto: Witchbound

"Tarot's Legacy" to co prawda debiutancka płyta Witchbound, ale w żadnym razie nie można tu mówić o nieopierzonych debiutantach. Zespół tworzą bowiem doświadczeni muzycy, z których aż czterech grało w legendarnym Stormwitch, a na wydanej niedawno płycie składają hołd nieżyjącemu już gitarzyście tej grupy. Harald Spengler (1963-2013) przez lata planował nagranie koncepcyjnego albumu, jednak śmierć pokrzyżowała te plany i pozostawił po sobie tylko wersje demo i ogólny zarys tego materiału. Przyjaciele dokończyli go i sfinalizowali wydanie płyty w hołdzie Spenglerowi, a o kulisach tej historii mówi gitarzysta Stefan Kauffmann:


Jesteśmy wciąż głodni nowego

szą fanką Witchbound na świecie! Fani też przyjęli ten album bardzo pozytywnie, co pewnie utwierdziło was w przekonaniu, że warto było podjąć ten wysiłek? Myślę, że pozytywny odzew dowodzi, że to była dobra decyzja. Jak już wcześniej powiedziałem, to był długoletni pomysł Haralda, żeby nagrać ten album i zawsze wiedzieliśmy, że te piosenki są dobre. To miał być początkowo tylko projekt, skrzyknięty w celu nagrania płyty, ale ponoć myślicie o dalszej działalności? Oczywiście, poza projektem wyrósł zespół i nadal będziemy tworzyć numery na nowy album. Spodziewamy się, że Witchbound nie będzie jedynie słomianym zapałem. Poczuliście tę samą magię i chemię jak na początku lat 80., mimo tego, że minęło już tyle czasu i z bagażem różnorakich doświadczeń nie jest się już tym samym naiwnym, entuzjastycznie nastawionym do wszystkiego nastolatkiem co wtedy? Teraz jesteśmy starsi, mamy rodziny, obowiązki i jesteśmy większymi realistami niż na początku. Fajnie jest jednak grać z nowymi i starymi kumplami po tych wszystkich latach. Nigdy nie myślałem, że znowu będę tworzył i grał metal. Na razie pojawił się teledysk "Dance Into The Fire", będą też pewnie koncerty? Tak,współpracujemy z agencją bookującą i mam nadzieję, że wkrótce pojawimy się na scenie. Planujecie dalsze posunięcia, ewentualną kolejną płytę, czy też spokojnie czekacie na to co przyniesie czas, koncentrując się na jak najlepszym wypro mowaniu "Tarot's Legacy"? Mamy zamiar napisać numery na nowy album, rozprowadzać "Tarot's Legacy" w innych krajach, jak Japonia, czy USA i grać koncerty. Nasz zespół i album są nadal trochę mało znane, więc staramy się teraz zdobyć więcej fanów na całym świecie.

Crystal Ball w 2013 roku powrócili po sześcioletniej przerwie i był to udany powrót. Dobra passa trwa, bo najnowszy album "Liferider" umacnia pozycję zespołu i potwierdza, że kapela przeżywa właśnie swoją drugą młodość. Nowe nabytki zespołu tj. basista Cris Stone i wokalista Steven Mageney dali zespołowi energii i nieco świeżości. Ale o tym i o innych sprawach związanych z Crystal Ball rozmawiam z gitarzystą Scott'em Leach'em. HMP: Gorąco witam jeden z najlepszych szwajcarskich bandów Crystall Ball. Wasz nowy album "Liferider" to jeden z waszych najmocniejszych albumów w historii. Czy również tak uważacie? Scott Leach: Dziękuje bardzo. My również uważamy go całościowo jako ogólnie nasz najlepszy album. Z jakimi opiniami się spotkaliście do tej pory jeśli chodzi o "Liferider"? Większość recenzji ale i fanów zgadza się z powyższą opinią. Ulubiony kawałek zależy od gustu każdego z oso-bna, niektórzy preferują mocniejsze brzmienia a inni bardziej melodyczne kawałki. Czy tytuł albumu ma jakiś głębszy sens? Koncepcją jest podróż życia w analogii do jazdy pociągu. Więc tak jak w pociągu kilkoro ludzi dołącza do ciebie na chwilę, podróżuje z tobą po czym znowu wysiada. Możesz zatrzymać się na niektórych stacjach, po czym wsiąść w następny pociąg. Wszystkie piosenki są o wydarzeniach, które dzieją się w życiu ale nie mają określonego ładu. Crystal Ball właściwie przeżywa drugą młodość i w sumie wszystko dzięki nowym członkom, którzy wnieśli powiew świeżości. Jak doszło do zgarnięcia nowego wokalisty i basisty? Długie były poszukiwa nia? Znalezienie nowego wokalisty (Steven Mageney), zajęło nam prawie dwa lata ale było warto czekać. Próbowaliśmy podjąć współpracę z innymi jednak bez dobrych rezultatów. Chcieliśmy być pewni naszej decyzji

zanim wyjdziemy z nią przed publikę. Nasz basista Cris Stone dołączył do nas po Stevenie. Znałem go już trochę wcześniej, dlatego to była łatwa decyzja. Od kwietnia dołączył do nas również nowy gitarzysta Tony T.C. Castell (ex-Krokus, ex-Fox). Wasza historia sięga roku 1995, kiedy to graliście pod nazwą Cherry Pie. Dlaczego w 1998 zespół przerodził się właśnie w Crystal Ball? Z czego wynikało to? Zmiana wynikła stąd, że z zespołu czysto zajmującego się coverami staliśmy się zespołem nagrywającym własne piosenki. Nie chcieliśmy już nigdy więcej ludzi, którzy żądają od nas coverów. Chcieliśmy jasno określić co właściwie sobą reprezentujemy. Zmiana nazwy nastąpiła chwilę przed wypuszczeniem naszego pierwszego albumu, więc wtedy był na to idealny czas. W waszej muzyce słychać echa Pretty Maids, Gotthard, czy też Krokus. Czy jeszcze jakieś zespoły wywarły na Was wpływ? Z pewnością był to Pretty Maids, bo to zespół przy którym dorastałem. Gotthard mógł tak jak i my inspirować się Whitesnake, Scorpions czy Def Leppard, stąd wynikają pewne podobieństwa. Natomiast nie inspirowaliśmy się nimi muzycznie tak samo jak i nie inspirowaliśmy się Krokus. Dlaczego po wydaniu albumu "Secrets" było o Was cicho? Dlaczego tyle lat przyszło czekać fanom na nowy album? Pozwól, że zarysuję Ci sytuację: nasz debiutancki album "In The Beginning" ukazał się w 1999 roku po czym powstało jeszcze pięć innych albumów zanim w 2007 roku wydaliśmy "Secrets". Pojechaliśmy w kilka tras, na których graliśmy z Dokken, Pretty Maids, Krokus, U.D.O, Doro, Axxis, Pink Cream 69, Thunderstone i innymi, wszyscy pracowali na pełen etat. Zrealizowaliśmy wiele rzeczy ale czuliśmy się trochę wypaleni i nie usatysfakcjonowani z obrotu sprawy w tamtym czasie (np. brak management'u czy agencji koncertowej). Po nagraniu "Secrets" w 2007 roku wiele rzeczy nie szło po naszej myśli dlatego traciliśmy naszą motywację. Odwołane trasy, zmiany obsady, kłopoty biznesowe itd. Więc powiedzieliśmy sobie: pierdolić to, musimy na chwile zwolnić. Potrzebowaliśmy zastrzyku energii aby dalej działać. Spróbowaliśmy po-

Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska

Foto: Massacre

CRYSTAL BALL

103


Foto: Massacre

wrócić 2009 roku ale to było trudne, i gdy nasz były wokalista zdecydował się z nami rozejść zaczęliśmy poszukiwać nowego. Możecie zdradzić nam jak doszło do odejścia Marka Sweeneya z zespołu? On miał inne cele niż reszta zespołu. Nie był gotowy na dalsze granie koncertów i na rozwój kariery zespołu na dłuższą metę. Słyszeliście jego dokonania z Wolfpakk? Nie bardzo, widziałem tylko pojedyncze klipy...

Kiedy ruszacie w trasę koncertową i jakie utwory z nowej płyty macie zagrać? Jak na razie czekamy na zatwierdzenie trasy koncertowej. Rozmawialiśmy z innymi zespołami o występach supportu ale jeszcze nic nie wiadomo. Zachęcamy do sprawdzania naszej strony i konta na Facebook po najświeższe informacje. Mamy nadzieję, że wkrótce będziemy mogli ogłosić coś konkretnego.

Dobra, wróćmy do nowego albumu bo to on jest głównym wątkiem tego wywiadu. Jak udało się wam nawiązać współpracę z Stafanem Kauffmanem znanym z U.D.O. czy Accept? Jak oceniacie waszą współpracę? To był już czwarty raz kiedy pracowaliśmy z Stefanem Kaufmann. Więc znaliśmy się dość nieźle i nasza współpraca była bardzo produktywna. Pierwszy raz poznaliśmy się w 2003 roku podczas trasy z U.D.O.

Czy zamierzacie zagrać też w Polsce? Mamy nadzieję, że będzie na to szansa, ale jak na razie nie ma żadnych konkretnych planów. To zależy od trasy i głównych atrakcji. Może jakiś festiwal byłby dobry na początek. Jednak organizowanie występu zespołu zawsze wymaga lokalnego organizatora.

Nie baliście się że przez to płyta będzie brzmieć jak album Udo aniżeli Crystal Ball? Zupełnie nie. My jesteśmy Crystal Ball, mamy swoją własną tożsamość, własne utwory, jesteśmy indywidualnymi muzykami itd. Po za tym nagraliśmy z nim trzy inne album, więc wiedzieliśmy czego się spodziewać.

Już sporo osiągnęliście i czego jeszcze wam brakuje jako muzykom, artystom? Jesteśmy wciąż głodni nowego. Chcielibyśmy więcej tras, równie w innych krajach, na przykład u was. Myślimy wciąż nad tym żeby dojrzeć jako zespół muzycznie. Byłoby świetnie móc dokonywać tego cały czas.

Ta płyta to kwintesencja waszego stylu i to w czym jesteście najlepsi. To mieszanka hard rocka i melodyjnego heavy metalu, z nutką power metalu. Płyta jest energiczna i wypchana przebojami. Największym hitem jest tutaj jak dla mnie "Mayday", który otwiera płytę. Czy również macie podobne zdanie na ten temat? Dzięki wielkie. W zupełności zgadzam się z tym opisem. Jesteśmy często określani jako power metal, którego ja nie czuje w naszych piosenkach, no może w dziesięciu procentach naszych kawałków coś z tego znajdziemy. Ja bardziej bym określił nasz styl jako hard rock z elementami melodyjnego metalu.

Crystal Ball to sprawdzona marka i jedna z ciekawszych formacji grających mieszankę metalu i hard rocka. Czy sądziliście że zajdziecie tak daleko? Dziękuje ogromnie. Właściwie dla nas to wciąż za mało. Może mamy trochę trudniejsze zadanie bo nasza muzyka nie jest w stylu tak popularnym jak gothic czy metal. Ale robimy co możemy i mamy nadzieję wciągnąć w to więcej ludzi.

"Eye to Eye" ma w sobie nutkę power metalu i to przykład, że potraficie grać znacznie szybciej. Tutaj bardzo dobrze wpasowała się wokalistka Battle Beast. Zgodzicie się ze mną? Yeah, to może być dobre spostrzeżenie, nawet jeśli my nie myśleliśmy o tym, jak ten styl nazwać. To po prostu coś co robimy i zarazem kochamy. Świadomie nie podejmujemy decyzji czy będziemy grać w tym czy inny stylu, po prostu robimy to co czujemy i to czego dany kawałek potrzebuje. Z kolei taki "Balls of Steel" brzmi dość ciekawe przez wstawienie tutaj klawiszy. Nowoczesność spotyka mrok i twórczość U.D.O. Czyżby nowa jakość Crystal Ball? Próbujemy odkrywać nowe terytoria na innych obszarach. Nie będziemy grać jazzu czy folku ale staramy się rozwijać i włączać w to nasz własny styl. To może działać w jednym przypadku ale nie zrobimy 12 kawałów tego typu. Mocnym kawałkiem z tej płyty jest również "Liferider", który zakorzeniony w niemieckiej toporności. Wciąż jednak to hard rock wysokich lotów. Kto stworzył ten utwór? Z pomysłem na ten kawałek wyszedłem sam osobiście.

104

Steven również dodał kilka melodii, natomiast Marcel przyczynił się do odnalezienia rytmu. Nagranie powstało dość szybko. Najpierw próbowałem znaleźć dobry refren na początek piosenki, ale zdałem sobie sprawę, że potrzebuję podstawowych riffów do utrzymania rytmu tego kawałka.

CRYSTAL BALL

Jakie plany na przyszłość? Próbujemy zachęcić tak dużo "ludzkich istnień" jak tylko to możliwe. Więc aktualnie pracujemy nad trasą i planujemy zagrać w przyszłym roku na wielu festiwalach. To najlepszy sposób na przyciągnięcie nowych fanów. A potem nagramy nowy album. Dzięki za poświęcony czas i szczere odpowiedzi. Dziękuje za wywiad, wszystkiego dobrego. Łukasz Frasek Tłumaczenie: Marlena Stańczuk

HMP: Witam. Jak się czujecie po premierze Waszej drugiej płyty? Jesteście zadowoleni z wyko nanej pracy? Loris Castiglia: Jesteśmy bardzo zadowoleni z pracy nad całym albumem, pracowaliśmy nad nim wiele, wiele dni ale było warto! "Deflect the Flow" Jest chyba jeszcze lepszym krążkiem niż też zajebisty debiut. Też uważacie w ten sposób? Dzięki wielkie! My również uważamy, że jak na razie to nasz najlepszy album. A jak byście porównali oba albumy? Jakie są między nimi zasadnicze różnice? "Deflect The Flow" to więcej riffów, mniej muzyki. To album bardziej techniczny ale zarazem przyjemniejszy w mojej opinii. Wokale i gitarowe solówki są lepsze, uwielbiamy tę produkcje. Ile czasu zajęło Wam napisanie tego materiału? Wszystkie kompozycje są nowe czy może odświeżyliście jakieś starsze pomysły? Zajęło nam to prawie dwa lata, zaczęliśmy wprowadzać pierwsze idee zaraz po nagraniu "Privilege To Overcome". Później mieliśmy kilka tras i koncertów na żywo, ale ostatecznie przerwaliśmy naszą aktywność koncertową na osiem miesięcy przed rozpoczęciem nagrań w studio. Chcieliśmy skupić naszą uwagę tylko na nowym albumie i połączyć wszystkie nasze nowe pomysły w całość. W jaki sposób tworzycie swoja muzykę? Jest to proces zespołowy czy może macie głównego kompozytora? To zdecydowanie robota całego zespołu, tworzymy praktycznie wszystkie riffy czy struktury w sali prób. Potem częściowo powstaje przedprodukcja w moim małym domowym studio, robimy to po to żeby posłuchać kawałków bez grania ich tylko dokonania małych zmian. Po tym piszemy wokale i gitarowe solówki. Płyta brzmi fantastycznie. Ostro, potężnie, dynamicznie i selektywnie. Gdzie i ile czasu ją nagry waliście? Kto odpowiada za produkcję? Dzięki, jesteśmy zakochani w tej produkcji. W tym miejscu chcielibyśmy ogromnie podziękować Simone Mularoni za nowe brzmienie. Nad nagraniami pracowaliśmy dwa tygodnie w studio Domination Studio w San Marino. Wasza muzyka jest bardzo agresywna. Skąd w Was tyle wkurwienia? (Śmiech!) Nie mam pojęcia, nie czuje złości gdy gram... właściwie w trakcie grania to relaksuje się i czuję radość. Kto odpowiada za warstwę liryczną? Jakie treści chcecie przekazać w swoich utworach? Ja jestem odpowiedzialny za większą cześć tekstów, po prostu dlatego, że jestem wokalistą. Ale ogólnie to wszyscy razem robimy burze mózgów podczas pisania piosenki. Piszemy o wojnie, społeczeństwie, śmierci, Bogu i różnych fantastyczno-naukowych sprawach lub wymyślonych historiach. W kawałku "Why So Serious?" używamy tylko roli Jokera z


Ostatnio zrobiłem się bardzo wymagający jeśli idzie o młode thrashowe zespoły. Co raz trudniej mnie zadowolić w tej kwestii i złapałem się na tym, że często olewam kolejne nowe kapelki i zdecydowanie stawiam na stare i sprawdzone klasyki. Jednak jest jeszcze kilka takich bandów jak bohaterzy tej pogawędki, które potrafią przypierdolić jak mało kto. Włosi z Ultra-Violence na swoim drugim krążku "Deflect the Flow" przebili i tak już zajebisty debiut "Privilege to Overcome". Jeśli ktoś z was jeszcze ich nie zna, a uważa się za prawdziwego thrashera powinien natychmiast nadrobić to niedopatrzenie. Zapraszam do przeczytania rozmowy ze śpiewającym gitarzystą…

Nazwę jak mniemam wzięliście od debiutu Death Angel. Jakie jeszcze inne zespoły miały i mają nadal na Was największy wpływ? Nie zupełnie, wzięliśmy nazwę z "A Clockwork Orange". Oczywiście lubimy również Death Angel ale nie przyczynili się oni do nazwania naszego zespołu Ultra-Violence. Zespoły, które najbardziej nas inspirują to starodawny thrash metal typu Metallica, Anthrax, Onslaught i Destruction, czy nowe zajebiste zespoły, jak Angelus Apatrida, Sylosis, Revocation czy Savage Messiah. Podałem pierwsze nazwy, które przyszły mi na myśl, jednak jest dużo więcej innych dobrych zespołów

Mechaniczna Pomarańcza i Thrash Metal brzmią razem świetnie

Scena włoska niezmiennie mnie zadziwia. Skąd u Was tyle zespołów thrashowych i to jeszcze prezentujących tak wysoki poziom? Z którymi zespołami wiążą Was najbardziej przyjacielskie więzi? Owszem, jest pełno dobrych zespołów! Pomimo tego, że włoska scena nie jest tak dobra, znajdzie się kilku gości, którzy grają naprawdę dobrze. Dzieliliśmy scenę z niektórymi z nich, np. Game Over, Blindeath, Injury.

filmu "Mroczny Rycerz" Christophera Nolana. Uwielbiam tą postać i sposób w jaki Śp. Heath Ledger ją zinterpretował. Pomimo niesamowitej intensywności 50 minut z tą płytą mija bardzo szybko i po prostu chce się do niej wracać. Jak Wam się udaje sprawić, żeby Wasze utwory pomimo tego, że trwaja dość długo nie nudziły słuchacza? Dzięki wielkie. Kiedy pisaliśmy piosenki w sali prób nie myśleliśmy o tym, dla nas gra mijała bardzo szybko. Ale gdy w końcu nagraliśmy przedprodukcje odkryliśmy długość tych piosenek i było coś takiego: "Jasna cholera, każda z nich zajmuje 5 czy 6 minut!" Ale w sumie byliśmy w nich bardzo zadowoleni i nie zmienialiśmy już ich struktury. Wiele pracowaliśmy nad tym żeby stworzyć coś co nie zanudzi.

Dzięki. Zaczęliśmy grać na własnych instrumentach na krótko przed utworzeniem zespołu (2009r.), więc kiedy zaczynaliśmy grać razem byliśmy na mniej więcej tym samym poziomie. Potem poprawialiśmy naszą technikę miesiąc po miesiącu grając na próbach dwa razy w tygodniu, pisząc przy tym nowy materiał. Teraz chcemy jeszcze większego progresu, żeby następny album był jeszcze lepszy. Od samego początku gracie w tym samym składzie. Jak udało Wam się tego dokonać? Myślicie,

Jakie plany na najbliższą przyszłość? Czym zamierzacie zaskoczyć fanów? Cały czas będziemy grać wiele koncertów aby

Nagraliście cover "Don't Burn the Witch" Venom i trzeba przyznać, że wyszedł zajebiście. Skąd akurat taki wybór? Zastanawialiście się może nad innymi numerami? Dzięki! Wybraliśmy ją przy okazji grania kilku koncertów z M-Pire Of Evil (teraz "Venom Inc."), którzy powiedzieli nam " Byłoby świetnie usłyszeć klasyczne piosenki Venom grane przez młodych chłopaków". Byliśmy zaszczyceni i faktycznie zdecydowaliśmy się dodać cover Venom do naszego nowego albumu. Wybraliśmy "Don't Burn The Witch" bo kochamy wprowadzające riffy i ogólnie całą piosenkę. Płytę wydaliście nakładem Candlelight Records. Jak doszło do nawiązania współpracy? Nie byliś cie zadowoleni z Punishment 18? Nie, byliśmy bardzo zadowoleni z pracy z Punishment 18 Records, ale gdy otrzymaliśmy telefon od Candlelight Records, zdecydowaliśmy się na nich w porozumieniu z gościem z Punishment 18 Records, który pomógł nam w podjęciu tej decyzji. Candlelight jest większą wytwórnią i dla nas jako zespołu jest to duży krok na przód. A jak będzie wyglądała promocja nowego krążka? Może jakis klip, w końcu do debiutu nagraliście aż trzy? Wyszedł już nasz video z tekstem do "Lost In Decay" i oficjalne video do "The Way I'll Stay". Czekajcie na więcej może nawet i na kilka tutoriali. Gdzie i z kim będzie można Was zobaczyć na sce nie? Planujecie może jakąś większą trasę? Obecnie promujemy "Deflect The Flow" grając w okolicy kilka koncertów, ale chcielibyśmy jak najszybciej zrobić trasę po Europie raz jeszcze. Nic nie jest jednak jeszcze zaplanowane oficjalnie. Jak wyglądają Wasze gigi? Czy na scenie jesteście tak agresywni jak Wasza muzyka? Próbujemy przekazać całą energię naszych piosenek mając w tym czasie dużo radości, na scenie zawsze dobrze się bawimy. Nie da się ukryć, że pomimo młodego wieku bardzo dobrze radzicie sobie z grą na instrumentach. Jak długo już na nich gracie? Co było głównym impulsem, który sprawił, że zajęliście się muzyką?

Foto: Candlelight

ze uda Wam się utrzymać ten stan długo? Tak, myślę że to bardzo dobre ponieważ zostaliśmy przyjaciółmi i kierują nami te same marzenia. Spędzamy mnóstwo czasu razem, w trasie, w studio, na sali prób a mimo to wspólnie czujemy się bardzo dobrze. Mam nadzieję że pociągniemy z tą samą obsadą tak długo jak to tylko możliwe. To już Wasz drugi album na, którym macie okładkę związaną tematycznie z Clockwork Orange. Temat ten pasuje do Waszej nazwy. O to właśnie Wam chodziło czy może jest jakiś inny powód? Powód jest bardzo prosty, wybraliśmy nazwę "Ultra-Violence" bo lubimy "A Clockwork Orange", uważamy, że thrash metal i ten film brzmią razem świetnie. Kiedy zaczęliśmy współpracę z Ed Repka nad naszym debiutanckim albumem zdecydowaliśmy się umieścić Droogs'ów (słowo zaczerpnięte z języka rosyjskiego, używane w "mechanicznej pomarańczy" oznaczające przyjaciela - przyp. red.) na okładce i jesteśmy zadowoleni z rezultatu.

wypromować nowy album "Deflect The Flow", więc jeśli chcesz zobaczyć Ultra-Violence na żywo zaproś nas do swojego miasta i przyjedziemy! Spodziewaj się wkrótce również nowych klipów. To już wszystkie pytania. Dzięki za wywiad i pozdrawiam. W imieniu całej grupy dziękuje za wywiad. Chcielibyśmy pozdrowić wszystkich czytelników i zachęcić ich do śledzenia nas na portalach społecznościowych żeby być na bieżąco. Maciej Osipiak Tłumaczenie: Marlena Stańczuk

ULTRA-VIOLENCE

105


Mroczne pragnienia Waltera Thrash we Włoszech trzyma się mocno, a zwariowani maniacy gatunku z Florencji zwący się Sofisticator przypomnieli się jakiś czas temu drugą płytą. "Death By Zapping" to równie zakręcona jak jej autorzy opowieść o perypetiach pewnego metalowca, którego życie uległo diametralnej zmianie po zakupieniu zwykłego dekodera. W szczegóły tej historii wprowadzi was gitarzysta grupy, dorzucając sporo innych informacji: HMP: Powodzenie i dobre recenzje debiutanckiego "Camping The Vein" utwierdziły was pewnie w przekonaniu, że nie ma innej opcji niż przygotowanie kolejnej płyty? Andrea "Popi" Marmugi: Oczywiście, że nie! Chcemy zawsze najgorzej jak się da, więc bardziej motywują nas negatywne recenzje. Znacznie lepiej jest prześladować ludzi, nie sądzisz? Zwłaszcza tych, którzy uważają thrash metal za przeżytek i na pewno nie są w ogóle fanami metalu.

surdalna historia młodego metalowca zwącego się Walter. Tłusty kujon z mnóstwem kompleksów, który decyduje się na zakup dekodera cyfrowego niezbędnego dla jego ukochanej, dość proste, prawda? Potem pojawiają się problemy. Nowe urządzenie okazuje się być diabolicznym artefaktem łączącym jego telewizor z piekłem, umożliwiając szatanowi kontrolowanie słabego, ludzkiego umysłu Waltera za pomocą kanału 666. Więc mamy Waltera, który padł ofiarą swoich własnych mrocznych pragnień.

Zawsze ciekawi mnie jak muzycy podchodzą do pracy nad następną płytą, bo często bywa też tak, że osiągnąwszy coś oryginalnego czy wypracowawszy charakterystyczne brzmienie osiadają na laurach i kopiują sprawdzone rozwiązania - u was pewnie nie było o tym mowy, wciąż jesteście głodni sukcesów? (śmiech) Cóż, dezorientowanie słuchaczy jest zdecydowanie

Zmierzenie się z takim wyzwaniem to pewnie spore obciążenie, ale też zarazem niesamowite pole do eksperymentów, wkroczenia w rejony dotąd przez was nie eksplorowane? Tak, nawet jeśli jest to pozornie głupie, rozwinięcie tej fabuły i zrozumiale jej wyrażenie poprzez tekst było dość trudnym zadaniem. Ciężko pracowaliśmy nad stroną muzyczną, aby stworzyć różne nastroje w kolej-

Foto: Sofisticator

częścią nękania, o czym wspominałem wcześniej! Poza tym, jeżeli podeszlibyśmy do albumu "Death By Zapping" tak samo jak do poprzedniej płyty mówiąc o: alkoholu, żarciu, metalu, głupocie, nieprzyzwoitości, częściach kobiecego ciała, czyli o wszystkich rzeczach, które bardzo kocham, to moglibyśmy trochę zanudzić fanów. Sami jako słuchacze doceniamy konsekwnentne, ale niepogrążone w stagnacji zespoły i to jest odpowiednia droga, którą chcemy podążać z Sofisticator, pomimo wielu zmian w składzie. Ale jakieś założenia mieliście, przystępując do prac nad "Death By Zapping"? Oczywiście że tak! Podczas picia, oczywiście nie wody mineralnej, zaczęliśmy gadać jakieś bzdury, które stawały się tytułami naszych utworów. Tak właśnie działa nasz wysokich lotów proces twórczy! Od niechcenia poruszaliśmy tematykę programów telewizyjnych i zaczynaliśmy zniekształcając nazwiska prowadzących programy, to były nasze założenia odnośnie strony liryczno-tematycznej. Chcieliśmy też jednak osiągnąć bardziej złożony wymiar muzyczny, tak więc zaplanowaliśmy więcej pracy nad strukturą kawałków oraz melodii, a także postanowiliśmy dodać jakiś spokojniejsze partie. Oczywiście nie zakończyło się to sukcesem, ponieważ była to próba stania się zespołem komercyjnym! (śmiech) Złożoność tej historii każe domniemywać, że mamy do czynienia z koncept albumem? Oczywiście, że tak! Cholera, myśleliśmy, że nikt nie będzie kiedykolwiek czytał tych głupich tekstów. To ab-

106

SOFISTICATOR

nych momentach historii, możemy więc powiedzieć, że naprawdę wpłynęło to na komponowanie kolejnych utworów. Co było więc dla was najtrudniejsze w czasie komponowania tego materiału? Z pewnością były to teksty do naszej wymyślonej historii, ale także skomplikowana aranżacja muzyczna wynikająca z faktu, że zmieniliśmy trzech perkusistów i kilku gitarzystów podczas tworzenia tych piosenek. Za każdym razem mieliśmy do czynienia z innym stylem grania oraz z rożnymi, często bardzo osobistymi, interpretacjami. A jak przebiegała sama sesja nagraniowa? Obyło się bez jakichś problemów, np. natury technicznej? Mieliśmy dużo problemów, mówiąc szczerze! Pierwszy producent szybko udowodnił, że jest niekompetentnym dupkiem, który wyrządził nam wiele szkód. Nie potrafił pracować nad kawałkami w sposób, w jaki powinien był to robić. Byliśmy zmuszeni do dalszej pracy nad utworami w pierwotnym stadium, aby móc zakończyć nagranie w tym samym studiu z tamtejszymi producentami, którzy nie byli chętni do współpracy. Musieliśmy monitorować każdy etap tego procesu i naciskać w wielu momentach, aby album brzmiał w pełni zadowalająco. Weszliście pewnie do studia już w pełni dopracowanymi utworami, co zawsze bardzo ułatwia ich rejestrowanie i pewnie pomogło w tej sytuacji? Cóż, kawałki były prawie skończone, ponieważ pracowaliśmy nad nimi i graliśmy je od dłuższego czasu.

Niestety dalej cały czas są dość wymagającymi utworami do zagrania! (śmiech). Niemniej jednak nasz bohaterski perkusista chciał jeszcze podnieść poziom trudności dodając kilka patentów i przejść podczas nagrań. Oczywiście w celu poprawienia jakości kompozycji, co jest godne pochwały pomimo tego, że doprowadzało to nas do chwilowego cierpienia! Rzadko bywa tak, że młode thrashowe kapele są zwolennikami zarówno europejskiego jak i amerykańskiego thrashu z lat 80., inspirując się zwykle jedną bądź drugą szkołą. Wy opowiadacie się za sceną amerykańską? W rzeczywistości wolimy thrash z San Marino, tak jak kiepskie żarty! (śmiech). W każdym razie, nie lubimy gdy wpływy amerykańskich kapel górują nad tymi europejskimi, czy też nad inspiracjami zespołów z innych zakątków świata. Uważamy, że thrash metal to nie tylko kwestia stylu, ale także poczucie muzycznej wspólnoty. Z pewnością jesteśmy klasycznie brzmiącą kapelą, ale staramy się iść własną drogą, czerpiąc inspirację z tego co lubimy najbardziej, nie mając na celu imitowania czegoś konkretnego. Co jest takiego w tych dźwiękach, że są wciąż aktu alne, wręcz ponadczasowe i młodzi ludzie - w tym tacy jak wy, przychodzący dopiero na świat w czasach największej popularności thrashu - wciąż chcą go grać? Wiele osób fascynuje szybkość thrashu. Thrash jest ostatecznym wyrażaniem metalu w jego najprawdziwszym wcieleniu, w formie, która pasuje najlepiej do przekazu metalu. Muzycy, którzy byli prekursorami tego gatunku, uważali, że jest on szybki i ekscytujący! Powodem zainteresowania słuchaczy thrashem było zróżnicowanie, zarówno tekstowe jak i muzyczne oraz poruszanie tematów lżejszych lub bardziej poważnych. Doszło do tego naturalne połączenie pomiędzy metalem klasycznym a ekstremalnym, hardcore lub punk, ciągle brzmiące świeżo, spontanicznie, agresywnie oraz otwarcie stylistycznie przy zachowaniu pewnej dozy melodii. Thrash dotyka podstawowych uczuć, mając nadal naturalną energię rock`n rolla - to coś, co zgubił metal z końcem złotego wieku. Macie jakiś swój przepis na sukces który sprawia, że jest łatwiej pchać ten zespołowy wózek o nazwie Sofisticator? (Śmiech). Oczywiście, że nie! Po prostu trzeba być sobą. Trzeba słuchać i kochać metal, a także rock'n'rolla, unikać nowoczesnego gówna, pałętać się, upijać się za każdym możliwym razem, używać i nadużywać narkotyków, rżnąć laski wpychając kutasa we wszystkie otwory jakie mają, bawić się myśląc o głupich rzeczach oraz je robić. Gadać o jakiś bzdurach z przyjaciółmi, jeść dużo mięsa oraz używać wszystkich rzeczy, które mówią że cię zabiją. Nękać szanowanych ludzi, nie oglądać zbyt dużo telewizji, jebać religię, słuchać Gentle Giant i nigdy nie ścinać włosów! To wszystko, czego naprawdę potrzebujesz. Ale jednak Gentle Giant to był świetny zespół, nie zaprzeczysz? (śmiech). Zdobycie kontraktu w dzisiejszych czasach to nie jest wcale coś oczywistego, tym czasem wam udało się już dwukrotnie - to chyba też o czymś świadczy, mimo tego, że nie zainteresowali się wami majorsi? Cóż, istnieją dobre podziemne wytwórnie, prowadzone głównie przez samych fanów metalu, które po prostu biorą pod uwagę jakość muzyki i poświęcenie, które jest warte wydania płyty, gdy wielkie wytwórnie, także te podziemne, w większości dbają o stronę komercyjną. Czasami trzeba im dopłacić aby otrzymać umowę, wtedy wszystko idzie płynnie do przodu. Tak to właśnie wygląda. Lepiej współpracuje się z rodzimą firmą? Oczywiście, taka współpraca ma wiele zalet: porozumiewanie w tym samym języku oraz mieszkanie blisko siebie. Można się spotkać, porozmawiać i naprawdę się poznać. Ale meksykańska EBM Records też chyba nie była złym miejscem dla takiego zespołu jak wasz? Z pewnością był to dobry interes i bardzo pozytywna współpraca. Oczywiście mieliśmy pewne trudności z komunikacją i transportem ze względu na odległość, ale z drugiej, korzystnej strony mieliśmy lepszą dystrybucję za granicą. Teraz mamy lepszy wynik na rynku europejskim, który na pewno jest równie dobry. Czyli jesteście optymistami jeśli chodzi o dalszy rozwój thrash metalu?


Oczywiście, że tak! Jest to klasyczny już język muzyczny, ale to nie znaczy, że jest martwy! Tak jak np. w bluesie, muzycy mogą grać thrash w "czystej" formie lub używając go do różnych celów, dodając elementy, aby zmienić go tylko trochę lub nawet całkowicie. Blues był już stary, gdy Led Zeppelin, Black Sabbath i inni używali go jako punktu wyjścia do stworzenia podstaw rewolucji metalowej. W tym samym czasie młodziutki Stevie Ray Vaughan grał w o wiele bardziej tradycyjny sposób, a wciąż brzmiał świeżo i ekscytująco. Oryginalność jest czymś bardzo złożonym, składającym się z nieskończonej ilości małych elementów, które można wziąć pod uwagę. Wierzymy, że praca na osobowością oraz szczegółami jest o wiele ważniejsza dla muzyków niż szukanie nowości. Nie jest to również tak niezbędne jak wyrażanie uczuć, które oczywiście powinny pozostać zarówno w muzyce metalowej, jak i bluesowej. Możecie sobie pozwolić na takie podejście z taką płytą jak "Death By Zapping". Wciąż ją promujecie, stąd spora liczba koncertów czy pojawienie się clipu do "Rot- Wash & Roll"? Będziemy go wspierać, aż do powstania kolejnego albumu. Prawda jest taka, że naprawdę lubimy grać na żywo, robimy to za każdym razem jak tylko jest to możliwe. Oczywiście zrobienie tego filmu było dość zabawne! Jest to wierna transpozycja brudnej historii wyrażonej w tekstach. Uzależniona od narkotyków, rozwiązła matka zostaje zamordowana przez jej ciotowatego syna metalowca, gdy diabeł przeją kontrolę nad jego umysłem poprzez piekielne częstotliwości kanału 666! Pośmiejcie się, można oglądać to na YouTube! Internet czy generalnie nowe media dają spore możliwości promocyjne, nieprawdaż? Jeśli tylko się chce można zaistnieć w nich naprawdę na szeroką skalę? Pewnie, jest to świetna okazja, aby poznać podziemne zespoły z całego świata bez żadnych kosztów. W latach 80. było inaczej z powodu trudniejszej dystrybucji demówek nawet tych romantycznych! (śmiech). Oczywiście ma to też negatywną stronę. Na przykład, słabe kawałki mają zasadniczo takie same możliwości jak dobra muza. Ale czasem bywa to chyba mylące, kiedy np. na Facebooku ileś osób kliknie "Lubię to!" bądź zadeklaruje udział w koncercie i większość nie przyjdzie- i tak z zapowiadających się 150 osób ma się na sali 50, co na pewno nie napawa radością? Jest to kolejny problem. Metalowcy powinni być prawdziwi, jak pocące się, podsycane alkoholem zwierzęta, które żyją na scenie i chodzą na koncerty z miłości do muzyki, a nie są jakimiś komputerowymi, wyobcowanymi frajerami! To nie znaczy, że metalowcy nie powinni korzystać z technologii, ale na pewno muszą podnieść swoje tyłki i pojechać na koncert, zamiast zostać w domu i walić konia. To jest po prostu stara, dobra, brutalna zabawa! Kiedyś było mniej zespołów, płyt, koncertów - może obecny słuchacz jest po prostu przytłoczony ilością tego wszystkiego co go otacza, stąd mniejsze zain teresowanie podziemnymi czy mniej znanymi zespołami? W dzisiejszych czasach ludzie nie przywiązują wagi do tego czego słuchają oraz nie chodzą na koncerty. Wraz z wynalezieniem internetu nie muszą się fatygować, aby otrzymać pieprzoną dawkę metalu. Jest to złe, jeżeli mówimy o gatunku muzycznym, który wymaga przede wszystkim pasji. Co więcej, wielu z nich, przynajmniej we Włoszech, dba tylko o wielkie nazwy, tylko dlatego, że są oni sławni! Ci idioci mają w dupie podziemny metal i podziemną muzykę. Dla nich to tylko swego rodzaju symbol, zwykłe, modne gówno tak jak bycie pozerem. Na szczęście nie potrzebujemy ich do niczego! Czym zamierzacie się więc wyróżnić w przyszłości, co planujecie w związku z trzecim, ponoć przełomowym dla każdego zespołu, albumem? (Śmiech). Na wiosnę / lato 2016 jedziemy na tournée po Europie z amerykańskimi legendami death i thrash metalu takimi jak: Solstice i Thrash Or Die. Mówiąc o naszej trzeciej płycie to pracujemy obecnie nad nowymi kawałkami. Muzyka jest już prawie gotowa i jest absolutnie mroczna i ciężka! Teksty będą jakąś absurdalną opowieścią porno-fantasy z perwersyjnymi klimatami - nie trzeba chyba mówić, że to będzie porcja czystego thrash metalu! Wojciech Chamryk Tłumaczenie: Marcin Hawryluk & Anna Kozłowska

SOFISTICATOR

107


Człowiek orkiestra Sądzę, że miano, które przypisałem powyżej jest w pełni uzasadnione. Arjen Lucassen to nie tylko muzyk, ale także producent, multiinstrumentalista, kompozytor, autor tekstów, wokalista, inżynier dźwięku, szef licznych formacji rockowych, w których realizował swoje pomysły i demonstrował talent i wszechstronność. Gdyby sporządzić listę wykonawców rocka, z którymi przy okazji niektórych projektów współpracował, powstałaby mała "książka telefoniczna". Facet, który nigdy niczego nie robi na "chybił trafił" lecz metodycznie wytycza artystyczne ścieżki rozwoju kilku składów rockowych. Szerokie zainteresowania stały się źródłem niebanalnych tekstów wielu utworów, a ujmujący sposób bycia i otwartość na wszelkie inicjatywy związane ze sztuką muzyczną uczyniły z niego osobowość rocka. A jak wiadomo, o jakości przekazu w muzyce rockowej decydują w przygniatającej przewadze ….osobowości. Dlatego zapraszamy do lektury tekstu, w którym Arjen Lucassen prezentuje swoje poglądy na sprawy stricte muzyczne i te jakby odrobinę niemuzyczne. HMP: Czy jesteś człowiekiem bogatym? Pisząc te słowa mam na myśli przede wszystkim aspekt duchowy i emocjonalny, choć gdybyś nie miał nic prze ciwko temu, to możemy podyskutować także z "przymrużeniem oka" o kwestiach materialnych. Arjen Lucassen: Z radością mogę powiedzieć, że jestem bogaty zarówno finansowo, jak i wewnętrznie! Nie muszę się już martwić o pieniądze i mogę żyć tak jak chcę i być całkowicie niezależny od innych. Jakbyś sam krótko scharakteryzował Arjena Lucassena jako: a)człowieka... Jestem absolutnie antyspołecznym pustelnikiem, który nie ogląda normalnej telewizji, ani nie czyta gazet i funkcjonuje najlepiej, kiedy każdy dzień jest dokładnie taki sam jak poprzedni. Dość nudne dla innych, idealne dla mnie. b)muzyka, kompozytora i producenta... Postrzegam siebie bardziej jako kompozytora i producenta, niż wykonawcę. Bardziej kocham tworzenie niż granie. Staram się zaoferować ludziom eskapizm, to, co zespoły takie jak Pink Floyd, Led Zeppelin i Rainbow dawały mi w latach, które ukształtowały mnie. Holendrzy uważani są w Europie przez inne narody raczej jako ludzie tolerancyjni, uporządkowani i pra cowici. Czy zgadzasz się z taką opinią? Czy także w

twoim charakterze można odnaleźć wymienione cechy? Nie wiem jak to jest w przypadku innych Holendrów (jak już powiedziałem, jestem raczej aspołeczny), ale tak… Myślę, że jestem bardzo uporządkowany i umiarkowanie ciężko pracuję. Nie jestem chyba tolerancyjny… dlatego nie czytam gazet i nie oglądam TV!

kojny duch", ponieważ dzielisz swój talent na kilka projektów, nie tylko swoich autorskich, lecz także innych wykonawców. Twoje nazwisko na liście wykonawców to swego rodzaju magnes, znak jakości dla produktów fonograficznych. Czy masz tego świadomość? Dzięki za wielki komplement! Cóż, jestem perfekcjonistą i trudno mnie zadowolić. Nie pracuję więc z byle kim, uważnie ich wybieram. Ostatni album w dyskografii Ayreon określany jest jako rock-opera. Skąd u ciebie zamiłowanie do więk szych form muzycznych, do których zalicza się także rockową operę? Właściwie wszystkie moje albumy z Ayreon to rock opera. Może z wyjątkiem "Actual Fantasy". Gdzie rozwinąłeś tę fascynację wyższymi formami muzyki, do których można zaliczyć rock operę? Dla mnie wszystko zaczęło się od "Jesus Christ Superstar" we wczesnych latach '60. Najlepsza rock opera, jaka kiedykolwiek powstała. Nigdy nie będę w stanie nawet zbliżyć się do tej jakości! Później były jeszcze albumy Pink Floyd, jak "The Wall".

Dokończ następujące zdanie: Gdybym nie został muzykiem rockowym zajmowałbym się... Dlaczego? Skoczyłbym z bardzo wysokiego dachu. Nie ma innej opcji. Nie wybrałem muzyki, to ona wybrała mnie. Bez niej jestem nikim.

Czy masz w życiu w ogóle czas na zainteresowania pozamuzyczne, przykładowo film, sztuki plastyczne albo literaturę? Wstyd przyznać, ale nigdy w życiu nie przeczytałem żadnej książki… Ale za to uwielbiam oglądać seriale. Oglądam sitcom rano, w trakcie śniadania i dwa seriale wieczorem, podczas kolacji, codziennie. To moja ulubiona część dnia. Czasem oglądam też filmy.

Czy twoim zdaniem pełnowartościowa muzyka powinna odzwierciedlać osobowość twórcy, jego poglądy na sztukę, inspiracje? To nie w moim stylu. Moja muzyka to dla mnie czysty eskapizm. Nigdy nie narzucałbym moich poglądów innym ludziom. Myślę, że byliby dość zszokowani, gdybym zaczął to robić!

Interesuje Cię film? Czy tego typu inspiracje potrafią wpłynąć na rodzaj tworzonej muzyki? Tak, wiele moich utworów jest opartych na filmach, jak kawałki Star One. Zwykle lubiłem wszystko co związane z science-fiction i horrorami, dzisiaj mój gust poszerzył się na przykład o dramaty. Chyba się starzeję (śmiech).

Jakiej muzyki nie lubisz? Czy istnieją takie kierunki muzyczne, które wywołują u ciebie jako słuchacza i artysty negatywne reakcje? Dlaczego? Nie lubię żadnej agresywnej muzyki. Dla mnie ważne są mocne melodie i fajne brzmienie.

Poniższe pytanie nie wynika z faktu, że słuchacze mają dość Arjena Lucassena i jego muzyki. Ale czy zastanawiałeś się, jak długo chciałbyś pozostać aktywny twórczo i jak wyobrażasz sobie muzyczne pożegnanie z fanami? Moim pożegnaniem z fanami będzie moja śmierć!

Uważam, że w twoim charakterze tkwi jakiś "niespoUzasadnieniem genezy takiego pytania są deklaracje niektórych twórców rockowych o zakończeniu kariery. Tak było z Scorpions czy z King Crimson, którzy na szczęście wracają. Cóż, miałem przerwę w regularnym występowaniu jakieś dwadzieścia lat temu. Nigdy jednak nie przestanę tworzyć nowej muzyki, to mój cel w życiu. Poprzednie pytanie przygotowuje na następne - czy tworzenie muzyki i ciągłe życie wśród dźwięków jest jak narkotyk? O tak, najlepszym i najzdrowszym narkotykiem jaki istnieje. Jestem całkowicie uzależniony i przepadłbym bez niego. Lubisz konfrontować przeciwności? Tak odczytałem projekt The Gentle Storm. Pierwszy dysk "The Gentle" to zastrzyk intymności, wokalno - instrumentalnego minimalizmu, natomiast drugi przynosi wręcz bizantyjski rozmach. Tak, kocham kontrasty. Cieszę się, że mam szeroki gust muzyczny, bo jest tak wiele fajnej muzyki do odkrycia jeżeli tylko otworzysz swój umysł. O to właśnie chodzi w muzyce progresywnej, według mnie. Nie potrafiłbym ograniczyć się do tylko jednego stylu, zarówno jeżeli chodzi o tworzenie, jak i słuchanie. W której z nakreślonych opcji czujesz się lepiej, w nastrojowości half - unplugged, czy w sekwencjach porażających potęgą rockowo - symfoniczną? Myślę, że wolę słuchać delikatniejszej muzyki i grać ciężej. Delikatna muzyka jest w mojej głowie, a ciężka w moim ciele.

Foto: C. Dessaigne

108

ARJEN ANTHONY LUCASSEN

Kto był pomysłodawcą i inicjatorem wspólnej pracy, Anneke Van Giersbergen czy Ty? Holandia to mały kraj, zakładam, że wcześniej słyszeliście o sobie? Po raz pierwszy pracowaliśmy razem w 1998 roku, kiedy nagrywałem album "Into The Electric Castle" z Ayreon. Później odezwałem się do niej, kiedy zobaczyłem ją z The Gathering. A w przypadku The Gentle Storm, to ona odezwała się do mnie.


Jak znaleźliście porozumienie co do formy wspólnych nagrań, ich zawartości, profilu stylistycznego, który Anneke określiła jako kombinację "Classic meets metal and acoustic folk"? Kocham oba style, a zamiast miksować je razem pomyślałem, że będzie wyzwaniem nagrać tą samą piosenkę w dwóch różnych stylach i spróbować, aby obie były interesujące.

chaos? Zawsze małe kroczki. Zaczyna się od kilku małych pomysłów i buduję na nich resztę. Nigdy nic nie planuję. Po prostu pozwalam wszystkiemu dziać się naturalnie i zmieniam ciągle zdanie, jeżeli chodzi o to jak projekt będzie wyglądać. Zawsze staram się zachować otwarty umysł, dzięki czemu nie ma chaosu.

Czy znałeś wcześniejsze kompozycje The Gathering, a Anneke twoje projekty Ayreon czy Star One? Tak, uwielbiam The Gathering. A, Anneke śpiewała na dwóch moich albumach z Ayreon: "Into The Electric Castle" i "01011001".

Jednym ze znaków rozpoznawczych twojego stylu są także skomplikowane aranżacje i świetne rozwiązania melodyczne. Jak pow stają? Sam je weryfikujesz czy poddajesz je ocenie innych osób? Dzięki! W pewnym momencie tracę obiektywność i wtedy gram swoje pomysły innym, po prostu, żeby uzyskać inną opinię i wkład. Nazywam ich "kręgiem zaufania". Znam ich bardzo dobrze i cenię ich opinię.

Szacunek za to, co stworzyliście. Ta muzyka robi piorunujące wrażenie, które rośnie, gdy zestawimy w opozycji te same utwory w obu wersjach. Obok siebie współistnieją piękna, kameralna nastrojowość wersji "The Gentle" i potężna brzmieniowo, epicka wersja "The Storm". Nie przypominam sobie, aby do tej pory ktoś wpadł na taki innowacyjny a zarazem prosty pomysł! Jestem zaszczycony! Nie jestem pewny, czy było to robione już wcześniej. Lubię myśleć, że byłem pierwszy! Oczywiście natychmiast nasuwa się pytanie, czy macie zamiar nadać temu pomysłowi koncertowe życie, czy nie planujecie kontynuacji? Jak już wcześniej powiedziałem, nie gram już koncertów, ale Anneke jest na trasie z "The Gentle Storm", ale beze mnie. Skupiają się głównie na stronie "The Storm", z paroma kawałkami z "The Gentle" w środku. Grają też trochę numerów Ayreon i The Gathering. A tak a propos projektów, których działalność została zawieszona. Co dzieje się z twoją solową ofertą w ramach Guilt Machine? Kocham album Guilt Machine, jestem z niego bardzo dumny. Nagranie kolejnego na pewno wchodzi w grę. Muszę jednak przestrzegać priorytetów, jest wiele rzeczy, które chcę jeszcze nagrać! A Ambeon i Stream Of Passion to dla ciebie zapomniane rozdziały? Ci drudzy, wydając w roku 2014 album "A War Of Our Own" radzą sobie bez ciebie i twoich rad? Tak, Stream of Passion mają się dobrze beze mnie! I dokładnie taki był mój zamiar, nigdy nie chciałem był stałym członkiem zespołu. Ambeon należy właściwie do Astrid. Obecnie jest zaangażowana w całkowicie inną muzykę i (religijne) teksty. Miałeś okazję posłuchać kiedyś rocka w wykonaniu polskich bandów i projektów, choćby Riverside, Collage czy Lunatic Soul? Oczywiście, świetny stuff! Macie dużo talentów w Polsce! Powróćmy do najważniejszych moim zdaniem filarów twojej twórczości czyli Ayreon i Star One. Ostatnim albumem Ayreon jest "The Theory Of Everything". Czy istnieje jakaś zależność między tematyką albumu a kosmologicznymi teoriami fizyka Stephena Hawkinga? Zdążyłeś obejrzeć ten biograficzny film? O tak, jestem wielkim fanem Stevena Hawkinga i oglądam wszystkie jego dokumenty! Widziałem film o nim kilka tygodni temu. Był w porządku, najbardziej podobała mi się pierwsza połowa. Często spotkać można w twojej twórczości teksty nawiązujące do science - fiction, podróży w czasie i przestrzeni, stanów świadomości. Co fascynuje ciebie w tej problematyce i jak próbujesz przełożyć język nauki na rockowy tekst? Interesuję się nauką. Właściwie pokazuje nam ona jak mało jeszcze wiemy i rozumiemy o (pochodzeniu) kosmosu. Na ten moment, możemy jedynie wysuwać mądre twierdzenia bazując na tym, co wiemy. Uwielbiam jednak fantazjować o tym! Jestem wielkim fanem sci-fi od kiedy pierwszy raz zobaczyłem "Star Trek" jako nastolatek. "The Theory Of Everything" to twój kolejny concept - album, niezwykle rozbudowany, z precyzyjnie wyty czonymi zadaniami wokalnymi i instrumentalnymi. Od czego zaczynasz pracę nad taką koncepcją i jak kontrolujesz jej złożoną materię, żeby nie wkradł się

Kto jest największym krytykiem twoich poczynań? A może ty sam? Lori jest tutaj ofiarą! Czasami wzywam tą biedną dziewczynę do studia nawet kilka razy dziennie (śmiech). Jak zdefiniowałbyś pojęcie rock - opery, czyli formy, nad którą często sam pracujesz? Czy nie dostrzegasz pewnej sprzeczności pomiędzy zaliczaną do tzw. kultury wysokiej opery, a dziełem rozrywkowym jakim jest rock? Muzyka komercyjna dla mas jest tworzona dla ludzi, którzy nie potrafią się skupić na dłużej, tylko na kilka minut muzyki/uwagi, albo i mniej. Opery rockowe, takie jakie tworzę, są Foto: C. Dessaigne całościowym przeżyciem stworzonym po to, żeby pomóc uciec od rzeczywistości przynajmniej na Czy twoje bezpośrednie otoczenie, rodzina, grono godzinę. znajomych i przyjaciół też ciągle żyje muzyką? To tobie pomaga czy przeciwnie, przeszkadza? Klasyfikowanie gatunków muzycznych zabija ich Prowadzę bardzo odosobnione i aspołeczne życie z sens i istotę? moją dziewczyną, Lori i naszym pieskiem, Hoshi. WyNie bardzo. Dzisiaj jest tak wiele zespołów i tak wiele chodzę, albo zapraszam do siebie jakichś ludzi może sposobów na promowanie swojej muzyki w Internecie, kilka razy w roku. Mój brat, Gjalt, jest bardzo zaangaże nie ma potrzeby klasyfikować, albo przynajmniej żowany w to co robię, chociaż rozmawiamy ze sobą duporównywać do innych artystów. Prawdę mówiąc, żo przez telefon. szkoda byłoby, gdyby ludzie ograniczali się po prostu do jednego gatunku. Możliwość realizacji swojej pasji w życiu zawodowym to szczęście czy może katastrofa? Do realizacji wielu swoich autorskich albumów zaBardzo się cieszę, że mam możliwość stworzenia wokół praszasz licznych wokalistów, proponując im wykresiebie idealnej bańki i żyć z muzyki, którą tworzę bez owanie partii głosowych. Według jakiego klucza debycia zależnym od kogokolwiek. Zdecydowanie nie cydujesz o przydatności bądź jej braku do wypełniepotrafiłbym funkcjonować w prawdziwym świecie, nia roli wokalisty? mieć prawdziwą pracę, żeby ktoś mówił mi, co mam Historia, podobnie jak muzyka, musi pasować do osorobić. bowości i stylu goszczącego wokalisty. Często nawet piszę tekst myśląc o jakimś szczególnym wokaliście. W jaki sposób przechowujesz, archiwizujesz swoje Czasami jednak rzeczywiście pozwalam im pisać pomysły muzyczne, których dotychczas nie wykosamym słowa, jeżeli wydaje mi się, że zrobią to lepiej rzystałeś? Wracasz do nich czasami czy pozostają niż ja lub łatwiej będzie im wyrazić siebie i dopasować nieodkryte? je. Wszystko, czego nie zużyję do projektu nad którym pracuję, zostaje wymazane. Raczej nie wykorzystam Czy zaangażowanie emocjonalne, kilkukrotne przeodrzuconych pomysłów. Jedynie pierwszy album słuchanie i aktywność zmysłów to dobra droga do Stream of Passion był oparty na niewykorzystanych zrozumienia twoich muzycznych wypowiedzi? ideach z sesji do "The Human Equation". Nie dlatego, O tak, moja muzyka i teksty mają wiele warstw. Nieże nie były wystarczająco dobre, ale dlatego, że miałem możliwe byłoby wykopać coś z nich przy pierwszym po prostu zbyt dużo materiału i też za dużo lekkich wysłuchaniu. Przy wielokrotnym przesłuchaniu będą numerów. Jeszcze kawałki Ambeon bazowały na się stale ukazywały nowe warstwy. To wymagająca muutworach Ayreon, ale to dlatego, że tak naprawdę zyka. chciałem wypróbować mój nowy komputerowy system nagrywania! Zwracasz uwagę na reakcje słuchaczy i mediów po edycji twoich płyt? Jak reagujesz na ewentualne głoTwoja kariera trwa już prawie, licząc od szkolnego sy krytyki? Wkurzają cię czy wyciągasz z nich konprojektu The Flying Potatoes, 40 lat... struktywne wnioski na przyszłość? (Śmiech), cholera… Wiesz o The Flying Potatoes! Tak, zawsze interesuje mnie opinia innych, uczę się z Cóż, oczywiście był to tylko zespół playback. Mover tego. Szczególnie jeżeli jest negatywna. Jeżeli jednak był moim pierwszym prawdziwym zespołem, w 1978 jest źle napisana i opiera się na nieprawdzie, wtedy deroku... nerwuje mnie jak cholera! Wtedy zwykle kontaktuję się z tym, kto coś takiego napisał i próbuję wytłumaCzy do teraz doświadczyłeś jakichś porażek? czyć, że nie ma racji. Jednak wszelkie obiektywne reTak. Chociażby… albumy, które nie sprzedały się tak cenzje są mile widziane. dobrze jak inne, tak jak mój pierwszy solowy album i "Strange Hobby". Nie oznacza to, że ich nie lubię, tak Sądzisz, że w zakresie sztuki rockowej potrafisz już przy okazji, albo nie przyznaję się do nich. Paru rzewszystko, czy ciągle się uczysz i doskonalisz? czy, które stworzyłem w latach 80-tych żałuję. Dobre pytanie. Nie wiem! Myślę, że cały czas staję się lepszy w dopracowywaniu brzmień, tak jak na przyCo postrzegasz jako twój największy sukces? kład w brzmieniu bębnów. Od strony kompozycyjnej, Albumy z Ayreon, jestem dumny z wszystkich. trudno powiedzieć. Osiągnąłem już wiele, więc coraz ciężej jest za każdym razem wpaść na coś oryginalnego. Od twojego debiutu z Ayreon i "The Final ExperiMuszę jednak przynajmniej myśleć, że jestem coraz lement" mija 30 lat. Wracasz do starych płyt Ayreon? pszy, inaczej wolałbym się po prostu poddać! Tak. Jeżeli jadę w jakąś daleką trasę zwykle słucham

ARJEN ANTHONY LUCASSEN

109


moich starszych albumów. Dzięki temu nie zasypiam! Masz wtedy wrażenie, że wszystko byś na nich zmienił? Tak. Szczególnie wczesne albumy. Właściwie, dokładnie to zrobiłem, nagrałem ponownie bas i perkusję "Actual Fantasy" i ponownie zmiksowałem. Chciałbym zrobić to samo z pierwszym albumem, "Final Experiment", ale niestety te kasety zaginęły. Jak wyglądają Twoje plany na najbliższą przyszłość? Nigdy nie planuję naprzód, po prostu pozwalam rzeczom dziać się w naturalny sposób. Nawet jeżeli coś już zaplanuję, to i tak cały czas zmieniam zdanie! Reaktywacja Star One jest możliwa? Oczywiście, to bardzo dobra opcja. Czas zrobić coś odrobinę mocniejszego. A może kolejny album Ayreon w bliskiej perspekty wie? Jeszcze nie. Zawsze potrzebowałem kilku pobocznych projektów pomiędzy albumami Ayreona. Ale na pewno nigdy nie zrezygnuję z albumów Ayreon, niezależnie od tego, co mówią plotki! A może kolejny album Guilt Machine w bliskiej perspektywie? Uwielbiam album Guilt Machine. Nie jest to jeden z moich najlepiej sprzedających się albumów, więc niestety nie ma wysokiego priorytetu. Zdecydowanie mam nadzieję zrobić następny, pewnego idealnego dnia. Kontynuacja The Gentle Storm? Mam taką nadzieję. To będzie zależało od sukcesu tego albumu. Udział w realizacji konceptu Citizen Cain's Stewart Bell "The Antechamber Of Being (Part 1)" to epizod czy nadzieja na dalszą współpracę? Jestem z tego dumny, więc zdecydowanie jestem chętny na więcej! Rzadko koncertujesz. To tylko kwestia skomplikowanej logistyki i kosztów czy przyczyna ma inne źródła? Powodów jest zbyt wiele, żeby je wymienić. Ale głównie… Po prostu wolę zostać w domu i tworzyć nową muzykę. Jako fan rocka mam trzy marzenia (jestem kilka lat starszy od ciebie). Wszystkie wiążą się z koncertami w Polsce Wielkiej Trójki: amerykańskiego Kansas, niemieckiego Eloy i holenderskiego Ayreon... Masz dobry gust muzyczny. Kocham Kansas i Eloy, dwa moje ulubione zespoły! Pierwsze marzenie udało się spełnić latem 2014, dwa następne czekają na swoją szansę. Czy Arjena Lucassena powitamy w Polsce? Obawiam się, że szanse są nikłe, przykro mi… Jednak jeżeli kiedykolwiek zdecyduję się zagrać jeszcze na żywo, Polska na pewno będzie częścią tej trasy! Ostatnie pytanie nie dotyczy kompletnie muzyki. Jak myślisz, która z drużyn zwycięży w tegorocznej edy cji piłkarskiej The Champions League? Jak już wcześniej mówiłem, nie oglądam TV, ani nie czytam gazet. Jestem totalnie od rzeczywistości! Obawiam się więc, że nie wiem nic na ten temat… Jako dzieciak byłem fanem Ajaxu, ale tylko dlatego, że Johan Cruyff tam grał i że większość graczy miała długie włosy (śmiech). Na zakończenie chciałbym wyrazić głęboki szacunek od polskich fanów i uznanie za twoje dotychczasowe dokonania w muzyce rockowej. Pięknych, wyrafinowanych dźwięków tworzonych przez Arjena Lucassena nigdy za wiele. Życzę nieustającej weny twór czej i szczęścia i powodzenia w życiu prywatnym. Jestem zaszczycony, bardzo dziękuję za twoje miłe słowa! Kocham polskich fanów, byli wspaniali, kiedy na początku tego roku graliśmy u was z Anneke dwa akustyczne koncerty. Ściskam was wszystkich i dziękuję za wsparcie… Pozdrawiam! (to było napisane po polsku! - przyp. red.) Zdrówko! Włodzimierz Kucharek Tłumaczenie: Anna Kozłowska

110

Ayreon - The Final Experiment 1995 Transmission

Od tego znakomitego albumu rozpoczęła się międzynarodowa kariera projektu Ayreon, firmowanego nazwiskiem holenderskiego artysty i inżyniera dźwięku Arjena Lucassena, obieżyświata, niespokojnego ducha rockowych kreacji, przesiąkniętego do cna ideami uprawiania sztuki, nie tylko tej w zakresie muzyki, także literatury, malarstwa (sam stworzył niektóre projekty graficzne okładek płytowych), nie zapominając o produkcji nagrań, multiinstrumentalistyce i komponowaniu. Powyżej pisząc o Ayreon użyłem terminu "projekt", bo trudno nazwać ten artystyczny twór rockową grupą w tradycyjnym rozumieniu tego słowa, ponieważ jedyną osobą łączącą kolejne płyty jest sam pomysłodawca czyli Lucassen, natomiast płynność roszad personalnych z czasem stała się jednym ze znaków identyfikacyjnych Ayreon. Line-up przypomina każdorazowo - zachowując oczywiście odpowiednie proporcje - niezbyt obszerną "książkę telefoniczną". Biorąc pod uwagę wszystkich, którzy dołożyli swoją "cegiełkę" do powstania "The Final Experiment", łącznie z autorami oprawy plastycznej i pracami przy produkcji płyty lista obejmuje... 26 nazwisk (na edycji dwudyskowej z roku 2005 - 35 osób). Naturalnie nie chcę przez taką uwagę zasugerować, że im więcej osób bierze udział w pracach przygotowawczych i finalizacji to lepiej i, że ten fakt przedkłada się bezpośrednio na jakość albumu. Tak nie myślę i sądzę, że nikt rozsądny nie wysunie takiej tezy. Ale wrażenie jest imponujące, jak analizując różne elementy wydawnictwa łatwo dochodzimy do wniosku, że partie wokale wykonało trzynastu śpiewaków. Zaangażowanie tylu współpracowników nie wynika jednak z nadmiernie rozbudowanego "Ego" Arjena, bo jak z wielu wywiadów wnioskować, jest to bardzo sympatyczny, a przy tym skromny facet. Czytelnicy i fani rocka znający historię i teraźniejszość Ayreon doskonale wiedzą, że obraca się on w stylistycznym kręgu progresywnego metalu, rockowej opery precyzyjnie rozpisanej na role i głosy. Ta informacja nie wyczerpuje jednak tematyki "The Final Experiment", który to album - a dotyczy to także kolejnych fonograficznych rarytasów Lucassena pod tym szyldem - zahacza o wiele innych dziedzin muzycznych eksploracji, zgrabnie łącząc wpływy rocka symfonicznego, muzyki folk, heavy metalu, gotyku, art rocka, klasycznej progresji i musicalu. Próba stylistycznej klasyfikacji debiutu Arjena przypomina godzenie wody i ognia. Co rusz docierają do naszych zmysłów pyszne sekwencje dźwiękowe innego rodzaju urozmaicając przekaz. Różnorodność to druga cecha artystycznego warsztatu Ayreon, który wręcz nienawidzi jednorodności i bylejakości. W każdej dziedzinie. W sferze wokalistyki występują głosy żeńskie i męskie o różnej charakterystyce, od łagodnych, anielskich po "twarde" jak skała, łącznie z growlami, partiami wielogłosowymi i chóralistyką. Natomiast o profilu instrumentalnym decydują zarówno delikatne, subtelne pół-akustyczne zestawy dźwięków, jak też ogniste, ostre jak brzytwa popisy elektryczne. Komponentem przewijającym się nieustannie są hymniczne fanfary i partie orkiestrowe, potężne w swojej epickości. Trzeci atrybut debiutanckiego wydawnictwa Ayreon to kapitalne melodie, tasujące się ustawicznie jak karty w wyrafinowanej zawodowej partii pokera. Dodatkowo wspomnieć należy, że autor uwielbia tworzyć koncepty, tematycznie spójne, co wynika z ich definicji, w których kolejne utwory połączone ze sobą stanowią rozdziały jednej opowieści literackiej. W przypadku "The Final Experiment" "rzut oka" na tracklistę może wprowadzić wątpliwość, co wspólnego mogą mieć ze sobą postaci króla Artura, Merlina a komputery i międzygalaktyczne wyprawy, ponieważ tematyka albumu stanowi miksturę wątków science fiction i przypowieści średniowiecznych (Wyobrażacie sobie czarnoksiężnika Merlina na pokładzie statku kosmicznego? To trzeba mieć wyobraźnię!!!). Całość spektaklu podzielona na prolog i cztery akty prezentuje fabułę, w której ludzkość zbliża się pod koniec 21. wieku do granicy unicestwienia i tylko tytułowy "Eksperyment" może ją uratować. Naukowcy wdrażają program komputerowy o nazwie "Time Telepathy", przy pomocy którego przesyłają apele o pomoc

ARJEN ANTHONY LUCASSEN

w wirtualnej maszynie czasu. Ta transmisja odebrana zostaje w 6. wieku przez niewidomego proroka Ayreona, który żyje w otoczeniu króla Artura i osobiście zna czarownika Merlina. Ayreon staje się adwokatem ludzkiej cywilizacji i próbuje uświadomić swoim współczesnym grozę katastrofy. W ten oto sposób rozwija się akcja wymyślonej historii. Muzycznie Lucassen wspiął się od razu na bardzo wysoki poziom wykonawczy i trudno wskazać znaczące uchybienia. Słuchacze zostają dosłownie porażeni urodą świetnych rozwiązań melodycznych, doskonałych partii gitarowych, zarówno tych akustycznych, jak też elektrycznych (w przewadze), sekwencji klawiszowych, orkiestracji i popisów wokalnych. Szczególnie te ostatnie :zabijają" receptory albo swoją finezją, lub potęgą chórów. Trudno skupiać się na detalach całego ponad 70 minutowego przedstawienia, ponieważ wciągnięci w wir muzycznych wydarzeń przestajemy kalkulować i kontrolować formalny podział na poszczególne utwory, który przechodzą płynnie z jednego aktu w następny. Potęga brzmienia imponuje, a instrumentacja prezentuje całą paletę odcieni od mrocznych, tajemniczych dźwięków elektroniki po elektryczno - orkiestrowe kanonady. Niepokój budzi jedynie natrętna myśl, co zdarzy się w przyszłości, jeżeli już na debiucie Lucassen ze swoją ekipą ustawił poprzeczkę oczekiwań na niebotycznym poziomie, także pod względem jakości edycji i produkcji. PS. W roku 2005 ukazała się poprawiona (choć nasuwa się pytanie retoryczne, co tam można było poprawić?) i poszerzona wersja albumu w formie dwupłytowej, w której drugi dysk zawiera dziesięć piosenek wykonanych przez dziesięciu gości-wokalistów. Wydawcą jest InsideOut Music. (5)

Ayreon - Actual Fantasy 1996 Transmission

Już rok później, odmierzając czas od daty debiutu fonograficznego projekt Arjena Lucassena poddał się weryfikacji słuchaczy wydając album z numerem dwa. Grubo ponad godzina muzyki. Analizując skład osobowy tych, których autor zaprosił do realizacji nowych nagrań, rzuca się w oczy znacznie skromniejsza obsada głównych ról. Wyróżnić można trzech wokalistów, Cleema Determeyera odpowiedzialnego za aranżacje orkiestrowe i smyczkowe oraz Floortje Schilt prowadzącą solowe partie skrzypcowe w kilku utworach. Na pozostałych instrumentach zagrał sam architekt projektu. Co proponuje tym razem? Niezwykle spójny zestaw dźwięków, z nieco mocniejszym, intensywniejszym, progmetalowym brzmieniem, gdyby sięgnąć po porównania z dyskiem "The Final Experiment", wypełniony chwytliwymi melodiami, licznymi, obficie podlanymi syntezatorowym "sosem" partiami klawiszowymi, niezliczonymi gitarowymi występami, które w wielu miejscach imponują zadziornością i wręcz heavy metalowym "wykopem", a przykłady takie podejścia do rockowej materii znajdziemy przykładowo w kompozycji "The Stranger Form Within". Z kolei we fragmencie "Beyond The Last Horizon" wykonawca prezentuje hard rockowy pazur, a brzmienie gitar przypomina nieco ciężkie riffy ze ścieżek "Purpurowej" gwiazdy. Jak już wspomniałem wiele w strukturze "Actual Fantasy" aktywności keyboardów, z tym, że dominują raczej bardziej syntetyczne dźwięki, niektóre przetworzone elektronicznie, a w utworze "The Dawn Of Man" zbliżają się swoją charakterystyką do sekwencji legendarnego niemieckiego artysty Edgara Froese i jego ekipy Tangerine Dream. Praktycznie w każdym rozdziale albumu znajdziemy coś "smakowitego", raz będzie to znakomita partia staroświeckich, ale jakże przyjemnych w odbiorze Hammondów w "The Stranger From Within", w którym organy podejmują rywalizację z ostrym surowym riffem gitary. Efekt tej konfrontacji jest znakomity, z jednej strony "tłuste", dostojne brzmienie Hammondziaków, z drugiej zaś ostre jak brzytwa "wisty" gitarowej elektryki. Nie chciałbym tworzyć sztucznej klasyfikacji ulubionych utworów, ale muszę wyróżnić genialny w swojej dramaturgii i konfiguracji instrumentalnej "Forevermore". Powiem nawet, że momentalnie zostałem zauroczony jego pięknem. Przez ponad siedem minut rozwija się balladowa, liryczna kompozy-


cja która w części środkowej dosłownie obezwładnia kapitalną, długą partią skrzypiec Floortje Schilt. Odpadłem! Im bliżej końca tym większy potencjał napięcia. Początkowo towarzyszą nam delikatne pomruki syntezatorów, akustyka gitary i subtelny, romantyczny, męski wokal. Gdzieś około 2:50 na scenę wkraczają skromnie smyki, które powoli przejmują dominację. Rewelacyjny temat melodyczny, dęciaki nawiązujące swoim charakterem do najlepszych wzorców ery The Beatles. A naście sekund przed czwartą minutą jednostajny motyw "ciągnie" najpierw gitara, by za moment oddać dowództwo smykom, budzącym skojarzenia z wirtuozerskimi popisami Darryla Waya na klasycznych płytach Curved Air. Można się zachwycać w nieskończoność, a te magiczne dźwięki pozostają na zawsze w umyśle, stanowiąc jeden z przełomowych fragmentów albumu. A finał tej kompozycji obezwładnia świadomie stłumioną symfoniczną potęgą klawiszowej orkiestry, która przez ostatnią minutę doprowadza ten dźwiękowy spektakl do końca. Arjen Lucassen zadbał także o wiele szczegółów, które uzupełniają i tak już szerokie spektrum dźwięków. Dziecięcy głos w prologu, mnisie zaśpiewy w "Abbey Of Synn", w którym ciężki, dostojny, pastoralny rytm naprowadza słuchaczy na tematykę i nastrój zaczerpnięte z historii opisanej na kartach światowej sławy powieści "Imię róży" Umberto Eco. Otacza nas klimat średniowiecznych, surowych i otoczonych mgłą tajemnicy pomieszczeń, wywołujący ciarki na skórze. Elementem dodatkowym sprzyjającym wytworzeniu takiego mrocznego klimatu są wstawki hymnicznych klawiszy. I gdyby nie dosyć sympatyczna linia melodyczna potrafilibyśmy przenieść się w czasie o osiem wieków wstecz, w czasy czternastowiecznego benedyktyńskiego klasztoru. Fundament elektroniki stworzony w "Computer Eyes" nosi w sobie cechy Floydów z okresu "Wish You Were Here" nawiązując subtelnie do rozwiązań znanych z "Welcome To The Machine". Jednakże muszę rozczarować w tym miejscu tropicieli plagiatów, ponieważ Lucassen po trzeciej minucie rozstaje się z podobieństwem floydowych dźwięków, gdyż dynamicznie i z przytupem dodaje decybeli i wkracza do krainy progmetalu, a zawartość drugiej części tego tytułu rozsadza pulsującą gitarową potęgą, nadającą kompozycji nieco mechaniczny rytm. Album przez ponad godzinę skrupulatnie i ze szwajcarską dokładnością buduje spójny, zwięzły monument złożony z epickich, bombastycznych linii keyboardów autorstwa Arjena, dynamicznie metalicznych gitar, precyzyjnie akcentujących rytmiczne punkty bębnów, mocno nakreślając basowe pulsy. Najbardziej widocznym plusem obcowania z dźwiękowym widowiskiem reżysera Lucassena są niewątpliwie niebanalne, fantastyczne pomysły melodyczne, które oceniając ten fakt z perspektywy czasu, stały się znakiem rozpoznawczym Ayreon. Te melodie "wyskakują jak diabeł z zaczarowanego pudełka" niezależnie od tego, czy w danej chwili konfiguracja dźwięków obiera kurs na balladę, czy sekwencje tonów oferują znacznie dynamiczniejsze, ostre, bezkompromisowe akordy gitarowe w kooperacji ze "zdrowo łojącą" po uszach sekcją rytmiczną. Pewnikiem godnym pochwały jest także brak zamiaru powielenia rock - operowego patentu zarejestrowanego na debiutanckiej płycie, przy zachowaniu wyznaczników ściśle zdefiniowanego stylu, kojarzącego się jednoznacznie z przekazem Ayreon. Natomiast wszelkie asocjacje z osiągnięciami klasyków The Beatles, Pink Floyd czy Tangerine Dream nie mają absolutnie charakteru powielania wzorców, raczej stanowią drogowskaz inspiracji autora. Trudno mieć do Lucassena pretensje, że jego artystyczne ego kształtowały ikony światowego rocka z tych najlepszych czasów. Bonusem albumu jest zamieszczona na ostatniej pozycji wykazu tracków singlowa wersja piosenki "The Stranger From Within", którą w pełnowymiarowej wersji podziwiać możemy jako trzeci akt omawianego albumu. Tego bonusu nie znajdziemy na wydanej w roku 2004 wersji "Actual Fantasy Revisited". Edycja nie wiąże się ze "skokiem na kasę" Arjena, lecz z podpisaniem przez niego kontraktu z niemiecką wytwórnią InsideOut Music i koniecznością reedycji wszystkich pozycji dyskograficznych Ayreon. Do wersji studyjnej "Actual Fantasy" dodano kilka komponentów, a wśród nich płytę DVD zawierającą remiks albumu w systemie 5.1, oryginalnie wydaną w 1996 roku wersję płyty, wideo clip "The Stranger From Within" 5.1& 2.0 oraz film dokumentalny z nagrywania partii perkusji, basu i gitar w roku 2004. (4,5) Ayreon - Into The Electric Castle 2001 Transmission

Biorąc do rąk to wydawnictwo opatrzone podtytułem "A Space Opera" odczuwamy respekt i podziw. Szczęka opada do samej ziemi, gdy przeglądamy grubaśną książeczkę, gdy spoglądamy na wspaniałe jakościowo grafiki, zdjęcia, na sposób w jaki wyeksponowano wszystkich

wykonawców zaangażowanych w realizacji tego dzieła, chronologicznie trzeciego w dorobku Ayreon. Jednocześnie usprawiedliwione wydaje się poczucie oszołomienia, gdy studiujemy podział ról w przygotowanym spektaklu. Co nazwisko to prawdziwa gwiazda! Nie ma na łamach HMP zbyt dużo miejsca na szczegółowe analizy, ale nawet pobieżna ocena prowadzi do wniosku, że Lucassen zainteresował współpracą całą armię rockowych autorytetów. Przykłady? Proszę bardzo. Perkusista Ed Warby (Lana Lane, Elegy), Clive Nolan (Pendragon, Arena, Caamora i sto innych projektów), Ton Scherpenzeel (Kayak plus liczne projekty poboczne), genialny flecista Focus Thijs Van Leer, Fish (czyż trzeba przedstawiać tego Pana?), piękna dama żeńskiej wokalistyki Sharon Den Adel (macierzysta formacja Within Temptation), Damian Wilson (Threshold i inne grupy), Anneke Van Giersbergen (wcześniej The Gathering, obecnie kariera solowa). Stop! Dosyć, ponieważ musiałbym poświęcić cały tekst na line-up. Znakomite zdjęcia, świetnej jakości papier, profesjonalizm strony merytorycznej. Od strony wydawniczej klasa super lux. Muzycznie rewelacja! Ponad 100 minut na dwóch dyskach niesamowitych przeżyć, wspaniałych melodii, wirtuozerii instrumentalnej, doskonałego brzmienia. Czegóż więcej? Chociaż biorę pod uwagę fakt, że zawsze znajdą się malkontenci, którzy poszukują tzw. "dziury w całym" wytkną swoim paluchem przykładowo fakt, że przez ponad sto długich minut należy trzymać koncentrację, aby wysłuchać rockowej opery, że można dostać oczopląsu śledząc wymienność spektaklowych ról. Nie wierzcie! Takie zarzuty to g…… prawda! Otrzymujecie produkt muzyczny najwyższej jakości, wypełniony emocjami do granic, ślicznymi melodiami, zmiennością struktur rytmicznych, różnorodnością instrumentalną. Tutaj nie ma czasu na nudę! Chłoniesz bracie całość jednym haustem. Po pierwszym przesłuchaniu nawet nie wiesz, że to już, że ta opera znalazła swój kres i kto chce chłonąć jej piękno musi się "wysilić" i nacisnąć w swoim playerze funkcję "repeat". W całym tym Wszechświecie dźwięków nie notujemy nic zbędnego, wszystko pasuje idealnie, a płynne przechodzenie pomiędzy kolejnymi aktami przedstawienia czyni zbędnym zastanawianie się, która to już część. Rozbudowane kompozycje, przeżywające zaskakujące zwroty, partie gitarowe zatrzymujące swoją wspaniałością oddech, klawisze porażające rozmachem, występy wokalne rodem z Ligi Mistrzów, urozmaicone odcienie brzmienia, absolutny brak objawów monotonii bądź "przegadania" akcji opowieści, której fabuła opiera się na dosyć prostym pomyśle, mianowicie opowiada o ludziach pochodzących z różnych epok, starożytny Rzymianin, mieszkaniec Egiptu, szkocki góral (rola stworzona dla Fisha), rycerz, barbarzyńca, Indianin, hippis, człowiek z przyszłości, którzy jednoczą się w poszukiwaniach tak zwanego "Electric Castle", w którym jest tylko jedna właściwa brama umożliwiająca im powrót do epok, z których pochodzą. Trzeba przyznać, że Arjen Lucassen wykazuje zacięcie psychologiczne, zajmując się jasnymi i ciemnymi stronami ludzkiej natury, ponieważ jak w wyrafinowanym filmie stara się nakreślić stany emocjonalne swoich bohaterów, ich reakcje, a nad wszystkim czuwa Peter Daltrey pełniący funkcję narratora. Na takiej fabule bazuje jedna z najbardziej niewiarygodnie pięknych space oper w historii rocka. Tak! Nie bredzę! To dzieło przekracza wiele granic, łamie ustalony porządek wielu odłamów stylistycznych w muzyce rozrywkowej, "gwałci" konwenanse i utarte przyzwyczajenia. Niesamowita paleta śpiewaków z najwyższej półki, geniusz (to wcale nie jest nadużycie) kompozycyjny Arjena Lucassena, rewelacyjne partie instrumentalne i wokalne pozwoliły wprowadzić na scenę rockową prawdziwe widowisko na tym symfoniczno- progresywno- metalowym koncept albumie. Gdy usłyszycie w utworze "Tunnel Of Light" duet wokalny Anneke Van Giersbergen - Fish to was dosłownie zamuruje. Nie będziecie w stanie przez kilka minut wypowiedzieć słowa, bo to czysta magia. Należy także zwrócić uwagę na niespodziewane przeskoki z jednej strefy stylistycznej w następną, ponieważ Arjen żongluje wieloma właściwościami z różnych dziedzin. Tak więc raz obok siebie w symbiozie egzystują zbiory dźwięków "wycięte" jakby z musicalu a ich sąsia-

dem staje się neoprogowa konfiguracja dźwięków, aby innym razem stworzyć mariaż artrockowej wokalizy i klawiszowych pasaży z nagłą kanonadą heavy metalowej koalicji gitar, a niech jako przykład posłuży zdarzenie z utworu zamieszczonego na drugiej płycie z numerem "1", "The Garden Of Emotions", którego trzecia część nosi tytuł "The Aggression Factor". Jaki tytuł taka zawartość, chciałoby się powiedzieć, a sprawdzając prawdziwość tej deklaracji stwierdzić musimy, że gitarowe "kopnięcie", które rejestrujemy w punkcie 3:50 posiada wszystkie cechy dźwiękowej bezkompromisowości, a zestawienie pasaży syntezatora i żeńskiego wokalu z dudniącymi akordami gitar i perkusyjnymi bitami wcale się ze sobą nie kłóci. Cała koncepcja rock opery opiera się na kilku założeniach, między innymi należy stworzyć odpowiedni klimat, a ten wyróżnia się między innymi epickim rozmachem, bogactwem brzmienia. Arjen Lucassen osiąga nakreślone przez siebie w tym zakresie standardy generując istne nawałnice dźwiękowe, których inicjatorem są głównie baterie instrumentów klawiszowych, ale ich wsparcie od strunowych solistów jest też nie do pogardzenia. A reżyser i jeden z wykonawców koncepcji zręcznie manipuluje nastrojowością wczuwając się w osobowość przeciętnego słuchacza. Gdy tylko zbliża się do granicy przesycenia tonami ostrymi, drapieżnymi i brzmiącymi- nazwijmy to - brutalnie, zmienia radykalnie front swoich poczynań wkraczając na tereny łagodności, wykorzystując na przykład urodę głosów wokalistek. Komu nie stopnieje lód w sercu, gdy usłyszy pieśń intonowaną przez Anneke w kompozycji - miniaturze "Valley Of The Queens", 2:25 istnych czarów ze śliczną partią fletu Thijsa Van Leera. Kameralny to fragment, pełen intymności i romantyzmu, w czasie którego na chwilę odbiorca zapomina o zgiełku i potędze grzmiących w poprzednim songu popisów instrumentalnych. Ale nie ma czasu na głębszy oddech, bo na scenę wkracza "The Castle Hall" z godną zapamiętania melodią, potężnym, ciężkim brzmieniem, które pomimo swojego ciężaru nie przytłacza. A role wokalne na tym odcinku to prawdziwy teatr dramatyczny. Ledwo ochłonęliśmy podziwiając głównych aktorów, by po 3:10 niespodziewanie znaleźć się w strefie wpływów zbliżonych do muzyki folk z kapitalną wstawką instrumentalną, w której płynne przejście od potęgi gitarowych akordów do lekkości pół- akustycznych form z ponownym udziałem fletu woła głośno o szacunek. A jakby tego było mało artyści serwują nam w kolejnym odcinku nazwanym "Tower Of Hope" akcenty muzyki celtyckiej w pierwszych jego taktach, które za kilkanaście sekund zostają dosłownie stłamszone intensywnością metalowych gitar, które jakby dla zabawy włączają w nurt kompozycji krótką sekwencję utrzymaną w konwencji elektrycznego jazzu. Ale to na ścieżkach "Into The Electric Castle" nic dziwnego, ponieważ zwroty akcji wpisane zostały niejako w scenariusz muzycznych wydarzeń. Ciekawe, że pomimo gwałtownych przemian substancji dźwiękowej nie dotyka mezalians, czyli nie mamy do czynienia w żadnej, nawet elementarnej części z zaczątkiem chaosu lub bałaganu dźwiękowego. Proporcjonalnie ułożone struktury tworzą wspólnie harmonijny organizm, a konfrontacja teoretycznych przeciwności wywołuje intrygujące efekty, te z kolei eliminują potencjalną monotonię i jednostajność. Całość wciąga naszą wyobraźnię i poczucie estetyki jak potężny wir, nie pozwalając się wyzwolić. Dzieło godne ze wszech miar polecenia, dla każdego wielbiciela bardzo dobrej muzyki, niezależnie od podziałów stylistycznych. "Into The Electric Castle" to terytorium, na którym wspólny język i porozumienie znajdą bez wątpienia zarówno fani ekstremalnych odmian rockowego metalu, jak też ci, którzy rozsmakowani są w łagodniejszych, czasami piosenkowych, balladowych kreacjach. Posłuchajcie, bo to okazja do czerpania całymi łychami z piękna inteligentnej koncepcji. (6) Ayreon - The Universal Migrator, Part One: The Dream Sequencer 2000 Transmission

Artystycznie Ayreon tworząc i publikując "Into The Electric Castle" wspiął się na absolutny szczyt rockowych dokonań muzycznych. Co przyniosą kolejne wydawnictwa projektu Arjena Lucassena? Takie myśli pojawiły się u wszystkich tych słuchaczy, którym bliska stała się twórczość sympatycznego Holendra. Jak przebić, albo chociaż kontynuować sukces poprzednika fonograficznego? Zadanie trudne, choć wykonalne. Dwa lata po zjawiskowym wydawnictwie z roku 1998 światło dzienne ujrzał kolejny album "rockowej korporacji" Ayreon zatytułowany "The Universal Migrator, Part One: The Dream Sequencer". Jego integralną częścią stał się "Flight Of The Migrator", wydany w tym samym roku, a obie płyty stanowiły tematyczną jedność. Pierwszy rozdział jak to zwykle u Arjena bywa, koncepcyjnej opowieści, zmobilizował do działania kolejnych

ARJEN ANTHONY LUCASSEN

111


artystów, których zainteresował ten projekt. Podstawowy skład Ayreon tworzyli wówczas obok pomysłodawcy, dwa rockmani, perkusista Rob Snijders, oraz zaproszony do współpracy uznany muzyk Erik Norlander (to podobny typ "niespokojny duch" jak Lucassen, zaangażowany na różnych etapach swojej kariery w prace Lana Lane, Rocket Scientists i płyt solowych, których wydaje na "pęczki"). Obok nich w przygotowaniach studyjnych materiału do albumu uczestniczyła cała "gromada" rockowych osobistości., wśród nich ponownie Clive Nolan i Damian Wilson, a nowymi wykonawcami zostali Floor Jansen (After Forever, aktualnie wokalistka Nightwish), Lana Lane, Neal Morse oraz Johan Edlund, wokalista szwedzkiego Tiamat. Nie chciałbym przesądzać, ale wydaje mi się, że ten album "bije na głowę" pozostałe wydawnictwa Ayreon pod jednym względem, nasycenia pierwiastkami science-fiction. Już sam start zapowiada odrealnioną tematykę, a zrobotyzowane dźwięki dziwnych maszyn, przetworzone głosy wprowadzają nas do strefy innej galaktyki. Ten kosmiczny wstęp to także zapowiedź charakteru zawartości muzycznej, bo moim zdaniem płyta "The Dream Sequencer" należy do kategorii syntezatorowych, które zapisano dźwiękami syntetycznymi, momentami wkurzająco plastikowymi, pozbawionymi naturalnego ciepła analogowego instrumentarium, a Arjen uczynił wszystko, żeby słuchacze poczuli się jak na pokładzie kosmicznego pojazdu, brakuje tylko komendy "Huston, Huston mamy problem!". Należę do grona słuchaczy, którzy bez kłopotu tolerują obecność syntezatorów, ale tylko wtedy, gdy nie stają się one dominującymi członkami instrumentarium, a tutaj niestety te proporcje zostały zachwiane. Chociaż w żadnym wypadku nie wolno wykluczyć, że znajdzie się grupa odbiorców popierająca taką metodę konstruowania przekazu. Całe szczęście, że pomimo wyżej sformułowanego zastrzeżenia autor ponownie przygotował intrygujący zestaw melodii, które bardzo szybko zapadają w pamięć. Pozostały także liczne fragmenty, w których skompilowano brzmienie syntezatorów z akordami gitar, choć efekty nie są na pewno tak spektakularne jak na poprzedniku fonograficznym. Lucassen pozostał także konsekwentny w promowaniu jednorodnej koncepcji tematycznej. Główny wątek opowieści: planeta Mars w 22. wieku, wszyscy mieszkańcy Ziemi zginęli, zagłada dotknęła także kolonizatorów Marsa, pozostał jeden z nich, w który w akcie rozpaczy wyrusza w podróż przez wieki ludzkiej cywilizacji w maszynie "Dream Sequencer" i zamierza dotrzeć do czasów ludzkich przodków żyjących na drzewach. Jeśli chodzi o sam pomysł to szału nie ma i trudno nazwać go odkrywczym. Ot przeciętny hollywoodzki scenariusz. Muzycznie nie unikniemy porównań z publikacjami wcześniejszymi, a rezultaty takiej konfrontacji są jednoznaczne, kompozytor i autor fabuły złagodził brzmienie, wplótł w przestrzeń płytowych dźwięków znacznie więcej malowniczych, ilustracyjnych pasaży klawiszowych, wytwarzających nastrój melancholii, oraz odwołujących się do space rocka i psychodelii z końca lat 60-tych, z wyraźnym wskazaniem na fascynację wczesnymi Floydami. Lucassen zręcznie manipuluje klimatami, modyfikuje brzmienie z licznymi akcentami akustycznymi, czasami wdraża nieco wycofane na drugi plan partie Hammondów, które momentalnie ożywiają kompozycję, nadając jej mniej skomputeryzowany, a bardziej ludzki, humanistyczny wymiar, jak choćby w części pięknej melodycznie piosenki "One Small Step", w której przywołano także komponenty orkiestrowe, z dostojnymi fanfarami, a około granicy 5:30 wspaniałą, chwytającą swoim pięknem za serce partię gitary. Gdy w finale dołączają żeńskie wielogłosy ogarnia słuchacza magiczna mgła, "podziurawiona" trochę piskliwą serią dźwiękową syntezatora. Ale generalnie uważam, że ten fragment albumu, przypominam, że chodzi o prawie 9-minutowy "One Small Step", należy do najbardziej emocjonujących przeżyć tego 70 minutowego zestawu. W kolejnych aktach projektodawca potwierdza, że jedną z najsilniejszych stron Ayreon są niebanalne, pełne uroku tematy melodyczne, a dowodów na powyższą tezę dostarczają praktycznie wszystkie komponenty programu albumu. Łatwo "wpada w ucho" powtarzany kilkukrotnie motyw z kompozycji "The Shooting Company Of Captain Frans B. Coco" czy równie czarująca melodyką

112

żeńska wokaliza w "Dragon On The Sea", wsparta sporą dawką gitarowej akustyki. Zresztą w kwestii partii wokalnych należy zwrócić uwagę na pewien rodzaj strategii autora, który zmarginalizował do minimum rolę głosów męskich, natomiast całą sferę wokalistyki powierzył pięknym paniom, które magnetyzują swoimi anielskimi głosami. Swoją sztukę operowania głosem prezentują zarówno znane powszechnie Floor Jansen, czy Lana Lane, jak również mnie popularne, ale równie "widowiskowe" i medialne Mouse i Jacqueline Goavert. W niektórych rozdziałach opowieści na słowa i nuty znacząco wyeksponowano także sekwencje smyczkowe, przykładowo w ślicznym fragmencie "Temple Of The Cat", które skonstruował Peter Siedlach, niderlandzki, raczej mało znany aranżer. A wracając na chwilę do strony wokalnej, to "zatrudnieni" przez Lucassena faceci "przemykają" gdzieś po kątach anonimowo, nie zostawiając żadnych wyrazistych śladów wokalnych, sprawiają wrażenie wyjątkowo bezbarwnych. Nie wiem, gdzie leży przyczyna, ale na pewno przypisane im role odtworzyli bez ognia, emocjonalnego zaangażowania. Jedynym wyjątkiem w tym zakresie jest Damian Wilson, który intonuje przepiękny, odrobinę nostalgiczny song "And The Druids Turn To Stone", chociaż wokalista swobodnie przemieszcza się od fraz delikatnych, łagodnych i romantycznych po mocniejsze, dominujące, jednak efekt końcowy psuje zdecydowanie wpleciona, gdzieś około 5:10 solowa ingerencja syntezatora, niszcząca wykreowany przez śpiewaka nastrój. Całość nosi znamiona rockowej ballady, której warto wysłuchać w spokoju, aby docenić jej intymność i wokalny kunszt. Oceniając zawartość "The Dream Sequencer" całościowo można stwierdzić, że przygotowany materiał jest nierówny, momentami sprawia wrażenie bezideowego, a wytrawni poszukiwacze rockowych śladów znajdą zapewne bez wysiłku odniesienia, obok wymienionego "prehistorycznego" Pink Floyd, także do dzieł niemieckiego Eloy z okresu "Planets" i "Time To Turn". Nadchodzą jednak chwile, które gwarantują przeżycia estetyczne wysokiej jakości, uruchamiając pokłady wyobraźni. Nigdy nie byłem przesadnym zwolennikiem zastosowania syntezatorów, ale jeżeli już jakiś artysta się na taki krok decydował, to ceniłem w ich twórczości pewien umiar, szukanie kompromisów, "ocieplanie" brzmienia innymi składnikami instrumentarium. Na ścieżkach "The Dream Sequencer" zdarza się Arjenowi Lucassenowi dosyć często przekraczać niewidoczną granicę między wyszukanym artyzmem a banałem, stąd album jako całość nie jest porywającym spektaklem. I z tego przekonania wynika zamieszczona poniżej ocena.(3,5)

Ayreon - Universal Migrator Part Two: Flight Of The Migrator 2000 Transmission

Na wydanym w tym samym roku co "Universal Migrator, Part One" Arjen Lucassen postanowił kontynuować kanwę poprzednika, rozbudowując literacko dalsze losy podróżującego w czasie mieszkańca planety Mars poszukującego ludzkich przodków. Na swojej drodze spotyka pierwszą żywą istotę o nazwie Universal Migrator, która natychmiast po swoim narodzeniu dzieli się na kilka istot / dusz, które ruszają w poszukiwaniu przestrzeni Uniwersum, aby je zasiedlić. Główny bohater podąża za tym istotami, które kierują się na Ziemię. Arjen wprowadza całe multum wątków literackich, które dociekliwi błyskawicznie zinterpretują, a ich mnogość zapewne ucieszy zwolenników fantastyczno- naukowych opowieści. Ale przecież znajdujemy się w strefie oddziaływania płyty muzycznej, czyli dźwięki powinny przejąć przewodnictwo. Analizując pobieżnie występujących na albumie artystów, łatwo stwierdzić, że Lucassen ponownie zaangażował cały sztab rockowych "wymiataczy", bo większość z nich pochodzi z kapel, które potrafią wzbudzić i doprowadzić do szaleństwa dziesiątki decybeli. I to jest najbardziej znacząca zmiana profilu muzycznego w porównaniu do części pierwszej, czyli zapowiedź, że będzie głośno, dynamicznie, a mięsiste frazy i mocarne gitary wielokrotnie wkroczą na terytorium zarezerwowane przez ciężkie odmiany sztuki rockowej. A że to nie przelewki, świadczą nominacje do obsady ról wokalnych. Skończyły się rajskie "poduchy"

ARJEN ANTHONY LUCASSEN

panienek z mikrofonem, do akcji dosłownie wdarli się sami faceci, którzy przed mikrofonem potrafią postraszyć głosem i wydrzeć się solidnie. Oczywiście nikt nie nakazuje im ryczeć bez opamiętania, ale znając dotychczasowe osiągnięcia wokalistów, można przychylić się do sugestii, że partie głosowe nie będą spływały miodem i słodkością, raczej dynamiką i miażdżącą siłą. Sir Russel Allen z Symphony X nie wymaga rekomendacji. To może trzeba przedstawić Szanownym Fanom warsztat wykonawczy Ralfa Scheepersa, byłego frontmana Gamma Ray i aktualnego "krzykacza" Primal Fear? A kto nie zna Andi Derisa związanego od 20 lat z niemiecką kapelą Helloween? To może kolejny "anonim", Bruce Dickinson? Ale koledzy z Iron Maiden się uśmieją z tego "anonima". Odegrania ról wokalnych rozpisanych przez Lucassena podjęli się jeszcze Fabio Lione z Rhapsody, Ian Parry z Elegy i Vengeance oraz Timo Kotipelto z fińskiego bandu Stratovarius. Taka taktyka głównego projektanta przedsięwzięcia sprawdziła się co do joty. Dokonania wokalne na tym albumie porażają. To już nie są subtelne gierki w słowa śpiewane, lecz potężne machiny agresji, które przytłaczają mocą i ogromem, budując także pełen grozy klimat. A od tej informacji wiedzie prosta droga do wniosku, że Arjen w przeważającej części porzucił subtelności i łagodność z części pierwszej dyptyku. Jasne jest, że przy tej armii zaciężnej wokalistów, trudno otoczyć ich leniwymi, łagodnymi pasażami instrumentacji. Lucassen nie poszedł "pod prąd" i sprostał spekulacjom słuchaczy i brzmienie, równie bogate jak na wcześniejszych dziełach, oparł na niesamowitej energii gitar, które "szyją" co rusz w przestrzeni jak brzytwą po uszach. Praktycznie co jakiś niedługi czas "wystrzeliwane" są całe kanonady ostrych, agresywnych riffów, utwory pulsują, nutki drgają od przeciążeń, a skala głośności szaleje. Nie ma co "owijać w bawełnę" i trzeba to jasno wyartykułować, Lucassen rozbił w proch i pył Uniwersum ze swojej opowieści erupcjami perkusji, basowymi salwami i wielokrotnie power metalowo szybkimi zagrywkami na elektryczne struny. Aby obraz całości nie był nazbyt intensywny, zdarzają się partie stonowane, uspokojone, takie przystanki na drodze do rażenia gitarowymi akordami. Pełnowartościowymi partnerami przy kreowaniu brzmieniowego wizerunku dziewięciu rozdziałów historii pozostają naturalnie instrumenty klawiszowe, ale nie stanowią one koalicji dominującej i spektakularnie przegrywają "walkę" z korporacją elektrycznych strun. "Flight Of The Migrator" na wielu etapach swojego życia, to żywioł. Zadbali o taki stan zaproszeni gitarzyści, wśród nich Michael Romeo, kolega Allena ze składu Symphony X, który podtrzymując swoje stylistyczne atrybuty, "wyrzeźbił" doskonałą partię solową w "Dawn Of A Million Souls". Gary Wehrkamp z Shadow Gallery przysłużył się jakości kompozycji "Through The Wormhole", a Oscar Holleman z Vengeance swoimi umiejętnościami w wędrówkach po strunach i progach ozdobił "To The Quasar". Obok nich paluszkami po klawiszach zasuwają takie tuzy jak Erik Norlander, który "wtrąca swoje trzy grosze" w każdej kompozycji, raz uruchamiając potencjał organów Hammonda, by innym razem "wcisnąć" się w przestrzeń dźwięku z syntezatorowym solo. Prawie każdy utwór nosi charakterystyczne cechy stylu zaproszonych gości, pomimo tego kompozycje zachowują spójną konstrukcję. Po kosmicznym szumie i elektronicznie zniekształconych głosach z intro "Chaos", na scenę z przytupem wkracza gitara, która idąc na kompletny żywioł instrumentalnej popisówki podnosi temperaturę akcji do niebotycznej wysokości, a emocji nie tonuje w żaden sposób występ klawiszy, tym bardziej że odbiór bombardują salwy perkusji. Ultra szybka gitara pozwala zapomnieć, że mamy do czynienia z konceptualną powieścią science fiction. Po "Chaosie" następuje "Dawn Of A Million Souls", rewelacja, Hammondy pod dyrekcją Norlandera, mroczne, mnisie zaśpiewy, potęga sztuki wokalnej Allena, partie chóralne, smyczkowe aranżacje, fantastyczna orkiestracja (nieziemskie wiolonczele) (3:50), mistrzowska partia solowa gitary Romeo (4:40). Tak wygląda pokrótce krajobraz tej progmetalowej, a nawet heavy metalowej kompozycji. Oj, skleroza nie boli! Zapomniałem o jeszcze jednym składniku tej pysznej mikstury, melodia. Kapitalna, powalająca urodą. Akt trzeci "Journey On The Waves Of Time" zdobywa serca słuchaczy od pierwszych taktów, wejście skrzypiec solo to istna magia. We wnętrzu tego kawałka wirtuozeria Norlandera na organach, Ed Warby szalejący za zestawem perkusyjnym, wygenerowane elektronicznie chóry, profesjonalizm wokalny Ralfa Scheepersa. "To The Quasar" proponuje w prologu rozwiązania akustyczne, szczypta elektroniki, tajemniczy głos Andi Derisa i potężne wejście gitar w 3:50. Znikają syntezatorowe smugi, dominatorem zostają ciężarne riffy. Punktem kulminacyjnym albumu nazwać można ponad 10minutową sagę "Into The Black Hole", która inauguruje majestatyczne intro, po czym rozwija się spokojna część


pierwsza z głosem Dickinsona w roli głównej. Z każdą sekundą kompozycja nabiera mocy rockowego hymnu, a jest w niej wszystko, co lubią "rockowe tygrysy", od anielskich chórów w tle, przez potęgę wokalu Bruce'a i wyraziste partie gitarowe, dynamiczne, dosadne i druzgocące, a bonusem części środkowej staje się wariacja na syntezator. Porywający motyw melodyczny. Także pozostałe akapity zapisanej słowami i dźwiękami przez Arjena Lucassena story nie ustępują poziomem tym przedstawionym. Po chwilowej obniżce formy "Universal Migrator Part I" Ayreon wjechał paradnie ponownie na szczyt zarezerwowany dla autorytetów rockowych salonów. Wespół z towarzystwem zaproszonych indywidualności Lucassen "skroił" projekt świadczący o jego kreatywności, ciągłych poszukiwaniach, podejmowaniu ryzyka w łączeniu najbardziej nieprawdopodobnych sekwencji dźwięku. Przy takim eksperymentatorskim podejściu do rockowej materii mogą zdarzać się wpadki, ale ta przykra dolegliwość nie dotknęła na szczęście płyty "Flight Of The Migrator". (5)

Ayreon - The Human Equation 2004 InsideOut Music

Albumem "The Human Equation" powraca Lucassen z krain fikcyjnych, wypełnionych fantazją do rzeczywistości i ziemskich realiów. Jedno założenie pozostaje niezmienne, pozostajemy dalej w sferze albumów koncepcyjnych. W tym przypadku autor opowiada historię dwudziestu dni z życia pewnego mężczyzny, który uległ wypadkowi samochodowemu i przebywa w stanie śpiączki w szpitalu. Już na wstępie pierwszego dysku, tego dwupłytowego wydawnictwa, wprowadzeni zostajemy w tematykę poprzez kilkanaście sekund efektów specjalnych (praca silnika, odgłosy gwaru miejskiego, pisk hamulców) imitujących opisane zdarzenie. W dalszym ciągu życiowych epizodów w duchowym wnętrzu bohatera rozgrywa się pewien konflikt uczuć i emocji. Każde uczucie reprezentuje rola wokalna na płycie, także głos mężczyzny i jego żony, zaśpiewane przez multum zaproszonych gości - przedstawicieli znanych rockowych zespołów. Także Lucassen przypisał sobie rolę wokalną, wcielając się w postać przyjaciela głównego bohatera opowieści. Pod koniec albumu usłyszeć można także brzmienie "Dream Sequencer", a tym sposobem autor projektu nawiązuje do swoich wcześniejszych dokonań płytowych pod szyldem Ayreon. Chciałbym ograniczyć liczbę informacji, nazwijmy je statystycznych, o wykonawcach, ale trudno milczeć w kwestii aktorsko - wokalnych kreacji na tej płycie, gdyż co nazwisko to gwiazdorski wymiar. Umysł (Rozum) - Eric Clayton (Saviour Machine), Miłość - Heather Findlay (ex- Mostly Autumn), Strach (Lęk) - Mikael Akerfeldt (Opeth), Duma (Pycha) - Magnus Ekwall (The Quill), Przyjaciel - Arjen Lucassen, Przemowa (Narrator) - James LaBrie (Dream Theater), Żona - Marcela Bovio (Stream Of Passion), Ojciec - Mike Baker (Shadow Gallery), Pasja Irene Jansen (siostra Floor Jansen, Star One), Agonia Devon Grave (DeadSoul Tribe), Wściekłość - Devin Townsend (instytucja rockowa, głównie Devin Townsend Project). Jak do tej wystawnej galerii sław dołączymy solistów- instrumentalistów w osobach m.in. Martina Orforda (przez lata całe IQ, obecnie solo), Kena Hensleya (kiedyś legendarny Hammondzista Uriah Heep), Olivera Wakemana (syn sławnego ojca Ricka) czy Joosta Van Den Broeka (After Forever), to łatwo dojść do wniosku, że stworzono projekt o zasięgu międzynarodowym, a szefowi udało się skompletować iście "Oskarową" obsadę. Oczywiście Line-up nie musi o niczym świadczyć, gdyż bywało już tak, że całe zastępy świetnych rockmanów pociły się z wysiłku nad pracą, a cała para poszła w gwizdek i rezultaty były marniutkie. Ale w przypadku "The Human Equation" na szczęście tak negatywna ocena nie znajduje odzwierciedlenia, przeciwnie, słuchacze mogą podziwiać znakomite dzieło rock - operowe, kto wie, czy nie jedno z wiodących w zakresie tego gatunku. Trafia w nasze ręce produkt fonograficzny najwyższej jakości, co znajdzie swój wyraz w końcowej ocenie. Całą fabułę zilustrowano znakomitą, różnorodną muzyką, którą zebrano na dwóch dyskach, a spójna, tematycznie, literacko powiązana story zajmuje ponad 100 minut. Słuchacze powinni uzbroić się w cier-

pliwość i prześledzić z uwagą rozterki i losy protagonisty. Naprawdę warto! Mogłoby się wydawać, że w roku 2004 w dziedzinie albumów koncepcyjnych nic nie jest w stanie zaskoczyć osłuchanego w rockowych dźwiękach fana. Okazuje się, że można! Więcej! Lucassen wymyślił i wdrożył swoje pomysły tworząc jedno z najwybitniejszych swoich dzieł, które jest także na pewno jednym z liderów zestawień w gronie koncept - albumów. I sądzę, że nie ma w tym stwierdzeniu krzty przesady. Tym bardziej, że nie tylko sama muzyka zasługuje na taką nominację, ale także staranność edytorska. Bo pomysłowa szata graficzna oraz zawartość malarska bookletu nawiązują jednoznacznie do tematyki poszczególnych utworów. Obok szczegółów "wizyjnych" podkreślić należy jakość brzmienia, ale taka sugestia w przypadku produkcji Arjena zakrawa na truizm. Oczywiście głównym aktorem jest muzyka, w zasadzie powinienem napisać przez duże "M", ponieważ tylko taka pisownia przynajmniej częściowo oddaje majestat, dostojność, epicką dumę z jednej strony, a skromność faktury i ascetyzm niektórych sekwencji akustycznych z drugiej. Proporcje pomiędzy tym fragmentami o wielkości rockowego poematu, a odcinkami zdominowanymi akustycznym szeptem gitar ustawione zostały zgodnie z zasadami zwykłego rozsądku, tak aby nie przytłoczyć swoją potęgą, albo żeby nie nużyć nadmiarem łagodności. Rozpiętość dźwięków doskonale przedstawia niuanse poszczególnych uczuć głównego bohatera literackich eksploracji. Od pojedynczych szumów elektroniki i akustyczno- gitarowych pieszczot po dynamiczne wejścia koalicji gitar i wokali zbliżających się do strefy growli. Od typowych rozwiązań rockowych z riffami, pasażami klawiszy po akcenty eksperymentatorskie, bo pytaniem retorycznym pozostaje kwestia, jak potraktować początek drugiej odsłony dramatu, w czasie której słyszymy sygnały przeżywanej przez główną postać traumy i zachwiania równowagi psychicznej, rejestrowanych przez aparaturę medyczną, co Lucassen ujął w jedenaście epizodów, z których dziesięć trwa po cztery sekundy każdy, a ostatni całe dziewięć sekund. Po tych zabiegach poszkodowany w wypadku mężczyzna budzi się ponownie do życia, choć w depresyjnym klimacie podkreślonym utworem zatytułowanym "Trauma". Lucassen demonstruje także zacięcie psychologiczne, gdy pod koniec albumu pojawiają się Freudowskie dylematy i gdy okazuje się, że bohater powieści ukrywał przed sobą skłonności samobójcze, które stanowić mogą wyjaśnienie przyczyn wypadku. Pomimo wagi problematyki, ciężkiej od ponurych psychologicznych rozważań, wiele miejsc wyróżnia się nośnymi motywami melodycznymi. Omawianie wyrwanych z kontekstu albumu pojedynczych akapitów mija się z celem, ponieważ jak już wspomniałem historia zdarzenia stanowi zamkniętą całość i jej rozdziały stanowią integralną część, przechodząc płynnie z jednego wątku w następny. Zwraca uwagę bogactwo aranżacji, od tych orkiestrowych, symfonicznie potężnych, po erupcje stricte metalowe. Powierzchnia muzyczna tej zapisanej dźwiękami księgi przypomina sztormowe morze, na którym zdarzają się momenty względnej ciszy, by za chwilę wiatr i fale uderzyły ze zdwojoną mocą. Skrupulatni "laboranci" czyli poszukiwacze zapożyczeń w albumowej materii "The Human Equation", zarejestrowali zapewne pewne nawiązania do stylu Iana Andersona z Jethro Tull w partiach rockowo- folkowych na flet, może wyczuli delikatne odniesienia do gitarowego liryzmu Davida Gilmoura z Pink Floyd, albo zidentyfikowali multiinstrumentalne pasaże w utworze "Realization" "pachnące" stylem sztandarowego dzieła Mike'a Oldfielda "Tubular Bells", ale przy tych podobieństwach postawić należy wielki znak zapytania. Już przywołany nieco wyżej Ian Anderson w jednym z wywiadów sprzed lat bez ogródek stwierdził, że w muzyce rockowej, czy to się komuś mniej lub bardziej podoba, wszystko już wymyślono, dlatego trudno przy kolejnych płytach oczekiwać czysto innowacyjnych bądź awangardowych pomysłów. Przychylam się do tej opinii jednego z autorytetów rocka (choć on, ku mojej rozpaczy nic o tym nie wie) i nie dziwi mnie, że czasami w lewym uchu pobrzmiewają echa czegoś, co już w swoim dosyć długim życiu słyszałem (lewe mam lepsze, silniejsze). Trudno potraktować takie wrażenie w kategoriach zarzutu bądź krytyki. Aż wydaje się nieprawdopodobne, że Ayreonowa podróż przez zakamarki ludzkiej świadomości i ciemne strony psychiki może się komuś nie spodobać. Jest w tych kreacjach mnóstwo czystych rockowych ekspozycji, znajdziemy subtelności folkowe, rock progresywny i jego metalowa "twarz" także mają swoich "senatorów". A obok nich wspaniale funkcjonuje powaga i dramatyzm symfonicznych aranżacji. Para - operowe arie i musicalowe songi nie dziwią, gdyż mamy przecież do czynienia z rock- operą. Całości słucha się wyśmienicie, a dzięki zmyślnej konstrukcji kompozycji, ich melodyjności i wokalnej rozmaitości "połyka" się dwadzieścia utworów bez wysiłku, wracając

chętnie po przerwie ponownie na ścieżki wydawnictwa "The Human Equation", którego innymi cechami charakteru są oryginalność spektaklu, nasycenie partiami wokalnymi w wykonaniu samych uznanych śpiewaków oraz heavy metalowej zadziorności z balladową zwiewnością. W najbardziej wypasionej wersji załączono płytę DVD, która zawiera kompletną dokumentację powstawania publikacji (między innymi atrakcyjną prezentację "warsztatu" perkusyjnego Eda Warby). W tle cały czas słychać muzykę, która została skompletowana w wyrafinowany sposób, mianowicie dokonano kompilacji sprytnie zestawionych najmocniejszych akcentów albumu. Trzeba być nie lada oszołomem, aby nie zareagować na taką zachętę i nie nabyć całości wydawnictwa. (6)

Ayreon - 01011001 2008 InsideOut Music

Dziwne, nieprzyjazne dźwięki pracy jakiejś bliżej nieokreślonej maszynerii, a po kilkunastu sekundach wejście motorycznego riffu w stylu metalowych czempionów. Tak zaczyna się nowy album Ayreon. Po wysłuchaniu i przede wszystkim zapoznaniu się z głównymi wątkami tematycznymi, powstał w mojej mózgownicy dylemat, czego ten Arjen jeszcze z pogranicza nauki i fantastyki nie wymyśli. Oczywiście nie znam żadnej prognozy na ten temat, ale treść nowego dzieła dosyć mocno powiązana jest z zagadnieniami naukowymi z pogranicza fizyki, astronomii. Zapis w tytule albumu, czyli ciąg zerojedynkowy stanowi binarny (nie będę udawał, że od razu wiedziałem, o co w tym wszystkim chodzi, dlatego musiałem znaleźć oparcie na zasobach informacyjnych Internetu - system binarny, "bin" - pozycyjny system liczbowy, w którym podstawą jest liczba 2, a do zapisu liczb potrzebne są tylko dwie cyfry: 0 i 1) odpowiednik liczby 89, co w systemie kodowania ASCII (American Standard Code For Information Interchange - kod, w którym liczby z zakresu 0 - 127 przyporządkowane są literom alfabetu angielskiego, cyfrom, znakom przystankowym i innym symbolom) oznacza literę "Y". Fabułę stanowi historia wysoko rozwiniętego, pozaziemskiego gatunku, zamieszkującego planetę Y i utrzymującego się przy życiu wyłącznie dzięki specjalnym maszynom (Klarowne odniesienie do samego początku muzycznego albumu i maszynowych tonów). Ta zależność technologiczna stwarza realną groźbę zaniku uczuć i emocjonalności tych istot, w związku z czym decydują się one na zdeponowanie swojego DNA na nadciągającej w kierunku planety Y komecie, znajdującej się według obliczeń na kursie kolizyjnym z Ziemią. Jednakże nieprzewidziane zderzenie komety zmienia radykalnie warunki panujące na tej planecie, powodując zagładę żyjących tam dinozaurów. Tak wyglądają kontury stworzonego scenariusza. Można dojść zatem do uzasadnionego wniosku, że album "01011001" opowiada prehistorię "The Final Experiment", nawiązując tym samym do debiutu płytowego Ayreon. Po opublikowaniu "The Human Equation" niedowiarkom, także mnie, wydawało się, że sympatyczny Holender osiągnął w wielu punktach twórczości tego projektu swoje apogeum. Myślę w tym momencie o priorytetach jakościowych dotyczących przykładowo zaproszonych do realizacji wcześniejszych gości, o staranności wypracowanych standardów brzmieniowych, szacie edytorskiej. A po wydaniu "Zer i Jedynek" okazało się, że Arjen Lucassen potrafił wyznaczyć nową jakość w poruszonych wyżej kwestiach, nie gubiąc tutaj - co stanowi najważniejszych czynnik - klimatu i melodyjności czystej muzyki w zaprezentowanych kompozycjach. Na omawianym dziele podziwiać możemy ponownie kunsztownie rozpisane na role występy gwiazd rockowych światowego formatu, a od magii roztaczanej przez nazwiska licznych wokalistów i instrumentalistów można dostać niechybnie zawrotu głowy. Obok wykonawców, którzy wystąpili we wszystkich poprzednich produkcjach Ayreon ekipę artystów uzupełniły takie tuzy wokalistyki rockowej jak choćby John Wetton, Jorn Lande, Cristina Scabbia, Hansi Kürsch z Blind Guardian, Tom Englund z Evergrey czy członkini arystokracji i dama kobiecej urody i śpiewu Anneke Van Giersbergen. Jeśli chodzi o instrumentalistów to nowymi twarzami są w tym gronie Rick Wakeman, Tomas Bodin (The Flower Kings),

ARJEN ANTHONY LUCASSEN

113


Keith Emerson, mistrz gitary Steve Hackett, Jordan Rudes z "Teatru Marzeń" czy Derek Sherinian. Samych tylko zróżnicowanych w zakresie barwy głosów naliczyłem 17, co dobitnie słychać w przestrzeni albumu, zarówno w partiach solowych, jak też w fantastycznie ułożonych, przepięknych duetach. Gdybym miał wytypować tę cechę aktualnego wydawnictwa Ayreon, która w konfrontacji z poprzednimi albumami wręcz zaskakuje to mnogość skojarzonych na potrzeby wykonawcze płyty charyzmatycznych duetów, które stanowią tutaj prawdziwe zjawisko. Zestawienie tembru głosów różniących się solowo w sposób ekstremalny dało olśniewający rezultat, szczególnie wtedy, gdy męski "aktor" wchodzi w rejestry black bądź death metalowe zbliżając się na "milimetr" do growli, a żeński odpowiednik "snuje" swoją anielską, pogodną i kobieco uroczą partię songu. Takie wokalne "kłótnie" wzniecane są co rusz i stanowią wspaniałą ozdobę spektaklu. Metodologia postępowania Lucassena przy projektowaniu widowiska nie uległa zmianie, mianowicie ponownie zjednoczył on zintegrowany, całościowo niesamowicie spójny konglomerat najróżniejszych elementów sztuki rockowej, pochodzących z wielu gatunków, kierunków, trendów, wśród których wiodące wydają się być progrock, metal i jego odmiany, opera, musical, forma słuchowiska, w chwilach akustycznych folk i wpływy celtyckie (posłuchajcie niespełna 3-minutowego fragmentu kończącego pierwszą płytę zestawu "Web Of Lies", a serce ze wzruszenia spowodowanego jego pięknem może odmówić Wam posłuszeństwa). Po raz kolejny słuchacze otrzymują do estetycznej i intelektualnej analizy rozbudowany, złożony, wielowarstwowy produkt artystyczny zapisany na dwóch dyskach, łącznie ponad 100 minut, w którym podział na tytuły czy podtytuły ma charakter czysto umowny. Muzykę należy w tym wypadku traktować całościowo, jak suitowe monstrum, albo obszerną powieść, w której obok słów znalazły się tysiące magicznych dźwięków. Bogactwo wykorzystanych, niekiedy wprawdzie symbolicznie ale nie mniej spektakularnie, środków instrumentalnych, elektrycznych i akustycznych, poraża swoim rozmachem, a fachowcy potrafiliby zapewne docenić zmienną konfigurację brzmienia różnych typów gitar, całą baterię keyboardów, czy składników perkusyjnych, nie wspominając o fletach, skrzypcach i wiolonczelach. Nie uciekniemy od porównań z innymi dokonaniami w dyskografii Ayreon, które prowadzą do konkluzji, że autor projektu zadbał o zdecydowanie ostrzejsze, cięższe brzmienie, oczywiście nie w całym wymiarze opowieści, ale są takie odcinki, że zmasowany atak gitar i bębnów przypomina szarżę brygady pancernej. Kto nie wierzy, niech posłucha przykładowo wejścia gitar przebijających się z syntezatorowego tła w inaugurującym drugi dysk utworze "The Fifth Exinction" (2:30), które swoją mocą i brutalnością brzmienia dosłownie masakrują przestrzeń dźwięków. Ale za moment z burego krajobrazu wyłania się słoneczna poświata, bo jak nazwać późniejszy występ skrzypiec inicjujących fantastyczną melodię. A dodam, że tylko w tym jednym numerze nastrojowość zmienną jest jak w polskim "marcu jak w garncu", bo nieco później docierają do naszych uszu smyczkowe wariacje, dostojna orkiestracja ze szczyptą elektroniki. Wydaje się na tzw. "pierwszy rzut oka", że tak różne wpływy bezkolizyjnie nie dadzą się zjednoczyć. Błąd! Lucassen dokonuje takich wolt co chwilę, bez szkody dla spójności całego materiału. Genialne partie Hammondów funkcjonują w idealnej symbiozie z syntezatorami pulsującymi w rytm wyznaczany uderzeniami perkusji i basowym pomrukiem. Pierwszy lepszy przykład to rozwiązania z kompozycji "Waking Dreams". W innych miejscach podziwiać możemy bombastyczne pasaże chóralne wspierane klawiszową orkiestrą, tworzące wspólnie z gitarami "mury" potężnych dźwiękowych zamków. Innym razem dajemy się uwieść folkowej lekkości partii fletu we współpracy z akustycznym pięknem gitary, stanowiącymi akompaniament dla wyrafinowanych duetów wokalnych, jak to wyraźnie słychać we wspaniałym melodycznie, chwytliwym jak diabli songu "The Truth Is In Here". Generalnie ze świecą szukać na tym albumie mielizn, świadczących o słabościach kompozycyjnych lub wykonawczych wszystkich uczestników wydarzenia. Dzieło "01011001" błyszczy jak gwiazda we Wszechświecie, koncentrując na sobie uwagę słuchaczy. Po ze wszech miar udanych przodkach fonograficznych autorstwa Ayreon, biorąc pod uwagę ich rozmach i poziom artystycznych kreacji, mogłoby się wydawać, że wyżej już wejść nie można, bo "głową dotykamy sufitu". Ale Arjen jako mężczyzna słusznego wzrostu (niektórzy zapewne wiedzą, że de facto ma dwa metry wzrostu a więc do ułomków nie należy) przebił głową ten umowny sufit i wspina się jeszcze wyżej. Gdzie go zatrzymają siły "nieczyste"? Kto to wie? Odpowiedź poznamy w przyszłości, albo nigdy. A teraz zabierajcie za posłuchanie tej bajki w duchu science fiction, na pewno będziecie ukontentowani jej walorami.

114

(6) PS. W wersji "Limited Deluxe Edition" doszedł jeszcze składnik dokumentujący przebieg prac nad albumem w formie płyty DVD.

Ayreon - The Theory Of Everything 2013 InsideOut Music

Pięć długich lat zabierał się Arjen Lucassen za wykonanie kolejnego kroku na drodze kariery Ayreon. Efekt? Głęboki szacun! Jedynym stałym członkiem projektu pozostał sam boss, który z żelazną konsekwencją dobiera sobie współpracowników, według sobie znanego klucza. Gdy skonfrontujemy zawartość line-up z wcześniejszymi publikacjami zauważymy nowych członków kompanii, wśród nich Sara Squadrani (power metalowy Ancient Bards), Michael Mills (współzałożyciel legendy R.E.M.), Marco Hietala (Nightwish), Tommy Karevik (Seventh Wonder, Kamelot) czy Troy Donockley wirtuoz gry na tych wszystkich irlandzkich i szkockich fletach, dudach i kobzach. Nie tylko ten ostatni instrumentalista sięga po tego typu instrumenty na tej płycie, są także w składzie inni, stąd już blisko do wniosku, że tym razem brzmienie wielokrotnie zdominowane zostanie przez wpływy celtyckie. Takie przypuszczenie zgodne jest z prawdą, z tym, że Arjen zadbał o właściwe proporcje, dlatego styl Ayreon pomimo silnej momentami presji Uilleann Pipes and Whistles, różnych modeli fletu (Jeroen Goossens), Irish Bouzouki nie stracił na wszechstronności, za to nabrał dodatkowych barw i odcieni, roztaczając przed słuchaczami przepiękne dźwiękowe krajobrazy. Fani zdążyli się już przyzwyczaić do wielowymiarowych ekspozycji tworzonych i organizowanych przez Lucassena pod szyldem formacji Ayreon, w której zgodnie z charakterystyką dyskograficzną jedynym stałym członkiem jest sam Arjen Lucassen. Także tym razem rock - operowy show obejmuje dwa dyski, blisko 90 minut muzyki zawierającej w sumie 42 odsłony, składające się na cztery akty z tytułami Phase I: "Singularity", Phase II: "Symmetry", Phase III: "Entanglement" i Phase IV: "Unification" spojone w jedno pięknie udekorowane partiami solowymi dzieło. Za sprawą egzotycznych instrumentów ludowych z kraju Celtów wielokrotnie opuszczamy na chwilę dostojny gmach opery, aby przenieść się na celtycki jarmark i wykonać skoczne tańce irlandzkie bądź szkockie w takt folkowych hołubców. Głównodowodzący pozwolił także na "skażenie" kompozycji cechami indywidualnymi, wynikającymi z maniery wykonawczej zaangażowanych osobowości. Z grobu rozpoznam styl Keitha Emersona w partii solowej mooga we fragmencie "Progressive Waves" z pierwszej płyty. Podobnie gitarowych wstawek Steve'a Hacketta nie sposób pomylić z innymi występami gitarzystów. Naturalnie także inni prominentni artyści rockowi w dziedzinie wokalistyki i instrumentalistyki przyczynili się wydatnie do jakościowego ukształtowania tego wydawnictwa. Kilka spraw nie uległo jednak zmianie, zgodnie z motto "po co zmieniać sprawnie pracujący mechanizm". Po pierwsze: ponownie spotykamy się z albumem koncepcyjnym. Jako fabuła posłużyła Arjenowi tzw. Teoria Wszystkiego, która istnieje w świecie nauki i stanowi hipotetyczną teorię wynikającą z założeń matematyki i fizyki i, która stara się wyjaśnić i wzajemnie powiązać znane zjawiska fizyczne. Z czasem pojęcie to włączone zostało w zakres badań fizyki cząstek elementarnych, działu fizyki badającego cząstki atomowe oraz zachodzące między nimi oddziaływania. Często nazywa się Teorię Wszystkiego także Świętym Graalem nauk przyrodniczych. Tym razem zebrani wokaliści wcielili się w przypisane im role, między innymi naukowców, pracujących w laboratoriach na teoriami, które mogą im pomóc zrozumieć lepiej świat. Punktem kulminacyjnym opowieści jest postać ogarniętego obsesją naukowca, który pochłonięty badaniami zapomina o otaczającym go świecie, także o swojej rodzinie i swoim synu, tzw. Cudownym Dziecku, w którym dostrzega największego rywala na drodze do osiągnięcia naukowego splendoru. Po drugie: umiejętne połączenie brzmień analogowych, elektroniki i akustyki. Po trzecie: znakomite orkiestracje, za przygotowanie których odpowiedzialność wziął Siddharta Barnhoorn, ceniony

ARJEN ANTHONY LUCASSEN

kompozytor przede wszystkim muzyki filmowej, autor ponad 70 soundtracków. Po czwarte: znakomite, aktorskie wokale, także znane z wcześniejszych dokonań duety, tutaj wykonane z pewną dozą teatralności. Po piąte: melodyjność, która dla kompozycji Ayreon stała się jednym z priorytetów, także na tym albumie jeden z najmocniejszych punktów. Po szóste: różnorodność w każdym zakresie. Brzmienie ewoluuje permanentnie, zmieniając się wraz z kolejnymi rozdziałami. Sprzyja tej tendencji dokonany podział na 42 mikro części, trwające od kilkudziesięciu sekund po maksymalnie trzy minuty z sekundami. Nastrojowość wzorcowo zintegrowana z brzmieniem. Skuteczne balansowanie w partiach instrumentalnych pomiędzy ciężkością i mrokiem a lekkością i łagodnością. Intrygujące, nieoczekiwane zwroty muzycznej akcji, gwałtowne przyspieszenia i spowolnienia rytmu. A to tylko wycinek stosowanych tricków. I wreszcie sama muzyka, czyli główny bohater tego wydawnictwa pod szyldem Ayreon. W tej kwestii brak zdecydowanych zaskoczeń, "The Theory Of Everything" stanowi zbiór kompozycji, których specyfika stylistyczna spełnia oczekiwania słuchaczy akceptujących wcześniejsze założenia koncepcyjne projektu. Nikt nie myślał o rewolucji, bo w jakim celu "majstrować" w materii doskonałej. Gdyby jakiś ankieter zapytał mnie, co myślisz, gdy słyszysz nazwę Ayreon, moja odpowiedź brzmiałaby następująco: hymniczny, niezwykle melodyjny metal progresywny, z niezliczoną ilością wpływów innych gatunków muzycznych, o chwilami dosyć "połamanej" rytmice, z orkiestrowymi pasażami, pięknymi, kameralnymi balladami, spełniającymi wymagania nawet bardzo wybrednych odbiorców, wplecionymi w całość, zwracającymi uwagę swoją urodą i niekonwencjonalnym instrumentarium folkowymi piosenkami, z całym multum wytrawnych, przemyślanych pół - akustycznych partii instrumentalnych, ze znaczącymi dla przebiegu scenariusza, pioruńsko chwytliwymi motywami tanecznymi, którezapewniam-poderwą do aktywności nawet starych wyjadaczy, "fotelowych leniuchów", którzy już z niejednego "pieca chleb jedli". Akurat znajduję się w punkcie, w którym z głośników płynie łagodnie piosenka "Magnetism", prawdziwe magnetyczne piękno. Ale wymienianie tych czarodziejskich miejsc skończyłoby się cytowaniem poszczególnych tytułów, metodycznie od początku, na zasadzie "jak leci", bo prawie wszystkie na to zasługują. Podkreślić należy również słyszalną wyraźnie pewną dozę teatralności, doskonałą dramaturgię oraz kapitalne "sterowanie" nastrojowością, od melancholijnych, refleksyjnych fragmentów po skrajnie radosne, spontaniczne i pełne emocji. Spektrum i wszechstronność akcentów stricte muzycznych, a także tych bardziej ulotnych, niekonkretnych wpływających na nasze indywidualne poczucie estetyki zachwyca i wywołuje respekt. Arjen dostarcza także dowodów, że nie boi się ryzykować i łączyć komponentów skrajnie różnych, a rezultat takiego postępowania jest wręcz olśniewający. Żeby nie pozostać "gołosłownym" wrócę na chwileczkę do songu "Magnetism", w którym po celtyckim, spokojnym wstępie ni stąd ni zowąd "wystrzeliwuje" swoją kanonadę koalicja gitar, której "wykop" dosłownie zmiata romantyczną uległość z intro. Cała układanka pasuje do siebie, jakby tak została stworzona, żadnego dysonansu, żadnych niedokładności. I jeszcze dwie kwestie. Pierwsza czysto porządkowa, mianowicie jak to zwykle w przypadku Ayreon pojawiły się także edycje alternatywne, jedna z bonusowym DVD i druga obejmująca w sumie pięć płyt, dwie regularne audio ze standardowym zapisem "The Theory Of Everything", plus DVD oraz dwa dodatkowe kompakty z całkowicie instrumentalną wersją "Teorii..". Godna wzmianki jest załączona niesamowicie "wypasiona" książeczka. Po drugie, gdy przystępowałem do pisania tego tekstu, znając zawartość wydawnictwa, kołatała się w mojej głowie myśl, że maksymalna ocena, jaką mogę wystawić, to coś pomiędzy 4.5 - 5. Ale ponowne, dwukrotne, w pewnym odstępie czasu, przesłuchanie pobudziło nową przyjemność i zmusiło mnie do weryfikacji mojego sądu. "The Theory Of Everything" posiada potężną siłę działania, "urok osobisty", któremu trudno się oprzeć. A słuchana wiele razy nie wywołuje poczucia nudy bądź przeświadczenia straconego czasu. Może to tylko moje przekonanie, aby je potwierdzić lub odrzucić należy poświęcić 90 minut swojego drogocennego czasu. Proste? Jak konstrukcja cepa! (6) Star One - Space Metal 2002 InsideOut Music

Zaczynając omówienie pierwszej płyty z dorobku Star One podać należy kilka danych faktograficznych. W tym roku mija 13 lat od daty założenia, a zainteresowani zapewne wiedzą, że jest to jeden z projektów niderlandzkiego twórcy rockowego Arjena Anthony Lucassena, wcześniej znanego także jako pomysłodawca formacji Ayreon. Tworząc Star One Lucassen postanowił


"odjechać" stylistycznie w kierunku heavy metalu, power metalu, z zachowaniem niektórych cech progmetalowych dźwięków, a jednym z założeń programowych stało się motto "szybciej i ostrzej". Tytuł pierwszej publikacji fonograficznej nie pozostawia złudzeń, jest rzeczywiście szybko, a gitary dają ostro do wiwatu, chociaż w niektórych kompozycjach znalazło się sporadycznie miejsce także na łagodność i spowolnienie rockowej furii. Jak ktoś jeszcze się waha, to wystarczy że "odpali" debiutancki album i po nieco ponad minutowym intro usłyszy utwór "Set Your Controls". Istny żywioł, gitarowa kawaleria daje czadu, że potencjometry mierzące dynamikę dostają szału, podskakując w agresywnym rytmie. Kolejna pozycja nic w tym względzie nie zmienia, bo "High Moon" jest jeszcze cięższy, a motoryczny, potężny riff masakruje przestrzeń. Nieco bardziej spolegliwie robi się, gdy sytuację próbują opanować klawisze, traktowane jak ozdoba, dopuszczone na krótkie sekwencje "do głosu", ale to jest absolutny margines w sferze brzmienia. Jednak jeden element autor przeniósł niejako "żywcem" z twórczości Ayreon, mam na myśli zabójczo urokliwe melodie. Projekt jest także wyrazem fascynacji Lucassena tematyką science fiction. Nazwa Star One nawiązuje do epizodu zaczerpniętego z fantastycznonaukowego serialu telewizyjnego "Blake's 7" (cztery sezony po trzynaście odcinków każdy, wyprodukowane w latach 1978 - 1981 dla BBC), a songi na debiutanckim albumie stanowią muzyczną interpretację ulubionych filmów science fiction, które wywarły na Arjenie szczególne wrażenie. W tekstach utworów autor stara się przekazać własny punkt widzenia na problematykę przedstawioną w tych filmach, tworząc coś w rodzaju osobistej interpretacji. Ponieważ Star One odniósł niebywały sukces, jego logiczną konsekwencją stały się koncerty z niesamowitą oprawą scenograficzną, z których jeden zarejestrowany został na longplayu "Live On Earth", ale o tym wydarzeniu mowa będzie w innym artykule. Ponieważ styl nowego bandu zdefiniowany został jako metalowy, w składzie instrumentarium królują zdecydowanie "wymiatające" gitary, choć "gospodarz" nie zrezygnował całkowicie z obecności instrumentów klawiszowych, których partie wygenerował sam, albo zaprosił do ich wykonania uznanych, szanowanych rockowych keyboardzistów. Wśród nich dominują Jens Johansson (Stratovarius), Erik Norlander i Gary Wehrkamp (Shadow Gallery). Jednak największym przeżyciem, przynajmniej moim zdaniem jest słuchanie partii wokalnych, wykonanych przez męskie grono "krzykaczy" z "drobnym" wyjątkiem, którym jest ceniona sopranistka Floor Jansen (aktualnie Nightwish), która potrafi jako jedna z niewielu na świecie śpiewać zarówno partie operowe, jak też death growl. W kręgu facetów przed mikrofonem wyróżniają się "Sir" Russel Allen (Symphony X), Damien Wilson (Threshold), Dan Swanö (Edg Of Sanity, Nightingale) oraz prawdziwy weteran space rocka Dave Brock z Hawkwind. Już na podstawie analizy składu i stylu macierzystych grup wokalistów można wywnioskować, że w/w artyści czują się jak przysłowiowe "ryby w wodzie" w spektrum ostrych, twardych riffów, klarownych podziałów rytmicznych i masywnego, intensywnego brzmienia. Czytelnicy, którzy w oparciu o przedstawione argumenty próbują wyrobić sobie opinię o repertuarze Star One, mają w pełni rację, jest bardzo dużo agresywnego łojenia, potężnej wyrazistej sekcji rytmicznej, surowego wokalu, także świetnych wielogłosów oraz duetów rywalizujących z głosem Floor Jansen. Jednocześnie zwraca uwagę selektywne brzmienie, czyli moc i "programowy hałas" nie przykrywają muzyki jako takiej. Nie jest to na pewno metalowe ekstremum, ale nie to było celem muzycznego programu. Obok koegzystują dźwięki hard rockowe "podlewane" konsekwentnie Hammondowym "sosem". Tym oto sposobem Arjen nawiązuje do retro osiągnięć, wzorując się na dokonaniach Rainbow czy Uriah Heep z Ery lat 70-tych. To też zaleta debiutu Star One, której nie należy przemilczeć, umiejętność łączenia tych komponentów retro hard rocka z tymi znacznie bardziej nowoczesnymi, ze wskazaniem na Metallikę albo Iron Maiden. Choć znajdą się także tacy słuchacze, którzy z tej właściwości uczynią mankament, uznając, że Lucassen nie bardzo potrafi się zdecydować, na jakiego "konia postawić" i stanął bezra-

dny w rozkroku pomiędzy tymi stylistycznymi terytoriami. Ta dwoistość myślenia, a nawet ambiwalencja staje się jeszcze bardziej wyrazista, gdy w przestrzeni jednego utworu spotykają się gitarowe riffy z okresu "Czarnego Albumu" Metalliki i głębokie tony agresywnych gitar właściwe Rammsteinowi z perkusyjnym "młotem" Eda Warby, głęboko buczącymi Hammondami i rozedrganymi pomrukami syntezatora. Dostrzegalna jest również tendencja do zaskakujących, zapętlonych powrotów do tej samej figury rytmicznej, pozwalających jednak wokalowi i często keyboardom na utrzymanie głównej linii melodycznej. Taki specyficzny cykl pojawia się w kilku utworach, między innymi "Sandrider", "Songs Of The Ocean" albo "Intergalactic Space Crusaders". W niektórych fragmentach wokalnych notujemy także "Ayreonowe pozostałości" w postaci akcentów musicalowych. Lucassen nie odrzucił także całkowicie ważnego komponentu stylu Ayreon, mianowicie patosu, klimatu epopei, realizowane przez intensywną "ścianę" bombastycznych klawiszy wspieranych wielogłosami śpiewaków. Nie jest to żadne odkrycie, raczej logiczna konsekwencja, że z tego typu rozwiązaniami w przekazie Star One mamy do czynienia głównie w tych dłuższych kompozycjach, reprezentowanych przez "The Eye Of Ra" i ponad 9-minutowy "Starchild". Powracając jeszcze na moment do aspektu wokalnego, chciałbym zaakcentować, że wartością dodaną tego albumu jest różnorodność barw wokalnych, tworzących wielokrotnie "smaczne" kontrasty. Z jednej strony emocjonalny Damien Wilson spotyka apodyktycznego, królewsko władczego Russell Allena, a mroczny, chwilami kosmiczny i psychodeliczny Dan Swanö "zderza" się z syrenim głosem Floor Jansen. Trudno mi słowami oddać efekty takiej konfrontacji, ale wiem jedno, że są one warte wysłuchania. Chciałbym nadmienić, że jestem w posiadaniu albumu w edycji specjalnej, z drugim dyskiem, na którym Lucassen postanowił zmierzyć się obcymi kompozycjami, znanymi od lat jako sztandarowe przykłady psychodelii i space rocka, między innymi Hawkwind Medley, czy też inny utwór tej formacji "Spaced Out". Ale mnie najbardziej przypadła do gustu wersja wielkiego klasyka Davida Bowie "Space Oddity" w solowej interpretacji wokalno instrumentalnej samego inicjatora powstania albumu "Space Metal", który na pewno zasługuje na uwagę, chociażby dlatego, aby sprawdzić, jak za sprawą Arjena Lucassen progrockowy Ayreon zmienił swoją skórę, zamykając się w metalowej skorupie. (4,5)

Star One - Live On Earth 2003 InsideOut Music

Jest to jedyny znany mi przypadek występu live zarówno Ayreon, jak też Star One, chyba, że coś przeoczyłem? Dlaczego tak się dzieje, łatwo wyjaśnić powołując się na informacje medialne i opinię samego autora projektów. Kasa misiu, kasa. Ale nie tylko. Choć oglądając występ zebranych artystów wspierających projekt Star One można taką strategię zrozumieć i trudno mieć pretensje do Lucassena. To jest wielki show, z kosmiczną atmosferą, jedyne uczucie, które rodzi się w czasie oglądania DVD to zazdrość wobec tych kilku tysięcy szczęśliwców, którym dane było bezpośrednio przeżyć to wydarzenie artystyczne. Proszę sobie wyobrazić, a Czytelnicy mający dostęp do krążka wizyjnego zobaczyć, jaki wymiar logistyczny miało to przedsięwzięcie. Skonstruowanie sceny, oświetlenie oddające klimat science fiction, no a przede wszystkim "skrzyknięcie" na występ rockowych artystów, którzy na co dzień realizują przecież swoje obowiązki w macierzystych kapelach. W dniu rejestracji koncertu na scenie pojawili się we własnej osobie przyjaciele Arjena: wokaliści Sir Russell Allen, Floor Jansen, Damian Wilson, Robert Soeterboek i Irene Jansen. Za zestawem perkusyjnym zasiadł Ed Warby, gitarę basową obsługiwał Peter Vink, po klawiszach "szusował" Joost Van Den Broek, partie fletu zagrała Ewa Albering, a główny bohater wieczoru, pomysłodawca i architekt projektu Arjen Lucassen śpiewał, grał na gitarze oraz syntezatorach i organach. Z obrazów wynika, że zebrana kilkutysięczna publiczność oszalała z zachwytu, a my oglądający to spektakularne dzieło przez szybkę monitora bądź telewizora możemy tylko zwijać się z zazdrości, że trudno będzie kiedykolwiek namierzyć okazję

uczestniczenia w takim widowisku. Ten sądny dzień to 5 października 2002 w miejscowości Rijssen w Holandii. Osobą odpowiedzialną za rejestrację był Andreas Grotenhoff (audial mobile recordnig studio). Ludziska, to jest genialne widowisko, jedno z tych, o których pamięta się i opowiada latami. Jeżeli istnieją w tym zakresie wzorce do naśladowania, to tym wyznacznikiem niebotycznego poziomu jest niewątpliwie "Live On Earth". Jeżeli brzmienie potrafi miażdżyć przy zachowaniu selektywności, to miało to właśnie miejsce na tej scenie. Jeżeli, ktoś miał kłopoty z wyobrażeniem sobie, jak potrafi zaśpiewać koalicja wokalistów ten już wie, że to co przedstawili swoim kunsztem ci śpiewacy wymienieni wyżej z nazwiska z piękną damą w środku, to swoisty wzór do naśladowania. Jeżeli ktoś miał kiedyś wątpliwości, jak połączyć wrażenia wizyjne ze sztuką muzyczną najwyższej jakości, ten wie doskonale, co to oznacza, po obejrzeniu i wysłuchaniu popisu Star One. Kapitalny spektakl! Ekspresja wykonawcza, operowanie nastrojem, miażdżąca moc, interakcja z publicznością, klimat, rewelacyjne brzmienie, spontaniczność. Wydawnictwo obejmuje dwie płyty audio i jeden dysk DVD, a booklet to rodzinny album z kilkudziesięcioma fotkami z koncertu. Jedno, co rzuca się w oczy spoglądając na zamieszczone zdjęcia, to niesamowity entuzjazm wykonawców, taki sam jak na "żywych" obrazach DVD. Publika szaleje, a artyści "wychodzą z siebie", żeby ją zadowolić. A profesjonaliści to "całą gębą", dlatego rezultat jest olśniewający. Nie nadużywam wulgaryzmów, ale napiszę, że jak zaczniecie słuchać blisko dwóch godzin popisów, to zacznijcie nie chronologicznie, tylko od tracku z numerem dwa, czyli "High Moon". Jak Star One przyp... dźwiękiem, to dosłownie łeb urywa. Ale żeby nie wyglądało to na bezmyślną nawalankę, to podkreślę, że towarzyszy nam multum świetnych motywów melodycznych, znanych oczywiście z debiutu Star One, jak też z publikacji Ayreon. A to jak zostały zagrane, zaprezentowane, zaśpiewane, w jakich warunkach oświetleniowych to istny Kosmos. Śmiem twierdzić, że są takie składy rockowe, a jest ich większość, które choćby sto lat terminowały w tej profesji, nie zbliżą się do tego poziomu nawet na kilometr. Jak się słucha tych wokali, które raz pieszczą uszy (rzadziej), innym razem tłamszą mocą (częściej), to taki przeciętniak jak ja zaczyna się zastanawiać, gdzie leżą granice ludzkiego głosu. Wiem, to nie jakaś klasyczna opera, ale ci artyści wchodzą na takie rejestry, forsując swoje struny głosowe, że wydaje się niewiarygodne, że tak można pogodzić melodyjność z potęgą. Te wszystkie okazjonalne chórki, partie wielogłosowe wychodzą kapitalnie. Partie instrumentalne to niesamowita energia, kumulacja mocy, dbałość o precyzję, żadnego bezbarwnego "pitolenia", samo "mięcho". Eksplozje perkusyjnych uderzeń, riffy grane z prędkością światła, nieziemskie, sferyczne syntezatory, tłuściutkie organy, a wszystko kierowane przez kapitana Lucassena. A galaktyczny "przecinak" Peter Vink tnie przestrzeń basówą jak nie przymierzając przecinarką marki Stiehl, a stać go jeszcze na wstawki solowe. A jak odezwie się "Dawn Of A Million Souls", na początku z gitarowym tsunami i niesamowitym mistycznym, gregoriańskim zaśpiewem, to można się poczuć jak w średniowiecznych klasztornych murach, gdzieś na odludziu, jak to miało miejsce w powieści Umberto Eco "Imię róży". Dla odmiany i wytchnienia mistrzowsko wykonany "The Dream Sequencer", floydowy odlot sterowany przez duet gitara ( w manierze Gilmoura) - syntezator oznacza uprowadzenie słuchaczy do krainy baśniowości, w nieznane wymiary przestrzeni. Piękno, piękno i jeszcze raz powtórzę jak mantrę piękno! Sam chciałbym tak odpłynąć! Zafascynowana publiczność wręcz unosi się w odrealnioną przestrzeń! A permanentne ciarki uskuteczniają swoją wędrówkę po zakątkach naszego ciała i ducha. Po czym aurę rozświetla genialnie zagrany hymn "Into The Black Hole", prawie 11 i pół minuty wyrafinowanych w estetycznym smaku delikatesów, z rewelacyjnym Damianem Wilsonem w kooperacji z anielskim głosem Floor Jansen. A gdy wsparcia wokalom udziela eksplodująca co rusz armada instrumentalna, to wzruszenie odbiera mowę, a potęga władzy tej muzy potrafi ubezwłasnowolnić. Zmysły "stają na baczność" rejestrując z niedowierzaniem tę demonstrację rockowej mocy. Kapitalny pokaz rockowej charyzmy, absolutnego profesjonalizmu, talentu i niebotycznych umiejętności. A jak to brzmi, słychać każdy detal, każdy półton, a przecież to tylko koncert, potknięcia są w takiej sytuacji tolerowane i usprawiedliwione, tym bardziej, że zgromadzona konstelacja gwiazd nie występuje ze sobą każdego dnia, a każdy składnik programu to nie mechanicznie odhaczony obowiązek, lecz emocjonalna, wspólna zabawa. To, że ten koncert emituje nie tylko rockową moc, lecz potrafi także wzruszyć swoją delikatnością, świadczy długie wprowadzenie "otwieracza" drugiego dysku "Isis And Osiris", który może także służyć jako przykład bezkolizyjnego przejścia ze ślicznej akustyki na

ARJEN ANTHONY LUCASSEN

115


tory dynamicznego progmetalu. Co za wejścia organów, palce lizać! A co wydarzy się w następnej odsłonie "Amazing Flight In Space"? Wyborny, bezbłędny pojedynek gitary z klawiszami. Co za "rozmowa", jakie porozumienie. Pierwszorzędna klasa! Zwieńczeniem tego błyskotliwego występu, istną perełką i koroną imprezy jest zamykający zestaw epos "The Two Gates", prawie 15 minut ekstraklasowych popisów wszystkich zebranych artystów. Jest to wymowny czas na soczyste partie solowe, zabawę z udziałem publiczności oraz co nie mniej ważne, na przedstawienie wykonawców. Finał magicznego wieczoru! Można stworzyć coś lepszego? Zapewne tak, choć byłbym wstrzemięźliwy w szafowaniu takimi opiniami. Pewnikiem jest, że wydawnictwo "Live On Earth" pozostanie jednym ze wzorców reżyserii, profesjonalizmu wykonania, kumulacji emocji, chemii pomiędzy artystami i słuchaczami w Rijssen w Holandii. (6)

Star One - Victims Of The Modern Age 2010 InsideOut Music

Pisząc o tym albumie sprzed prawie pięciu lat, można sformułować zasadne pytanie: "Co nowego?". Odpowiedź brzmi: Nic albo prawie nic. Ale taka reakcja wcale nie oznacza, że ocena zawartości tej płyty musi mieć zabarwienie pejoratywne. Chociaż zmianie uległo parę detali, może nie aspektów decydujących o transformacji profilu artystycznego, lecz na tyle znaczących, że warto o nich kilka słów skreślić. Bo także na tym albumie holenderski kompozytor, producent i multiinstrumentalista dał wyraz swojej fascynacji science fiction i zainteresowaniu zagadnieniem pewnej, nazwałbym to zjawisko, "technicyzacji" świata i ludzkiej dominacji. Czy ta ocena zawiera prawidłową interpretację zamierzeń Lucassena, nie mnie oceniać. Ale gdy porównamy dotychczasowe publikacje Star One, dosyć skromne ilościowo, raptem dwa albumy studyjne, to łatwo dojdziemy do wniosku, że na "Space Metal" promowano fantastykę "czystej wody" i kompozycje zainspirowane takimi filmowymi hitami jak "Alien", "Stargate", "Star Wars" czy "Star Trek". Na najnowszym wydawnictwie notujemy pewien zwrot, po którym można powiedzieć, że Lucassen "zszedł tymczasowo na Ziemię" i poświęcił swoje pomysły muzyczne filmom nie tak dalekim od naszej cywilizacji i jej rzeczywistości, w których "miksuje się" elementy fantastyki z surrealistycznym klimatem, a motywami mającymi swój punkt odniesienia w realiach ludzkiego życia i mrocznych zakamarkach psychiki homo sapiens. Jako inspiracje Holender wymienia tym razem obrazy filmowe "1984", "Matrix", "Blade Runner" czy "12 Monkeys". Ciekawostką jest jednak pewien upór artysty w upublicznieniu informacji, który z wymienionych filmów stanowił natchnienie do stworzenia których utworów. Natomiast można ten sposób działania twórcy potraktować w kategoriach zaproszenia do rozwiązania intrygujących zagadek, co może stanowić dobrą zabawę, szczególnie dla tych odbiorców, którzy dobrze czują się manewrując po zawiłościach tej materii X muzy. Sam przekonująco nie potrafię tego zrobić i gubię się w swoich przypuszczeniach, czasami całkowicie chybionych, ponieważ znam przywołane tytuły filmów pobieżnie. Ta nakreślona przeze mnie zmiana to chyba jedyny tak znaczący wyłom w dotychczasowym postępowaniu Arjena, nie wywierający jednak istotnego wpływu na charakter zbioru dźwięków zapisanych na albumie "Victims Of The Modern Age". Star One to ciągle żyjące w żywiole, mocne numery, wyróżniające się różnorodnością opcji wokalnych, a wykonujący je "aktorzy" śpiewają w każdym songu z takim zaangażowaniem, emocjonalnie i spontanicznie, jakby chcieli stworzyć wrażenie, że mają zamiar "rozszarpać" zwrotki tekstu w swojej interpretacji. Star One nie zmienia pola swoich zainteresowań i krąży stylistycznie wokół mieszanki hard rocka, power metalu i progresji ze znaczącą dawką patosu. Ale trudno w tym kontekście wykazywać zdziwienie, ponieważ takie priorytety zgodne z deklaracjami Lucassena legły u podstaw założeń repertuarowych. W konfrontacji z poprzednikiem fonograficznym muzyka zespołu stała sięchoć może to pozorne wrażenie- jeszcze mocniejsza, chwilami wręcz miażdżąca, bardziej masywna, ostrzejsza, posępna, mroczna i szybsza, gdzie całe salwy dźwięków "walą" słuchacza w "łeb" bez ostrzeżenia. Partie key-

116

boardów i wracających powszechnie w rocku do łask Hammondów, wykorzystano skromniej, w ograniczonym zakresie, a jeżeli już zaistniały to "przykryto" je szczelną warstwą potężnych, burzliwych, bezkompromisowych riffów gitarowych. Te z kolei słyszalne są w każdym fragmencie, "rozpychając się" w przestrzeni, decydując o profilu brzmienia prawie każdej kompozycji. Ich właściwości także ewoluują od agresywnych, chropowatych, ekspansywnych i dominujących, po pół- akustyczne, prawie balladowe, jak to ma miejsce na przykład w "Cassandra Complex". Na próżno we wnętrzu albumu szukać utworów rozbudowanych, kompleksowych, wielowątkowych, z jednym wyjątkiem, finałowego, prawie 10 - minutowego hymnu "It All Ends Here". Ale także w tym przypadku trudno się dziwić takiej strategii, ponieważ to dosyć częsty casus, że artyści rockowi niejako zamykają płytową opowieść fragmentem najbardziej "poskręcanym", wymagającym od słuchacza zdwojonej uwagi i stanowiącym coś na kształt muzycznego resume. Autor skopiował także, i słusznie, wzorce ze swojej twórczości w zakresie takich komponentów wydawnictwa jak jakość produkcji, artwork, obrazy w książeczce, techniczne atrybuty brzmienia. Wszystko to jak zwykle super. Najbardziej hitowe momenty w zestawieniu tracków to niewątpliwie "na przywitanie" "Digital Rain" traktowany łącznie z intro "Down The Rabbit Hole" (1:20), zresztą jedyny fragment zdominowany rezultatem pracy duetu organy- syntezatory z załączonymi, "kosmicznymi" efektami specjalnymi. Zasadnicza część wymienionej tytułami kompilacji wyróżnia się twardym rockowym riffem gitary, ultra szybkim tempem i masakrującym zmysły swoją siłą brzmieniem. Choć sądzę, że dzięki nośnemu tematowi melodycznemu, takie wykonanie zostanie zaakceptowane przez każdego słuchacza, także takiego, który omija celowo rockową moc i mrok. Wskaźniki emocji podbija także hard rockowy hicior "Human See, Human Do", który "wystrzeliwuje" gitarowe petardy, bazując na niezwykle zagęszczonym brzmieniowo fundamencie organowym. No i wokal, bez kompromisów, szybko, twardo, po męsku, bez udziwnień, który w części środkowej uzyskuje wsparcie żeńskiego partnera, a po trzeciej minucie "odpala" nawet growl. Moją uwagę zwrócił także "Earth That Was", a to ze względu na wejście gitar, brudnych i brutalnych. To jest naturalne masakrowanie dźwiękiem, słabnące w dalszej fazie tego numeru. Podoba mi się spotkanie tych gitarowych, mocarnych jak piorun "ataków" z klasycyzującym występem Hammondów, dosyć osobliwe, ale efekt przechodzi najśmielsze oczekiwania. Żeby nie wyjść na ignoranta nie wolno przemilczeć wkładu finałowego, wspomnianego już wyżej "It All Ends Here", który stanowi wzorzec epickiego poematu. Pierwsze co dosłownie "rzuca na kolana" to potęga skumulowanych potencjałów gitar, bębnów, klawiszy, wokalu i wygenerowanych elektronicznie partii chóralnych, zbliżonych do mnisich chorałów. Całość utrzymana w statecznym tempie, kroczącym rytmie, powolnym ale świadomym swojej mocy, z gigantycznym brzmieniem, wręcz chwilami przytłaczającym, wywołującym respekt. Krótko przed 5:30 radykalne spowolnienie, wspaniały pasaż organowy w tle i piękna partia solowa gitary, która porzuciła na ponad minutę swoją "elektryczną" agresję na rzecz pewnego rodzaju romantyzmu. Od tego przełomu ustawicznie rośnie napięcie i intensywność brzmienia, aż do końcowego rozwiązania, z tym, że po 7:30 koalicja gitar dokłada jeszcze swoje do "pieca", podnosząc dynamikę i motorykę rockowej wypowiedzi. Także żeńsko - męski duet wokalny wywołuje zachwyt swoją partią. Po wysłuchaniu chciałoby się posłużyć dosyć wytartym sloganem "koniec wieńczy dzieło", ale w przypadku longplaya Star One "Victims Of The Modern Age" to nie tylko puste frazesy, lecz realna ocena bardzo dobrego materiału muzycznego, przygotowanego przez Arjena Lucassena. Jedyne, do czego mógłbym się przyczepić, to fakt wyznaczenia utworu tytułowego, który w tym towarzystwie jest chyba najsłabszym ogniwem, mało wyrazistym, poniżej określonych przez architekta projektu standardów. Nadmieniam, że album ukazał się także w edycji specjalnej z dodatkowym dyskiem audio, na którym znalazły się, dokument odsłaniający "tajemnice" pracy nad albumem "Making of" oraz pięć bonusowych kompozycji Lucassena, które nie pasowały jego zdaniem do koncepcji uwiecznionej na płycie podstawowej. Jeden z tych utworów to interesująca, swobodna przeróbka znanego kawałka trio Emerson, Lake And Palmer "Knife Edge". A.A. Lucassen przyzwyczaił już swoich fanów do tego, że tworzy znacznie więcej muzyki, aniżeli może pomieścić standardowy dysk kompaktowy. Część tych "skarbów" załączona zostaje później w formie bonusów, ciesząc uszy słuchaczy i stanowiąc dowód, że także tzw. "odrzuty" mogą stanowić klasowy zapis artystycznych przemyśleń. (5)

ARJEN ANTHONY LUCASSEN

Arjen Anthony Lucassen - Lost In The New Real 2012 InsideOut Music

Każdy, kto kojarzy nazwisko holenderskiego twórcy Arjena Lucassena wie, że ten facet prowadzi wiele projektów muzycznych, w których jednoosobowo jako postać wiodąca bierze na siebie odpowiedzialność za kwestie komponowania materiału, produkcji, wykonania wielu partii instrumentalnych, czasami wokalistyki. W przeszłości wielokrotnie dostarczał dowodów na tezę, że jego żywiołem są tzw. albumy koncepcyjne, w których fabuła koncentruje się na jednym, sukcesywnie rozwijanym temacie przewodnim. W przypadku Lucassena polem zainteresowań bywa najczęściej science fiction i nie jest to tania zagrywka "pod publiczkę", wykorzystująca aktualne, modne trendy medialne, lecz rezultat rzeczywistych zainteresowań autora, który podkreśla w licznych wywiadach, że fantastyka naukowa to jego hobby, którą zajmuje się także w życiu prywatnym. Ważnym aspektem jest także fakt, że Holender nie konstruuje kolejnych formacji w celu zaznaczenia swojej aktywności artystycznej, zdobycia popularności bądź obecności w czołówkach branżowych mediów. Każdy z tych tworów posiada precyzyjnie nakreślony profil artystyczny i wypracowane założenia, które wypełnia. Dlatego Arjen nie ma kłopotu z odpowiedzią na pytania, dlaczego akurat zainicjował działalność zespołu X lub Y, ponieważ swoje stanowisko i pomysły potrafi poprzeć racjonalnymi argumentami. I każdy, kto śledzi karierę Ayreon czy Star One przyzna rację, że w charakterystyce przykładowo tego drugiego projektu celem było wyeksponowanie przewagi dźwięków o genezie heavy metalowej, a Ayreon to byt typowo progrockowy, z jego cechami osobniczymi. Z treścią uzasadnienia nie występują trudności także w przypadku projektu solowego, z jedyną do tej pory publikacją dyskograficzną zatytułowaną "Lost In The New Real". Jednym z priorytetów było sprawdzenie się Lucassena w roli wyłącznego wokalisty. Do tego momentu korzystał on z "armii zaciężnej" różnych rockowych głosów, na ścieżkach wymienionego albumu pozostał sam przed mikrofonem. I od razu należy powiedzieć, że Arjen nie dysponuje wielkim głosem, na pewno nie jest to jego domena, ale radzi sobie przyzwoicie w warunkach stworzonej przez siebie koncepcji. Po drugie, filarami brzmienia albumu solowego są zdecydowanie melodie, momentami jednoznacznie przebojowe z niezwykle chwytliwymi tematami melodycznymi, dosyć prostym rytmem, takim do energicznego przytupywania. Wystarczy posłuchać "E-Police" czy rewelacyjnego "Pink Beatles In A Purple Zeppelin". Tytuł tego drugiego kawałka w dowcipny i inteligentny sposób wskazuje na inspiracje, a słuchaczom pozostaje tylko podziwiać, jak twórcy songu udało się w skromnych ramach czasowych, tylko 3:35, pomieścić wpływy wielkich kapel historii rocka i nie wywołać dysonansu. Inne różnice w odniesieniu do Ayreon czy Star One prezentują liczne fragmenty folkowe, zaznaczone świetnymi partiami fletu, skrzypiec czy wiolonczeli. Koalicja brzmień celtyckich "atakuje" między innymi w skocznym, ludowym utworze "When I'm A Hundred Sixty- Four". I tutaj przechodzimy do punktu trzeciego czyli identyfikacji stylistycznej wydawnictwa Lucassena, którego marką rozpoznawczą jest kolosalna rozpiętość stylów, zasadniczo bez granic i ograniczeń. Raz otrzymujemy progrockowy utwór z elektronicznymi efektami, by za kilka minut delektować się mocną, żywiołową rytmicznie kompozycją utrzymaną w duchu hard rocka, a w szczegółach odwołującą się do najlepszych wzorców Purpurowych, żeby w kolejnym rozdziale posłuchać symfonicznie - wytrawnej orkiestracji wplecionej w rockowy patos, po którym następuje uderzenie fraz o progmetalowym rodowodzie. Wszechstronność przedstawionych dziesięć utworów jest zamierzona, podobnie jak nawiązanie do stylistyki lat 70-tych i domieszka harmonii retro. A gdy ktoś jeszcze ma wątpliwości, którzy wykonawcy należą do ulubieńców autora, ten powinien zerknąć na tracklistę dysku bonusowego, na którym obok utworów pochodzących z tej samej sesji nagraniowej, ale nie do końca mieszczących się w ramach wyreżyserowanego pomysłu z kompaktu numer jeden, znalazły się covery Pink Floyd "Welcome To The Machine" (Publiczność znająca kompozycję, je-


dną z ikon progresji, ma szansę przeżyć szok. Bo sposób opracowania utworu rozmija się kompletnie z pierwowzorem w każdym elemencie, no może poza konturem melodycznym i epizodem syntezatora. Reszta to ciężki walec heavy metalowy! Nie do wiary! To posłuchajcie sami!), Blue Öyster Cult "Veteran Of The Psychic Wars", Led Zeppelin z legendarnej "Czwórki", "The Battle Of Evermore", Alan Parsons Project "Some Other Time" i Franka Zappy "I'm The Slime". Nagrania te dobitnie świadczą o tym, że wersje alternatywne stworzone na bazie uznanych kompozycji nie muszą posiadać charakteru odtwórczego, że można zaznaczyć w nich pierwiastek indywidualnych umiejętności i talentu innego artysty, ale żeby tak uczynić, należy być otwartym, profesjonalnym i…, tak nie nie pomyłka, kreatywnym. Wracając do płyty podstawowej trzeba skreślić kilka słów na temat istoty tego concept-albumu. Bohaterem jest tajemniczy Mr.L (?), który daje się zamrozić, żeby w odległej przyszłości wybudzić się z tej lodowej hibernacji. Mr.L jako jeden z warunków do spełnienia określił dyspozycyjność psychologa, który po wybudzeniu ma za zadanie pomóc bohaterowi tej story odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Taki był plan, ale jak wiadomo, czasami plany rozmijają się z możliwościami ich realizacji, a wieloletni pobyt w "mroźnej" izolacji niesie pewne ryzyko braku adaptacji w nowych realiach. Literacką kanwę wzmocniła rola psychologa, a jego aktorskie kwestie stanowią łącznik pomiędzy poszczególnymi częściami, wygłaszane przez znanego aktora Rutgera Hauera. Muzycznie historia zachwyca różnorodnością, a o niektórych patentach wspomniałem powyżej. Każdy song lśni jak gwiazda na niebie wspaniałością muzycznych rozwiązań. Autor projektu zabiera nas w piękną podróż przez rozmaitość rockowych krain, od melancholijnie - rozmarzonego art rocka, beatlesowskich melodii rodem z maniery "Sierżanta Pieprza", przez surowe, ostre "wisty" hard rocka lat 70-tych, pasaże symfoniczne z rozległymi płaszczyznami orkiestrowymi, do wstawek folkowych oraz sekwencji dźwiękowych spotykających się na granicy metalu i muzyki pop. Istna dżungla idei i odważnych, żeby nie powiedzieć pionierskich rozwiązań, które - co może wydać się dziwne - pasują jakby były dla siebie stworzone. W zakresie brzmienia syntezatorowa elektronika przenika się z ciepłymi partiami organów i mellotronu, a odcinki akustyczne bądź halfunplugged spotykają potężne i monumentalne riffy elektrycznych gitar. A jak do tego dorzucimy świeże motywy melodyczne i wyrazistą warstwę rytmiczną otrzymamy pyszny koktajl, w którym tradycja dająca jakość potrafi istnieć w idealnej symbiozie z nowoczesnością. Solowy album Arjena Lucassena "Lost In The New Real" można na pewno potraktować w kategorii demonstracji wszechstronności artystycznej autora, jego szacunku dla twórczości muzyków tworzących fundamenty sztuki rockowej, uniwersalności przekazu, który trafia w gusta każdego odbiorcy ceniącego rockowe dźwięki na najwyższym poziomie. (5)

The Gentle Storm - The Diary 2015 InsideOut Music

Po wysłuchaniu podwójnego albumu duetu The Gentle Storm człowiek zaczyna sobie zadawać pytanie, w jakim zakresie piękno można opisać słowami. W przypadku "The Diary" im częściej słucham tej zjawiskowej muzyki, tym większe wątpliwości targają moim wnętrzem z powodu totalnej bezsilności w opisie urody tej muzyki. Wydaje mi się, że słowa w konfrontacji z taką muzyką są li tylko "ubogim krewnym", marnym substytutem, który tylko w bardzo ograniczony sposób jest w stanie oddać bezmiar tego piękna. Dlatego poniższy tekst proszę potraktować bardziej w kategoriach zbioru luźnych refleksji, aniżeli racjonalnej, ocenianej "chłodnym okiem" wartości muzyki, ponieważ tak zwyczajnie po ludzku nie potrafię się bez emocji ustosunkować do dzieła Anneke Van Giersbergen i Arjena Lucassena. Napiszę więcej! Myślę, że znajdę się niedaleko od prawdy, gdy zaryzykuję twierdzenie, że nikt czujący tę muzykę, nikt odbierający te dźwięki sercem i dogłębnie czujący ich przesłanie "na własnej skórze", pomimo wielu doświadczeń lat ubiegłych nie jest w stanie wydać obiektywnego "wyroku" o jej poziomie artystycznym. Według

mojego rozeznania to sztuka najwyższych lotów, inteligentnie "skrojona" i ukształtowana duchem estetyki autorów i wykonawców w jednej osobie. Większość komponentów "Pamiętnika" przekracza granice obiektywnej, "matematycznej" oceny, niezależnie od jej skali. Ta muzyka "kipi" jak wulkan niepoślednią urodą, poraża pięknem i stawia na baczność od pierwszej sekundy swojej egzystencji zbiorowisko zmysłów odbiorcy, prowokując je permanentnie do wzruszeń, emitując impulsy w kierunku ludzkiej wyobraźni, powodując swoiste odrealnienie sytuacji słuchacza, który na blisko dwie godziny zapomina o otaczającej go rzeczywistości, podążając tropem listów z podróży, korespondencji Foto: C. Dessaigne męża i żony, w realiach XVII-wiecznej Holandii. Wysłuchałem tych dwóch płyt już wiele razy, w chronologii podanej przez autorów, czyli najpierw pół- akustycznej wersji "The Gentle", później przy pełnej instrumentacji rozdziału "The Storm" i nie mogę się nadziwić, że piękna Dama Anneke i Alfa i Omega rocka Arjen, oboje wpadli na tak w sumie prosty pomysł, który do tej pory nie przyszedł nikomu do głowy, a przynajmniej ja nic o tym nie wiem. Fundament konceptu tworzą prywatne listy, czyli dosyć intymna forma wymiany myśli, a z ich treści zrodziły się piosenki, natomiast instrumentalnie mamy do czynienia z dwoma wariantami muzycznych kreacji. Na dysku nazwanym "The Gentle" króluje zgodnie z założeniami wyłącznie akustyka, kameralny, wręcz intymny klimat, pełen melancholii, nostalgii, nastrojów smutku, żalu, poczucia tęsknoty, miłości, klimatem nasączonym emocjami i ciepłem emanującym z głosu Anneke, która jak przewodnik wprowadza nas, słuchaczy do rajskiej krainy, w której otacza nas wszechobecne piękno, w której ważny jest każdy, nawet najdrobniejszy dźwięk, w której bez skupienia, koncentracji uwagi poczujemy się zdezorientowani jak obcy przybysze z innej planety. Natomiast "The Storm" wkracza na zupełnie inne tory, na terytorium rockowej podniosłości, często monumentalizmu, rozmachu rockowych poematów, różnorodności brzmień i przestrzennych aranżacji orkiestrowych, demonstrując żywioł, potęgę, chwilami drapieżność, surowość, naturalność, oferując zupełnie inny "katalog" emocji ze złością, gniewem, bólem, irytacją i bezradnością. Istotą koncepcji jest dążenie do konfrontacji tych dwóch tak różnych światów, która wywołuje u odbiorcy skrajnie różne reakcje, porusza zupełnie inne sfery przeżywania, prowokuje do innych emocji. Dawno nie słyszałem tak przejmującego dzieła, od którego magii nie można się wprost oderwać, które manipuluje naszymi uczuciami, wyobraźnią, poczuciem estetyki jak poddanymi. Jak sama nazwa wskazuje "Pamiętnik" odwołuje się do wspomnień z przeszłości, epoki XVII-wiecznej. Przedstawiony rozwój wypadków nie jest fikcją, odwołując się do faktów z kultury, historii Holandii, a jest to efekt publicystycznych poszukiwań Anneke, która zgłębiła temat czytając wiele książek i artykułów o epoce, po to aby nie śpiewać o treściach sobie nieznanych, podając ich interpretację w oparciu o wiedzę merytoryczną. Fabuła "krąży" wokół dokumentu, którym jest stary pamiętnik kobiety odnaleziony na strychu, będący zapisem wymiany myśli z mężem, który wypłynął w dwu i półroczny rejs. Poszczególne songi to pewien rodzaj werbalnych "obrazów" przedstawiających życie ówczesnych ludzi, dzieje ich szczęścia i dramaty. Dodam, że ta jedenastoczęściowa opowieść kończy się tragicznie. Anneke Van Giersbergen stworzyła teksty piosenek, choć sądzę, że pojęcie "piosenki" nie oddaje właściwie ani klimatu ani dramaturgii losów bohaterów. Znacznie bardziej przejmująco brzmią kościelne dzwony obwieszczające śmierć i burzowe grzmoty wzmacniające poczucie grozy w ostatnim akcie "Epilogue: The Final Entry". Odpowiedzialnym za warstwę muzyczną jest oczywiście Arjen Lucassen. Cóż mądrego można jeszcze powiedzieć? W mojej głowie rodzą się między innymi takie pytania: czy można uwieść kogoż za pomocą głosu? Kto wysłucha w spokoju tych prawie dwóch godzin niebi-

ańskich dźwięków, ten dowie się, że odpowiedź jest twierdząca. Anneke przechodzi samą siebie wczuwając się w stan emocjonalny swojej bohaterki, "grając" sugestywnie głosem jak wyborny aktor na scenie, potrafi oddać oblicze dramatu, gdy pojawiają się łzy, potrafi także bezbłędnie wyartykułować bezgraniczne szczęście. Muzyka skomponowana i zagrana pod kierownictwem Arjena jest tutaj tylko dodatkiem, ważnym, ale dodatkiem, który zawsze pozostaje na drugim planie, schowany gdzieś w tle zdarzeń, aby nie zburzyć delikatnego, wyciszonego, subtelnego klimatu. Dlatego cechuje ją oszczędność, chwilami nawet minimalizm, ale pomimo tego dosyć łatwo wychwycić wiele akcentów z muzyki folk, art rocka aż po wpływy jazzowe w "Heart Of Amsterdam". "The Storm" nadchodzi pchana morskim wiatrem, o czym przypominają złowieszcze gitarowe riffy i potężne aranżacje symfoniczne, wyrażające grozę, niepokój i epicki charakter. Dźwięki na pierwszym dysku tworzą niekiedy wrażenie, jakby tworzyły ilustracje do nieistniejącego filmu. Arjen Lucassen "maluje" kolejne odsłony fabuły, nasączając je wyważonymi instrumentacjami. Nie ma złudzeń, na ścieżkach "The Gentle" suwerenem jest głos Anneke, a akustyczne tony stanowią uzupełnienie jej monologów. Sytuacja ulega zwrotowi na dysku drugim, gdzie wokalistka dostosowuje siłę i tembr głosu do potencjału dynamicznego kompozycji, które nabierają niesamowitego rozmachu. Nadchodzą takie frazy, że skumulowane riffy gitary w kooperacji z klawiszami kształtują potęgę brzmienia, która wręcz przytłacza i nie jest to zarzut, raczej forma uznania. Podziwiam jak ta para wykonawców, z udziałem innych współpracowników potrafiła wyznaczyć granice pomiędzy interpretacjami tych samych przecież pieśni, jak potrafi wpłynąć na siłę ich wyrazu, jak nadać im inne oblicze, posługując się innymi aranżacjami. To dodatkowy przyczynek do uwagi, że tego obszernego materiału nie należy traktować powierzchownie, ponieważ nie "wyłapiemy" niuansów, a detale uzupełniają opowieść o ważne elementy. Przyznam, że nie potrafię uwolnić się od siły tej muzyki i jednocześnie nie chcę tego czynić. "The Diary" towarzyszy mi codziennie, zarywam nocki, aby wysłuchać tego dzieła chociaż raz dziennie, izolując się poprzez słuchawki od czynników zewnętrznych. Od zawsze, czyli od czasów The Gathering zakochałem się w głosie Anneke Van Giersbergen i tak mi zostało do dzisiaj. Teraz wiem jedno, że po wysłuchaniu muzycznych delikatesów "The Diary" stan ten się pogłębił. Także od pierwszej publikacji cenię i szanuję dorobek Arjena Lucassena, który według mojej opinii nigdy "nie dał ciała" w konstruowaniu swoich muzycznych wizji, dbając o ich wysoką jakość, zarówno pod względem technicznym, jak też stricte muzycznym. A co najważniejsze, on ciągle poszukuje, nie zna słowa stagnacja i odcinanie kuponów od sławy. A te eksploracje przynoszą wyśmienite rezultaty, czego dobitnym dowodem jest właśnie wydawnictwo "The Diary". Polecam gorąco ten zestaw urokliwych pieśni, wart jest głębszego zastanowienia, budząc respekt swoją pomysłowością, precyzją wykonania i łamaniem utartych schematów. (5,5) Włodzimierz Kucharek

ARJEN ANTHONY LUCASSEN

117


TANGERINE DREAM mistrzowie elektronicznych medytacji Dla mnie to prawdziwy honor pisać o twórczości i dorobku niemieckiej formacji Tangerine Dream, grupy, która na początku lat 70-tych stworzyła fundament pod jeden z zupełnie innowacyjnych kierunków muzycznych zwany niekiedy rockiem elektronicznym, a jej członkowie - założyciele oraz muzycy występujący w składzie w późniejszym okresie jej działalności to bezdyskusyjnie wirtuozi klawiatur, chociaż także grę na innych "narzędziach" instrumentarium, także tych czysto rockowych opanowali wzorcowo. Gdy spojrzeć obiektywnie na fonograficzny dorobek zespołu, można przeżyć szok i niedowierzanie, ponieważ na koncie płytowym w ich biografii zapisano ponad… 300, słownie trzysta!!!, płyt długogrających, w tym grubo ponad 100 studyjnych, a obok nich longplaye koncertowe, kompilacyjne, EP-ki, single i zapisy muzyki filmowej. To bez wątpienia fenomen w rockowym gwiazdozbiorze, który zapoczątkował rewolucję w zakresie kreowania brzmienia, a następnie konsekwentnie rozwijał swoje koncepcje artystyczne, od tych niezwykle złożonych, wymagających skupionego odbioru, aż po melodycznie nośne, lekkie i rozrywkowe. Szef HMP, aby wzmocnić wymowę felietonu zaproponował, żeby do szkicu o Tangerine Dream dołączyć recenzję wybranego przeze mnie albumu. Jestem absolutnie w kropce, a rozstrzygając dylemat, którą z płyt zarekomendować Czytelnikom HMP, zdaję sobie sprawę z ułomności mojego wyboru. Dziesiątki płyt długogrających Tangerine Dream posiada status dzieł wybitnych, następna setka z okładem to wydawnictwa bardzo dobre, z kolei tych dobrych nie zliczę, natomiast słabszych jest tyle co "kot napłakał", rozbijając się o granicę błędu statystycznego. Tangerine Dream to pionierzy muzyki elektronicznej, przedstawiciele tzw. Szkoły Berlińskiej (obok Ash Ra Tempel czy Agitation Free), zaliczani na wczesnym etapie swojej twórczości do szerokiego nurtu krautrocka. Od początku stawiali stylistycznie na równouprawnienie brzmienia instrumentów akustycznych (gitara, saksofon, flet, perkusja, czasami fortepian) oraz baterii klawiatur elektronicznych. Partie wokalne pojawiały się w twórczości Niemców sporadycznie, ale jak już zdecydowali, że na ścieżkach albumu wystąpi wokal, to było to posunięcie przemyślane, doskonale zintegrowane z warstwą instrumentalną i powalające urodą. Wystarczy w tym miejscu odwołać się przykładowo do albumu "Tyger", na którym Jocelyn Bernadette Smith zaśpiewała wiersze Williama Blake'a doprowadzając, przede wszystkim potencjałem melodycznym słuchaczy do ekstazy. Bo te fragmenty są tak piękne, że komentowanie ich skazane jest na niepowodzenie. Ale główną cechą charakterystyczną kompozycji są dynamiczno-rytmiczne, powtarzalne i chwilami dosyć jednostajne sekwencje syntezatorowe. Jeżeli z gry na instrumentach elektronicznych można uczynić sztukę najwyższej jakości, to członkowie grupy rozwiązali to zadanie perfekcyjnie. Tworząc swoje niekiedy nieco kosmiczne, dźwiękowe kolaże poruszali się swobodnie zarówno po terytorium zarezerwowanym dla muzyki eksperymentalnej, awangardowej, jak też intensywnie wywierali wpływ na stylistykę bliską rockowi, muzyce pop i symfonicznej. Nie wolno pod żadnym pozorem za-

pomnieć o jeszcze jednym komponencie, mianowicie tematach melodycznych, które praktycznie w każdej kompozycji, tej krótszej, trwającej na przykład na płytach z lat 80-tych, "Exit" czy "Le Parc" niekiedy trochę ponad trzy minuty, oraz tej rozbudowanej o suitowej strukturze, płynącej w przestrzeń ponad 20 minut, wyłaniały się zawsze z gęstej zawiesiny dźwięków jak piękna panna, poruszająca się z gracją po wytyczonych ścieżkach. Żeby się przekonać o prawdziwości moich słów sięgnijcie po kilka przykładów z "Le Parc", jak "Tiergarten", "Bois De Boulogne" czy "Zen Garden", z "Cyclone" albo znakomitej "Stratosfery". Oddzielną bajką były koncerty Tangerine Dream, rodzaj performance, sztuki, której składnikami były dźwięki, światło, show laserowe i projekcje filmowe. Przeżycia dla słuchacza i widza jednocześnie, których wprost nie da się opisać, w czasie których zmysły ludzkie wpadały w szaleństwo. Atmosfera widowiska, spektaklu, jak na teatralnej arenie przyciągała jak magnes, wprowadzając zebraną widownię w trans i oszołomienie. Wiem, co piszę, bo byłem. Nie chciałbym nadużywać wielkich słów, ale ten spektakl przypominał misterium, w którym wszyscy obecni zjednoczeni byli w jednym celu, przeżywania czegoś wielkiego. Bo występy Tangerine Dream przenosiły publiczność w zupełnie inny wymiar, pozwalając odciąć się całkowicie od otaczającej, wtedy burej i szarej polskiej rzeczywistości. Niestety, pokolenie, które ze względów metrykalnych nie doświadczyło tych chwil wzruszeń i estetycznego podniecenia, nie będzie miało nigdy okazji przekonać się o prawdziwości tych słów, gdyż główny inicjator, motor napędowy zespołu, absolutny autorytet i artysta(!) w pełnym tego słowa znaczeniu, jednocześnie założyciel bandu w roku 1967, Edgar Froese zmarł 20 stycznia 2015r. W ten sposób końca dobiegła legenda, ale pozostały na szczęście miliony dźwięków, które kpią sobie z upływającego czasu, a gdy sięgam po te wysłużone albumy, którym "stuknęła" czterdziestka, także współcześnie zachwycam się ich pięknem i podziwiam wizjonerskie spojrzenie na rozwój sztuki muzycznej. Tangerine Dream był, jest i całe dekady będzie symbolem tego, co w muzyce najlepsze, tego, co buduje jej jakość, windując ją na nieosiągalny dla wielu poziom. Przez skład grupy "przewinęło" się wiele wybitnych indywidualności, wśród nich Klaus Schulze, Christoph Franke, Peter Baumann, Johannes Schmoelling i całe zastępy innych. Doczekali się już swoich następców, bo przecież naturalnym spadkobiercą twórczości Edgara, został jego syn Jerome Froese, który kontynuuje dzieło ojca. Jako formę zachęty do zapoznania się z bogactwem fonograficznym Tangerine Dream postanowiłem skreślić kilka słów na temat albumu pochodzącego z roku 1975, a zatytułowanego "Ricochet". Tangerine Dream - Ricochet 1975 Virgin Records

Wybierz album z dyskografii Tangerine Dream i napisz recenzję tak, żeby czytelnicy felietonu o zespole otrzymali coś z ich biografii artystycznej na tzw. dobry początek. Michał rzucił hasło, a mnie dosłownie zmroziło zadane samemu sobie pytanie, co wybrać z taaaakiego dorobku

Foto: Tangerine Dream

118

TANGERINE DREAM

jako reprezentatywną próbkę twórczości. Po zastanowieniu pozbyłem się tego dylematu, podejmując decyzję w pełni subiektywną i typując album, od którego tak naprawdę zaczęła się moja przygoda z muzyką niemieckiego bandu i, który spowodował, że stanąłem w jednym szeregu z tysiącami jego fanów. Ale źródłem iskry, która rozpaliła wielkie ognisko zainteresowania i podziwu dla rockowo - elektronicznych wizji "Mandarynkowego snu", był Pan Jerzy Kordowicz, redaktor z radiowej Trójki, fan tego rodzaju dźwięków, który w swojej autorskiej audycji spopularyzował dzieła Tangerine Dream w takim stopniu, że w latach 70-tych formacja posiadała w Polsce (i nie tylko) status mega-gwiazdy, a na koncerty "waliły" tłumy. Do końca życia nie zapomnę tego dnia, poznańska Arena, 9 grudnia 1983. Zimno jak cholera było już w pociągu z mojego rodzinnego miasta Bydgoszczy. Przed halą zbity tłum. Bilety rozeszły się już wiele tygodni wcześniej, ja trzymałem swój w kieszeni jak najdroższy skarb, stojąc spokojnie w długaśnej kolejce. Wszedłem do środka, wszędzie nieprzebrane tłumy ludzi, którzy powoli zajmowali miejsca na trybunach i na płycie. Krótko przed godziną "W" słabo nagrzaną salę spowiły dodatkowo "egipskie ciemności". Cisza jak makiem zasiał. Wszyscy zarejestrowali jakiś ruch na scenie, ale kto tam się szwendał, trudno było ustalić. Dopiero później okazało się, że muzycy byli ubrani na czarno, wtapiając się skutecznie w tło zajęli miejsca tyłem do widowni przed gigantyczną ścianą instrumentów klawiszowych i głośników i dopiero wtedy powoli zaczęło przebijać się światło, a z potężnych zestawów głośnikowych popłynęły pierwsze dźwięki, a na monstrualnej wielkości ekranie zaczęły pojawiać się filmy i zdjęcia Kosmosu, świata wody, przestrzeni powietrznej. Na widowni, nie wiem, ile tysięcy zasiadło na płycie, entuzjazm nie do opisania, który spowodował, że wszyscy zapomnieli o niedogodnościach związanych z niską temperaturą otoczenia, a temperatura podniosła się chyba do skali tropików. Pamiętam, że sporo kawałków zagrali wtedy ze swojego najnowszego wówczas albumu "Hyperborea", były też liczne numery z "Exit" (1981) z recytacją po rosyjsku w utworze "Kiew Mission". Po każdym utworze siedzący na dole, na boisku hali Arena, słuchacze wstawali, wywołując znane z boisk sportowych zjawisko meksykańskiej fali. W dłoniach wielu trzymało koperty z winylowymi wydawnictwami Tangerine Dream, unosząc je triumfalnie do góry. Był to jeden z tych niezapomnianych, magicznych koncertów, po których wspomnienia zostają do końca świata i jeszcze dłużej. Ale powróćmy na moment do inspiracji, czyli programu J.Kordowicza. Dzięki niemu i falom eteru znałem już wcześniejsze płyty grupy, począwszy od "Electronic Meditation" z roku 1970. Oczywiście wtedy o winylowym oryginale można było pomarzyć, dlatego tonsilowskie taśmy (kiedyś firma Tonsil we Wrześni produkowała obok cenionych kolumn głośnikowych także kasety magnetofonowe) "katowałem" z wysłużonego kaseciaka, a brzmienie z dzisiejszej perspektywy wołało głośno "o pomstę do nieba". Ale tak naprawdę wtedy jako smarkaty licealista uległem modzie, niewiele rozumiejąc jeszcze z elektronicznych wizji kreowanych przez Niemców. Podobny los spotkał w moim rozumie kolejne albumy "Alpha Centauri", "Zeit", "Atem" i "Pheadra". Dziwne, rozciągnięte pasaże tonów eksperymentalnych, które nie zawsze zawierały w swoim wnętrzu nawet namiastkę motywu melodycznego, tworzyły mocno "rozmyte" frazy rodem z science-fiction. Bo dla mnie wtedy to była fantastyka, nie byłem przygotowany wiekowo i intelektualnie na odbiór tak śmiałych, często atonalnych, awangardowych fraz muzyki, niełatwej w konsumpcji, wymagającej wielu podejść, żeby zgłębić jej tajniki, żeby się z nią oswoić. Minęło kilka lat, dojrzałem i trafiło na "Ricochet". Longplay "Ricochet" zawiera kapitalną muzykę, o swoim niepowtarzalnym klimacie, na którym twórcom udało się powiązać artyzm, absolutną wirtuozerię z emocjami, wyrazistymi liniami melodycznymi. "Ricochet" to w pewnym sensie ewenement, bo obejmuje w całości premierowy materiał, zarejestrowany "live". Żaden fragment albumu nie ukazał się wcześniej w nagraniu studyjnym. W zasadzie ta płyta to jedna kompozycja, jeden zintegrowany organizm dźwiękowy, w sumie nieco ponad 38-minut muzyki, które ze względu na ówczesne możliwości techniczne "czarnej dużej płyty" podzielony na dwie części, part I - 17 minut i part II - 21. Wtedy skład Tangerine Dream tworzyło trio Froese-Franke-Baumann, a utwór został zarejestrowany na koncertach z roku 1975 we Francji i Wielkiej Brytanii. Pomimo tego, że "Rico-


chet" stanowi jeden utwór, to muzyka ze swoim różnorodnym charakterem wcale nie jest homogeniczna. Część pierwsza rozwija się powoli, wręcz leniwie, nabierając wraz z upływającym czasem rozpędu, a jej atmosfera zdominowana została przez dźwiękowy mrok, tajemniczość, podkreślone także efektami specjalnymi w zakresie brzmienia. Główny temat melodyczny rodzi się bez pośpiechu, a później w wolnym tempie następuje jego rozwinięcie, z narastającymi sekwencjami elektronicznymi. "Ricochet" wykazuje tendencję wspólną dla wielu wcześniejszych utworów Tangerine Dream, mianowicie startuje bardzo skromnie, wręcz brzmieniowo ascetycznie, a później zachowuje się jak w efekcie kuli śniegowej, czyli sukcesywnie przybywa dźwięków syntezatorowych, do akcji często włącza się gitara Edgara Froese, coraz intensywniej pracuje perkusja i gdy te wszystkie wspólnie zebrane partie instrumentalne spotykają się w jednym punkcie, osiągają apogeum dynamiki i kumulacji brzmienia, po czym często następuje systematyczny, rozłożony w czasie powrót do fazy początkowej. Żadnych gwałtownych łamańców, całość proporcjonalnie skonstruowana, choć w trakcie kompozycja "przeżywa" zwroty tempa, przechodzi do nowego motywu melodycznego. Podobnie zachowuje się przez 38-minut "Ricochet", który obok bogatych pasaży elektronicznych dostarcza także solidną porcję dźwięków, które można podejrzewać o pewne konotacje ze space-rockiem. Jeden element warsztatu wykonawczego może niektórych słuchaczy irytować, a chodzi mi w tym miejscu o elektroniczne, zaprogramowane beaty perkusji, ale chciałbym podkreślić, że moim zdaniem takie rozwiązania w przypadku Tangerine Dream nie stanowią "obciachu", ponieważ są one wpisane niejako w charakter muzyki elektronicznej. W części środkowej "Ricochet Part I" notujemy delikatne odniesienia do kosmicznej muzyki pierwszych albumów, łącznie z fragmentami swobodnie konfigurowanymi, często improwizowanymi, o dosyć jednorodnym rytmie. W części drugiej delikatnej korekcie podlega nastrój, który przechodzi do fazy pewnej melancholii. Jako komponent pełniący rolę wprowadzenia służy tutaj miękki, łagodny pasaż fortepianowy, któremu akompaniuje "mellotronowy" flet. Po tej partii inauguracyjnej metodologia tworzenia kształtu kompozycji jest podobna jak we wcześniejszych frazach. Najpierw powstaje pierwowzór, czyli figura rytmiczna i wzorzec dźwiękowy nakreślony przez sekwencery. To jest z kolei fundament stanowiący punkt wyjścia do "modelowania" pasaży syntezatorowych z nieco zachowawczym udziałem perkusji. Pojawiają się liczne wariacje instrumentalne, stanowiące piękną ozdobę całej konstrukcji, a muzyczna akcja zmienia się raczej powoli, bez pośpiechu, dosyć jednostajnie, bez zrywów i rytmicznych skoków. Pomimo tej programowej jednorodności i jednolitej strukturze całość tej wspaniałej mozaiki dźwięków układa się w wysmakowany, pobudzający wyobraźnię krajobraz dźwiękowy. Na jeszcze jeden aspekt albumu "Ricochet" chciałbym zwrócić uwagę, być może banalny i nie wart uwagi, ale według mnie istotny i potwierdzający klasę wykonawców. Przypominam mianowicie, że jest to zapis koncertu, który zadaje kłam często spotykanej tezie, że dobry inżynier dźwięku wcale nie musi posiadać muzycznego talentu, aby w zaciszu studia nagraniowego wyczarować ze swoich elektronicznych "zabawek" różne "cuda- wianki". Trio Tangerine Dream nic nie ukrywa, przeciwnie, jawnie, na scenie przed publicznością daje prawdziwy popis kompetencji artystycznych. Froese-Franke-Baumann nie obawiają się publicznie obsługiwać swoich elektronicznych "przyjaciół", ponieważ to oni sami, wykorzystują swoje indywidualne umiejętności, uderzają w klawisze, projektując efekt końcowy. To nie maszyny zaprogramowane przez roboty wydają z siebie nieskoordynowane piski, to stuprocentowi artyści "malują" te dźwięki przy pomocy swojego poczucia estetyki, głosu duszy i potrzeby serca. Bo takiego piękna robot stworzyć nie potrafi. Być może niektórym odbiorcom "kłóci" się artyzm w sztuce muzycznej z odhumanizowanym, przynajmniej teoretycznie, brzmieniem elektroniki, ale w tym przypadku paradoks polega na tym, że sztucznie wygenerowane dźwięki emanują niesamowitą aurę i nieprzeciętne piękno, pozwalające pokochać tę muzykę "na zabój". Dlatego proponuję, żeby wszyscy ci, którzy nie znają twórczości Tangerine Dream rozpoczęli swoją edukację od albumu "Ricochet", mając od początku świadomość, że to nie jedyny, piękny, lśniący diament upiększający "Mandarynkowy sen". Album "Ricochet" to zdecydowanie kamień milowy w prezentacji "na żywo" potencjału i możliwości nurtu stylistycznego zwanego rockiem elektronicznym, którego pionierem był zespół Tangerine Dream. To także wzorzec, jak tworzyć koncepcje dzieła muzycznego tak, aby potrafiło zaspokoić gusta słuchaczy i wymagania profesjonalne muzyków. A takich przykładów w biografii Tangerine Dream multum, także w wersji live", "Encore", "Logos" i inne albumy, to kolejne etapy edukacji. Włodek Kucharek

TANGERINE DREAM

119


Shadows Will Be Rising Soon Tym razem zamiast wstępu jedna istotna uwaga. Niniejszy wywiad, niestety, nie jest materiałem pierwszej świeżości, więc pojawiające się pod koniec dywagacje odnośnie koncertowego setu dotyczą przygotowań do trasy, która miała miejsce w połowie ubiegłego roku. Wszystko inne co istotne znajdziecie poniżej. Odpowiada Hansi Kürsch. HMP: Mam nadzieję, że nie poczujesz się urażony, ponieważ nie jest to moją intencją, ale na początek będę narzekał. Będę narzekał na brzmienie "Beyond the Red Mirror", bo przy pierwszych kilku odsłuchach trudno było mi się skupić na czym innym. Nie jest ono tak duszne, jak na "A Twist in the Myth", tamtego albumu z uwagi na realizację w ogóle ciężko mi się słucha, ale w odniesieniu do "At the Edge of Time" sprawia wrażenie mocno stłumionego i braku je mu metalowego szlifu. W pewnym sensie przypomina mi koncertowe brzmienie Trans-Siberian Orchestra, gdzie z jednej strony jest walka o selekty wność, bo zespołowi towarzyszy orkiestra, a z drugiej wśród publiczności zasiadają zarówno dzieci jak i osoby wiekowo mocno zaawansowane, których cha-

komponujemy, a nie sama realizacja nagrań. Oczywiście, o ile zdecydujemy się nazwać to problemem, bo prawda jest taka, że, choć album nie jest najłatwiejszy w odbiorze, osiągnęliśmy dokładnie taki efekt, w jaki celowaliśmy. Natomiast jeśli chodzi o porównanie do Trans-Siberian Orchestra, myślę, że nasze brzmienie, mimo że wymagające, nadal jest dość agresywne. Będę się spierał. (śmiech) Dla mnie agresywne są poszczególne partie, ale nie brzmienie samo w sobie. Nie mam problemu z tym, że tobie się nie podoba. Nie tworzyliśmy go z myślą o zadowoleniu wszystkich, ale i nie zakładaliśmy, że ma ono kogoś odrzucić. Szukaliśmy brzmienia, które w naszej ocenie najlepiej oddawałoby charakter naszej muzyki. Niektórzy, tak jak ty,

śmy typowym zespołem heavy metalowym, a nasze brzmienie jest definiowane przez to, co komponujemy. Owszem, w kilku miejscach istniały pewnie jakieś możliwości kompromisu, i pewnie część osób wolałaby, gdybyśmy zdecydowali się na brzmienie, które eksponowałoby pewne konkretne elementy. Gdybyśmy na przykład zrobili to samo co na "Nightfall in MiddleEarth", gdzie mimo złożonych kompozycji ostatecznie postanowiliśmy wyeksponować perkusję i chórki. Wszystko inne otrzymało niższy priorytet. Tym, którzy obecnie skarżą się na brzmienie, takie rozwiązanie na pewno bardziej by odpowiadało, ale wtedy narzekaliby inni. Naprawdę nie jest łatwo znaleźć właściwą mieszankę. To produkcja najwyższej jakości, co do tego nie mam wątpliwości, ale jednocześnie mam też pełną świadomość, że muzyka, która jest tak absorbująca, jest jednocześnie bardzo wymagająca. Sadzę też, że im słabszy sprzęt grający oraz im niższa jakość materiału źródłowego, na przykład w formacie mp3, tym gorsza wydaje się produkcja. Co oczywiście nie oznacza, że nie słyszałem narzekania na brzmienie ze strony osób, które album słuchały wyłącznie z płyty CD albo płyt analogowych… Ja z grupy narzekających na CD. (śmiech) Tutaj temat też istnieje, ale to też w dużej mierze kwestia osobistych upodobań. Nie ulega jednak kwestii, że im poziom kompresji wyższy, tym ten materiał gorzej brzmi. To oczywiste, bo dzieje się tu tak wiele, że poniżej pewnego progu wszystko zwyczajnie się rozjeżdża. To ostatnie rozumiem doskonale. Rozumiem też, że nie mogliście potraktować nowego albumu jak na przykład "Somewhere Far Beyond", choć nie powiem, że nie chciałbym usłyszeć, jak mogłoby brzmieć "Beyond the Red Mirror", gdybyście, nawet w mocno ograniczonym zakresie, jednak to zrobili… Na "Somewhere Far Beyond" mieliści zasadniczo trochę klawiszy i bardzo dużo gitar rytmicznych. Samych gitar rytmicznych grających często bez gitary prowadzącej, ponieważ styl Andre (Olbricha - przyp. red.) oraz jego podejście do struktur kompozycji i aranżacji był w tamtym okresie zupełnie inny. Brzmienie koncentrowało się głównie na gitarach rytmicznych, wokalach i perkusji, było w pełni przejrzyste i nie tak wymagająca względem słuchacza jak nowe rzeczy. Ale, gdy słucham "Beyond the Red Mirror", nadal słyszę dokładnie każdy element kompozycji, każdy instrument i każdą partię. I właśnie to było naszym priorytetem. Myślę, że słychać to na każdym przyzwoitym sprzęcie. Co mnie natomiast śmieszy, to gdy ludzie narzekają na trigerowanie, ponieważ akurat brzmienie perkusji jest bardzo naturalne.

Foto: Nuclear Blast

rakter brzmienia ma nie odstraszać. Nie twierdzę, że wy również troszczyliście się o najmłodszych i najstarszych, ale mam wrażenie, że rezultat jest podobny. Hansi Kürsch: …Mogę? (śmiech) W porządku. Przede wszystkim nie czuję się w żaden sposób urażony. Co do brzmienia "Beyond the Red Mirror", na co musisz zwrócić uwagę, gdy mówimy o produkcji, to fakt, że zasadniczo mamy do czynienia ze ścianą dźwięku. Mam tu na myśli pełny zakres częstotliwości i całe spektrum instrumentów, które muszą ze sobą współgrać. A to oznacza, że nie ma mowy o osiągnięciu typowego, metalowego brzmienia. Obecnie problem z metalowym brzmieniem jest taki, i nie chcę być w tym momencie arogancki, ale takie są fakty, że wiele płyt brzmi bardzo plastikowo. Słuchacze są do tego tak przyzwyczajeni, że gdy cokolwiek wykracza poza te ramy, stwarza problemy. To kwestia tego, z czym masz do czynienia na co dzień. Przyglądając się dokładniej i szczegółowo analizując muzykę, którą stworzyliśmy, łatwiej zrozumieć, dlaczego brzmienie jest właśnie takie, a nie inne. Na pewno nie można go łatwo porównać do typowego metalowej produkcji. Na płycie dzieje się tak wiele, że nie jest możliwe osiągnięcie normalnego, przejrzystego brzmienia, o które mógłby się pokusić bardziej typowy zespół. To problem, z którego zdawaliśmy sobie sprawę i u podstaw którego leży raczej to, w jaki sposób

120

BLIND GUARDIAN

nie odebrali go jako właściwe, ale ja uważam, że właśnie takie jest. To w dużej mierze kwestia gustu, a może również… dźwiękowej filozofii. Im mocniej zagłębimy się w temat, tym bardziej zdasz sobie sprawę, że tak naprawdę nie mieliśmy wielkiego wyboru. Gdybyśmy rozmawiali o nagraniach na żywo, wtedy przyznałabym ci rację. Mając na scenie orkiestrę i chór nie można sobie pozwolić, by zostały one zdominowane przez zespół, bo w tej sytuacji sięganie po dodatkowych muzyków zwyczajnie mijałoby się z celem. Gitary i perkusja siłą rzeczy muszą zostać schowane. Trudno mi jednak przyjąć do wiadomości, że realizując "Beyond the Red Mirror" w studiu nie można było, bez start dla ogólnej selektywności, położyć większego nacisku na gitary i perkusję i sprawić, by całość brzmiała bardziej… No cóż, bardziej metalowo. To jest metalowe brzmienie. Metalowe brzmienie, którego nie doświadczysz słuchając żadnego innego zespołu. Przynajmniej w mojej opinii żaden inny zespół nie ma tak bogatej panoramy dźwiękowej i nie wykorzystuje tak wielu instrumentów grających tak różne rzeczy w tym samym czasie. Albo to akceptujesz, albo nie. Nieważne gdzie nagrywasz ani jak podchodzisz do realizacji, nie można potraktować całości tak, jak w przypadku typowego metalowego albumu. Nie jeste-

No cóż, fanem brzmienia perkusji, a w szczególności werbla na "Beyond the Red Mirror" również nie jestem. Ale to naturalne brzmienie werbla. Ten werbel właśnie tak brzmi (nie miałem serca sugerować Hansi'emu wymiany werbla - przyp. red.). W kwestii perkusji większość zespołów brzmi tak samo, ponieważ wszyscy używają nie tylko tych samych sampli, ale najprawdopodobniej również tego samego oprogramowania. Ludzie są do niego tak przyzwyczajeni, że definiują je jako dobre brzmienie, choć nie jest ono w żadnym stopniu naturalne. My perkusję nagrywaliśmy w pomieszczeniu pozwalającym na uchwycenie jej naturalnej charakterystyki, więc siłą rzeczy brzmi ona inaczej od tego, co zdaniem niektórych powinno stanowić dla nas punkt odniesienia. Ostatnie pytanie odnośnie brzmienia. Obiecuję, że kolejne będą już przyjemniejsze, ale to jedno jeszcze muszę zadać. Nie uważasz, że nawiązujący na swój sposób nie tylko do "Imaginations from the Other Side", ale i do "Somewhere Far Beyond", nieco ucierpiał na takim a nie innym podejściu do realizacji reszty albumu? Rozumiem, co masz na myśli, ale nie, wcale tak nie uważam. Szczególnie, gdy wspominasz o "Somewhere Far Beyond", płycie nagrywanej analogowo. Niezależnie od tego, o którym utworze z nowej płyty będziemy rozmawiać, to zupełnie inne brzmienie i zupełnie inne elementy składowe samej muzyki. Tego nie da się porównać. Riffy na "Somewhere Far Beyond" to głównie power chordy tworzące względnie proste struktury. Na nowej płycie z kolei prawie nic nie jest proste. (śmiech) Trudno mi porównywać album z 2015 zrealizowany z orkiestrą i skomponowany od początku z myślą o orkiestrze do albumu sprzed ponad 20 lat… Nie porównujemy albumów. Miałem na myśli


wyłącznie utwór "The Holy Grail". Pomijając kwestię melodyki w stylu lat 90., w zakresie produkcji, a także samej kompozycji, utwór ten w największym stopniu przypomina mi "This Will Never End" z "A Twist in the Myth". Muzyka jest tak inna od tego, co robiliśmy w latach 90., że naprawdę trudno mi silić się na rzeczowe porównania. Oczywiście nie oznacza, że wypieramy się tego, co wtedy robiliśmy. Nadal są podobieństwa, w duchu samej muzyki oraz w drobnych aspektach poszczególnych kompozycji, ale całościowo, a w szczególności w kontekście tego, jak obecnie traktujemy gitary, to coś zupełnie innego. Mając to na względzie, a także mając na względzie samo brzmienie gitar, nie potrafię sobie wyobrazić, jak na album z roku 2015 mielibyśmy przenieść coś z albumu realizowanego analogowo ponad 20 lat wcześniej. Musielibyśmy się cofnąć do rzeczy dużo prostych, znacznie mniej złożonych nawet od "The Holy Grail", bo i ten utwór jest dużo bogatszy bardziej skomplikowany niż może się wydawać. Mi jego brzmienie w zupełności odpowiada, więc, podsumowując, choć rozumiem co miałeś na myśli, nie wiem co moglibyśmy zrobić inaczej, by zbliżyć się do twojej wizji. Nasze postrzeganie zarówno samej muzyki jak i jej realizacji jest obecnie po prostu zupełnie inne niż 20 lat temu. Koniec o brzmieniu. Klasyczne chóry. Na płycie pojawiają się aż trzy, ale naprawdę istotną rolę odgry wają one głównie w "The Ninth Wave" oraz w końcówce "At the Edge of Time"… Nie do końca. Jeśli wsłuchasz się na przykład w ostatnią cześć refrenu "The Holy Grail", on również wykonywany jest przez klasyczny chór. Sporo jest ich też w tłach. Potraktowaliśmy je podobnie jak w "Sacred Worlds" i "Wheel of Time" na poprzednim albumie. Wszystkie te "aaa" i "ooo" są też esencją "The Throne".

"Wheel of Time". "Wheel of Time" to również miał być utwór wyłącznie na orkiestrę, ale nie do końca podobało mi się kilka jego części. Czułem, że to utwór z potencjałem, ale w swojej oryginalnej formie nie miał pozostałych kompozycji. Zasugerowałem Andre rozszerzenie go o metalowy zespół, a on robiąc to dodał jedynie gitarę rytmiczną zachowując intensywność orkiestry. Stąd też "Wheel of Time" może się wydawać bardziej przestrzenny od numerów, które znalazły się na nowym albumie. W przypadku "At the Edge of Time" było odwrotnie. Nie miałem żadnych wątpliwości co do umieszczenia go na albumie z orkiestrą, aż któregoś dnia Andre przyniósł do niego gitarową aranżację i przekonał mnie do wykorzystanie go na "Beyond the Red Mirror". metalowym albumie. Wszystkie pozostałe utwory powstały już naturalnie w trakcie prac nad nowym, ale bez wątpienia pod silnym klasycznym wpływem. Gdy zdaliśmy sobie z tego sprawę, postanowiliśmy to wyeksponować na etapie produkcji, robiąc z nich niejako zapowiedź naszego następnego albumu z orkiestrą. Stąd też miejscami orkiestra stała się niemal tak samo istotna jak sam zespół. Czy podczas prac nad kolejnymi kompozycjami, gdy te przybierają coraz bardziej rozbudowane formy, pojawia się w waszej głowie pytanie czy my damy to odpowiednio nagrać? W końcu im więcej ścieżek i więcej partii tym trudniej o bez wątpienia trudniej o satysfakcjonującą realizację. (śmiech) Przynajmniej od czasu "A Night at the Opera" mamy w tym zakresie pewne doświadczenie. To za-

Czasami. Najczęściej albo od początku mamy dobrą linię wokalną, która ma być refrenem, albo część instrumentalną, którą uważamy za interesującą i do której przygotowuję cztery czy pięć wstępnych linii wokalnych i które stanowią podstawę do podjęcia ostatecznej decyzji. W przypadku "Twilight of the Gods" przez długi czas mieliśmy jeden konkretny refren, ale na etapie produkcji uznaliśmy, że jednak nie jest wystarczająco dobry i postanowiliśmy spróbować czegoś zupełnie innego. Po dwóch-trzech podejściach z reguły mamy nowy refren. Możliwe, że już wcześniej zdarzyło się, że ostatecznie mieliśmy ich więcej niż trzy, zanim podjęliśmy ostateczną decyzję, ale nie przypominam sobie, byśmy kiedykolwiek, jak w tym przypadku, mieli ich sześć lub siedem i z których każdy był tak naprawdę całkiem niezły. Problem tkwił w tym, że w mojej ocenie żaden nie pasowały do ducha tej konkretnej kompozycji. Czasem trudność polega na tym, i tak było też w tym przypadku, że w utworze cały czas w pewnym sensie wisimy na krawędzi. Od samego początku utwór jest bardzo złożony, potem jest bardzo wysoko, dalej kolejna część jest zupełnie inna i masz wrażenie, że to już przedrerfen. A potem pojawia się właściwy przedrefren i okazuje się, że poprzednia sekcja to był jednak dopiero przedprzedrefrenem. (śmiech) W ten sposób powstaje układ, do który bardzo trudno znaleźć odpowiedzi refren. Taki, który dorównałby temu, co w obrębie danej kompozycji działo się wcześniej. Musieliśmy znaleźć coś, co byłoby zupełnie innego od wcześniejszych sekcji, coś wolniejszego i bardziej melodyjnego. Pierwotny refren był bardzo mroczny i

I właśnie to miałem na myśli. Czytając o trzech klasycznych chórach człowiek spodziewa się rzeczy w stylu "The Ninth Wave", a tu większość partii chórów to jednak, ujmując rzecz ogólnie, typowy Blind Guardian. Dwie kwestie. Po pierwsze, te klasyczne chóry rzeczywiście były pomyślane głównie na potrzeby intro i outro w "The Ninth Wave". W pozostałych przypadkach z powodzeniem wystarczyłby nam jeden, który tak czy inaczej byśmy wykorzystali. Po drugie, mieliśmy problemy z dopięcie grafików z chórem, z którym mieliśmy pracować i dlatego musieliśmy sięgnąć po inne. A dodatkowo, już w trakcie prac nad albumem, pojawiły się pomysły rozwinięcia chórów w kilku dodatkowych kompozycjach, jak we wspomnianym "The Holy Grali" czy wymienionej przez ciebie końcówce "At the Edge of Time". Poza tym miał to być jedynie dodatkowy element, dodatkowy ozdobnik. Używanie chórów na całej płycie byłoby krokiem za daleko. Chóry jako chóry miały być wyeksponowane wyłącznie w "The Ninth Wave" i "At the Edge of Time".

Inaczej natomiast potraktowaliście partie orkiestry. W "Wheel of Time" na poprzednim albumie w długich fragmentach instrumentalnych grała wyłącznie orkiestra. Na "Beyond the Red Mirror" z kolei orkiestra funkcjonuje cały czas równolegle z zespołem. Tak, to sią zgadzam. (śmiech) A czy są na płycie utwory, które pisane były wyłącznie z myślą o albumie z orkiestrą? Pytam, ponieważ słuchając "Ashes of Eternity" oraz "The Throne" mam wrażenie, że akurat te dwie kompozycje i bez metalowego instrumentarium z powodzeniem by się obroniły. Szczerze mówiąc jest tu tylko jeden utwór, który był komponowany z myślą o albumie z orkiestrą, ale, oczywiście, praca nad album z orkiestrą wpływa również na to, jak aktualnie komponujemy metalowe utwory. Słychać to na "Beyond the Red Mirror", co do tego nie mam wątpliwości, ale tak naprawdę jedynym utworem, który pierwotnym zamierzeniu miał być wyłącznie kompozycją na orkiestrę, jest "At the Edge of Time". W pewnym momencie zmieniliśmy jednak zdanie, bardzo podobnie jak miało to miejsce wcześniej w przypadku

Foto: Nuclear Blast

Stopień złożoności poszczególnych kompozycji sprawia, że, o czym sam wspomniałeś wielokrotnie, "Beyond the Red Mirror" jest materiałem bardzo wyma gającym. Tym bardziej, że oprócz partii rozbudowanych partii instrumentalnych praktycznie na całej płycie mamy również bardzo rozbudowane partie wokalne. Długość tekstów sprawia, że wokale są niemal wszędzie. (śmiech) Prawie zawsze piszę długie teksty.

wsze jest wyzwanie, ale z biegiem lat nabyliśmy pewności, że to, co planujemy, uda nam się zrealizować na etapie produkcji. Rozbudowa struktur poszczególnych utworów to naturalna konsekwencja naszego sposobu komponowania. Co ważne to fakt, że nawet jeśli już w swojej podstawowej formie sam szkielet danej kompozycji jest bogaty, nasze patenty i tak z reguły dobrze się sprawdzają. Stąd, choć może zabrzmi to dziwne, moje obawy względem większości kompozycji były tym razem umiarkowane. Nie było do końca przekonany jedynie co do "Ashes to Eternity", ponieważ, choć nie zawiera on orkiestracji, bardzo dużo się w nim dzieje. Jeśli skupisz się na samych gitarach, zauważysz, że tak naprawdę trudno znaleźć tam miejsce dla wokali. Już bez nich brzmienie wydaje się pełne. Sądzę jednak , że w trakcie samej produkcji utwór ten wyszedł nam szczególnie dobrze. Kilka innych z kolei, których tytułów teraz nie wymienię, a które wydawały mi się mniej skomplikowane, okazało się być bardziej wymagającymi. W jednym z wywiadów powiedziałeś, że utwór "Twilight of the Gods" miał gotowych kilka różnych refrenów. Często zdarza wam się pracować w ten sposób, że refren dopasowujecie do już praktycznie gotowej kompozycji wykorzystując kilka różnych wariantów?

zupełnie nie w stylu Blind Guardian. Być może wykorzystamy go kiedyś w innym utworze, ale w "Twilight of the Gods" po prostu nam nie pasował. W takich sytuacjach zawsze można postawić na minimalizm. Refren jednozdaniowy, coś jak "Back in the Village" Iron Maiden. Efekt zaskoczenia na pewno zostałby osiągnięty. (śmiech) To coś, co w dużym stopniu zależy od samej muzyki. Gdy poszczególne jej elementy rozbiegają się w tak wielu różnych kierunkach… Na przykład "The Throne", w utworze, w którym tak dużo się dzieje, jednozdaniowy refren w stylu "Back in the Village" wyhamowałby całą kompozycję. Fraza "we must serve the fire" to niemal, niemal to co w "Back in the Village", ale gdybyśmy na tym poprzestali, efekt nie byłby zadawalający. Musieliśmy stawiać na bardziej złożone formy. Co oczywiście nie oznacza, że w przyszłości nie stworzymy jednofrazowego refrenu. To nie jest tak, że wynaleźliśmy nową technikę i nie potrafimy korzystać z innych. (śmiech) To kwestia tego, co daje nam i czego potrzebuje dany utwór i jego duch. Pozostając w temacie refrenów, ten w "The Ninth Wave" o wyjątkowo pozytywnym wydźwięku tworzy bardzo mocny kontrast z resztą kompozycji. Od po-

BLIND GUARDIAN

121


czątku taki był zamysł? Nie, to się po prostu stało. Zagłębiając się w proces twórczy, oceniamy poszczególne partie na poziomie emocjonalnym. To, jak nas poruszają, jak płyną. Gdy nagrywaliśmy refren do "The Ninth Wave" nikt nigdy nie zasugerował, że ten refren jak na ten utwór może być zbyt budujący czy zbyt pozytywny. Odbieraliśmy go jako odświeżającą zmianę w ramach kompozycji i właśnie to staramy się robić komponując refreny. Mają się wyróżniać na tle utworu. W "The Ninth Wave" było to o tyle dobre, że patrząc na teksty, to jedyny fragment, w którym możemy zasugerować, że istnieje coś jak światło na końcu tunelu. Poza tym to mroczny utwór będący częścią mrocznej historii. To coś, w co wierzą ci, którzy pozostali wierni dawnym bogom, wizja zbawienia dająca na dzieje, na lepszą przyszłość. Muzyka w tym miejscu bardzo dobrze uzupełnia słowa.

kter. To efekt konkretnej inspiracji? To efekt mojej współpracy z Andre. Nie sądzę, by można było wskazać dla niego jakąkolwiek bezpośrednią inspirację, ponieważ, gdy pracujemy razem, jeden nigdy nie wie, o czym dokładnie myśl drugi i do czego to doprowadzi. W ten sposób powstał też ten sarkastyczny refren. Na pewno nie myślałem wtedy o niczym klasycznym. Jeśli myślałem o czymkolwiek, byłoby to Queen, choć niekoniecznie akurat w refrenie. Po prostu niektóre fragmenty i struktury tego utworu od początku wydawały mi się na swój sposób bliskie Queen. Uważam też, sam początek refrenu jest mniej klasyczny niż wiele innych rzeczy na "Beyond the Red Mirror". Koniec refrenu jest natomiast tak klasyczny, że sam nie wiem jak do tego doszło. To absolutnie naturalny proces. Gdy kreatywność zaczyna działać, musisz za nią podążać. Nie ma innej drogi. Najlepiej, gdy w ogóle o tym nie myślisz.

Limitowane wydanie "Beyond the Red Mirror" jest rozszerzone o "Distant Memories". Ale czy nie jest tak, że to nie tyle bonus, co utwór, którego klasyczne "pudełkowe" wydanie płyty zostało pozbawione? Nie byłoby to całkowicie błędne stwierdzenie. Uznaliśmy, że płynność wersji "pudełkowej", którą otrzymali dziennikarze i rozgłośnie radiowe, jest naprawdę dobra. I bez "Distant Memories" całość jest bardzo wymagająca i przeciętny słuchacz może mieć problem z przebiciem się już przez te dziesięć podstawowych kompozycji. Stąd postanowiliśmy zachować "Distant Memories" na wydanie limitowane. Dodatkowo, gdy

Skoro padła nazwa Queen, nie sposób nie wspomnieć o "Miracle Machine". (śmiech) Tak, słyszałem to porównanie już kilka razy, ale … W trakcie produkcji, owszem, tu i tam, jak przy "Grand Parade" rzeczywiście myślałem o Queen, ale akurat nie w przypadku "Miracle Machine". Gdy pracowałem nad tym utworem operowałem w klimacie rocka lat 70., ale były to rzeczy w stylu Electric Light Orchestra czy Neila Younga. W pewnym momencie jednak utknąłem i poprosiłem o pomoc Michaela Schürena, a on przyniósł tę partię fortepianu, która pojawia się w refrenie. Nie wiem czy myślał wtedy o

a wspominany cytat z Szekspira znajduje się na jego nagrobku. Spodobał mi się na tyle, że pod jego wpływem stworzyłem koncepcję dla utworu "The Twilight of the Gods", a także zdecydowałem, kim będzie tytułowa Dziewiątka z "The Ninth Wave". Początkowo myślałem o klasycznej kosmicznej rasie, ale ostatecznie uznałem, że zostaną istotami nadprzyrodzonymi. Nie będą boską rasą, ale będę mieli zarówno boskie cechy, jak również ludzkie słabe punkty. Zanikanie bogów wydaje się naturalnym procesem będącym częścią ludzkiej natury. Uznałem, że to chwytliwy temat. W "Sacred Mind" z kolei nie da się nie zauważyć wpływu Colerdige'a. O nowej płycie z mojej strony to byłoby wszystko, ale, jeśli czas nam na to pozwoli, chciałbym zadać ci kilka pytań odnośnie repertuaru koncertowego. O tym, że grania "Majesty" masz czasami dość mówiłeś mi podczas naszej pierwszej rozmowy w roku 2003. Minęło kilkanaście lat, a ludzie nadal się go domagają. Czy nie brałeś nigdy pod uwagę zastąpienia go innym klasycznym utworem, na przykład "Guardian of the Blind"? Nie mógłbym zastąpić "Majesty" przez "Guardian of the Blind". Nie na stałe. Tym niemniej sam "Guardian of the Blind" to na pewno ciekawa opcja i sądzę, że jest spora szansa, że w najbliższym czasie znajdzie się w naszym secie. Gdzie i kiedy konkretnie go zagramy, nie wiem, ale niewątpliwie jest taka szansa. Właśnie zacząłem pracować nad materiałem z "Follow the Blind"… Czyżby szykował się powrót do "Banished from Sanctuary"? Tak, to klasyk, po który możemy sięgnąć w każdej chwili. Ale osobiście liczę też na inne starsze numery, których albo nigdy nie graliśmy, albo graliśmy dosłownie kilka razy. Rzeczy takich jak "Follow the Blind", "Hall of the King" czy "Damned for All Time"… Właściwie to słuchałem "Follow the Blind" wczoraj. (śmiech) Ja miałem próbę dwa dni temu. W kwestii setu nadal kombinuję, które utwory będziemy grać zawsze, które możemy zmienić, a po które moglibyśmy sięgać od czasu do czasu. "Follow the Blind", to naprawdę fajny numer do grania, więc cokolwiek wybierzemy oprócz "Banished from Sanctuary" i "Valhalla", sądzę, że będzie to właśnie jeden z tych trzech wcześniej wymienionych.

Foto: Nuclear Blast

przyjrzysz się konceptowi, to trochę tak jak z "Władcą pierścieni" i wersją reżyserską - ten utwór opowiada część historii, ale nie jest niezbędny do jej zrozumienia. To dodatkowo przemawiało za takim rozwiązaniem. Ponadto, fani Blind Guardian i tak zwykle kupują wydania limitowane, ponieważ interesuje ich wszystko i chcą mieć jak najwięcej muzyki. Mieliśmy więc świadomość, że tak czy inaczej "Distant Memories" ich nie ominie. Nam osobiście nie robiło to wielkiej różnicy. Limitowane, dwupłytowe wydanie dodatkowo zaw iera utwór "Doom". Czy to już klasyczny bonus? "Doom" to część konceptu, a jednocześnie jego rozwinięcie. Właściwa historii kończy się na "Grand Parade", ale jest to zakończenie otwarte. "Doom" może być postrzegany jako swojego rodzaju sequel, ponieważ opowiada o tym, co dzieje się z upadłym synem po jego potępieniu. Problem z "Doom" polegał na tym, że utwór ten został skomponowany 17 lat temu i z uwagi na jego charakter trudno było nam umiejscowić go na płycie gdzieś wcześniej. Atmosfera utworu jest na swój sposób przerażająca i nie do końca współgrała z rzeczami, które tworzyliśmy na przestrzeni ostatnie czterech lat. Nie było innej opcji niż umieszczenie go niż na końcu, a regularnej wersji albumu po prostu musiała kończyć się "Grand Parade". Refren "Grande Parade" ma bardzo klasyczny chara-

122

BLIND GUARDIAN

Queen, czy o jakimś konkretnym musicalach, ale to co przyniósł zainspirowało mnie do skomponowania takiego a nie innego refrenu, który teraz wielu ludzi porównuje do Queen. Rozumiem, skąd to się bierze, ale nie jest to coś, o czym myślałem pracując nad tą kompozycją. Teksty na "Beyond the Red Mirror" uzupełniają dwa cytaty, a właściwie trawestacja i cytat. Trawestacja z "Króla Lira" Szekspira: "Gods must endure their going hence" (w oryginale "Men must endure / Their going hence" - "Nie od nas zależy / Nasz koniec"*, w wersji Blind Guardian brzmiałoby "Nie od bogów zależy ich koniec"), a cytat z "Kubla Chana" Samuela Taylora Coleridge'a: "Then all the charm / Is broken all that phantom-world so fair / Vanishes and a thou sand circles spread" (w wolnym, białym tłumaczeniu "Wtem cały czar pryska - cały ten piękny fantomowy świat znika i rozchodzi się tysiąc kręgów"). Czy w obu przypadkach stanowiły one inspirację dla poszczególnych tekstów, odpowiednio "The Ninth Wave" i "Sacred Mind", czy pojawiły się dopiero na końcu? To połączenie jednego i drugiego. Gdy szukałem inspiracji, wskazówek, sposobu na opowiedzenie mojej historii, przekopywałem się przez mnóstwo literatury, gazet… Wszystko, co tamtym czasie przykuło moją uwagę, mogło mieć wpływ na teksty i cały koncept. W tamtym momencie akurat czytałem coś o C.S. Lewisie,

Klasyczne utwory, które każdy zespół musi grać zawsze, wynikają jak sądzę w dużej mierze z faktu, że na każdym koncercie pojawiają się nowi fani. I doskonale rozumiem, że oni po prostu muszą je usłyszeć. Niemniej ciekaw jestem, jak aktualnie oceniłbyś proporcje wśród waszej publiczności, jeśli chodzi o ludzi, którzy oglądają was po raz pierwszy, do tych, który widzieli was wcześniej przynajmniej raz? Domyślam się, że w dużej mierze zależy to nawet nie tyle od kraju, co od miasta, ale traktując Niemcy całościowo, sądzisz, że stosunek ten mógłby oscylować w okolicach 20:80? Naprawdę trudno mi zgadywać. Bez wątpienia mamy bardzo liczne grono fanów, które oglądało nas na żywo przynajmniej kilka razy… Niewykluczone, że jesteś bliski prawdy, może rzeczywiście jest do 20:80, 30:70, ewentualnie 15:85. Trudno ocenić. Cały czas widzę jednak wielu bardzo młodych ludzi, a to oznacza, że na każdym koncercie więc na każdym koncercie pojawiają się nowi fani. Niemniej, jeśli przejrzysz nasze sety z ostatnich 10 do 15 lat, zobaczysz, że ogrywaliśmy w tym czasie 40 do 45 utworów, co przekłada się na niemal połowę całego naszego dorobku. I byłbym zaskoczony, gdyby okazało się, że ktoś, kto widział nas w tym czasie nawet cztery czy pięć razy, miał okazję usłyszeć absolutnie wszystkie grane przez nas kompozycje. Klasyki muszą zostać, to nie podlega dyskusji. Nieważne czy mówimy o starych, czy nowych fanach, trzon setu musi być ten sam. Nie mogę sobie wyobrazić koncertu Blind Guardian bez "Valhalla", "Nightfall" czy "Mirror, Mirror", a także kilku innych kompozycjach. Czasem też zdarza się tak, że zmienimy coś w secie i na nowy numer nie ma szczególnej reakcji, bo wielu ludzi albo go nie zna, albo specjalnie nie lubi. Nie potrafię powiedzieć dokładnie dlaczego tak się dzieje, ale doświadczyliśmy tego kilka razy, głównie za sprawą starszych kompozycji. W Internecie łatwo dostrzec głosy starych fanów, którzy chcieliby usłyszeć np. "The Last Candle", "Battalions of Fear"… Albo "Time What is Time"… Albo "Time What is Time". Choć akurat "Time What is Time" w jakiś sposób zawsze działa. Ale są inne stare utwory, które z jakiegoś powodu nie przemawiają do


młodszych fanów. I nie mówię o tych, którzy przyszli niedawno, przy okazji "At the Edge of Time", ale o tych, którzy są z nami nawet od czasów "Imaginations from the Other Side". Różnica między nimi, a tymi najstarszymi, najbardziej zagorzałymi fanami Blind Guardian jest taka, że ci pierwszy nie narzekają głośno na stare utwory, podczas gdy ci drudzy narzekają na nowe. (śmiech) O tym, jak ważne jest granie klasycznych utworów, miałem okazję przekonać się w rok 2010. Mój pierwszy koncert Manowar, a oni oprócz "Black Wind, Fire and Steel" skupili się wyłącznie na utworach z ostatnich ośmiu lat. Nie byłem zachwycony. (śmiech) Cóż, moglibyśmy zrobić coś podobnego i grając "A Night at the Opera" i "Twist in the Myth" w całości. Kiedyś się na to zdecydujemy. "A Twist in the Myth" niekoniecznie, ale "A Night the Opera" w całości? Powiedz gdzie i kiedy! (śmiech) Gdybyśmy się na to zdecydowali, mimo wszystko myślę, że odegralibyśmy je jak należy. Same w sobie są one naprawdę dobre, musielibyśmy jedynie znaleźć właściwy sposób, by przełożyć je na zespół na scenie. Gdy sięgaliśmy pod "Under the Ice" czy "Soulforged", odzew zawsze był bardzo dobry. Problem w tym, że strasznie trudno je zagrać. (śmiech)

Ogrywaliśmy na próbach "The Ninth Wave", "Prophecies" i "Twilight of the Gods". Wszystkie wypadły bardzo dobrze. Aktualnie pracuję indywidualnie nad "Miracle Machine" i przymierzam się do "The Holy Grail". "Grand Parade" również jest na liście, ale na chwilę obecną raczej go odpuścimy, bo i bez niego mamy za dużo długich kompozycji. Obawiam się, że gdybyśmy zdecydowali się również na "Grand Parade", skończyłoby się na tym, że gralibyśmy ledwie siedem numerów. (śmiech) The Throne" nie wchodzi w grę? "T Nie, na tę chwilę nie. Być może jeszcze do niego wrócimy, ale wszystko zależy od tego, na czy staniem z "The Holy Grail" i "Grand Parade". "Grand Parade", jak wspomniałem, praktycznie wypada z listy, ale "The Holy Grail" wydaje mi się wykonalny. Byłbym zaskoczony, gdyby nie udało nam się znaleźć odpowiedniego sposobu do wykonywania go na żywo. Są różne opcje, ale jeśli koniec końców będziemy mieli ograne pięć nowych kompozycji, z których trzy każdorazowo znajdą się w secie, będę bardzo zadowolony. A nie braliście nigdy pod uwagę, by na większe koncerty, na przykład na letnie festiwale, wspomagać się na scenie kilkuosobowym chórem? Czy to nie spra-

nad wokalami wznowimy dopiero latem 2015. Plan jest taki, by zakończyć wszystkie nagrania w okolicach początku roku 2016 i gdy na przykład będziemy grali na letnich festiwalach, Charlie będzie mógł samodzielnie dopracować miks, a później razem wszystko sfinalizujemy. Tak więc, raz jeszcze, początek roku 2017 wydaje mi się całkowicie realistyczny, natomiast koniec roku 2016 to optymistyczna opcja, której na dziś również nie można wykluczyć. Co sprawiło, że album z orkiestrą został odłożony w czasie na rzecz "Beyond the Red Mirror"? Tak po prostu było nam wygodniej. Mieliśmy pomysły na oba albumy, ale musieliśmy pójść zgodnie z nurtem, a nurt albumu metalowego, mimo że ozdobionego licznym orkiestracjami, okazał się w danym momencie silniejszy. Czuliśmy, że musimy nagrać ten album najpierw, a dopiero potem dokończyć płytę z orkiestrą. Myślę, że to był mądry plan. Czuję się z tym komfortowo i uważam, że możliwość pracy nad tym albumem oraz doświadczenie zebrane przy pracy z orkiestrą na "Beyond the Red Mirror" zaowocuje na albumie z orkiestrą. Dokładnie to samo mówiłeś po "At the Edge of Time". (śmiech) Więcej, "Sacred Worlds" oraz

Najczęście graliście chyba "Punishment Divine"… "Punishment Divine" w jakiś sposób zawsze działa. Podobnie "And then there Was Silence". Te dwa utwory jesteśmy w stanie wykonywać na stałym, powtarzalnym poziomie. "Under the Ice" natomiast zawsze sprawiało nam trudności. Wymagało ode mnie dużego wysiłku i tak naprawdę nigdy nie doszedłem do punktu, w którym wykonując go czułbym się komfortowo. Dlatego z niego zrezygnowaliśmy, ale nie wykluczam, że jeszcze do niego wrócimy, bo ma on naprawdę duży potencjał. To samo mogę powiedzieć o kilku innych kompozycjach. "Battlefield" to z jednej strony świetny utwór, a z drugiej koszmar dla mnie jako wokalisty. Chciałbym kiedyś wykonać go na żywo tak, jak na to zasługuje, ale do tego potrzebny będzie nam odpowiedni moment. Gdy zdarzy się, że w danym okresie będziemy grać tylko trzy czy cztery koncerty, wtedy to może być opcja, która wszystkich powinna zadowolić. A są jakieś postępy w ogrywaniu "The Curse of Feanor"? Bo co o niego pytam, a pytam dość regu larnie od kilkunastu lat, słyszę, że jest na tapecie i być może uda się go włączyć do setu na kolejnej trasie. (śmiech) Cóż, jest na tapecie. To może coś teoretycznie łatwiejszego. "When Sorrow Sang"? Graliśmy "When Sorrow Sang" na pierwszej trasie po "Nighftall in Middle-Earth" i był okrutnie trudny. (śmiech) Ale zgadzam się, że to bardzo dobry utwór. Natomiast jeśli chodzi o "The Curse of Feanor", w dalszym ciągu się do niego przymierzam, ale jest to o tyle trudno, że w jego obrębie nie można wiele zmienić. Niektóre kompozycje, które w wersjach studyjnych śpiewam wysoko, mogę obniżyć o oktawę i nadal brzmią dobrze. "The Curse of Feanor" z kolei to ciąg wysokich i agresywnych partii, które trudno obejść. Zobaczymy, sprawdzę go jeszcze w najbliższych dniach. Dziś pracowałem nad "Noldor". Każdy kolejny utwór to cenne doświadczenie. Co do agresywnych partii, zauważyłem, że ostatnio coraz częściej zdarza się, że kompozycje z ostatnich albumów na żywo śpiewasz mocniej niż na płytach. Logika sugerowałaby, że powinno być odwrotnie. W końcu na trasie łatwiej zniszczyć sobie głos niż w studiu. To prawda, ale czasami to już jest z mojej strony czysta desperacja. (śmiech) To jedyny sposób, w jaki mogę przejść przez dany utwór. Chciałbym lepiej nad sobą panować i śpiewać trochę bardziej miękko, ponieważ to w większym stopniu chroniłoby moje struny głosowe, ale prawda jest tak, że w okresie, gdy granie kolejnych koncertów staje się wymagające, a ja widzę zaangażowanie publiczności, po prostu daję się ponieść i daję z siebie trochę więcej niż bym chciał. Następnego dnia dzieje się to samo, a trzeciego dnia jest już tak ciężko, że muszę krzyczeć z głębi płuc, bo inaczej już nie mogę. (śmiech) Efekt wcale nie jest taki zły. (śmiech) Które utwory z nowej płyty są brane pod uwagę w kontekście nad chodzącej trasy?

Foto: Nuclear Blast

wiłoby, że większa liczba trudnych utworów byłaby wykonalna? Nie. Trudność od strony wokalnej polega na znalezieniu odpowiedniego pomysłu, na dany utwór. Takiego, który sprawi, że będę mógł go wykonywać dzień po dniu i który jednocześnie przemówi do publiczności. Mamy w zespole wystarczającą liczbę dobrych wokalistów, więc nawet jeśli gramy bez orkiestry i klasycznego chóru, możemy wszystko z powodzeniem odpowiednio przearanżować, że ostatecznie nikomu nie będzie niczego brakowało. Ostatnie pytanie - album z orkiestrą. Gdy rozmawialiśmy w połowie roku 2010… (śmiech) Tak, więc jak mówiłem, gdy rozmawialiśmy w połowie roku, usłyszałem, że spora części partii orkiestry jest już nagrana, a dalsze tempo prac w dużej mierze zależy od tego, ile wokali uda ci się zarejestrować w przerwach pomiędzy kolejnymi trasami. I że spodziewasz się, że albumu a orkiestrą ukaże się nie wcześniej niż w roku 2012. (śmiech) Kiedy możemy się go spodziewać na dzień dzisiejszy? Można się go spodziewać pod koniec roku 2016 lub w pierwszej połowie roku 2017. Pierwsza połowa 2017 to termin bardzo realistyczny, ponieważ, tak, sporo rzeczy zostało już nagrane. Od roku 2010 podczas kolejnych sesji z orkiestrą nagraliśmy kilka kolejnych kompozycji i w zasadzie do zarejestrowania zostały nam już tylko dwa albo trzy utwory. Potem nagrywać będziemy wyłącznie moje wokale. Mam kilka nagrań demo, które wypadły bardzo dobrze. Właściwe nagrania miałem zacząć już teraz, ale nasz producent, Charlie Bauerfeind, nadal jest na Teneryfie, gdzie miksuje nowy album Helloween. Stąd lekkie opóźnienie. Pracę

"Wheel of Time" miały być właśnie zapowiedzią albumu z orkiestrą. Pięć lat i kolejny metalowy album z orkiestrą później większość fanów jest na etapie: wydajecie to wreszcie! (śmiech) Pewnie masz rację. Ale mimo to nadal czuję, że uda nam się ich zaskoczyć. Sposób, w jaki pracujemy z orkiestrą, jest dość różny od tego z "Wheel of Time" i "At the Edge of Time", mimo że te dwie kompozycje są najbliższe temu, o co w albumie z orkiestrą chodzi. Myślę, że to, jak jesteśmy w stanie stworzyć 10-11 naprawdę intensywnych kompozycji wyłącznie na orkiestrę i wokale, okaże się naprawdę interesujące. Czyli perkusji na płycie nie będzie? Być może jeszcze pojawi się na kolejnym etapie, ale na tę chwilę, na poziomie komponowanie, nie. Nie ma ani perkusji, ani reszty zespołu. Tylko orkiestra i moje wokale. Marcin Książek * tłumaczenie wg przekładu J. Paszkowskiego

BLIND GUARDIAN

123


Decibels’ Storm recenzje płyt CD 1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna cyjnych szwach "Last Day". Później robi się nieco ciekawiej, ale nie jest to coś, co rzuca na kolana, każe powtarzać szczególnie udany utwór czy słuchać go kilka razy z rzędu, nawet w przypadku tych najbardziej udanych numerów, w rodzaju zróżnicowanego "The System" czy fajnie przyspieszającego "Road To Hell". Ot, solidna II liga i maksymalnie: (3) Wojciech Chamryk Agitator - Mental Violence 2014 Wine Blood

Agitator to pięciu zafascynowanych thrash/speed metalem mieszkańców Milanu, a "Mental Violence" jest ich pierwszym wydawnictwem. Od razu zwróciłem uwagę na fakt, że muzycy grupy są dość zróżnicowani wiekowo, mamy bowiem wśród nich zarówno 15-17 latków, jak też ludzi dobijających do oraz po trzydziestce. Jak widać muzyka jednoczy pokolenia, a Agitator całkiem sprawnie nawiązuje do czasów świetności niemieckiego thrashu z wczesnych lat 80-tych, dodając do tego szczyptę wpływów ekip amerykańskich, jak np. Possessed. Osiem utworów, niespełna 28 minut muzyki - krótko, konkretnie i na temat. Delikatne "Intro" nie zwiastuje jeszcze tak zmasowanego sonicznego ataku, jednak już "Agitator" uderza z siłą i jadem połączonych sił Sodom i Destruction i tak już jest właściwie do samego końca tej płyty. Zespół zdaje się też być zadeklarowanym wyznawcą zasady, że wszystko można zagrać jeszcze szybciej niż szybko, co potwierdza zwłaszcza w "Suffer My Vengeance", utworze tytułowym i "T.U.C." ze skandowanym chóralnie refrenem. Chwilę wytchnienia zapewniają nieliczne zwolnienia i miarowy, nawet całkiem melodyjny "No Words, No Life", a przed wystawieniem wyższej noty powstrzymuje mnie tylko syntetyczne, odstające bardzo na minus od oldschoolowego klimatu "Mental Violence", brzmienie perkusji. Liczę jednak, że na kolejnym albumie będzie lepiej, tak więc: (3,5) Wojciech Chamryk

AlphaState - Out Of The Black 2015 Self-Released

Grecja kojarzy się bardziej z ekstremalnymi formami metalu, a już black to prawdziwy towar eksportowy Hellady. Nie brakuje też jednak w tym kraju zespołów thrashowych czy klasycznie metalowych - debiutujący niniejszą płytą AlphaState z Aten należy do tej ostatniej kategorii. Mam jednak wątpliwości, czy "Out Of The Black" zdoła zainteresować kogokolwiek w tej istnej powodzi metalowych płyt, tym bardziej, że to wydawnictwo własne zespołu, a jego poziom jest dyskusyjny. Oczywiście nie mamy tu do czynienia z jakimś totalnym gniotem, ale też nie ma się czym zachwycać - to 40 minut poprawnego, sztampowego grania. Co gorsza na początek płyty trafiły te zdecydowanie mniej ciekawe utwory - tytułowy i jakiś dziwnie rozłażący się w aranża-

124

RECENZJE

Annihilator - Suicide Society 2015 UDR

Od kilkunastu lat starałem się unikać kolejnych płyt Annihilator. Powód był prosty - pierwsze dwa albumy, czyli "Alice In Hell" i "Never, Neverland" (który jest takim trochę "Alice In Hell Revisited") to spektakularne klasyki, redefiniujące pojęcie amerykańskiego metalu. Każda kolejna płyta zrodzona przez Jeffa Watersa była od nich wyraźnie gorsza - i pod względem brzmienia i pod względem zawartości muzycznej. Ostatnie dokonania spod szyldu Annihilator w ogóle już nie posiadają takiego klimatu i takiej dozy kunsztu jak jego dawne majstersztyki. Nie uświadczymy w nich tych skocznych, a zarazem technicznych motywów, które były dobrze znanym znakiem rozpoznawalnym, towarzyszącym muzyce Annihilator przez wiele, wiele albumów. Nie inaczej jest z najnowszym "dziełem" Jeffa Watersa zatytułowanym "Suicide Society". Już dawno w zapomnienie poszły techniczne popisy i świeże spojrzenie na thrashujące rytmy. Teraz Annihilator brzmi jak Avenged Sevenfold. Nie, no serio - porównajcie któryś utwór z nowej płyty Annihilatora z jakąkolwiek piosenką Avenged Sevenfold. Ten sam flow, ta sama wymowa utworów, nawet brzmienie gitar i wokalu jest bardzo podobne. No, i na nowym Annihilatorze jest to z czego Avenged Sevenfold jest najbardziej znane - zrzynki z Metalliki. Nie zalewam. Najbardziej oczywista jest już niemal na samym starcie. Numer dwa na płycie, czyli "My Revenge", brzmi niemal zupełnie jak "Damage Inc.". Co poniekąd czyni go jednym z najlepszych kawałków na płycie - a już samo to powinno wiele powiedzieć o tym wydawnictwie. Nie jest to też zresztą jedyna taka oczywista... inspiracja. Tuż po "My Revenge" wchodzi "Snap" gdzie wyraźnie usłyszymy Rammsteina i ichnie "Ich Tu Dir Weh". Taka kompozycja pasuje do Annihilatora jak koza do orszaku królowej brytyjskiej. Pomijając naturalnie fakt, że brzmi zwyczajnie słabo. Radiowe granie też trzeba "umić". Same klimaty Avenged Sevenfold, nawet bez zapożyczania tematów muzycznych z innych zespołów, są obecne praktycznie w każdym utworze znajdującym się na "Suicide Society". Jest to strasznie irytujące, zwłaszcza, że Annihilator jasno zarysowywał swój charakterystyczny styl i to nie tylko na takich klasykach jak "Alice In Hell", ale także na tych postrzeganych generalnie jako słabsze, typu "King of the Kill", "Remains" czy "Waking the Fury".

"Creepin' Again" miało chyba nawiązywać tematycznie trochę do "Fun Palace" i "Phantasmagoria", tak jak to swojego czasu nieznacznie robiło "Tricks and Traps" na "Remains". Niestety, w "Creepin Again" zabrakło muzycznego poparcia, dla podjęcia tego typu tematyki. Nie uświadczymy tutaj prędkich technicznych zagrywek. Szybsze partie owszem występują, choć są proste jak konstrukcja cepa i w dodatku męcząco przetykane wolniejszymi wstawkami. To, co kiedyś wychodziło Watersowi mistrzowsko, teraz nużąco dręczy odbiorcę. "Narcotic Avenue" ma całkiem smaczne momenty - fajną trzeszczącą akustyczną gitarę na wstępie, atmosferyczne outro (pozbawione irytującej wymowy Avenged Sevenfold) i ciekawe szybkie riffy z tremolo, legato i ze zmianami pozycji w środku kompozycji. Nie jest to poziom z czasów pierwszych dokonań Annihilator, niemniej są tutaj obecne motywy, których nie sposób nie docenić. Podobnie jest z szalonym tappingiem w "Death Scent". Choć sama kompozycja jest średnia i prostacka, to szaleńcza solówka uwalnia takie pokłady energii, których ze świecą szukać pośród innych leadów na tej płycie. Końcówka konkludującego płytę "Every Minute" też jest fajnym motywem. Gdy już Jeff Waters porzuca płaczliwą manierę, która chyba miała nawiązywać do "Phoenix Rising" i dokłada do ognia fajny energetyczny motyw, kawałek zaczyna w końcu żyć, tracąc swą kiczowatą atmosferę.... na kilkanaście sekund, zanim się kończy. No, dobre i to! Trochę to jednak mało, by udźwignąć cały album. Jest to pierwsza płyta od 1996 roku na której obowiązki głównego wokalisty dzierży sam Jeff Waters. Z jednej strony to zawsze miła odmiana po irytującym Davidzie Paddenie. Z drugiej na tym albumie Jeff jest do bólu przeciętnym wokalistą. Nie wiem czy było to zamierzone, by uskuteczniał taką mierną manierę śpiewów, ale jego wokalizy nie przyczyniają się do pozytywnego odbioru całości. Nie ma już tego pazura jaki prezentował na "King of the Kill" swoim wokalem. Dodajmy do tego maksymalnie sztampową i bierną perkusję, nie angażującą się w żadne skomplikowane patenty i przejścia oraz brzmienie gitar jak z wspomnianego już kilkukrotnie Avenged Sevenfold. W sumie na tej płycie nie ma wielu dobrych, czy nawet mocno średnich momentów. Słabe to to i liche. Jest to spokojna płytka soft metalowa dla tych, którzy lubią Nickelbacków heavy metalu pokroju Avenged Sevenfold czy Linkin Park. Choć nawet w tych klimatach nie jest ona niczym specjalnym, więc niska ocena nie jest kwestią nie trafienia w styl, a raczej efektem ogólnego marazmu muzycznego. (2) Aleksander "Sterviss" Trojanowski Architects Of Chaoz - The League Of Shadows 2015 Metalville

Paulowi Di'Anno nie wiodło się ostatnio najlepiej. Dawny wokalista Iron Maiden słynie ostatnimi czasy bardziej z żerowania na swej chwalebnej przeszłości niż nowych płyt, ogrywając gdzie się da dawne klasyki z mniej lub bardziej przypadkowymi muzykami. Czasem jednak spotyka na swej drodze partnerów zdolnych do czegoś więcej niż tylko odtwarzanie największych hitów Maiden z pierwszych płyt, czego efektem jest właśnie

"The League Of Shadows". Słychać na tym albumie, że niemieccy muzycy dali dobiegającemu 60-tce wokaliście solidny zastrzyk energii, dzięki czemu śmiało możemy mówić o jego najlepszym wydawnictwie od lat. W dodatku starali się raczej unikać powielania rozwiązań typowych dla zespołu Steve'a Harrisa, chociaż oczywiście nie zawsze było to możliwe ("Horsemen", "Erase The World"), czerpiąc raczej wpływy z szerzej rozumianego ciężkiego rocka przełomu lat 70. i 80. ("Dead Eyes") czy dorzucając czasem do nich ostrzejsze wpływy ("Apache Falls"). Bonusowy "Soldier Of Fortune" Deep Purple w akustycznej wersji pokazuje zaś przywiązanie muzyków do klasycznego hard rocka, podobnie jak kolejny dodatek, totalnie oldschoolowy "You've Been Kissed By The Wings Of The Angel Of Death". W dodatku Di'Anno wypada całkiem nieźle wokalnie, chociaż jakby częściej sięga po niskie, dość brutalne partie ("Rejected"), tak jakby pewne rejestry były już jednak poza jego zasięgiem. Ale obciachu nie ma, tak więc jeśli ktoś pamięta Paula z lat chwały 20-30 lat temu, to "The League Of Shadows" będzie dla niego pozytywnym zaskoczeniem. (4,5) Wojciech Chamryk

Ascendancy - Pinnacle Of Creation 2014 Self-Released

W równym stopniu inspirują ich zarówno klasycy pokroju Black Sabbath, Led Zeppelin, Judas Priest czy Iron Maiden, bardziej progresywni mistrzowie z Rush, Savatage i Dream Theater czy ostrzejsze ekipy death/thrash: Morbid Angel, Cannibal Corpse, Pantera, Metallica, Megadeth i Overkill. Nie wypierają się też wpływów Trivium, Shadows Fall, Machine Head czy nawet Alice In Chains, ale na swym debiutanckim albumie pięciu młodych Kalifornijczyków łoi czystej próby klasyczny thrash. Taki na wskroś amerykański, czyli z jednej strony zaawansowany technicznie, często całkiem melodyjny, ale nie pozbawiony też solidnej dawki agresji. Co istotne Ascendancy równie przekonywująco wypadają zarówno w szaleńczych thrashowych łupankach jak "Pitch Black", "Uprising" czy "Eyes Of The Tyrant", czy też tych bardziej miarowych, mocarnych numerach pokroju "Darkest Horizon". Potrafią też ciekawie urozmaicić ten bezlitosny soniczny atak: "Lies" to ognisty thrash z wpływami Priest ery "Painkiller", "Force To Be Reckoned" rozpoczyna akustyczne intro, mamy też sporo efektownych soló-


wek, z krótkim popisem basisty w "Eyes Of The Tyrant" włącznie. Do tego kilka utworów rozpędza się momentami do ultraszybkich blastów, co szczególnie "Relentless" dodaje jeszcze więcej dynamiki, do tego Gustavo Trujillo też urozmaica swoje partie: w testamentowym "Power Imprission All" mamy niski, mocarny ryk w dwugłosie z czystszym śpiewem, z kolei w "Turning Of Malice" prezentuje czytelny, ale jednak prawie growling. I tak jak "Pinnacle Of Creation" zespół wydał jeszcze własnym sumptem, to pewnie przy okazji drugiego albumu nie powinien mieć już problemów z podpisaniem kontraktu. (4,5) Wojciech Chamryk

BanDemoniC - Fires of Redemption 2014 Steel Gallery

Po pierwszym odsłuchu debiutu greckiego BanDemoniC nie miałem zbyt dobrego zdania o tym krążku. Może miałem słabszy dzień? Może potrzebowałem w tamtym akurat momencie innych dźwięków? Naprawdę nie wiem. Tym bardziej, że z każdym kolejnym razem wydany nakładem Steel Gallery Records "Fires of Redemption" rósł w moich uszach co raz bardziej i w tym momencie uważam go za bardzo dobry materiał. Kwintet z Ioanniny gra klasyczny heavy power metal z naciskiem na ten drugi człon, ale w jego amerykańskiej odmianie. Nazwy takie jak Metal Church, Helstar czy Jag Panzer są tutaj najbardziej adekwatne, chociaż wpływy sceny brytyjskiej też da się wyczuć. Wystarczy posłuchać znakomitego "The Awakening", nad którym unosi się duch Iron Maiden. Jak dla mnie zespół wypada najlepiej w tych wolniejszych, utrzymanych w miarowych tempach kompozycjach jak "Burn the Witch" czy "Guardians of Time", które wręcz powalają klimatem i epickością. Reszta też stoi na wysokim poziomie. Nawet pierwsze trzy numery (pomijając intro), które wcześniej jakoś nie mogły do mnie trafić, teraz słucham z największą radochą . Znakomite potężne riffy, klasyczne sola, mocna sekcja i dobry, utrzymany najczęściej w wysokich rejestrach wokal to wyznaczniki tej płyty. Do tego należy dodać mnóstwo znakomitych, nie-pedalskich melodii oraz klimat, którego brakuje wielu dzisiejszym krążkom. Grecy biorą wszystkie najbardziej klasyczne patenty i wzorce, ale są w stanie ulepić z nich coś swojego czego nie da się uznać za kalkę. Słychać w BanDemoniC potencjał, który jeśli uda im się w pełni wykorzystać może objawić się pod postacią wielu fantastycznych krążków. Na pewno stać ich na nagranie czegoś jeszcze lepszego. Bardzo udany debiut i duża nadzieja na przyszłość. (5) Maciej Osipiak Black Fast - Terms of Surrender 2015 Entertainment One

"Terms of Surrender" jest już drugim albumem zajadłych metalowców z amerykańskiego Black Fast. I trzeba już na starcie nadmienić, że jest to jedna z ciekawszych pozycji płytowych w tym roku jak i w dorobku Nowej Fali Thrashu jako takiej. Myślę, że nawet ci, którzy do ewenementu rzeczonej Nowej Fali odnoszą się bardzo sceptycznie, będą tutaj

mogli z uznaniem pokiwać główkami, gdyż ta płyta nie jest bezmyślną miazgą przekalkowanych riffów Kreatora i Exodus po raz nie wiadomo który. Na "Terms of Surrender" znajdziemy szybki thrash metal, w którym zagnieździło się mrowie technicznych patentów oraz progresywnych dodatków. Tych ostatnich nie jest tak dużo jak w, dajmy na to, muzyce Vektor, Obliveon, Voivod czy Atheist, jednak są wyraźnie obecne. Mamy też tutaj nieco wpływów black/thrashowych (choć o trochę innej ekspresji niż w takim Blood Tsunami) oraz tych bardziej charakterystycznych dla wczesnego death/thrashu. W gruncie rzeczy brzmienie Black Fast można najcelniej opisać jako troszkę mniej progresywnego Vektora z wokalami Chucka Schul-dinera z Death za czasów "Symbolic". Poszczególne utwory stanowią świetne kompozycje, pełne szybkości, z odpowiednią dozą melodii, techniki i progresji. Nie uświadczymy tutaj przerostu formy nad treścią, za to będziemy mogli bezpośrednio doświadczyć świetnie zaaranżowanych hitów - wypełnionych mocą, patosem i agresywnością. Każdy z dziewięciu utworów tętni metalową siłą. Perkusja, bas i gitary współgrają ze sobą w perfekcyjnym muzycznym unisono, a wokalista, który brzmi jak jakaś reinkarnacja Schuldinera, zdziera gardło aż miło, idealnie wpasowując się w całokształt. Jednakże "Terms of Surrender" to nie tylko wyścigowa rzeźnia. Tak samo jak u swoich tematycznych sąsiadów z Vektor, mamy tutaj także elementy przemyślane i pełne atmosferycznego klimatu, które choć nieco wolniejsze w swej wymowie, nadal przetaczają się z mocą kilkunastotonowej machiny zniszczenia. "The Fall" i "The Coming Swarm" stanowią takie właśnie urozmaicenie. Nie są to kawałki wolne, lecz wyraźnie hamujące swą szybkość na rzecz zamanifestowania innych walorów muzycznych. Jest to tylko przykład tego jak Black Fast podchodzi do tematu różnorodności w swej twórczości. Fakt faktem - każda z dziewięciu kompozycji zebranych na "Terms of Surrender" prezentuje się na tyle oryginalnie i wyraźnie, że nie ma tutaj mowy o nudzie czy o nadmiernym wałkowaniu jednego konceptu w te i we wte. (5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Blackslash - Separate But Equal 2013 7Hard

Image tych pięciu młodych Niemców jednoznacznie wskazuje na ich muzyczne zainteresowania i już pierwsze takty otwierającego ich debiutancki album utworu "Fighting The Killer" potwierdzają je w całej rozciągłości. Nie zdziwiłbym się nawet, gdyby w ich płytotekach krążki wydane po 1990 roku należały do zdecydowanej mniejszości, bowiem Blackslash hołduje tradycyjnemu metalowi z lat 80-tych. Prym wiodą tu NWOBHM i surowy, ale melodyjny, ger-

mański heavy/speed, połączone i podane tak, że nawet największy malkontent zdoła zauważyć, jaką frajdę sprawia chłopakom granie właśnie takich dźwięków. Słuchacze też pewnie nie zgłaszają reklamacji co do jakości tego materiału, bo Blackslash są po prostu dobrzy, wręcz perfekcyjni. Coś krótszego, surowego, ale z obowiązkowymi unisonami? "Bleed Out" i "Surrender Your Soul" jak na tacy. Bardziej miarowo, patetycznie, z balladowymi wtrętami? "Master Of War". Maidenowo, ale nie na zasadzie klonowania? "All Those Nights". A może coś w stylu niemieckiego power metalu ósmej dekady? Utwór tytułowy, do usług. Zaskoczenia też są, bo w finałowym "Home Again" nie brakuje miarowego, niemal doomowego riffowania, epickiego klimatu i chóralnych partii wokalnych - stąd wniosek, że skoro dwa lata temu debiut tak im się udał, to na tegorocznej dwójce "Sinister Lightning" może być jeszcze ciekawiej. (5) Wojciech Chamryk

Black Trip - Shadowline 2015 SPV

Zastanawialiście się kiedyś, co by było, gdyby Thin Lizzy nagrał następcę legendarnego "Thunder and Lightning"? Dodajcie do tego nieco zadziornego NWOB HM i mamy przybliżony obraz tego, co kiedyś mogłoby teoretycznie powstać. W muzyce Black Trip można się zakochać od pierwszego usłyszenia. Słychać, że zespół garściami czerpie z najlepszych wzorców, a poziom wykonania jest bardzo wysoki. Nie ma się czemu dziwić, skoro w zespole występują same znane persony. Miłośnicy szwedzkiej sceny znajdą wiele znajomych twarzy. Bynajmniej nie jest to przypadkowa zbieranina osób. "Shadowline" wręcz poraża energią i doskonałym brzmieniem. Uwagę przykuwa wokalista - znany z Enforcer - Joseph Tholl, którego głos, w porównaniu do debiutu, zdecydowanie zyskał na mocy i jakości. Wszystkie, ale to wszystkie numery, trzymają bardzo wysoki poziom. Przy tym albumie trudno się nudzić, bo każda partia jest przemyślana i skomponowana tak, aby słuchacz przez cały czas skupiony był na muzyce. Jest wiele bujających motywów, dobrze znanych ze wspomnianego wcześniej Thin Lizzy, oraz nieco ostrzejszych momentów, które nadają albumowi zadziorności i niepokorności. Mam wrażenie, że muzyka zawarta na "Shadowline" jest zarówno buntownicza jak i na swój sposób elegancka. Ta płyta ma po prostu klasę. Nic nie jest wymuszone, zespół nie plagiatuje, lecz w elegancki sposób podąża dawno już wyznaczonym szlakiem. Materiał nie zawiera nic odkrywczego, a mimo to udowadnia, że tego typu granie cały czas może być świeże i ambitne. Perełka dla zwolenników NWOBHM i klimatów lat 70tych. (5) Przemysław Murzyn Blindrage - Blindrage 2015 Self-Released

Blindrage to młody, speed metalowy zespół z Włoch, który w roku 2015 zadebiutował albumem o wyszukanym tytule "Blindrage". Debiut ten to 55 minut speed/thrash/heavy metalowej stylistyki zawartej w jedenastu utworach. Instru-

mentalny "The Void" wprowadza do speed/thrashowego "United", które następnie przeradza się bardziej w heavy metalowe "Fist of Steel". Podobnie jest przez kolejne utwory, takie jak m.in "Fools Can't Cry", zaczynający się spokojnym, motywem okalającym pojedyncze, pulsujące dźwięki podciągnięć, które przeradzają się w riff w iście Toxik'owym stylu (z "World Circus"). Zespół brzmi dobrze, zwraca uwagę jego balans i wyważenie. Średnio-wysokie rejestry wokalu i dźwięk gitar lekko przypominają mi Sanctuary. Czasami powieje także lekko Helstar' em. Również fani Meliah Rage powinni znaleźć tutaj coś dla siebie. Nawet pojawia się troszkę Destruction'a np. w riffie "Fever". Mocno kopiący, heavy metalowe "Fist of Steel" zadowoli każdego fana metalu poszukującego energicznego, żywo zagranego kawałka. Kompozycyjnie? Masa podciągnięć, riffów, które już gościły w niejednym zespole, a także galopad ("Fools Can't Cry"), spokojniejszych, budujących klimat nieprzesterowanych motywów (chociażby "Fever"), parę wejść gitary basowej ("Black Virus"). Thrash/ speed metalowe riffy są wspomagane przez mocną, dobrze brzmiącą perkusję i bas. Solówki oraz wokal, przyozdabiają i uzupełniają całość kompozycji. Wady? Nie ma zbyt wiele, być może wtórność (co obecnie jest ciężkie do przeskoczenia przy tworzeniu tego rodzaju muzyki), aczkolwiek wydaje mi się że fani speed/ thrashu przemieszanego z heavy powinni posłuchać tego miksu. (3,5) Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Blizzard Hunter - Heavy Metal to the Vain 2015 Pure Undergrund

Czego można oczekiwać po takim tytule i takiej okładce? Młodzi Peruwiańczycy udowadniają, że to, jak nazwali płytę, w stu procentach przekłada się na to, co robią. Po instrumentalnym intro mamy typową heavy/power/speedową szarżę. Od początku słychać, że wszystko jest w najlepszym porządku. Klasycznie, energetycznie, z pomysłem i melodią. Do tego trzeba dodać bardzo wysoki poziom instrumentalny. Jednym słowem, już po pierwszym kawałku wiedziałem, że materiał godny jest uwagi. Lecimy dalej - tytułówka, do której powstał również video clip. Po usłyszeniu tekstu "The devil's sperm, something I will never heal" nie mam więcej pytań… Chłopaki są naprawdę mocno pochłonięci Heavy Metalem i bardzo to eksponują. "Heart of fire (Vampire Hunter's song)" to kolejna mocna pozycja na płycie. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że jest to heavy metalowy hit. Kompozycja świetnie musi sprawdzać się na koncertach. Posiada wyróżniającą melodię i refren, który można chóralnie śpiewać z fanami. Po prostu czad. Podobnie jest i w kolejnych utworach. "Nemesis (Feel my strenght)" i

RECENZJE

125


"Ghost Rider" również posiadają sporą dawkę hiciarstwa. Wszystko jest podsycone zgodnym z konwencją (czasem już dla mnie ciężkostrawnym) patosem. Generalnie jest jednak fajnie. Wszystko brzmi naprawdę dobrze. Dźwięk jest selektywny i nieźle wyprodukowany. Kawałki zamykające płytę zlewają się już jednak w całość. Schemat grania okazuje się dość przewidywalny i nieco monotonny. Być może 50 minut tego typu galopowania to trochę za dużo? Podsumowując, muszę powiedzieć, że płytę przesłuchałem jednak z przyjemnością. Co prawda pod koniec byłem już nieco znudzony, ale chłopaki fajnie robią to co robią i tyle w temacie. (4,5) Przemek Murzyn

Brothers of Sword - United for Metal 2015 Self-Released

Sama nazwa zespołu i tytuł płyty konkretnie odstraszyły mnie już na wstępie. Przez długi czas nie chciałem nawet tego tykać. Czego bowiem można się spodziewać, po tak paskudnie dobranych sloganach, którymi zespół się firmuje? No masakra w czystej postaci. Okładka wygląda przynajmniej dość oldschoolowo, lecz nie brakuje oczywiście na niej rycerzy z mieczami. Wygląda jednak fajnie więc, zabrałem się do odsłuchu. Na początek podniosłe intro, rzecz jasna. Po krótkim wstępie jesteśmy już gotowi wyruszyć w muzyczny bój. "The song of Victory" uderza prosto w twarz. Mocne, klasyczne, oldschoolowe brzmienie robi wrażenie! Jest potężnie, monumentalnie i nie pedalsko! Wokal nie pieje bez sensu, tylko oscyluje w niskich rejestrach, co dodatkowo wzmacnia muzykę i tworzy ją bardziej "męską", niż można by się tego spodziewać. Wystarczy posłuchać marszowego, chóralnie odśpiewanego "The Cyclop". Manowar by się nie powstydził. Prawdziwie bojowa pieśń! Chwała. Jest naprawdę porządnie i do tego to niesamowite oldschoolowe brzmienie! Na "United for Metal" mamy również dwie kompozycje, w rodzimym języku Brazylijczyków. "Bravos" i "A espada selvegem" to rasowe pieśni, które z pewnością przypadną do gustu każdemu prawdziwemu wojowi. Na koniec firmówka zespołu czyli "Brothers of Sword". Wałek przy którym można zabijać i z dumą ginąć za metal. Na płycie wszystko jest podręcznikowo. Oczywiście mówię, o elementarzu młodego metalowego true wojownika. Oprócz jaskrawo tandetnego wizerunku i całej otoczki łącznie z tekstami, muzyka zawarta na płycie jest naprawdę bardzo dobra. Przemawia do mnie ciekawy wokal, przypominający mi momentami Francuzki Lonewolf i przede wszystkim super brzmienie i aranżacje. "United for Metal", nie licząc intra, to jednak zaledwie sześć kompozycji. Trochę mało, a szkoda bo potencjał muzyczny jest! (4,5) Przemek Murzyn Chainsheart - Leaving Planet Hell 2015 Pitch Black

Od czasu do czasu lubię posłuchać płyt nagranych bez żadnej spiny na pełnym luzie, które może nie wznoszą się na twórcze wyżyny, ale od których czuć prawdziwą szczerość i pasję. Takim właśnie krążkiem jest "Leaving Planet Hell", drugi materiał cypryjskiego

126

RECENZJE

Chainsheart. Debiut "Just Another Day" z 2012 roku niestety nie jest mi znany, ale może niedługo nadrobię zaległości. Dźwięki które tworzą to wypadkowa hard rocka i klasycznego heavy metalu. W jakiejś recenzji znalezionej w sieci wyczytałem, że słychać najwięcej wpływów Manowar i Judas Priest, co szczególnie jeśli chodzi o tych pierwszych jest totalną bzdurą. Anglików na upartego można się niekiedy doszukać, ale najwięcej słychać tutaj Scorpions czy Dokken, tylko momentami z trochę mocniejszym brzmieniem. Do tego echa Iron Maiden czy też melodyjnego metalu w rodzaju Edguy. To co przede wszystkim rzuca się w uszy to dobrze skomponowane utwory, których słucha się z dużą przyjemnością. Ogólnie mówiąc jest to przebojowe granie, ale na całe szczęście nie zalatujące wiochą i nie wywołujące uczucia zażenowania tak jak to się zdarza w niektórych przypadkach. Dynamiczne i soczyste brzmienie też jest sporym atutem. Słychać też, że muzycy nie są nowicjuszami i wiedzą jak grać na instrumentach. Może wokalista mógłby być bardziej charakterystyczny, ale on też wywiązuje się poprawnie ze swoich obowiązków. Chociaż może obowiązek to złe słowo w odniesieniu do tego materiału. Jak już wspomniałem na początku, z tej muzyki bije radość i lekkość grania. Ciężko mi(sic!) wyróżnić jakieś utwory, bo w sumie za każdym podejściem podoba mi się inny. Nie jest to płyta z serii takich, które będę włączał po kilka razy dziennie, ale gdy już to uczynię to z pewnością miło spędzę przy niej czas. Bardzo możliwe, że niedługo zapomnę o "Leaving Planet Hell", ale w sumie co z tego? Miłośnicy takiego melodyjnego grania z pewnością docenią Chainsheart i być może ocenią go jeszcze wyżej. (4,5) Maciej Osipiak

Chastain - We Bleed Metal 2015 Pure Steel

Ponowne zjednoczenie sił Chastain z wokalistką Leather Leone to już pewnik, udokumentowany nie tylko "Surrender To No One" sprzed dwóch lat, ale też najnowszym, już dziesiątym w dorobku formacji, albumem. "We Bleed Metal" to nie tylko powrót do zespołu na dobre charyzmatycznej - przez wielu fanów określanej mianem żeńskiego odpowiednika Udo Dirkschneidera - wokalistki, ale też wieloletniego basisty Mike'a Skimmerhorna, który też doszedł do składu w 2013 roku. W takiej sytuacji nie mogło być mowy o jakimś niewypale czy odcinaniu kuponów, Chastain w porywającym stylu nawiązują do swych najlepszych dokonań z lat 80-tych. 21 lat przerwy nie zdołało bowiem zniwelować tej swoistej nici porozumienia na linii David T. Chastain - Leather Leone i jak by na to nie patrzeć to właśnie ona wydaje się wymarzoną i jedyną właściwą wokalistką dla tego zespołu. Zapowiada

to już pełen werwy tytułowy opener z szorstkim, niepowtarzalnym głosem Leone, a w całej okazałości potwierdzają rozpędzony "All Hail The King" i nieco epicki, kojarzący się z Iron Maiden, "Against All The Gods". Dalej jest równie ciekawie, bo lider grupy nie stracił nic ze swego niepowtarzalnego stylu kompozytorskiego, proponując zestaw świetnie uzupełniających się, raz bardzo szybkich, raz bardziej miarowych numerów. Niekiedy nieco orientalnych w klimacie ("Search Time For You", "Secrets"), patetyczno-epickich ("I Am A Warrior"), nawet wręcz przebojowych ("Evolution Of Terror"), a solówki Davida są jak zwykle najwyższych lotów. I chociaż są na tej płycie momenty świadczące o upływającym czasie i jego negatywnym wpływie na głos wokalistki (balladowy, śpiewany ze słyszalnym wysiłkiem "The Last Ones Alive"), to i tak "We Bleed Metal" jest jednym z najlepszych albumów Chastain w ostatnich dwudziestu latach. (5) Wojciech Chamryk

Crimson Valley - Halls Of Victory 2015 Self-Released

Najnowsza EP-ka wrocławskiej grupy prezentuje jej obecne wcielenie z Ewą Kleszcz za mikrofonem. Cztery zamieszczone na płytce utwory, plus dodatkowo wersja video "Shore Of Nothingness", udowadniają więc dobitnie, że Crimson Valley solidnie przepracowali ostatnie dwa lata. Muzycy coraz śmielej sięgają w swych kompozycjach do tradycji NWOBHM i tradycyjnego metalu lat 80. ("Open The Gates"), pojawiają się też nawiązania do surowego epic i US power metalu (rozpędzający się z każdą sekundą coraz bardziej "Ragnarok", równie siarczysty, ale też i melodyjny "Shore Of Nothingness"). Finałowa kompozycja tytułowa to z kolei patetyczna ballada z delikatnym wstępem, klawiszowymi partiami J.J. z Nasty Crue, akustyczną gitarową solówką i fortepianową kodą. Do efektownej warstwy instrumentalnej nie zawsze jednak pasują partie wokalne, nowa frontwoman grupy nie dysponuje bowiem głosem o odpowiedniej skali i mocy. Broni się jeszcze w openerze "Open The Gates", jednak im dalej tym gorzej, z apogeum w wymagającej już sporych umiejętności balladzie. Producent bądź koledzy z zespołu zdawali sobie chyba sprawę z niedostatków wokalistki, stąd w dwóch utworach jej śpiew dopełnia brutalny męski growling, nie zmienia to jednak faktu, że jest ona najsłabszym punktem niezłego i dobrze rokującego na przyszłość zespołu. (3,5) Wojciech Chamryk Dark Moor - Project X

sporo czasu, bo i są zajmujące i ciekawe, wiele w nich melodii oraz frapujących tematów muzycznych. W dodatku wszystko zagrane jest na luzie, bez zbędnego napinania się, generalnie nic na siłę. Muzycy grają i śpiewają ze swobodą, a nawet z pewnym rozmachem. Ogólnie tego właśnie się po nich spodziewałem. Niestety schody pojawiają się, gdy chodzi o brzmienie i produkcję. A to dlatego, że zamiast soczystych brzmień, mamy stonowaną gitarę i sekcję, a klawiszowosymfoniczne ozdobniki są zdecydowanie wycofane w dal. Tworzy to wrażenie obdarcia Hiszpanów z własnych atutów. Dark Moor miało w swoich produkcjach zwyczaj umieścić, moment lub dwa, które bardziej zbliżały się do estetyki rockowo-popowej. Wspomniana ingerencja w brzmienie i produkcje spowodowała, że cały album "Project X" właśnie przypomina bardziej produkt rockowy o popowym obliczu - aczkolwiek bardziej ambitny - coś w rodzaju ELO czy Królowej w komercyjnym wydaniu. Prawdopodobnie chciał tego sam zespół, bo w ich muzyce pojawiają się wyraźne inspiracje Queen (chociażby takie "I Want To Believe" czy "Bon Voyage!"). Wręcz jestem przekonany, że był to ich przemyślany zamysł. Nie wiem jednak czy to dobry ruch, bowiem moją osobę jedynie zniesmaczył. Zdecydowanie wolę to stare oblicze Dark Moor, a eksperyment "Project X" uważam za wpadkę. Mam podejrzenie, że tak zareagować może spore grono dotychczasowych fanów. Dawno temu od recenzenta wymagało się byciem obiektywnym, jest to bzdura, o której już wszyscy zapomnieli. Każdy krytyk ma swój bagaż doświadczeń, który staje się pryzmatem do oceny, a to nie może być bardziej subiektywne. Z tego powodu stawianie na szali dobrze zagranych niczego sobie kompozycji, a eksperyment z brzmieniem i produkcją, jest bez celowe. Po prostu nic nie przekona mnie, że nowe oblicze Dark Moor jest lepsze od tego starego. Jest to także bardzo poważny, dominujący powód do bardzo niskiej oceny. Jest jednak jeszcze jeden aspekt. Przynajmniej w wypadku mojej osoby. Lubię ELO i to co wydał Queen, gdy kolaborował z muzyką komercyjną, czyli muzykę nie metalową a rockową. Z tego powodu album "Project X" dostanie ode mnie drugą szansę, podejdę do niego bez rutyny, z pewną wiedzą, może wtedy przekonam się do nowej muzyki Dark Moor. Tym bardziej - jak już napomknąłem - wiele walorów tego zespołu zostało zachowanych, nie brak w tym ambicji, muzycy rozszerzyli pole swojej aktywności o inspiracje Queen, a i tematyka wymusiła pewne elementy muzycznej estetyki, które kojarzą się z kosmosem czy si-fi. Także drugie podejście przede mną, a tymczasem... (2)

2015 Scarlet

Hiszpanie kojarzą się z melodyjnym power metalem, uzbrojonym w wyśmienite melodie oraz soczyste, pełne, symfoniczne brzmienia, przy okazji nie gardząc neoklasyką czy lekką progresją. Intrygującym narratorem dźwięków Dark Moor jest znakomity głos Alfreda Romero. Kolejne zaś atuty to bardzo atrakcyjne, wielowątkowe kompozycje w dodatku olśniewająco zaaranżowane. Wiele z tych atrybutów odnajdziemy także na ich najnowszym krążku "Project X". Czuć, że nad kompozycjami muzycy spędzili

\m/\m/ Dark Witch - Circle of Blood 2015 Arthorium

Daję sobie mały palec u nogi uciąć, że gdybyście posłuchali Dark Witch mielibyście takie same skojarzenia jak ja. Ten brazylijski zespół brzmi jak niemiecki Wizard. Tak tak, ten piewca wikińskich bogów i heavy metalu. Niemal wszystko jest w nim wizardowe. Jest głęboki, męski wokal zupełnie w stylu Svena D'Anny, co więcej, snuje się przez kawałki niemal


tak samo skonstruowanymi liniami wokalnymi i chórami. Jest mocne i czyste brzmienie zupełnie jak środkowe i późne Wizardy. Są nawet teksty zaczerpnięte z europejskiej mitologii, włącznie z numerami o Wahali i Zygfrydzie. Faktycznie, wiele południowoamerykańskich zespołów wzoruje się na niemieckim czy ogólnie rzecz biorąc europejskim, "power metalowym" graniu, ale jeszcze nie spotkałam się z taką wierną kopią. Trudno powiedzieć czy tak silne wzorowanie się na Wizard jest zaletą czy wadą. Na pewno dla miłośników tego zespołu, brazylijski band będzie ciekawostką. Tym bardziej, że kompozycyjnie i muzycznie zespół trzyma fason. Melodii i refrenów nie powstydziłby się niejeden tak zwany "melodyjny" niemiecki zespół, a sama realizacja płyty jest naprawdę solidna. To nieczęste zjawisko wśród debiutów. Dzięki temu, że sound jest naturalny, przejrzysty i niepłaski, "Circle of Blood" słucha się zupełnie przyjemnie. Co ciekawe, Dark Witch powstał już w 1999 roku i do czasu wydania debiutu wypuszczał kilka nagrań demo. "Circle of Blood" został wydany po 16 latach i myślę, że wysiłek oraz czas oczekiwania opłaci się Brazylijczykom głównie w ich własnym kraju. W Europie tego typu muzykowania, zwłaszcza w tylko dobrej czy po prostu przyzwoitej formie, mamy po prostu ponad miarę. (3,8) Strati

David Gilmour- Rattle That Lock 2015 Sony Music

David Gilmour nie wykazuje raczej symptomów ADHD w zakresie tworzenia muzyki na kolejne płyty długogrające. Od edycji jego ostatniego solowego wydawnictwa minęło dziewięć długich lat, czyli sądząc na tej podstawie bliżej mu do stoika jako przedstawiciela stoicyzmu, kierunku filozoficznego zapoczątkowanego grubo ponad 2000 lat temu (jedna z zasad to utrzymywanie stanu spokojnego szczęścia niezależnie od zewnętrznych warunków). Dziewięć lat to w rozwoju muzyki rockowej cała epoka, ale w dziejach filozofii to zaledwie nic nie znaczący "pyłek na wietrze". Gilmour pracował na nazwisko i autorytet w rockowym świecie od połowy lat 60tych, konsekwentnie i cierpliwie, przede wszystkim w składzie legendy Pink Floyd, dlatego dzisiaj nic nikomu nie musi udowadniać. Sadzę, że takich podstawowych faktów przypominać nie potrzeba, są one powszechnie znane. Chyba że…? No tak, ale jeżeli ktoś słuchający muzyki rockowej od jakiegoś czasu chlubi się faktem, że nie zna twórczości tego faceta, to takiemu osobnikowi już nic nie pomoże, nawet codzienne czytanie ebooka z historią osiągnięć Floydów. Gilmour to instytucja, przede wszystkim gitarzysta i songwriter, do którego klasy równać pragnie legion innych "szarpidrutów", choć jeszcze nie wiedzą, że na pró-

żno i że zajmie im to ze dwa wieki. A David spokojniutko, olewając medialny gwar, kroczy jak cesarz swoją własną ścieżką, pozostając głuchy na sugestie poprawiaczy rockowego świata, wbijający mu z lubością szpile i starający się ze wszech miar wykazać, że nędzny z niego muzyk, w dodatku leniwy, bo to przecież dopiero czwarty album solowy przez 37 lat. Jeszcze inni "opisywacze" teraźniejszości przypinają mu łatki analizując ostatni album Pink Floyd, według ich autorytatywnej opinii, denny, nudny i sklonowany z fragmentów odnalezionych w ciemnej piwnicy na Gilmourowej barce, wyprodukowany z najniższych, wręcz barbarzyńskich pobudek, tylko po to, żeby od naiwniaków wyciągnąć kasę. I co z tego wynika? Ano nic, "oskarżony" wykazuje się denerwującą jego adwersarzy obojętnością na te złośliwe podjazdy, zachowując anielski spokój. Podejrzewam, że jak kiedyś, za ileś tam dekad (nie będzie mi dane być świadkiem tego zdarzenia, bo moim adresem będzie wtedy urna złożona na jakiejś nekropolii), zejdzie David z tego świata - niech żyje sto lat i jeszcze dłużej, ale czeka to każdego z nas - to wiele "kundelków" ruszy z krucjatą do Pana Boga wygrażając pięściami, że jak Gilmour śmiał nie stworzyć jeszcze jednej płyty, nad którą można by się z gorliwością pastwić. Tak jest także teraz, a szeroka publiczność, zarówna ta, dla której muzyka rockowa to życie, jak i ta, która odgrywa rolę przechodnia średnio rozgarniętego w meandrach rockowego archiwum, czyni wszystko, żeby wystawić artyście cenzurkę. Problem jednak w tym, że Jemu te oceny kompletnie zwisają, ponieważ Jego dokonania na polu muzyki w ogóle to raczej kategoria nagrody Nobla, a nie zabawy weselnej w wiejskiej remizie. Pusty śmiech mnie ogarnia, gdy czytam te pogłębione analizy, wykazujące słabości albumu "Rattle That Lock". Nie zaskoczy mnie, gdy pojawią się zarzuty, że David Gilmour jest stary, a jest, że łysy, a na gębie trudno zauważyć uśmiech. Tyle w sprawie kwestii zupełnie niemuzycznych. "Rattle That Lock" to dziesięć utworów, w sumie nieco ponad 50 minut muzyki. Program bardzo zróżnicowany, zawierający zarówno kompozycje nawiązujące do nostalgicznych wspomnień twórczości Pink Floyd z okresu "The Division Bell", ale także sporą dawkę dźwięków balladowych, song typowo jazzowy "The Girl In The Yellow Dress", jest także claptonowski blues w tytułowym "Rattle That Lock". Muzyka płynie spokojnie, bez zrywów, raczej w klimacie nostalgii, melancholii. Gilmour dobrał do realizacji celów muzycznych sprawdzoną i zahartowaną w "bojach" ekipę, doświadczonych instrumentalistów, powszechnie znanych w rockowej branży. Trudno ze względu na szczupłość miejsca przeznaczonego na recenzję wymienić wszystkich, bo lista obejmuje kilkadziesiąt nazwisk. Podam tylko kilka wybranych faktów. Koproducentem został przyjaciel Gilmoura Phil Manzanera, który udziela się także jako klawiszowiec i akustyczny gitarzysta. W gronie wykonawców znalazł także miejsce Jon Carin, znany z koncertowych wojaży, między innymi w Gdańsku w sierpniu 2006 roku, Guy Pratt, koledzy Crosby i Nash, czy bardzo szanowany i ceniony Robert Wyatt. Na albumie możemy docenić także ważny element składowy muzyki stworzony przez Zbigniewa Preisnera, który opracował orkiestracje. A w numerze "A Boat Lies Waiting" pojawia się ślad zmarłego Richarda Wrighta, w postaci voice samples. Fani Gilmoura i floydowych podróży sięgać będą po ten album z radością i chęcią, ponieważ jest w znacznym wymiarze spełnieniem oczekiwań wobec stylu samego autora i jego artystycznych priorytetów i fascynacji. Wielbiciele talentu gitarowego autora będą usatys-

fakcjonowani, ponieważ wstawek gitarowych Davida znajdziemy tutaj całe multum. Cechuje je pewien rodzaj refleksyjności, momentami smutku przy prezentacji dosyć osobistych wizji, ale brzmienie tych gitarowych czarów pozostaje od dekad niezmienne. Pewnie znajdą się tacy słuchacze, co będą kręcić nosem, że Gilmour nie wymyślił nic nowego, że zatrzymał się jakby z duchem swojego czasu i epoki muzycznej, ale czy taki zarzut można traktować poważnie? Z mojego punktu widzenia, starego piernika, który na Floydach się wychował, nadzieje zostały spełnione. Dostałem upominek w postaci tej charakterystycznej, wspaniale - ckliwej, romantycznej gitarowej melodyki, uzupełniony o reprezentatywną paradę ballad akustyczno - elektrycznych. Jedynym zaskoczeniem, ale in plus, pozostał utwór "The Girl In The Yellow Dress", który nie tylko nawiązuje, wręcz cały jest poświęcony bardzo wyraźnie stylistyce jazzowej. I nie chodzi tutaj o instrumentarium, choć także ono godne jest uwagi z wiodącymi, niezwykle kameralnie brzmiącym fortepianem, saksofonem, kornetem, kontrabasem, swingującą manierą gry miotełkami na perkusyjnych talerzach oraz stylem wokalistyki. Nie wiem, czy to tak do końca wypada, ale przypomniały mi się czasy, gdy słuchałem namiętnie Elli Fitzgerald, "Pierwszej Damy Jazzowej Piosenki" wszechczasów, bo David wytwarza tym swoim opanowanym, dystyngowanym głosem, niekiedy z chrypką, jego barwą, niesamowitą magię. Nigdy nie należał do grona śpiewaków pokonujących kolejne oktawy, a na tej płycie wręcz cedzi słowa, lekkuśko, bez wysiłku, jakby prowadził kameralną rozmowę ze słuchaczami. Im częściej słucham albumu "Rattle That Lock", tym bardziej mi się podoba, choć początkowo, przy pierwszych dwóchtrzech próbach odczucia miałem co najmniej ambiwalentne. Teraz już wiem, że ta intymna muzyka pozostanie w mojej głowie ciesząc zmysły na dłużej. Wiem, że "skopany" natężeniem pracy, gdy wrócę do domowych pieleszy, bez ryzyka mogę sięgnąć po ten zestaw, który daje gwarancję przeżyć i wzruszeń na dłuższy okres życia, nie tylko w szalonej "bieganinie" od jednej nowości do kolejnej premiery. Rewolucji nie oczekiwałem, bo oczekiwanie tego typu w tym przypadku to chyba domena szaleńców. Dywagacje, czy ta muzyka jest nudna, mało odkrywcza, do bólu tradycyjna - a może właśnie o to chodziło? - pozostawię innym, mądrzejszym od siebie. Niech się spierają, czy powinno być więcej gitarowych zadziorów, czy mniej tęsknoty w głosie Davida, czy może konieczny byłby odjazd na tory innych odłamów stylistycznych. Ani mnie to grzeje ani ziębi. Mnie wystarczy założyć słuchawki, lec w pozycji horyzontalnej, zgasić wszelkie światła i ze świadomością, że to już czarna noc za oknem, zagłębić się bez reszty w czary starego Mistrza. Dzięki David za te kilkadziesiąt minut ucieczki od jazgotu współczesnego świata. (5) Włodek Kucharek Dead Earth Politics - The Queen of Steel 2014 Self-Released

"The Queen of Steel" to połączenie thrashu i dużej dozy groove. Album rozpoczyna się utworem "Redneck Dragon-slayer", z riffem lekko przypominającym Destruction, tematyką wziętą z jakiegoś power, ozdobionego dość niską manierą wokalu, który czasami wchodzi na wyższe rejestry. Utwór jest utrzymany w średnim tempie, a jego ciężar jest podtrzymywany przez gitary i wydających odgłosy wojenne członków zespołu. Dalej jest tytułowy utwór i "Madness of The Wanderer". Brzmienie EPki opiera się o dość niskie rejestry oraz przytłumione brzmienie gitar, uwydatniające w ten sposób głos

wokalisty. Riffy mają sporą dozę groove. Kiedy słucham "Dead Earth Politics" to na myśl przychodzi mi Machine Head. Na albumie jest dużo solówek oraz motywów, które uatrakcyjniają utwory. Bas i perkusja uwydatniają moc EPki. Płytka uzyskuje siłę również poprzez tematykę, sekcję gitarową, wokalistę oraz same kompozycje. Osobiście album jakoś mi nie podszedł, aczkolwiek fani groove i modernistycznego thrash metalu powinni być zadowoleni. "The Queen of Steel" jest to całkiem porządna robota. (3,3) Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Deadheads - This Is Deadheads First Album (It Includes Electric Guitars) 2015 High Roller

High Roller Records nie ustaje w wydawaniu na świat kolejnych perełek. A ponieważ Szwecja ostatnimi laty jest istnym zagłębiem muzyki hard 'n' heavy, nic dziwnego, że oczy łowców talentów niemieckiej firmy coraz częściej kierują się w tamtą stronę. Deadheads powstali cztery lata temu w Gothenburgu, mają na koncie kilka singli i łoją tak archaicznego, podszytego rock 'n' rollem hard rocka, że aż dziwne, że takie nagrania mogły powstać w XXI wieku. Mamy tu bowiem ten specyficzny luz i klimat muzyki z przełomu lat 60-tych i 70-tych, charakterystyczną dla tamtych lat surowość dźwięku i nienachalną, ale porywającą wręcz przebojowość. Tak jak w szaleńczym boogie z partią fortepianu "Baby Blues", również wzbogaconym pianem "Ghost" czy klawiszami "Deadheads", albo stricte gitarowymi strzałami w rodzaju "Keep On Searching". W trwającym niespełna dwie minuty "Lose My Mind" robi się już jednak zdecydowanie ostrzej, równie krótki "Rock & Roll" to jakby Led Zeppelin w bardziej szaleńczej wersji, chociaż zbieżność tytułu z klasykiem duetu Page/Plant jest czysto przypadkowa. Nie brakuje też wejść harmonijki ("Freak Out", "Live On"), muzycy umiejętnie łączą też balladowe partie z mocniejszym graniem w "Venom", a swoisty hołdem dla tego zespołu jest bardziej mroczny i surowy, chociaż nie pozbawiony dawki przebojowości, "My Demons". Dlatego jeśli ktoś lubi The Black Crowes, The Four Horsemen czy Turbonegro, "This Is Deadheads First Album (It Includes Electric Guitars)" jest dla niego. (5) Wojciech Chamryk Deadiron - Into The Fray 2015 Self-Released

Trudno określić ich mianem jakichś szczególnych pracusiów, bowiem dwa albumy w dziewięć lat to nie jest jakiś oszałamiający wynik nawet w dzisiejszych czasach, gdy pełnowymiarowe płyty zeszły na plan dalszy, ustępując miejsca jakimś cyfrowym singlom czy innym wynalazkom. Jednak Deadiron rekom-

RECENZJE

127


pensują niezbyt obszerną dyskografię jakością swego materiału, dzięki czemu do ich płyt po prostu chce się wracać. Teoretycznie w heavy/power metalu powiedziano już wszystko, jednak Deadiron bazując na, zdawałoby się do cna wyeksploatowanych pomysłach, dają radę. Przeważają tu krótkie, szybki i zwarte utwory w najlepszej tradycji amerykańskiego power metalu lat 80-tych ("Bloodline", "Lady Red", kompozycja tytułowa). Są dłuższe, bardziej rozbudowane utwory o epickim zacięciu, jak "Long Way Home" czy "Laureen", mamy też dwa krótkie instrumentale: "Goodbye" w klimacie muzyki dawnej w nieco ambientowym ujęciu i finałowy, balladowy "Darksbane", zaś "Whiskey By The Mound" to skoczne, irlandzkie klimaty w przebojowo-metalowym opracowaniu. Alex Van Ness wokalnie też zdołał sprostać wyzwaniu, chociaż nie wszędzie jego głos brzmi z odpowiednią mocą ("In Memorium") tak więc: (4) Wojciech Chamryk

Deceased - Cadaver Traditions 2015 Hells Headbengers

Deceased to już zespół-instytucja ekstremalnego grania i legenda podziemia. Amerykańska grupa dorobiła się imponującej dyskografii, a co istotne wiele w niej płyt niezwykle istotnych dla death/thrash metalu. Tym bardziej dziwi mnie łączne wydanie, a raczej wznowienie, dwóch kompilacji z coverami, mających swą premierę kilkanaście lat temu na pojedynczych płytach. Oczywiście są to korzenie Kinga Fowley'a i spółki, który również w swych innych zespołach, by wspomnieć tylko October 31, chętnie nagrywa przeróbki klasycznych numerów, ale "Cadaver Traditions" to już zbyt duża przesada i istny groch z kapustą. Na dwóch CD mamy tu bowiem aż 53 utwory. Od black metalu do crossover, z uwzględnieniem też punka, hardcore, thrashu i wszelkich odmian tradycyjnego metalu. Niektóre z tych ostatnich robią wrażenie (speedowy "Deathrider" Anthrax, "Fire In The Sky" Saxon, siarczysty "Wiped Out" Raven, "Wrathchild" Iron Maiden), ale nie brakuje też niewypałów (pozbawiony uroku oryginału, wręcz "zarżnięty" "Head Hunter" Krokus, niezbyt udane przeróbki Mercyful Fate). Lepiej brzmią thrashowe klasyki Kreator, Hirax, Sodom, Tankard czy Slayer, "Black Metal" i "Die Hard" Venom to też potęga. Z mniej oczywistych dla metalowców wyborów bronią się też: Impetigo, Bad Brains, Dead Kennedys, Cro-Mags czy hitowy "I'm Not Jesus" Ramones, ale przebrnięcie przez tę kompilację za jednym razem wydaje się zbyt trudnym zadaniem. Słuchanie utrudnia też to, że jakość poszczególnych utworów jest bardzo różna: od materiałów studyjnych do utworów brzmiących jak nagrania próbne z kaseciaka. (3) Wojciech Chamryk

128

RECENZJE

Def Leppard - Def Leppard 2015 earMusic

Już dawno na Def Leppard postawiłem przysłowiowy krzyżyk, bowiem od lat nie znajdowałem na kolejnych płytach tego zespołu niczego dla siebie. Najnowsza jest jakby nieco ciekawsza, nie brakuje na niej interesujących utworów, ale o klasie płyt z lat 80-tych możemy zapomnieć to już nie te czasy, forma i potencjał, że dyskretnie nie wspomnę o wieku muzyków. Zaczynają od "Let's Go", całkiem przyjemnego połączenia swoich trademarkowych patentów z czasów "Let's Get Rocked" i rozmachu znanego z utworów... Queen. Do dokonań Królowej sięgają też w "Man Enough", ale ten numer jednak chyba trochę za bardzo przypomina "Another One Bites The Dust". Mamy też odniesienia do The Beatles (jednocześnie nieco też Maidenowy"All Time High", finałowy "Blind Faith"), ale wszystko to w jakże charakterystycznych Leppardowych aranżach. Z kolei akustyczna, bardzo tradycyjna w formie ballada "Battle Of My Own" to wypisz, wymaluj Led Zeppelin z okresu "Kashmir", a Joe Elliot całkiem udatnie naśladuje Roberta Planta. Więcej Def Leppard w Def Leppard mamy za to w dynamicznych "Dangerous", "Invincible" i "Forever Young", szkoda tylko, że muzycy znowu nie umieli zrezygnować z kilku słabszych utworów. Szczególnie mam tu na myśli sztampową balladę "We Belong", nijaki, jakby rock 'n' rollowy w klimacie "Broke 'N' Brokenhearted" i przeładowany wręcz elektroniką, totalnie mdły "Energized". Ale i tak nie ma porównania z takim CD "Songs From The Sparkle Lounge", wygląda więc na to, że Def Leppard powoli wracają na prostą, wyznaczoną płytami "High 'N' Dry", "Pyromania" oraz "Hysteria". (4) Wojciech Chamryk

Demolition Saint - Ignorance Is The Law 2013 Wine Blood

To co prawda materiał sprzed ponad dwóch lat, ale thrash ma to do siebie, że nie jest jakimś sezonowym wynalazkiem, którego okres przydatności do spożycia wynosi maksymalnie kilka-kilkanaście miesięcy, tak jak przy dokonaniach wielu sezonowych gwiazdek pop music. W dodatku tych pięciu młodych Włochów na swej debiutanckiej EP-ce łoi tak pomysłowo i siarczyście, że gdyby nie pewne brzmieniowe niuanse, to można by spokojnie pomyśleć, że to rzecz tak z końca lat 80-tych, a nie wytwór z XXI wieku rodem. Cztery utwory, niewiele ponad 20 minut muzyki, ale dzieje się tu znacznie więcej niż na iluś nudnych albumach niewydarzonych kapel, które zbyt szybko porwały się na pełny krążek. "Beyond The Doors Of Insanity" (5'56) to idealny opener - nie tak mocny i zakręcony jak następne kompozycje, zróżni-

cowany rytmicznie, ale też i melodyjny. Utwór tytułowy (3'39) uderza już z pełną mocą thrashowej łupanki na najwyższych obrotach, zaś skandowany chóralnie refren dodaje mu jeszcze agresji. Dwa kolejne utwory są znowu dłuższe - oba mają ponad sześć minut - łącząc liczne zmiany tempa i sporo ciekawych aranżacyjnych patentów. "God-fearing" jest szybszy i bardziej bezkompromisowy, z kolei "Brainless World" to numer mocarny, czasem tylko przyspieszający, szczególnie w końcówce. Nie dostrzegam tu słabych punktów, panowie: Schiavina, Bondioli, Mastrangelo, Zambardi i Nola są na dobrej drodze i już chyba najwyższa pora na debiutancki album. (5) Wojciech Chamryk

Denner & Shermann - Satan's Tomb 2015 Metal Blade

Nie, wcale nie jestem jakoś specjalnie rozczarowany. No, może tylko troszeczkę. Tego duetu gitarzystów przedstawiać nikomu nie trzeba. To na ich riffach się wychowałem, przy ich grze zyskiwałem świadomość muzyczną. To oni kreowali wizerunek doskonale zgranego i brzmiącego heavy metalu. W moich oczach legendy, które złotymi zgłoskami wpisały się do historii metalu. Sam nie wiem, czy chciałbym nowego albumu Mercyful Fate, dlatego rozwiązanie w postaci opisywanego projektu brzmi całkiem ciekawie. Pierwsze dźwięki i wiadomo o co chodzi. Jest dobrze. Słychać wyraźnie ducha MF, co było nieuniknione. W składzie znajduje się jeszcze dobrze znany Snowy Shaw, więc formuła grania wynika niejako sama przez się… Na wokalu Sean Peck z Cage. Myślę, że całkiem niezły wybór. Wprawdzie na tej skromnej EP-ce, zawierającej cztery kompozycje, nie wzniósł się na wyżyny, ani nie wykreował czegoś, co będziemy wspominać za parę lat. Mimo to, jest zadowalająco dobrze. Ale czy to wystarczy? Właśnie ta kwestia mnie nurtuje najbardziej, za każdym razem, gdy sięgam po "Satan's Tomb" - czy to wystarczająco? Poprawność i trzymanie, co najwyżej, dobrego poziomu, chyba nie do końca mnie satysfakcjonuje. Być może przez to, że o żadnym albumie Mercyful Fate ani Kinga Diamonda nie jestem w stanie powiedzieć, że jest to "spoko" płytka. Każdej płycie z udziałem tego duetu gitarzystów dotychczas towarzyszyły silniejsze emocje, czego przy "Satan's Tomb" nie było. Może do tego stopnia zmitologizowałem te postacie, że oczekuję po nich tylko wspaniałych rzeczy? Nie wiem. Wszak opisywana EP-ka złą absolutnie nie jest! Momentami bardzo przypomina mi Hell, co muszę uznać za wielki plus. Tak jak wspomniałem na początku, rozczarowany nie jestem, bo nawet geniuszom zdarzają się "tylko" dobre albumy. (4) Przemysław Murzyn Desecrate - At The Edge of Sanity 2012 Self-Released

"At The Edge of Sanity"... Jak czytałem ten tytuł to miałem skojarzenia z innym zespołem wykonującym thrash, z Hexenhaus. I powiem wam, że po przesłuchaniu omawianego materiału nadal je mam. Chociażby taki "Retributions End" przypomina mi arcydzieło tejże hordy, "As Darkness Falls". Natomiast "Spawn of

Ashes" jak dla mnie to takie przemieszanie "Incubus" z "Toxic Trace". Powiem to od razu. Riffy na tym albumie w lwiej części brzmią świetnie, pasują do wokaliz Nicka, zwykle usytuowanych w formie power/heavy metalowym śpiewie. Niestety tutaj też musze dodać, że czasami maniera wokalu jest po prostu kiepska (chociażby w "Invisible Dream"), nie jest zbyt agresywna i nie brzmi. Żeby nie być gołosłownym, podobną manierą posługuje się wokalista Revocation, chociaż tu z lepszym skutkiem. W "Signed For Live" trochę mi powiało Morbid Saint i Coroner'em (z okresu "Grin" i "Mental Vortex"). W kompozycjach głównie czuć wcześniej wymieniony Coroner, Hexenhaus, Morbid Saint, czasami troszkę zaleci power metalem. Pojawiają się także neoklasyczne wstawki - jak dla mnie brzmiące Bach'em - za przykład niech posłuży "Repent" czy bonusowo zamieszczony "Altered Creations", znany z debiutu. Technicznie instrumentarium jest wykonane perfekcyjnie, instrumentalny, przysłodzony "Obsession" tego dowodem. Gitary mają odpowiednią siłę ciężkości. Brzmienie albumu kopie rzyć obecnej plastikowej produkcji. I co tu więcej dodać? Warto przesłuchać, choć trochę zgrzytnie w uszach ta maniera wokalu i troszkę brakuje do ideału albumów Hexenhaus. A kto powinien głównie tego przesłuchać? Fani technicznego i progresywnego thrashu, wcześniej wymienionych zespołów. Ode mnie (3,6) Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Desecrate - Of Death And Damnation 2015 Self-Released

Mogę powiedzieć jedno, "Of Death And Damnation" różni się od swojego poprzednika, zarówno czasem trwania, jak i stylem. "At The Edge of Insanity" zbliżał się do dokonań Hexenhaus, zaś ten album nawiązuje do dorobku Revocation i innych kapel z bardziej modernistycznym podejściem do thrashowego łojenia (przeradzającego się w death). I słychać to już od pierwszych minut instrumentalnego "Last Rites". Desecrate na tym albumie postawiło na modernistyczny metal, z wokalem, który ma rozpiętość od czystego wokalu, aż po tą manierę znaną z deathowych zespołów (i znowu tu muszę wymienić death/ thrashowe Revocation). Narzekałem w poprzedniej recenzji na manierę wokalisty, a dostałem jej jeszcze więcej. Chociaż tutaj wokal brzmi lepiej, szczególnie w proporcjach, które są w kawałku "Into The Abyss", oraz w zestawieniu z przytłaczającym, pesymistycznym riffem utworu i jego solówką. Jednak nadal uważam, że to nie jest to. Skoro już mówimy o solówkach, widać tutaj troszkę inspiracji Coroner. Część riffów też przypomina mi okres albumu "Grin". Czasem powieje też klasyką, np. w jednym z motywów "No Salvation". Parę solówek jak dla mnie jest z lekka nietrafionych. Poza tym, ten


album posiada o wiele więcej tych prostszych riffów, bardziej zahaczających o nu-metal i groove, zaaranżowanych w ostrzejszej, ocierających się o modernistyczny thrash/death brzmieniach. Czasami zapląta się pojedynczy power metalowy motyw ("The Gift of Pain"), by następnie przemienić się w djentowy riff. Do samych instrumentów, jak i do techniki nie mogę się przyczepić, poza tym, że to nie jest poziom poprzednika. Ogółem, ten album mogę polecić fanom modernistycznego thrashu przemieszanego paroma innymi motywami. Mnie to nie kręci, jednak posłuchać bez bólu można, tak więc: (3) Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Destitution - The Human Error

miejsce dla przerywnika, odpoczynku od brutalnej rzeczywistości ("Affinity"). Debiut ten to 45 minut thrashu w stylu Exodus, Xentrix czy Sacred Reich. Instrumentarium? Standardowo gitary elektryczne, basowe i perkusja, plus gościnny występ gitary akustycznej w "Affinity". Brzmienie jest porządnie, nie czuć tutaj zbytniego plastiku, chociaż gitary jak dla mnie nie mają takiego kopa jakiego powinny mieć. Perkusja brzmi porządnie, podobnie jak bas. Wokalista troszkę przypomina mi dokonania Sacred Reich. Kompozycyjnie, zespół tworzy średnio-szybkie i szybkie wałki, jest w nich parę odniesień do wyżej wymienionych zespołów. Moimi ulubionymi utworami są, walcowate, jak dla mnie odnoszące się do średniowiecznych hord ze wschodu, "Rhythm of Horses" i dość przebojowe "Vigilante" oraz spokojne, rozwijające się i wyrzucające z siebie ładunek emocji "Affinity". Ogółem cały album do polecenia fanom politycznego thrashu, którego jak dla mnie jest zbyt wiele. Jednakże warto odsłuchać tego, co ma do zaproponowania Destitution. (3,3) Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

2011 Self-Released

Ludzie często popełniają błędy. Powiem nawet, ludzką rzeczą błądzić jest. Jednakże, ten album błędem nie jest, ani tym bardziej słuchanie go. Szczególnie jeśli jest się fanem w średnich tempach thrashu i ma się ochotę na krótkie posiedzenie z kolejnymi wariacjami na temat polityki i broni atomowej. No tak, trochę wieje to sztampą. Trudno się mówi i słucha się dalej, czyż nie? Tak więc, tutaj mamy do czynienia z trzy-utworową EPką "Destitution", z kawałkami takimi jak "Radiation", "Genesis" i "Global Content". Kompozycje Destitution zalatują trochę Destruction i Hexenhaus'em. Wokal posiada swoją manierę trochę kojarzącą się z Coroner'em. Brzmienie gitar, perkusji bez zarzutu. Jak już wcześniej pisałem, wałki usytuowane w średnich tempach, które to raz przyspieszają, raz zwalniają. Spodobał mi się pewien zabieg zastosowany w "Global Content", a mianowicie motyw przesterowanego wstępu odegrany pod koniec przez gitarę klasyczną. Troszkę czuć wtórność, co jest na minus. Poza tym, chłopaki nagrali całkiem w porządku materiał. (3). Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Destitution - Beware The Fury of The Patient Man 2014 Self-Released

Destitution wydaje swój debiutancki album, "Beware The Fury of The Patient Man" wypełniony wprost po brzegi niechęcią do władzy. Polityka z krążka wylewa się niczym woda z rzeki podczas obfitych ulew. Ogólnie poruszają się między innymi po wątkach, które omawiali w swych kompozycjach Testament czy Toxik. Album jest otwierany przez wałek traktujący o chciwości i władzy pieniądza w społeczeństwie ("Mr. Greedy"). Następnie zespół serwuje kawałek o dźwięcznym tytule "Alcatrash" będący grą słów. Później jest parę haseł o krytyce przy stukocie końskich kopyt, czy tam przeciwieństwo rzymskiej maksymy prawnej. Pomiędzy polityką znalazło się

Divine Weep - Tears Of The Ages 2015 Self-Released

Już demo "Age Of The Immortal" sprzed dwóch lat udowadniało, że w konwencji power/heavy metal białostoczanie z Divine Weep czują się całkiem pewnie i stać ich na wiele, nie sądziłem jednak, że na aż tyle. Brakującym ogniwem okazał się nowy wokalista Igor Tarasewicz, z którym Divine Weep mają szanse wejść na znacznie wyższy poziom. Igor, mimo młodego wieku, jest już bowiem wokalistą kompletnym, z niewyobrażalną łatwością radząc sobie nie tylko z tymi wysokimi i najwyższymi tonacjami, ale też z niższymi, pełnymi agresji partiami. A ponieważ Bartosz Kosacki, Dariusz Moroz, Janusz Grabowski i Dariusz Karpiesiuk są do tego wyśmienitymi muzykami i niezgorszymi kompozytorami, efekt końcowy w postaci dziesięciu utworów rzuca na kolana. Starsze utwory znane z demo zostały tu przearanżowane, zagrane i zaśpiewane tak, że nie ma żadnego porównania z pierowotnymi wersjami, to relacja typu surowy prototyp - dopieszczona wersja finalna. Dopełniły je cztery nowe numery, mamy też dwa bonusy, w tym "Łzy wieków", znane jeszcze z "Promo'97". Co oistotne zespół równie porywająco prezentuje się w rozpędzonych killerach z drapieżnym śpiewem, jak: "Fading Glow" czy "Never Ending Path", są kojarzące się z motoryką najlepszego Dio numery w rodzaju "Last Breath", czy wielowątkowa, epicka wręcz kompozycja "Age Of The Immortal". Nie brakuje też ciekawych melodii, pasaży i unison, sporo też efektownych gitarowych popisów, w tym gościnnego udziału Wojciecha Hoffmanna (Turbo), a brzmienie całości (Hertz / Dobra 12) jest mocarne i klarowne. W dodatku zespół równie dobrze wypada z tym materiałem na koncertach, udowadniając, że jest w stanie równie dobrze wykonać na żywo wszystkie partie zarejestrowane w studio, dodając do nich ogromą dawkę energii. Jak dla mnie "Tears Of The Ages" to murowany faworyt do pierwszej trójki najlepszych metalowych płyt tego roku w Polsce, na świecie Divine Weep też mo-

gą się z nim pokazać - szkoda tylko przeogromna, że Igor właśnie rozstał się z zespołem... (6) Wojciech Chamryk

Diviner - Fallen Empires 2015 Ulterium

Ostatni raz tak się ekscytowałem przy debiucie Death Dealer "War Master". Grecy z Diviner podobnie do Amerykanów uwielbiają klasyczny heavy metal. Również ich główną inspiracją jest Judas Priest, ale w równym stopniu Dio i Manowar. Podobne jest też to, że mimo odniesień do złotych lat heavy metalu, to korzystają z współczesnej techniki i nie silą się na staro-szkolne brzmienia. Jednak w muzyce Greków można odnaleźć niewielkie (śladowe, ale zawsze) wpływy amerykańskiego grania typu Iced Earth czy Metal Church. Death Dealer ma niesamowitego śpiewaka Sean'a Peck'a, który posiada głos kojarzący się z Rob'em Halfor'em. Diviner też ma wyśmienitego wokalistę Yiannis'a Papanikolaou'a, którego tembr głosu, w pewnym stopniu, przypomina nieodżałowanego Jamesa Ronniego Dio. Podobne skojarzenia mieli też inni, bowiem Yiannis współpracuje także z Rock'n'Roll Children, które jest tribute band'em Dio. Bywają momenty, które nie do końca przypadły mi do gustu. Czasami wspaniały wokal Papanikolaou'a wspierany jest niby chórkami. Chociażby w "The Legend Goes On" od czasu do czasu, pojawia się takie: hu-ha-hu! Zupełnie niepotrzebne. Całe szczęście są to sporadyczne incydenty. Kawałki zróżnicowane, klasyczne zbudowane, wpadające w ucho, nie rozpędzają się za bardzo, ale na pewno wolne nie są. Sporo w nich podniosłości i epickości, na pewno każdy z nich to heavy metalowy hymn. Jest ich dziesięć i jak dla mnie, żadnego słabego punktu. Po prostu moc! Instrumentaliści też błyszczą, w szczególności para gitarzystów Thimios Krikos i George Maroulees (obaj robią różnice). Za to współczesne brzmienie Divinera odpowiada Thimios Krikos, który wspólnie z Fotis'em Benardo (Sixfornine, ex-Septic Flesh) czuwał nad realizacją materiału, który rejestrowano w ateńskich Devasoundz Studios. Masteringu dokonali Tailor Maid i In de Betou (Arch Enemy, Opeth, Amon Amarth) oczywiście pod czujnym okiem Thimiosa Krikosa. Niestety grafika nie podążyła z muzycznym zamysłem. Przynajmniej mnie tak się wydaje. Ogólnie okładka jest taka sobie, zdigitalizowana i o niczym, jej autorem jest Alan Fall z Digital Grief. Mimo pewnych niedoróbek, nie mających wpływu na całość, debiut Diviner "Fallen Empires" jest znakomity. Fanom klasycznego heavy metalu bardzo polecam! (5) \m/\m/ Dogbane - When Karma Comes Calling 2015 Heaven And Hell

Doom metal dzisiaj przeżywa kryzys, jeśli chodzi o wysyp nowych zespołów, które ożywiłyby scenę. Dziś tak się już nie gra i każdy poda inny powód: bo to niemodne, bo nie jest wystarczająco ciężkie, bo to nudne itd. Jednak czasami wyłoni się z tłumu jakiś młodziak, które-

mu należy się przyjrzeć. I taki jest Dogbane, który wydał w tym roku swój drugi album przesiąknięty porządną ciężką muzyką. Od samego początku dostajemy dwa mocarne kawałki, które łatwo wpadają w ucho, czyli "Warlord" i "Dogbane". Potem nie jest wcale gorzej "Karma" i "Deceiver", też sprawiają dobre wrażenie, kolejne dwa utwory już są trochę słabsze, ale wciąż potrafią do siebie przekonać. Najsłabszymi punktami są instrumentalny "Apocynaceae", w którym jeden motyw powtarza się przez dwie minuty, a słychać jakby był rozciągnięty do granic możliwości, przez co jest strasznie nużący oraz "Free Spirit", w którym to chłopaki chcieli przyśpieszyć i zahaczyć o death metalowe rejony, ale coś im nie wyszło. Owszem słychać szybsze tempo i ową otoczkę, ale nie ma w tym utworze nic chwytliwego poza niezłą solówką, przez co całość nie jest w stanie nam zapaść w pamięć. Za to wieńczący album "Sands of Time" jest już bardzo przyjemną kołysanką stworzoną na koncerty. Łatwo przy tej pieśni wpaść w stan letargu a ręce same się zaczną kołysać. Jedyny problem, ale dość poważny, jakie ma to wydawnictwo to to, że to wszystko już kiedyś słyszeliśmy. Album jest w pełni odtwórczy. Mamy tu przekrój od Black Sabbath przez Manilla Road po nawet Darkthrone, Candlemass czy Thin Lizzy, ba nawet w "Calm Before The Swarm", można usłyszeć riff żywcem wyjęty z Megadeth (ktoś pamięta kultowy numer stworzony przez nich, na potrzeby gry "Duke Nukem" 3D?). Nawet wokal nie stara się udawać, że jest inaczej i manierą przypomina m.in. Kevina Heybourne'a z Angel Witch, a w "Sands of Time" podchodzi nawet pod Ozzy'ego Osbourne'a. Także dostaliśmy produkt z solidnymi utworami, tyle, że niewnoszącymi niczego nowego, jednakże po takim "Warlord" czy "Sands of Time", warto przyglądać się tej kapeli, a nuż na następnym krążku zaserwują nam cos własnego, co zostanie w pamięci na długo. (4) Grzegorz "Gargamel" Cyga

Doomshine - The End Is Worth Waiting For 2015 Metal On Metal

Piętnaście lat istnienia, trzy płyty Doomshine stawiają na jakość, nie spieszyli się więc z pracami nad następcą "The Piper At The Gates Of Doom", co skończyło się fortunnie o tyle, że w tzw. międzyczasie Metal On Metal Records wyraziło zainteresowanie powstającym materiałem. Muzycy mogli się więc skupić na spokojnym dopieszczeniu siedmiu planowanych na płytę utworów, czego efektem jest bodaj najlepszy album w dorobku niemieckiej grupy. Najbardziej dopracowany, zwarty, robiący wrażenie nie tylko na zadeklarowanych fanach doom metalu. Doomshine wracają

RECENZJE

129


tu bowiem w pewnym sensie do korzeni, jeszcze śmielej czerpiąc z klasycznego hard rocka z Black Sabbath na czele ("Moontiger"), wplatają w miarowe struktury swych monumentalnych kompozycji stricte heavy metalowe patenty czy przyspieszenia ("Shelter Of The Beast"), a do tego są nadal niezrównani w patetycznych i pełnych epickiego rozmachu kolosach. Najlepszym tego przykładem jest trwający blisko 11 minut "Witchburn Road", ale opener "Celtic Glasgow Frost", "Third From Inferno" czy "Shipwrecked At Doom Bar" są równie udane. (5) Wojciech Chamryk

Dragonheart - The Battle Sanctuary 2015 Pitch Black

Nazwa brazylijskiego Dragonheart jest mi znana od dłuższego czasu, lecz okazuje się, że prawdopodobnie albumów z początku nowego milenium tej kapeli nie słyszałem. Może jedynie drugi krążek "Throne Of The Alliance", ale szczerze, nie pamiętam tego. Amnezja. Prawdopodobnie mam czego żałować, bo "The Battle Sanctuary" prezentuje się co najmniej solidnie. Muzycznie Brazylijczycy sięgają po heavy/power metal w stylu Grave Digger, speed/power inspirowany Paragon czy heavy metal, który znamy m.in. z Hazy Hamlet. Ogólnie jest ostro, dynamicznie, z pewną dozą rycerskości, wręcz toporności. Są oczywiście fragmenty bardziej melodyjne, wtedy można odnaleźć podobieństwa do Gamma Ray, HammerFall czy Blind Guardian, którego inspiracje najjaskrawiej wyłapiemy w wolnym, bardowskim songu "Marching Under The Stars". Sporą rolę odgrywa tu pomysł na wyważenie mocy i melodyjności. Muzycznych wzorów można odnaleźć zdecydowanie więcej, jednak nie o to chodzi. Bowiem ogólnie Brazylijczycy muzycznie umiejscowieni się w niemieckim speed/power/heavy metalu z lat osiemdziesiątych - z pewnymi odchyłami - o brzmieniu i produkcji, jakie można uzyskać w współczesnych studiach. Nie silą się całkowicie na oldschool. Kompozycje są dość bezpośrednie, jednak zbudowano je ciekawie i gęsto w strukturach. Muzycy raz mocniejszy akcent kładą na riffy, innym razem na melodie, czy ciekawy klimat. Ze względu na preferencje, każdy może znaleźć coś dla siebie. Świadczy to o sporej wyobraźni i talencie muzyków, choć z pewnością w ich propozycjach sporo jest ograniczeń wynikających z ich priorytetu stylów czy środków wyrazu. Ciekawie jest z manierą wokalisty, głównie słyszymy coś z Chrisa Boltendahla czy Andreasa Babuschkina ale chwilami robi się zagadkowo, gdy wokal popada w coś, co przypomina Marka Sheltona. Ogólnie wokal dość często wspomagany jest innym głosem czy też wielogłosowymi chórkami, co jeszcze mocniej wzbogaca propozycję Dragonheart nie tylko w sferze wokalnej ale także w i tak dość bogatą w aranżacje, pomysły i melodie ich muzykę. "The Battle Sanctuary" to bardziej niż solidny krążek, dla fanów starego niemieckiego power metalu z akcentami, bardziej współczesnej odmiany melodyjnego power metalu. (3,7) \m/\m/

130

RECENZJE

Drastic Solution - Thrashers

Trudno powiedzieć, że mamy do czynienie z progresywnym metalem. Raczej powinno się powiedzieć, że Eldrich na "Underlying Issues" to nowoczesny power metal z pewnym progresywnym podejściem. No i bez wokalu Terence'a Holler'a ciężko byłoby znieść ten album, a tak można pokusić się, że mamy do czynienia z czymś intrygującym i ciekawy. Choć jestem pewien, że wcześniejsze oblicza Eldrich były dla mnie ciekawsze. (3,7)

Empheris - Ye Olde Varsovia Live 2015 2015 Bestial Invasion

2014 Wine Blood

Tytuł debiutanckiej płyty tego włoskiego kwartetu jest chyba wystarczającą wskazówką co do jej zawartości. Wydany przez niewielką, podziemną firmę Wine Blood Records album to niespełna pół godziny siarczystego łojenia na najwyższych obrotach. 2-3 minuty w zupełności wystarczają Drastic Solution, aby pokazać jak sprawnie przyswoili sobie szaleńcze granie spod znaku Nuclear Assault czy S.O.D. Dochodzi do tego histeryczny wrzask Marco Lecce, często wspieranego przez kolegów w chóralnych czy skandowanych refrenach, ale pomimo tak skumulowanej w krótkich utworach agresji nie brakuje w nich też melodii ("Die Beatle Die") czy całkiem sprawnie odegranych solówek ("Silent Fart"). Plusem jest też naturalne, potężne brzmienie bębnów - taki "Iron Cop" pewnie przez osiem na dziesięć młodych kapel zostałby pod tym względem spartolony, a tu mamy uderzenie pełne nieokiełznanej mocy, tak więc i nota będzie ciut wyższa: (4,5) Wojciech Chamryk

Eldritch - Underlying Issues 2015 Scarlet

Pierwsze to co rzuca sie w uszy to nowoczesne brzmienie gitar. Riffy są muskularne, potężne, industrialne, bezlitosne, grane gęsto i zadziornie. Przez nie robi się duszno i mrocznie. Człowiek zaczyna myśleć, że słucha czegoś z nu-metalu albo innego groove metalu, ba gitarzyści czasami przemycają zagrywki, które kojarzą się z tymi stylami a nawet z djentem. Całe szczęście to tylko część arsenału gitarzystów, bo trochę thrashu i power metalu też odnajdziemy. A co najważniejsze normalne, klasyczne solówki, które panowie grają jak z nut. Do gitar dopasowana jest sekcja rytmiczna, ociężała, prosta ale też zagrana z wyczuciem. Klawisze też są, ale gdzieś w oddali, bardzo rzadko wysuwają się do przodu, dodając w ten sposób pewnego kolorytu i luzu. Nie jest to żadna symfonika, ale nowoczesne klawisze zagrane z pazurem. Power metalu trochę juz odnaleźliśmy. Jednak głównie odnajdziemy go w śpiewie Terence'a Holler'a. Melodie i harmonie, które wyśpiewuje bardzo kojarzą się z tym nurtem. Są dużym kontrastem do ostrej muzyki, a są tak melodyjne, że czasami zastanawiam się czy przez cały kawałek Terence śpiewa refren. Utwory są bardzo zwarte, intensywne, co przy mocarnych gitarach wywołuje, pierwsze wrażenie, że kawałki są takie same lub zlewają się w jedną całość. Trzeba się wsłuchać aby wyłowić oczywiste różnice, nie mówiąc o tym, że każda ma swoje tempo. Przeważają te w średnich prędkościach ale są też wolniejsze i bardzo szybkie fragmenty. Muzycy grają perfekcyjnie z technicznym zacięciem, co może być tym pierwiastkiem progresywnym.

\m/\m/

Elvenpath - Pieces Of Fate 2015 Self-Released

Gdy słyszycie termin melodyjny power metal z Europy to o czym myślicie? Sonata Arctica, Freedom Call, Stratovarius, Nightwish, Epica i cała masa podobnych kapel. Prawda? Na Encyclopeia Metallum właśnie w taki sposób określono niemiecki Elvenpath. Co bardzo myli, bowiem ten zespół zdecydowanie opiera się o heavy metal - wpływy NWOB HM z Iron Maiden na czele oraz trochę na europejskim power metalu - ale tym z początków lat osiemdziesiątych reprezentowanym przez wczesne Helloween czy Running Wild. Owszem są i inne inspiracje, chociażby dość dobrze słyszalna epickość w stylu Majesty czy Stormwarrior, jednak to klasyczny heavy metal jest tym co napędza muzykę Elvenpath na "Pieces Of Fate". Kompozycje Niemców są dość typowe jak na ten rodzaj heavy metalu, lecz nader pomysłowe, ciekawe zaaranżowane i bardzo długie. Ich czas mieścił się gdzieś pomiędzy pięcioma minutami a grubo ponad trzynastoma minutami. Najkrótszym kawałkiem jest instrumentalny, na poły akustyczny "Coming Home", który pełni coś w rodzaju przerywnika między kompozycjami. W sumie dziesięć utworów daje blisko siedemdziesiąt minut. Z początku stanowi to problem, bo muzyka w takiej ilości przytłacza. Jednak z czasem, im dłużej słucha się całego "Pieces Of Fate", to ten problem rozmywa się. Świadczy to jedynie, że Niemcy postarali się i przygotowali nam ciekawą muzycznie propozycję. Wykonanie też wydaje się na poziomie, choć instrumentaliści nie kandydują do miana wirtuozów. Dość ciekawa jest sytuacja wokalisty. Jego maniera rozkłada się pomiędzy Dickinsonem a Bayleyem (jednak bliżej mu do tego drugiego), głosem operuje bardzo swobodnie, zaś jego melodie są dość zgrabne i wpadają w ucho. Największą ciekawostką tego krążka jest to, że w kliku momentach zespół wspiera sam Uwe Lulis. Niemniej zaskoczenie mija gdy okazuje się, że Lulis zajął się również produkcją, miksem i masteringiem. Ogólnie Uwe trzeba pochwalić, bo brzmienie "Pieces Of Fate" jest takie jakiego oczekiwałem, ani nie za szorstkie, ani nie wypolerowane, przesiąknięte oldschoolem ale na siłę nie ucieka od możliwości współczesnego studia. Na koniec wrócę do utworów, wypełnia ich treść, która porusza różne tematy. Nie są to jakieś naukowe rozważania, ale na pewno nic błahego i dotyczą konkretnych tematów, a także książek czy filmów. Elvenpath jest doświadczony, undergrundowym zespołem i dużo włożył w serca aby nagrać "Pieces Of Fate". Powinniśmy to docenić (4,5) \m/\m/

Dyskografia necro black / thrash metalowego Empheris rozrasta się w tempie godnym podziwu, ale brakowało w niej oficjalnego albumu koncertowego. Aż dziwne, że taka płyta pojawiła się dopiero teraz, tym bardziej, że zespół Adriana na żywo wymiata. W całej okazałości potwierdza to również niniejsza płyta, będąca zapisem koncertu z 29 maja tego roku, kiedy to Empheris poprzedzali Varathron i Rotting Christ w warszawskiej Progresji, dopełnionym dwoma utworami zarejestrowanymi 24 lipca w Rock Side 99, gdzie dzielili scenę z Relentless, Ferosity i Hell Patrol. "Ye Olde Varsovia Live 2015" to nie tylko pierwsza płyta live Empheris, ale wydawnictwo szczególne, dokumentujące dojście do składu grupy argentyńskiego perkusisty kryjącego się pod pseudonimem Burner Of The Cross oraz jedyną pamiątką po bytności w zespole gitarzysty Krakusa, zastąpionego niedawno przez Tomasza Dobrzenieckiego (Hazael, Alastor, Nightmare). Mając jako support mało czasu do dyspozycji Empheris nie marnował czasu, prezentując przekrojowy set utworów z albumów "Ancient Necrostroms" oraz "Regain Heaven", dorzucając to i owo z demówek oraz EP-ek oraz dwa nowe utwory: "Hellish Crusade" i "Screams From Hell". Dźwięk jest trochę bootlegowy, ale konkretny, tak więc jest czego posłuchać, chociaż przerwy pomiędzy poszczególnymi utworami nieco irytują. Na koniec dostajemy brzmiące bardziej surowo "Black Pyramid" i "Blasphemous Possession", a jeśli ktoś nie miał dotąd okazji być na koncercie tych warszawskich szaleńców, zyskał ich doskonałą wizytówkę 100 % live - rzecz nie do pogardzenia w sytuacji, gdy Empheris koncertuje coraz częściej. (5) Wojciech Chamryk

Eradicator - Madness is My Name 2012 Yonah

"Madness is My Name" jest syntezą kilkunastu składników. Rozkładając ten album na części pierwsze otrzymujemy dość dobre, klarowne, aczkolwiek old schoolowe brzmienie, wiele riffów inspirujących się klasykami thrashu, kilka świetnych solówek gitarowych, dobrą sekcje instrumentalną oraz dość pesymistyczną tematykę. Ale od początku. Eradicator to niemiecki thrash metalowy zespół, który zadebiutował albumem "The Atomic Blast", poprzedzającym recenzowany album. "Madness is My Name" to thrashowa petarda zawierająca w sobie masę bombowych, jakkolwiek sprawdzonych patentów sporządzonych na ich własny styl. Są odniesienia m.in do Destruction ("Nuclear Overkill", "Parasite"), do Metallica ("At The Brink of Dead") i Vendetta ("Judgment Day"). Ogółem zespół czerpie całymi garściami z


dokonań swoich rodaków. Kompozycje są okraszone wokalem Sebastiana Stöbera, który brzmieniem trochę przypomina wokalistę Grindera. Album zaczyna się od utworu tytułowego, by następnie przejść do gorącego niczym stosy inkwizycji "Baptized By Blood". Następnie mamy dość depresyjny "Final Dosage", potem ostry "Born in Hate", kolejno lekko polityczny "Judgment Day". I tak dalej, przez kawałki takie jak "Last Days of Defiance", "Evil Twisted Mind" i kończącego album "Nuclear Overkill". Ogółem tekstowo jest dość dobrze, chociaż po raz kolejny są wałkowane te same tematy. Co do sekcji instrumentalnej, całkiem w porządku, perkusja podkreśla riffy swoim soundem, bas również wzmacnia ich brzmienie, nie ma żadnych dodatkowych wstawek innych instrumentów. Co mogę więcej napisać: czuć tu dość dużą inspirację klasykami thrash metalu, co nie jest nazbyt oryginalne, są dość rozbudowane teksty traktujące o tematach powielanych, co rusz przez kolejne oldschoolowe zespoły. Album dla głodnych staroszkolnego młócenia, warto się z nim zapoznać. (3,8) Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Eradicator - Slavery 2015 Yonah

Dość melancholijne i smutne "Intro" jest oderwane od kolejnego kawałka, "Of Ashes And Sand", który to poprzedza "Evil Command". I tak dalej. Aż do tytułowego wałka, który zwieńcza ten 42- minutowy albumu. Tak samo jak na "Madness is My Name", album jest przepełniony odniesieniami do twórczości innych zespołów, chociażby utwory "Evil Command", "Smash The Masquerade" czy "Bloodbath" i "One Man Jury", które co krok odnoszą się do dokonań Destruction, bądź też "Manipulhate" odnoszące się tym razem do Exodus. W odróżnieniu do wcześniejszego LP, na tym bas pozwala sobie czasami wyjść na pierwszy plan, wymienię chociażby "Bloodbath". Zmieniło się także brzmienie - na bardziej czyste, klarowniejsze. O czym "Slavery" jest? Poza niewolnictwem, jest także o propagandzie nienawiści oraz innych takich związanych ze społeczeństwem. Tematy wałkowane dość często, jednak Eradicator wałkuje je z odpowiednią (jak dla nich), młodzieńczą werwą. Jak wcześniej zostało to wspomniane, bas stał się bardziej widoczny, aczkolwiek główna uwaga nadal się koncentruje na gitarach i wokalu. Sekcja perkusyjna uzupełnia całą resztę. Riffy i solówki łączą elementy wspólne dla wspomnianego wcześniej Destruction, Exodus, oraz Anthrax i Metallica (co jest widoczne np: na "Manipulhate"). Wokalista brzmi czyściej, młodzieńczo. Jego wokal jest dość rzadko wspierany przez chórki. Ogółem album jest miksem niemieckiej i amerykańskiej szkoły thrashu - odświeża jej patenty swoimi riffami, które i tak zdają się dość znajomo brzmieć. "Slavery" jest godny polecenia fanom staroszkolnego thrashu zrealizowanego w nowym stylu. Ode mnie (3,8) Jacek "Steel Prophecy" Woźniak Eradikator - Edge of Humanity 2015 Divebomb

Dźwięki spokojnie rozlewające się po panoramie odsłuchu zostają zastąpione

przez galopadę perkusji i gitar, następnie wchodzi pierwsza gitarowa solówka i wokalista zaczyna wyrzucać z siebie słowa... o to pierwsza minuta "Mesmerized" z najnowszego albumu Eradikatora "Edge of Humanity". Kanonada dźwięków dobywających się z głośników, przeorana wieloma solówkami, thrash metalowymi riffami, m.in na wzór Xentrix'a oraz odważną, energiczną i dość Hetfield'ową manierą wokalu, wybrzmiewająca w kompozycjach o średnich i szybkich tempach, to jest to, co Eradikator ma do zaoferowania. I powiem, że jest to całkiem przystępne, ale i zarazem ciężkie granie. Eradikator'owi udało się stworzyć album łączący tą późniejszą manierę wokalu Hetfield'a i Chuck'a Billy'ego, z thrashowymi riffami Xentrix'a ("The Great Deception"), Testamentu, a nawet lekkimi powiewami Coroner'a (w "Seasons of Rage") i Destruction. Tematyka skrywająca się za maską stworzoną z riffów i wokalów jest oparta m.in na człowieku, na jego emocjach oraz na sferze duchowej, okalanej przez nieograniczony kosmos, trochę jak dla mnie inspirowanej Lovecraftem. Przemknie także wśród tego odniesienie do mitologii greckiej (na "Kairos Passing"). Brzmieniowo album jest całkiem przystępny, ma odpowiednią dawkę mocy, perkusja wybrzmiewa wśród gitar, a wokal i bas uzupełnia przestrzenie dźwiękowe. Miks nie kole w uszy swoją sztucznością i nie zraża adeptów ciężkiego grania. Jedynie do czego można się przyczepić, to być może maniera wokalu i riffów, która przewodzi na myśl Metallikę (co może być zarówno minusem jak i plusem). Poza tym, nie ma nic takiego do zarzucenia temu albumowi, zwieńczonemu przyjemnym, instrumentalnym utworem "Kairos Passing" polecam fanom takich zespołów jak Metallica, Xentrix, Testament, ReAnimator, Metallica i... czy nie zapomniałem o Metallice? Ode mnie (4) Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

EstWind - Out Of Control 2014 Self-Released

Słoweńcy pogrywają sobie tradycyjny heavy metal od pięciu lat i niedawno uznali, że najwyższy czas udokumentować to płytą. Sami firmują "Out Of Control", bo wydawcy nie udało im się znaleźć, co wcale mnie nie dziwi w kontekście poziomu tych ośmiu utworów. Ot, schematyczne i pozbawione jakiejkolwiek inwencji granie na jedno kopyto, coś pomiędzy heavy lat 80-tych a współczesnym power metalem. Większość utworów jest zdecydowanie za długa, zbyt rozwleczona, dlatego fajne patenty jak basowy pochód czy patetyczny refren "Ice Queen" czy mroczny, chwilami nieźle przyspieszający "Kill The Evil", po prostu nużą w dawce 6-8 minut, tym bardziej, że praktycznie w każdym z tych utworów perkusista z uporem maniaka powtarza takie samo, w dodatku

jakoś syntetycznie brzmiące, przejście. Krótsze numery wychodzą EstWind zdecydowanie ciekawiej - może poza nudnym openerem "Born Again" - pozostaje dla mnie zagadką, dlaczego na to miejsce nie trafił znacznie ciekawszy, ostrzej brzmiący "Crazy Night". Mamy też punkowy, zaśpiewany po niemiecku dwuminutowy wygłup "Auzenkontrolen" na koniec, dlatego jako całość "Out Of Control" w żadnym razie nie porywa. Muzycy, zwłaszcza gitarzyści i wokalista Andrej Goljevšèek mają jednak tzw. "papiery na granie", dlatego mimo pierwszego falstartu nie można jeszcze EstWind zupełnie spisywać na straty. (3)

Army wypełniona po brzegi dość ostrymi, ciężkimi i szybkimi wałkami. Utwory tematycznie kręcące się wokół wojny, przemocy i śmierci nie są niczym nowym. Aczkolwiek to co stworzył ten tercet jest warte sprawdzenia - agresja, obskurne brzmienie, mięsistość gitar i riffy. Nie jest tu może nazbyt wiele rozbudowanych kompozycji, spektakularnych solówek czy długich motywów, ale jest tu całkiem rzetelna robota, z agresywnym zacięciem. Pięć krótkich kompozycji, trochę zalatujących wczesnym Voivodem - coś - co może spodobać się old schoolowym fanom thrashu. Jak pisałem wcześniej, rzetelna robota zasługująca na rzetelną ocenę. (3)

Wojciech Chamryk

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Eternal Champion/Gatekeeper - Retaliator/Vigilance 2015 No Remorse

Dwa młode, niezbyt znane zespoły: amerykański Eternal Champion i kanadyjski Gatekeeper proponują na swym splicie epicki heavy metal wysokich lotów. Co ciekawe nie mamy tu typowego dla takich wydawnictw prezentowania obu zespołów po kolei, ale ich utwory są wymieszane, tworząc całkiem spójną całość. Zaczyna epicko/rycerskim intro "Ride For Revenge" Eternal Champion, po czym uderza swym sztandarowym, mocarnym i surowym "Retaliator". Następnie Gatekeeper prezentuje równie dynamiczny "Angelus Noctum", numer z melodyjnym refrenem, dynamicznym riffem i czytelnym odwołaniem do przełomu lat 70. i 80., umieszczony pomiędzy krótkimi instrumentalami: akustycznym "Vigilance I" oraz miarowym "Vigilance II". Rzecz nie zwalnia tempa dzięki kolejnej odsłonie Eternal Champion: patetycznemu "The Last King Of Pictom" oraz, chyba, najlepszemu na płycie, mrocznemu riffowcowi "War At The Edge Of The End". Cztery ostatnie utwory należą do Kanadyjczyków. Mroczny "The King's Ghost" to typowe instrumentalne outro, nie zachwyca też "Tale Of Twins", bo jak na prawie siedem minut dzieje się w nim niezbyt wiele. Jednak już w większości akustyczny "Vigilance", płynnie przechodzący w rozbudowany "Fields of Dreams" to już ponad 11 minut epickiego grania na najwyższym poziomie, tak więc moja całościowa ocena tego, całkiem solidnego splitu, to mocne: (4,5), ze wskazaniem na "Retaliator", "War At The Edge Of The End" i "Fields of Dreams".

Evo/Algy - Damned Unto Death 2015 High Roller

Paul Evo, wokalista/perkusista znany przede wszystkim z Angelic Upstarts i Warfare oraz Algy Ward, basista/wokalista Tank, ale też grający też wcześniej w The Damned oraz The Saints, połączyli swe siły w nowym projekcie. Na mini albumie "Damned Unto Death" dają upust swym muzycznym fascynacjom, łącząc metal z punkiem i rock 'n' rollem. Na początek dostajemy dwa numery autorskie: wyryczany przez Warda motoryczny "Anger, Violence, Hatred", mroczny, wzbogacony partią elektrycznych, jazzujących skrzypiec Evo "Nosferatu", a kolejny, "Doomed At Dodes" kryje się pod indeksem numer cztery i jest solidnym utworem w klimacie starego C.C.R. Trzy pozostałe utwory to covery: o "R.A.M.O. N.E.S." Motörhead nie ma się nawet co rozpisywać, bo to atak muzycznej agresji w pigułce trwającej 1'23. "Know Your Product" to z kolei stary, ale wciąż jary numer The Saints z końca lat 70., kiedy to Ward był członkiem tej kapeli, zaś "Tune To The Music" to jeden z pierwszych przebojów Status Quo z drugiego okresu działalności - w wydaniu Evo/Algy oczywiście znacznie mocniejszy, a do tego wzbogacony partiami fletu i sitaru. "To nie jest Warfare ani Tank" podkreślał Evo i trudno się z nim nie zgodzić, ale fani obu tych zespołów powinni sięgnąć po "Damned Unto Death". (4,5) Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk

Exorcism - World in Sin 2015 Dream

Evil Army - Violence and War 2015 Hells Headbangers

Gorące, upalne lato, zapach siarki, metaliczny posmak krwi w ustach, dym i kurz. Dźwięk granatu, ogień kaemów, cieknąca posoka, trupy. Pośród zamętu wojny nadchodzi nowa, świeża EPka od Evil

Doomowy, ciężki Dio - tak najkrócej i najtrafniej można opisać muzykę jaką gra Exorcism. Spiritus movens tego zespołu jest serbski wokalista, obdarzony mocnym, głębokim głosem z pogranicza Dio i Landego - Csaba Zvekan. Całą resztą zajęli się różni muzycy. O ile debiutancki album nagrany był w składzie czteroosobowym, o tyle omawiana EPka, "World in Sin" to dzieło zbiorowe. Wśród muzyków znaleźli się ci nagrywający longplay

RECENZJE

131


jak i wielu innych. Muszę przyznać, że proporcja muzyków do ilości i skromności muzyki zawartej na tym wydawnictwie robi wrażenie. Prostą, utrzymaną w średnich tempach, okraszoną subtelnymi Hammondami muzykę tworzy aż 11 osób. Sam Zveckan odpowiada za całość muzyki, śpiewa, gra na gitarze, basie, klawiszach, a także produkuje "World in Sin". Ten mini album został wydane wyłącznie w formie elektronicznej i jest do pozyskania na stronie zespołu (www.exorcism13.com). (3,6) Strati

Explain - Just The Tip 2014 Self-Released

Kanada jest krainą ukrytych thrash metalowych klasyków takich jak wczesny Annihilator, Obliveon czy Voivod. W Kanadzie powstał także dziś omawiany album - "Just The Tip" - który jest swoistym aktem progresywnego thrash metalu. Album zaczyna się od krótkiego instrumentalnego wstępu zagranego na gitarze elektrycznej, który wprowadza do "Agressions Progression". Tutaj wyłapujemy motyw przewodni, wygrywany w dość wysokich rejestrach, okraszony solidną pracą perkusji i dość pokraczną (irytującą mnie) manierą wokalu, która mogę przyrównać do wokaliz Davida Davidsona (Revocation). Ogółem kompozycje na tym albumie mają trochę wspólnego z albumami wyżej wspomnianej grupy. Czasami także objawi się motyw lekko przypominający holenderską grupę Artillery, z okresu albumu "By Inheritance". Innym razem trochę zaleci Anthrax'em. Jest masa fraz gitarowych okalających główny riff. Utwory w większości są grane w dość szybkim tempie (poza "The King"). Album brzmi dość wysoko. Postprodukcja instrumentów stoi na przyzwoitym poziomie. Bas czasami dorzuci swoje trzy grosze, np. w kompozycji "Allegiance To Pain". Co mogę napisać więcej: nie jestem fanem brzmienia tego albumu. Nie podoba mi się zbyt wysokie brzmienie instrumentów, irytuje mnie maniera wokalisty, żaden utwór jakoś specjalnie mnie nie urzekł, mimo wielu technicznych niuansów, więc napiszę tyle: polecam głównie fanom modernistycznego metalu, takiego jak np.: Revocation. Ode mnie (3,3) Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Ghost - Meliora 2015 Spinefarm

Po bardzo dobrze przyjętym przez fanów "Infestissumam" zespół nie kazał nam długo czekać na następny krążek, bo dostajemy go dwa lata po premierze poprzednika, co dla nowych zespołów (może nie do końca Ghost jest nowy, bo w ciągu pięciu lat od premiery pierwszej płyty wyrobił sobie już status i styl) jest dobrym tempem, by nie dać o sobie zapomnieć, a tym bardziej znudzić, ponieważ

132

RECENZJE

każda ich płyta jest inna. Najpierw dostaliśmy mroczny "Opus Eponymous", a potem bardzo przebojowy i bardziej przystępny dla szerszej liczby odbiorców "Infestissumam". Nie inaczej jest na "Meliorze", która po łacińsku oznacza lepsza. Ghost na tej płycie postanowił wrócić do ciężkiego grania, lecz nie aż takiego jak na "Opus Eponymous", ponieważ jak jeden z Bezimiennych Ghouli mówił, zespół inspirował się teraz latami 70-tymi i takimi zespołami jak Led Zeppelin, których korzenie są rzeczywiście słyszalne. Podobnie jak na poprzednich płytach zespół buduje klimat grozy żywcem wyjętego z dawnych horrorów nawet gitary, które po chwili wchodzą podtrzymują ową atmosferę niepokoju wygrywając jednostajny rytm, który nawiązuje po części do ich utworu z debiutu "Con Clavi Con Dio" i po chwili wchodzi głos Papy Emeritusa III - nowego i nienowego wokalisty Ghost (o którym więcej powiem wkrótce) dołączają się organy i mamy sztandarowy utwór Ghost skropiony atmosferą jakie-goś obrzędu, np. Mszy Świętej. Utwór mimo pięciu minut jest dość krótki i nie zapada w pamięć, co czyni go najsła-bszym momentem na płycie, co jest dość zaskakujące, bo dotychczas utwory otwierające płyty Ghosta niczym u Iron Maiden, od razu zamieniały się w hit, ale nie ma, co się martwić, bo potem jest tylko lepiej. "Spirit" ma nas psychicznie nastawić na to, co się stanie za chwilę, zbudować odpowiednią atmosferę. Gdyby ktoś jednak usnął na pierwszym utworze, to następny utwór bez cienia wątpliwości go rozbudzi. "From The Pinnacle To The Pit" startuje od wysokiego C nastrojową linią basu, by ustąpić werblowi, który wywołuje na nas wrażenie niczym wyważenie drzwi solidnym kopniakiem. Gdy już drzwi do naszego umysłu zostają otwarte, gitary wygrywają potężny riff, który łatwo wpada w ucho, a potem Papa Emeritus znów buduje klimat mroku, niepokoju, by przejść do nieco rozentuzjazmowanego śpiewu w refrenie, gdy refren mija, następuję chwilowy oddech dla wokalisty, a rolę lidera przejmują bębny, które wybijają hipnotyczny rytm, a gitara im akompaniuje, po chwili wraca Papa, który podbija atmosferę hipnotycznej ceremonii. Potem gitara poniekąd kopiuje pomysł Nirvany i solówką przez większość swoich pięciu minut wygrywa linie wokalu ze zwrotki, gdy solówka do-biega końca znów wracamy do układu zwrotka - refren i po chwili utwór się kończy brutalnie wyrywając nas ze swo-ich objęć. Trzecim utworem i przy okazji pierwszym singlem promującym jest "Cirice", do której powstał obrazek hoł-dujący filmowi Briana de Palmy pt. "Carrie". Sam w sobie utwór jest kolejnym murowanym hitem koncertowym, choć nieco słabszym od "From The Pin-nacle To The Pit", co ciekawe po raz pierwszy usłyszmy tutaj gitarę akustyczną, której próżno było szukać w poprzednich albumach. Bardzo ciekawym zastosowaniem jest rywalizacja gitary prowadzącej i organów, które w środku utworów wygrywają solówki, z czego klawisze brzmią jak zmieszanie gitary z syntezatorem. Pomimo sześciu minut, co czyni "Cirice" najdłuższym utworem na najnowszym krążku, kawałek nie nuży. Co ciekawe przed solówką gitary wygrywają zagrywkę nawiązującą do "As I Die" Paradise Lost. Gdy słuchacz jest już dostatecznie rozgrzany, zespół zwalnia wygrywając krótką, bo trwającą nie całą minutę miniaturkę, będącą wstępem do następnego utworu, w którym nie sposób się zakochać, bo dostajemy świetną powerballadę (pierwszą w dorobku Ghosta) idealną do grania na ognisku, z solówką, w której czuć ducha Led Zeppelin. Następne w kolejce "Mummy Dust" jest hołdem w stronę doom metalu, gitary grają mięsiście, a klawisze nastrojowo przygrywają,

by później zdominować słuchacza psychodeliczną solówką podobnie jak w "Cirice" i zakończyć utwór porządną dawką chorału. "Majesty" jest utworem, który ma idealnie pasujący tytuł do zawartości, bo dostajemy dostojny, majestatyczny kawałek, który z każdą chwilą kroczy w stronę naszych serc, jednocześnie rozbrajając nas refrenem, który idealnie się nada na koncertach do machania na boki rękami. Następny utwór to kolejna miniaturka, która trwa chwilę dłużej, jest bardzo nastrojowa i ma się wrażenie, że to jest koniec płyty. Praktycznie idealna coda. Gdy jednak chcemy wcisnąć opcję odtwarzania od nowa, dostajemy kolejne dwa utwory, tym razem bardzo radosne, jakby zespół chciał nas pocieszyć, gdybyśmy odczuli smutek, że płyta się kończy. Smaczkiem w "Absolution" są klawisze, które w środku utworu wygrywają melodię przywodząca na myśl lata 80-te i stare gry komputerowe. Ostatni utwór "Deus in Absentia" sam dobrze wie, że jest ostatni i zaczyna się od tykania zegara, który jakby chciał nam odmierzyć czas do ponownego odtwarzania. Co ciekawe tekst jest dość smutny, a muzyka paradoksalnie radosna, a nogi same skłaniają się do tańca, no, bo jak inaczej sklasyfikować, chociażby ten fragment tekstu?

sprzed czterech lat, nagrywając niekiedy też albumy z premierowym materiałem. "Guilty As Sin" wstydu Kim McAuliffe, Denise Dufort, Enid Williams i Jackie Chambers nie przynosi, ale o jakiejś euforii też nie ma tu mowy. Słuchając po raz kolejny tej płyty mam za to wrażenie obcowania z wymęczonym, pozbawionym energii, nagranym na siłę materiałem. Tylko czasem dziewczyny przypominają sobie dawne czasy, przyspieszając w stylu Motörhead ("Take It Like A Band", "Night Before"), o latach świetności grupy przypominają też dynamiczny "Perfect Storm" miarowy, tytułowy rocker. Z resztą jest już niestety znacznie gorzej, z kulminacją w postaci najmniej udanego trio: chybionej przeróbki "Stayin' Alive" Bee Gees, popowego "Painful" oraz w żadnym razie nie zachęcającym do zabawy "Everybody Loves (Saturday Night)". Fani grupy pewnie i tak będą zachwyceni, ale nie sądzę, by dzięki "Guilty As Sin" przybyło Girlschool nowych zwolenników... (3) Wojciech Chamryk

"The world is on fire And you are here to stay and burn with me A funeral pyre And we are here to revel forever more" Po ponad pięciu minutach utwór dobiega końca, kurtyna opada, a Ghost schodzi ze sceny, choć nie do końca, ponieważ na winylu mamy bonusowy utwór, który odbiega klimatem od całości albumu. Przywodzi na myśl Depeche Mode, The Cure czy Blue Öyster Cult (w refrenie słychać nawet trochę ABBY, melodia do złudzenia przypomina "Lay Down Your Love On Me") i też wytwarza hipnotyczną atmosferę, jest jednak trochę słabszy i w porównaniu do "Cirice", która trwa tyle, co "Zenith", trochę męczy. Teksty podobnie jak wcześniej są pastiszem dawnych okultystycznych tekstów. Wokalistą na "Meliorze" jest Papa Emeritus III - szumnie zapowiadany nowy wokalista. Jest to jednak bez cienia, ten sam człowiek, którego tożsamość i tak zorientowanym jest bardzo dobrze znana, który tylko zmienia kostium i na koncertach, by podtrzymać otoczkę tajemniczości zmienia lekko sposób śpiewania. Podsumowując, "Meliora" to krążek wypełniony po brzegi potencjalnymi przebojami i śmiało można go stawiać, jako kandydat do płyty roku 2015, choć przed nami jeszcze wiele równie emocjonujących premier. (6) Grzegorz "Gargamel" Cyga

Girlschool - Guilty As Sin 2015 UDR Music

Panie z Girlschool nie dają za wygraną grają już od 40 lat, choc pod obecną nazwą raptem "tylko" od 1978 roku. Skład grupy wielokrotnie w tym czasie ulegał zmianom, odchodziły też muzyczne mody i trendy, a Girlschool wciąż gra oldschoolowy NWOBHM. Na szczęście nie odcinają przy tym tylko kuponów od lat sławy z początków ósmej dekady XX wieku - vide chybiona nowa wersja klasycznego "Hit And Run - Revisited"

Godsticks - Emergence 2015 Self-Released

Sięgnąłem po ten album, bo skusił mnie slogan, progressive heavy rock band. Po raz kolejny przekonałem się jak różnie ludzie opisują muzykę. Oczywiście na "Emergence" jest ciężko, jest i rockowo. Za to zupełnie daleko od pojmowania terminu heavy rock, bowiem Godsticks muzycznie ulokowało się w znacznie nowocześniejszej estetyce i blisko jest dokonaniom Soundgarden czy Alice In Chains. Dla mnie jest to spore rozczarowanie, choć nie będę kłamał, że nie słuchałem przed chwilą co wymienionych zespołów. Z drugiej strony Angolom nie brakuje elementów zaczerpniętych z klasycznego rocka czy też hard rocka. Progresję zespół rozumuje już w bardziej zwyczajny sposób. Instrumentaliści grają gęsto, technicznie przez co bardzo interesująco, a nawet błyskotliwie. W uszy rzuca się gra sekcji rytmicznej, zwłaszcza, że kapela, to trio. Gitarzyście nie można odmówić wirtuozerii, ale gra bardziej na rzecz kapeli, no i, to on, swoim brzmieniem utrzymuje grunge' owy klimat kapeli. Skupiając się tylko na stronie kompozytorskiej, fani progresywnego grania mogliby poczuć więcej satysfakcji, jednak innych aspektów tak łatwo nie da sie odrzucić. Także progresja bardziej odnosi się do warsztatu muzyków oraz umiejętności tworzenia bogatych kompozycji, niż do stylu muzycznego. Nie pomaga kapeli wokalista, jego tembr głosu jest dość natrętny ale generalnie bardzo zwyczajny. Posiada za to zdolność do układania niezłych melodii, co jest jedną z zalet tego teamu. Po stronie plusów można zaliczyć także produkcję, bo tą po prostu zrobiono bardzo dobrze. Odpowiadał za nią Jamesa Loughery. Godsticks trudno zaliczyć do jakiejkolwiek odmiany tradycyjnego heavy metalu, w swojej klasie pewnie jest niezły, ale oceną niech się zajmą ci, co znają się na takiej muzyce. (-) \m/\m/ Graal - Chapter IV 2015 Jolly Roger

Istniejący od dziesięciu lat włoski kwintet Graal jest reprezentantem coraz sil-


niejszej tamtejszej sceny heavy rockowej. I chociaż tzw. retro rock przeżywa obecnie swoje przysłowiowe pięć minut sławy, to jednak wrzucenie Graala do tego samego worka z młodziakami, próbującymi grać tę muzykę, bo jest ona obecnie znowu popularna i kultowa, nie jest w żadnym razie zasadne. Włosi grają bowiem dźwięki bliskie im od wielu lat, a spojrzenie na choćby jedną ich fotografię jasno potwierdza, że wychowywali się w czasach największych triumfów hard rocka czy raczkującego dopiero heavy metalu. Dlatego tyle w tych dwunastu utworach odniesień do dokonań Deep Purple, UFO, Iron Maiden czy Molly Hatchet, słyszalnych zarówno w dynamicznych riffach, gitarowo-organowych dialogach, ognistych solówkach gitar czy syntezatorów, jak też w przebojowych nierzadko refrenach. Utwory ze szczególną rekomendacją to jak dla mnie: siarczysty rocker "Shadow Play", nieco bardziej transowy "Guardian Devil", orientalizujący "Last Hold" i efektowny instrumental "A Northern Cliff" z jazzującą partią fortepianu, ale trudno też nie zachwycić się folkową balladą "Little Song" czy czerpiącym z rocka progresywnego "Goodbye". Udana, wyrównana płyta dla fanów ambitnej i ciężkiej, nieco staromodnej muzyki. (5) Wojciech Chamryk

Grave Digger - Exhumation (The Early Days) 2015 Napalm

Kilkoro moich znajomych zarzeka się, że po najnowsze wydawnictwo Kopigrobka nie sięgnie, bo nie ma sensu. I sięganie po takie płyty i ich nagrywanie. Przecież pierwsze trzy krążki należą do swojej epoki, brzmią tak a nie inaczej, bo powstały w latach osiemdziesiątych. Nie są ani niedoskonałe, ani źle nagrane, żeby nadawać im nowe wcielenie. Paradoksalnie, Grave Digger dokonując tytułowej "ekshumacji" nadał tym starym numerom nie tylko nowe wcielenie, ale dał nowe życie. Jak to? Można by zapytać, przecież te stare numery nagrywane przez młodszych muzyków, pełnych pasji i werwy mają w sobie o wiele więcej witalności niż ostatnie nagranie Kopigrobka. Paradoks polega na tym, że zespół nagrał je po to… żeby móc je bezkarnie grać na żywo. Wreszcie zapomniane duchy heavy metalu wypełzną z lochów i będą miały okazję zaprezentować się na deskach sceny. Na żywo. Wszak do niedawna ze starych numerów, live istniał w zasadzie tylko "Heavy Metal Breakdown". Rzecz jasna można grac stare numery i bez całej tej "szopki" z rejestrowaniem na nowo starych kawałków, wkładaniem w to wysiłku i pieniędzy. Można, ale wiele zespołów związanych kontraktami, zwłaszcza niemieckich, jest bardzo ograniczona w polu działania. Ich działalność nie tylko ma pozwalać reali-

zować się artystycznie muzykom, ale także, jeśli nie zwłaszcza, dać im i wytwórni zarobić. Wydając ego typu album zespół dużo inwestuje, ale z nadzieją na zysk. Wszak wywołanie szumu wokół takiego wydawnictwa dużo lepiej nakręci ewentualną trasę niż samo jej ogłoszenie. Mnie to niezwykle cieszy, bo koncerty Grave Digger od dłuższego czasu prezentują się jak efekt "kopiuj, podmień nowe utwory na nowsze, wklej". Nie zmienia to jednak faktu, że te stare numery nie będą de facto tymi samymi starymi numerami. Sam "Heavy Metal Breakdown" brzmi na "Exhumation" dokładnie tak, jak od dobrych kilku lat gra go Grave Digger na koncertach, a więc masywniej, ciężej, z niższym wokalem i chórem w refrenie. To samo będzie z innymi kawałkami. Muzycy będą się na koncertach do nich odnosić jako do "nowych" wcieleń starych duchów, a nie do tych duchów jako takich. To zresztą nieuniknione, bo ostatecznie ze składów pierwszych trzech płyt Kopigrobka ostał się jeno Chris Boltendahl, a dla pozostałych stary Grave Digger jest tak samo odległy jak dla nas, słuchaczy i fanów. Nagranie tej płyty jest także o tyle sensowne w świetle tej domniemanej przyszłej trasy, że dzięki płycie muzycy mogli sobie ograć, wszak "nieużywany" repertuar z lat osiemdziesiątych. Ciekawe jest też to, że Grave Digger kopie coraz głębiej. W 2009 roku powstał bardzo klasyczny album, "Ballads of the Hangman", rok później jasny powrót do tematyki "Tunes of War", w 2014 powrót do "The Reaper" nie tylko lirycznie ale i brzmieniowo. A w tym roku powrót bez certolenia i owijania w bawełnę, po prostu ekshumacja starych numerów. Myli się ten, kto sądzi, że Grobokop nagrał tylko kompozycje z trzech pierwszych krążków. Na "Exhumation" trafiły także "Stand up and Rock" z płyty Digger (jakże ciężej, szybciej i mocniej zagrany!) czy "Shoot Her Down!" z demówki z 1984 roku. Nie da się ukryć, że na spójność albumu wpływa fakt, że wszystkie te stare numery zostały wyrównane do jednego poziomu stylistycznego i brzmieniowego. Niezależnie od punktu wyjściowego, niemal każdy utwór brzmi jednocześnie ciężej, bardziej monumentalnie i rzecz jasna jest obleczony w dużo bardziej chropowaty i niższy niż dawniej głos Boltendahla. Muszę przyznać, że sięgając po to wydawnictwo, też zastanawiałam się jaki jest sens jego wydawania i poświęcania czasu na jego słuchanie. W tym momencie krążek robi "któryś" już obrót i za każdym razem mam uśmiech od ucha do ucha. Cóż z tego, że utwory znam i gra mi w głowie ich pierwotne wykonanie. To nie ma znaczenia, tych starych przecież nikt nam nie zabiera. W każdej chwili można do nich wrócić. Te wydają się ożywiać czasy, które wydawały się już nie do odzyskania. Dla mnie świadomość, że Grave Digger AD 2015 nagrywa te ledwie pamiętane numery jest bardzo pozytywna. Te numery zamiast kurzyć się w szufladzie znów ożywają pod palcami muzyków, a być może ożyją niedługo i na deskach sceny. Może i "Exhumation" jest tylko płytą-ciekawostką, płytą dla kolekcjonerów. Nie zmienia to przecież faktu, że ostatnie wydawnictwo Grave Digger to zbiór świetnych heavymetalowych kawałków. (4,5) Strati Grim Justice - Grim Justice 2015 Self-Released

Młodzi Austriacy debiutują właśnie za sprawą wydanego samodzielnie krążka o eponimicznym tytule. Fajna, mroczna okładka, dziewięć utworów, łącznie prawie 50 minut muzyki. Najwięcej tu w sumie tradycyjnego metalu w duchu wczesnych lat 80-tych minionego wieku, częs-

tywnie ocenić "Rise Again". Tym bardziej, że zespół podjął się wszelkich starań aby zaprezentować swoją muzykę z jak najlepszej strony, a także przemycić w niej ich własny kunszt. A i tak, za kilka ładnych lat fani nie wezmą tego pod uwagę, bo Guiltys Law będzie dla nich równie oldschoolowy co Gamma Ray, Helloween czy inne wymienione w recenzji zespoły. (4) to dochodzą też do głosy hard rockowe fascynacje muzyków. Efekt może nie powala, ale nie ma też mowy o fuszerce. Minusy to zbyt długi czas trwania większości utworów, tak jakby członkowie Grim Justice nie mieli jeszcze wyczucia, że nie ma sensu przedłużać numeru do 5-7 minut, skoro trwając np. 4'30 będzie prawdziwą petardą - tak jak chociażby surowo brzmiący rocker "Whisky" z partią organów czy rozpędzony "The Avenger". Ten utwór powinien zresztą rozpoczynać płytę, a nie niemrawy, pozbawiony mocy i polotu "Fight". Nawet Michela Vignoli brzmi w nim jak jakaś rekonwalescentka, gdy tymczasem we wspomnianym już "The Avenger" czy "Devil's Walk" nie bez powodu przypomina Betsy z Bitch z jej najlepszych lat. Takie lepsze momenty na szczęście przeważają na tej płycie, tak więc, dodawszy jeszcze plusik za zainteresowanie prawdziwą muzyką w erze dominacji plastikowej tandety, zasługują na solidne: (4) Wojciech Chamryk

Guiltys Law - Rise Again

\m/\m/

Hatrix - Deny The Death 2015 Self-Released

Ta młoda częstochowska kapela debiutuje niniejszą EP-ką. Rzecz jest wydana na CD-R, ale w profesjonalnej oprawie graficznej - trzypanelowy digipack, wysoka jakość druku, teksty, etc. Niestety nie do końca można to powiedzieć o zawartości "Deny The Death", bowiem tych sześć utworów to niczym nie wyróżniający się thrash/heavy metal. Ma to zapewne związek z wiekiem tworzących zespół muzyków i ich nie najwyższymi jeszcze umiejętnościami, dlatego póki co ich debiutancki materiał raczej furory nie zrobi. Jest tu co najwyżej poprawnie, przeważają oklepane i schematyczne pomysły, składające się na toporne, pozbawione w sumie jakichkolwiek atutów utwory. Czasem mamy tu patenty Destruction, gdzie indziej zapachnie środkową Metalliką, ale generalnie przed chłopakami jeszcze sporo pracy na próbach by im dorównać - póki co jest potencjał i chęć grania, zobaczymy co z tego wyniknie. (3)

2014 Self Released

Guiltys Law to Japońska kapela z Tokio, która gra tradycyjny power metal w stylu niemieckich kapel Gamma Ray, Helloween czy Scanner. Na zawartość albumu składają się ciekawe, różnorodne, pełne dynamiki utwory, zagrane z pasją i werwą. Kompozycje są naszpikowane fajnymi riffami, melodiami, tematami i kontrastami muzycznymi, tyradami gitar, popisami solowymi, wspartymi bardziej niż rzetelną sekcją rytmiczną. Szkoła niemiecka słyszalna od początku, wiedzie prym na "Rise Again". W takich "Die Another Day" czy "We Will Rise Again" słychać to aż nazbyt dobrze. Natomiast w "Open Your Eyes", "Fight The Fight" czy "Play Of The The Stranger" słyszane są też lekkie wpływy amerykańskiego grania, typu Lizzy Borden czy Obsession. Na tym albumie znajdziemy również kawałki, które odnoszą się momentami do bardziej współczesnego melodyjnego power metalu. Na takich "Kip The Faith" czy "Only The Good Sie Young" można wyłapać wpływy Edguy czy Freedom Call. Zaś w rozpoczynającym album "Requiem From A Drema" oprócz niemieckiej szkoły, odnajdziemy detale, które mogą skojarzyć się z Iced Earth, innym razem z Labyrinth, reprezentantem ambitniejszego europejskiego melodyjnego power metalu. Instrumentaliści prezentują się bardzo dobrze, wokaliście też niczego nie brakuje. Jest coś w jego angielskim, taki "śpiewny" japoński akcent, ale to też jest oldschool, bo przyzwyczaiły nas do tego takie Anthem czy Loudness w latach osiemdziesiątych. Poza tym, w jego liniach melodycznych jest coś co przypomina mi Klausa Meine ze Scorpions, ale to żadna ujma. Mimo, że inspiracje Japończyków są wyraźne, to w niczym to nie przeszkadza, aby pozy-

Wojciech Chamryk

Heavens Gate - Best For Sale! 2015 Limb Music

Niemieccy metalowcy zakończyli działalność 16 lat temu, ale dopiero w maju tego roku doczekali się podsumowującej ich działalność kompilacji. Na "Best For Sale!" trafiły utwory wybrane ze wszystkich albumów grupy: "In Control", "Livin' in Hysteria", "Hell For Sale!", "Planet E." oraz "Menergy". Rzecz jasna najwięcej jest utworów z trzech pierwszych płyt, co za bardzo nie dziwi, skoro to właśnie dzięki nim zespół podbił nie tylko serca niemieckich, ale też i japońskich fanów. Osobiście najbardziej lubię z nich debiutancki "In Control", reprezentowany tu siarczystym numerem tytułowym z drapieżnym śpiewem Thomasa Rettke, równie dynamicznym "Surrender", wręcz speed metalowym, bardziej surowym "Tyrants" i patetycznym, miarowym rockerem "Path Of Glory". Ale dwójka jest równie udana, co potwierdzają rozpędzony tytułowy killer, mocarny "The Neverending Fire" czy ballada z partiami fortepianu "Best Days Of My Life"; na CD "Hell For Sale!" też nie brakowało udanych numerów, w tym surowych, bardzo archetypowych "Under Fire" i "White Evil", albo mrocznego "He's The Man" z partią kobzy. Ekspery-men-

RECENZJE

133


tów nie brakowało też na "Planet E." z 1996r., co słychać zwłaszcza w dopełnianym dźwiękami skrzypiec "Planet Earth" oraz trwającym ponad 10 minut "Noah's Dream". Najsłabiej, bo tylko jednym utworem, jest reprezentowany pożegnalny album "Menergy", ale tu akurat chyba nikt na tym nie traci, bo fani zespołu od dawna mają go w swoich zbiorach, a tym którzy poznali Heavens Gate za sprawą niniejszej składanki pozostałe utwory na niej zawarte powinny w zupełności wystarczyć. (4,5) Wojciech Chamryk

Hellish/Valpurgia - Hellish/Valpurgia Morbid Chapel Niniejsze wydawnictwo to kolejny dowód na to, że kasety magnetofonowe wracają do łask. Może nie w takim zakresie jak płyty winylowe, ale coś jest na rzeczy - wystarczy chociaż pobieżnie zapoznać się z ofertą niezależnych firm czy dystrybucji. Morbid Chapel Records przypomniała na tym splicie dokonania dwóch powiązanych ze sobą personalnie zespołów: bytomsko-warszawskiego Hellish i kieleckiej Valpurgii. Pierwszych siedem utworów to Hellish. Zostały one zarejestrowane w latach 20042005 i są to zarówno nagrania studyjne, w tym znane już ze splitu z Bloodthirst, ale tu w innym miksie, a także z partiami basu dogranymi w tym roku, jak też nagrania z prób. Hellish łączy bezkompromisowy thrash/black z odniesieniami do klasycznego heavy metalu lat 80-tych, co szczególnie efektownie wypada w "Possessed" i "The Second War In Heaven". Grupa nieźle wypada też w surowych nagraniach z próby, które można właściwie określić mianem rejestracji koncertowych bez publiczności. Z powodu pomyłki na kilku pierwszych egzemplarzach kasety mamy też nagranie koncertowe - zamiast studyjnego "Lucifer" jest "Possessed", live z Metal Cave z roku 2004, a już po chwili ten sam utwór wybrzmiewa w wersji studyjnej - co jest niezłą gratką dla kolekcjonerów. Równie interesująca jest strona B tego wydawnictwa, bowiem "Rehearsal 1993" Valpurgia ukazuje się oficjalnie po raz pierwszy. Ta kielecka, istniejąca w latach 1989-95 grupa, też grała black/thrash metal, jednak jeszcze bardziej surowy, wręcz prymitywny, co potwierdza próba zarejestrowana w DK "Amonit". To zaledwie cztery utwory, w tym cover Venom "Countness Bathory", w których poza ostrą jazdą na najwyższych obrotach mamy też nawiązania do death/doom metalu ("Last Journey") oraz szaleńczy black/crossover ("Bitch!"). A ponieważ nakład tej kasety to zaledwie 200 ręcznie numerowanych kopii - warto się pospieszyć, by dołączyć do kolekcji tę perełkę. (5) Wojciech Chamryk Hevilan - The End Of Time 2015 Massacre

Brazylijczycy doczekali się właśnie oficjalnego wznowienia wydanego samodzielnie przed dwoma laty debiutu. Tym razem firmuje go nie byle kto, bo Massacre Records, co daje spore szanse na to, że album ten trafi do szerszego grona zainteresowanych. A po "The End Of Time" w pierwszym rzędzie powinni sięgnąć fani symfonicznego power metalu:

134

RECENZJE

pełnego rozmachu, urozmaiconego aranżacyjnie, ale też z odpowiednią dawką mocy i agresji. Muzycy Hevilan potrafią bowiem nieźle dołożyć do pieca, z polotem wykorzystując przy tym patenty Judas Priest z czasów LP "Painkiller" ("End Of Time") czy Black Sabbath z pierwszego etapu z R. J. Dio ("Minus Call"). Nie brakuje też prawdziwych aranżacyjnych majstersztyków jak bardzo urozmaicony "Loneliness", swoje robią też obecne w kilku utworach partie chóru - czasem dodającego danej kompozycji jeszcze więcej patosu gdy śpiewa sam ("Son Of Messiah"), ale dopełniającego też śpiew Alexa Pasquale, tak jak np. w "Sanctum Imperium". Wokalista Hevilan radzi sobie - z chórem czy bez - znakomicie, a do tego w dwóch wersjach "Shades Of War" wspierają go: Vitor Rodrigues (Torture Squad i VooDoo Priest, śpiewa jeszcze w dwóch innych utworach) oraz Warrel Dane (Sanctuary i Nevermore). Zwolennicy gościnnych kolaboracji pewnie docenią też solo w wykonaniu Eduardo Ardanuy (Dr. Sin) w wersji "Shades Of War" zaśpiewanej przez Dane'a, warto też zwrócić uwagę na to, jak dużo wniósł sesyjny perkusista Aquiles Priester (Angra, Primal Fear). Drugim bonusem, poza "Shades Of War" z gwiazdorską obsadą jest nagrany ponownie "Quest of Illusion" z pierwszego demo, tak więc nawet jeśli ktoś ma pierwszą wersję tego materiału, to ta nowa kusi zdecydowanie bardziej. (5) Wojciech Chamryk

Heavylution - Children Of Hate 2015 Brennus

Trochę wody upłynęło w Loarze, nim ta ekipa z Saint-Étienne wydała swój debiutancki album. Słucham go właśnie już po raz kolejny i zastanawiam się czy jednak aby na pewno ci młodzi muzycy dorośli już do firmowania pełnego krążka. Wydawca - Brennus Mucic - nie miał żadnych wątpliwości, ale to jeszcze o niczym nie świadczy... Teoretycznie wszystko zgadza się: mamy tu surowy, często całkiem melodyjny tradycyjny heavy metal, utrzymany w archetypowej stylistyce lat 80-tych. Zwykle szybki ("Burn Out") bądź nawet bardzo szybki ("The Eye Will Control"), czasem też skręcający bardziej w stronę melodyjnego power metalu ("Fight For Changes"). Szkopuł jednak w tym, że nazbyt często ciekawe riffy czy pomysły rozmywają się w zbyt długich, sztampowych i rozwleczonych ponad miarę utworach ("Obsession", ballada "Future Is On Your Side"), niekiedy też jest po prostu amatorsko, zarówno od strony muzycznej jak i brzmieniowej ("Children Of Hate", "Balls Of Steel"). Tak więc na tę chwilę jestem na nie, jednak nie odmawiam muzykom pewnego potencjału, tak więc może z czasem będzie lepiej. Na razie więc: (3) Wojciech Chamryk

Hibria - Hibria 2015 Test Your Metal

Brazylia to kraj, który wszystkim kojarzy się z niesamowitymi piłkarzami jak Ronaldhinho, festiwalem Rock In Rio, taśmowymi telenowelami czy w końcu gorącymi kobietami i wczasami. Ma też również świetne grupy jak Sepultura, która jest dziś znana każdemu szanującemu się wielbicielowi ciężkich brzmień. Ale dziś zajmiemy się inną zasłużoną dla Brazylii grupą. Mowa o power metalowej Hibrii, która w tym roku na dziewiętnastolecie swego istnienia wydała piąty krążek o tytule takim samym jak nazwa zespołu. I trzeba przyznać, że prezent sobie i fanom sprawili dobry, choć nie bez wad. Zacznijmy jednak od początku mamy dziesięć kompozycji osadzonych w klimatach power metalu i speed metalu i takich sztandarowych, schematycznych kawałków trochę jest, wymienię chociażby drugiego na liście "Abyssa", w którym aż roi się od dźwięków rodem z Dragonforce'a czy Avalanch, ale nie jest to jedyne, co nam Brazylijczycy serwują, mamy też sporo melodii i kiczowatości z lat osiemdziesiątych, które wyglądają do nas zza rogu praktycznie, co rusz, a to w "Life", który pachnie m.in. jak Whitesnake czy w "Church", który ma w sobie trochę japońskiego klimatu. Ale jak poczujemy zmęczenie i odruch wymiotny w kolorze tęczowym to dostaniemy porcje solidnego mięcha poczynając od "Tightrope", przez "Ghosts", gdzie z początku czujemy się trochę jakbyśmy słuchali Black Label Society, przebojowym "Ashamed", którego riffy wwiercają się do naszych głów, na świetnym "Fame" kończąc, który brzmi jak duet Korna z Within Temptation. Jednak najciekawszym punktem jest "Pain", który wprawdzie jest rasowym speed metalem, ale ma też w sobie trochę progresywności i w połowie utworu słyszymy trochę funku i trąbkę, co kojarzyć się może z Frankiem Zappą, lecz to nie jedyny moment, kiedy takie smaczki są na tej płycie wplatane. Najsłabszym kawałkiem jest "Legacy", który trwa ponad dwie minuty i praktycznie ma w nim nic ciekawego, nudzi i męczy, co słychać po przesterowanym wokalu w zwrotkach, który brzmi jak zawodzenie zmęczonego życiem staruszka. Jednak największą wadą albumu jest to, że całościowo jest dość do siebie podobne i słuchając tej płyty ma się wrażenie, że odtwarzamy cały czas ten sam utwór, pomijając te utwory o cięższym zabarwieniu. Dopiero słuchając pojedynczo, utwory zaczynają pokazywać własną tożsamość. Hibria koła na nowo nie wymyśliła, ale podała naprawdę dobre danie, które jednak wymaga doprawienia. (4) Grzegorz "Gargamel" Cyga Higlow/Wolfrider - Wolf Riding High & Low 2015 Defense

Stosunkowo nie dawno mogliście czytać recenzje nowych EPek, Highlow "The Scarecrow" i Wolfrider "Wolfrider". Highlow reprezentuje starą szkołę mocnego heavy/speed metalu z pewnymi naleciałościami thrash metalu. Inspiracje od Iron Maiden, po przez Running Wild aż do niemieckiego speed/thrashu z Kreator na czele. Swoją EPką "The Scarecrow" daje świadectwo, że nową falę

heavy metalu czy też thrash metalu, młode pokolenie w Polsce również potrafi grać. Płytka stała się jednocześnie przepustką do decyzji o nagraniu dużego, debiutanckiego krążka. Nad czym Highlow pracuje intensywnie. Także split "Wolf Riding High & Low" jest kolejnym przystankiem do tego co - miejmy nadzieję nastąpi niedługo. Jak wiadomo Wolfrider to kontynuacja działalności power/ heavy metalowego Claivoyant, wraz ze zmianą wokalisty - obecnie jest nim Rafał Gebicki - zespół przyjmuje obecną nazwę. Jeszcze w 2014 powstaje demo, które wraz z tym splitem otrzymuje status oficjalnej EPki. Sesję wypełniają cztery utwory, które mieszczą się w objętej przez kapele stylistyce. "Holy Knight" wyróżnia się swoim bardziej nowoczesnym podejściem, "Hearts Of Iron" to power metalowa petarda, "Rise Of NWO" to wolniejszy heavy metalowy kawałek, zaś sztandarowy "Wolfrider" to bardziej epicki power/heavy. Kompozycje są nieźle "skrojone", z fajnymi melodiami, dobrze zagrane, równie dobrze, a zarazem mocno brzmiące, także do niewielu rzeczy można się przyczepić. W końcu nawet wokal daje radę. Ogólnie dobra wizytówka dla zespołu, więc czas na podejście do dużej płyty. Ci co nie mieli okazji słyszeć/kupić tych wydawnictw, a mienią się fanami old-schoola powinni się zaopatrzyć w wydanie Defense Records. A to dlatego, że nie dość, że płytka dobrze wytłoczona, z niezłymi załogami, to zaopatrzona w stylową grafikę. Na pewno, nie zeszpeci domowych kolekcji. Oczywiście swoich też warto wspierać. (-) \m/\m/

Hrom - Legends Of Power Heart Part 1 2015 Self-Released

Kanada może i jest nieco przytłoczona sąsiedztwem, obfitujących w metalowe talenty, Stanów Zjednoczonych, ale również ma czym się chwalić, by wspomnieć tylko takie legendy jak: Anvil, Breaker, Deaf Dealer, Exciter, Witchkiller czy Thor. Młodzież śmiało i bez kompleksów podąża w ich ślady, a Hrom z Calgary jest jednym z takich zespołów. I chociaż teoretycznie w oldschoolowym power/speed metalu powiedziano już praktycznie wszystko, to jednak da się z niego jeszcze to i owo "wycisnąć" - głównie za sprawą odpowiedniej kombinacji połączenia szczerości, wiarygodności i totalnego zaangażowania. Muzykom Hrom nie zbywa na niczym z wyżej wymienionych cech, dlatego na swym drugim albumie nie biorą jeńców. "Legends Of Power Heart Part 1" to trzy kwadranse grania czerpiącego zarówno z dokonań Anvil jak wczesnego Helloween. Jeśli nawet któryś z utworów rozpoczyna się miarowym riffem, to prędzej niż później rzecz rozpędza się - jedynym wyjątkiem jest tu chyba niezbyt mocna ballada "Time Diamond". W pozostałych kompozycjach Hrom dociska pedał gazu


maksymalnie jak się da, ale o monotonii nie ma mowy, bo albo wplotą między mocarne riffy gitarowe unisono ("Citadel Of Heroes"), poprawią melodyjnym refrenem ("Virtues Decay"), a nawet wykorzystają dość pomysłowo syntezatory bądź fortepian (końcówka "Terminal Velocity"). Tytuł płyty zdaje się sugerować powstanie kolejnych części, tak więc warto śledzić dalsze poczynania Hrom. (5) Wojciech Chamryk

Hyades - The Wolves Are Getting Hungry

wplata melodyjne motywy i chóry w refrenach czy bridge'ach. Z kolei te bardziej "melodyjne" motywy przywodzą na myśl Domine czy Elvenking. Przy całej szalonej różnorodności, "The Little Things that Matter" brzmi spójnie. Wydaje się, że do tych wszystkich inspiracji jest jeden klucz, wspomniany Persuader. Mimo tego, że In Vain nie dorasta Persuader do pach, wydaje się, że świadomie czy nie, był dla nich inspiracją. Szybka, gęsta sekcja, napastliwe gitary, rozwrzeszczany wokal i wpadanie w melodyjne rewiry to przecież wizytówka szwedzkiej ekipy. Mimo tego, że wokal Cordóna może drażnić, zwłaszcza w wysokich partiach, "The Little Things that Matter" słucha się całkiem dobrze. Szczególnie w momentach, w których In Vain mniej "młóci", a bawi się w ciekawe rozwiązania kompozycyjne - przejścia, zmiany melodii etc. Ta madrycka grupa istnieje już ponad 10 lat, a omawiana płyta to ich trzeci krążek. To, że nie każdy o nich słyszał może być wynikiem braku własnej wytwórni i samodzielnemu szyciu płyty. (3,8)

2015 Punishment 18

Wiele lat upłynęło od czasu, gdy recenzowałem jedną z pierwszych demówek tej włoskiej grupy. "Hyades" to nie było jeszcze to, ale było słychać, że muzycy podchodzą do tego co robią z ogromnym zaangażowaniem, a i grać w 2002 roku też potrafili już niezgorzej. Po prawie trzynastu latach mają już na koncie cztery albumy, w tym najnowszy "The Wolves Are Getting Hungry". Rozwój grupy z Lombardii jest tu zauważalny od razu, bowiem stworzyła ona prawdziwą, heavy / thrashową bestię bez słabych punktów. To thrash ostry niczym brzytwa szaleńca czającego się na swoją ofiarę w mroku jakiegoś zaułka, totalnie bezkompromisowy, pełen wściekłości i emanujący agresją. Nawet jeśli robi się ciut wolniej, to tylko po to, by grupa po chwili przyspieszyła jeszcze bardziej niż przed owym zwolnieniem ("Ignorance Is No Excuse", "Sing This Rhyme"), okazjonalnie pojawiające się melodie też pełnią zdecydowanie służebną rolę wobec nadrzędnej roli szybkości i szaleńczego pędu. Owszem, mamy tu co prawda "Eight Beer After", rzecz nie tak histerycznie wywrzeszczaną przez Marco Colombo jak pozostałe utwory, jakby ciut bardziej wygładzoną, ale w żadnym razie nie jest to singlowy pewniak na obecne listy przebojów, a raczej zamierzone urozmaicenie tej, porażającej kontrolowaną agresją, płyty. Mamy tu też dłuższe, efektowniej zaaranżowane numery jak: tytułowy czy "The Apostoles Of War", zespół odświeżył też "Hyades" z pierwszej płyty, brzmiący w nowej wersji jeszcze bardziej złowieszczo. Mocna to płyta, bez wątpienia. (5) Wojciech Chamryk

In Vain - The Little Things that Matter 2014 Self-Released

Na płycie tego hiszpańskiego zespołu mamy całe panoptikum heavy metalu. Mamy Running Wild, Persuader, Iced Earth, Vicious Rumors i szczyptę thrashu. Co ciekawe, wszystko okraszone butnym i "szczeniackim" wokalem Daniela Cordóna. Muzyka jaką prezentuje In Vain jest agresywna, ostra, gęsta i dynamiczna. Nie zwalniając tempa - niekiedy ostro skręca w stronę thrashu, niekiedy

Strati

Iron Kingdom - Ride For Glory 2015 Self-Released

Chciałbym napisać, że Iron Kingdom to ciągle nowy, rozpoczynający swoją karierę zespół. Przecież zaczynali dopiero co, w 2011 roku. A mają na swoim koncie trzy studyjne albumy i jeden koncertowy. Trzeci w kolejności album to właśnie omawiany "Ride For Glory". Kanadyjczycy w równym stopniu, co na poprzednich krążkach, oddają się grze klasycznego heavy metalu. Tym razem na wierzch wypłynęła fascynacja Iron Maiden. Co nie jest zaskoczeniem, bo w poprzednich produkcjach ta admiracja była również widoczna, choć nie tak mocno jak właśnie teraz. Oczywiście nadal można dostrzec pozostałe wpływy, innymi kapelami NWOBHM, Manilla Road czy Manowar. Jednak obecnie są one w zdecydowanie śladowych ilościach. Przy zachowani swoich własnych cech, oryginalny głos Chrisa Ostermana, specyficzne riffy gitarzystów, muzycy Iron Ki-ngdom wycisnęli jeszcze coś wartościowego z gry w stylu "żelaznej dziewicy". Ich pomysły muzyczne są dopracowane, dopieszczone i przemyślane, zagrane zaś z precyzją, a czasami wirtuozerią. Przykuwają uwagę i wciągają słuchacza, choć muzycznie kapela porusza się w temacie doskonale nam znanym. Zdecydowanie Kanadyjczykom udało się odcisnąć własne piętno, więc dywagacje o nieoryginalności nie mają sensu. Ogólnie kompozycje i muzyka jawią się jako produkt zdecydowanie dojrzały. Straciła na tym pewna witalność i młodzieńcza werwa. Nie znaczy, że Iron Kingdom smęci czy przynudza, wręcz odwrotnie, proponuje nam muzykę kipiąca energią, dynamiką i mocą. Album jak i pojedyncze kompozycje maja swoją wartość. Brzmienie jest mocne i selektywne, ułatwiają to same instrumenty, żaden z nich nie chowa się za drugim, po prostu grają swoje niełatwe partie z zaangażowaniem i polotem. Myślę, że "Ride For Glory" spodoba się nie tylko zagorzałym fanom Iron Maidem, ale ogólnie zwolennikom klasycznego heavy metalu i lat osiemdziesiątych. Iron Kingdom jest na dobrej drodze aby stać się marką wśród młodego pokolenia old-

schoolowych kapel. (4) \m/\m/

Iron Maiden - The Book of Souls 2015 Parlophone

Na starcie napiszę kilka zastrzeżeń, by czytający tę recenzję odpowiednio ja zrozumieli - lubię Iron Maiden, lecz nie jestem bezmyślnym fanbojem, plującym jadem na tzw. "hejterów" (czyli wszystkich, którzy śmią mieć inne przemyślenia na temat tego zespołu, niż radosne spusty, wielbiące twórczość Harrisa i Dickinsona pod ostatnie kręgi niebios). Nie uważam też, by długość utworu była ważną cechą, stanowiącą o jego dobrym czy złym odbiorze, gdyż - według mnie - cały witz polega na tym, by niezależnie od tego, czy mamy do czynienia z krótkim wałkiem czy z epicką kompozycją, zespół przedstawił ją w sposób interesujący. Liczy się fakt czy zaaranżował ją w taki sposób, by nie nudzić słuchacza, jednocześnie prezentując ją ciekawie i zajmująco oraz to, czy zamanifestował w niej swoją pasję i ekscytację, tym co robi. I tak dalej, i tak dalej. Mam nadzieję, że łapiecie o co chodzi. Przejdźmy zatem do meritum - przed wami recenzja "The Book of Souls", najnowszego albumu Iron Maiden. Album już na pierwszy rzut oka wygląda na ciężką przeprawę. Iron Maiden nigdy się nie porywało na aż tak epicki rozmach. Jasne, mieliśmy świetnego "Seventh Son of a Seventh Son", ale "The Book of Souls" to prawdziwa kabała. Zależnie od wersji wydawnictwo mieści w sobie dwie płyty kompaktowe albo trzy winyle. Możemy do tego dorzucić jeszcze trochę innych liczb i faktów: "The Book of Souls" to ponad półtorej godziny muzyki rozpostarte na raptem jedenaście utworów. Najdłuższy z nich trwa prawie dwadzieścia minut i zajmuje w całości całą ostatnią stronę trzeciego winyla. To dopiero epika godna homeryckich rozmiarów. Nic dziwnego, że podświadomie podchodziłem do tego pełen obaw. Owszem, lubię długie utwory, o ile są jak już wspomniałem - dobrze zaaranżowane. Taki "Rime of the Ancient Mariner" to jedna z lepszych kompozycji Iron Maiden w historii. Jednak biorąc pod uwagę kondycję ostatnich albumów Maidenów oraz nie opuszczające mnie natarczywe skojarzenie z tym, że mamy do czynienia ze swoistym odpowiednikiem "Nostradamus" Judas Priest, nie spodziewałem się czegoś porywającego, a raczej nudnego, monotonnego rzępolenia i jękliwego wycia tego, co zostało z wokalu Bruce'a Dickinsona. Najpierw może nieco o samy brzmieniu instrumentów. Według mnie, całość prezentuje się o wiele lepiej niż to, czego mogliśmy uświadczyć na "The Final Frontier", "A Matter of Life and Death" czy "Dance of Death". Gitary są mniej pretensjonalne i bardziej miękkie - trochę jak za czasów starych majdenowskich klasyków - a przy tym wyraźnie słyszalne i z odpowiednią dawką przesteru - nie za mocną i nie za lekką. Rozwiązania w produkcji dźwięku jasno wskazują, że mamy do czynienia z albumem nowożytnym. Na szczęście wydawnictwo nagrano na tyle tradycyjnie, że brzmienie nie odstręcza. Jednak nie czuć w nim takiej dozy energii jaką można by się spodziewać po takiej marce jak Iron Maiden. Samo "The Book of Souls" jawi się jako wariacja na temat "Brave New World". Utwory

brzmią jak swoiste odrzuty do sesji z tamtego albumu, o wiele bardziej niż miało to miejsce na ostatnich płytach. Wspominałem o energii. Coś, co powinno bić z takiej płyty hektolitrami, w końcu Iron Maiden to legenda heavy metalu, zespół który ustanowił jeden z najbardziej rozpoznawalnych przyczółków ciężkiego grania. A tymczasem nowe wydawnictwo bardzo często jawi się jako zupełnie wyprane z energii. Zdarzają się dobre momenty, owszem, jak "If Eternity Should Fail" czy "Speed of Light", jednak po obiecującym początku, większość albumu zupełnie nie ma wykroku. Początek wygląda nieźle. "If Eternity Should Fail" jest fajną kompozycją, rozpoczynającą się klimatycznym początkiem, pełnym niejasnego mistycyzmu i okultystycznej atmosfery. Choć sam utwór nie ma jakieś zdumiewającej aranżacji, opierając się na oklepanym schemacie następujących po sobie zwrotek, refrenów i solówek, to prezentuje się w porządku. Szału nie ma, ale jest przyzwoicie. Ot, takie rzemiosło - zarówno w temacie riffów, jak i w temacie leadów. Jak się szybko okazuje, jest to najlepsza rzecz jaką uświadczymy na tym wydawnictwie. W tym miejscu nadmienię, że Bruce Dickinson tak wyje, że aż uszy więdną. Wokalista Iron Maiden już dawno stracił swoja ciepłą barwę głosu i teraz jedynie skrzeczy. Owszem, trafia w odpowiednie dźwięki, ale przy tym tak strasznie zawodzi, że szok. Na "The Book of Souls" mamy kilka wałków, które trwają po kilka i kilkanaście minut. Niestety, długość utworów nie spełnia w nich swojego celu. Kompozycje są rozwleczone do granic możliwości, nie oferując wiele podczas swego trwania. Niby powinno być epicko, z rozmachem i w ogóle z wielkim patosem, a tak naprawdę jest dość prosto. Wypociny gitarzystów są tak bardzo nie interesujące, że aż szkoda gadać. Jest kilka fajnych momentów, no ale na półtorej godziny muzyki jest ich zdecydowanie za mało. Czasem odnosi się wrażenie, że brakowało pomysłów, że niektóre motywy są wymuszone, że czasem jedzie straszną amatorką... Zwłaszcza, że "The Book of Souls" wykazuje braki w temacie ciekawych leadów, przejść i solówek. To nie jest to stopniowanie patosu i epickości, którego doświadczamy na "Somewhere in Time" czy "Seventh Son of a Seventh Son". Aranżacja utworów prezentuje się miernie. Naprawdę, nawet te kompozycje, które są jednocześnie długie i spokojne, można ciekawie przedstawić. W takich utworach nie musi kipieć agresją i energią od początku do końca, by był on interesującą kompozycją. W sumie jedyne momenty, które zapadają w pamięć, to te, które kojarzą się z innymi utworami Maidenów z poprzednich albumów. A takich motywów jest całkiem sporo. Już pomijam zubożony i odessany z energii riff z "Wasted Years" na początku "Shadows of the Valley". Już pomijam początek "The Book of Souls", który brzmi niemalże identycznie do intro do "The Talisman" (oraz to, że przy przyspieszeniu "pożycza" riff z "Losfer Words" z "Powerslave"). Takie festiwale autoplagiatu można tu mnożyć. Przykładowo, takie modulowane chórki w stylu Łooo-Łooo-ooo w "The Red and the Black", są jakby żywcem wzięte z "The Wickerman" (po prawdzie, różnią się jedynie jednym bonusowym dźwiękiem), ale no błagam - czemu to miało służyć jak nie zjadaniu własnego ogona? Ten utwór swoją drogą to niezły kocioł ambiwalentnych odczuć. Z jednej strony słaba warstwa liryczna oraz instrumentalna, która została ułożona pod teksty. W dodatku w dalszej części kompozycja jawi się jak bałagan motywów poklejonych bez ładu i składu z różnych, niedopracowanych pomysłów, w których przejawiają się wyraźne wariacje na temat "The Wickerman" i "Dream of Mirrors". Z

RECENZJE

135


drugiej, w tych kilkunastu minutach jest kilka dobrych momentów instrumentalnych, które na tym albumie jawią się niczym upragniona manna z nieba. Podobnie jest z niektórymi innymi utworami. Nawet, gdy nie będziemy przymykać oka na odkopywanie ciągle tych samych zagrywek, to ten album nadal nie jest kompletną stratą czasu. Iron Maiden czasem porzuca sztampę i uderza fajną solówką, ale w sumie nie zarejestrowałem ani jednej fajnej wymiany leadów między dwoma czy trzema gitarami. Nie ma tu w ogóle tego fajnego przejścia z jednego solo w drugie, jakie znamy z najbardziej rozpoznawalnych hitów Maidenów. Ot, takie odbębnione rzemiosło - w większości średnie, czasem pod tą średnią opadające. To wydawnictwo nie ma w sobie wielu interesujących aspektów. Nie jest inspirujące, nie elektryzuje słuchacza, wieje chałturą, nudą i taką... "typowością". Czasem pojawia się interesujący motyw, to prawda. Jednak wydaję mi się, że dzieło sztuki jakim jest album muzyczny, powinno tętnić takimi motywami, a nie rzucać czasem takowym kimś jakby to był jakiś jaśniepański ochłap. Teksty, podobnie jak same utwory, nie zapadają w pamięć. Iron Maiden jest znane z tego, że tworzyło hiciory, które jak już wpadły do łba, to łatwo z niego nie wyszły. I to nie tylko w przypadku utworów o "standardowej" długości. Wersy z takich "Rime of the Ancient Mariner", "Hallowed Be Thy Name" czy "Seventh Son of a Seventh Son" zapamiętywało się samoistnie. Tutaj nie ma tej magii. Nawet przy pierdyliard razy powtarzanych refrenach, co zdarza się na "The Book of Souls" niemal w każdym utworze. Recenzja jest surowa. Może trochę za. Jednak po zespole, który stworzył takie ponadczasowe klasyki heavy metalu jak "Aces High", "The Trooper", "Hallowed Be Thy Name", "Killers", "Powerslave" czy nawet "Fear of the Dark", spodziewam się wyłącznie tego, co najlepsze, a nie półśrodków i odcinania kuponów. Ponadto, dawałem temu albumowi wiele szans, słuchałem go parokrotnie - tylko straciłem czas, dostrzegając przy tym co i rusz kolejne irytujące elementy tego wydawnictwa. Jak widać nie skupiałem się zbytnio na autoplagiatach, które zostały popełnione na tym albumie, a jest ich więcej niż te, o których napomknąłem. Prawda jest jednak taka, że "The Book of Souls" jest albumem w najlepszych razie średnim. To wydawnictwo nic nie wnosi do muzyki, przerabia stare motywy, często w nawet niezmienionej formie i promieniuje nudą i marazmem. Będąc legendarnym sportowcem można odejść w blasku i chwale i zająć się szkoleniem swych następców. Można też uporczywie trzymać się swej dyscypliny i z czasem zajmować coraz dalsze pozycje, nie kwalifikować się do zawodów, staczać się coraz niżej i niżej, rozmieniając na drobne swoją renomę. Jak widać ma to też swoje przełożenie na świat muzyki. (2,5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski Ironsword - None but the Brave 2015 Shadow Kingdom

Już myślałem, że raczej nie usłyszymy nic nowego od tej maszyny zagłady, która pod sztandarami epickiego metalu niszczy pozerską ciżbę. A tu proszę Tann, dokoptował sobie nowych muzyków w tym roku i nagrał czwarty album długogrający pod szyldem Ironsword. "None but the Brave" jest wydawnictwem osadzonym w krótkich, chwytliwych utworach z silnie zarysowanymi refrenami, czerpiących to co najlepsze ze sprawdzonych schematów tradycyjnego metalu. Mamy tutaj klasyczne podejście do zagadnienia oraz odpowiednią dozę epickości i podniosłego majestatu. Dzięki temu przez to wszystko przebijają się echa ta-

136

RECENZJE

perkusji nie dodaje im mocy, to jednak "Historia życia" warta jest uwagi. (4) Wojciech Chamryk

kich kapel jak Omen, Attacker czy Manilla Road. Ironsword wykuwa na swym kowadle bardzo zgrabny mariaż gibkiej szybkości i podniosłego charakteru. Zespół wie, kiedy uderzyć szybkością, a kiedy dorzucić kolejną warstwę patosu. Dzięki temu albumu słucha się z zapartym tchem. Nie ma tu co prawda nic nowego czy wyszukanego, brakuje też rozbudowanych epickich kompozycji, jednak całość nie nudzi i stanowi świetną zabawę. W kwestii tekstów też nie ma żadnych niespodziewanych nowości. Liryki oscylują wokół tematu barbarzyńskich motywów oraz prozy Roberta Howarda (i to nie tylko wokół oczywistego wyboru jakim jest Conan, ale także innych tworów tego genialnego pisarza). Nie zmienia to faktu, że są dobrze napisane i pasują do warstwy muzycznej poszczególnych utworów. To, co zasługuje na wyróżnienie, to fakt, że każdy z dwunastu utworów, które goszczą na "None but the Brave" jest wyraźnie oddzielony od reszty. Kompozycje są zróżnicowane i charakterystyczne. Dzięki temu, oraz świetnie dopracowanemu brzmieniu, ten album prezentuje się znakomicie i stanowi godne wydawnictwo. W gruncie rzeczy, mimo iż nie mamy tutaj żadnych spektakularnych nowości, a sam Ironsword ma w sumie na swoim koncie lepsze albumy, to ta płytka stanowi jedno z lepszych wydawnictw 2015 roku. (5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Iscariota - Historia życia 2015 Defense

Jeśli ktoś pamięta ten sosnowiecki zespół z kaset wydawanych w pierwszej połowie lat 90-tych to zawartość "Historii życia" może go nielicho zaskoczyć. Zespół bowiem już na wydanym w 2007r. albumie "Pół na pół" odszedł od death/ thrash metalu, zaś najnowszy album jest dobitnym potwierdzeniem tego stanu rzeczy. Przez te wszystkie lata zespół przeszedł prawdziwą rewolucję kadrową: nie ma już wokalistki Grażyny Machury ani trzech innych muzyków, a w składzie pozostał tylko Piotr Piecak - niegdyś perkusista, obecnie wokalista. Z nowymi muzykami - m.in. dawny gitarzysta grupy Dominik Durlik - Iscariota gra tradycyjny heavy metal. Zakorzeniony zwykle w klasyce gatunku (łączący klimat Iron Maiden i współczesnego power metalu "Publiczny wróg", czerpiący z Black Sabbath lat 80-tych "Człowiek nietoperz"), ale też niekiedy odwołujący się do przeszłości zespołu ("Gdański portowy świt"). Mamy też sporo zacnych gości: "Celtycki chłód" wzbogaca udział samego Romana Kostrzewskiego, a Iscariotę wsparli nie tylko gitarzyści jego zespołu, Krzysztof Pistelok i Piotr Radecki, ale również Szymon Kmak oraz Piotr Brzychcy (Kruk). I chociaż niektóre refreny za bardzo ocierają się o popowe schematy ("Rzeka zapomnienia"), a plastikowe, niestety na wskroś współczesne, brzmienie

Jeff Lynne's ELO - Alone In The Universe 2015 Big Trilby

Założyciel legendarnego Electric Light Orchestra miał już chyba serdecznie dość stricte zarobkowej działalności swych niektórych byłych kolegów, pod coraz dziwniejszymi nazwami w rodzaju The Orchestra starring Electric Light Orchestra Former Members, czy już wręcz kuriozalnej, aktywności osobników w rodzaju Phila Batesa, niegdyś frontmana Electric Light Orchestra part II oraz The Orchestra. Prezentuje on, głównie w Niemczech i Polsce, projekt ELO Classic, nawet wyglądem naśladując Lynne'a, dzięki czemu w sieci nader często można natrafić na teksty typu "ELO zagrało na dożynkach w Piździchowicach Górnych". Okładka i tytuł, będącej przedmiotem niniejszej recenzji, płyty dobitnie potwierdzają , kto tak naprawdę jest ELO, chociaż na wstępie rozwieję wszelkie wątpliwości: fani tego zespołu z lat 70-tych i 80-tych nie znajdą na "Alone In The Universe" zbyt wiele dla siebie. Jest to bardziej solowy projekt Lynne'a, który zagrał na wszystkich instrumentach, wspierany tylko okazjonalnie przez Laurę Lynne i Steve'a Jaya. Większości z tych dziesięciu nowych utworów brakuje rozmachu i klimatu największych przebojów ELO z LP's "A New World Record", "Out Of The Blue" czy "Discovery", ale słychać w nich jednak rękę mistrza i ten charakterystyczny głos. Lynne świadomie odwołuje się tu do lat 60-tych, kiedy to jako dziecko marzył o karierze muzyka ("When Was A Boy") czy do czasów nawększej chwały nurtu Mersey Beat ("Aint It A Drag"). Są też niezbyt dotąd częste w jego twórczości nawiązania do bluesa ("Love And Rain") czy reggae ("When The Black Come"), zaś nad unosi się jednak duch ELO ("Dirty To The Bone", kompozycja tytułowa) oraz The Travelling Wilburys (hołd dla Roya Orbisona w "I'm Leaving You", z tą niepowarzalną manierą i barwą głosu zmarłego w 1988 roku artysty). Generanie dużo na tym krążku nastroju, klimatu i przebojowych melodii - cudownie archaicznych, nawiązujących do czasów, kiedy komputery nie mogły zastąpić kompozytora czy muzyka w studio. Nawiązuje do tego też czas trwania płyty, bowiem w wersji podstawowej to raptem niecałe 33 minuty muzyki, a więc tyle, ile 50 lat temu trwał typowy longlpay. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, by słuchać "Alone In The Universe" częściej, bowiem zdecydowanie nie jest to produkt jednorazowego użytku. (5) Wojciech Chamryk Joe Satriani - Shockwave Supernova 2015 Sony Music

Amerykański gitarzysta od ponad 30 lat wydaje płyty wypełnione porywającą, najczęściej wyłącznie instrumentalną, muzyką najwyższych lotów. Dlatego też, pomimo braku partii wokalnych również na najnowszym albumie, opowiedziana dźwiękami historia jego alter ego, tytułowego "Shockwave Supernova" w żadnym razie nie nuży. Wręcz przeciwnie,

z każdym kolejnym utworem ma się wrażenie, że gitarzysta dzieli się ze słuchaczami wspomnieniami czy wrażeniami niezwykle dla siebie ważnymi, mówiącymi też wiele o tej drugiej, bardzo złożonej części jego osobowości. Oczywiście nie brakuje na tym krążku trademarkowych dla Satrianiego gitarowych popisów, muzyk nie zapomniał też jednak o tak charakterystycznych dla siebie melodiach, specyficznym nastroju i urzekającym klimacie, dzięki którym jego płyty można było od razu odróżnić od dokonań pozbawionych nawet części jego geniuszu, bezdusznych shredderów. Niezależnie więc, czy Satriani wymiata w dynamicznym utworze tytułowym, nawiązuje do zeppelinowego "Kashmir" w "Cataclysmic" czy proponuje mroczniejszy "Lost In A Memory", jego niepowtarzalny styl jest od razu słyszalny. Muzyk dorzuca do tego lżejszy, funkujący "In My Pocket" z partią harmonijki ustnej, "All Of My Life" też kojarzy się z funkiem, we wspomnianym już "Lost In A Memory" czy "Butterfly And Zebra" na plan pierwszy wysuwają się syntezatory, zaś rozkołysany "San Francisco Blue" to nie tylko blues, ale też klimat The Shadows czy nawet Status Quo. Można więc zastanawiać się, czy gitarowi wymiatacze w drugiej dekadzie XXI wieku mają jeszcze rację bytu, ale problem ten najwidoczniej nie dotyczy Joe Satrianiego, tym bardziej, że towarzyszący mu muzycy też nie wypadli sroce spod ogona . (5) Wojciech Chamryk

Kill Ritual - Karma Machine 2015 Scarlet

W 1996 roku pewien thrash metalowy zespół z Wielkiej Brytanii wydaje "Scourge", czwarty LP w swoich dorobku. Jest to Xentrix. Dziewiętnaście lat później, w Kalifornii powstaje trzeci album Kill Ritual, "Karma Machine". Pomiędzy tymi dwoma albumami można dostrzec parę podobieństw, między innymi zbliżone brzmienie wokalu czy dość analogiczne riffy. Różni je natomiast bardziej dosadniejsze brzmienie "Scourge", przypominające lekko "Grin" Coronera. Wracając do Kill Ritual i ich "Karma Machine". Zaczynamy od "Just A Cut", pierwszego kawałka, który zaprasza nas do zbadania zawartości albumu. A jego ramy to modernistycznie podejście do grania thrash metalu, z dużą dozą progresywności i elementów znanych z zespołów tworzących metal w nowoczesnym stylu. W porównaniu do poprzedniego dorobku Kill Ritual, wokal zmienił się na plus. Jego zawodząca maniera, przypominająca wokalizy Toxika, idealnie pasuje do stylu, w którym gra ten zespół. Prawdę powiedziawszy, nie jest to thrash znany z wcześniejszych dwóch albumów, ale raczej około thrashowy eksperyment, o dość nowoczesnym, wygładzonym brzmieniu, koncentrującym się na gitarach i perkusji. Jest masa moty-


wów i riffów charakterystycznych dla modernistycznego metalu. O czym to? Chociażby o inwigilacji, o poglądach i sposobie ich forsowania i innych takich. Ogółem powiem, że album mnie nie przekonał - być może - nie jest w moim typie. Jednak trudno odmówić mu porządnego, modernistycznego brzmienia, dobrego ogarnięcia instrumentów i szerokich horyzontów tematycznych (chociażby "Kundalini", które jest odniesieniem do azjatyckich wierzeń i systemów filozoficznych). No cóż, nie jestem targetem tego albumu. Za to odbiorcami tego albumu niewątpliwie są ludzie lubiący słuchać metalu nowoczesnego, progresywnego, dość ciężkiego, o dużym stężeniu solówek. Jeśli jesteś fanem naprawdę agresywnego, ostrego i dosadnego metalu w starym stylu - odpuść "Karma Machine". Ode mnie - (4) Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

nadaje mu dodatkowego uroku. A tak mamy kolejny, niczym szczególnym nie zachwycający i nie wyróżniający się zbytnio krążek. Nie chcę powiedzieć, że coś jest rażąco nie tak, nic z tych rzeczy. Po prostu materiał, który znalazł się na "Bloodlust" jest zwykły. Nie wychodzi przed szereg, nie zwraca szczególnej uwagi, nie zachwyca. Ani grzeje, ani ziębi. Linie wokalne nie przykuwają należytej uwagi, riffy tną, bo tną, ale nic poza tym. Nie odnalazłem na płycie tej iskry, która sprawia, że lubię wrócić do albumu i która nadaje jej niepowtarzalnego charakteru. Trochę się wynudziłem, jeśli mam być szczery. Brzmienie też mnie nie wkręciło. Odnoszę wrażenie, że jest może nieco mało dynamiczne. Nie przepadam również za rycerskim patosem, którego na płycie nie zabrakło. Wszystko już kiedyś słyszałem, a tutaj zostało to podane po raz tysięczny i to na dodatek w średnio satysfakcjonującej mnie formie. Serio, na tej płycie nie ma nic ciekawego i raz przesłuchana w zupełności wystarcza. Nie ma się co rozpisywać. Totalna średniawka jakich mamy na pęczki. (3) Przemysław Murzyn

King Heavy - King Heavy 2015 Cruz del Sur Music

Jeśli nie macie ochoty na muzyczne eksperymenty, a klasycznego doom metalu nigdy wam za dużo - powinniście zainteresować się nową propozycją chilijskobelgijskiego kolektywu pod szyldem King Heavy. I to nie dlatego, że podobnych płyt brakuje na rynku, lecz dlatego, iż jest to rzecz na bardzo wysokim poziomie, a z takimi zawsze warto się zapoznać. Żeby było jasne, oryginalności nie ma tu za grosz, ale wszystkie wymogi stawiane tej stylistyce są zrealizowane znakomicie. Debiut King Heavy brzmi rewelacyjnie - mrocznie, ciężko i… smoliście. Jest najeżony znakomitymi, posępnymi riffami niczym pojazdy Myszołowów w nowym Mad Maxie kolcami. Partie gitary generalnie to prawdziwa poezja i najlepszy element płyty! Brawo Matias Aguirre! Sekcja rytmiczna fajnie sprawdza się zarówno w partiach czysto doomowych, jak i nielicznych przyśpieszeniach. Stojący za mikrofonem Luther Veldmark prezentuje bardzo ciekawą paletę ekspresyjnych wokali - od czystego podniosłego śpiewu aż po krzyki, minimalnie zahaczające wręcz o ryk. Do tego dorzuca jeszcze garść ponurych recytacji. No i zobaczcie, jak ten facet wygląda! Kapitalnie musi prezentować się na scenie. Cóż, King Heavy na razie nie trafi w glorii i chwale autostradą do Valhalli, bo trochę za mało w ich muzyce własnego stylu, ale za to skutecznie uprzyjemni wam czas. (4.5) Adam Nowakowski

Klootzak - Bloodlust 2011 Armée de la Mort

"Bloodlust" to pierwszy pełny album francuzów z 2011 roku. Trochę szkoda, że nie zdecydowali się nagrać płytki w swoim rodzimym języku, gdyż uważam, że ten naprawdę świetnie sprawdza się w klasycznym heavy metalowym graniu i

Kruk - Beyond Live 2015 Metal Mind

Kruk postarał się o całkiem niezłe wydawnictwo koncertowe. Na dysku audio znalazło się dziesięć akuratnie dobranych kompozycji. Od samego początku muzycy starają się zabrzmieć dynamicznie, ekspresyjnie i koncertowo. Klasyczne dla hard rocka instrumentarium brzmi mocno, selektywnie, choć za mało soczyście. No ale to jakby nie było są nagrania "live", więc "naturalne" brzmienie jest tu zupełnie na miejscu. Piotr Brzychcy gra niczym sam Ritchie Blackmore, zadziornie a zarazem melodyjnie, klasycznie oraz ze smakiem. Kolejnym magnesem Kruka z pewnością będą wyeksponowane organy Hammonda, choć to nie jedyne brzmienia klawiszy z tej sesji. Sekcja rytmiczna pracuje z wyczuciem, finezją ale też potrafi przeć do przodu niczym taran. Od momentu pojawienia się Romana Kańtocha w Kruku obserwuję go uważnie. Nie chodzi o to, że fałszuje, czy kiepsko śpiewa. Nie, absolutnie nie. Wręcz odwrotnie, Roman może być wzorem dla wielu rockowych wokalistów. Po prostu mnie jeszcze nie przekonał do siebie. Może to kwestia innego tembru niż sie spodziewałem, albo mniejsza moc w jego głosie, nie wiem, trudno mi powiedzieć... O dziwo Roman Kańtoch na "Beyond Live" zyskał w moich oczach. Zaprezentował się wyśmienicie, swoje partie odśpiewał z swobodą i na luzie, z zaangażowaniem i pełna paletą emocji. Pod względem muzycznym zespół wypadł równie dobrze. Kompozycje dobrane zostały tak, aby ukazać pełen arsenał będący w zanadrzu kapeli. Zebrane tu utwory podkreślają wszechstronność "kruczej" muzyki, gdzie zderzają się style hard rocka, heavy metalu, bluesa i rocka progresywnego. Obok bezpośrednich, dynamicznych, ostrych brzmień koegzystują dźwięki delikatne, spokojne, urokliwe i melancholijne. Wraz z nośnymi i przebojowymi motywami mieszają się elementy, trudne, złożone i wielowątkowe. Najciekawszym momentem bloku z muzyką autorską jest niesamowity "It Will Not Come Back". Innymi atutami tego koncertu są covery z udziałem gości. Pier-

wszy z nich to "When A Blind Man Crise" zaśpiewany przez Grzegorza Kupczyka i wsparty gitarą Piotra Luczyka. Jednak ozdobą całego "Beyond Live" jest utwór SBB "Memento z banalnym tryptykiem" z udziałem samego Józefa Skrzeka. Mam nawet wrażenie, że w tym momencie Pan Józef skradł całe show. Jednak to dopiero jedna trzecia całego wydawnictwa, bowiem na dysku DVD, oprócz tego co poznaliśmy w wersjach audio, znalazło się jeszcze drugie tyle muzyki. Zacznijmy jednak od takiej sprawy. Koncert zrealizowano w studio koncertowym Radia Katowice. Z pewnością miejsce pod względem akustyki wspaniałe ale ogólnie do grania koncertu rockowego średnio się nadaje, tym bardziej do zarejestrowania tego wydarzenia na taśmie filmowej. Z pewnością publiczności to miejsce nie dodawało skrzydeł. Powiem wprost, wszelkie przebitki z publiczności lub otoczenia sceny bardzo mnie irytowały i dekoncertowały przy słuchaniu i oglądaniu tego koncertu. Wersja wideo w stosunku do audio rozszerzona jest o kilka własnych kompozycji Kruka, wybija się wśród nich "In Reverie" zaśpiewana w duecie z Grzegorzem Kupczykiem oraz blok akustyczny, gdzie Piotr Brzychcy gra na gitarze elektroakustycznej. Zetkniemy się też z większą ilością coverów, gdzie najbardziej udane to "Heaven And Hell" oraz "Burn" (ponownie z udziałem Grzegorza Kupczyka). Ze względu na wspomniane minusy zdecydowanie wolałbym aby muzycy i wytwórnia zdecydowali się na podwójny album audio z pełną listą utworów. W takiej formie "Beyond Live" zdecydowanie lepiej by się prezentowało. Lecz mimo tych niedoskonałości, w sumie nie najważniejszych, Kruk ma w swojej dyskografii kolejny ważny tytuł, do którego fanów nie trzeba namawiać. (-) \m/\m/

nie… Śpiew niejakiej Hel jest moim zdaniem męcząco-irytujący, a przy tym zupełnie nie pasujący do reszty. Po prawdzie, pojawiający się tu i ówdzie growl Blackmassa jest słaby i nic nie wnosi, ale przynajmniej nie kłóci się z warstwą instrumentalną. Docenić wysoki kunszt "Carpe Noctum" mogłem dopiero, kiedy nauczyłem się ignorować wokalistę, a to bardzo zły znak. Najlepszym utworem na płycie jest "In a Reverie", bo tam gościnnie śpiewa udzielający się niegdyś w Candlemass Thomas Vikström. I wiecie co? Z taki wokalem Grecy brzmią genialnie! Co jest tym smutniejsze, gdy pomyśleć, jaki potencjał został tu zmarnowany. I naprawdę nie chodzi o moją niechęć do kobiecego śpiewu, bo na przykład "Tears Laid in Earth" The Third And The Mortal ze zjawiskową Kari Rueslatten absolutnie uwielbiam, tylko że ona tam pasowała idealnie! Przeprowadźcie eksperyment i posłuchajcie "Death Hymn" Norwegów i "Face of Horror" Greków. Wybaczcie, że całą recenzję nawijam o jednym, ale prawdę mówiąc to jest jedyny mankament debiutu Lachrymose. Jeśli uważacie, że śpiew wokalistki jest strawny - znakomicie, płyta powinna się wam spodobać, bo jest świetnie napisana i zagrana. Jeśli jednak zgadzacie się ze mną, to umęczycie się słuchając jej. (3.5) Adam Nowakowski

Lady Beast - II 2015 Inferno

Lachrymose - Carpe Noctum 2015 Pure Steel

Przy okazji nowej płyty Magister Templi wspominałem, jak zgubną drogą w muzyce bywa gatunkowy synkretyzm. O ile jednak Norwegom ten zabieg wyszedł fajnie i spójnie, o tyle Grecy z Lachrymose moim zdaniem nagrali płytę pełną sprzeczności. Spece od marketingu całkiem trafnie nazywają ich debiut wypadkową Candlemass i Nightwish (ja bym jeszcze dodał Novembers Doom, ale domyślam się, czemu ta nazwa tu nie pada). Oto jednak gdzie jest pies pogrzebany, bo naprawdę, ilu miłośników Szwedów uważa, że ten zespół byłby lepszy, gdyby za mikrofonem postawić zwiewną sopranistkę? Albo czy z kolei fani twórczości Finów domagają się więcej mroku i masywnych riffów, a mniej klawiszy i orkiestracji na płytach swoich ulubieńców? Ano właśnie… Nie twierdzę, że tych żywiołów nie da się pogodzić (choć mi trudno to sobie wyobrazić), ale przynajmniej Lachrymose to się nie udało. "Carpe Noctum" to album niespójny. Warstwa instrumentalna jest bardzo obiecująca. Zwłaszcza gitary to majstersztyk. Fajnie pracuje sekcja rytmiczna, przydając grze zespołu kojarzącej się z Novembers Doom dynamiki. Kompozycje są zgrabnie napisane i - co niezwykle ważne w takiej muzyce - atmosferyczne, mimo nieużywania klawiszy. Niestety wokale to kompletne nieporozumie-

Zespoły, których liderką jest kobieta lubią nazwy sugerujące "płeć zespołu". Wystarczy przypomnieć sobie Huntress, Vixen czy Thundermother. Nie inaczej stało się w przypadku amerykańskiej formacji, Lady Beast. Twarzą tej grupy z Pensylwanii jest Deborah Levine. Choć niestety nie jest obdarzona ani charyzmą, ani mocnym głosem, jej sposób śpiewania pasuje do stylistyki jaką uprawia Lady Beast. Grupa powstała zaledwie sześć lat temu, ale obraca się w klimatach rodem z wczesnych lat osiemdziesiątych oscylujących między tradycyjną amerykańską sceną a brytyjską NWoBHM. Muzyka, jaka wylewa się z tej pierwszej długogrającej płyty Lady Beast jest niezwykle klasyczna, prosta i bez mrugnięcia okiem odwołuje nas do estetyki szalenie tradycyjnego heavy metalu. Proste riffy brzmią ostro i mocno, a sekcja nadaje muzyce lekko galopujący rytm. Brak gęstych gitar i rozpędzonych temp doskonale korespondują z naturalnym brzmieniem. "II" mogłaby w zasadzie wyjść w 1985 roku i krążyć dziś gdzieś po targach winylowych staroci. To skojarzenie nie jest przypadkowe, ponieważ - jak na obecny trend przystało - Lady Beast wydało swój krążek najpierw w wersji winylowej, a dopiero chwilę później w wersji kompaktowej. Pojawiła się także… kaseta. Jak widać, ta północnoeuropejska moda dociera także pod zamorskie strzechy. Zresztą, nie tylko bezpretensjonalna, oddająca hołd klasyce muzyka nasuwa skojarzenia z latami osiemdziesiątymi. Tematyka, jaką wybrali Amerykanie jest równie do bólu klasyczna i czerpie garściami z tego, co już najlepsi "wynaleźli" - Deborah śpiewa o córce lodowych gigantów, Banshee i wiedźmach. Takie zespoły, choć przeciętne muzycznie, dają często fanom klasycznego heavy metalu to, czego sami od swoich ulubionych kapel z lat osiemdzie-

RECENZJE

137


siątych dostać nie mogą - nowych płyt i koncertów. Właśnie dla nich jest Lady Beast. (3,5) Strati

Lujuria - Esta Noche Manda Mi Polla 2015 Maldito

Tandetna okładka raczej nie zachęca do sięgnięcia po ten MCD, ale jego zawartość jest zdecydowanie ciekawsza od opakowania. Było nie było Lujuria to przecież doświadczona ekipa: Hiszpanie grają od 24 lat, mają na koncie nie tylko 9 albumów, ale też szereg innych wydawnictw. Ostatnio było o nich jakby ciszej, przypominali swe dawniejsze dokonania wydając kompilacje, aż chyba doszli do wniosku, że najwyższa pora na coś nowego i nagrali cztery premierowe numery. Czasem bardziej hard rockowe, za sprawą szlachetnych gitarowych riffów i organowych partii ("Mi primer Condon", fragmenty "Menge a trois"), częściej jednak utrzymane w stylistyce tradycyjnego metalu wczesnych lat 80., tak jakby muzycy zapatrzyli się w swych bohaterów z nurtu NWOBHM (maidenowy momentami utwór tytułowy, bardziej power metalowy "Mil dudas me asaltan"). W przywołanym już "Menge a trois" nie brakuje też nawiązań do rodzimej legendy Obus, tak więc jeśli ktoś lubi takie klimaty warto przyjrzeć się "Esta noche manda mi polla" dokładniej. (4,5) Wojciech Chamryk

Mad Max - Thunder, Storm And Passion 2015 SPV

Po wydanym dwa lata temu jedenastym albumie studyjnym "Interceptor" Mad Max zafundowali sobie powrót do przeszłości. Oficjalnie z powodu 30-lecia grupy, ale powód ten wydaje mi się dość naciągany, z racji powstania zespołu w roku 1981 i dziesięcioletniej przerwy w latach 1989-1999. Tak czy siak panowie ponownie nagrali dwanaście utworów z trzech płyt wydanych w latach 80-tych: "Rollin`Thunder", "Stormchild" oraz "Night Of Passion". Zabieg to kontrowersyjny o tyle, że rzadko kiedy takie eksperymenty mają jakikolwiek sens, a jeśli już muzycy chcieli pokusić się o odczytanie na nowo i odświeżenie swych starszych dokonań, to mogli raczej sięgnąć do debiutanckiego LP "Heavy Metal" z 1982r., bo rzecz jest praktycznie niedostępna, w przeciwieństwie do wydanych w sporych nakładach i wznawianych na CD późniejszych płyt. "Thunder, Storm And Passion" traktuję więc jako taki okolicznościowy the best of. Bez zaskoczeń, bo sami muzycy podkreślali, że chcą utrzymać w tych nowych wersjach ducha lat 80-tych. Zmian muzycznych praktycznie więc nie ma, poza jakimś kosmetycznymi zabiegami, zmieniło się za to brzmienie. Teraz jest na wskroś współczesne, mocarne, co słychać szczególnie

138

RECENZJE

gdy porówna się nowe i oryginalne wersje utworów z wydanego w 1984r. LP "Rollin`Thunder". Późniejsze albumy brzmiały już znacznie lepiej, tak więc, ale generalnie nowe wersje są mniej surowe, czasem nawet bardziej wygładzone, mimo tego, że Mad Max już w latach 80tych był przecież zaliczany do grona reprezentantów bardziej melodyjnej odmiany metalu. Zmianie uległy też oczywiście partie wokalne, bowiem Michael Voss śpiewa obecnie znacznie niżej, jest też znacznie lepszym i dojrzalszym wokalistą niż przed laty, gdy nagrywał "Fly Fly Away" czy "Never Say Never". Zespół/ wydawca zdają sobie pewnie sprawę z tego, że taki odgrzewany kotlecik może nie okazać się wystarczającym magnesem nawet dla najbardziej zagorzałych fanów, dlatego mamy też dodatkowy haczyk: bonusowy CD "Live At Bang Your Head Festival 2014". Akurat wersja promo jest pozbawiona tego koncertu, ale mamy tu siedem klasycznych numerów grupy z lat 80-tych plus nagrany również wtedy cover The Sweet "Fox On The Run" w znacznie wydłużonej wersji. Tak więc gdybym miał skusić się na wydawnictwo, to raczej tylko dla tego koncertu. (3.5) Wojciech Chamryk

Macbeth - Imperium 2015 Massacre

Jakieś dziesięć lat temu recenzowałem składankę "Zeit der zeiten" z archiwalnymi utworami z lat 80-tych tej niemieckiej kapeli. Warto tu jednak dodać, że nie był to zespół, jakich wówczas wiele grało za naszą zachodnią granicą - Macbeth istniał w ówczesnym NRD, czyli Niemieckiej Republice Demokratycznej, gdzie heavy metal, poza okazjonalnymi sytuacjami, był na cenzurowanym. Doświadczał tego również ten zespół, aż z przymusowym zakończeniem działalności w roku 1989 włącznie, ale po kilku okazjonalnych powrotach, od trzynastu lat Macbeth działa już regularnie. "Imperium" to czwarty album grupy wydany w tym okresie i zarazem kolejny dowód na odchodzenie od tradycyjnego metalu w bardziej thrashowym i mrocznym kierunku. Przeważają tu więc szybkie tempa z perkusyjnymi kanonadami, mocne gitarowe riffy uderzają z całą bezwzględnością, a śpiewający po niemiecku Oliver Hippauf dodaje temu wszystkiemu jeszcze więcej szorstkości i agresji. W "Das Große Gericht" czy "König Der Henker" naprawdę robi to wrażenie, zamierzoną surowość większości kompozycji dopełniają zaś chóralne partie wokalne ("Inferno"), balladowe zwolnienia ("Verloren", "Imperium") czy efekty ilustracyjne (np. odgłosy maszynowej kanonady w "WN62"). Sporą ciekawostką jest też finałowy "Soweit Die Füße Tragen", ośmiominutowy kolos łączący orkiestrowo - balladową aranżację z miarowym riffowaniem i dwiema melodyjnymi solówkami. Gorzej jest już niestety z trzema bonusami z wersji digipack: elektryczne wykonanie "Death Under Moonlight" uderza jak trzeba, ale już "Der Fährmann" i "Maikäfer Flieg" zarejestrowane unplugged to nieporozumienie: niski, zdarty głos Hippaufa brzmi w tych aranżacjach wręcz karykaturalnie, duet z jakąś - sądząc z głosu - dziewczynką też wypada tak sobie, zaś całość jest po prostu nudna i nijaka. (4) Wojciech Chamryk

Magister Templi - Into Duat 2015 Cruz del Sur Music

Wiele młodych zespołów decyduje się budować swoją muzyczną tożsamość na bazie synkretyzmu. To na pewno więcej obiecujące rozwiązanie, niż kurczowe trzymanie się nie tylko jednej stylistyki, ale nierzadko wręcz dorobku jednego tylko zespołu. Wiąże się z nim jednak pewne ryzyko. Otóż sięgając po rozwiązania pochodzące z różnych źródeł, łatwo stworzyć ohydną papkę, która zamiast przemówić do szerszego grona smakoszy, w efekcie nie spodoba się nikomu. Ot, trochę jak z gotowaniem (mięso na słodko?). O takiej przykrej sytuacji przeczytacie w recenzji płyty Lachrymose, w tej natomiast zamierzam mlaskać i cmokać. Bo Norwegowie z Magister Templi odrobili swoje lekcje. Ich wypadkowa heavy i doom metalu smakuje wybornie! Wzięli co najlepsze z obu stylistyk i w efekcie stworzyli płytę z jednej strony mroczną, pełną tłustych riffów i nawiedzonego wokalu, a z drugiej dynamiczną, rytmiczną, bardzo koncertową. O tak, na żywo ten materiał musi dodatkowo zyskiwać! W warunkach domowych też daje radę - głowa, szyja, nogi i inne części ciała same idą w ruch. Większość starych mistrzów podobnych dźwięków od dłuższego czasu milczy, dlatego warto poszerzyć krąg znanych sobie zespołów i dać Magister Templi szansę! (5) Adam Nowakowski

Mark Shelton - Obsidian Dreams 2015 Golden Core

Już od jakiegoś czasu Mark zapowiadał wydanie solowej płyty akustycznej i oto w końcu jest. "Obsidian Dreams" wydane zostało przez Golden Core, która wypuściła również ostatni album Manilla Road. Jak prezentuje się ten krążek od strony muzycznej? Zawsze lubiłem akustyczne utwory czy motywy, które Shelton tworzył dla swojego zespołu, więc czekałem na jego solowy krążek ze sporymi nadziejami i mogę z pełną odpowiedzialnością napisać, że się nie zawiodłem. Co prawda jest tu trochę inny klimat niż się spodziewałem. Nie ma mroku, tajemnicy ani opowieści o dawnych i zapomnianych czasach. Jest natomiast refleksja, nostalgia, ale też i spora doza optymizmu. Słychać, że jest to bardzo osobista płyta dla Marka i jest dokładnie taka jaka miała być. Momentami, gdy słucham tych dźwięków i zamykam oczy to mam wrażenie jakbym znalazł się na polu kukurydzy zdobiącym okładkę. Bardzo ciepła i głęboka muzyka. Jak to często bywa w przypadku płyt akustycznych obawiałem się braku głębi, czego tu na szczęście nie uświadczyłem. Ta muzyka jest wypełniona wieloma dźwiękami dzięki czemu można jej słuchać raz za razem. Oczywiście dominują tutaj gitara i głos Marka jednak to co się dzieje w tle dodaje tym utworom smaczku i bez tych do-

datków te kompozycje byłyby niepełnowartościowe. Całość ma delikatny folkowy posmak, co odzwierciedlone jest w niektórych melodiach, czy nawet rytmach. Oprócz 8-iu nowych utworów jest tu też nagrany na nowo numer "Tree of Life" znany z albumu Manilla Road "Voyager", który doskonale wpasował się w klimat całości. Choć nie ma tu nawet skrawka metalu to jednak myślę, że wielu metalowcom przypadnie do gustu ten album. Warto czasem odciąć się od otaczającego nas ze wszystkich stron gówna i zatracić się w obsydianowych snach. (5) Maciej Osipiak

Masters of Metal - From Worlds Beyond 2015 Metalville

Cóż to za zuchwały zespół wydający ledwie swój debiut śmie się nazywać Masters of Metal? Nie kto inny jak Agent Steel, który bez Johna Cyriisa woli używać zastępczej nazwy. Nie dziwota więc, że wybrał tą nawiązującą do najsłynniejszego kawałka Amerykanów, "Agents of Steel", w którym rzeczony Cyriss wykrzykuje w refrenie "Masters of metal, agents of steel!". Dodatkowo kto jak kto, ale grupa mająca za sobą trzydziestoletnią historię i kilka świetnych płyt na koncie ma ostatecznie prawo do tak zuchwałej nazwy. Ba, ma prawo do zapisania jej w formie logotypu skopiowanego od swojej macierzystej formacji. Rzeczywiście, zespół Masters of Metal tworzą zarówno muzycy grający od zarania w Agent Steel (Bernie Versailles, Juan Garcia) jak i ci, którzy dołączyli na początku XXI wieku (Rigo Amezcua, Robert Cardenas). Nasuwające się od razu pytanie o brak wokalisty rozwiewa osobliwa decyzja muzyków o osadzeniu w tej roli samego gitarzysty, Berniego Versaillesa. Wiadomość nieco rozczarowująca, bo w początkowej wersji w Masters of Metal miał śpiewać znany choćby z Redemption i Steel Prophet, świetny Rick Mythiasin. Okazało się jednak, że jego obecność była efemeryczna i skoncentrowała się w zasadzie tylko na wydaniu z Masters of Metal jednego singla oraz zaśpiewaniu na koncercie podczas Keep it True. Osadzenie Versaillesa za "sitkiem" okazało się pomysłem nieco kontrowersyjnym. Bernie ma subtelny głos, a linie wokalne towarzyszące "From Worlds Beyond" wydają się być pisane pod bardziej wymagającego wokalistę. I choć Versailles przeplata melodyjne, subtelne linie z agresywnymi, thrashowymi, szczekanymi, słychać, że w obu przypadkach jest to coś, czego dopiero się swojej nowej roli uczy. Słuchając tej przecież agresywnej w wyrazie płyty, odnoszę wrażenie, że jego wokale nie nadążają za jej mocą. Efekt ten potęguje fakt umieszczenia na końcu albumu "Vengeance and Might", w którym za mikrofonem stanął James Rivera i najzwyczajniej skontrastował te dwa sposoby śpiewania. Zresztą sprawa odbioru głosu Berniego jest kwestią indywidualną, jednym - jak mi - nie do końca pasuje, inni uważają, że zderzenie subtelnego wokalu z mocną muzyką tylko dodaje jej oryginalności. Zwłaszcza, że sama muzyka wprost kontynuuje stylistykę Agent Steel. Stylistykę thrashu przemieszanego z mocnym, amerykańskim speed i heavy metalem. I rzeczywiście muzycznie na debiucie Masters of Metal jest czego słuchać. Suche, przej-


rzyste brzmienie znakomicie eksponuje precyzyjne riffy galopujące w rytm technicznie dopracowanej sekcji. Ten z pozoru ascetyczny i zimny klimat albumu ciekawie wzbogacają linie wokalne. O ile - jak już wspomniano - subtelność głosu Versaillesa może budzić kontrowersje, o tyle same linie melodyczne są naprawdę ciekawie napisane. Często w obrębie jednego kawałka kilkakrotnie zmienia się tempo i sposób ekspresji (od skandowania przez melodyjność po krzyk) wokali. Wpasowują się one w urozmaicone utwory "From Worlds Beyond", które balansują między speedowymi cwałami, a dociążonymi numerami o średnich tempach. Niewątpliwie to zróżnicowanie działa na rzecz nieco mrocznego klimatu krążka. "From Worlds Beyond" to dobra technicznie płyta, zrównoważona, ciekawa muzycznie. Bez wątpienia grupa zasługuje na "zuchwałe" miano. (4) Strati

szybko zjednoczyło swe siły z kolejnymi gwiazdami metalu, a Nuclear Blast nie trzeba było długo namawiać do firmowania tego przedsięwzięcia. Nazwy takie jak: Pantera, Slayer, Anthrax, Sepultura, Lamb Of God, Exodus, Death Angel czy Machine Head to przecież wciąż ścisła czołówka ekstremalnego grania, a do pochodzących z tych zespołów instrumentalistów dołączyli równie zacni wokaliści. Przeważa tu rzecz jasna ostry, nowoczesny thrash, tak jak w openerze "Gift Of Pain" z udziałem Randalla Blythe'a, "Dying Song" zaśpiewany przez Phila Anselmo czy "Can't Kill The Devil" wyryczany przez Chucka Billy'ego. Bardziej tradycyjne są za to "Let Darkness Fall" (wokale Troy Sanders - Mastodon) i całkiem melodyjny "Scars" z wokalnym duetem Cristiny Scabbii (Lacuna Coil) i Marka Oseguedy (Death Angel). Kontrastowo jest też w "Wait Until Tomorrow", zaśpiewanym przez Douga Pinnicka (King's X) i Jamey'a Jastę (Hatebreed). Osegueda udziela się też w zadziornym i całkiem chwytliwym "Pledge Of Allegiance", z kolei "Destination: Nowhere" to już Matthew K. Heafy. Mamy też cover Dio "We Rock", zaśpiewany na finał m.in. przez Tima "Rippera" Owensa i Chrisa Jericho, Alissę White-Gluz czy Steve'a "Zetro" Souzę, tak więc znacznie więcej tu plusów niż minusów i warto zapoznać się z tą płytą. (4,5) Wojciech Chamryk

Mentally Defiled - Aptitude For Elimination 2014 Violent Solution

Intro "Reanimated To Mosh" zapowiada dalszy bieg łatwych do przewidzenia wypadków: następujący po nim numer tytułowy to trzy i pół minuty bezkompromisowej thrashowej nawalanki z histerycznym wrzaskiem osobnika kryjącego się po ksywą IronBeast i tak jest już do końca tej dość krótkiej (34 minuty), ale bardzo intensywnej płyty. Co prawda niekiedy Mentally Defiled "udają Greka", bo choćby "Forced To Obey" to niemal kalka "Aptitude For Elimination", później też wybrzmiewają jakoś dziwnie znajome riffy, ale generalnie nie jest to jakiś wielki mankament. Chłopaki łoją bowiem konkretnie, nie unikając przy tym dość melodyjnych refrenów ("Beyond Redemption"), gitarzyści wymieniają się ognistymi solówkami ("Retro Nerd"), zaś perkusista trzyma to wszystko w garści, wyznaczając tempo i kontrolując sytuację. Gdzieniegdzie robi się bardziej crossover' owo ("Soldier Of The Underground"), z kolei w "Merchants Of Hope" mamy pewne urozmaicenia arażacyjne w warstwie wokalnej i instrumentalnej, świadczące o tym, że bardziej techniczne patenty też nie są muzykom obce. (4,5) Wojciech Chamryk

Metal Allegiance - Metal Allegiance 2015 Nuclear Blast

Czasy mamy takie, że już nie tylko jazzmeni czy muzycy klasyczni grają w 1-2 zespołach, bowiem mizeria obecnego rynku muzycznego wymusza większą aktywność również na tzw. "szarpidrutach". Stąd też coraz większa ilość różnych okazjonalnych projektów czy supergrup, a jedną z nich jest Metal Allegiance. Dowodzone przez Marka Menghiego, Alexa Skolnicka, Dave'a Ellefsona i Mike'a Portnoya. Metalowe przymierze

Michael Monroe - Blackout States

Miecz - Invisible War 2015 Self-Released

Może powyższa nazwa nie wskazuje jednoznacznie na stylistykę skrywającej się pod nią grupy, ale ten wrocławski Miecz nie gra power metalu, lecz łoi thrash jak się patrzy. Żadne tam nowomodne pitolenie, ale solidny thrash, w prostej linii wywiedziony z dokonań niemieckich i amerykańskich klasyków gatunku z lat 80-tych. Można by pewnie od razu zacząć dywagować o tym, czy takie zbytnie zapatrzenie w dość już odległą przeszłość ma jakikolwiek sens, ale nie ma to tutaj racji bytu, bowiem tych pięć pięć utworów z debiutanckiej EP-ki Miecza broni się w każdym aspekcie. Zapom-nijcie o jakichś zbyt czytelnych zapożyczeniach czy kopiowaniu, chłopaki nasłuchali się klasycznych płyt (na swym profilu FB przywołują "Show No Mercy", "Pleasure To Kill", "Infernal Overkill"i "Darkness Descends") i na tę modłę kombinują po swojemu. Zwykle w szybkich, często zawrotnych tempach, bo nawet jeśli stosują zwolnienia czy zaczynają któryś utwór wolniej, to tylko po to, by rozpędzić go jeszcze bardziej. Nie zapominają jednak przy tym o pewnej dozie melodii, bardziej technicznych patentach czy krótkich, acz dopracowanych solówkach, co jak dla mnie najefektowniej wypada w "N.B.C." oraz utworze tytułowym. Udany debiut, oby starczyło im determinacji na kolejne wydawnictwa, bo może być tylko lepiej! (5)

2015 Spinefarm

Wojciech Chamryk

Hanoi Rocks cieszyli się w latach 80tych sporą popularnością w naszym kraju, co potwierdziły koncerty w roku 1985 oraz wydanie bootlegowej ich rejestracji "Rock & Roll Divorce" nakładem Pronitu. Był to już jednak łabędzi śpiew fińskiej formacji, bowiem kilka miesięcy wcześniej w wypadku spowodowanym przez wokalistę Mötley Crüe, Vince'a Neila zginął perkusista Razzle, zaś zamieszanie po tej tragedii zaowocowało nie tylko zmianami składu, ale też rychłym rozpadem grupy. I chociaż reaktywowała się ona na początku obecnego stulecia, to jednak "pary" coraz starszym muzykom starczyło tylko na kilka lat działalności, tak więc frontman Michael Monroe kontynuuje, zapoczątkowaną jeszcze w 1987 roku, karierę solową. Towarzyszy mu w niej dawny kumpel z Hanoi Rocks, basista Sami Yaffa, a "Blackout States" jest szóstym solowym dziełem blondwłosego wokalisty. Jeśli ktoś lubi/lubił dokonania jego macierzystego zespołu, to zawartość tej płyty też go nie rozczaruje. Monroe proponuje bowiem archetypowy, dość tradycyjny rock 'n' roll/glam/hard rock. Czasem bardziej surowy i dynamiczny ("This Ain't No Love Song", "The Bastard's Bash"), kiedy indziej atakujący z punkową zadziornością ("R.L.F." z wejściami harmonijki ustnej, "Dead Hearts On Denmark Street", "Walk Away"). Nie brakuje też nawiązań do The Rolling Stones ("Six Feet In The Ground"), bluesa ("Under The Northern Lights") czy też lżejszych, bardziej przebojowych utworów z saksofonowymi partiami lidera ("Good Old Bad Days", "Permanent Youth"). Podsumowując więc: idealna płyta na imprezę czy na dłuższą trasę. (4,5) Wojciech Chamryk

zycznej zespołu, jak i ambicjach jego muzyków. Amerykanom bardzo się nie śpieszy, ale nie ma mowy, aby marudy i zatraceni w melancholii znaleźli coś dla siebie. Muzyka z "Carry The Fire" jest pełna wigoru oraz tryska energią i przebojowością. Nie bez znaczenia jest fakt, że muzycy bardzo umiejętnie balansują pomiędzy melodyjnością a heavy metalową mocą. Warsztat muzyków jest niesamowity, wyróżniają się gitarzyści Dave Harvey i Jason Donnelly, ale ich gra nie brzmiałaby tak dobrze, gdyby nie wysmakowana sekcja rytmiczna, czyli basista Daniel Almagro i perkusista Wayne Stokely. W muzyce Millennial Reign dość ważna rolę odgrywają klawisze, nie są one głównym atutem muzyki Amerykanów, nie pchają się na pierwszy plan, ale odzywają się w momentach potrzebnych i podkreślają muzyczną narrację. Ktoś je fajnie wymyślił ale odbiegają one pod względem klasy od pozostałych instrumentów. Niestety w elektronicznym pakiecie promocyjnym nie ma informacji, kto za nie odpowiada. Nie może zabraknąć parę słów o wokaliście Jame'sie Guest'cie. Jego głos, o specyficznej barwie, z klasycznym rockowym zacięciem, dodatkowo ubarwia "Carry The Fire". Jego tembr i sposób śpiewania przypomina mi kogoś, ale do tej pory nie udało mi się ustalić kogo. Ukułem na swoje potrzeby zestawienie wypośrodkowane pomiędzy Geoff'em Tate, Joey'em Tempest'a a James'em LaBrie. Niestety, nie mam pewności co do prawdziwości tej tezy, tym bardziej, że czytając opinie innych, padały porównania bardzo różne, nawet do Steve'a Perry. Tak jak w wypadku wokalisty i muzyki, inspiracje są mocno zaakcentowane ale oba aspekty mają na tyle wyraziste własne cechy, że trudno mówić o całkowitej adaptacji, a wręcz odwrotnie, należałoby podkreślić pewien indywidualizm i oryginalność. Produkcja jest old-schoolowa ale uzyskana za pomocą współczesnego sprzętu, pewnie bez większego napinania się, czyli z naturalnym brzmieniem z sali prób czy koncertu. Trudno mi wyróżnić pojedyncze utwory, każdy z nich ma swój wysoki standard, dlatego materiał z "Carry The Fire" traktuję jako nierozerwalną całość, zrobioną, zagraną, nagraną i wydaną z sercem oraz z ogromnym zaangażowaniem. (5) \m/\m/

Millennial Reign - Carry The Fire 2015 Ulterium

Zawsze kiedy mogę, piszę o mojej niezwyklej fascynacji albumem "Images and Words". Muzyka na tym albumie w niebywały sposób łączy moc, technikę i melodyjność, ale ten ostatni element melodie, tam właśnie rządzą. W wypadku drugiego albumu Millennial Reign można napisać to samo. Na "Carry The Fire" dzieje się bardzo wiele, ale to chwytliwe melodie i refreny porywają słuchacza, a jest ich tak wiele, że zdają się tworzyć niewyczerpalny skład melodyjnych tematów. Zadziwia również kreatywność muzyków w ich wymyślaniu. Na krążku wyłapuję muzyczne niuanse, które kojarzą się z Dream Theater czy Queensryche, jednak muzyka Millennial Reign, to na pewno nie progresywny metal, nie ma w niej aż tak wielkiego technicznego zacięcia. Zdecydowanie więcej jest w tym klasycznego heavy (Saxon, Iron Maiden), power metalu (Crimson Glory, Kamelot) czy hard rocka (Uriah Heep). Kompozycje bardzo ciekawe, wielowątkowe, o różnym napięciu i jak wspominałem, naszpikowane doskonałymi melodiami. Poza tym znakomicie i efektownie są zaaranżowane zapewniając doznaniom niezwykle wysoki standard. Świadczy to też o wysokiej kulturze mu-

Negative Self - Negative Self 2015 High Roller

Szwedzi niemal od zawsze, to jest od końca lat 60-tych XX wieku, chętnie dawali wyraz swym artystycznym zainteresowaniom w obrębie rocka progresywnego, hard rocka czy heavy metalu. Równie aktywni byli później w dziedzinie bardziej ekstremalnych dźwięków, a od kilku lat z równą konsekwencją przodują w dziedzinie tradycyjnego metalu. Negative Self wpisują się w ten nurt bez pudła, w dodatku jest to historia wręcz typowa: trzech muzyków znanych z innych, znacznie ciężej grających kapel, założyło kolejną. W Negative Self Andreas Sandberg, znany przede wszystkim z hardcore/crossoverowego Dr. Living Dead! oraz Tor Nyman i Frank Guldstrand spełniają się w totalnie archetypowym hard 'n' heavy. A ponieważ czynią to z klasą nic dziwnego, że dzięki High Roller Records ich debiutancki album

RECENZJE

139


ukazał się na LP i CD. Zwłaszcza ten pierwszy nośnik zdaje się pasować idealnie do tych dźwięków, niczym z przełomu lat 60-tych i 70-tych, wzbogaconych jednak innymi wpływami. Bo jak wyjaśnia lider grupy: "To dla nas połączenie wszystkiego co lubimy: punka, hardcore, metalu, melodyjnego grania. (…) To crossover. Miks różnych gatunków które lubimy". Zadziorność punka nie jest tu może za bardzo słyszalna, może poza chóralnymi pokrzykiwaniami w refrenach, hardcore to raczej bezkompromisowe podejście do materii muzycznej niż jakieś bezpośrednie wpływy, ale z tym metalem czy bardziej melodyjnym rockiem Sandberg nie mija się z prawdą. W dodatku praktycznie każdy utwór z "Negative Self" to murowany przebój, a przy takich "Back On Track", "Another Year", "Dancing With The Dead" czy "Call It Depression" po prostu trudno usiedzieć w miejscu. Warto przekonać się o tym samemu, tym bardziej, że w mroczniejszych, miarowych numerach, jak np. "Negative Self" Szwedzi też dają radę. (5) Wojciech Chamryk

Nocny Kochanek - Hewi Metal 2015 Self-Released

Nocny Kochanek to inne wcielenie Night Mistress, tradycyjny heavy metal na wesoło. Oczywiście tyczy się to tylko i wyłącznie tekstów: szalonych, zakręconych i totalnie jajcarskich, bo warstwa muzyczna jasno dowodzi, że żartów tu nie ma, a panowie grają tak, że kapelusze (czapki, bandany, pilotki, etc.) z głów. Wystarczył "Minerał Fiutta" z "Kapitana Bomby" by zaskoczyło, sukces późniejszych numerów "Wielki wojownik" i "Andżeju" był już tylko naturalną konsekwencją zdobytej popularności. Zespół szybko nagrał więc całą płytę utrzymaną w takiej stylistyce, a promowany teledyskiem przebojowy numer "Wakacyjny" też cieszył się sporym powodzeniem. Wszystkie znalazły się oczywiście na CD "Hewi Metal", uzupełniane przez sześć, nie gorszych i równie zakręconych utworów. W openerze "Karate" udziela się gościnnie sam Bartosz Walaszek, a ostrą riffową jazdę dopełnia tekst pełen zwrotów typu: "Prawą ręką zadaj ból, lewą ręką zadaj śmierć/Chyba, że jesteś mańkutem, to zadaj odwrotnie". Podobna formuła dominuje też w przewrotnej miłosnej balladzie "Zaplątany", w której słyszymy samą Joannę Kołaczkowską z kabaretu Hrabi i to nie tylko mówiącą, z kolei Sabbathowego "Diabła z piekła" dopełnia wokalny udział Zenka Kupatasy z Kabanosa. Zresztą na tej płycie co utwór to potencjalny przebój, bo wpadających w ucho melodii na "Hewi Metal" nie brakuje, co znajduje potwierdzenie również w wydaniu koncertowym. Mimo tego wesołego podejścia muzycznie nie brakuje odniesień nie tylko do Night Mistress, ale też Iron Maiden, Judas Priest czy Helloween, a Krzysztof Sokołowski po raz kolejny udowadnia, że jest w ścisłej czołówce wokalistów w Polsce, a może i nie tylko. Zalecane dawkowanie: wybrać się na koncert Nocnego Kochanka, co jest atrakcją podwójną, z racji tego, że muzycy chętnie sięgają też to utworów Night Mistress, po czym kupić płytę - satysfakcja gwarantowana, tym bardziej, że śmiech to zdrowie, a dobry hewi metalowy kabaret jest czasem

140

RECENZJE

potrzebny nawet największym ortodoksom. (5,5) Wojciech Chamryk

Odin's Court - Turtles All The Way Down 2015 D2C Music/ ProgRock

Może jestem w błędzie, ale zaryzykuję twierdzenie, że trio Odin's Court nie "cierpi" w naszym kraju na nadmiar popularności, pomimo tego, że po wydaniu siedmiu albumów studyjnych trudno zaliczyć zespół do anonimowych "żółtodziobów". Nie wiem, gdzie leży przyczyna tego stanu rzeczy, ale - to tylko przysłowiowe wróżenie "z fusów" - znaczący wpływ na kwestię popularności ma wielokrotnie wrzawa medialna wokół niektórych wykonawców, niezależnie, czy na to zasługują czy też nie. Odin's Court, Amerykanie z Maryland od lat zajmują miejsce w środku stawki klasyfikacji kapel uprawiających szeroko rozumiany progmetal, nurt stylistyczny dosyć rozpowszechniony wśród rockowych wykonawców. Z tym, że w przypadku bohatera tej recenzji, nadmienić należy, że w ich twórczości często pojawiają się również wątki przypisywane rockowej progresji, muzyce hard rockowej i heavy metalowej. Jak z tego prowizorycznego zestawienia preferencji stylistycznych wynika, muzyką grupy rządzi rockowa moc. I jest to, cytując klasyka polszczyzny, "najprawdziwsza prawda". Motorem napędowym poczynań Odin's Court jest Matt Brookins, grający praktycznie na wszystkich instrumentach akustycznych i elektrycznych, chociaż w składzie pojawiają się także "pomagacze" w osobach gitarzysty Ricka Pierponta i wokalisty Dimetriusa Lafavorsa. Ten drugi to jedyny głos przed mikrofonem, bardzo solidny, mocny, w manierze bliskiej scenie metalowej. Do realizacji płyty "Turtles All The Way Down" przyczyniła się także grupka zaprzyjaźnionych wykonawców, którzy wzmocnili grupę instrumentalnie (klawisze, basy, bębny) oraz stworzyli chórki. Autor projektu już w przeszłości zajmował się tzw. "konceptami" i także tym razem wymyślił fabułę, wokół której jak satelity krążą teksty songów. Ponad godzina muzyki i słów podzielona została na trzy rozdziały: "Universe" (utwory 1-5), "Life" (utwory 6-11) i "Everything" (utwory 12-13). Tematyka wiąże się ze Wszechświatem, jego powstaniem, miejscem człowieka w Uniwersum, losami ludzkości w ogóle i możliwością ich przewidywania (Brookins stawia tezę, że losy ludzkości są "zapisane" we Wszechświecie). Należy jednak przyznać, że teksty stanowią próbę filozoficznego podejścia do wymienionych aspektów, ale bez sztuczności, balansowania na granicy abstrakcji i realizmu i bez dywagowania, nazywanego niekiedy w języku potocznym, niezbyt pochlebnie "filozofowaniem". Co oferuje Odin's Court muzycznie? Bardzo solidną dawkę różnorodnych dźwięków w zdecydowanej przewadze elektrycznych, ale nie stroniąc także od partii akustycznych, które traktowane są jednak w kategoriach odskoczni dla słuchacza, łagodzących intensywność przekazu i pozwalających od czasu do czasu na głębszy oddech koncentracji. Kompozycje, jak to w concept- albumach bywa połączone w integralną, suitową całość wyróżniają się przede wszystkim dynami-

cznym riffingiem, o kontrolowanym i świadomie dozowanym ciężarze, ale bez wpadania w karkołomne, techniczne zagrywki będące sztuką dla sztuki. Domeną Brookinsa jest niewątpliwie gitara, dlatego serwuje słuchaczom wiele udanych przejść, zagrywek o dosyć zróżnicowanej charakterystyce od metalowej energii, przez partie typowe dla progrocka aż po balladowe sekwencje dźwięków akustycznych. Z wyczuciem ustawione proporcje między mocą i frazami rockowej agresji a klimatyczną łagodnością sprawiają, że materiał jako całość nie nuży, przeciwnie, czas mija szybko, a odsłuchiwane fragmenty potrafią przyciągnąć uwagę odbiorcy. Wśród trzynastu części swoich faworytów znajdą zwolennicy rockowych hymnów, podniosłych i epickich jak "The Death Of A Sun", "Life's Glory" czy zamykająca całość rozbudowana, wielowątkowa kompozycja "Box Of Dice (Does God Play?)" (17:24). Nie brakuje także akapitów, w których panuje intymna atmosfera podkreślona partiami fortepianu, subtelnych syntezatorów lub gitary akustycznej, np. w "A Song For Dragons" czy "Life's Glory". Przeciwwagę dla odcinków atmosferycznych stanowią numery ostre, dynamiczne, pulsujące energią, chociażby "The Depths Of Reason" czy "The Warmth Of Mediocrity". Na koniec wspomnę jeszcze o wielu ciekawych rozwiązaniach melodycznych, stanowiących mocną stronę wydawnictwa. Odin's Court rewolucji w rocku nie czyni, ale prezentuje bardzo solidny, w pełni profesjonalny warsztat wykonawczy, technicznie dopracowane brzmienie, wysokie umiejętności instrumentalne słyszalne w bogatym, urozmaiconym spektrum dźwięków. Warto posłuchać! (4). Włodek Kucharek

potem przerodzić się w kolosa spod znaku Black Sabbath, trwającym ponad siedem minut. Ale mamy też i krótsze utwory, które jednak nie są już jakoś specjalnie ciekawe, "Screaming For Light" ma dobre riffy i to by było na tyle, "New Motive Power" ma w sobie ducha Arch Enemy, ale nie ma nic wielkiego do zaoferowania. Wszystko, co tam jest można było usłyszeć w twórczości Arch Enemy wystarczy chociażby sięgnąć po ostatni "War Eternal", by się przekonać. Dwa ostatnie utwory "Born From This Hate" (w którym bardzo wyraźnie słychać twórczość Nevermore) i zamykający krążek "Welcome To The World" przeleciały mi koło ucha bez większej namiętności. Na sam koniec zostawiłem sobie prawdziwą wisienkę na torcie, czyli utwór, który w połowie jest balladą, czyli "Ashes In The Sky", przy którym naprawdę można wpaść w trans. To jest po prostu majstersztyk. Chris Hawkins wie jak stworzyć klimat swoją wokalną ekspresją, na początku brzmi jak spokojny Serj Tankian, potem jest rozmarzony niczym Layne Staley (bardzo dobrze czuć w tym utworze klimat Alice in Chains), by potem wykrzesać z siebie krzyk bólu i rozpaczy. Po prostu zakochałem się w tym utworze i jeśli wy lubicie mieszankę lżejszego początku z ciężkim środkiem, to też się zakochacie. Drugi album One Machine to bardzo dobrze wykonana praca domowa z nowoczesnego metalu. Nie obyło się bez kilku wypełniaczy, ale mimo tego dostaliśmy bardzo mocną pozycję, która zwiastuje ciekawą przyszłość dla tego zespołu, tylko prosiłbym, żeby na następnym wydawnictwie było więcej progresywnych utworów, bo trzy tutaj to dla mnie trochę za mało, a potencjał na ciekawie rozbudowane kawałki jest spory, do tego prosiłbym o jedną lub dwie więcej ballad w klimacie "Ashes In The Sky". (5) Grzegorz "Gargamel" Cyga

One Machine - The Final Cull 2015 Scarlet

Od pierwszych sekund, gdy włączyłem tę płytę słychać było, że mam do czynienia z petardą. Czuć, że to nowoczesny metal spod znaku Arch Enemy czy Nevermore, ale już od pierwszego utworu "Forewarming" słychać miażdżące riffy, szybkie zwrotki, które trącą Slayerem i refrenem, na którego nuceniu dałem się złapać już po kilku sekundach. Potem dostajemy tytułowy utwór, który również kopie, ale od poprzednika różni się ,po pierwsze, bardziej melodyjnymi solówkami, które wywołują ciary. Po drugie, wokal przypomina trochę Joe Duplantier'a i sam utwór trochę kojarzy mi się z ostatnim albumem Gojiry i po trzecie, utwór ma bardzo taneczny refren, nie żartuję, od pewnego momentu mamy rytm i melodię, która jest utrzymana w klimacie walca. Także, jeśli ktoś chce potańczyć przy cięższej muzyce to tu ma coś dla siebie. Jedynie w tym utworze szwankuje wstęp, który, mimo, że klimatyczny to strasznie rozwlekły i się dłuży. Trzeba przyznać, że zespół dobrze się czuje w dłuższych utworach, ponieważ trzeci utwór obok tytułowego jest drugim najdłuższym na płycie i w tych dwóch utworach muzycy upchali tyle klimatu, ile się tylko dało. Ten również rozpieszcza nas świetnymi melodiami, refrenem, w którym trochę czuć ducha Alice in Chains. Tak samo jest z "The Grand Design", który rozpoczyna się wstępem zagranym na sitarze i wprowadza do utworu trochę orientalnego klimatu, by

Pagan's Mind - Full Circle - Live At Center Stage 2015 SPV

Ten album to pamiątka. Przede wszystkim pamiątka dla zespołu. Pagan's Mind miał nie jednokrotną okazję zagrać na amerykańskim festiwalu Prog Power. Ostatnim razem było to 11 września 2014 roku. Właśnie zapis z tego występu stanowi zawartość "Full Circle - Live At Center Stage". Wydawnictwo jest przepiękne, dwa dyski audio oraz dysk z ruchomymi obrazkami, świetnie opracowany graficznie, znakomicie przygotowany jeśli chodzi o dźwięk oraz obraz. Jest to też prezent dla fanów. Przede wszystkim dla tych, którzy byli na tym koncercie, oraz dla wszystkich innych, którzy cenią muzykę Norwegów. A że cenić można, niech posłuży za przykład moja osoba, bowiem gdy tylko w pobliżu znajdą się jakieś nagrania tego zespołu, to później trudno jest odciągnąć mnie od nich. Pomysł na sam występ muzycy Pagan's Mind też mieli przedni, bowiem w jego pierwszej części zagrali całość albumu z 2002 roku "Celestial Entrance" (od tego tytułu zaczęła się moja przygoda z Norwegami), drugą zaś część wypełniły kompozycje dobrane z całego repertuaru. Ze względu, że ciągle promują "Heavenly Ecstasy" (2011) większość utworów pochodzi właśnie z tej sesji. Są także ka-


wałki z "Enigmatic: Calling" (2005) oraz z "God's Equation" (2007). Nie ma nic za to z debiutu. Oprócz tego znajdziemy cover Davida Bowie "Hallo Spaceboy" oraz instrumentalny kolos "Full Circle". Od niego właśnie ten zarejestrowany koncert uzyskał tytuł. Pagan's Mind to niesamowity kolektyw, który składa się z wyśmienitych instrumentalistów z wybitnymi talentami kompozytorskimi. Do tego Nils K. Rue ze znakomitym głosem, którego nie boi się wykorzystać. Sprawdza się nie tylko w studio ale także na koncertach. Norwegowie bardzo umiejętnie potrafią przekazać na żywo emocje drzemiące w ich muzyce. Udaje się im to, nawet w wspominanym gigancie muzycznym "Full Circle". Fani progresywnego grania oraz samych Norwegów będą usatysfakcjonowani tym co reprezentuje sobą "Full Circle - Live At Center Stage", nie jeden z lubością będzie sobie odtwarzał tą pozycję. Mnie jednak niepokoi jedna sprawa. Mija czwarty rok od ostatniego krążka studyjnego, a o następcy nikt nawet nie wspomina. Odstęp między studyjnymi albumami coraz bardziej się wydłuża. Żal jest tym większy, gdyż Pagan's Mind należy do wyróżniających się kapel z nurtu progresywnego metalu i zawsze dostarcza muzykę o wysokich standardach. W oczekiwaniu na nowość w wersji audio pozostaje nam delektować się dźwiękami z tegorocznego wydawnictwa. \m/\m/

ności, co w połączeniu z niesłabnącą miłością do tradycyjnych odmian metalu potrafi zaowocować może nie jakimś oszałamiającymi karierami czy spektakularną popularnością, ale istnieniem całkiem niezłych zespołów. Jednym z ich jest wydający właśnie ósmy album studyjny Perzonal War. Zważywszy na to, że po okresie demówkowym kolejne płyty pojawiają się średnio co dwa lata to niezła średnia, tym bardziej, że trzymają też one poziom. "The Last Sunset" zaczyna co prawda niezbyt mocny, wręcz przebojowy opener "Salvation", potem też od czasu do czasu mamy bardziej melodyjne numery w rodzaju "What Would You Say?" z niemal popowym refrenem czy "30 Years", ale generalnie króluje na tej płycie tradycyjny heavy. Zwykle szybki, rozpędzony i dynamiczny, jak w singlowym "Metalizer", "Speed Of Time", utworze tytułowym czy ocierającym się o thrash "Times Of Hate", ale nie brakuje też mocarnych, miarowych rockerów, jak: sabbathowy "Never Look Back" czy patetyczny, nieco epicki i orientalny w klimacie, "When Faith Has Gone Forever". Mocna rzecz, na poziomie. (4,5) Wojciech Chamryk

Perversifier - Perverting The Masses 2013 Armée de la Mort

Perversifier to black/thrash'owy francuski akt, który swoją siłą, prostotą kompozycji i pesymizmem, wtacza się do świata muzyki ciężkiej. To 31 minut przedzielone dwoma instrumentalnymi, przygnębiającymi motywami "Invocation of Corrupted Souls" i "I Am Become Death", które przeradzają się w ostre, ciężkie wałki. Po instrumentalnym wstępie, przychodzi kolej na utwór tytułowy. Następnie bardziej bojowo brzmiący "Under Hades Command". Potem kolej na "Killing Spree Pandemy"... Ogółem album tematycznie krąży wokół śmierci, piekła i gwałtów, niczym smoliste kruki wzbijające się wprost w ciemne niebo. Brzmienie albumu jest dość brudne, idealnie pasujące do muzyki, którą tworzą Francuzi. Gitary wypluwają z siebie serie kolejnych prostych, aczkolwiek efektownych i ciężkich riffów. Perkusja puka niczym ulewa po oknach, ciemnych, obskurnych budynków. Bas grzmi w oddali, bardzo rzadko rozjaśniając ciemne niebo kompozycji. Solówki uzupełniają dzieło zniszczenia oraz szorstkość kompozycji - tych twórców perwersji - na (nie)smak i podobieństwo Deathhammer'a. Wokalista brzmi podobnie do Joel Grindem - tylko lepiej. Ogółem mogę polecić fanom solidnego black/thrashu, nie stawiającego specjalnie na rozbudowane kompozycje i paradoksalnie jasno się określając: gramy z kopem, pesymistyczną energią i szybko. Niestety nie jestem jednym z nich. Ode mnie (3,7) Jacek "Steel Prophecy" Woźniak Perzonal War - The Last Sunset 2015 Metalville

Niemcy wszem i wobec znani są z solid-

Pink Jelly Bean - #dirtytweet 2015 Self-Released

Szwajcarzy mają coś w sobie, że bardzo lubią AC/DC. Pink Jelly Bean to już kolejny przedstawiciel z tego kraju - po Krokus czy Sideburn - który manifestuje swoje uwielbienie do Australijczyków. Jedni fani będą jęczeć o wtórności wiejącej z tej płytki, inni po prostu włączą się do zabawy. Odnoszę wrażenie, że ci drudzy wyjdą na tym najlepiej, tym bardziej, że Szwajcarzy mimo jasnej inspiracji, swoje kompozycje przygotowują na najwyższym poziomie. Myślę, że bracia Young i spółka byliby również zachwyceni osiągnięciami Pink Jelly Bean z ich najnowszej EPki "#dirtytweet". Tym bardziej, że muzycy tego młodego szwajcarskiego zespołu swoje dźwięki zaklęli w erze najlepszych dokonań Australijczyków tj. albumach "Highway To Hell" i "Back In Black". Pink Jelly Bean na swoim koncie mają jeszcze jedną EPkę, jest nią płytka zatytułowana "Down, Down" z 2013 roku. Już wtedy muzycy udokumentowali swoją niezłą jakość. Wiele zespołów odnosiło się już do dokonań AC/DC, następne lata z pewnością przyniosą nam kolejnych interpretatorów. Niektóre z nich osiągnęły niemały sukces np. Airbourne. Ja zaś życzę Pink Jelly Bean aby przynajmniej osiągnęli status podobny do tego jaki ma Krokus. Lubicie AC/DC posłuchajcie Pink Jelly Bean! (4) \m/\m/

Poligon - Vremya 2013 Molot

Nie jestem zbyt obeznany z obecną rosyjską sceną thrashową, więc ze sporą ciekawością podszedłem do debiutanckiego krążka Poligon. Jednak podmoskiewska załoga nie zrobiła na mnie zbyt dużego wrażenia. Thrash metal w ich wykonaniu jest poprawny, ale nie porywa i nie wywołuje chęci ponownego odsłuchu. Nie mogę powiedzieć, że 40 minut trwania tego krążka to czas stracony tym bardziej, że słucha się go nieźle, jednak bardzo szybko te dźwięki ulatują z głowy. Słychać spore inspiracje Annihilatorem, pojawiają się czasem ciekawe melodie, a teksty wyśpiewywane przez wokalistę w jego rodzimym języku dodają trochę indywidualnego charakteru. Nie ma tutaj szaleńczych temp, obłędnego napierdolu i szatana. Są za to nieźle napisane kompozycje w większości średnich tempach, a gardłowy stara się śpiewać, chociaż potrafi też wydrzeć ryja. Brzmieniowo jest bardzo współcześnie i Poligon potrafi czasem kopnąć w dupę. Poza tym muzycy wiedzą do czego służą instrumenty, więc w kwestii technicznej nie można im nic zarzucić. To czego im brakuje to większa wyrazistość i ciekawsze, bardziej zapamiętywalne numery. Na program "Vremyi" składa się 9 autorskich kawałków i cover rosyjskiej nowofalowej grupy Kino. Jak na debiut jest naprawdę ok, ale to nie do końca jest ten rodzaj thrashu, o który walczyłem. Można z ciekawości posłuchać, ale żeby w dzisiejszych czasach zaistnieć w tym gatunku potrzeba czegoś więcej niż tylko poprawności. "Vremya" ukazała się już w 2013 roku, więc chyba czas na kolejny materiał. Na pewno nie będę na niego czekał z niecierpliwością, ale jeśli kiedyś jakimś sposobem wpadnie mi w łapy to z ciekawości nie omieszkam posłuchać. (3,8) Maciej Osipiak

Power Theory - Driven By Fear 2015 Pure Steel

Pure Steel Records reklamuje ten album jako "the masterpiece of their career!", jednak faktycznie trzeci krążek Power Theory robi wrażenie. Nowy wokalista Jeff Rose okazał się być tym brakującym ogniwem i zarazem potwierdzeniem starej prawdy, że charyzmatyczny, obdarzony ciekawym i mocnym głosem śpiewak czyni tę przysłowiową różnicę na plus. Rose śpiewa niskim, zadziornym głosem, wykorzystując zwykle średnie rejestry, tak jak w kapitalnym openerze "Spinstress" czy w utworze tytułowym, pozwala też sobie jednak na wycieczki w górę swej skali ("Long Hard Road", "Dark Eagle"), a niekiedy jego wyczyny mogą kojarzyć się z niezapomnianym R. J. Dio ("The Truth Shall Set You Free"). Muzycznie też jest zacnie, tym bardziej, że panowie do - będącego najwidoczniej w głównym nurcie ich zainteresowań - US power me-

talu dorzucają też całkiem spore wpływy Saxon (wspomniany już "Dark Eagle", "Don't Think Twice"), zdają się też cenić dokonania Iron Maiden ("Beyond Tomorrow/After The Fall Reprise") oraz Judas Priest ("Long Hard Road"). Gitarowy duet Bob Ballinger/Nygil Hoch precyzyjnie dozuje serie mocarnych riffów i kąśliwych solówek, basista Alan D'Angelo też wykorzystuje szanse na pokazanie się w roli nieco bardziej okazałej niż tylko dublowanie partii gitar ("Cut & Run"), zaś bębniarz Marton Veress musiał pilnie śledzić perkusyjne wyczyny takiego Scotta Travisa. Obraz całości tej udanej płyty dopełnia soczysty, potężny sound, za który odpowiada basista Accept, Peter Baltes. I chociaż w dzisiejszych czasach naprawdę trudno o arcydzieła i majstersztyki, to jednak "Driven By Fear" do takiego poziomu brakuje już naprawdę niewiele. (5) Wojciech Chamryk

Praying Mantis - Legacy 2015 Frontiers

Praying Mantis na dobre już zadomowiło się w stajni włoskiej wytwórni Frontiers. Wtajemniczeni dobrze wiedzą, co to oznacza. Dla jednych to produkcyjna Mekka, dla innych wręcz odwrotnie. Osobiście raczej stronie od wydawnictw Frontiers, choć kilka ciekawych pozycji od nich wzbogaca moją dyskografię i chętnie do nich wracam. Od ostatniej pełnej płyty Brytyjczyków minęło już sześć lat. Szczerze przyznam, że od dłuższego czasu nie śledziłem losów kapeli i informacja o nowej płycie spadła na mnie niespodziewanie. Po ostatnich dokonaniach "modliszek" nie miałem jednak wątpliwości, że zespół będzie kontynuował obrany kurs i raczej niespodzianek się nie spodziewałem. Zaraz po odpaleniu "Legacy" uderzyła mnie świeżość, która wypłynęła z głośników. "Fight For Your Honour" to świetny otwieracz i udowadnia, że Praying Mantis nie postawiło jeszcze kropki nad "i". Jest żywiołowo i elektryzująco. Zapowiada się świetnie! Kolejny "The One" kupił mnie w zupełności. Numer jest rewelacyjny! Praying Mantis w AORowej wersji, według mnie, sprawdza się naprawdę dobrze. Takimi hitami 30 lat temu zdobywało się listy przebojów! Dalej jest tylko dobrze i bardzo dobrze. Kto by pomyślał, że Praying Mantis odwali nam teraz kupę tak dobrej roboty? Jak zwykle w przypadku tego zespołu jest bardzo melodyjnie, subtelnie, przejrzyście i niezwykle przestrzennie. To za sprawą świetnie zaaranżowanych i brzmiących klawiszy. Przy kompozycjach typu "Better Man" można odpłynąć. John Cuijpers udowodnił, że doskonale pasuje do stylistyki kapeli i serwuje nam wokale z najwyższej światowej półki. Wystarczy wsłuchać się w chociażby "All I See", gdzie chórki po prostu miażdżą! Wspaniałe granie i niesamowicie dojrzałe aranże. Klasa sama w sobie, ot co. Nie ma numerów słabych, czy odbiegających od generalnie wysokiego poziomu wydawnictwa. W ogóle nie denerwuje mnie nieco przesłodzona produkcja, jaką od lat serwuje nam Frontiers. Powiedziałbym nawet, że jest to jedna z lepszych produkcji, jeśli chodzi o tego typu granie. Całość jest nieco przydługa i pod koniec płyty stajemy się może delikatnie senni, jednak wrażenie pozostaje bardzo dobre. Do płytki na pe-

RECENZJE

141


Operation: Mindcrime "The Key" vs. Queensryche "Condition Hüman"

Telenoweli Queensryche ciąg dalszy… Geoff Tate w 2013 roku oficjalnie stracił prawa do nazwy zespołu, ale nie byłby sobą, gdyby nie dał przysłowiowego "pstryczka w nos" swoim byłym kolegom z zespołu. Premiera płyty jego nowego projektu musiała się zbiegać z ukazaniem się kolejnego albumu Queensryche i tak kilka tygodni przed wydaniem "Condition Hüman", Tate wypuścił twór zatytułowany "The Key" sygnowany szyldem Operation: Mindcrime. Pojedynek czas zacząć. RUNDA 1: Okładka "The Key" odstrasza już przy pierwszym kontakcie. Oto na okładce nie widnieje nic innego oprócz odkrytej klatki piersiowej, prawdopodobnie, Geoffa Tate'a. Nasz "bohater" ma także na szyi zawieszonego pendrive'a w kształcie loga Operation: Mindcrime (oraz wcześniejszych solowych dokonań wokalisty). Ma to jawnie odnosić się do warstwy lirycznej, dotyczącej powstawania nowoczesnej technologii. Pomysł brzmi ambitnie, ale… naprawdę? Nie dało się tego inaczej zobrazować? O wiele lepiej wygląda sytuacja z "Condition Hüman". Okładka, utrzymana w ciemnobrązowej tonacji, przedstawia dziewczynkę przecierającą szybę, która tworzy prześwit na wzór loga zespoołu. Za oknem rozpościera się panorama nowoczesnej metropolii. Enigmatycznie prezentuje się także wnętrze pomieszczenia, w którym przebywa dziewczynka. Każdy przedmiot (zabawkowy samolot, maszyna do szycia, znak drogi stanowej) jest zakurzony, spowity pajęczyną, zapomniany. Po lewej można zauważyć lustro, w którym odbija się zjawa przypominająca Sadako z japońskiego horroru "Ring". Troszkę na wzór okładek albumów Dream Theater ("Images & Words", "Awake"), każda rzecz jest miniaturą odzwierciedlającą liryczną stronę krążka. To estetyczna, choć niepowalająca inwencją okładka autorstwa Joego Helma. Punkt dla "Ryśków". "The Key" vs. "Condition Hüman" 0 : 1 RUNDA 2: Liryka Trzeba przyznać, że pod kątem warstwy tekstowej, "The Key" radzi sobie całkiem nieźle. Mamy czterech bohaterów, którzy wspólnie tworzą technologię zmieniającą zastaną rzeczywistość. Chodzi głównie o przechwytywanie negatywnych bodźców i zmienianie ich na korzyść społeczności. Album, będący pierwszą częścią trylogii, przedstawia wszystkie postacie i tworzy zarys konfliktu.

142

RECENZJE

Jedni widzą w technologii indywidualne zastosowanie, a inni altruistyczne - wierzą, że dzięki niej są w stanie ulepszyć świat. Założenia są ciekawe i generalnie cała otoczka fabularna daje radę, szkoda tylko, że w takiej formie jest kompletnie niesłuchana. Ale o tym później. "Condition Hüman", podobnie jak "The Key", jest albumem koncepcyjnym obracającym się wokół tematyki egzystencjalnej oraz problemów społeczno-politycznych można w nich wychwycić tematykę bólu istnienia oraz przemijania, jak również o upadku człowieczeństwa. Już od wielu lat Queensryche nie napisał tak mocnej, dosadnej, a przy tym niezwykle refleksyjnej liryki. Zatem, jak prezentuje się współczesna Kondycja człowieka? Zachęcam do osobistego przeżycia wszystkich opowieści zawartych na krążku. Kolejna wygrana "Condition Hüman", choć w tym przypadku minimalna. "The Key" vs. "Condition Hüman" 0 : 2

oparty na klawiszowo-symfonicznych melodiach (mistyczne chórki robią wrażenie). Nie brakuje też akustycznej ballady, a "Just Us" pod tym kątem naprawdę się wyróżnia - La Torre brzmi tam świetnie, symfoniczne partie nadają kompozycji podniosłego charakteru, a całość wieńczy bardzo udane solo gitarowe. "Condition Hüman", choć to dojrzały materiał, to chwilami sprawia wrażenie niewykorzystanej szansy. Przykładem tego jest "Hourglass", który po energicznym intrze (i to jakim!) przeradza się w szybką balladę w nastrojach Nickelback - dziwaczna to zagrywka, która nie pasuje do nastroju albumu. Płytę wieńczy utwór tytułowy, który idealnie dopełnia progresywną tożsamość Queensryche. "Condition Hüman" to wielowątkowa kompozycja, sprawnie zmieniająca nastroje i melodie. To najlepszy finał od czasów "Eyes Of A Stranger" z "Operation: Mindcrime". Ta runda to miażdżąca klęska grupy Tate'a. "The Key" vs. "Condition Hüman" 0 : 3

RUNDA 3: Muzyka RUNDA 4: Realizacja No i w tym momencie zaczynają się schody… Na "The Key" próżno jest szukać fragmentu, który w całości można by było nazwać udaną kompozycją. Płyta to zlepek niezbyt kreatywnych kolaży gatunkowych, monotonnych melodii i nietrafionych zagrywek rytmicznych. Melorecytacja na "The Stranger" to jakiś żart, "wymyślna" sekcja na "No Queue" nie klei się z melodią prowadzącą (nie wspominając już o solówce), a przesyt wielogłosów na "Kicking In The Door" doprowadza do krwawienia uszu. Nie jest tak, że uwziąłem się na tę płytę. Praktycznie każdy utwór utrzymany jest w powolnym, pseudopsychodelicznym nastroju, który odstrasza już przy pierwszym zetknięciu. Zdziwiłem się, co na tej płycie robi John Moyer (Disturbed), któremu - od czasu do czasu - uda się wyrzeźbić całkiem niezłe partie na basie, chociażby na takim "Ready To Fly". Z całego "The Key" tylko jeden utwór można nazwać mianem "piosenki" i jest to "Reinventing the Future". Zwrotka jest naprawdę niezła - ospała, ale w klimacie świetnego "Promised Land". Wszystko zmienia się z wejściem refrenu, a w kompozycji zmienia się jedynie tonacja i linia wokalna - pozbawiona namiastki melodyjności. Mówiąc krótko: jest gorzej niż źle. Nowy album Queensryche zaczyna się od udanego heavymetalowego szlagiera - "Arrow of Time", a w podobnym klimacie utrzymane są dwa kolejne utwory - "Guardian" oraz "Hellfire". To nośne kompozycje, w których ogromny popis daje Todd La Torre, udowadniając, że jest godnym następcą Geoffa Tate'a. W bardziej progresywne nastroje wprowadza nas "Selfish Lives" oraz "Eye9", w którym na pierwszy plan wychodzą gitarowe popisy Michaela Wiltona i Parkera Lundgrena. Równie świetne wypada "Bulletproof",

Nie oszukujmy się, "The Key" po prostu nie brzmi. Głos Tate'a stracił swoją moc (nie ma nawet jednej popisowej partii), a zespół nie zgrywa się na płaszczyźnie melodycznej. Instrumenty brzmią okropnie i nie jest to wina wyłącznie słabego miksu, ale też wzajemnego przeszkadzania - czasami gitara zagra o kilka dźwięków za dużo, a partia perkusyjna zepsuje spójność utworu. Muzycy nie mają pojęcia o tworzeniu harmonii, co słychać na takich utworach jak "Re-Inventing the Future", "The Stranger" czy "Live or Death". Na "Condition Hüman" z realizacją jest nieco lepiej, choć bez rewelacji. Nie podoba mi się plastikowe brzmienie bębnów Scotta Rockenfielda (w końcu to Pearl, co się dziwić), które dodatkowo zostało słabo zmiksowane z pozostałymi instrumentami. Reszta brzmi nieźle i miło, że zespół zaczął eksperymentować z symfonicznymi melodiami, dzięki czemu materiał zyskał na przestrzennym charakterze (dobrze to słychać na "Condition Hüman" oraz "Bulletproof"). To duży krok progres, względem albumu sprzed dwóch lat, który mocno zawodził w tej materii. Kolejną rundę wygrywa ekipa Wiltona i La Torre. "The Key" vs. "Condition Hüman" 0 : 4 RUNDA 5: Kompozycja Nie będzie oczywiście żadnym zaskoczeniem, że "Kluczysko" również nie broni się na płaszczyźnie kompozycyjnej. Wyłączając słabo brzmiące utwory, płyta może poszczycić się przydługimi przerywnikami, które sztucznie wydłużają materiał - za mało jest w nich samej muzyki, a za dużo monologów. Koniec końców, i tak są mniej męczące od

bardziej "rozbudowanych" numerów, a jedna z pauz ("An Ambush of Sadness") ma całkiem niezłą melodię prowadzącą. Kolejnym problemem jest to, że cała płyta opiera się na tych samych schematach, a pozornie "ciężkie" gitary mają budować psychodeliczny nastrój opowieści. Nie do końca się to sprawdziło. Na "Condition Hüman" każdy utwór jest inną opowieści i różnią się od siebie zarówno na płaszczyźnie muzycznej, jak i melodycznej. Trzeba przyznać, że to dobre zagranie. Szkoda tylko, że płyta - po energicznym początku - nagle spuszcza z tonu i wkracza w bardziej progresywne rewiry. Fani klasycznego ducha Queensryche mogą poczuć się rozczarowani, bowiem - nie licząc pierwszych numerów i "All There Was" - niewiele jest tu heavymetalowej energii, a więcej nastrojowych dźwięków przywodzących na myśl, przytoczonego wcześniej, "Promised Land". Pomimo nieumiejętnie rozłożonych akcentów, sam kierunek jak najbardziej mi odpowiada i chciałbym, żeby zespół kontynuował go na kolejnych płytach. Ostatni punkt ląduje do… The Key vs. Condition Hüman 0 : 5 Panie i panowie, drugą odsłonę Dwóch Progów wygrywa, z miażdżącą przewagą, "Condition Hüman"! Album, pomimo drobnych potknięć, okazał się wielkim powrotem legend prog metalu, który można spokojnie postawić obok pięciu pierwszych dokonań grupy. Natomiast "The Key", nie licząc lirycznego potencjału, nie ma nic do zaoferowania i z premedytacją psuje markę zapoczątkowaną przez legendarny album Queensryche - "Operation: Mindcrime". Tate powinien zejść ze sceny i przejść na muzyczną emeryturę, bo z każdą kolejną płytą coraz bardziej traci szacunek w oczach fanów. Jego "dzieło" otrzymuje ode mnie najniższą notę jaką dotąd wystawiłem, bez żadnych skrupułów. Szkoda, że nie zrekompensuje mi to godzin, które straciłem podczas słuchania tej kaszany. Najważniejsze, że przyszłość Queensryche jawi się w optymistycznych barwach. W końcu mogę z pełną satysfakcją wykrzyczeć: The Ryche is back! "The Key" - (1,5) "Condition Hüman" - (5) Łukasz Jakubiak


wno będę wracał. Zaciekawiła mnie i kilka razy miałem gęsią skórkę, co jest dla mnie wystarczającym argumentem, że warto. (-5) Przemysław Murzyn

Prowler - From The Shadows 2015 Pure Steel

Poraża już "oryginalna" nazwa. Kiedy w gąszczu innych włóczęgów wyłowimy tego właściwego, z Południowej Karoliny, okazuje się, że w wolnych chwilach para się on thrash/tradycyjnym metalem, namiętnie ogląda też horrory. Połączenie tych dwóch pasji mamy na debiutanckim albumie "From The Shadows", ale Prowler wypada w tych ośmiu utworach równie mizernie, jak wampir w słoneczne południe. Owszem, panowie potrafią grać, ale skoro mam słuchać popłuczyn po Metallice czy Metal Church z najlepszych lat, to włączę raczej płyty tych grup niż "I Am Wolf", "The Thing Not Seen" czy "Return To A Lot". Fajnie rozpędza się "Pet Sematary" z repertuaru The Ramones, broni się też zadziorny, pełen energii "Death On Wheels", wszystko też brzmi klarownie i potężnie dzięki Rogerowi Lian, współpracującemu w przeszłości z Overkill czy Slayer. Jednak na dłuższą metę nie daje się tego słuchać, tym bardziej, że każdy utwór jest "wzbogacony" samplami z różnych horrorów czy filmów grozy. Jeden punkt za nieliczne plusy, kolejny za wydanie "From The Shadows" również na kasecie, co daje łącznie: (2)

sowało wyraziste brzmienie starszego RAM. To, które okrasza "Svbversvm" jest nieco spłaszczone, bardziej miękkie i stłumione. Być może właśnie ten czynnik odbiera tej płycie część energii i wigoru, którymi przecież RAM powinien tryskać, zwłaszcza, że wzoruje się na klasykach gatunku. Ostatecznie, poza wspomnianym Portrait na krążku pojawiają się inspiracje Grave Digger ("Forbidden Zone") czy Accept ("Holy Death"), a nawet W.A.S.P. ("The Omega Device"). W efekcie otrzymaliśmy zgrabną i prostą mieszankę tradycyjnego heavy metalu z naciskiem na ten bardziej nastrojowy. Efekt podkreśla produkcja, brzmienie, miks oraz kilka dodających atmosfery ozdobników jakimi są choćby interludium "Terminus" - kontynuacja płyty "Death" czy zawierające mroczne chóry "Temples of Void". Te czynniki miały zapewne korespondować z tematyką płyty, na której w tekstach pojawiają się przebłyski z odległej, postnuklearnej, ciemnej przyszłości. Są jednak na nowym dziele Szwedów także numery, które mogłyby się znaleźć na płycie kilka lat wcześniej. Numerem, który najmocniej przywołuje "stary" RAM jest energiczny, ozdobiony niemal maidenową harmonią "Eyes of the Night". Na drugim miejscu wydaje się być "Enslaver", w którym Oscar Carlquist w swoim charakterystycznym stylu "wyszczekuje" frazy przeplatając je z melodyjnymi partiami, a w pewnym momencie wywrzaskuje słowa niemal dramatycznie. Mi osobiście taki RAM bardziej pasuje. "Svbversvm" nie jest złą płytą. To przecież istny punkt zborny kilku znanych nam dobrze klasycznych stylistyk, dodatkowo ubranych w "ramowy" klimat. Jest to jednak płyta, na której - poza kapitalnym "Eyes of the Night" brakuje silnie wyróżniających się utworów, kawałków-petard, świetnych riffów i pomysłowych kompozycji. Muszę przyznać, że jestem nieco rozczarowana. (3,8) Strati

Wojciech Chamryk

szybki "Rock 'N' Roll Will Never Die!". Jest więc tak, plus minus, poł na pół, więc ocena też wypośrodkowana: (3,5) Wojciech Chamryk

Rebellion - Wyrd Bið Ful Araed - The History Of The Saxons 2015 Massacre

Wygląda na to, że Rebellion bez problemu poradził sobie z odejściem Uwe Lulisa i dwojga innych muzyków przed pięcioma laty, skoro wydaje już drugą płytę po tym personalnym zamieszaniu. Tomi Göttlich skompletował bez problemu nowy skład, a ponieważ zespół wywodzi się z Saksonii, przyszła pora na koncept o dzielnych Sasach. I chociaż "Wyrd Bið Ful Araed - The History Of The Saxons" raczej nie ma świeżości i rozmachu opowieści zainspirowanych dziełami Szekspira czy historią Wikingów, to jednak siódmemu albumowi Rebellion nie można odmówić też atutów. Niemcy są bowiem nadal niezrównani w perfekcyjnym łączeniu tradycyjnego heavy z power metalem ("Take To The Sea", "Runes Of Victory"), efektownie wplatają też weń balladowe ("Slave Religion") czy patetyczne ("Hail Donar") refreny. Jeszcze efektowniej wypadają zaś w surowym, dynamicznym heavy zakorzenionym w latach 80-tych - jeśli ktoś pokochał w tamtych latach Accept czy Grave Digger, to "Irminsul", "Sahsnotas" czy "Blood Court" zachwycą go na pewno, tym bardziej, że Michael Seifert też jest w wokalnej formie, a jego potężny, niski głos wspaniale współgra z warstwą instrumentalną "Wyrd Bið Ful Araed - The History Of The Saxons". (4,5) Wojciech Chamryk

Razorrock - Electric City RAM - Svbversvm 2015 Metal Blade

Uwielbiam szwedzki heavy metal. Za brzmienie, klimat, uzdolnienia szwedzkich muzyków w pisaniu błyskotliwych riffów i kompozycji. Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy usłyszałam "Lightbringer" sześć lat temu, pomyślałam, że oto do grona znakomitych, klasycznie brzmiących szwedzkich grup dołączyła kolejna perełka. Rzeczywiście, RAM nagrał płytę, która porwała mnie swoimi wyrazistymi, ostrymi jak brzytwa riffami, przejrzystym ale jednocześnie mocnym brzmieniem, świetnymi kompozycjami i atmosferą. To był właśnie ten heavy metal typowy dla Szwecji - klasyczne, niemal rodem z lat osiemdziesiątych granie połączone z współczesną produkcją i soundem. Kolejna płyta, "Death", choć także dobra, odrobinę rozmyła to pierwsze, mocne wrażenie. Niestety "Svbversvm" odeszła jeszcze jeden, mały krok od stylistyki "Lightbringer". Być może jej zaletą jest fakt, że jest to najbardziej klimatyczna, mroczna płyta RAM. Jednak to, czy zaletą jest zbliżenie się do estetyki Portrait, a co za tym idzie, pośrednio Mercyful Fate, musi rozstrzygnąć każdy według własnego gustu. Podobnie można ocenić brzmienie. Mi dużo bardziej pa-

2015 Self-Released

Szwajcarzy dziesięć lat przygotowywali swój debiutancki album i jak na tak długi czas od momentu uformowania zespołu aż do wypuszczenia płyty to "Electric City" nie elektryzuje. Nie można tu oczywiście mówić o jakimś totalnym niewypale, bo nie brakuje na tym krążku całkiem udanych utworów: marszowy wstęp "March Of The Rebels" przechodzi w siarczysty numer tytułowy, wypisz wymaluj wyciągnięty ze skarbnicy metalu lat 80tych. Równie ostry i przebojowy jest "First Train To Hell", z kolei miarowy "Fallin' Down" ubarwiają bluesowe akcenty, zaś "Red Bearded Man" partie harmonijki ustnej, co fajnie współgra z surowym, archetypowym riffowaniem a la wczesne lata 80-te. Jeszcze dalej chłopaki idą w rozpędzonych "Doctor $" i "Razorrock", bo to metalizowany rock 'n' roll na modłę Motörhead, tyle, że z wyższym wokalem. I wszystko byłoby fajnie, ale mamy tu jeszcze niesoiony co prawda fajnym riffem (kłania się stara, dobra szkoła AC/DC czy naszego TSA), ale nijaki "Never Look Back", równie sztampowe, na poły balladowe "Silent & Deep" oraz "Another Day (Or The End Of The World)" czy zaczynający się obiecująco, jednak później grzęznący w schematach

Renaissance Of Fools - Spring 2015 Metalville

Na początek parę informacji o samym zespole. Renaissance Of Fools to prog rockowo metalowa kapela ze Szwecji założona przez gitarzystę Daniel'a Magdic'a (ex-Pain Of Salvation) i perkusistę Magnus'a Karlsson'a, aktualnie wspierają ich wokalista David Engström (również Silent Nation) oraz basista Linus Carlsson (ex-Kamtchatka). Przy nagraniu omawianego albumu, muzyków wspierał Kristoffer Gildenlöw, przygrywając na basie w niektórych momentach. Zaś "Spring" to ich drugi studyjny album. Muzycy progresywni mają to do siebie, że dość często potrafią popaść w klimaty refleksji, tkliwości i melancholii. O dziwo potrafią je opisać w niesamowitych barwach i ich odcieniach. Taka właśnie jest płyta przygotowana przez Renaissance Of Fools, bardziej rockowa, mocno nastrojowa i wręcz w swej liryczności epicka. Zdaje sobie sprawę, że dla metal maniaków to tylko nudne, ospałe, wręcz depresyjne dźwięki, ale niech uwierzą na słowo, że tak nie jest. Z pe-

wnością nie pomoże im fakt, że Szwedzi dość często sięgają po aranżacje rodem z progresywnego metalu, zdarza się też, że żeglują w rejony bardziej nowoczesne ocierając się o groove. Także przynajmniej fani progresu nie będą się nudzić, bo zespół sięga nie tylko po różnorodne style, ale bardzo ciekawie komponuje swoje utwory. Fan znajdzie w nich cały arsenał środków wyrazu wykorzystywany przez muzyków z tego nurtu. Operowanie nimi Szwedom przychodzi z łatwością i praktycznie sprawdza się w każdym momencie. Najbardziej spektakularnym przykładem tej umiejętności jest kompozycja tytułowa, która jest w zasadzie pięcioczęściową, trwającą prawie pół godziny suitą. Niech ktoś ze zwolenników progresywnych dźwięków powie, że się nudził przy "Spring", że mimo ogólnej atmosfery smutku i zadumy, nie targał nimi cały wachlarz uczuć, na czele z tym, że jednak jest w tym albumie coś optymistycznego. Renaissance Of Fools to jeden z jaśniejszych punktów na mapie progresywnej sceny, choć oczywiście bardzo licznych, nie ułatwiających w wyborze tych najbardziej ulubionych. Liczę jednak, że fani dadzą szansę tej kapeli (4). \m/\m/

Reverence - Gods of War 2015 Razar Ice

Pochodząca z Detroit, amerykańska grupa Reverence już w momencie powstania została okrzyknięta super grupą. Nic w tym dziwnego skoro band zgromadził muzyków znanych z takich grup jak Tokyo Blade, Savatage, Crimson Glory a dodatkowo posiada w swych szeregach znanego z Jack Starr's Burning i Riot V, obdarzonego czterema oktawami, wokalistę Todda Michaela Halla. Jak doskonale wiemy znane nazwiska nie gwarantują z miejsca nagrania ponadczasowego albumu i tak się stało w przypadku rzeczonej grupy i ich debiutanckiej płyty "When Darkness Calls" z roku 2012. Minęły trzy lata i na rynek trafia kolejna produkcja sygnowana marką Reverence. Album "Gods Of War" to jedeneścia metalowych, melodyjnych utworów utrzymanych na przyzwoitym, dobrym poziomie, ale podobnie jak w przypadku debiutu, na kolana nierzucających. Grupa gładko przemieszcza się w obrębie stylistyki heavy/power metalowej czasami zbliżając się do Judas Priest, tak jak w rozpoczynającym płytę utworze tytułowym a czasami galopując niczym Helloween choćby w dynamicznym "Heart Of Gold". Dużo przebojowego, melodyjnego grania połączonego z metalowym żarem znajdziemy w takich numerach jak "Angel In Black", "Choices Made", czy zapiętym mroczną klamrą "Tear Down The Mountain". Sporo tu także agresywnych, niemal thrashowych riffów gitarowych "Blood Of Heroes", "Battle Cry", połączonych z przebojowością. Najlepszym tego przykładem "Cleansed By Fire" ze świetnym melodyjnym refrenem. Muzycy nie szczędzą nam także gitarowych solówek, jednak w większości nie pozostają one w głowie na dłużej. Podsumowując - "Gods Of War", to album z pewnością warty zainteresowania, doskonale zagrany i zaśpiewany, jednak mam poważne wątpliwości, by stanowił przepustkę do pierwszej ligi metalowej dla zespołu. Dlaczego? Moim zdaniem

RECENZJE

143


kompozycje nie porywają, są utrzymane na przyzwoitym, niezłym poziomie - ot w sam raz na zespół aspirujący do elity metalu… wciąż jeszcze aspirujący. (4.5) Tomek "Kazek" Kazimierczak

Riverside - Love, Fear And The Time Machine 2015 Mystic Production

Licząc wszystkie pełnowymiarowe albumy studyjne, "Love, Fear And The Time Machine" jest szóstym naszej eksportowej marki Riverside. Grupa znajduje się już na takim etapie kariery, że dosyć dawno porzuciła konieczność dostarczania kolejnych argumentów, że należy do grona kapel szanowanych i uznanych w progrockowym środowisku dobrej muzyki. To jest niejako "oczywista oczywistość". Kwartet tworzy swoje kolejne płytowe rarytasy według precyzyjnie nakreślonego planu, a ta uwaga dotyczy także stylistycznej zawartości wydawanych longplayów. Zanim dysk z nowymi kompozycjami trafił do dystrybucji Mariusz Duda w swoich wypowiedziach zaznaczał, że tym razem główne akcenty rozłożone zostaną między innymi na nieco łagodniejsze brzmienie i nośną, łatwo wpadającą w gusta melodykę. Jak powiedzieli, tak zrobili, cholernie konsekwentnie i profesjonalnie, ponieważ w działalności Riverside panuje od zawsze zasada "zero tolerancji dla bylejakości". Trzeba mieć dużo pozytywnej energii, pewności siebie i wiary we własne umiejętności, żeby już na wstępie pracy twórczej dosyć jednoznacznie zdefiniować zamierzenia i profil muzyczny przyszłej publikacji fonograficznej. Przecież zawsze istnieje ryzyko, że coś nie "wypali", zmianie ulegnie koncepcja, "rozjadą" się oczekiwania muzyków. Tak się czasami dzieje, wcale nierzadko, ale po wysłuchaniu nowego albumu okazuje się, że Riverside takie przypadki się nie imają. Po raz kolejny potrafią zaskoczyć szerokie rzesze publiczności, swoją niebanalną, nietuzinkową, piękną melodycznie i długimi momentami dosyć łagodną brzmieniowo ofertą. W tej muzyce, ujętej w ramy dziesięciu nagrań można się "zadurzyć" od pierwszego dźwięku. Głównie w kapitalnych tematach melodycznych "wypływających" praktycznie w każdej kompozycji. Jednak pomimo świadomego "zmiękczenia" warstwy brzmieniowej, Riverside nie rezygnuje ze swoich od dawna skatalogowanych priorytetów artystycznych. Wielokrotnie na nowej płycie pojawiają się zadziorne, dynamiczne i energetyczne zagrywki gitarowe, świetnie wkomponowane w zawartość albumu. Autorzy zaprojektowali także stosowne terytorium dla akordów basowych. Pięknie sprawują się klawisze w trafnych proporcjach syntezatorowej elektroniki i ciepłych, intensywnych organów. A perkusja w bezbłędny sposób potrafi "pogonić" dźwięki w dynamicznym biegu, by w zupełnie innym kontekście usunąć się w cień, dyskretnie dyktując rytmiczny puls kompozycji. Imponujący jest także sposób, w jaki wykonawcy kształtują klimat, pięknie przechodząc od melancholijnych refleksji, "podlanych sosem" nostalgii do fraz hard rockowego żywiołu. Uwagę zwraca fantastyczne, ciepłe, naturalne brzmienie każdego instrumentu, z przykładem klawiszy, gdy organy w popisowej partii w "Afloat" tworzą taką nastro-

144

RECENZJE

jowość, jakby chciały sprowokować słuchaczy do zwierzeń w kameralnych warunkach. Otrzymujemy sam konkret, bez epatowania elektronicznymi gadżetami, przesterami. Słuchając "Love, Fear And The Time Machine" podoba mi się jeszcze jeden aspekt. Mariusz Duda potrafi odciąć "riversideowe" kompozycje od stylistyki solowego projektu Lunatic Soul, choć zdarza się, że w niektórych fragmentach, nielicznych, właściwości te się krzyżują. Dzięki takiemu zabiegowi- nie wiem, czy jest to działanie z premedytacją - oba te przedsięwzięcia zachowują autonomię artystyczną, co nie należy do zadań łatwych i bezproblemowych. Ale powróćmy do płyty Riverside. Dla podkreślenia, że mamy do czynienia z szóstym wydawnictwem dyskograficznym Mariusz wykoncypował - a sam przyznaje, że lubi takie "gierki" - że tytuł albumu składał się będzie z sześciu wyrazów. Naturalnie nie jest to czynnik decydujący o fakcie, że otrzymaliśmy album znakomity, bez skaz i załamań formy. Utwory, jak na Riverside, średniej długości, bez żadnego "dwucyfrowca", pomimo niekiedy piosenkowej formy, chwytliwych refrenów, nic nie straciły ze swojej progresywności, a prym w tym gronie wiedzie ponad 8 - minutowy "Towards The Blue Horizon", posiadający zdecydowanie najbardziej złożoną strukturę, od brzmienia począwszy aż po podziały rytmiczne. Utwór zmienia się jak kameleon, od delikatnych wokali po dosyć surowe, cięższe partie gitarowe. Różnorodność przykuwa uwagę słuchacza, szczególnie charakterystyczny riff, przejścia z fraz super melodyjnych do fragmentów pulsujących dynamiką, wręcz gitarowo i perkusyjnie agresywnych, odbywają się niezwykle płynnie i bezkolizyjnie, nie wywołując żadnych dysonansów rytmicznych. Gdy stwierdzimy, że jesteśmy wyczerpani intensywnością rockowych impulsów, łatwo znajdziemy ukojenie w pół - akustycznym "Time Travellers", z kunsztownymi gitarami, zarówno na polu akustyki, jak też elektryki. A partia na elektryczne struny o delikatnie kosmicznym brzmieniu od granicy 3:10 po prostu zachwyca swoją urodą i atmosferycznością. Wprawdzie jej maniera i brzmienie delikatnie trąca podobieństwem do zwyczajów instrumentalnych Pata Metheny, ale sądzę, że jest to całkowicie przypadkowa zbieżność, a szukając dalej punktów stycznych z innymi "wioślarzami" wpadniemy w paranoję. Każdy, kto chce delektować się świeżymi i urokliwymi dźwiękami, celebrować słuchanie tego albumu, moim zdaniem najlepiej w słuchawkach, żeby nic nie uronić z mnogości niuansów, ten powinien "musowo" sięgnąć po "Love, Fear And The Time Machine". Gdyby tak się zastanowić, to rockmani z Riverside każdy składnik naszego życia wymieniony w tytule wspaniale "ubrali" w dźwięki. Oczywiście to kwestia pewnej dowolności interpretacji, ale na albumie jak "Miłość" są utwory intymne, spokojne i romantycznie finezyjnie. Są także songi o charakterystyce "Strachu", o sporym potencjale dynamiki, okraszone masywnymi i solidnymi riffami. Natomiast "Maszynę czasu" kreuje nieco kosmiczny nastrój, odlotowe pasaże instrumentalne, klawiszowe krajobrazy. Jednym słowem, jest świetnie! (5)

gendarnego "A Crystal Vision", jednak prezentowały one dość wysoki poziom. Poprzedniego materiału kwartetu z Connecticut "Fallen" nie dane było mi usłyszeć, więc może dlatego ich nowe dziecko wzbudziło we mnie spore kontrowersje. O ile możemy stwierdzić, że "Ravensong" jest "amerykańska" jeśli chodzi o klimat i samą muzykę to z amerykańskim power metalem ma już niewiele wspólnego. Szybkości za wiele tu nie uświadczymy, choć oczywiście przyspieszenia też się pojawiają. Natomiast sporo tym razem w tych dźwiękach hard rocka i groove co słychać momentami nawet w takim trochę nonszalanckim sposobie śpiewania Rob'a. Z jednej strony dużo ciężkich riffów, a z drugiej sporo spokojnych fragmentów. Momentami pojawia się też klawisz robiący za tło, ale na szczęście użyty jest bardzo oszczędnie i nie przeszkadza w odbiorze. Z pozytywnych rzeczy muszę wymienić przede wszystkim znakomite sola, które naprawdę robią dobrą robotę i ubarwiają chyba każdy numer. Poza tym jest też dużo naprawdę niebanalnych melodii, a zdecydowana większość utworów ma swoją tożsamość. Wyróżnić mogę też kilka numerów takich jak otwierający program "Death Kills", który podobałby mi się jeszcze bardziej gdyby nie baaardzo średnie zwrotki. Oprócz tego mój ulubiony "So Cold" ze świetnymi melodiami. Oba należą do najszybszych na płycie i może stąd moja sympatia. Pozostałe wałki zawierają zarówno ciekawe momenty jak i te zupełnie nijakie. I teraz przejdźmy do negatywów. Dla mnie będzie to zdecydowanie ilość wypełniaczy na płycie, nie najlepsze brzmienie oraz nowoczesny charakter tej muzyki. Nowoczesny oczywiście w stosunku do starszych materiałów. Słychać, że zespół ewidentnie zmierza w tym kierunku i co raz bardziej oddala się od swoich korzeni. Mam nadzieję, że nie odpłyną za daleko. "Ravensong" to nawet niezły album i jak już się go włączy to słucha się całkiem ok, ale nie ma się za bardzo ochoty do niego wracać. Jeśli wydadzą w przyszłości kolejny krążek do pewnie i tak go przesłucham, jednak z wypiekami oczekiwać go nie będę. (3,5) Maciej Osipiak

PS. Michał urwie mi łeb za tak długi tekst. Ale napisać o płycie Riverside w kilkunastu zdaniach, to tak jakby nic nie napisać. Sorry Michał! Sacred Oath - Ravensong 2015 Angel Thorne Music

To już piąty krążek, nie licząc nagranego na nowo debiutu, od czasu powrotu Sacred Oath do grania. Niestety żadnemu z nich nie udało się dobić do poziomu le-

Wojciech Chamryk

Sacrilege - Six6Six 2015 Pure Steel

Na szczęście "Six6Six" jako całość jest znacznie ciekawszy od kompilacji "Ashes To Ashes". Tu środek ciężkości przesunął się nieco bardziej z nowej fali na doom metal, dzięki czemu poszczególne utwory stały się jeszcze mroczniejsze i bardziej drapieżne. Charakterystyczne, wiele zawdzięczające Black Sabbath riffy stanowią więc o sile "Lucifer's Soldiers", "Sanctuary" czy ponad ośmiominutowego kolosa "Eyes Of The Lord", również partie wokalne Beadle'a to często wykapany Ozzy O. ("In Hell", "Forever After"). Poza wymienionymi utworami spore wrażenie robią też miarowy riffowiec "Welcome To The Dragons Den" i mroczna ballada "Paranoia", zresztą typowych wypełniaczy tu nie ma, cały materiał trzyma poziom. (5) Wojciech Chamryk Satan - Atom by Atom 2015 Listenable

Sacrilege - Ashes To Ashes 2015 Karthago

Włodek Kucharek

mów. Sacrilege Billa Beadle nigdy nie udało się tego osiągnąć, jednak pomimo rozpadu grupy jej lider nie przestawał tworzyć, a cztery lata temu zdecydował się reaktywować zespół, wydając od tamtego czasu pięć płyt z premierowymi i archiwalnymi kompozycjami. Niedawno dołączyły do nich dwie kolejne, dzięki Pure Steel Records i Karthago Records, tak więc bez cienia przesady można powiedzieć, że Sacrilege w bardzo krótkim czasie z nawiązką nadrobili wydawnicze zaległości sprzed lat. Na kompilacji "Ashes To Ashes" mamy całkiem kompetentny wybór czternaście zremasterowanych utworów z różnych lat działalności zespołu, począwszy od kaset demo z lat 80-tych do tych dostępnych tylko na niskonakładowych albumach wydanych w postaci CD-R. Dają one całkiem dobry wgląd w potencjał i umiejętności zespołu - jednoznacznie kojarzonego z nową falą brytyjskiego metalu dzięki takim numerom jak tytułowy czy "The Ruler", ale też czerpiącego z hard rocka (zeppelinowy "Rock 'N' Roll With The Devil"), doom metalu (mroczny "Gates Of Hell") czy wykorzystujący w aranżacjach klawiszowe ("The Traveller") czy smyczkowe partie ("The Fight Back"). Szkoda tylko, że nie zawsze wypada to równie interesująco: "Feeding On The Humans" to zdecydowanie zbyt długa, rozwleczona i nijaka kompozycja, równie monotonny jest "Ascention", nie przekonuje też balladowy "The Dawn It Dies", w sporej części brzmiący niczym mniej udany brat bliźniak "Before The Dawn" Judas Priest.

Ta brytyjska grupa z nurtu NWOBHM w pierwszych latach istnienia (19821987) wypuściła tylko kilka kaset demo, które nie spotkały się z jakimś szczególnie przychylnym przyjęciem, zwłaszcza ze strony przedstawicieli wytwórni płytowych. Sytuację dodatkowo komplikował fakt istnienia swoistej konkurencji, to jest zespołu o tej samej nazwie z wokalistką Lyndą Simpson, który w dodatku w ciągu dwóch lat zdołał wejść na profesjonalny poziom za sprawą dwóch albu-

Brytyjski Satan jest jednym z tych zespołów, któremu udało się zgarnąć najdobitniejszą nazwę. Nic dziwnego, powstał w 1979 roku, wtedy wachlarz nazw do wyboru był większy. Najdobitniejszą przynajmniej pod kątem jej prostoty i mocy rażenia, bo sami muzycy przyznają, że mieli przez nią niejedne problemy. Mimo, że muzycy tej NWoBHMowej formacji grali także w czasie niebytu zespołu Satan, a więc w latach 1987-2013, powrót tej kultowej grupy został przyjęty bardzo gorąco. Nie dość, że zespół wrócił w dokładnie takim samym składzie w


jakim nagrywał "Court In the Act" w 1983 roku, to jeszcze zaprezentował nam krążek będący istnym wehikułem czasu. Tak, "Life Sentence" z 2013 roku był godnym następcą "Suspended Sentence" z 1987 roku. Zaraz po wydaniu reunionowej płyty Brytyjczycy ruszyli w trasę i zarejestrowali koncertówkę "Trail of Fire", będącą zapisem występów w Ameryce Północnej. Grupa nie kryła się z tym, że niemal od razu zabrała się za pisanie numerów na kolejny album. Tak też się stało, "Atom by Atom" wyszedł ledwie dwa lata po "Life Sentence". Hm. Tym razem grupa nas nieco zaskoczyła. O ile jeszcze dwa lata temu kreowała się na prawowitego nosiciela kaganka oldschoolu (toż to żadne tam małolaty ubierające się w białe adidasy i próbujące odtwarzać dawne dzieje, tylko żywa legenda!), o tyle "Atom by Atom" jawi się jako płyta wyprodukowana w XXI wieku. Jest to oczywiście porcja absolutnie klasycznie brzmiących numerów heavymetalowych o tradycyjnym soundzie. Nie wydaje się ona jednak tak bardzo kłaniająca się archaizmowi jak w przypadku "Life Sentence" wręcz wołającym "pochodzę z lat osiemdziesiątych!". "Atom by Atom" przede wszystkim nie boi się ani ciężaru, ani ostrzejszego brzmienia. Krążek brzmi mocniej i agresywniej niż poprzedniczka. Wrażenie to potęguje także fakt, że jest bardziej dynamiczny i szybszy niż ona. W zasadzie mamy do czynienia z pakietem typowych dla Satan energicznych, wcale nie prostych riffów, tworzących kanwę dla wszystkich dziesięciu utworów. Można się zasłuchać w "Atom by Atom" skupiając się na samych riffach są interesujące, bogate i zmieniają się jak w kalejdoskopie. A to dopiero część płyty. Jej bardzo charakterystycznym elementem są melodyjne linie wokalne bardzo nastrojowo wyśpiewywane przez Briana Rossa oraz trafiające się tu ówdzie ciekawe solówki, jak choćby ten gitarowy pojedynek z "The Devil's Infantry" czy "Farewell Evolution". Płyta jest bardzo zgrabnym połączeniem tempa z melodyjnością. Na "Atom by Atom" trafiły kawałki nieco w stylu NWoBHM takie jak "Ruination" czy "Bound in Enmity" ale również te niemal thrashujące takie jak "The Devil's Infantry". Wyjątkiem jest wolniejszy - co nie zmienia faktu, że również obdarzony ciekawym riffem - prawie hymniczny "My Own God" i zamykający płytę niemal progresywny "The Fall of Persephone". Niewątpliwie najnowsze dzieło Satan jest płytą interesującą, pełną efektowych, "inteligentnych" gitar, ciekawych kompozycji i obdarzoną tym klimatycznym, NWoBHMującyh feelingiem kreowanym głównie przez wokalistę. Pozytywny jest fakt, że zespół powracający po latach nie wpadł w pułapkę kopiowania samego siebie i odcinania kuponów od sławy lat osiemdziesiątych. (4,5)

Pierwszy z nich, wydany w 1983r. przez Ebony Records "Loose 'N Lethal" to jedna z perełek brytyjskiej nowej fali metalu wczesnych lat 80-tych, kolejny "Hyperactive" też nie przynosi wstydu swym twórcom. Grupa reaktywowała się 20 lat temu, ale - co cieszy - nie odcina tylko kuponów od lat dawno "minionej sławy, wydając w miarę regularnie udane albumy studyjne. Najnowszym jest "7", jak łatwo się domyślić siódmy album w dorobku Savage. Słychać, że zespołowi weterani, Chris Bradley i Andy Dawson, wspierani przez grającego z nimi już od ładnych kilkunastu lat Marka Nelsona oraz najmłodszego w tym gronie syna Chrisa, Kristiana, są w formie. Można tu odnieść wrażenie, że czas zatrzymał się dla nich tak w okolicach 1984 roku, stąd tak duża liczba na tej płycie szybkich, kąśliwych, surowych i zarazem melodyjnych numerów w rodzaju "I Am The Law", "Lock 'N' Load", "Circus Of Fools" czy "Speed Freak". Czasem robi się bardziej miarowo, jak np. w "Crazy Horse" bądź w "Children Of The Night" ale też dynamicznie, jest też patetyczna ballada "The Road To Avalon (Sins Of The Father)". I chociaż nie wszystkie utwory, szczególnie monotonny w końcówce "Payback's A Bitch", nie są tak udane jak te wymienione, to jednak "7" trzyma generalnie poziom. Limitowane wydanie tego albumu dopełnia pierwsza w historii Savage, ogólnie dostępna koncertówka "Live 'N' Lethal" i tutaj tytuł też dobitnie sugeruje z czym mamy do czynienia - odegranym w całości, chociaż w nieco zmiennej kolejności, kultowym debiutem, z "Let it Loose" na koniec, dopełnionym co lepszymi utworami z albumów "Sons Of Malice" i "Xtreme Machine" oraz "We Got The Edge" z 12"EP-ki oraz drugiego LP. Wszystko brzmi tu bez zarzutu, począwszy od wykonania, aż do klarownego, mięsistego brzmienia. W dodatku nikt nie kombinował, to po prostu rzetelny, autentyczny zapis koncertu, bez jakichś dziwnych przerw między utworami czy wyciszania publiczności. Dlatego wybór pomiędzy zakupem jedno płytowej wersji "7" a tej z koncertowym krążkiem jest oczywisty - trzeba brać 2CD, tym bardziej, że ich oprawa graficzna też zachęca do kupna. (5) Wojciech Chamryk

anę heavy metalu. Riffy nie są gęste, wokale czyste i subtelne, a same linie melodyczne spokojne. Nie zmienia to faktu, że sama muzyka niczym języczek u wagi przechyla się raz w stronę hard rocka, raz w stronę progresywnego metalu. Całość wydaje się jednak idealnie wyważona i bardzo dojrzała. Niewątpliwie Shadowkiller jest kierowany właśnie do miłośników amerykańskiego metalu z nurtu tak zwanego power/progressive. Nurtu, który zgarnął wszystkie karty ponad dwudziesta lat temu i teraz trudno przywrócić mu świetność. Shadowkiller niestety nie dorównuje tuzom tego gatunku, niemniej jednak dobrze odnajduje się w takiej estetyce. Grupa pierwszy krążek wydała w 2013 roku, ale zapewne dopiero zmiana wytwórni na Pure Steel pomogła jej się nieco bardziej wypromować. Płyty przez wzgląd na jej harmonię, spójność i dojrzałość słucha się bardzo przyjemnie. (4) Strati

Signum Regis - Chapter IV: The Reckoning 2015 Ulterium

Słowacy kontynuują na swym czwartym albumie to, co niedawno tak efektownie zaprezentowali na EP-ce "Through The Storm", jednak długograj "Chapter IV: The Reckoning" nie robi już na mnie takiego wrażenia jak tamten materiał. Teoretycznie wszystko się zgadza: Mayo Petranin nie stracił głosu, instrumentaliści nadal na niezłym poziomie łączą power metal z tradycyjnym heavy z ósmej dekady ubiegłego wieku, a brzmienie jest konkretne, jednak za dużo na tym krążku sztampowych wypełniaczy i schematycznych, przewidywalnych rozwiązań. Na EP-ce było bardziej heavy, tu - nawet jeśli jest ciężej, albo utwór zaczyna konkretny, mięsisty riff - to i tak, raczej prędzej niż później, pojawi się typowo powerowa galopada i melodyjny refren. Jednak czasem Signum Regis potrafią połączyć dawny heavy ze współczesnym powerem w całkiem intrygującą całość, jak w surowym, ale i melodyjnym "Prophet Of Doom" czy "The Voice In The Wilderness", jeszcze fajniej brzmią w oldschoolowym "The Kingdom Of Heaven", jednak jako całość mogę polecić tę płytę tylko najbardziej maniakalnym fanom współczesnego power metalu. (3,5) Wojciech Chamryk

Shadowkiller - Unitl the War is Won Strati Savage - 7/Live 'N' Lethal 2015 Minus2Zebra

Wiele zespołów nurtu NWOBHM na dobrą sprawę odeszło w zapomnienie, nim zaczęła się ich kariera. Savage mieli szczęście o tyle, że w ich przypadku nie skończyła się ona na wydaniu demo czy singla, bowiem przed rozpadem w 1986 roku doczekali się aż dwóch albumów.

2015 Pure Steel

Ten kalifornijski zespół z powodzeniem mógłby funkcjonować na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, w tym samym muzycznym świecie, w którym swoje największe sukcesy odnosił Queensryche, Savatage czy nawet Metal Church i W.A.S.P.. I choć w muzyce Amerykanów można znaleźć odniesienia do tych grup, zwłaszcza do dwóch pierwszych, jest to zespół grający lekką odmi-

Slayer - Repentless 2015, Nuclear Blast

Dobra, mamy tutaj dużo rzeczy do omówienia, więc oszczędźmy sobie rozwlekłych wstępów. Wszyscy zainteresowani wiedzą, że mamy do czynienia z nowym albumem Slayera, że w składzie nie ma już Dave'a Lombardo i nieodżałowanego Jeffa Hannemana oraz, że całą muzykę przygotował Kerry King. Jak więc wygląda następca "World Painted

Blood"? No, szału tu nie ma. Album rozpoczyna się relatywnie krótkim i klimatycznym intro. Przynajmniej z początku klimatycznym, gdyż szybko kompozycja zaczyna cierpieć na to, co jest zresztą mankamentem większości innych utworów na tym albumie. Numery mają w środku bardzo wiele zbytecznych partii, które są zwyczajnie tymi samymi motywami powtarzającymi się trochę bez celu i pomysłu. Czuć, że brakowało koncepcji, w którą stronę ma podążyć dana kompozycja, przez co zespół co i rusz plącze się i plącze, by w końcu skończyć utwór, w sumie bez żadnego wyraźnego meritum czy punktu kulminacyjnego. Szybko okazuje się, że początek albumu jest w sumie najlepszą jego częścią. Po niespełna dwuminutowym intro wbiega właściwy numer tytułowy. Jest to pełen energii hicior - tego nie da mu się odmówić, jednak nie jest to ten Slayer, który rzeźbił agresywne riffy i niesamowite, rozsiewające ciary na plecach przejścia. Partie są proste, wręcz prostackie, a rozkład dźwięków w taktach uproszczony jak u jakieś początkującej kapeli. To wszystko nie jest złe, jednak nie jest to dobry thrash. Nie jest to nawet dobra muzyka, Jest to bardziej granie w stylu Trivium i to gorzej od samego Trivium. Na tym albumie będą nam niemal stale towarzyszyły proste rozwiązania - proste, wręcz bezmyślne riffy, proste akordy, proste zagrywki, proste refreny, proste struktury kawałków, i tak dalej, i tak dalej. To nie jest ten Slayer, który potrafił wykuć prawdziwie kunsztowne kompozycje - przemyślane, dobrze zaaranżowane, a przy tym agresywne. Po dość dobrym początku, zaczynają się coraz większe odmęty metalcore'owego stylu gry. "Repentless" przypomina to, co Slayer starał się zrobić na "God Hates Us All", z tym że trzeba przyznać, że teraz brzmienie jest nieco lepsze, bo nie ma tej irytującej i nieczytelnej ściany dźwięku perkusja i gitary brzmią bardziej organicznie. No fajne, ale co z tego, jak zawartość muzyczna kuleje? Jeżeli, ktoś napalił się na nowy album Slayera po obejrzeniu teledysku do utwory tytułowego, to gratuluję. Reszta albumu w ogóle nie przypomina tego, co możemy na nim usłyszeć. Z grą solowa jest różnie. Słychać, które leady wyszły spod ręki Gary'ego Holta, a które są dziełem Kerry'ego Kinga. No, niestety King strasznie odstaje od rzemiosła Holta, który jest nieporównywalnie lepszym gitarzystą i który lepiej rozumie zagadnienie podejścia do uzupełniania riffów odpowiednimi solówkami. No, King robi to co zwykle jakieś losowe naparzanie w progi, męczenie wajchy z prawie taką samą lubieżnością jak Kirk Hammett molestuje pedał wah-wah - wszystko to bez jakiegoś głębszego pomysłu czy planu. Tyle, że kiedyś to nawet pasowało do muzyki Slayera i dobrze brzmiało, a teraz jest wręcz przeciwnie. Gary Holt za to błyszczy swoimi dobrze skrojonymi popisami, naprawdę wzbogacając kompozycje swoimi leadami. To, czego zabrakło to melodyjność. Nie chodzi tutaj o słodkopierdzące melodyjki czy inne wsiurskie potupanki, chodzi o melodykę, która zawsze była obecna w thrashu i która podnosiła jego poziom jakości. Januszowym sceptykom, którzy teraz stwierdzą, że przecież to hurr durr Slayer i ma napierdalać, przypominam takie kawałki jak "Angel of Death", "Crionics", "Black Magic", "At Dawn They Sleep" czy choćby "Dead Skin Mask". W nich Slayer nie dość, że srogo promieniował agresją i bezprecedensowym łomotem, to jeszcze potrafił wpleść w to wszystko kunsztowne przejścia. Tego typu wstawek i motywów zabrakło praktycznie całkowicie na "Repentless". Jeżeli Slayer się gdzieś na albumie sili na jakąś melodię czy ciekawsze bridge'e, wypada to mdło i z wymuszoną sztucznością. I nawet nie zaczynajmy po-

RECENZJE

145


ruszać kwestii wokali Arayi. Mille z Kreatora potrafi śpiewać na nowych albumach. Gerre z Tankarda potrafi śpiewać na nowych albumach. Blitz z Overkilla potrafi śpiewać na nowych albumach. Cholera, nawet Angelripper z tym swoim głosem słaniającej się nad grobem kobyły potrafi śpiewać na nowych albumach Sodom. A Araya? Albo śpiewa czysto jak dziadek próbujący małpować Serja Tankiana albo drze ryja jak jakiś pryk w kolejce do przychodni. I niemalże wszystko na góra dwóch dźwiękach. No, błagam - gdzie te piękne zaśpiewy z "Show No Mercy"? Gdzie te agresywne wciry z "Reign in Blood"? Słuchając przez te kilkanaście minut jak się Araya męczy było samo w sobie nie lada męką. Człowiek aż żałuje, że nie może mu zabrać mikrofonu. Lepiej by było, gdyby śpiewał ktoś inny w Slayerze. No, ale jak to herezja, świętokradztwo, Slayer tylko z Arayą i tak dalej. Otóż nie do końca. Gdy taka ikona jak Mark Shelton już nie wyrabiała z wokalami w Manilla Road, to na plan wkroczył Hellroadie. Mark dalej gra na gitarze, udzielając się czasami wokalnie, lecz główne obowiązki "mikrofonowego" dzierży teraz inna osoba, która dysponuje zbliżoną barwą głosu do samego Sheltona. I jak pokazują ostatnie albumy Manilla Road (oraz koncerty) - zdaje to egzamin! I to nie jest odosobniony przypadek. Może warto pomyśleć o czymś takim w Slayerze, zanim ten osiągnie ostateczne poziomy żenady. No dobrze, ale warto też wspomnieć o tych trochę lepszych momentach, które spotkamy na "Repentless", choć nie ma ich wiele. Jest ich tak mało, że można je wszystkie(!) wymienić z marszu. Nadmienię, że wypunktowane motywy nie są jakimiś onieśmielającymi, misternymi pozycjami, lecz są po prostu lepsze od pozostałej nieciekawej zawartości albumu. Mamy więc tutaj intro "Delusions of Saviour" (dopóki nie traci pomysłu na siebie i nie zaczyna męczyć buły - dodam, że to naprawdę trzeba umieć, by stworzyć kawałek trwający 1:55, który męczy bułę), "Repentless" (a zwłaszcza solówki Holta, dzięki którym można przymknąć oko na prostackie riffy i - co za niespodzianka - męczenie w nich buły), riff pod zwrotkę w "Take Control", perkusyjne przejście przed całkiem smaczną solówką Holta w "Cast the First Stone", przyspieszenie w "Implode" oraz "Atrocity Vendor" (a zwłaszcza jego początek). Jak widać, by dokopać się do czegoś lepszego, trzeba rozbierać kawałki na części pierwsze, a chyba nie o to chodzi w albumie muzycznym. Muzyka na płycie powinna być dobra jako całość, albo przynajmniej serwować kilka dobrych utworów, a nie raptem prezentować jako taki poziom w niektórych swych segmentach. Swoją drogą - to, co zostało zrobione z "Atrocity Vendor" to już zakrawa na smutną ironię. Jest to ostatnia kompozycja skomponowana przez Jeffa Hannemana, oryginalnie zarejestrowana podczas prac nad poprzednią studyjną płytą. Jej ówczesną wersję możemy usłyszeć na stronie B jednej z wersji singla "World Painted Blood". Był to kawałek naprawdę świetny, w starym dobrym stylu, a przy tym szybki i niemiłosiernie agresywny. Jego nagrana na nowo wersja nie dość, że została srogo okaleczona w leadzie, który pierwotnie grał Jeff, to jeszcze całościowo prezentuje się o wiele gorzej. Straciła większą część swojej werwy, mocy i intensywności. Teraz to wszystko brzmi po prostu średnio. Niestety mimo to, jest to nadal jeden z lepszych momentów na nowym albumie. Przesłuchałem to wydawnictwo wielokrotnie, starając się do niego przekonać i znaleźć w nim jakiś sens. Niestety, bezskutecznie. Dalej nie kminię jak Slayer mógł popełnić takie bezeceństwa jak "Vices", "When The Stillness Comes" - które nota bene jest paskudztwem

146

RECENZJE

najniższych lotów, "Piano Wire", "You Against You" czy "Pride in Prejudice". Niestety, wszystkie wymienione w tej recenzji elementy są dowodem na to, że nie złoży się dobrego albumu, gdy na siłę chcemy do niego włożyć tyle ułomności. Płaskie wokale Arayi, brak pomysłu na aranżacje praktycznie wszystkich utworów, nudne motywy, brak interesujących patentów, przewaga słabszych kawałków nad tymi lepszymi, ba - Slayer na "Repentless" nie nagrał ani jednego(!) kawałka, który byłby dobry od początku do końca. W każdym King (bo to on tworzył muzykę) musiał coś spieprzyć: dać nudny motyw, pochwalić się swym brakiem pomysłu czy zwyczajnie zacząć męczyć bułę. O solówkach Kinga nawet nie wspominam, bo to stały słaby motyw w muzyce Slayera, z tym że, tak jak już wspomniałem, o ile tak do końca lat osiemdziesiątych zbytnio nie drażnił, to teraz jest prawie nie do zniesienia. Aktualnie King brzmi jeszcze bardziej jak początkujący gitarzysta niż na "Hell Awaits"! O, ale za to oprawa graficzna jest ładna! "Repentless" jest albumem zwyczajnie słabym. Starałem się wydobyć z niego to, co najlepsze, ale trudno się rzeźbi w rozwodnionym błocie. Są tutaj elementy, które nie są do końca złe, lecz nie jest ich za dużo i są porozsiewane po całym albumie. Dominuje za to nuda i dojmujące partactwo. Nie jest to "The Real Metal-Hammer and The Album of The Year" jak nazwał tę płytę niemiecki Metal Hammer. Jest to rozczarowująco mizerny produkt. (2) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Soldier - Defiant 2015 Self-Released

Soldier to dinozaur w Wielkiej Brytanii. Zespół z Northapmton, swego czasu dołożył swoje pięć groszy, do budowania sceny spod znaku Brytyjskiego metalu. Wprawdzie nic wielkiego nie zrobił, ani nie osiągnął, gdyż wydał zaledwie jakieś demka i single. Panowie po ponad dwudziestu latach, zreflektowali się jednak i stwierdzili, że warto wydać swój pierwszy, długogrający krążek - "Sins of the Warrior". "Defiant" to trzeci i najnowszy album anglików. Jak prezentuje się jego zawartość? Otóż zaczyna się całkiem obiecująco. "Conquistador" to fajny otwieracz, z chwytliwym refrenem i nieźle rozbudowanymi partiami instrumentów. Wszystko brzmi przestrzennie i porządnie. Co mnie uderzyło od samego początku, to niezbyt charyzmatyczny i monotonny wokal. Moje obawy niestety sprawdziły się… Wokal dość szybko zaczyna nużyć. Barwa jest w porządku, natomiast sposób prowadzenia głosu jest po prostu nudny. Mało ekspresyjny i płaski, co bardzo rzutuje na ogólne wrażenie. Dodatkowo facet ma momentami niezbyt przyjemną, lekko "lalusiowatą" manierę, która po drugim przesłuchaniu materiału, zaczęła mnie po prostu wkurzać. Dobra, dajmy już mu spokój, koleś nie jest przecież zły, tylko mi wyjątkowo nie podpasował. Trudno. Obcując z muzyką Soldier, nie można oprzeć się wrażeniu, że to wszystko, to jednak xkrotnie odgrzewany kotlet. Kotlet zawsze spoko, ale ileż można. Na "Defiant" nie ma za bardzo nic, co mogłoby na dłużej zwrócić moją uwagę, czy czymś szczególnym mnie przyciągnąć. Może "Concrete

Wilderness" i "A light to see the Darkness" wyróżniają się na plus. Są to bowiem wolniejsze, bardziej epickie kompozycje, w których zespół wypada na prawdę nieźle. Reszta jest po prostu fajna i tylko fajna. Ja już tylko fajnych rzeczy nie szukam. Mimo wszystko będę obiektywny, bo to dobra płyta, i dam jej dobrą notę. Choć mnie osobiście nie porywa. (4) Przemek Murzyn

cej odmiany ("Walka bez końca", "RMZ"), tradycyjnego metalu (instrumentalny "Pierwszy") czy momentami nawet melodyjniejszego rocka ("Chwasty z moich myśli"). Sporo tu naprawdę interesujących riffów, solówki może są i proste, ale klimatyczne i dobrze wpasowane w struktury utworów, fajnie pomyka też gitara basowa, chociażby w "Chwastach z moich myśli" czy "Marnotrawny powrócił", Konrad Moskal też daje radę za mikrofonem - może poza drętwą melodeklamacją w "Chwastach...". Tak więc jeśli ktoś lubi Acid Drinkers, Hunter, Illusion czy Panterę - warto sprawdzić debiut ekipy z Sułkowic, o ile nie jest się uczulonym na infantylne teksty w rodzaju: "Przyszły złe dni/chmury na niebie/W swoim szaleństwie/rozkręcam się/i nie ma Ciebie..." ("4U") czy "Gdy Twoje sumienie przynosi cierpienie Ci/Jest jeszcze nadzieja, uchyla dla Ciebie drzwi" ("Trzynaste powstanie"). (4)

Sonic Prophecy - Apocalyptic Promenade

Wojciech Chamryk

2015 Maple Metal

Wszystkich, którym klimaty fantasy kojarzą się z galopadą warto odesłać do Sonic Prophecy. Ta amerykańska ekipa opowiadająca historie ubrane w takie tytuły jak "Legendary", "The Warriors Heart" czy "Born of Steel and Fire" nie celuje ani w "melodyjny" power metal, ani w marszowe granie pod Majesty. To swojego rodzaju symfoniczny metal oparty na pompatycznych aranżacjach oraz średnich tempach. Mimo, że cały krążek sprawia jednolite wrażenie, jest to koncept album złożony z bardzo różnorodnych stylistycznie kawałków, od zaaranżowanych symfonicznie ballad, przez hard'n'heavy á la późna Avantasia po współczesny heavy metal w stylu powiedzmy Firewind. Co więcej, mimo, że na płycie dominują podniosłe utwory oblane klawiszowym sosem syntetycznych smyczków, Sonic Prophecy nie ucieka od wyeksponowania tej metalowej strony swojej muzyki: w miksie wyciąga na wierzch klangujący bas, wplata dynamiczne riffy. Także wyrazisty wokal Shane'a Provstgaarda oddala Sonic Prophecy od tradycyjnego pojęcia symfonicznego metalu kojarzonego głównie z żeńskimi wokalami. Facet ma w głosie coś z Scheepersa, coś z Kiske'go a nawet odrobinę z Howe'go. Niewątpliwie "Apocalyptic Promenade" to płyta wielu odcieni, dojrzała i różnorodna. Grupa nie bała się rozpocząć płyty 12-minutowym kolosem ani wpleść do i tak barwnych klawiszy dodatkowe instrumentarium folkowe. Niemniej jednak na pewno nie jest to krążek dla tych, którzy oczekują klasycznego heavy metalu. (3,8) Strati

Spectrum - XV 2015 Art-Media

Spectrum to zespół istniejący od końca lat 90, ale debiutujący pełnowymiarowym CD dopiero kilka miesięcy temu. Album "XV" niejako podsumowuje dotychczasowy dorobek zespołu, będąc też jednocześnie nowym początkiem historii grupy. Tworzą ją doświadczeni muzycy, tak więc nie ma mowy o jakimś niewypale, ale rewelacji też nie doświadczymy. Panowie preferują bowiem solidny heavy/ thrash ("Łzy zatraconych", "4U"), chętnie sięgając też do jego nowocześniej brzmią-

Stash - A Matter Of Time 2015/1987 No Remorse Istniejący w drugiej połowie lat 80-tych holenderski Stash doczekał się wówczas tylko jednej kasety demo, by wkrótce pogrążyć się w niebycie. Było to o tyle dziwne, że zespół tworzyli muzycy znani m. in. z Blackout czy Emerald, a w swej nowej grupie proponowali całkiem udany speed/power metal. Reaktywowany niedawno w oryginalnym składzie zespół postanowił przypomnieć na początek swe dawne dokonania, nagrywając materiał przygotowywany w 1987 roku na debiutancki LP. Zabieg to zawsze kontrowersyjny, jednak w przypadku Stash zdecydowanie opłacił się, gdyż "A Matter Of Time" to album ze wszech miar udany. Wygląda na to, że muzycy po prostu nagrali w dobrym studio swe stare utwory, co przydało im mocy i zadziorności bez kombinowania, urozmaicania na siłę aranżacji i tym podobnych, zwykle chybionych, zabiegów. Wyszło więc klasycznie, by nie rzec szlachetnie, zarówno w tych szybkich, zadziornych numerach, jak: "There's Another World" czy "Piece Of The Action" jak i miarowych rockerach. Zespół preferował zresztą średnie tempa, co potwierdzają rozpędzający się stopniowo "By The Light Of Fire", niesiony nie tylko gitarowym, ale też organowym riffem "Waiting For The Night" czy patetyczny - kłania się MSG młodszego Schenkera - utwór tytułowy z partiami fortepianu. Z kolei w krótkich utworach instrumentalnych mamy dowody na szerokie horyzonty muzyków: "Intro" to miniatura z gitarą a' la Paco de Lucía, zaś "Prelude" i "Outro" są zakorzenione w muzyce klasycznej. Mamy też sześć utworów bonusowych, to jest oryginalne nagrania demo z lat 80-tych - całkiem nieźle brzmiące i dające możliwość porównania z nowymi wersjami. (5) Wojciech Chamryk Starblind - Dying Son 2015 Pure Steel

Szwedzi kochają tradycyjny metal nie mniej od, słynących z zamiłowania do tego gatunku, Niemców, a dobre zespoły grające tam niczym w latach 70-tych i 80-tych minionego wieku można już tam liczyć na przysłowiowe kopy. Dwa lata


wam znacznie lepiej. (2,5) Wojciech Chamryk

temu dołączył do nich Starblind, który w tak krótkim czasie dorobił się już dwóch albumów studyjnych. Ten nowszy to nagrany na żywo w studio "Dying Son", rzecz , która na pewno przemówi do fanów wielbiących brzmienie i styl wczesnych lat 80-tych. Już singlowy "A Dying Son" jasno udowadnia, że idolami muzyków są panowie z Iron Maiden, w dodatku z tych pierwszych lat istnienia, czasów debiutu, "Killers" czy "The Number Of The Beast". Dudniący charakterystycznie bas, gitarowe unisona, partie perkusji, zadziorny śpiew na modłę Di'Anno - gdyby nie plastikowy, niestety typowy dla obecnych czasów sound bębnów, zdradzający, że to współczesna produkcja, naprawdę mógłbym zastanawiać się, czy to nie jakaś archiwalna perełka sprzed lat. W kolejnych siedmiu utworach panowie nadal bawią się w dość wysokiej klasy tribute band Maidenów, z kulminacją w postaci trwającego 11 i pół minuty "The Land Of Seven Rivers Beyond The Sea", czyli ich wypisz, wymaluj "The Rime Of The Ancient Mariner". Fakt faktem, że słucha się tej płyty świetnie, ale jak dla mnie za dużo tu jednak Maiden, za mało Starblind... (3,5) Wojciech Chamryk

Starsoup - Bazaar Of Wonders 2013 Sublimity

Niestety, wbrew tytułowi cudów nie ma się co po tej płycie spodziewać. Muzyków tej rosyjskiej, istniejącej od czterech lat i debiutującej niniejszym CD w roku 2013, grupy inspirują ponoć dokonania Metalliki i Dream Theater. Wzorce to godne naśladowania, słychać też na "Bazaar Of Wonders", że grać panowie potrafią, jednak ta - stworzona przy udziale całego tłumu wokalistów i sidemanów - płyta, delikatnie mówiąc, rozczarowuje. Nie ma tu bowiem niczego co przyciągnęłoby uwagę na dłużej, ot, tak marna kopia, w dodatku wykonana na kolanie i bez polotu. W dodatku zespół próbuje chyba złapać za ogon kilka przysłowiowych srok: zaczyna progresywnym metalem, ale w "Angels" mamy też obok czystego śpiewu również growling, "Ain't No Superman" ma w sobie lekki posmak jazzu, ale też partie... rapowane, "Road To Sunset" z saksofonem w roli głównej to zrzynka z muzyki tanecznej lat 70tych, "Voices Of The Wind" to właściwie pop przechodzący w dynamiczny funk. Owszem, ta partia basu pierwsza klasa, ale robi się z tego stylistyczny misz-masz, zresztą to Amerykanie wymyślili takie granie czterdzieści lat temu i to oni są w nim najlepsi. Sytuacji nie ratują orientalny w klimacie instrumental "Bazaar" czy zróżnicowany "Cradle Of War" z fajnymi wejściami saksofonu, bo kto w dzisiejszych czasach będzie słuchał trwającej 55 minut płyty dla ciekawszych 2-3 numerów? Dwóch muzyków Starsoup gra też w Distant Sun - panowie, skoncentrujcie się na power/heavy metalu, to wychodzi

Steel Raiser - Unstoppable 2015 Iron Shield

Uwielbiam muzykę lat osiemdziesiątych. Tamten feeling, piękne, emocjonalne solówki i szybkie jak bolid Formuły 1 riffy. No, ale na Boga ileż można? Czy naprawdę każdy zespół dziś grający taką muzykę musi powielać schematy i grać w kółko, w ten sam praktycznie sposób te same akordy? Gdzie tu jakaś świeżość, innowacja, oryginalność? Cokolwiek, co pokaże, że jest to hołd tamtym czasom, ale i pokazanie czegoś własnego? Niestety tu na trzeciej płycie Steel Raiser tego nie uświadczymy. W gruncie rzeczy wszystko, co tu jest zostało zagrane przez Judas Priest, Accept czy Gamma Ray, ale przyjrzyjmy się dokładniej temu dziełu. Pierwszy kawałek zaczyna się przewidywalnie, ale wpada w ucho i dobrze buja. Zwrotki szybkie na urwanie karku i wchodzi całkiem przyjemny, do tego z lekkim pirackim zaśpiewem pod koniec, ale jednak jakiś taki miałki, czegoś brakuje, jakby mocy. Drugi kawałek już wypada lepiej. Od razu dostajemy w twarz mocnym refrenem i tak jest praktycznie do samego końca, jedyne zwolnienie tempa jest w solówce, choć wciąż jest dość szybkie. Bardzo dobry utwór w stylu Acceptu, warto do niego wracać. "Fast As The Light" to bardzo dobry tytuł dla tego numeru. Szybki jak błyskawica, że poza śpiewnym refrenem nie da się tu nic wyłapać, przechodzi bez większego echa. "Scent Of Madness" to typowy judasowy killer. Co ciekawe na albumie znalazł się w dwóch wersjach, w dodatkowej wersji zmieniona została solówka i trochę linia basu. Sam w sobie utwór naprawdę cieszy, refren wpada w ucho, choć lirycznie majstersztyk to nie jest, bo mówi o tym, że adresat nie może uciec od przeznaczenia, którym jest stosunek płciowy z podmiotem lirycznym. Sztampa, nuda, ale dobrze się śpiewa. Na uwagę zasługuje na końcu dodanie lekko indiańskiego klimatu poprzez grę na fletni Pana lub czymś bardzo podobnym. Jeśli komuś mało Judasów to następny utwór będący półmetkiem albumu, kontynuuje tą tradycję, lecz refren jest bardziej chóralny, co przywodzi na myśl chociażby Def Leppard. Sam tekst oczywiście jest wyrazem tęsknoty do ukochanej. Nie ma tu jakichś wielkich metafor, ukrytych sensów. "Thousand Blades" to kolejny szybki utwór, który trochę kojarzy mi się z Manowarem. Najciekawsze w nim są partie wokalne, które w końcu nie kopiują wyłącznie Roba Halforda i Marka Tornillo, ale jest w końcu jakaś odmienność i Alfonso Giordano stara się śpiewać w sposób bardziej teatralny i trzeba przyznać, że nadaje to utworowi pewnego uroku. "Unstoppable" jak sama nazwa wskazuje jest utworem, którego nie da się powstrzymać. Pędzi tak szybko, że nie zwraca uwagi na to czy nam wpadnie do ucha i po niezłym refrenie pozostawia jedynie niedosyt. "Mole Breaker" zaczyna się riffem, który został już zagrany na tysiąc sposobów. Sam utwór spogląda w stronę Iron Maiden. Jeśli mi nie wierzycie, posłuchajcie refrenem, którego linia melodyczna jest zerżnięta z "Wildest Dreams" Maidenów jeden do jednego. Początkowo utwór sprawia dobre wrażenie, włącznie z refrenem, ale gdy zdamy sobie

sprawę skąd znamy tą melodię, pojawia się grymas na twarzy. "The Last Tears" to najlepszy, najbardziej oryginalny i odmienny utwór na tej płycie. Dostajemy utwór będący skłonem w stronę gothic metalu i takich zespołów jak Type O Negative - posłuchajcie sobie wokalu, który bardzo mocno przypomina świętego pamięci Petera Steela. Dodatkowo w refrenie śpiewa kobieta, której głos przypomina mi głos dziewczyny, która śpiewała w "Erased" Paradise Lost. Od samego początku do końca kawałek trzyma w napięciu i zapada w pamięć. Podsumowując "Unstoppable" to niezły materiał, ale poza "The Last Tears" mocno odtwórczy, co momentami męczy i nudzi. Na szczególną uwagę zasługuje okładka, która jest bardzo ładna, kolorowa, ale trochę kiczowata, co jednak pasuje do całości albumu. Wracając do albumu owszem, można posłuchać, ale po kilku przesłuchaniach pojawia się wniosek, że jednak lepiej wrócić do starych, klasycznych albumów i katować je do porzygu. (3) Grzegorz "Gargamel" Cyga

w tym, że jest poprawnie i nic poza tym, co przy ilości obecnie istniejących zespołów oraz podejściu do muzyki współczesnych fanów, spektakularnych sukcesów zespołowi nie zapowiada. Co gorsza zbytnie zapatrzenie w Iron Maiden ("Tales Of Astral", rozwleczony, 11-minutowy utwór tytułowy) czy Helloween ("Legions Of The Brave") nie przekłada się na coś równie elektryzującego jak dokonania w/w zespołów, a Filip Peterson okazuje się wokalistą o niezbyt interesującym, pozbawionym odpowiedniej mocy, głosie, rozkładając na łopatki choćby "Destiny's Calling". Nie przekreślam ich od razu tylko dlatego, że to ich pierwszy album, a cudownie archetypowe dla lat 80tych "King (Born Out Of Madness)" i "Godric Hammerfist" dowodzą jednak, że może coś z tego jeszcze być. Na razie: (3) Wojciech Chamryk

StormHammer - Echoes Of A Lost Paradise 2015 Massacre

Sześć lat przerwy dzieliło czwarty i piąty album niemieckich power metalowców. Szczególne znaczenie zdaje się tu mieć zmiana wokalisty, chociaż od razu warto zaznaczyć, że w StormHammer często dochodziło do zmian za mikrofonem, a nowy nabytek Jürgen Dachl sprostał wyzwaniu. Co ciekawe ten wokalista wcześniej występował w zespołach stricte heavy metalowych czy thrashowych, tymczasem w power powerowej stylistyce czuje się jak ryba w wodzie, a w dodatku ostrzejsze, zarówno wokalnie jak i muzycznie, kompozycje "Fast Life" czy "Black Clouds" zdają się sugerować jego niebagatelny wpływ na ostateczny kształt "Echoes Of A Lost Paradise". Zresztą w innych utworach też nie brakuje siarczystych riffów ("Bloody Tears", "Promises"), ale zespół nie zapomina też o swych korzeniach, proponując rozbudowane utwory o symfonicznym, wspartym partiami chóru klimacie ("Glory Halls Of Valhalla", "Leaving"), klimatyczne ballady ("Into Darkest Void", oparta na partii fortepianu "The Ocean"), pojawiają się też lżejsze, bardziej przebojowe utwory jak tytułowy czy "Stormrider". Dlatego też po "Echoes Of A Lost Paradise" mogą spokojnie sięgnąć nie tylko fani zespołu, ale też szeroko rozumianego, melodyjnego, acz nie pozbawionego ciężaru, tradycyjnego metalu. (4,5) Wojciech Chamryk Stormhold - Battle Of The Royal Halls 2015 Art Gates

Już od jakiegoś czasu wiadomo, że Szwecja nie tylko death czy black metalem stoi, a takie zespoły jak: Wolf, Hammerfall, Enforcer, Portrait, Sabaton, Helvetets Port, Falconer czy Ram dumnie reprezentują swój kraj w bardzo silnej światowej konkurencji, wstydu mu przy tym nie przynosząc. Panowie ze Stormhold też pewnie marzą o takiej karierze, ale stawiając sprawę jasno: zbyt wielkich szans na to nie widzę. I nie chodzi w żadnym razie o to, że nie potrafią grać, brakuje im pomysłów, etc. Przysłowiowy sęk

Stormzone - Seven Sins 2015 Metal Nation

Stormzone jest heavy metalową kapelą z Irlandii Północnej. Tenże zespół obraca się w stylistyce tradycyjnego heavy metalu z melodyjnym zacięciem i śpiewnymi wokalami. Nowy album, zatytułowany "Seven Sins", jest czwartym w dorobku Irlandczyków i trzecim, który obraca się wokół wątku Death Dealera, postaci z której Stormzone zrobiło swoistą maskotkę. W tej odsłonie Death Dealer jest Dr. Dealerem - obwoźnym handlarzem miksturami. Dwanaście utworów koncentruje się na jego postaci i jego działalności. Ponieważ Stormzone lubuje się w tego typu koncepcyjnych opowieściach muzycznych, tak i tutaj mamy dość bogatą warstwę fabularną tekstów. A tutaj jest srogo z fabułą. Główną postacią jest Dr. Dealer, obwoźny sprzedawca tajemniczych mikstur, podróżujący wespół z różnymi równie tajemniczymi przydupasami swym ołowianym dyliżansem. Jeżdżąc nocą i zawsze przyjeżdżając do poszczególnych miast tuż przed wschodem słońca, gość robi za wędrownego handlarza. Jednak to nie jest kolejny "Dr. Stein makes funny creatures", bo się okazuję, że gość ma także inny cel w swej podróży niż sprzedawanie wywarów z dupy grzechotnika. Przybywając do poszczególnych miast, Dr. Dealer ma już na celowniku paru jegomościów, którym chce sprzedać swoje najbardziej "specjalne" eliksiry. Tymi typami są ludzie, którzy są szczególnie okrutni względem swoich dzieci, w większości dlatego, że ich pociechy są chore lub zdeformowane w jakiś sposób - trzymane po piwnicach i strychach, i tam dręczone. Wyrodni rodzice dostają propozycję wypicia jednego z siedmiu eliksirów - swoistego symbolu siedmiu grzechów. Pięć z nich nic nie zrobi, a jeden wydłuży ich życie i zagwarantuje pozbycie się wszelkich trosk, lecz któryś spośród tych siedmiu jest śmiertelną trucizną dla ducha i ciała. W sumie nie wiem po co to wszystko, bo do

RECENZJE

147


tego dochodzi jeszcze onieśmielająco piękna asystentka Dr. Dealera, która sama włamuje się do tych domów z tymi umęczonymi dziećmi, uwalnia je i dokonuje krwawej zemsty na ich rodzicielach. I tak od miasta do miasta. Wszystko ładne i w ogóle, ale pamiętajmy, że przede wszystkim album muzyczny jest - no właśnie! muzyczny. Jak więc jest z tą muzyką? Tutaj akurat nie ma zaskoczeń, Stormzone brzmi tak samo jak brzmiało na poprzednich płytach: takie bardziej melodyjne U.D.O. zderzone z bardziej melodyjnym Metal Inquisitor. Kompozycje są jaskrawe i melodyjne, choć jeszcze nie przekraczające tej granicy "przemelodyjkowania", która byłaby już nie do zaakceptowania. Główny nacisk został położony na głośne, wysokie, melodyjne wokale oraz gitarowe leady. Same riffy gitarowe są na ogół dość proste, choć nie jest tak źle w tym temacie jak, dajmy na to, w późniejszym Helloween, no i nie mają także tej dozy cukierkowatości. Bas jest słyszalny, lecz rzadko się rozstaje ze ścieżką gitary rytmicznej. To wszystko okraszają fajne solóweczki, które mają wszystko to, co trzeba, by się podobały. Tego albumu należy słuchać jako całości. Opowiada spójną historię i poszczególne utwory wpisują się w jej poszczególne epizody. Mimo, iż album jest zróżnicowany, to jednak, jak w przypadku większości concept albumów, trudno jest wskazać jednoznacznie, które kompozycje wyróżniają się na tle innych. Każdy utwór po prostu ma do spełnienia ściśle określona rolę i już oderwany od całości nie prezentuje się tak samo jak wtedy, gdy jest jedną z części większej całości. Innymi słowy - poszczególne utwory nie zapadają raczej w pamięć, lecz robi to cały album. "Seven Sins" nie jest złą płytą, gdyż jest tutaj kawał rzemieślniczej roboty i fajna wizja oraz pomysł na heavy metal. Nie jest to granie, którego słuchałbym na co dzień w domu. Brakuje temu wszystkiemu pazura. Muzyka Stormzone jest jakaś taka ugrzeczniona i niemrawa. Nie rzuca się do gardła, nie wyszarpuje bebechów, nie wgniata w ścianę. Poprawne, melodyjne granie, bez nudy i tyle. Są jednak momenty, które chwytają za serduszko - np. szybki i apodyktyczny "Abandoned Souls" czy niesamowita gra solowa w "Raise the Knife". Takich momentów jest więcej, lecz najlepiej wypadają, gdy się całego albumu słucha po prostu "jednym ciągiem". Plusem jest to, że całość trzyma ogólnie dobry poziom nie uświadczymy tutaj jakiś krzywych opcji w postaci wyraźnie słabszych utworów. Stormzone prezentuje równe, rzemieślnicze podejście. Ich nowa płyta Nie jest onieśmielającym albumem - jest zwyczajnie po prostu dobra. (4) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Strange Here - II 2015 Minotauro

Ot ciekawostka: zespół powstał w roku ubiegłym, debiutuje za sprawą długogrającej płyty, ale nosi ona tytuł "II". Być może ma to związek z wydanym lata temu solowym albumem "Strange Here?" lidera grupy Alexandra Scardaviana, warto też przy tej okazji wspomnieć, że muzyk to doświadczony, znany ze współpracy z liderami Death SS, Paulem Chainem i Steve Sylvestrem. Dlatego zawartość "II" nie rozczarowuje w najmniejszym stopniu, bo Scardavian i wspo-

148

RECENZJE

magający go basista i gitarzysta Domenico Lotito, proponują wyśmienity doom metal najwyższej próby. Mroczny, posępny i monumentalny, niczym z pierwszych płyt Black Sabbath czy Candlemass ("Still Alone", "Shiftless"), ale podszyty też specyficzną, demoniczną aurą ("Kiss Of Worms", "Born To Lose"). Ciekawie brzmią też próby urozmaicenia zawartości "II" innymi elementami: transowo/psychodeliczny "Black, Grey And White" jest oparty na brzmieniach akustycznych oraz Hammondach i organach grającego gościnnie Enri Zavalloniego, "Acid Rain" to doom o nieco orientalnym posmaku, a "Only If..." to nie tylko najdłuższa i najbardziej urozmaicona, w sporej części balladowa, kompozycja na płycie, ale też gościnny popis gitarzysty Reda Crotalo. Siedem utworów, a jeden lepszy od drugiego, bez wypełniaczy i nawet zbędnej nuty - dla doomstersów jazda obowiązkowa. (5,5) Wojciech Chamryk

starszych kolegów jeśli chodzi o muzyczny kunszt. Nie mówiąc o jego własnym ciekawym brzmieniu. Produkcja "Eternal" to też standard, wyśmienita fińska szkoła. Pozostaje mi powtórzyć, że trzeba życzyć sobie aby Stratowarius jak najdłużej nagrywał tak rzetelne albumu, a od czasu do czasu przeskoczył na wyższy "level". (4) \m/\m/

Sudden Flames - Under The Sign Of The Alliance 2014 Maple Metal

Stratovarius - Eternal 2015 earMusic

No dobra, przyznam się. Nie jestem obiektywny wobec Stratovariusa, zawsze wspierałem ten zespół nawet w najtrudniejszych momentach. Zwątpiłem jedynie w jednej chwili (wiadomo w jakiej). Z tego powodu staram się wywinąć z recenzowania albumów tego zespołu. Nie zawsze mi się to udaje, a zwłaszcza ostatnio. Pisząc o Finach silę się na bezstronność, ale czy to mi wychodzi... to już inna sprawa. Pierwsze dźwięki otwieracza "My Eternal Dream", a szczególnie brzmienie klawiszy, nie nastraja mnie najlepiej, są one po prostu przaśne. Jednak z czasem kawałek przeradza się w szybką dynamiczną kompozycję, z ciekawymi motywami oraz melodiami podszytymi symfoniką i neoklasycyzmem. Generalnie standard do jakiego ten zespół przez lata nas przyzwyczaił. O dziwo z biegiem trwania krążka jest równie dobrze. Muzyków stać aby kolejne kawałki były utrzymane na tym samym poziomie, aczkolwiek stanowiły różnorodne propozycje dla odbiorcy. Może to zdziwić co niektórych, bo od kilku lat ciągnie się za tym zespołem opinia, że od dawna nie nagrał nic dobrego. Prawda wydaje się inna. Stratovariusowi po tym, jak jego były lider prawie rozmontował band, udało się stanąć na nogi. Serwuje nam muzykę, do której przyzwyczaił swoich fanów, ciągle na niezłym poziomie. Na swój sposób jest przewidywalna i oczywista, jakby nie było, melodyjny power metal nie wymyślono w tym roku. Mimo wszystko Finów ciągle stać na interesujące i intensywne utwory, pomysłowe aranżacje i cała gamę, nigdy nie kończących się dobrych melodii. Niby to wspomniana norma, ale czasami przebija się echo dawnej chwały, chociażby w takim "Lost Without A Trace" czy "Man In The Mirror". Niewiele jest smuteczków, co parę albumów wstecz było regułą. Mowa tu o wolnym, nastrojowym "Fire In Your Eyes". W takim klimacie utrzymana jest też środkowa część finałowego epickiego kolosa "The Lost Saga", ale to już zupełnie inny wymiar. Starzy muzycy Timo Kotipelto i Jens Johansson kolejny raz udowadniają swoje wybitne umiejętności. Młodzież w sekcji dowodzi, że są więcej niż solidną podporą. Zaś gitarzysta Matias Kupiainen wręcz zaczyna doganiać swoich

Dobrze wiedzieć, że w Kanadzie heavy/ power metal wciąż ma się całkiem nieźle. Oczywiście lata 80-te ubiegłego wieku to już bardzo odległa, szczególnie dla młodych muzyków, przeszłość, ale nie zmienia to faktu, że dźwięki z tamtych czasów wciąż rozbrzmiewają w salach prób, na koncertach i z płyt takich jak "Under The Sign Of The Alliance". Nie zamierzam udawać, że mamy tu do czynienia z jakimś arcydziełem czy obajwieniem na miarę dawnych legend - to klisze, ale zagrane z serducha i bardzo fajnie się tych utworów słucha. Jest ich dziewięć i najfajniej wypadają według mnie te, w których zespół porzuca lżejsze, melodyjne powerowe patenty na rzecz bardziej surowego grania, zwłaszcza mroczny "Pilgrims Of Steel", rozpędzone "Warrior Of Hell" i "Freedom" oraz dłuższe, bardziej epickie, "Beyond" i zamykający całość numer tytułowy. A ponieważ wydali tę płytę już półtora roku temu to kto wie, może niebawem zaskoczą nas longiem numer trzy, w dodatku jeszcze ciekawszym? (4,5) Wojciech Chamryk

Sunlight - My Own Truth 2015 Total Metal

Sięgnąłem po tę płytę bo Grecy z Sunlight mieli grać heavy metal. No i grają, ale jest to odmiana bardzo melodyjna, z dużymi wpływami neoklasycznymi, hard rocka i europejskiego power metalu, oraz z pewną dozą progresji i AORu. Gdy człowiek kojarzy z heavy metalem ostrą jazdę bez trzymanki, to trochę czasu trzeba poświęcić, aby do tej sytuacji się przyzwyczaić. Później też nie jest łatwo, bo owa różnorodność, nie pozwala odebrać jednoznacznie dźwięków muzyków z Sunlight. Cały ten puzzel zaczął układać się w konkretną całość, gdy przez przypadek skojarzyłem, że taki "Earthquake" bardzo przypomina dokonania Royal Hunt. Właśnie to wyobrażenie, pozwoliło ustawić na odpowiednich torach twórczość tego heavy metalowego zespołu z Grecji. W tym kontekście zupełnie inaczej spostrzega się też znaczenie progresji w dokonaniach Sunlight. Bowiem greccy muzycy bardzo sprawnie poruszają się w swojej różnorodności, choć zupełnie inaczej niż to się przyzwy-

czailiśmy w wypadku głównych nurtów w progresywnym metalu, czy też w ambitniejszym power metalu. Właśnie to stanowi o sile tego zespołu, o ich oryginalności i własnej ścieżce w świecie muzyki. Swoją wielobarwność nie tylko zaznaczają poprzez dotykanie wielu stylów, ale też sięgając po wiele form muzyczny, a także liczne rozwiązania aranżacyjne. Mam podejrzenia, że dla fana ogarnięcie takiej ferii dźwięków jest dość trudne. Mimo dość melodyjnej sfery, w której porusza się band, to ta muzyczna wielorakość może być dużą przeszkodą w zdobyciu większej popularności. Ogólnie kompozycje są ciekawe, zagrane rewelacyjnie. Każdy muzyk, z sekcji rytmicznej, klawiszowiec, gitarzysta i śpiewak mają niesamowity warsztat. Ludzie w studio też nie zawiedli, przygotowali produkcję, która zapewniła "My Own Truth" najwyższą jakość. Generalnie mimo obiekcji album ten bardzo mnie zaciekawił, na tyle, że jestem bardzo zainteresowany dalszymi losami Sunlight. No i nie wierzcie tym, co będą starali się przekonać was, że ten grecki zespół gra heavy metal. Zdaje się, że dużo lepiej będzie go traktować, jako przedstawiciela ambitniejszego, hard rocka, heavy metalu czy power metalu, a może nawet melodyjnego progresywnego metalu. Przede wszystkim w ten sposób łatwiej traficie do muzyki tej kapeli. (4) \m/\m/

Symphony X - Underworld 2015 Nuclear Blast

Amerykański band Symphony X od ponad dwudziestu lat wytycza ścieżki swojej twórczości proponując słuchaczom styl oparty na metalowym fundamencie, który jednak ewoluuje w określonych ramach każdego albumu. Dlatego atrybuty heavy, thrash, symphonic, speed, prog, power towarzyszą kolejnym wydawnictwom kwintetu, publikowanym dosyć wstrzemięźliwie w 4-5 letnich cyklach. Początki grupy nie były wcale "usłane różami", z trudnością znaleziono wydawcę debiutu aż w dalekiej Japonii, a skład podlegał personalnej fluktuacji. Sytuacja ustabilizowała się dosyć szybko, praktycznie w momencie edycji drugiego albumu "The Demnation Game", gdy do zespołu dołączył znakomity wokalista Russell Allen, który wywarł istotny wpływ na wykrystalizowanie się stylu grupy, podkreślającego klasyczne inklinacje Symphony X. Później kwintet dzięki uporowi i ciężkiej pracy szlifował swój muzyczny charakter, dokładając do niego symfoniczne piękno w symbiozie z bezkompromisowymi, twardymi i surowymi riffami, znakomite patenty melodyczne i niebanalną tematykę tekstów, których autorem od początku był współzałożyciel formacji, gitarzysta Michael Romeo. Rozgłos uzyskali po wydaniu płyty z numerem katalogowym "trzy", zatytułowanej "The Divine Wings Of Tragedy", na której zespół zaproponował swój pierwszy, epicki utwór, ponad 20-minutowy epos tytułowy. Było to także pierwsze świadectwo inspiracji twórców mitologią antyczną, oraz wykonanie projektu koncepcyjnego. Do idei concept albumu Romeo i koledzy wracali wielokrotnie na następnych albumach. Cztery lata fani musieli czekać na premierowy materiał, który pojawił się 24 lipca 2015 roku, sygnowany nazwą "Underworld", ale po


wysłuchaniu ponad godziny muzyki można dojść do konkluzji, że warto było. Album, zawierający jedenaście kompozycji świadczy o profesjonalizmie i dojrzałości kwintetu, którego muzyka nic nie straciła na świeżości, dynamice, melodyjności, oddziaływując emocjonalnie także na słuchaczy. Tym razem zespół nie podążył utartą ścieżką i zrezygnował z tworzenia concept-albumu, rozumianego jako spójna i zamknięta w swojej strukturze historia. Owszem, tematyka krąży wokół zagadnień poruszonych w dziele Dantego "Boska Komedia", koncentrując się przede wszystkim na micie o Orfeuszu i Eurydyce. Romeo zainteresował się symboliką piekła, dążąc w poszczególnych utworach do znalezienia wspólnej płaszczyzny, na której mogłyby egzystować treści emocjonalne świadczące o tym, że potrafimy zejść do samego piekła za kimś bądź za czymś, co uważamy z naszego punktu widzenia za ważne. Już operowa, symfoniczna "Uwertura", emanująca mrokiem, tajemniczością, z potężnym, "klasztornym" chórem staje się czytelnym, monumentalnym znakiem, że będziemy mieli do czynienia z projektem teatralnym, dramatycznym, w którym brzmienia symfoniczne znajdują idealny kompromis z dźwiękami, których korzenie leżą w gatunku ciężkiego heavy metalu i jego mutacjach. Trudno o bardziej trafną w swoim klimacie symfoniczno - rockową oprawę dla dyskusji o piekielnych żywiołach. Od pierwszych sekund udało się wykonawcom wykreować nastrój grozy, niesamowitości, który towarzyszy słuchaczom w kolejnych odsłonach. I gdy po "Overture" mogą rodzić się jeszcze jakieś wątpliwości, w jakim muzycznym kierunku podąża Symphony X, tak po "Nevermore" niepewność pęka jak przekłuty balon. Od pierwszej sekundy zostajemy "zgwałceni" potęgą thrashowego, mega agresywnego intro, z ultra szybkimi riffami i "salwami" perkusji, druzgocącej szybkością uderzeń przestrzeń dźwięków w istną sieczkę. Do tego Allen wykrzykujący brutalnym tonem pojedyncze słowa jak uzurpator chcący przywłaszczyć sobie wszelkie prawa do rządzenia ludzkimi emocjami. Jedynym elementem "rozświetlającym" mroczny klimat jest genialnie melodyjny refren, w którym pojawia się tytułowe hasło "Nevermore". Godny podziwu jest sposób, w jaki wokalista potrafi bezkolizyjnie przejść ze skandowanego tekstu do sympatycznej melodii refrenu. Poraża dynamika i kosmiczna prędkość gitary, kontynuowana w następnym akcie "Underworld", w którym także Russell Allen "drze papę", jakby go obdzierali ze skóry. Muzycy prowokują grzmoty, krzesają dźwiękowe iskry, jakby unicestwiony świat wpadał w ziejącą ogniem, piekielną, wielką "dziurę". Słuchanie tak intensywnej muzy to nie lada wyzwanie dla zmysłów. Dlatego "Without You" stara się nas uwieść w nieznane kapitalną melodią, przy której tysiące mrówek rozpoczyna swój marsz donikąd po naszej skórze. A w drugiej części kompozycji, gdy wokalistę wspierają wygenerowane chóry, leżymy z zachwytu na łopatkach. Na najnowszym albumie Symphony X momentów gigantycznej euforii estetycznej jest bez liku. Co rusz "jak diabeł z pudełka" wyskakuje genialny riff, gwałtowne przejście w strefę łagodności, by za moment ruszyć z kopyta szarpiąc bezlitośnie strefę piekielnej ciszy. A gdy wraz z zespołem docieramy do "Swansong" nic nie gwarantuje nam, że pod wpływem emocji i niebotycznego piękna tego magicznego utworu pozostaniemy dalej przy zdrowych zmysłach. Cudo, które wzrusza do łez! Kto stawi czoła temu ślicznemu kawałkowi, przebijając jego urodę? Nie widzę, nie słyszę! Romeo przebiera paluszkami po strunach z prędkością światła i z precyzją szwajcarskiego zegarka. A fortepianowa wstawka Michaela

Pinnelli, który w finale jak samotny aktor pozostaje na wyimaginowanej scenie sam? Palce lizać! A gdy tak ułożeni w marzeniach w błogostanie "Swansong" czekamy na epilog, dostajemy na rozbudzenie kafarem "Legend" prosto w łeb. Dopiero teraz możemy trzeźwieć po "pomroczności jasnej"! Do kolejnego przesłuchania! (5,5) Włodek Kucharek

Tad Morose - St. Demonius 2015 Despotz

Poprzednia płyta Tad Morose była zagadką. Zespół miał kilkuletnią przerwę w działalności, doszło do poważnych roszad w składzie, z grupy odszedł charakterystyczny i nadający wiele sensu Tad Morose, Urban Breed. O ile "Revenant" odpowiedział na pytanie o nowy rozdział w dziejach Szwedów, o tyle "St. Demonius" jest już tylko jego pokłosiem. Zespół rozpoczął nowy rozdział i wszystko wskazuje na to, że właśnie tak będą wyglądać jego najbliższe lata. To znaczy zespół będzie tworzył kolejne kopie "Revenant" w zasadzie nie wracając to tego, czym był za ery Breeda. Podobnie jak w przypadku poprzedniczki, płyta została absolutnie zdominowana przez Ronny' ego Hemlina. Ten wykonawca znany poprzednio głównie ze Steel Attack ma tak hegemoniczny głos, jak mało który heavy metalowy wokalista. Owszem, śpiewa potężnie, mocno, charakterystycznie, ale swoim mocarnym, przetaczającym się jak głos organów pod kopułą katedry głosem, przesłania pozostałe składowe muzyki. Często osoby mało zainteresowane muzyką słysząc jakiegoś wokalistę w nowym zespole, twierdzą, że ów zespół brzmi jak stary zespół nowego wokalisty. Niejednokrotnie kompletnie nie mają racji. W tym jednak przypadku ten mechanizm właśnie tak działa - Tad Morose z Hemlinem brzmi jak Steel Attack. Do tego nowego oblicza Szwedów dobrze jest podejść na zasadzie tabula rasa. To po prostu nowy zespół, którego ze starym łączy tylko zbieżność nazwy. I choć lubią nami rządzić emocje, warto podejść do tego nowego Tad Morose nie jak do Tad Morose. Usłyszeć dobre technicznie granie, masywne i ciężkie riffy, przestrzenne brzmienie, po prostu niezły, współczesny heavy metal. Płytę cechuje głębokie, mocne, lecz nie toporne brzmienie podkreślane przez ciężkie riffy i rozmaszysty sposób śpiewania Hemlina (naprawdę łapię się na tym, że podobnie 9 lat temu pisałam o Steel Attack). Mam jednak wrażenie, że cała ta pełna rozmachu i swojego rodzaju bombastyczna kreacja gubi nośność płyty. Słuchanie "St. Demonius" na dłuższą metę męczy. Pomijając niewielką zmianę stylistyki, zespołowi brakuje wdzięku, finezji i nastrojów kreowanych przy poprzednim duecie gitarzysta Daniel Olsson i Urban Breed. Naprawdę trudno wyzwolić się od porównań. (3,8) Strati Tanagra - None Of This Is Real 2015 Self-Released

Tanagra powstała w Portland pięć lat temu. Amerykanie na warsztat wzięli power metal. W sumie nic w tym dziwnego, w Ameryce gra się niezły power metal. Nie zdumiewa również to, że ich inspi-

racje sięgają przede wszystkim do melodyjnego europejskiego power metalu (tego z przełomu wieków). Takich kapel już parę słyszeliśmy, chociażby Cellador. Jakkolwiek nie jest to nagminne. Inna sprawa, że Amerykanie nie zawsze sprawdzają się w takim graniu. Muzycy z Tanaga starają się aby ich muzyka, mimo konkretnych wzorców miała ich własny sznyt. Poniekąd udaje się im dzięki temu, że jednak wplatają wpływy US metalu i ogólnie lat osiemdziesiątych, chętnie uciekają w epickie klimaty oraz starają się aby kompozycje były urozmaicone. Nieźle operują też nastrojami i tempami. Niestety budują przez to kolosy typu "The Path To Talmor" (ponad dwanaście minut). Nie zawsze jest to przekonywujące, bowiem Amerykanie eksponują proste środki i łatwo wpadające w ucho melodie nad te bardziej wysublimowane i eksponujące technikę. Być może melodyjny power metal w Ameryce jest nadal atrakcyjną formą muzyczną, ale tu w Europie jest zgoła inaczej. Teraz, aby zaistnieć na tej scenie należy się bardzo postarać. Natomiast muzycy z Tanagra zdecydowanie skupiają się na ogranych patentach i schematach, co prawda tych najlepszych, ale nam europejczykom doskonale znanych. Także odbiór debiutanckiego albumu Amerykanów z Portland jest niejednoznaczny. Instrumentaliści mają opanowany warsztat na bardzo przyzwoitym poziomie. Trochę gorzej jest z wokalistą. Ogólnie głos Toma Socia brzmi całkiem nieźle, są jednak fragmenty, gdzie jest zupełnie bezbarwny. Chwała Amerykanom, że nie zatrudnili klawiszowca. Produkcja i brzmienie także jest przyzwoite. "None Of This Is Real" to nie najgorsza propozycja z współczesnego melodyjnego power metalu. W tym roku słyszałem już kilka zdecydowanie gorszych. Nie jest to jednak album, który pozwala na rekomendacje Tanagry. Nieźle? Przyzwoicie? Przed Amerykanami dużo roboty... (3) \m/\m/

Tank -Valley Of Tears 2015 Metal Mind

Pewnie niewielu było optymistów wierzących w siłę uderzenia tego brytyjskiego zespołu po ubiegłorocznych zmianach składu. Tak jak wymiana sekcji rytmicznej (nowi muzycy to basista Blind Guardian Barend Courbois i były perkusista Sodom, Bobby Schottkowski) nie jest pewnie aż tak traumatycznym doświadczeniem, to już strata takiego frontmana jak sam Doogie White nie rokowała Tank najlepiej. Tymczasem ZP Theart (ex Dragonforce) nie dość, że błyskawicznie znalazł wspólny język z zespołowymi weteranami Mickiem Tuckerem i Cliffem Evansem, ale też stał się współtwórcą niemal całego materiału i godnym następcą Szkota. Muzycy zapowiadali swoisty tunning stylu Tank i coś rzeczywiście jest na rzeczy, bo na

"Valley Of Tears" królują mocarne, majestatyczne utwory i średnie tempa. Tak na dobrą sprawę zespół rozpędza się tylko w dwóch numerach: surowym, niesionym potężnym riffem i punktującym basem "Heading For Eternity" i bardziej melodyjnym "World On Fire". Wyróżniają się też potężny utwór tytułowy z przebojowym refrenem, równie chwytliwe "Eye Of A Hurricane" i "Living In Fantasy". Czasy eksperymentów z lat 80-tych grupa podkreśla w "Make A Little Time" z bluesowym wstępem i niemal rockowym klimatem w rozwinięciu, zaciekawia też żwawy instrumental "One For The Road" z gitarowym udziałem Jima Durkina (Dark Angel). I chociaż nie ma tu mowy o powrocie do czasów świetności/popularności Tank z czasów trzech pierwszych LP's, to jednak "Valley Of Tears" bez dwóch zdań zasługuje na miejsce obok nich. (5,5) Wojciech Chamryk

Ten - Isla De Muerta 2015 Rocktopia

"Isla De Muerta" to 12 album studyjny brytyjskich hard rockowców z Ten. Jak na 19 lat, które upłynęły od premiery debiutanckiego "X" wynik to znakomity, tym bardziej, że ukazywały się też rozmaite EP-ki, kompilacje czy też płyty live zespołu Gary'ego Hughesa. Wygląda jednak na to, że znacznie korzystniejszym rozwiązaniem dla Ten, a przede wszystkim dla jego fanów, byłoby zwolnienie tempa, ponieważ ostatnie płyty grupy nie porywają. Oczywiście wydawca w materiałach promocyjnych może i musi rozpływać się z zachwytu nad kolejnym dziełem "gigantów brytyjskiego hard rocka", nie zmienia to jednak faktu, że "Isla De Muerta" niemal w całości wypełnia wtórna, pozbawiona mocy i totalnie bezduszna muzyka. Jak dla mnie ten album rozpoczyna się tak na dobre dopiero od utworu numer siedem, to jest połączonych instrumentalnego "Karnak" o pięknej, orientalnej melodii oraz monumentalnego, łączącego hard rocka z bardziej progresywnym podejściem, "The Valley Of The Kings". Wrażenie robi też rozpędzony, typowy dla lat 80. "Angel Of Darkness", mogą podobać się organowe pasaże w "Tell Me What To Do" czy emocje w głosie Hughesa w balladowych fragmentach "This Love", ale jak na trwającą ponad 60 minut płytę to doprawdy niewiele. Poza tym, jeśli już coś zaczyna odstawać in plus od, mocno przeciętnej, zespołowej średniej, to albo jest to zżynka z Ozzy'ego O. ("Acquiesce") czy Scorpions ("The Last Pretender") w bonusowym "We Can Be As One" też pobrzmiewają echa innego utworu, wielkiego przeboju lat 70. "Seasons In The Sun". Zespół nie do końca ma też sprecyzowaną wizję stylistyczną, bo miota się od typowego AOR/pop rocka lat 80. aż do bardziej nowoczesnych, nasyconych mroczną elektroniką patentów, nierzadko w obrębie tego samego utworu ("Revolution"), przeciąga te utwory w nieskończoność (7 minut to zdecydowanie za długo, choćby dla nudnego jak flaki z olejem "The Dragon And Saint George"), mimo trzech gitarzystów w składzie nie ma mowy o jakimś mocniejszym uderzeniu, a całości tego dość nędznego obrazu dopełnia nijakie, totalnie syntetyczne brzmienie - bez mocy, pazura i typowego dla hard rocka ciosu - nawet wyśmiewany w

RECENZJE

149


latach 80. amerykański Poison brzmiał mocniej i klarowniej. (2) Wojciech Chamryk

Tentation - Tentation 2015 Inferno

Pierwsza rzecz, która przyciąga uwagę to okładka. Lubię ten klimat. Jest w niej coś tajemniczego, niepokojącego, zwiastującego coś niezwykłego i mrocznego zarazem. Mimo, że jest to tylko EPka, za którymi z natury nie przepadam, miałem spore oczekiwania co do materiału. Nie zawiodłem się. Abstrahując od tego, że bardzo lubię francuski heavy pokroju Killers, Melediction, Satan Jokers czy Nightmare, dźwięki zawarte na "Tentation" od razu mnie kupiły. Wprawdzie nie jest tak mrocznie jak zapowiada grafika, ale za to bardzo, ale to bardzo klasycznie. Nie ma żadnych eksperymentów, chłopaki jadą po starych, dawno już sprawdzonych schematach i wychodzi im to na dobre. Występują niedociągnięcia, głównie w postaci wokalu, ale nie psuje to ogólnej koncepcji wydawnictwa. Muzycznie często miałem skojarzenia z tradycyjnym NWOBHM, co stanowi tylko dodatkowy atut. Momentami jest dość siermiężnie, momentami melodyjnie, ale cały czas z pazurem i do przodu. Wyjątek może stanowić bardziej urozmaicony "Spectre de lumiere", który wprowadza nieco wspomnianej już wcześniej i oczekiwanej przeze mnie mrocznej aury. Bardzo miłym akcentem jest zamykający płytkę, cover kultowej francuskiej kapeli - H Bomb - "Double Bang" z rewelacyjnej płyty "Attaque" z 1984 roku. Brzmi świeżo i porywająco. Mocno trzymam kciuki za rozwój kariery tych chłopaków, bo widzę że wzorce mają dobre, a i warsztat nie najgorszy. Wszystko idzie w dobrym kierunku, a ja czekam na pełną, długogrającą płytę. (4,5)

zwrócić uwagę, że The Deep robią to naprawdę stylowo, brzmią współcześnie a kompozycje w większości robią bardzo dobre wrażenie. Próbkę możliwości zespołu otrzymujemy już w otwierającym album, rozpoczynającym się motorycznym riffem "The Rider", gdzie udany refren zdobią nie mniej udane, stylowe chórki. Jeszcze większy potencjał przebojowości zapewnia kolejny w zestawie "You Take My Breath Away", imponujący melodyką i niezwykle chwytliwymi wielogłosami. Refren to jakby coś z pogranicza hard rocka i glam metalu. Podobnie "Night Stalker", który oparty jest na klasycznym rockowym riffie, jednak ciekawie przełamanym podkręceniem tempa w środkowej części. Utwór ten dodatkowo wzbogacono rozbudowaną solówką gitarową. "Cold Hearted", to delikatne obniżenie tempa, coś w rodzaju rockowej ballady jednak zaraz po nim klasycznie gitarowy "All I Want" i jeszcze bardziej rozpędzony "Out Of Touch" ze świetnym refrenem i melodią na długo pozostającą w głowie. Na osobne słowa uznania zasługuje wokalista Tony Coldham, dysponujący mocnym, czystym wokalem świetnie osadzonym w stylistyce zespołu. Utwór tytułowy to już bez owijania w bawełnę czysty, klasyczny heavy-metal z gitarami w stylu Iron Maiden (przywodzi na myśl "Aces High") i długą rozbudowaną solówką, która jednak z nóg nie zwala. Album trzyma wysoki poziom do końca za sprawą takich numerów, jak mocno bujający "Spellbound", zaczynający się nastrojowo i pięknie się rozwijający "Saga", czy "Turn Me Loose" z kolejnym niedającym spokoju głowie refrenem. Ostatnie dwa wspomniane utwory pokazują też umiejętność zespołu do tworzenia utworów o nieco bardziej złożonej strukturze. Bez względu jednak na to, czy grają krótko i treściwie, czy kombinują, na albumie "Premonition" niemal wszystko im się udaje. Naprawdę solidny album dla fanów melodyjnej strony mocy! (5) Tomek "Kazek" Kazimierczak

Przemysław Murzyn

The V - Now or Ever 2015 Frontiers

The Deep - Premonition 2015 Self-Released

Gdyby zestawić zdjęcie londyńskiego bandu The Deep, z informacją, iż nagrał on właśnie debiutancką płytę mogłoby to wzbudzić lekkie zaskoczenie, gdyż muzycy bynajmniej na młodzieńców nie wyglądają. I faktycznie, trzon kapeli stanowią muzycy znani z formacji Deep Machine, która zakończyła działalność w roku 1982. Minęło bagatela 30 lat i panowie w słusznym już wieku postanowili dokonać czegoś na kształt reaktywacji a że nazwa Deep Machine jest już w użyciu, nazwali kapelę po prostu The Deep. Zatem "Premonition" to debiutancki album nagrany przez dojrzałych muzyków. I przyznać trzeba, że od pierwszych dźwięków doskonale to słychać. Szlachetne granie na pograniczu hard rocka i klasycznego heavy metalu z dużym szacunkiem do klasyki gatunku (Dio, Saxon, Thin Lizzy). Trzeba od razu jednak

150

RECENZJE

Tej pozycji nie znajdziecie na stronie metal-archives. Mimo, że w nagrywaniu "Now or Ever" brali udział tacy muzycy jak Tony Martin, Leather Leone czy Mike LePond z Symphony X, nie jest to płyta metalowa. Sprawczynią "zamieszania" jest wokalistka Benedictum, Veronica Freeman, a zespół "The V" to jej solowy projekt, w którym wzięli udział przeróżni muzycy ze świata metalowego i rockowego. Właśnie to drugie słowo jest kluczem do rozwiązania zagadki. Członkini Benedictum znana z drapieżnych wokali podkreślających moc i ciężar riffów tego kalifornijskiego zespołu postanowiła nagrać zupełnie lekką, hard rockową płytę. Przypomina to nieco sytuację Doro, która po rozwiązaniu Warlock poszła w lżejsze granie, a towarzyszyli jej czasem sami muzycy jej macierzystej formacji. Veronica ma jednak tą przewagę, że jej zespół nie rozwiązał się, a droga jaką obrała jest jej pomysłem-odskocznią, inaczej niż w przypadku Doro, której taka droga została poniekąd narzucona przez producentów. "Now or Ever" sprawia wrażenie płyty rock'n'rollowo rozkołysanej, odrobinkę bluesującej, bliskiej estetyce rocka lat osiemdziesiątych. Ogólny klimat i brzmienie krążka może

kojarzyć się z klasycznymi płytami Dokken (zresztą w nagrywaniu "Now or Ever" brał udział Jeff Pilson). Oczywiście nad albumem unosi się duch Benedictum wywołany typowymi dla Freeman linami wokalnymi ale zapewne też obecnością Johna Herrery jako producenta, który zajmował się także produkcją ostatniej płyty Benedicum. Ten wspomniany duch Benedictum najmocniej wybija się w "Rollercoaster", który jest też najbardziej "metalowym" utworem płyty. Na drugim biegunie znajdują się bardzo subtelne kawałki takie jak "Starsihine", "Love Sholud be to Blame" czy "L.O.V.E.". Gdyby nie głos Veroniki, który jak wiadomo, jest jak dzwon i udział metalowych muzyków mających wciąż inklinacje do cięższego riffowania, "Now or Ever" byłaby rzeczywiście delikatną płytą. Zwłaszcza, że czuć w niej "kobiecą rękę|, głównie w przestrzeni tekstów. Swoją drogą, bardzo mądrze uczyniła Veronica wyraźnie oddzielając swoje dwa zespoły od siebie i umieszczając teksty o miłości w "The V". Mimo, że nie jest to nadzwyczajna płyta, jest dobrze zagrana, świetnie brzmiąca i podkreślająca atuty mocnego wokalu Veroniki Freeman. Na deser polecam "Kiss my Lips" zaśpiewany w duecie z Leather Leone. Dwa silne kobiece głosy w jednym numerze robią wrażenie. (3,5) Strati

Thundermother - Road Fever 2015Despotz

Pamiętacie Vixen? Amerykanki grały typowy dla swojej epoki hard rock. Nawet gdy nagrały reunionowy krążek w 1998 roku nagrały go w typowej dla epoki tym razem lat dziewięćdziesiątych - stylistyce. Choć Thundermother pod wieloma względami przypomina Vixen, jest to jednak zespół-rekonstrukcja. Ich muzyka współcześnie naśladuje granie sprzed 30, a nawet 40 lat. Szwedki założyły formację w 2010 roku, a omawiany "Road Fever" to ich drugi krążek. Płyta - jak na szwedzkie warunki przystało - brzmi doskonale, przejrzyście, mocno a jednocześnie naturalnie, wręcz analogowo. I choć wyraźnie Szwedki wzorują się na stylistyce swoich sławnych poprzedniczek, nie ma w nich cienia lukrowatej słodkości typowej dla drugiej płyty Vixen. "Road Fever" to dziesięć absolutnie dynamicznych, energetycznych numerów hard'n'heavy, mogących powstać we wczesnych latach osiemdziesiątych, a przy dobrych wiatrach nawet i w siedemdziesiątych. Płyta trzyma tempo, wciąga jak odkurzacz i budzi chęć skoku prosto pod scenę na koncercie. Ta przecież prosta muzyka jest napisana tak, żeby jednocześnie podtrzymywać płomień klimatu "tamtej" epoki, a z drugiej strony zachwycać witalnością i nośnością. "Road Fever" wprost roznosi energia, a mocy muzyce dodaje zadziorny głos Clare Cunningham i jej awanturnicze linie wokalne. W pierwszej chwili można odnieść wrażenie, że Thundermother to kolejny zakochany w oldschoolu band. Z drugiej jednak strony, takie granie, zwłaszcza na północy Europy, właśnie świeci tryumfy. Być może jednak Thundermother jest właśnie typową formacją swojej epoki? (4) Strati

Tony Tears - Follow The Signs Of The Times 2015 Minotaurao

Tony Tears to projekt włoskiego gitarzysty i klawiszowca ukrywającego się pod tym pseudonimem, który jednak po serii solowych wydawnictw połączył swe siły z pełnym składem. Efekt to album "Follow The Signs Of The Times", wypełniony trzema kwadransami doom metalu, ale z odniesieniami zarówno do rocka progresywnego jak i psychodelicznego. Czasem jest więc mocarnie, patetycznie i niezwykle majestatycznie ("Mark Of Evil", "Covenant Of The Lords Of The End"). Niekiedy na plan pierwszy wysuwają się też wpływy pionierów ciężkiego rocka z przełomu lat 60-tych i 70tych ("The Road To Research"), są bardziej klimatyczne, częściowo balladowe utwory ("Blind Love For A Medium"), ale eksperymentalne podejście lidera grupy jest najbardziej słyszalne w mrocznych utworach instrumentalnych, w których Tony Tears zagrał na wszystkich instrumentach. Już "Intro (Sighs Of Times Fear)" zapowiada niezłą jazdę, czego potwierdzeniem są tajemnicze "Outro (The Awakening Of The Soul)", syntezatorobasowa miniatura "Deep Misantrophy" oraz przede wszystkim hipnotyczny "Demonic Puppets". Dlatego jeśli ktoś gustuje w mocarnym doom metalu i takich demonicznych klimatach, to "Follow The Signs Of The Times" czeka na niego z pełną gwarancją satysfakcji. (5) Wojciech Chamryk

Trinakrius - Introspectum 2015 Pitch Black

Jakoś ta się dziwnie składa, że te najbardziej klasycznie grające zespoły działają gdzieś na peryferiach muzycznego rynku, nierzadko w małych miejscowościach, bądź na prowincji danego kraju. Podobnie jest w przypadku Trinakrius, który na Sycylii pogrywa sobie - z przerwami, bo z przerwami, ale już od 20 lat klasyczny doom metal. "Introspectum" jest czwartym albumem foramcji z Palermo, pierwszym z nowymi muzykami, którymi są: wokalista Francesco Chiazesse, gitarzysta Valerio Frosini i basista Ivan Bologna. Wygląda jednak na to, że z racji zblizonego wieku i niezłych umiejętności szybko znaleźli wspólny język z liderem grupy, perkusistą Claudio Florio, co przełożyło się też na jakość siedmiu utworów tworzących nową płytę. Oczywiście nie ma tu mowy o czymś zaskakującym, bowiem Włosi proponują archetypowy, możn aby rzec klasyczny doom metal, pełen nawiązań i odniesień do dokonań Black Sabbath czy Candlemass. Jest więc mrocznie, posępnie i majestatycznie, sporo w tym melodii i surowych riffów, solówki też są niezgorsze. Pojawiają się też pewne urozmaicenia, w postaci akustycznego, balladowego "Within The Silence" w klimacie


Dio/Deep Purple, do wczesnego okresu Dio nawiązuje też najszybszy na płycie, dynamiczny "Facing The Mirror". Udany album, warto dać mu szansę. (4,5) Wojciech Chamryk

U.D.O. - Navy Metal Night 2015 AFM

To już trzecia koncertówka Dirkschneidera na przestrzeni trzech ostatnich lat. Trochę tego sporo, jednak "Navy Metal Night" to wydawnictwo wyjątkowe w jego przepastnej dyskografii. Jest to zapis specjalnego koncertu, który U.D.O. dał w lutym 2014 roku ze wsparciem orkiestry i chóru niemieckiej marynarki wojennej. Nie jestem jakimś mega fanem takich kooperacji, ale muszę przyznać, że ta akurat wypadła bardzo dobrze. Jeśli chodzi o dobór utworów to mamy tu zbiór największych hitów w twórczości U.D.O. Nie zabrakło więc takich numerów jak "Independence Day", "Heart of Gold", "Animal House", "Faceless World" czy "Future Land". Warto zaznaczyć, że tym razem Udo obył się bez żadnego kawałka Accept co moim zdaniem było dobrym posunięciem. Te numery ograne były w nieskończoność, a tak zrobiło się miejsce dla równie świetnych kompozycji jego obecnej grupy. Wszystkie zabrzmiały znakomicie i naprawdę potężnie w nowych aranżacjach. Publiczność też jest dobrze słyszalna dzięki czemu faktycznie czuć, że jest to nagranie live. Sam Udo jest w rewelacyjnej formie i mam nadzieję, że obyło się bez zbyt dużej ingerencji w studio. Nie obyło się oczywiście bez gościa, którym była tutaj, co chyba nie jest żadnym zaskoczeniem, Doro Pesch. Pojawiła się w balladzie "Dancing with an Angel" i był to bardzo pozytywny występ. Oprócz klasycznych utworów U.D.O. są tu też instrumentalne kompozycje zagrane przez samą orkiestrę. "Das Boot", "In the Hall of the Mountain King" i "Ride", bo o nich mowa, idealnie wpasowały się w dramaturgię tego koncertu i stanowią udane przerywniki między numerami metalowymi. Nie jest to wydawnictwo (jeden krążek DVD i dwie płyty CD) z gatunku "must have", ale podejrzewam, że każdy prawdziwy fan muzyki Dirkschneidera ma już je na półce. Zresztą wszyscy ci, którzy lubią jakiekolwiek połączenie muzyki klasycznej z rockową lub metalową również powinni się zainteresować "Navy Metal Night", bo jest to jedno z lepszych tego typu wydawnictw jakie ostatnio słyszałem. (5) Maciej Osipiak Ugly Kid Joe - Uglier Than They Used Ta Be 2015 Metalville

Starsi czytelnicy Heavy Metal Pages pamiętają pewnie jeden z większych przebojów 1991 roku, "Everything About You" z debiutanckiego MCD Ugly Kid Joe. Ci młodzi Amerykanie zaprezentowali na tej płytce więcej tak udanych utworów, by wspomnieć choćby "Madman", oddali też hołd klasykom z Black Sabbath, nagrywając udaną wersję "Sweet Leaf". Pierwszy album grupy "America's Least Wanted", nagrany z gościnnym udziałem Roba Halforda też okazał się sukcesem, dzięki singlowym "Neighbor" i "Cats In The Cradle", na albumie nie zabrakło też oczywiście wcześniejszych przebojów

grupy. Potem była już jednak eksplozja popularności grunge, co z jednoczesnym spadkiem formy zespołu zaowocowało jego rozpadem po wydaniu dwóch następnych płyt. Niedawno Ugly Kid Joe zebrali się na nowo, a "Uglier Than They Used Ta Be" jest ich czwartym albumem. Jak widać, zarówno okładka jak i tytuł tej płyty, nawiązują bezpośrednio do czasów ich największych sukcesów odnoszonych dzięki "As Ugly As They Wanna Be", ale wygląda niestety na to, że muzycy nie mają zbyt wiele do zaoferowania. Już sam fakt, że jednym z najlepszych utworów na tym krążku jest ognista przeróbka "Ace Of Spades" Motörhead, zarejestrowana, podobnie jak dwa inne numery, z gościnnym udziałem smego Phila Campbella, o czymś świadczy. Mamy też inny, całkiem niezły cover, "Papa Was A Rolling Stone" rozsławiony niegdyś przez soulową grupę The Temptations, podany w mocarnopsychodelicznej aranżacji. A numery autorskie? Próżno tu szukać czegoś tak przebojowego i porywającego, jak na pierwszych wydawnictwach grupy, przeważają bowiem rozlazłe, pozbawione werwy ballady czy zwykłe, utrzymane najczęściej w średnim tempie, błahe piosenki. Czasem zespół potrafi zaskoczyć turbodoładowaniem jak w końcówce "The Enemy", fajnie brzmią "Let The Record Play" czy "My Old Man", ale wtedy wokalista Whitfield Crane niweczy to wszystko nijakim, pozbawionym energii śpiewem - jeśli ktoś kojarzy go jako pełnego werwy młodzieńca z teledysku "Everything About You", to może sobie spokojnie darować "Uglier Than They Used Ta Be" po odsłuchaniu dwóch w/w coverów. (2,5) Wojciech Chamryk

szalne, ale dyskretne, zespół gra po prostu swoje na bazie ich dokonań. Dochodzą do tego siarczyste, speed metalowe ciosy jak "Jaws of Life" czy "Hellrazor", a wokalista Brett Blackout Scott z tym szponiastym, zadziornym głosem pasuje świetnie do każdej z odsłon Vänlade na "Rage Of The Gods". Może więc Amerykanie po roku 1990 znacznie spuścili z tonu jeśli chodzi o klasyczne metalowe granie, oddając prym różnej maści uzurpatorom, jednak od kilku lat wygląda na to, że sytuacja wraca tam do normy z okresu circa 1984 roku - także dzięki takim zespołom jak Vänlade. (5) Wojciech Chamryk

Vexovoid - Heralds of The Stars 2014 Self-Released

Międzygalaktyczna przestrzeń. Przedwieczni. Nowoczesna technologia. Włosi z Vexovoid z miłości do Vektor'a, Obliveon'a, science fiction i opowiadań Lovecrafta stworzyli jeden z ciekawszych materiałów roku 2014. Piętnaście minut kosmicznych riffów, przenoszących słuchacza pod przestrzenie wypełnione wyrównaną sekcją rytmiczną, riffami na wzór Obliveona (głównie tego z "From This Day Forward") oraz wokalami pomiędzy Vektor'em a Obliveon'em. Swój materiał zaczynają dość pasującym do reszty intrem "Sector 05", by następnie przenieść się do inspirowanego Lovecraftowskim "W Górach Szaleństwa" i "Zew Cthulhu" utworu "The Great Slumberer". Następnie zespół puszcza oczko do fanów gier komputerowych w utworze "Prophet of The Void". Początkiem końca jest monolog poprzedzający kolejną nawałę kosmicznych riffów utworu tytułowego. Brzmienie albumu jest klarowne, oparte na współbrzmieniu średnich rejestrów gitar i wokalów. Trzyma się swojej tematyki. Album skierowany do fanów dobrego, choć już lekko utartego gatunku technicznego thrashu, idealny do sesji ze Starcraftem, Warhammer'em czy League of Legends. Ode mnie (3,3), czekam na więcej. Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Vänlade - Rage Of The Gods 2015 Metalizer

Amerykańska ekipa uderza z drugim, znacznie lepszym od debiutanckiego "Iron Age", albumem. Słychać, że panowie okrzepli, wiedzą co chcą osiągnąć i dążą do wyznaczonego celu bez zbaczania z trasy i jakichkolwiek kompromisów. Efektem jest US power/tradycyjny heavy metal, ale z coraz śmielszymi zapędami w kierunku bardziej epickiego, majestatycznego grania. Są one słyszalne zwłaszcza w tych dłuższych, trwających 8-9 minut utworach jak "Aeons Of Madness" czy "As Above, So Below", ale w numerach typu tytułowy opener czy mroczny "Carnicidal" też pojawiają się a to patetyczne chóry bądź klimatyczne zwolnienia, a nad tym wszystkim unosi się wszechobecny klimat lat 80-tych. Recepta na sukces Vänlade wydaje się prosta: zrezygnowanie z pozbawionego polotu zwykłego naśladownictwa idoli ze szczenięcych lat na rzecz oddania im hołdu, jednak nie z pozycji klęczek. Dlatego wpływy Accept, Dio, Iron Maiden, Judas Priest, Manowar bądź Riot są sły-

Virgin Steele - Nocturnes Of Hellfire & Damnation 2015 SPV

David DeFeis zaczyna chyba odczuwać upływ czasu, chociaż mając raptem 54 lata nie powinien być jeszcze wypalonym weteranem. Tymczasem po wysłuchaniu jego najnowszego dzieła zastanawiam się: śmiać się czy płakać? Lider przywołuje w materiałach prasowych albumy "Noble Savage" i "Age Of Consent" jako te, do których "Nocturnes Of..." odnosi się najbardziej, dodając, że to ciężkie, pełne energii, mroczne, melancholijne, agresywne i gniewne dźwięki. Niestety, większość z tych słów to bardziej pobożne życzenia niż coś, co ma pokrycie w faktach.

Z rozrzewnieniem wspominam więc czasy, kiedy Virgin Steele byli w stanie zaproponować porywające, iście magiczne dźwięki na wieloczęściowych konceptach "The Marriage Of Heaven And Hell" czy "The House Of Atretus", że o swoich ulubionych płytach z lat 80-tych nie wspomnę. Tu nie ma o tym mowy, mimo tego, że już na zwykłej edycji "Nocturnes Of..." mamy aż 14 trwających niemal 80 minut utworów. Większość z nich brzmi niestety niczym niezamierzona parodia stylu Virgin Steele, w dodatku pozbawiona klasy i dawnej potęgi. Dość powiedzieć, że pierwszy znośniejszy numer pojawia się dopiero pod szóstym indeksem, ale i tak "Devilhead" ma się nijak do starszych dokonań grupy. Mamy też swoiste covery, nagrane ponownie "Queen Of The Dead" i "Black Mass" Exorcist sprzed niemal 30 lat, ale, mimo pewnych zmian, to też dla mnie niezrozumiałe pociągnięcie. In minus zadziwia też śpiew DeFeisa, również pozbawiony mocy czy nawet cienia dawnej oryginalności, a już nadmierne wykorzystywanie w iluś utworach, kojarzącego się z warczeniem baraszkującego szczeniaka, "wrauu", budzi tylko uśmiech politowania. Żeby było ciekawiej poza wydaniem 2LP z tą samą 14. utworów jest też dostępna wersja 2CD, gdzie na dodatkowym dysku mamy kolejne (15!) utworów, w tym covery "Black Sabbath" i "Immigrant Song", ale na szczęście wersja promocyjna dotarła bez nich. (2) Wojciech Chamryk

W.A.S.P. - Golgotha 2015 Napalm

Blackie Lawless ostatnimi czasy nie rozpieszcza swych fanów. Poprzedni album jego grupy ukazał się sześć lat po premierze poprzedniego "Babylon", zawierającego też przecież aż dwa covery na dziewięć uworów. W dodatku na koncertach W.A.S.P. ograniczali się zwykle do odgrywania zestawu swych najbardziej znanych utworów i szybko schodzili ze sceny, a do tego złamanie nogi przez Lawlessa w 2013 roku i długa rehabilitacja też miały wpływ na przesunięcie daty premiery CD "Golgotha". Tym razem Blackie postarał się nieco bardziej, proponując też dziewięć, ale w pełni autorskich, długich i urozmaiconych kompozycji. Niektóre z nich, jak choćby patetyczna ballada "Miss You", pochodzą co prawda z czasów albumu "The Crimson Idol", ale ponieważ cały album utrzymany jest w klimacie tej płyty, jak też poprzedzającej ją "The Headless Children", wszystko brzmi niezwykle spójnie. Oczywiście od pierwszych taktów "Scream" słychać, że to W.A.S.P., bowiem Lawless nader chętnie korzysta z wypracowanych przez lata schematów kompozytorskich i aranżżacyjnych, ale tym razem brzmi to wszystko dość świeżo, nie brakuje nawet utworów w rodzaju "Last Runaway" czy "Eyes Of My Maker", które śmiało mogą konkurować z jego największymi osiągnięciami. Sporo też na tej płycie ballad, podniosłych refrenów i klawiszowych brzmień - czasem niezbyt przekonywujących, jak choćby "Fallen Under", ale też robiących znacznie lepsze wrażenie - tu wyróżniam "Hero Of The World". Przejmująco wybrzmiewa też finałowa ballada tytułowa, w której Lawless śpiewa: "Jesus I need you now/Free me I'm lost somehow/Oh, remember me today/I'm

RECENZJE

151


a leper left to hang". I pomyśleć, że to ten sam człowiek, który deklarował kiedyś w "Animal (Fuck Like A Beast)": "I'm the wolf with the sheepsskins clothing/I lick my chops and your tasting good/I do whatever i want to, to ya/I'll nail your ass to the sheets"... Jak widać 59-letni Lawless ma już zupełnie inne priorytety i jego duchowa przemiana zdaje się być czymś niezaprzeczalnym - na szczęście jakość kolejnych płyt W.A.S.P. na tym nie traci. (4,5)

Wacken Eyes. Prog maniacy powinni zapamiętać tę nazwę. (5,5) \m/\m/

Wojciech Chamryk

łem są o niechęci do wojny, o koncertach, itd. Warsenal stworzył także swój hymn, "Unstoppable". Podsumowując, album w znaczniej mierze korzysta ze stylów, które wypracowały sobie takie zespoły jak Death Angel (na debiucie), Exciter czy Destruction. Nie jest to nadzwyczaj odkrywczy krążek, aczkolwiek jest całkiem porządny, posiadający parę świetnych riffów i zasługujący na chwilę uwagi. Ode mnie (4) Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

War Agenda - Night Of Disaster 2015 MDD

Waken Eyes - Exodus 2015 Ulterium

Czytając o zapowiedziach ze świata prog metalu, wyczytałem, że w nowym projekcie Wacken Eyes, wokalistą będzie Henrik Bath. Nie powiem, wkurzyłem się. Ledwo co wyprostowali sytuację na lini Darkwater a Harmony, dając Henrik' owi możliwość skupienia się na jednym zespole, a tu proszę pan Bath ląduje w nowym przedsięwzięciu. Na moją irytacje niewątpliwie wpłynął fakt, że mocno preferuje Darkwater i wszystko co może zagrozić temu zespołowi wzbudza we mnie agresję. Zacznijmy jednak od początku. Na pomysł założenia Wacken Eyes wpadł gitarzysta Tom Frelek. Z resztą znakomity gitarzysta, który inspiracji szukał wśród takich tuzów, jak Joe Satriani, Paul Gilbert, Jimi Hendrix, Stevie Ray Vaughan, Al Di Meola, Michael Romeo, John Petrucci i B.B King. Jego pomysłem było stworzenie kapeli, która grałaby progresywny metal, ciężki a zarazem melodyjny z narracją, jak w muzyce filmowej. Od 2013 roku samotnie pracował nad materiałem nagrywając dema ze swoimi pomysłami. Inspiracji szukał w różnych mediach, obrazach, filmach i muzyce. Głównie w klasycznej i filmowej, wśród twórczości Chopina, Mozarta, Stravinsky'ego, Hansa Zimmera, Jamesa Newton Howarda czy Danny'ego Elfmana. Słuchając albumu "Exodus" to trzeba przyznać szczerze, że osiągnął efekty wręcz oszałamiające. Co prawda jest to wyśmienity prog metal z głównego nurtu, w stylu począwszy od Dream Theater aż po wszystkie co bardziej wybijające się zespoły, ale echa wspomnianych wzorców też można się doszukać. Oczywiście Tom asygnował wszystko swoim talentem, także jak to bywa w tym nurcie słucha się jego muzyki, jak coś świeżego, niebanalnego, ożywczego i nowego. A jak to dobrze wychodzi wystarczy się wsłuchać w prawie dziewiętnasto minutową suitę "Exodus". Dawno nie słyszałem tak dobrej a zarazem długiej kompozycji. Fan takiej muzyki z pewnością będzie miał podobne wrażenia do moich. Oczywiście Tom Frelek nie osiągnąłby takich rezultatów, gdyby nie muzycy, których namówił do współtworzenia Wacken Eyes. A to nie byle jacy muzycy. Znakomity niemiecki perkusista Marco Minnemann, którego Tom wypatrzył, jak ten wspomagał Paula Gilberta. Basista, Mike Lepond, którego doskonale znamy z Symphony X. No i wspomniany na początku Henrik Bath. O klasie instrumentalistów nie ma co więcej wspominać. O Henriku jedynie napiszę, to że wypadł wyśmienicie, choć inaczej niż w Darkwater. Bath dopasował się do klimatu i wartości muzyki Freleka, uwypuklając jej wszystkie atuty i ukazując swoją do tej pory nie znaną twarz. "Exodus" to bardzo dobry debiut

152

RECENZJE

Akurat thrashowa płyta kapeli pochodzącej z Niemiec nie może i nie powinna być żadnym zaskoczeniem, jednak debiutujący za sprawą "Night Of Disaster" War Agenda nieco zaskakują. Nie, nie jakimś szczególnym mistrzostwem czy nowatorstwem, ale świadomą rezygnacją z wpływów germańskiego thrashu na rzecz nieco bardziej technicznego łojenia rodem z Bay Area. Zapomnijcie więc o surowym graniu z czasów pierwszych LP's Destruction, Kreator czy Sodom, Nils Nortmeyer wraz z kolegami mają inne aspiracje. Łączą więc ostre, niewiarygodnie szybkie i naprawdę bardzo agresywne numery z histerycznym śpiewem, takie z czasów wczesnego Slayera ("Sentenced" czy tytułowy) z atakami w stylu Exodus czy Heathen ("Axis Of Evil", najbardziej urozmaicony i zróżnicowany na płycie "Time Heals Nothing"). Wrażenie robi też "Destiny Of A Mad Man" z efektownymi solówkami, opener "Shot To Pieces" też jest niezgorszy w kategorii takiego zaawansowanego technicznie, ale nie plastikowego thrashu. Dlatego, chociaż zespół nieuniknął też bardziej sztampowych, monotonnych numerów w rodzaju "The Wait", to jednak debiut mogą bez dwóch zdań odznaczyć po stronie plusów swej, jeszcze niezbyt długiej, kariery. (4) Wojciech Chamryk

Warsenal - Barn Burner 2015 Punishment 18

"Barn Burner" to jeden z tych albumów, obok których żaden fan, staro-szkolnego amerykańskiego thrashu zagranego w młodzieńczym stylu, nie powinien przechodzić obojętnie. Kanadyjski Warsenal stworzył półgodzinny album wypełniony dziewięcioma kawałkami w thrash/speed' owej stylistyce. Wstęp do "Dying On Stage" jest zagrany na wzór Death Angel. W "Hit'n'Run" mamy lekko "megadeth'owe" podejście do kompozycji. Na "Wars" znajdziemy jakieś tam inspiracje Possessed. Na całym krążku doszukamy się też innych znajomych elementów np. z Whiplash'a, Exciter'a czy Destruction. Te odniesienia są połączone wokalem Mathieu, który przypomina Schmiera z jego wczesnej działalności w Destruction (co możemy chociażby usłyszeć na "NightStalker") oraz z dość średnio-wysokim brzmieniem gitar. Ogółem brzmienie albumu jest w porządku, nie czuć tej sterylności, na którą cierpią inne nowofalowe thrash metale. Poza inspiracji do wcześniej wymienionych zespołów, na "Barn Burner" odnajdziemy masę bluesowych zagrywek, sprawiającą, że ten album ma swoje brzmienie. Tematy ogó-

Wings Of Destiny - Time 2015 Power Prog

Pierwsze takty tego albumu prowadzą nas do fantastycznego świata melodyjnego, europejskiego power metalu. Odnajdujemy w nim wszystko co znamy i co kojarzy się nam z najlepszymi momentami z Helloween, Gamma Ray, Stratovarius czy Angra. Praktycznie całość zagrana jest z speedową werwą (oprócz podniosłego "I Saw An Angel Cry" i wolnego, pełnego patosu i epickości "Nothing Last Forever"), nie pozbawioną jednak techniki, kunsztu a zarazem smaku. Ambitne podejście do tematu odnajdziemy praktycznie w każdym muzycznym aspekcie. Od różnorodnych, wielowątkowych tematycznie i stylistycznie kompozycji, po przez zbiór wyrazistych, finezyjnych melodii, niezwykłą intensywność aranżacyjną, po wyśmienite techniczne umiejętności instrumentalistów. Melodyjny power metal z przełomu wieków w zasadzie powiedział już wszystko, tym bardziej z dużym zaskoczeniem przyjmuję fakt, że jednak jeszcze ktoś z tego nurtu potrafi zainteresować swoją muzyką. Tak właśnie jest z kostarykańskim Wings of Destiny (wcześniej Destiny). Zespołowi w sukurs przychodzi jeszcze umiejętne balansowanie między mocą a melodyjnością. Nie przeszkadzają też klawisze, które wypływają w nielicznych, lecz potrzebnych momentach. Jednak zdecydowanie ważniejszym atutem tej kapeli jest wokalista Anton Derusso, który swoim śpiewem dodaje i tak nie małej już klasy. Jak już wspomniałem do niedawna Kostarykańczycy działali pod nazwą Destiny, a swój debiut "Time" wydali w 2014 roku. Ze względu, że włodarze Power Prog Records postanowili wydać pod swoim szyldem ponownie ten album, ze względów prawnych muzycy zmuszeni zostali zmienić nazwę, a label uatrakcyjnił krążek odświeżoną grafiką i dodatkowym utworem, którym ponownie jest "Fallen Angel" ale z gościnnym udziałem Roborto Tirant'a znanego z Labyrinth. "Time" to wyjątkowo dobry album, co prawda jedynie dla wąskiego grona ale zawsze... (4) \m/\m/ Witchbound - Tarot's Legacy 2015 El Puerto

Nazwa tego niemieckiego zespołu znana jest pewnie niewielu, bo to debiutanci. Ale już o Stormwitch słyszało znacznie więcej czytelników naszego pisma, bo to, było nie było, germańska legenda tradycyjnego metalu. Aż trzech muzyków Witchbound: gitarzysta Stefan Kauffmann, basista Ronny Gleisberg i perkusista Peter Langer grało w klasycznym składzie tej formacji, również drugi gitarowy Martin Winkler ma za sobą krót-

ki epizod w Stormwitch, zaś skład dopełnia doświadczony wokalista Thorsten Lichtner. W/w panowie postanowili nagrać album, który przygotowywał przedwcześnie zmarły lider Stormwitch w latach 80-tych, gitarzysta Harald Spengler a.k.a. Lee Tarot (1963-2013), jednak nie zdołał już sfinalizować tego przedsięwzięcia. "Tarot's Legacy" wykorzystuje więc koncept opowieści Spenglera, traktującej o dawnych czasach, Wikingach, magii, polowaniach na czarownice, poszukiwaniu św. Graala, etc., etc. Muzycznie jest też całkiem zacnie, bo jeśli ktoś hołubi wciąż kultowe "Walpurgis Night" i "Tales Of Terror" Stormwitch, to znajdzie na "Tarot's Legacy" sporo dźwięków i utworów podobnej klasy, fani Grave Digger, Helloween czy Blind Guardian też nie będą rozczarowani. Mamy tu zarówno szybką, ale melodyjną jazdę ("Dance Into The Fire", "Jester's Day"), klimaty orientalne czy etniczne ("Mauritania", "Holy Ground") i bardziej epickie ("To Search For The Grail"). Z kolei "Die Sword In Hand" uderza surowością typową dla metalu lat 80-tych, "Mandrake Fire" i "Trail Of Tears" wiele zyskują dzięki balladowym i akustycznym partiom, a lżejszy brzmieniowo "Sands Of Time" wzbogaca partia chóru. Są też nawiązania do klasyki w miniaturze "Petite Bouree", a "Keep The Pyre Burning" wzbogaca gitarowe solo Oskara Dronjaka lidera Hammerfall i wielkiego dłużnika Haralda Spenglera. (5) Wojciech Chamryk

Witchsorrow - No Light, Only Fire 2015 Candlelight

Wszystko się zaczyna, wszystko się kończy. Kończy się pewna era w historii muzyki. Black Sabbath jak powszechnie już wiadomo w przyszłym roku rozpocznie trasę wieńczącą ich karierę. Skoro tak się dzieje to może przydałoby się poszukać jakichś następców, naśladowców, którzy będą dalej kultywować tradycję ciężkiego grania spod znaku Sabbath. W dzisiejszych czasach ciężko znaleźć jakiś młody zespół, który się zdecyduje na granie doom metalu. Ale hej, właśnie wychylił się Witchsorrow ze swoją trzecią płytą. Spójrzmy, co ma nam ciekawego do zaoferowania. Od samego początku słychać, kim zespół się inspiruje. To Black Sabbath pełną gębą, sam wokalista dobitnie pokazuje, która era Sabbathów jest mu bliska, duch Ozzy'ego ewidentnie siedzi w jego gardle. Pierwszy, krótki jak na ten album utwór jest dość żywiołowy, trochę przypomina "Children Of The Grave". Wchodzi bardzo łatwo bez popity. Drugi utwór rozpoczyna serię wolnych, długich utworów, których na tej płycie mamy kilka. Początek brzmi jak "War Pigs", widać, że chłopaki nieźle się napatrzyli na Sabbatów, bo i pod koniec słychać cytat z "Iron Mana". Mimo dziewięciu minut trwania kawałek nie nudzi, idealnie oddaje moc Sabbathów,


ciężko, ale ciekawie, bo w połowie utworu zespół wyraźnie przyśpiesza i odgrywa wcześniej wspominany fragment szlagieru. Jeden z ciekawszych momentów na tej płycie. "Made Of The Void" to kolejny hołd oddany w stronę Sabbathów, co nawet już sugeruje sam tytuł. Ciekawe jest to, że pierwsze bicia rytmu oddają bębny, które brzmią jak plemienne werble. Potem wchodzą gitary i już wszystko jest wiadome, walec numer trzy powinien dobrze rozbujać publiczność na koncertach. Mimo umiarkowanej prędkości zachęca słuchacza do dobrej zabawy. "Negative Utopia" i "Disaster Reality" to tacy naśladowcy znanego wszystkim utworu "Black Sabbath" z pierwszej płyty. Trwają one ponad dziesięć i jedenaście minut i niestety potrafią zmęczyć swą jednostajnością, brak tu większych urozmaiceń. Lecz zespół pamięta jak grać szybko i w "To The Gallows" trochę przypomina szybsze rejony "End Of The Beginning" z ostatniego albumu swoich idoli. Boli natomiast fakt, że w tym utworze wokal jest trochę słabo słyszalny, gitary go trochę przykryły. Sam w sobie utwór zaczyna już podchodzić pod rejony black metalu. Mamy też bardzo ciekawą miniaturkę trwającą minutę, lecz po kilku chwilach trochę męczy, czegoś jej zabrakło, może, dlatego trwa tylko jedną minutę. Album wieńczy ponad czternastominutowy kolos, rozciągnięty do granic możliwości. W tym utworze najbardziej czuć czas trwania, zwrotki wokalista zaczyna dopiero śpiewać w czwartej minucie utworu. Do tego czasu można usnąć, później niestety nie jest lepiej, bo riff utrzymuje się przez resztę czasu, jedynie solówki pod koniec siódmej minuty, która trwa około dwóch minut i pod koniec dziewiątej minuty jakoś uatrakcyjniają ten utwór, ale nie zmienia to faktu, że z założenia epicki utwór jest strasznie naciągany i wymęczony. Jeśli ktoś chce zacząć przygodę z tego typu muzyką, ale nie chce mu się, bądź nie ma dostępu do pierwszych płyt Sabbathów to wydawnictwo będzie dla niego niczym encyklopedia, ale dla innych lepiej odpalić po raz kolejny Black Sabbath i poczekać na lepsze, bardziej pomysłowe wydawnictwo od Witchsorrow, ponieważ mimo kilku ciekawych utworów, dostajemy po prostu odgrzewanego kotleta. (2) Grzegorz "Gargamel" Cyga

Wolf Spider - V 2015 Self-Released

Pająki wróciły po dwudziestu latach przerwy i na swym najnowszym albumie udowadniają, że nie był to czas stracony. Już EP-ka "It's Your Time" sprzed dwóch lat była dowodem na to, że zespołu nie interesuje tylko odgrywanie klasycznych utworów sprzed lat, a już dobitnym potwierdzeniem tego stanu rzeczy jest właśnie wydany, piąty album poznańskiej formacji. Do członków oryginalnego składu, gitarzystów Piotra Mańkowskiego i Macieja Matuszaka, zastąpionego pod koniec nagrań przez Przemysława Marciniaka oraz basisty Mariusza Przybylskiego, dołączyła znakomita perkusistka Beata Polak, zaś Jacka Piotrowskiego, śpiewającego w Wolf Spider na przełomie lat 80-tych i 90tych, zmienił Maciej Wróblewski. Razem stworzyli porywający album, łącząc typowy dla siebie techniczny thrash z soczystym, dynamicznym brzmieniem,

dzięki czemu "V" dociera nie tylko do starych fanów, ale też do młodszych słuchaczy. Techniczne patenty i rytmiczne łamańce ("Who Am I?", "Sense Of Life") są tu też dopełniane bardziej agresywnym łojeniem ("Phoenix", "The New Freakality"), nie brakuje też numerów wręcz progresywnych w formie ("Vacuum"). Pojawiają się też bardziej melodyjne ("Sleepless") czy lżejsze kompozycje ("White Samba"), mamy też zaskakującą wersję "It's Your Time" w orkiestrowym opracowaniu. Mamy też gitarowy duet w "Instability", to jest najnowszy nabytek grupy Marciniak gra z dawnym wiosłowym grupy, Popcornem. Oddzielna kwestia to partie wokalne, bowiem do tej pory w Wilczym Pająku/Wolf Spider za mikrofonem, poza wspomnianym już Piotrowskim stali jeszcze równie znakomici, Leszek Szpigiel i Tomasz Zwierzchowski, jednak Maciej Wróblewski sprostał wyzwaniu, a o tym, że jest idealnym wokalistą dla obecnego wcielenia zespołu przekonuje nie tylko płyta, ale też koncerty, gdzie bez problemów radzi sobie z zespołową klasyką. Na takie płyty warto czekać nawet i dwadzieścia lat, a "V" to jeden z murowanych kandydatów do tytułu metalowej polskiej płyty roku 2015. (6) Wojciech Chamryk

Wülfhook - The Impaler 2015 Divebomb

Power metalowe zespoły mają to do siebie, że ta muzyka praktycznie, co miała do powiedzenia już powiedziała i teraz jedynie powtarzane są schematy lub są wprowadzane kosmetyczne zmiany, które dla przeciętnego ucha są nie do wyłapania. Co prawda, muzycy starają się wplatać różne nowe elementy, ale koniec końców i tak wychodzi to samo. Wülfhook to zespół powstały w 2009 grający power metal oraz heavy metal. Dotychczas wydali trzy demówki. W tym roku po sześciu latach od powstania ukazuje się ich debiutancka płyta, co dla młodego zespołu jest dosyć trudną sprawą, bo jeżeli młody, prosperujący zespół zdobędzie jakiś rozgłos zanim wyda swój pierwszy pełnoprawny materiał i potem każe długo czekać na swój debiut, to może być to gwoździem do trumny, bo przez te kilka lat ludzie, którzy interesowali się ich poczynaniami mogą z czasem o nich zapomnieć. Czy "The Impaler" przysporzy muzykom chwilę chwały i sławy? "The Impaler" jest nafaszerowany schematami, poza kilkoma momentami niczym nie zaskakuje. Już na samym początku tytułowego utworu dostajemy klimatyczny wstęp, który przywodzi na myśl "Raining Blood", a zaraz potem atmosfera się zmienia, ponieważ gitara wygrywa melodie w stylu flamenco kojarzącą się trochę z "Journeyman'em" od Iron Maiden, co jest bardzo ciekawym zabiegiem, lecz po chwili zespół wchodzi na wyznaczoną ścieżkę i gra dość energiczny, aczkolwiek przewidywalny schemat kojarzący się z Judas Priest. Nawet solówki nie są jakoś specjalnie twórcze, wpadają do ucha, by za kilka chwil z niego wylecieć. Jednak Panowie z Detroit się nie poddają i próbują nas przekonać do siebie, nieco thrashowym "Brutal Nightmare", w którym słychać wyraźne echa Kinga Diamonda i Mercyful Fate i tu im się to udało, bo kawałek mimo pewnej przewidywalności, jest porządną porcją mięcha i

z pewnością warto do niego wracać. Kolejne dwa utwory to typowe maidenowskie galopady, jednak w pierwszym refren jest trochę za słaby, by na dłużej zagościć w naszych głowach, za to w drugim spisuję się lepiej i da się go zapamiętać. Ponadto w "Bridge Burner" słychać delikatnie klimaty "Powerslave". Połowa drogi za nami, ale do domu wciąż jeszcze daleko. Stronę B krążka zaczyna "Samara's Well", w której znów pobrzmiewają inspirację twórczością duńskiej legendy, lecz podobnie jak w tytułowym otwieraczu, czegoś zabrakło i kawałek mimo niezłego klimatu ma rolę wypełniacza. "Eternal" oznaczony diabelskim numerkiem sześć to typowy powermetalowy szlagier, którego muzyka jest przeźroczysta i całościowo męczy. Kojarzy z was ktoś "Insanity" Kinga Diamonda z "The Eye"? Jeśli tak to dobrze, bo najdłuższy na płycie "Sacrifice" zaczyna się w dość podobnym tonie (przy okazji motyw z początku stanowi również codę utworu). Potem zespół wyraźnie przyśpiesza, przez co ciężko znaleźć przez ponad dwie minuty w tym utworze coś, co przyprawiłoby o palpitację serca, w zamian tego odczujemy bardziej efekt déj? vu, bo znowu słychać egipski klimat "Powerslave" zmieszany z dynamicznym graniem Mercyful Fate. Diabelska nierządnica ("Devil's Harlot"), z którą muzycy spotykają się pod koniec płyty, chyba miała dosyć obfity w zajęcia dzień, ponieważ, gdy się jej słucha słychać już pewne zmęczenie, choć w kulminacyjnym momencie jeszcze wspina się na wyżyny i próbuje poświadczyć o swoich możliwościach, by po chwili znów opaść z sił i udać się na odpoczynek. Co innego Prześladowca ("Tormentor"), który jest ewidentnie nie tylko prześladowcą, ale i przyjacielem zespołu, bo z jednej strony słychać dynamiczne tempo, jakby instrumentaliści uciekali przed swoim ciemiężcą, czego nie można powiedzieć o wokaliście, który z dostrzegalnym entuzjazmem i przejęciem śpiewa o nim w refrenie tak, jakby szedł gdzieś z nim po udanej imprezie ramię w ramię. Ostatni utwór "Atomic Punk" zaczyna się szarżą po wytłumionych strunach, co przywodzi na myśl "Voodoo Child" Jimiego Hendrixa, lecz nic bardziej mylnego, bo po chwili muzyka przeradza się w numer o podobnej energii, co "Electric Eye", tyle, że wolniejszy, lecz wystarczająco szybki, by po trzech minutach zakończyć album, a słuchacza zostawić w stanie oszołomienia. Dla bardziej wprawnego ucha jest to cover utworu Van Halen'a lecz praktycznie niczym się nie różni od oryginału. Spektakl zakończony, kurtyna opadła, publika rozeszła się do domów a jak wrażenia? Dosyć mieszane, bo jak wcześniej wspomniałem, nie dostajemy tu niczego nowego i niejednokrotnie możemy poczuć się znużeni, niemniej jednak jest to niezły debiut, który ma mocne momenty, ale nie ma tu praktycznie nic, co by było nad wyraz przełomowe. Słychać, że zespół bardziej chcę nam się pochwalić, czego słucha w wolnych chwilach, aniżeli dostarczyć nam coś swojego i jest to płyta, która wymaga, co najmniej trzech przesłuchań, ponieważ za pierwszym razem wszystko zlewa się ze sobą i brzmi jak jedna długa suita, przez co przy drugim odsłuchu można usnąć. Może na następnych dziełach, zostaniemy zaskoczeni, zaintrygowani. Warto jednak spróbować przemóc się i dać szansę, bo gdy już pochłonie nas to można przy nim spędzić kilka miłych chwil. (3) Grzegorz "Gargamel" Cyga Zandelle - Perseverance

cznym i niełatwym w odbiorze. Na oba efekty wpływają w zasadzie te same czynniki - niebanalny wokal Georga Tsalikisa oraz styl Zandelle, będący połączeniem europejskiego "power metalu" z amerykańskim prog metalem. Co więcej, typowe dla Zandelle jest konstruowanie kawałków na podobnej zasadzie, na jakieś tworzą je niektóre zespoły progresywne. Mimo wielu melodii zaczerpniętych z Helloween czy Gamma Ray, w wielu fragmentach w Zadelle linie melodyczne "sobie" a riffy "sobie". Taka rozdzielność jest przecież typowa raczej dla Redemption czy Circus Maximus, a nie "euro power metalu", który tak inspiruje tę amerykańską ekipę. Tymczasem w Zandelle zwykłe konwenanse wydają się być "postawione na głowie", czego dowodem jest także i ich ostatnia płyta, "Perseverance". Spotykają się na niej tak odmienne inspiracje, że aż trudno uwierzyć, że wszystkie do sobie pasują. Słyszymy więc zarówno dynamikę Dragonforce, refreny Helloween jak i łamańce typowe nie tylko dla amerykańskiej "power metalowej" sceny, ale wręcz dla progresywnej. Co ciekawe, utwory są odmienne względem siebie. Na "Perseverance" spotyka się ciężki, masywny "Shadow Slaves" ze skocznym "Lycanthrope", który gdyby nie złożone zwrotki, mógłby należeć do repertuaru Freedom Call. Spotyka się też prosty, trącący niemal luzem á la Axel Rudi Pell numer "Avenger of the Fallen" z nastrojowym, ciężkim, pełnym świetnych chórów "Beyond the Point". Niektóre kawałki skupiają różnorodność same w sobie. Należy do nich choćby tytułowy "Perseverance", który jest osobliwym połączeniem zwrotek w stylu progressive rocka z lat siedemdziesiątych z refrenami zaczerpniętymi z Rhapsody, czy złożony "Midnight Reign", w którym dominującą dla aranżacji rolę odgrywają klawisze naśladujące hammondy. Te zresztą płyną przez całą płytę nadając jej specyficzny charakter - bez wątpienia nowy klawiszowiec, Josh Tuckman dokonał ostatecznego sznytu, jeśli chodzi o odbiór płyty. Drugim elementem, który przyprawia płytę ciekawym klimatem są pojawiające się tu i ówdzie ciekawe chóry. Kto kojarzy Zandelle choćby z rozpędzonej, galopującej "Vengeance Rising" i nie ma ochoty na powtórkę z rozrywki, powinien sięgnąć po "Perseverance". Słychać na niej, że zespół nie tylko robi kolejne kroki w rozwoju, ale też znakomicie bawi się swoją muzyką. Słuchając tego już piątego dzieła Amerykanów, odnosi się wrażenie, że mają oni tyle pomysłów, że z trudem udaje im się obdzielić nimi tylko jeden album. Co więcej, mimo ciągłego rozbudowywania stylu, zespół Zandelle wciąż pozostaje wierny swoim wyznacznikom, dzięki którym niełatwo jest pomylić go z inną grupą. Panowie mieli czas, żeby dopracować swój styl - aż trudno w to uwierzyć, ale w tym roku Amerykanie obchodzą dwudziestolecie swojej działalności. (4) Strati Zombie Holocaust - Entitled to Enlightenment 2013 Self-Released

2015 Pure Steel

Zandelle jest z jednej strony zespołem bardzo charakterystycznym, trudnym do podrobienia, z drugiej strony specyfi-

"Entitled to Enlightenment" to kolejny album tej amerykańskiej grupy. Zombie Holocaust stworzyło muzykę, która jest o wiele bardziej zbliżona do dokonań

RECENZJE

153


Suicidal Tendencies, Municipal Waste oraz innych zespołów z tego gatunku, niż ich poprzednia płyta "Strike Forces". Napiszę nawet, że ta muzyka się trochę różni od tej ze "Strike Forces". Zawiera dozę żartu, np. wstawkę saksofonu (w "Heres To You"). Masę motywów basowych, mocnych, aczkolwiek oklepanych niczym stare auto na złomowisku. Skłaniających do moshu riffów, parę naprawdę ciekawie zrealizowanych solówek (np. na "Dry Flower" czy "Pedal To The Metal"). Brzmienie względem wcześniejszego albumu też się poprawiło. Zmieniły się wokale, ich brzmienie stało się bardziej luzackie i klarowniejsze. Z resztą jak cały album. Instrumentarium, poza wspomnianym saksofonem jest dość standardowe, aczkolwiek jego brzmienie i pozycja jest bardzo porządnie wyważona. Jak już napisałem, jest dość dużo wstawek basu (intro zaczynające "Dry Flower"), zaś perkusja uzupełnia riffy i solówki. Znajdziemny także wiele odniesień do innych crossoverowych bandów, chociażby do D.R.I czy Anthraxu. Ogółem na albumie jest dziewięć utworów. W tym jeden instrumentalny "Sound of Awakening", zawierający w sobie swoiste pokłady spokoju przemieszane z radością, które następnie przechodzą w emocjonalny, egzaltowany, wyrzut emocji w trakcie słonecznego dnia. Utwór przypomina mi lekko dokonania Buckethead'a. Tutaj nie ma co więcej pisać, trzeba przesłuchać! Poza tym, muszę wspomnieć, że album się broni porządnym brzmieniem, wpadającymi w ucho motywami - nie są zbyt rozbudowane ale idealnie wpasowują się do gatunku. Zakończę tym, że album jest do polecenia fanom wyżej wymienionych zespołów. Warto przesłuchać! (3,5) Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Accept - Objection Overruled 2015/1992 HNE

Wydany po rozstaniu z Udo Dirkschneiderem LP "Eat The Heat" portretował Accept w bardziej komercyjnym wydaniu, ale wokalne wyczyny, skądinąd świetnego, Davida Reece nie spotkały się z uznaniem fanów grupy. Przeważały wśród nich opinie, że bez Udo nie ma Accept, promujące album tournée okazało się klapą oraz nieporozumieniem, także z powodu konfliktów między muzykami i koniec końców w roku 1990 Accept zakończył działalność. Jednak powodzenie koncertowego albumu "Staying A Life" z nagraniami z japońskiej trasy promującej "Metal Heart" sprawiło, że członkowie klasycznego lineup Accept znowu zaczęli się spotykać, a gitarzysta Wolf Hoffmann zamieszkał nawet ponownie w Niemczech. Reaktywacja zespołu była więc tylko kwestią czasu i nastąpiła w roku 1992, w składzie Dirkschneider / Hoffmann / Peter Baltes / Stefan Kaufmann. Nagrany przez nich 9-ty studyjny album Accept "Objection Overruled" robił wrażenie w momencie premiery i podobnie jest po ponad 20 latach. Tytułowy opener to jeden z ostrzejszych numerów w dorobku grupy, ostro dokładają też do pieca w "Sick, Dirty And Mean" i "This One's For You", niekiedy ocierając się wręcz o patenty rodem ze speed czy thrash metalu. Panowie nie zapomnieli też o typowych dla Accept chóralnych refrenach, wplatając je zarówno w te bardziej przebojowe numery, jak "I Don't Wanna Be Like You" i "All Or Nothing", miarowe rockery przypominające AC/DC w rodzaju "Donation" czy wspomniane już szybsze petardy, gdzie chórki jakby otulają warkotliwy jak zwykle głos Udo. Ale wokalista nie tylko charczy, choćby w pięknej balladzie "Amamos La Vida" prezentując inną interpretację. Mamy też instrumentalną balladę "Just By My Own" z licznymi popisami Hoffmanna, który zresztą na całej płycie ma znacznie więcej takich wzlotów. Szkoda tylko, że w czasach popularności grunge i alternatywnego rocka album nie odniósł jakiegoś oszałamiającego sukcesu, być może to też stało się powodem pójścia grupy w innym, znacznie nowocześniejszym kierunku na kolejnym albumie "Death Row". I szkoda tylko, że ta bardzo staranna reedycja HNE Recordings zawiera w książeczce reprodukcje okładek towarzyszących albumowi singli, ale bonusów audio, np. "Rich & Famous" z MCD "All Or Nothing", już zabrakło. Nie zmienia to jednak faktu, że "Objection Overruled" można śmiało postawić obok Acceptowej klasyki z lat 1981-86. Wojciech Chamryk Adrian - One Step Into The Uncertain 2014/1987 Karthago

Ten niemiecki zespół rozpadł się wkrótce po wydaniu swego debiutanckiego i firmowanego samodzielnie LP, tak więc nie zdołał zapisać się zbytnio w pamięci fanów i kolekcjonerów. Zadanie miał utrudnione o tyle, że w drugiej połowie lat 80-tych. Niemcy stały metalem jak długie i szerokie, a wśród setek istniejących tam zespołów nie brakowało naprawdę wyróżniających się czy wręcz wybitnych przedstawicieli gatunku. Na tle ich dokonań "One Step Into The

154

RECENZJE

Uncertain" jawi się z perspektywy lat jako album może niezbyt oryginalny, momentami wręcz amatorski czy niespójny stylistycznie, ale zdecydowanie wart poznania. Stało się to możliwe w roku ubiegłym dzięki Karthago Records, firmującej zremasterowane wznowienie wydanego oryginalnie w 1987r. albumu. Opener "Reach The Sun" uderza z mocą archetypowego germańskiego power metalu, "The King Is Born Again" to z kolei niezbyt mocny, utrzymany w średnim tempie rocker z melodyjnym refrenem. W balladzie "Love Dies In A Painful Way" bardziej wyeksponowano klawiszowe brzmienia, zmiękczające i tak już niezbyt mocny numer, ale szaleńczo rozpędzony "The White Death" i, poprzedzony instrumentalnym gitarowym "Prelude", speedowy, ocierający się wręcz o thrash, "Never Again" nieźle dokładają do pieca. "South Africa" jest bardziej zróżnicowany, z dłuższymi partiami instrumentalnymi gitar i klawiszy, tak jakby muzycy chcieli pójść w nieco progresywnym kierunku. Potwierdza to zresztą bonusowy, przebojowy, ale też mocarny i mroczny "Rainbow Warrior", a zawartość płyty dopełnia bardziej przebojowy "Dreamer". Tak więc może to i druga liga, ale z przebłyskami - fani niemieckiego tradycyjnego metalu będą dziełkiem Adrian usatysfakcjonowani. Wojciech Chamryk

Aiming High - Geraldine, The Witch 2014 Karthago

"Geraldine, The Witch" to ubiegłoroczne wznowienie debiutanckiego albumu Aiming High z 1984r. Grupa z Monachium jakoś nigdy nie mogła wyjść z cienia swych słynniejszych rodaków z Bonfire, ale zawartość tego albumu potwierdza w całej rozciągłości, że miała ku temu podstawy. Grupa Häppla Barthela dopracowała bowiem do perfekcji umiejętność komponowania ostrych, bardzo dynamicznych, ale zarazem też niesamowicie chwytliwych utworów. Wtedy określano już takie dźwięki mianem AOR czy melodyjnego metalu, obecnie pewnie mówiono by o hard rocku czy hard 'n' heavy. I tylko brzmienie większości tych utworów dobitnie wskazuje, że to produkcja z lat 80-tych i delikatne, niekiedy za bardzo wręcz syntetyczne brzmienie oraz anemicznie brzmiąca perkusja są tu minusem. Bo siarczystemu utworowi tytułowemu, miarowemu rockerowi "What A Surprise", niesionemu mocarnym dudnieniem basu "Give Us A Chance", "Skol" z zadziornym śpiewem Barthela czy wyróżniającemu się mocnym riffem "Love Bite" trudno odmówić klasy. Tak więc zwolennicy tłustego, organicznego brzmienia mogą tu kręcić nosem, ale jeśli ktoś lubi lata 80-te z całym "bogactwem inwentarza", to łyknie "Geraldine, The Witch" bez przysłowiowej popitki. Wojciech Chamryk

Angus - Track of Doom 2015/1986 Cult Metal Classics

W obecnym 2015 roku grecka wytwórnia Cult Metal Classics wypuściła na rynek kilka ciekawych wydawnictw trochę zapomnianych kapel z lat 80-tych. Jedną z nich jest pochodzący z Amsterdamu speed/heavy metalowy Angus. O ich debiucie "Track of Doom" z 1986 roku swego czasu było dość głośno i to nie tylko w rodzimej Holandii, ale także u nas, gdzie udało im się trafić na listę Metal Top 20. Nie ma się zresztą czemu dziwić, gdyż muzyka zawarta na tym krążku jest zdecydowanie godna uwagi. Połączenie melodii z szybkością i potężnymi gitarami robi spore wrażenie. To właśnie praca wioślarza Bert'a "Foxx" Ettema'y i dobry mocny głos Edgara Loisa wiodą tutaj prym. Brzmienie całości, mimo że trochę archaiczne to jednak pasuje do tych utworów i nadaje im specyficznego klimatu. Moim faworytem jest następujący po otwierającym krążek instrumentalnym "The Centaur", epicki "When Giants Collide", który jest najlepszym reprezentantem twórczości Angus. Wyróżnić można jeszcze klasycznie heavy metalowy utwór tytułowy, speedowy "Heavyweight Warrior" oraz instrumentalny "Dragon Chase", w którym gitara, a szczególnie solo rozpieprza w drobny mak. Reszta też trzyma poziom co razem tworzy bardzo udaną całość. Trochę śmieszą średnio udane i mocno infantylne teksty, ale cóż, nie można mieć wszystkiego. Zresztą widać, że język angielski nie był przez nich opanowany w zbyt zaawansowanym stopniu. Ale koniec końców liczy się przede wszystkim muzyka, a ta jest przednia. Słychać wpływy zarówno amerykańskiego poweru, speedu czy też brytyjskiego heavy, ale razem wymieszane i dające zwarty monolit. Na reedycji z Cult Metal oprócz programowych ośmiu numerów dostajemy dodatkowo cztery kawałki z pierwszego dema z 1983 roku. Moim zdaniem są jednak słabsze od tych z "Track of Doom" co nie zmienia faktu, że jest to ciekawy bonus. Angus to z pewnością jeden z ciekawszych heavy metalowych bandów jakie działały w latach 80-tych w kraju tulipanów, a ich debiut jest jednym z klasyków tamtejszej sceny. Uważam, że warto zaopatrzyć się w to wydawnictwo nie tylko ze względów kolekcjonerskich, ale również dlatego, że jest to świetny album zawierający taką muzykę i klimat jakich ciężko się doszukać na współczesnych krążkach. Zakosztujcie holenderskiej stali. Maciej Osipiak Angus - Warrior of the World 2015/1987 Cult Metal Classics

Rok po debiucie holenderska załoga powróciła z drugim krążkiem zatytułowanym "Warrior of the World". Muzyka, pomimo tego, że nadal była klasycznie heavy metalowa to tymśrodek ciężkości został przesunięty bardziej w stronę niemieckiego grania co da się usłyszeć choćby w Acceptowskim "Leather and Lace". Nie brakuje również rozpędzonych, inspirowanych speed metalem kawałków w rodzaju "Moving Fast", "Money Satisfies" czy "Black Despair", ale z drugiej strony mamy też taką sobie balladkę "I'm a Fool with Love". Na mnie największe wrażenie zrobił ciężki i mro-


czny "2086", który zdecydowanie wyróżnia się z tłumu. Natomiast niezbyt podchodzi mi "Freedom fighter" z dziwnym automatycznym i nienaturalnie brzmiącym beatem perkusyjnym w refrenie. Brzmienie jest bardziej wypolerowane niż na debiucie, a zmianę słychać szczególnie jeśli chodzi o bębny. Przede wszystkim stopy są wyraźniejsze i bardziej wysunięte do przodu. Zresztą można powiedzieć to o całej sekcji, bo bas również daje się usłyszeć. Muszę też wspomnieć, że Edgar Lois momentami brzmi podobnie do Dio co chyba powinien uznać za komplement. Na reedycji Cult Metal Classics do programowych dziewięciu utworów zostało dodanych pięć bonusów. Są to dwa numery pochodzące z kompilacji "Heavy Touch" wydanej w 1985 roku, dwie nigdy wcześniej niepublikowane kompozycje, z czego jedna w fatalnej jakości wersji live oraz przeróbkę hitu Madonny pod zmienionym tytułem "Papa don't Freak". Podobnie jak w przypadku "Track of Doom" te dodatkowe numery nie prezentują zbyt wysokiego poziomu, ale na pewno kolekcjonerzy będą zadowoleni. "Warrior of the World" według mnie jest trochę słabszym materiałem niż debiut. Przede wszystkim nie posiada tej epickiej atmosfery, barbarzyństwa i metalowego obłędu. Tutaj wszystko jest bardziej wygładzone co mi akurat trochę nie pasuje do tego zespołu. Ogólnie jest kilka bardzo dobrych kawałków, kilka przeciętnych, ale płyta i tak jako całość się broni. Może nie ma jakichś wybitnie porywających melodii, riffów czy fragmentów powodujących opad szczeny, ale jest porządny klasyczny heavy metal co mi całkowicie odpowiada. W końcu nie każdy krążek musi być ponadczasowym klasykiem. Lekka zniżka formy, ale wciąż było dobrze. Szkoda tylko, że był to niestety ostatni album kwartetu z Amsterdamu. Maciej Osipiak

Artch - Another Return 2015/1988 Divebomb

Nie ma cienia wątpliwości co do tego, że Artch zdołali podnieść się po tragicznej śmierci wokalisty Espena Hoffa tylko dzięki jego następcy. Islandczyk Eirikur Hauksson był już wtedy dość znany w metalowym światku dzięki płytom zespołów Start i Drýsill, ale przede wszystkim miał fenomenalny głos. Dołączył do norweskich kolegów w 1986 roku i już razem przygotowali zestaw nowych

utworów oraz opracowali na nowo kilka starszych, z "Metal Life" na czele. Poszukiwania wydawcy trochę trwały, aż angielska, wówczas prężnie działająca Active Records zdecydowała się podpisać z muzykami kontrakt. Dzięki licencjom płyta ukazała się też w innych krajach, w tym na nawiększym wówczas, amerykańskim i kanadyjskim ryku, dzięki Metal Blade Records. Zainteresowanie tej firmy "Another Return" nie dziwi w kontekście zawartości tej płyty, mamy bowiem na niej czystej wody, porywający US power metal. Inspirowany z jednej strony NWOBHM (mroczny "Another Return To Church Hill", Maidenowy "Metal Life"), ale też dokonaniami Black Sabbath ery Dio (balladowy "Where I Go", mocarny "The Promised Land"). Jeśli ktoś lubi granie z wczesnych lat 80-tych to znajdzie na tej płycie sporo dla siebie a Eric Hawk (wszyscy muzycy skryli się pod anglosasko brzmiącymi personaliami), staje tu w jednym szeregu z wokalistami tej miary co Bruce Dickinson, Ian Gillan czy Ronnie James Dio. I nawet jeśli w momencie premiery "Another Return" furory nie zrobił, to po 27 wciąż brzmi ponadczsowo i klasycznie. Wojciech Chamryk

Artch - For The Sake Of Mankind 2015/1991 Divebomb

Mimo wydania promocyjnego singla i zrealizowania wideoklipu do utworu tytułowego debiutancki LP Artch nie stał się przebojem. Zespół znowu musiał szukać wydawcy, ale na szczęście Metal Blade zaproponowała mu kontrakt na kolejne wydawnictwo. "For The Sake Of Mankind" ukazał się w 1991 roku, w niezbyt sprzyjających dla tradycyjnego metalu czasach. W dodatku zespół nie zdołał nawiązać do świetnego debiutu, proponując na kolejnym krążku niezbyt porywające utwory. Są one zdecydowanie mocniejsze niż wcześniej, często wręcz thrashowe ("To Whom It May Concern", zakręcony "Burn Down The Bridges") albo ostre, speedmetalowe ("Turn The Tables", "To Be or Not To Be"), ale jednocześnie odarte z tego specyficznego klimatu znanego z debiutu. Powraca on w urokliwych balladach, jak choćby w "Confrontation" oraz, kojarzącej się momentami z Pink Floyd, "Appologia" czy też bardziej metalowo tradycyjnych "When Angels Cry" i "Batteries Not Included", ale nijakie wypełniacze ("Paradox"!) często psują ten efekt. Oczywiście Eirikur Hauksson robi tu nadal świetną robotę, co słychać szczególnie w ognistym coverze "Razamanaz" Nazareth, ale generalnie jest niezbyt porywająco. Sytuacji nie poprawiają też bonusy z tegorocznego wznowienia: nijaki "Jezbel" i dwa numery z demo '89: "Dog On The Run" i thrashowy "Sirens". Wojciech Chamryk

August Redmoon - Heavy Metal U.S.A. 2015/1981 HNE

Hear No Evil/Cherry Red przypomniała właśnie dorobek jednej z niesłusznie zapomnianych, a bardzo interesujących amerykańskich formacji. August Redmoon powstał w 1980r., dwa lata później wydał kultową obecnie EP-kę "Fools Are Never Alone", by dość szybko zacząć działać pod innymi nazwami i ostatecznie rozpaść się. Grupa wróciła jakiś czas temu - najpierw jako Eden, a od dwóch lat działa pod pierwszą nazwą, prowadzona przez dwóch muzyków oryginalnego składu: basistę Gary'ego Winslowa i perkusistę Dave'a Younga. Materiał podstawowy tej składanki to sześć utworów z różnych wydań "Fools Are Never Alone". Muzycy zbytnio w nich nie kombinują, słychać, że są pod wpływem NWOBHM, łącząc surowe, dynamiczne brzmienie z fajnymi melodiami. Dużo do powiedzenia ma tu basista (utwór tytułowy, "Bump In The Night"), gitarzysta Ray Winslow wycina nie tylko siarczyste riffy, ale też ogniste solówki ("We Know What You Want"), a wokalista Michael Henry dokłada do tego wysoki, ale zadziorny śpiew ("Jeckyll 'N' Hyde"). Aż dziwne, że nie zdołali się wtedy przebić, ale przy setkach konkurentów widocznie nie było to August Redmoon pisane, nawet mimo umieszczenia na "Metal Massacre IV" udanego, szybkiego numeru "Fear No Evil". W nieco późniejszych utworach, wydanych na niniejszej kompilacji w wersjach z prób zespół poszedł bardziej w kierunku US power i speed metalu, jak w rozpędzonym "Heavy Metal U.S.A.", równie dynamiczne są trzy utwory z demo 1984 Terracuda, ze wskazaniem na "Survival Of The Fittest". Mamy też cztery utwory live z 1983r: brzmiące raczej bootlegowo, ale dobrze ukazujące koncertowy potencjał zespołu z tego okresu. Wojciech Chamryk

Axis - No Man's Land 2015 No Remorse

Opisywany tutaj Axis powstał w 1981 roku w stanie Wisconsin i był jednym z kilku bandów noszących to miano. Nie pomylcie ich też z najbardziej znanym niemieckim Axxis. "No Man's Land" z roku 1988 to zarazem debiut jak i jedyny krążek wydany przez grupę. Właśnie nakładem No Remorse ukazała się reedycja tego materiału. I bardzo dobrze, że tak

się stało, gdyż jest to materiał ze wszech miar udany i zasługujący na ocalenie od zapomnienia. Ogólnie rzecz biorąc muzykę graną przez Axis można określić jako tradycyjny heavy metal i będzie to chyba najbliższe prawdy. Najmocniejsze punkty to obok konkretnych gitarowych riffów i naprawdę ciekawego głosu wokalisty Douglasa, przede wszystkim znakomite melodie. Ju z pierwszy utwór "The King" rozpieprzył mnie swoim refrenem, a to tylko jeden z takich momentów na tym krążku. Podobnie jest w "Here Today, Gone Tomorrow" czy "Bewilderness". Znakomite są też balladowy, przepełniony nostalgią "No Man's Land" czy heavy metalowy killer "Top of the Hill" albo Saxonowy "Road to Somewhere". Obok tradycyjnie metalowych wałków są też bardziej hard rockowe momenty jak choćby "Line of Duty" czy . Płytę kończy kolejny zajebisty hit w postaci "Over the Edge". Axis ze swoim jedynym krążkiem jest dla mnie jedną z największych niespodzianek w ostatnim czasie i co najważniejsze "No Man's Land" słucha się tak znakomicie, że nie chce się jej wyciągać z odtwarzacza. Słychać, że zespół ten miał ogromną łatwość pisania świetnych melodii i komponowania po prostu bardzo dobrych numerów. Wielka szkoda, że tak potoczyły się losy Axis i nie nagrali już nic więcej, ale życzyłbym sobie, żeby wiele zdecydowanie popularniejszych zespołów nagrało chociaż jeden taki album Zdecydowanie polecam wszystkim tę reedycję i wracam do kolejnego odsłuchu. Oby jak najwięcej takich płyt. Maciej Osipiak

Bad Axe - Contradiction to the Rule 2015/1986 Cult Metal Classics

Kolejny wynalazek wyciągnięty z lamusa przez Cult Metal Classics to pochodzący z Michigan, Bad Axe. Grecki label wydał na CD ich jedyny, zarejestrowany w 1986 roku materiał "Contradiction to the Rule". Na program płytki składa się dziewięć utworów utrzymanych w stylu będącym wypadkową amerykańskich epickich grup jak Omen czy Brocas Helm oraz starych hard rockowych kapel z lat 60-tych i 70-tych i melodyjnego pudel metalu. Niezła mieszanka prawda? Te bardziej metalowe numery to przede wszystkim "All the Dead Magicians", w którym pojawia się też zwolnienie przywołujące lekkie skojarzenia ze średniowieczem czy też barokiem. Znakomity jest też następny kawałek "The Ice Queen" oraz epicki "The Last Knight" oparty na marszowej rytmice i będący jednym z najjaśniejszych punktów albumu. Podoba mi się też typowo amerykański "Mystified" mający w sobie coś z hitu i ozdobiony znakomitym solem. Na drugim biegunie natomiast są bardziej komercyjne rockowe numery w rodzaju quasi ballady "Love on the Run" czy kojarzącego się z pudel metalem "You Can't Stop Me Now". Umiejętności muzyków i wokalisty nie pozostawiają wiele do życzenia, a

RECENZJE

155


płyty, mimo dość archaicznego brzmienia słucha się dobrze. Uprzedzam jednak, że lepiej nie patrzeć na zdjęcia grupy, bo ich image był dość zabawny i to w złym tego słowa znaczeniu. Płyta jest trochę nierówna i da się zaobserwować na niej dość duży rozrzut stylistyczny. Jak łatwo się można się domyślić mi zdecydowanie bardziej pasuje te klasycznie metalowe oblicze. Widocznie zespół nie mógł się zdecydować, którą drogą podążyć w przyszłości i może właśnie ta niepewność spowodowała, że nie było kolejnych wydawnictw sygnowanych nazwą Bad Axe. Maciej Osipiak

Betsy - Betsy 2015 Divebomb

Betsy Weiss... Ta amerykańska wokalistka dała się poznać na początku lat 80tych w Bitch, pamiętanym do dziś dzięki świetnym wydawnictwom jak EP "Damnation Alley" i pierwszy long "Be My Slave". Jednak bardziej komercyjny kierunek z LP "The Bitch Is Back" nie okazał się sukcesem takim jakiego oczekiwali włodarze, rozprowadzającej wówczas płyty z Metal Blade wytwórni Enigma, tak więc już w roku następnym wokalistka zaczęła prace nad swym solowym debiutem. "Betsy" nie przyniósł jakichś rewolucyjnych zmian stylu, to raczej pójście jeszcze bardziej w kierunku z "The Bitch Is Back". Mamy tu więc głównie melodyjny rock w stylu Pat Benatar: chwytliwe, wypolerowane utwory typowe dla dekady lat 80-tych, pozbawione jednak mocy dawnych numerów Bitch. Owszem, czasem jest bardziej surowo ("Rock 'N Roll Musician"), Betsy też nie oszczędza się za mikrofonem (Plantowy "What Am I Gonna Do With You?", histerycznie zaśpiewany "Stand Up For Rock"), ale ten materiał to bardziej AOR niż heavy metal. Tegoroczne wznowienie Divebomb Records zawiera też dwa utwory dodatkowe: "Walls Of Love" i remix "Sunset Strut", oba znane z MLP "A Rose By Any Other Name" - wydanego w 1989 roku już pod szyldem Bitch, kiedy solowa kariera Betsy nie wypaliła. Jeśli ktoś lubi typowo amerykańskie granie z charakterystyczną wokalistką może zaryzykować, ale w konfrontacji z wczesnymi płytami Bitch ten projekt wypada dość nijako, z przywoływanymi przez wydawcę Blacklace, Hellion, Rock Goddess czy Warlock też nie ma żadnego porównania. Wojciech Chamryk

ko jednego, wydanego własnym sumptem w śladowym nakładzie w 1982 roku LP, po czym szybko się rozpadła. Słuch więc o niej zaginął, płytę w swych zbiorach mieli tylko nieliczni, przede wszystkim niemieccy kolekcjonerzy, ale teraz, dzięki serii wznowień Karthago Records, ów stan rzeczy może ulec zmianie. Początek lat 80-tych minionego wieku był okresem przełomowym dla rozwoju ciężkiej muzyki. NWOBHM była wówczas na absolutnym topie, ale nie brakowało też jeszcze zespołów zapatrzonych w hard rocka poprzedniej dekady. Black Dragon należał do tej właśnie grupy, całkiem umiejętnie nawiązując do stylu AC/DC ("Born For Solution") czy gigantów hard rocka pokroju Deep Purple ("Atonal Attention") czy Uriah Heep ("Strange Kind Of Love"). Słychać też jednak już wpływy Saxon ("Here We Are") czy Judas Priest ("No Nomination", ale też brzmiący niczym mniej udana kopia "Heading Out To The Highway", rozwleczony "Rocking Movie Star"). Generalnie jednak, jeśli ktoś lubi takie archaiczne/ archetypowe granie z początku lat 80tych to nie powinien być "Heavy Metal Intoxication" rozczarowany. Odradzam jednak kontakt z podrasowną na 30-lecie wydania, pełną wersją tego albumu dołączoną do CD jako bonus, bo to w większości zupełnie inaczej brzmiące, często zmienione nie do poznania utwory. Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk

Bootlegs - W.C. Monster 2014/1989 Minotauro

Pewnie wśród fanów thrashu mało kto nie słyszał o tej islandzkiej kapeli, ale już z posiadaniem, jej bardzo trudnych do zdobycia płyt, było już znacznie gorzej. Minotauro Records za jednym zamachem wznowiła obie, jednocześnie udowadniając, że "kultowy" nie zawsze jest niestety równoznaczny z muzyczną jakością. Nawet biorąc poprawkę na pewną izolację Islandii, znikomą - nawet obecnie - liczbę jej mieszkańców czy niedużą tam popularność metalu, to zawartość obu albumów ekipy z Reykjaviku nie powala. Zespół powstał w połowie lat 80tych, debiutował u schyłku dekady, kiedy to thrash/speed metal był już za sprawą dokonań amerykańskich czy niemieckich zespołów u szczytu artystycznego rozwoju. Tymczasem "W.C. Monster" to jedenaście, w większości bardzo krótkich, surowych kompozycji. Więcej tu crossover niż thrashu, przeważają zawrotne tempa, ostra łupanka na najwyższych obrotach i totalny chaos, z rzadka urozmaicane jakimś perkusyjnym przejściem, solówką czy balladową partią. Są też nawiązania do tradycyjnego metalu, ale utwór tytułowy to po prostu zrzynka z "Children Of The Damned" Iron Maiden, z kolei "Thrash Attack" zmyłkowo zaczyna... riff w stylu Running Wild. (3,5) Wojciech Chamryk Bootlegs - Bootlegs 20141990 Minotauro

Black Dragon - Heavy Metal Intoxication 2014/1982 Karthago

Teoretycznie nie powinno być już takich niespodzianek, ale jak widać na przykładzie tego sekstetu z Saksonii wszystko jest możliwe, skoro grupa dorobiła się tyl-

156

RECENZJE

to nadal przede wszystkim szaleńczy crossover, ale mamy też ostrą, thrashową jazdę ("Óljóslega Stjórnlaus"), pojawiają się eksperymenty w rodzaju zakręconego walczyka ("Vögguvísa" ), patenty w stylu Voivod ("Vid Daudans Dyr"), klawiszowe brzmienia ("Jólarokk") czy nawiązania do metalizowanego rock 'n' rolla ("Tippikal"). Oba wznowienia mają też bonusy: po siedem utworów, dających w sumie pełny trzeci album Bootlegs, koncertowy "Live" - zarejestrowany po kolejnej reaktywacji zespołu w końcu lat 70-tych, wydany jednak półprofesjonalnie dopiero w 2007 roku. Mamy tu niezły wybór najlepszych utworów z obu albumów grupy, a do tego nowsze numery jak "Wall" czy "Street Lover", zaś wykonanie i żywiołowa reakcja - nielicznej, jak słychać, ale głośnej publiczności - każe fanom gatunku i kolekcjonerom zastanowić się, czy za cenę posiadania słabszego "W.C. Monster" nie warto czasem mieć tego koncertu w całości, mimo tego, że rozdzielony na dwóch płytach. (4)

Na "Bootlegs" z 1990 mamy innego wokalistę - Nonni skoncentrował się na gitarze, a zastąpił go Junior i efekty tegoż posunięcia są bardziej niż dobre, bowiem nowy śpiewak miał znacznie lepszy, ostrzejszy głos, chętniej śpiewał też po islandzku. Kompozycje również zyskały:

Clientelle - Destination Unknown 2015 Cult Metal Classics

Ciekawe ilu z Was nazwa Clientelle wydała się znajoma? Ja zetknąłem się z nią po raz pierwszy i jak się okazało był to jeden z ogromnej rzeszy bandów tworzących nową falę brytyjskiego heavy metalu. Zespół powstał w 1977 roku i ma na koncie jeden pełny album "Destination Unknown" nagrany w 1981r., singiel, split i koncertówkę. W tym roku niezastąpiona Cult Metal Classics wydała kompilację zatytułowaną identycznie jak debiut, na której program składają się pełen krążek "Destination...", kilka nagrań live i numery z dema '85. Ogólnie rzecz biorąc dostajemy 16 utworów trwających łącznie ponad 75 minut. Tak więc jest to wydawnictwo zawierające praktycznie wszystkie nagrania Clientelle, dzięki czemu otrzymujemy kompletny obraz tego czym był i co tworzył ten zespół. Pomimo tego, że jest on zaliczany do NWoBHM to jednak ta muzyka typowym heavy metalem nie jest. Oczywiście pewne jego elementy pojawiają się również, co słychać szczególnie w takich numerach jak "Nice Girl", "Skyflier" czy "Bike", jest to jednak bardzo pierwotna wersja tego gatunku osadzona mocna we wczesnych latach 70-tych, a może i późnych 60-tych. Przede wszystkim jednak jest to materiał zdecydowanie bardziej hard rockowy z wieloma różnymi wpływami takimi jak blues ("Workday Blues"), czy też nawet rock psychodeliczny ("Destinatiom Unknown"). Jeśli mam być szczery to niespecjalnie mnie ten materiał ruszył. Jest kilka naprawdę dobrych numerów jak wymienione wcześniej "Skyflier", "Destination..." czy "Workday..." oraz numery z demo '85 "Black Cloud" i "71(Still Bloppin')", ale ogólnie rzecz biorąc nie sądzę bym jakąś spec-

jalną atencją obdarzył ten krążek. Muzycznie momentami jest naprawdę nieźle i w żadnym wypadku nie nazwałbym Clientelle słabym zespołem, jednak takich kapel, do tego prezentujących podobny poziom było multum. Nie ma tutaj nic co by ich odróżniło od innych przeciętnych grup z tamtego okresu. Jest to wydawnictwo przede wszystkim dla tych co łykną wszystko z łatką NWoBHM i pewnie z myślą o nich zostało ono wydane. Przede wszystkim spora ciekawostka i chyba tak też należy traktować tę płytę. Maciej Osipiak

Coldseed - Completion Makers The Tragedy 2015/2006 Metal Mind

Właśnie co, Metal Mind wznowił debiutancki, a zarazem jedyny krążek projektu Coldseed. Podstawę zespołu tworzą muzycy, którzy stanowili koncertowy lineup Blind Guardian tj. Thomen Stauch (perkusja), Oliver Holzwarth (bas) i Mi Schuren (klawisze). Thomen i Mi współpracują również w Savage Circus, zaś Olivier w swoim C.V. ma tak długą listę projektów, w których brał udział - i to nie byle jakich - że szkoda miejsca na to w tej recenzji. Ja przytoczę jedynie jedną nazwę, najważniejszą dla mnie, a mianowicie Sieges Even. Skład Coldseed uzupełniają wokalista Bjorn "Speed" Strid (Soilwork) oraz gitarzyści Thorsten Praest i Gonzalo Alfageme Lopez. Także w projekcie znaleźli się głównie muzycy znani, ukształtowani i z niebłahymi umiejętnościami. Postanowili oni sprawdzić się w rejonach dotąd przez nich nieodkrytych, czyli w nowoczesnym metalu, gdzie głównie mieszały się wpływy groove, indrustialu czy new metalu. Jednak to nie wszystkie naleciałości, tego sporego konglomeratu muzycznego, a można znaleźć w nim, chociażby gotyk, thrash, progresję, power itd. Ta olbrzymia różnorodność miała być atutem, czymś co miało wyróżnić, a wręcz dodać splendoru temu projektowi. Niestety był/ jest to przysłowiowy gwóźdź do trumny. Bo mimo, że zespół skupia muzyków wysokiej klasy, to najwyraźniej środowisko nowoczesnego metalu było im na tyle obce, że nie potrafili zaprezentować materiału, który mógłby mocno zainteresować większe grono fanów. A tych co mieli do tej pory wręcz mogli odstręczyć dźwiękami z "Completion Makers The Tragedy". Gdy za pierwszym razem przesłuchiwałem płytę, zrobiłem to pobieżnie, odniosłem wrażenie, że może to być ciekawa propozycja. Niby dużo się działo, złożone kompozycje, dla fana progresu zapowiadało się ciekawie. Niestety wszystkie zabiegi aranżacyjne utonęły w nowoczesności, która w bardzo szybki sposób wciąga słuchacza w wszechogarniającą nudę. Mówię o wszystkich fanach nawet tych co uwielbiają nowoczesny metal, dla nich też Coldseed musi wydawać się dość dziwnym projektem. Ta źle przyjęta koncepcja muzyczna nie pozwala na skupienie się na atutach tego albumu, a niewątpliwie jest to gra instrumentalistów oraz bogate i intrygujące aranżacje poszczególnych kawałków. Jeszcze rok i będzie dziesięć lat od wydania tego longplaya, więc musi być coś na rzeczy, że muzycy nie skusili się na nagraniu kontynuatora "Completion Makers The Tragedy". Czego by nie pisać


więcej nie polecam tego krążka, bo jego największą wartością są muzycy, którzy wzięli udział w tej sesji. Na pewno nie muzyka.

wszystkiego co związane z NWoBHM powinni po nie sięgnąć. Myślę, że każdemu kto siedzi w tradycyjnym heavy lub hard rocku ten krążek przypadnie do gustu.

\m/\m/ Maciej Osipiak

Crisis - Battlefield 2015 Cult Metal Classics

Zespołów o tej nazwie słyszałem już kilka, ale z ekipą z Macclesfield nie miałem dotąd styczności. Jednak niezawodna Cult Metal Classics umożliwiła mi to za co jestem jej bardzo wdzięczny. "Battlefield" to kompilacja wszystkich (chyba) nagrań grupy z lat 80-tych. Składają się na nią między innymi oba dema - "Eyes in the Night" (1985) oraz "Battlefield" (1986), a także nagrania z sesji dla BBC z 1986r., nagrania live z tego samego roku z Blackpool oraz z sesji w Stockport z 1987r. Tak więc mamy rozstrzał jeśli idzie o jakość nagrań i brzmienie, ale i tak w tej kwestii jest naprawdę dobrze. Szczególnie nagrania dla telewizji brzmią znakomicie i bardzo selektywnie. Co do muzyki to tutaj jest naprawdę dobrze, a długimi momentami wręcz zajebiście. Słychać w tych dźwiękach różne formy NWoBHM. Z jednej strony tę bardzo melodyjną w rodzaju takich grup jak Demon czy Praying Mantis, a z drugiej tę ostrzejszą i z większym pazurem w stylu Saxon. Kilka utworów zrobiło na mnie ogromne wrażenie i już tylko dla nich warto wejść w posiadanie tej płyty. Pierwszym z nich jest "Battlefield", który tutaj pojawia się w dwóch wersjach. Prawdziwy hicior, który zawiera wszystko co najlepsze w takiej muzyce. Znakomitą pracę gitar, wyraźny i melodyjny bas, czysty, ale mocny wokal oraz masę melodii i super refren. Uwielbiam ten kawałek podobnie jak następny w kolejce "Spirits of the Night". Dynamiczny rocker oparty na klasycznym riffie i posiadający znów bardzo charakterystyczny refren. Kolejny kawałek, o którym muszę tu wspomnieć to jeden z moich ulubionych "Warriors of Arthur". Być może ze względu na tematykę, a może na nieco surowsze brzmienie przywołuje mi skojarzenia z epic metalem. Ponownie mamy tutaj te charakterystyczne melodie, a do tego podniosły refren. Natomiast "The Silent Roar" (tutaj również w dwóch wersjach) zaczyna się gitarą natrętnie kojarzącą mi się między innymi z… Lady Pank. Naprawdę świetny rockowy numer i również jeden z moich faworytów. Mógłbym jeszcze wyróżnić "Hungry Oceans", którego początek przywołuje mi skojarzenia z "Hallowed be Thy Name". Najpierw spokojny, a później po niezłym pierdolnięciu nabierający rumieńców. Oprócz tego mamy niezły "Suicide", spokojniejszy "Casablanca", heavy rockowy "Eyes in the Night" oraz cięższy i wolniejszy o zdecydowanie mroczniejszej atmosferze "Chaser", będący ciekawą odmianą od pozostałych wałków. Niestety trzy ostatnie utwory, czyli zarejestrowane na żywo "Can I be the Hero", "No One Screams" i "Souvenirs" są zdecydowanie najsłabsze. Zwykłe przeciętniaki, które nie wnoszą nic ciekawego do tego wydawnictwa. Na pewno ze względów kolekcjonerskich są ciekawym dodatkiem jednak jak dla mnie trochę psują doskonałe wrażenie pozostawione przez poprzednie kawałki i niestety muszę też obniżyć przez nie notę końcową. Ogólnie rzecz biorąc jest to bardzo udane wydawnictwo i myślę, że nie tylko fani

Despair - Decay of Humanity 2015/1990 Punishment 18

Dziwna sprawa jest z naszymi polskimi zespołami i muzykami. W kraju ojczystym, z którego pochodzimy, gdy osiągniemy jakiś sukces nikt nas nie docenia, wręcz przeciwnie miesza z błotem bez większego oporu. A za granicą takie zespoły jak Behemoth czy Vader to uznane marki. Podobnie jest z Niemcami ich symbolem muzyki są głównie Scorpions i Rammstein. Jednak Niemcy mają więcej dobrej muzyki, często od zespołów, o których już nie pamiętamy. Przykładem jest niemiecki zespół Despair, w którym co ciekawsze grało dwóch polskich gitarzystów - nieżyjący już Marek Grzeszek i Waldemar Sorychta (również producent muzyczny znany chociażby ze współpracy z Therionem czy pracy nad ostatnią płytą Sodomu). Ponadto Despair jest pierwszym zespołem zakontraktowanym przez Century Media Records - jednej z największej dzisiaj wytwórni płyt metalowych, która wydaje płyty takich artystów jak Arch Enemy czy Paradise Lost. Nie inaczej jest w tym przypadku, Centaury dobrze wiedziały, w kogo inwestują. "Decay of Humanity" to 38 minut, (czyli optymalny czas sporej części klasycznych płyt) soczystego materiału, który pochłania bez reszty. Na albumie jak na klasyka przystało dostajemy osiem utworów, w których każdy znajdzie coś dla siebie. Od typowego thrashu spod znaku chociażby Kreatora ("Decay of Humanity") po sabbathowe utwory (" A Distant Territory"). Ponadto znalazło się miejsce dla bardziej gotyckich, trochę orientalnych klimatów a la Tiamat, dla którego Sorychta grał na keyboardzie i tę aurę z Tiamatu słychać w dwóch utworach - "Victim of Vanity", gdzie są również echa Candlemass i kończącym album instrumentalnym utworem "Satanic Verses". Nawet w solówkach, które są bardzo melodyjne, można doszukać się ducha choćby Carcassu. Brzmienie płyty jest bardzo przestrzenne, słyszymy każdy instrument, każdy smaczek. Nie ma się, do czego przyczepić. Wokalista ma spore możliwości nie dość, że ma głos stworzony do thrashu, to jeszcze jest w stanie się pokusić o bardziej wyniosłe, operowe wokalizy jak to czyni w "Victim of Vanity" czy nawet burzyć ściany mocnym falsetem w przebojowym "Cry For Liberty" niczym King Diamond. Kończąc recenzje, "Decay of Humanity" jest jedną z tych płyt, którą warto przesłuchać, chociażby po to, aby m.in. przekonać się jak zdolnych w Polsce mamy muzyków. Grzegorz "Gargamel" Cyga Drýsill - Welcome To The Show 2014/1985 Karthago

Lata temu ucieszyłem się jak dziecko, gdy na jednej z kaset w ramach tape-tradingu od nieżyjącego już kolegi dostałem nagraną tę płytę. Później trafiła mi się lepiej brzmiąca kopia już na CD-R, ale o - wydanym w 1985 roku w nakładzie

raptem tysiąca egzemplarzy - LP nie było rzecz jasna mowy. Dlatego dobrze, że jedyny album Islandczyków ukazał się w końcu na CD dzięki Karthago Records, nie ma tu bowiem mowy tylko o jakiejś egzotycznej ciekawostce dla maniakalnych kolekcjonerów. Przeciwnie, "Welcome To The Show" do dziś robi wrażenie i niewątpliwie jest to jedna z tych płyt, które zaskakująco dobrze zniosły próbę czasu. Wszystko dzięki temu, że zespół z Reykjaviku nie silił się na kopiowanie sprawdzonych rozwiązań, nie próbował też za wszelką cenę naśladować ówczesnych gwiazd metalu. Oczywiście wpływów takich Iron Maiden uniknąć się nie dało, ale są one bardzo subtelne i tylko dobarwiają specyficzną nutą NWOBHM surowe, ale melodyjne kompozycje Drýsill. Dużo w nich gitarowych harmonii i efektownych solówek, riffów może nie tak mocno brzmiących jak obecnie, raczej typowych dla lat 80-tych, ale jednak siarczystych oraz równie charakterystycznych dla tamtego okresu chórków. Jak dla mnie najciekawiej wypadają: ostry opener "Anthem For The Insane", równie dynamiczny utwór tytułowy oraz mroczny, wręcz surowy "Fiesta For Friends", ale pozostałe utwory też trzymają poziom. Klasą samą w sobie jest też wszechstronny, obdarzony charakterystycznym głosem wokalista Eirikur Hauksson - może to nazwisko mówi mało, ale to ten sam człowiek, który śpiewał później jako Eric Hawk na płytach norweskiego Artch, w tym kultowym debiucie "Another Return", jest też gwiazdą muzyki pop w Islandii. Wojciech Chamryk

Fates Warning - A Pleasant Shade Of Gray 2015/1997 Metal Blade

Tak się złożyło, że "A Pleasant Shade Of Gray" to jeden z moich ulubionych albumów Fates Warning. O dziwo w rozmowach z fanami tego zespołu, także ogólnie progresywnego metalu, tytuł tego krążka dość często pada, jako jeden z ważniejszych z tego nurtu. Moje zaskoczenie jest tym większe, iż album jest bardzo melancholijny, mroczny, przygnębiający wręcz smutny. Przedstawia muzykę jednobarwnie i szaro, co może niewyrobionego słuchacza odstręczyć, ewentualnie uśpić (m.in. pewnie dla nich zespół na końcu materiału umieścił dzwonek budzika). Ale nie, wielu jednak nie dało się zwieść pozorom i wręcz nie może wyjść z podziwu, jak można sugestywnie opowiedzieć o takim głębokim smutku. "A Pleasant Shade Of Gray" to złożony koncept album podzielony na dwanaście części. Muzycznie jest dość powolny, operujący całą gamą środków muzycznych, potężną dawką dźwięków oraz kaskadą wyśmienitych melodii. Kompozycje przeplatane są, a to delikatnym, subtelnym klimatem, z rzadka industri-

alną konwencją, innym razem instrumentalną dynamiką, opartą o piękne akordy, doskonałe riffy czy złożoną sekcję rytmiczną. Odnośnie do muzyki ciężko opisać, to co się dzieje na "A Pleasant Shade Of Gray". Jedno jest pewne, zespół udowadnia, że w ich dźwiękowej szarości odnajdziemy kalejdoskop wszelkich emocji i uczuć. Pod względem tematyki jest równie ciekawie i skomplikowanie. W Fates Warning często podejmowali kwestie ludzkiej egzystencji, tym razem też nachylili się nad zgnębionym człowiekiem, który jest pełen żalu po utracie bliskiej osoby, ale jednak tkwi w nim światełko nadziei. Pomysł i sposób jego realizacji to również najwyższa pólka. Przyglądając się muzykom, ich grze i ekspresji, nasza szczęka nadal pozostanie na dole w pozycji zwisu. Sekcja rytmiczna panów Marka Zondera i Joey'a Vera jest perfekcyjna, techniczna, dynamiczna, umiejętnie stosująca kontrasty, raz prowadzi grę oszczędną, innym razem pełną wszelakich połamańców i figur muzycznych. Gitara Jima Matheos'a czaruje jak zwykle, porywając i zadziwiając swoimi riffami, rytmiką i popisami solowymi. To ona buduje klimat, narrację i ogólnie ciągnie powieść muzyczną na "A Pleasant Shade Of Gray". Jim wsparcie ma w klawiszach Kevina Moore'a, którego gra jest raczej zwięzła ale bardzo atrakcyjna i różnorodna. Nad całością góruje wspaniały głęboki wokal Ray'a Alder'a, który niesamowicie żongluje emocjami i uczuciami. To on nadaje ostateczny sznyt całemu albumowi. Arcydzieło, majstersztyk, jak zwal tak zwał, niewątpliwie album bardzo dojrzały i jeden z ważniejszych w nurcie progresywnego metalu. Z tym większą przyjemnością odnotowałem, że w tym roku Metal Blade Records wydał ten krążek w zdecydowanie rozszerzonej wersji. Obok podstawowej wersji znajdziemy dysk z nagraniami "live" całego "A Pleasant..." nagranego na koncertach w Europie, pomiędzy 16 - 26 kwietnia, z dodatkiem koncertowej wersji "We Only Say Goodbye" nagranej w Szwajcarii oraz coveru "Tn Trance" Scorpions (znakomitego z resztą). Kolejny dysk z wersjami przed produkcyjnymi (1996) i demo (1995). Przyznam się, że te surowe, niedopieszczane wersje bardzo przykuły moją uwagę i chyba właśnie tern krążek słuchałem najczęściej. Do tego dysk DVD z dwoma koncertami, z czerwca 1997r. gdzieś w Europie, i kwietnia 1998r. w klubie The Whisky (bodajże Los Angels). Na obu występach kapela zagrała całość "A Pleasant Shade Of Gray" i ponownie "We Only Say Goodbye" tym razem z Aten. Czy można wymarzyć coś więcej? Jak dla mnie to wydanie "A Pleasant Shade Of Gray" jest obłędne. \m/\m/

Graven Image - People In Hell Still Want Ice Water 2015/1984/1987 No Remorse

Kalifornijczycy z Graven Image doczekali się za czasów istnienia dwóch niskonakładowych EP-ek: "People In Hell Want Ice Water" oraz "Warn The Children", by wkrótce rozpaść się bez odniesienia jakiegokolwiek, poza lokalnym, sukcesu. Grupa pozostała jednak we wdzięcznej pamięci najbardziej zagorzałych

RECENZJE

157


fanów US power metalu, doczekała się też przed dziesięciu laty kompilacji "People In Hell Still Want Ice Water", z wyborem utworów z obu 12-calówek i nagrań demo. Grecka No Remorse Records wznowiła właśnie ten album i chociaż szkoda, że nie mamy tu kompletu płytowych nagrań Graven Image, to i tak rzecz jest co najmniej interesująca. Grupa bowiem już w 1984 roku nie ustępowała niczym nieco bardziej znanym czy doświadczonym kolegom z takiego Omen czy Savage Grace, proponując ostrą, drapieżną, ale nie pozbawioną też szlachetnej przebojowości muzykę. Czasem wręcz rozbrajająco surową ("Warn The Children" czy "The House"), ale już takie utwory jak "No Rest For The Wicked" dobitnie udowadniają, że zespół zasługiwał wtedy na szansę wydania pełnej płyty. Nie do końca przekonują za to późniejsze nagrania demo - czasem sprawiające wrażenie niedopracowanych, zwłaszcza, że większość z nich to wersje instrumentalne. Wojciech Chamryk

Headstone - Burning Ambition 2014/1983 Karthago

Jako bardzo młody człowiek w okolicach 1985 roku, kiedy to w PRL-u zdobycie czegokolwiek, nie tylko płyt czy kaset, graniczyło często z cudem, zastanawiałem się jak dobrze muszą mieć fani muzyki na Zachodzie, mający dostęp praktycznie do wszystkiego. Okazuje się jednak, że oni też nie mieli tak różowo, bowiem swoista nadprodukcja metalowych kapel na całym świecie miała też niewątpliwy wpływ na możliwości dotarcia do ich wydawnictw nawet dla najbardziej maniakalnych i zasobnych fanów, szczególnie jeśli chodziło o kasety, płyty czy single wydane własnym sumptem. Tak było też w przypadku niemieckiego Headstone, gdyż ekipa z Oberammergau - po sąsiedzku istniał jeszcze jeden zespół o tej samej nazwie - doczekała się raptem dwóch płyt w pierwszej połowie lat 80-tych: pierwszej wydanej samodzielnie, drugiej już nie, ale firmowanej przez małą, niezależną firmę. Pierwsze z tych wydawnictw doczekało się właśnie kompaktowego wznowienia nakładem Karthago Records i jest to niewątpliwie jedna z ciekawszych pozycji w coraz obszerniejszym katalogu firmy Stefana Riermaiera. "Burning Ambition" nie jest li tylko archiwalną ciekawostką, a porcją solidnego, germańskiego heavy metalu z najlepszych lat. Surowego, ale melodyjnego, niezbyt mocno brzmiącego, ale to w końcu nagranie z 1983 roku, opartego na wyrazistych riffach i oszczędnej, ale konkretnie pompującej tempo sekcji. Momentami możemy mówić wręcz o speed metalu ("Deadly Shades", "Burnt In Ice"), ale zespół nie zapomina też o dyskretnych partiach syntezatorów w mrocznym "Wolkenkind" czy "bonusowym "Wacht Im Weltengang", długa ballada "Queen Of Dreams" niemal do końca opiera się na partii fortepianu, mamy też ciekawy instrumental "King Elephants", potwierdzający ciągotki muzyków w kierunku bardziej rozbudowanych, nieco nawet progresywnych form. Mocnym punktem zespołu jest też wokalista Harald Karg nie dysponował on co prawda jakimś wielkim głosem, ale jego agresywne, bardzo dynamiczne partie świetnie dopeł-

158

RECENZJE

niają utwór tytułowy czy "Deadly Shades". Wojciech Chamryk

Heathen's Rage - Knights Of Steel The Anthology 2015 No Remorse

Do niedawna ta amerykańska grupa była bardziej kojarzona z zespołem w którym zaczynał basista Symphony X Mike LePond, bowiem debiutancka i jedyna EP-ka Heathen's Rage znana była tylko nielicznym. Sytuację zmienił ubiegłoroczny powrót zespołu z Alanem Tecchio za mikrofonem, koncerty, w tym na festiwalu Keep It True oraz, przede wszystkim, wysyp archiwalnych wydaw-nictw, w tym niniejszej kompilacji. Wśród trzydziestu utworów mamy tu rzecz jasna trzy z jedynego do niedawna oficjalnego wydawnictwa zespołu, "Heathen's Rage" z 1986 roku: zróżnicowany "Knights Of Steel", ostry i surowy "City Of Hell" oraz mocarny i brzmiący równie oldschoolowo "Dark Storm". Reszta materiału to utwory pochodzące z kaset demo i różnych próbnych sesji z lat 1984-88. I zwłaszcza w utworach z demo '85 "Fight Till The End" oraz demo'88 - powtarzającego cztery utwory z tamtego materiału w lepiej brzmiących wersjach - słychać, że zespół miał spory potencjał i w kategorii power metalu z odniesieniami do bardziej epickiego grania mógł być może nie objawieniem amerykańskiej sceny, ale jednym z liczących się jej przedstawicieli. Wyszło jednak jak wyszło, czasu nikt nie cofnie - dobrze więc, że ta podwójna kompilacja ujrzała w końcu światło dzienne. Wojciech Chamryk

High Power - Les Violons de Satan 2015/1986 No Remorse

High Power to obok takich nazw jak Sortilege, Blaspheme czy Der Kaiser jeden z najlepszych i najbardziej znanych francuskich zespołów heavy metalowych. Powstał w 1977 roku w Bordeaux i przez dekadę istnienia wydał dwa krążki: "High Power" ('83) oraz "Les Violons de Satan" ('86). Właśnie reedycja tej drugiej płyty przez No Remorse Records jest dobrą okazją, żeby skreślić na jej temat kilka słów. High Power grał klasyczny heavy metal, który może nie powalał technicznymi fajerwerkami, ale nie był pozbawiony mocy. Do tego dość mroczna atmosfera i klimat typowy dla lat 80tych. Takich płyt już się teraz nie nagrywa. Duże wrażenie robią przede wszystkim najdłuższe "Le Dernier Assault" i "Les Violons de Satan". Wolniejsze, z większym naciskiem na klimat i epickość. Na drugim biegunie są szybsze i bardziej bezpośrednie wałki w postaci "Avocat" czy "Rebelle", w których zespół również świetnie daje sobie radę. Natomiast z jeszcze innej bajki jest całkiem udana bal-

lada "Par Le Sang de l'Acier". Wszystkie utwory zwyczajem francuski kapel z tamtych lat zaśpiewane są w ich ojczystym języku. Wielu może pewnie to przeszkadzać jednak dla mnie to jest kolejny atut przemawiający za tym albumem. Do siedmiu numerów składających się na podstawowy program płyty na reedycji zostało dodanych sześć bonusów. Trzy z nich to wersje demo kawałków z "Les Violons...", a trzy kolejne nie były wcześniej publikowane. Z pewnością jest to ciekawe wydawnictwo, które jest jednym z bardziej reprezentatywnych dla starej szkoły francuskiego heavy. Myślę, że warto sięgnąć po ten krążek nie tylko ze względów historycznych, ale również dlatego, że jest to po prostu bardzo dobra muzyka. Maciej Osipiak

Intrinsic - Nails 2015 Divebomb

2015 rok nas wyjątkowo rozpieszcza. Co rusz dostajemy do słuchania dobre płyty, że nie sposób znaleźć czas, by wszystkiego posłuchać. Iron Maiden, Faith No More i wiele innych, a przecież są jeszcze młode kapele, którym też wypadałoby poświęcić trochę uwagi. I pojawia się odwieczne pytanie: Czego posłuchać? Co jest dobre? Odpowiedzią na to pytanie jest na przykład płyta długo-grająca "Nails" zespołu Intrinsic, który powstał w 1984, i po 19 latach doczekał się swojego trzeciego pełnoprawnego krążka, który nie dość, że różnorodny to jeszcze równy. Co ważniejsze jest to album, który nagrali w 1989r., lecz z powodu różnych perturbacji wydany został dopiero teraz. To, że to album z lat 90-tych słychać od samego początku, bo już na przystawkę dostajemy niezły thrashowy szlagier "State Of The Union" i już po nim widać, że ta płyta jest jak wehikuł czasu, bo Panowie są agresywni, głodni gry i pełni energii, a sam wokalista pieje jak Bruce Dickinson, lecz pomimo świetnej formy muzyków, kawałkowi zabrakło dobrego refrenu, który zapisałby się w pamięci i tak pierwsze cztery minuty szybko przelatują nam koło ucha. Wspominałem coś o podobieństwie wokalu do Bruce'a Dickinsona? Tego samego Dickinsona, który gra w Iron Maiden? Tak, tego samego i to nie bez powodu, ponieważ już w drugim utworze zespół zmienia kierunek i inspiracje Maidenami są bardzo dobrze słyszalne (po wokaliście przede wszystkim), choć ciężar został zachowany, a sam utwór nie jest super szybkim maidenowym kilerem, to świetnie buja i już ma to, czego zabrakło poprzednikowi. Dodatkową wskazówką, że duch Brytyjczyków się tu unosi, jest czas trwania piosenki, która trwa sześć minut, czyli tyle ile najczęściej trwają pojedyncze kompozycje Ironów z ostatnich albumów. Trzeci utwór to już pewnego rodzaju eksperyment. Otóż pierwsze sekundy to czysta kopia "Painkiller'a", lecz po chwili chłopaki wracają na swój tor w zwrotkach, a chwile później dostarczają nam refren inspirowany twórczością Alice in Chains, ale całość jest utrzymana w thrashowym klimacie. Ciekawa hybryda, której się dobrze słucha. Następny w kolejce "On Gossamer Wings", to kolejny dynamit polany maidenowym sosem (intro w klimacie "Dance of Death"), choć później słychać lekkie odniesienia do Pantery. Siedem minut to wystarcza-

jąco dużo, by zapamiętać refren z typowo dickinsonową wokalizą, który powtarza się kilka razy. Murowany hit koncertowy. Zastrzelcie mnie, jeśli chcecie, ale przysięgam, że w "Pillar Of Fire", słychać Sepulturę, śmiem twierdzić, że początkowy riff kojarzy mi się z "Roots Bloody Roots". Ok, chłopaki starają się dołożyć swoje pięć groszy, ale ich duch się unosi do ostatniej sekundy. "Mourn For Her" to ballada czystej krwi, do tego w klimacie Judas Priest. Ten, kto to skomponował bez wątpliwości nasłuchał się dużo płyty "Sad Wings of Destiny", a przede wszystkim utworu "Dreamer Deceiver". Jest tak samo piękny z przeszywającą solówką, a sam Lee Dehmer brzmi jak Rob Halford, choć śpiewa w mniej teatralny sposób. Dreszcze gwarantowane. Tego trzeba po prostu posłuchać. "The Vicious Circle" to dobra nazwa dla tej kompozycji, ponieważ brzmi ona jak stare Red Hot Chili Peppers, pełne gniewu i buntu ze zwrotkami, które wokalista dosłownie wypluwa z siebie niczym Anthony Kiedis, a refren zachęca nas do kiwania głową w obie strony. Kolejna dobra rzecz na koncerty. "Denial" znów śmiało spogląda w stronę Alicji w łańcuchach. Gdyby nie fakt, ze Layne Staley nie żyje od 12 lat, przysiągłbym, że wraz z Jerry'm Cantrell'em występują tu gościnnie (jest nawet solówka z użyciem kaczki). Pod koniec utworu zespół przyśpiesza, przez co mamy wrażenie, że słyszymy "Bück Dich" Rammstein'a, choć tekst jest tak naprawdę inny. Po solidnym wycisku przyszedł czas na lekkie wytchnienie i popis gitar, bo wokal pojawia się tylko w kilku momentach. Niby dalej jest ciężko i szybko, ale jednak trochę lżej i nawet w pewnym momencie słychać melodię, kojarząca się z "Aerials" pewnego Systemu. Gitarzyści nagrywając to chyba spóźnili się na próbę albo nagranie, bo pod koniec utworu tak przyśpieszają, że słychać jak ich samochód wpada w poślizg, rozbija się szyba, aż nagle ktoś wypowiada tytułowe "Yikes!". Numer dziesięć to kolejna ballada, będąca połączeniem wolniejszych fragmentów "Victim of Changes" z twórczością Led Zeppelin. Słychać skrzypce, marakasy czy harfę, zupełnie jakbyśmy byli na jakiejś celtyckiej uroczystości. Cudowna dawka folkowej rozkoszy. Sam słuchając tego uroniłem kilka łez. To jest niewątpliwie jedna z najmocniejszych pozycji na tym albumie. Do takich utworów się wraca i dla takich kupuje płyty. A jakby ktoś wątpił, że twórczość Zeppelinów jest muzykom bliska, to nie będzie miał wątpliwości po następnym utworze, którym jest cover "Dazed and Confused", lecz jest skrócony i pozbawiony tego, co najbardziej go charakterystyczne, czyli partii grania na gitarze smyczkiem. Sam w sobie cover nie wprowadza niczego nowego jest to po prostu odegranie klasyka, tylko na trochę cięższym brzmieniu. Wokalista przypomina do złudzenia manierę Planta, także nic tu nowego nie znajdziemy, przez co to właśnie ten cover jest najsłabszym punktem na tej produkcji. Dwie ostatnie pozycje kłaniają się w stronę Faith No More i są mocno przebojowe, że gdy tylko się kończą, palec sam najeżdża na przycisk ponownego odtwarzania. Cie-kawostką jest, że w "Cannabis Sativa" mamy solówkę zagraną na…. harmonijce, a w zwrotkach słychać grę trąbki. Kończąc, dostaliśmy bardzo dobry album, który zdecydowanie za długo czekał na światło dzienne, choć dziś tak się nie gra, co słychać po m.in. "Cannabis Sativa" to jest on wart polecenia każdemu wielbicielowi ciężkiej muzyki. Tutaj każdy znajdzie coś dla siebie, a niektórzy poczują się znów jakby mieli naście lat. Po tak dobrym materiale, zostałem fanem Intrinsic, bo takiego grania dziś po prostu brakuje i jestem ciekaw, czy pójdą za ciosem i stworzą coś równie dobrego na kolejnym albumie, na którego liczę i mocno


wierzę, że powstanie. Oby tylko nie trzeba było czekać kolejnych dziewiętnastu lat. Grzegorz "Gargamel" Cyga

Killen - Killen 2015/1987 Cult Metal Classics

Ironhawk - To the Point... and Then Some 2015 Cult Metal Classics

Wznowień Cult Metal Classics ciąg dalszy. Tym razem przyszła kolej na pochodzący z Chicago Ironhawk. Nie będę ściemniał i przyznam się, że dopiero dzięki tej płytce dowiedziałem się o tym zespole. Ironhawk wydał tylko jeden materiał, EPkę "To the Point" z 1983 roku i był to jak dotąd jedyny ślad jaki po sobie zostawił. Wielka szkoda, że tak się stało, gdyż płytka jest naprawdę zacna i bardzo chętnie usłyszał bym więcej kawałków ich autorstwa. Muzyka, którą tworzą to wypadkowa NWoBHM i amerykańskiego heavy metalu z naciskiem na ten pierwszy. Szczególnie dwa pierwsze numery są w stanie poruszyć każdego fana tradycyjnego metalu. Pierwszy z nich "More of the Same" zagrany w klasycznym stylu NWoBHM ze świetnymi melodiami i znakomitymi harmoniami gitarowymi jest idealnym numerem na początek i doskonałym reprezentantem twórczości Ironhawk. Za to następujący po nim "Locked Away" jest moim osobistym faworytem. Nieco wolniejszy i cięższy, z rozrywającymi trzewia gitarami i gęstą perkusją, jest zarazem chyba najbardziej epicką kompozycją na krążku. No i przede wszystkim jak w każdym numerze tak i tu mamy naprawdę zajebiste solówki. "Dreams of Fortune" też jest całkiem udany, ale mi średnio podchodzi refren, więc stawiam ten wałek trochę niżej od poprzedników. EPkę zamyka "Cry Out" zaczynający się niemalże doomowo, by za moment kanonada perkusji dała sygnał do rozpoczęcia natarcia. Świetny heavy metalowy kawałek z refrenem stworzonym wręcz do skandowania przez publikę na koncertach. Oprócz podstawowego programu "To the Point" dostajemy cztery bonusy zgodnie z drugim członem tytułu tej reedki. Są to numery znalezione na starych taśmach i nigdy wcześniej niepublikowane. Pierwszy z nich to naprawdę znakomita ballada "Cry Out in the Night". Jest to pierwsza pościelówa od dawna, która nie spowodowała u mnie reakcji wymiotnej. Po niej dostajemy potężny cios w szczękę w postaci "Death Ride", który pomimo totalnie chujowej jakości nagrania rozpieprza dokumentnie. Moim zdaniem jest to najlepszy numer Ironhawk i aż żal dupę ściska, że jest to jedyna jego wersja. Dalej jest niezły, ale bez wodotrysków "Look at Yourself" oraz wersja demo "More of the Same". Reasumując jest to wydawnictwo, które bardzo mnie zaskoczyło i zdecydowanie i z czystym sumieniem mogę je polecić wszystkim fanatykom klasycznego grania. Znakomity warsztat muzyków, masa ciekawych melodii i po prostu bardzo udane heavy metalowe kompozycje to główne składowe "To the Point... And Then Some". Niestety Ironhawk podzielił los wielu innych grup, które pomimo fantastycznej muzyki nie doczekały się wydania pełnego albumu. Na szczęście dzięki Cult Metal Classics możemy raczyć nasze metalowe uszy tym wydawnictwem. Maciej Osipiak

Tym razem na tapecie mamy nowojorski Killen i ich debiutancki i w sumie jedyny album "Killen" z 1987 roku. Na zawartość tego krążka składa się dziewięć podstawowych kawałków, wersje koncertowe trzech z nich oraz trzyutworowe demo "Restless is the Witch" z 1989r. A co z najważniejszą sprawą czyli muzyką? Tutaj jest naprawdę dobrze. Klasyczny amerykański power/heavy metal przepełniony podziemnym duchem i dość ciemną atmosferą, a surowe brzmienie jeszcze uwypukla te wrażenia. Mam wrażenie, że zbyt wypolerowana produkcja mogłaby zabić naturalność tej muzyki, która słyszalna jest nawet w trochę amatorskich i jakby niedbałych wokalach Vica Barrona. Czuć tu chwilami ten barbarzyński klimat znany z wielu innych płyt z tamtych czasów. Posłuchajcie przede wszystkim "The Marauder", "Soldiers in Steel" czy "Victima". Reszta też nie odstaje, ale te trzy wałki na dzień dzisiejszy robią mi najlepiej. Chociaż taki "Stricken by Darkness" też mnie porwał swoją melodią i klimatem. Piękny jest też "Birth of a King" z dema kojarzący się trochę z szybszymi numerami Manowar. Jak to w power metalu podstawą muzyki Killen są gitary. Nawet mimo surowej produkcji słychać moc w riffach i ogień w solówkach. Oprócz wymienionych wyżej "Królów Metalu" da się tu gdzieniegdzie usłyszeć coś z Hallow's Eve, Liege Lord czy nawet debiutu Slayer tyle, że zagranego w wolniejszych tempach. Do tego mnóstwo skojarzeń z wieloma innymi nazwami, których chyba nie ma sensu wymieniać, bo każdy z was pewnie domyśla się o kogo chodzi. Killen to kolejny zaginiony w odmętach historii band, który niestety nie miał dostatecznie dużo szczęścia, żeby wybić się wyżej i zaistnieć w świadomości większej ilości fanów. Znakomita choć zapomniana i niedoceniona płyta. Podejrzewam, że to wydawnictwo zainteresuje tylko prawdziwych maniaków podziemia, a szczególnie sceny amerykańskiej. Maciej Osipiak

Lewd Preacher - The Raw Age 2014/1988/1989 Karthago

W ostatnich miesiącach moja wiedza na temat niemieckiego heavy metalu powiększyła się znacząco - wszystko dzięki zakrojonym na szeroką skalę zabiegom No Remorse Records oraz Karthago Records. Ta ostatnia firma przypomniała w roku ubiegłym dokonania Lewd Preacher, który w końcu lat 80-tych wydał tylko dwie kasety demo i rozpadł się w początku kolejnej dekady. Sześć lat temu zespół wznowił co prawda działalność, ale nie poszły za tym premierowe nagrania - być może przyjdzie na to czas po opublikowaniu archiwaliów. A te stare nagrania wystawiają Lewd Preacher cał-

kiem dobre świadectwo, bowiem zespół z Marburga całkiem sprawnie poruszał się w stylistyce tradycyjnego, niekiedy też inspirowanego hard rockiem czy rockiem progresywnym, heavy metalu. Pierwsze demo "The Master Socks The Fuse" z 1988r. brzmi tak, jakby nagrano je co najmniej sześć lat wcześniej. To tylko cztery, ale za to długie kompozycje. Utrzymane, mimo okazjonalnych przyspieszeń, w średnim tempie, patetyczne, kojarzące się momentami z patetycznym doom metalem czy nieco bardziej epickimi klimatami. Sporo tu gitarowych i klawiszowych dialogów, pojawiają się też organowe brzmienia i chóralne partie wokalne. I chociaż w "Knights Of Unknown" zespół nie uniknął spadku formy, bo akurat ten utwór na tle trzech pozostałych jawi się nieco niedopracowanym, to jednak jako całość to całkiem udany materiał, który w momencie premiery nie miał szans by zainteresować kogokolwiek. "The Fuse Strikes Back" (1989r.) to ponownie cztery utwory. Mocarny, doom metalowy "Hands From Me" rozpoczyna fragment popularnego na całym świecie tanga, u nas znanego jako "Całuję twoją dłoń madame", odtwarzanego z trzeszczącej płyty na 78 obrotów, po czym zespół jeszcze śmielej zanurza się w krainę doom metalu i wpływów Black Sabbath. Słychać to szczególnie w 12minutowym kolosie "Sand Of Secret", niewiele krótszy "Borderline" jest bardziej progresywny w stylu lat 70-tych, zaś finałowy "The Other Side" jest zdecydowanie najszybszym i zarazem też najbardziej przebojowym utworem w dorobku Lewd Preacher. Wojciech Chamryk

kich power metalowców z Not Fragile. Grupa ta, ze zmiennym powodzeniem, istnieje do dziś, a nie zagrzawszy w niej długo miejsca wokalista i gitarzysta Raico Ebel założył Mad Alien. Oni też nie zapisali się jakoś szczególnie w annałach niemieckiego metalu, wydając w ciągu kilku lat demo/EP oraz album, a obecnie Karthago Records przypomina ich dorobek na "Time War". W sumie nie ma się tu za bardzo do czego przyczepić, ale też z drugiej strony brak powodów do zachwytów. Mad Alien eksplorują bowiem przeważnie rejony starego, dobrego rocka progresywnego ("Kuisatz Haderach", "Time War" z orkiestrowymi aranżacjami, bardziej melodyjny "Only For You"), ale nie stronią też od innych gatunków. I tak "Creatures Of The Storm" to bardziej konwencjonalny i surowy, pomimo wykorzystania instrumentów klawiszowych, heavy. Jeszcze ostrzej robi się w speed/thrashowym "Nightmare On Elm Street", ale już po chwili mamy bardziej konwencjonalny "Fire On Ice" czy czarujący zwiewną melodią "Opus 8,5". Takich momentów jest tu zresztą więcej, zwłaszcza w balladzie "Goodbye". Odbiór całości psują mi jednak czerpiący za bardzo w warstwie rytmicznej z The Police "Lady Desireous" oraz przede wszystkim popowy "Lovesong", w którym syntetycznie brzmiąca gitarowa partia pojawia się dopiero w samej końcówce. Tak więc: posłuchać można, ale raczej nic poza tym. Wojciech Chamryk

Meliah Rage - Before The Kill 2015 Metal On Metal

"Kill To Survive" to pierwszy i dla wielu fanów jeden z najlepszych albumów ekipy z Bostonu, nic więc dziwnego, że wydana właśnie kompilacja "Before The Kill" z archiwaliami nawiązuje do tamtych czasów. To aż szesnaście utworów z lat 1986-88, w tym sporo dotąd niepublikowanych. Pierwszych osiem to reh. z próby zarejestrowanej w 1986 roku. Brzmienie jest więc odpowiednio "piwniczne", jednak każdy fan Meliah Rage na pewno z ciekawością pochyli się nad, dotąd oficjalnie niedostępnymi i nigdy już później nie nagranymi: "The Eagle", "Stand Up", "Warrior Lord" i "Fight", ciekawostką jest też "Misunderstood", który stał się punktem wyjścia do utworu "Kill to Survive". Debiutanckie demo grupy z roku 1987 nie jest już aż tak rzadkie, ale cieszy fakt jego publikacji na oficjalnej płycie; wersja próbna to też ostatni utwór, przywoływany już kilkakrotnie sztandarowy numer "Kill to Survive", dostępny dotąd na japońskim wydaniu debiutu. Zawartość "Before The Kill" dopełniają nagrania koncertowe z roku 1988 - mocno bootlegowej jakości, ale jako dokument i rarytas dla fanów bezcenne, mimo tego, że to niemal "toczka w toczkę" zawartość koncertowego MLP "Live Kill". (4,5) Wojciech Chamryk Mad Alien - Time War 2014/1989/1995 Karthago

Co najmniej część czytelników Heavy Metal Pages powinna kojarzyć niemiec-

Obscene Jester - Citadel's on Fire 2015 Divebomb

Czasami są zespoły, które mają ciekawy materiał i chcą go wydać, lecz coś w ostatniej chwili nie zagra, zespół się rozpada, a materiał przepada. Jednak czasami są wytwórnie, który dany materiał odnajdują, odsłuchują i postanawiają wydać. I tak jest też w tym przypadku... Obscene Jester jest to zespół, który istniał w latach 1987-1991. Zaczynał jak każdy od coverów, zdobywali coraz większą popularność i grali suporty przed takimi tuzami jak Accept czy Pantera. Po jakimś czasie mieli szansę, aby nagrać pełnoprawną płytę, lecz niestety na krótko przed jej wydaniem doszło do konfliktów, a ich ówczesnemu inwestorowi zabrakło pieniędzy i płyta nie ujrzała światła dziennego. Lecz po latach wytwórnia Divebomb odnalazła ich materiał i postanowiła wydać, ba doprowadziło to do tego, że zespół się reaktywował i tak oto promują swój pełnoprawny album, którego zawartość stanowi, to co było na EPce (która nazywa się tak samo jak ten album) plus utwory, które miały się pojawić na ówczesnej produkcji. I dziś przyjrzymy się temu materiałowi. Od początku słychać, że mamy do czynienia z szeroko pojętym heavy metalem, lecz panowie zdradzają też inne swoje inspiracje. Na przystawkę dostaje-

RECENZJE

159


my "Apocalyptic Prophecy", który przy okazji jest singlem promującym album, który brzmi trochę jak wczesna Metallica czy Mercyful Fate (pod koniec wokal osiąga wysokie rejestry niczym King Diamond), jednak sprawia wrażenie trochę przekombinowanego utworu i szybko wypada z pamięci. Dalej jest już lepiej, zespół się rozkręca i dostajemy typowy thrashowy numer emanujący energią z marszowym refrenem, który wwierca się do naszych uszu, a solówki są wprawiają nas w trans. Potem muzycy zdradzają swoją fascynację Judas Priest i ich trzeci, tytułowy utwór brzmi niczym "Electric Eye". Dobrze opanowali lekcję zmiany klimatu, bo po kilku momentach tempo zwalnia przeradzając się w sabbathowski riff, by chwilę później grać wściekle jak na thrash metal przystało. I taką thrashmetalową kolejką podążają przez następne dwa utwory, które wieńczą zawartość mini albumu z 1989r. Następne utwory, które już niestety nie zo-stały wydane aż do teraz - są już bardziej różnorodne. W takim "Stop the Madness", który jest jednym z chwytliwszych momentów, jest refren, który przypomina chociażby Accept. Solówki w tym utworze, to prawdziwy majstersztyk, ich melodie od razu wpadają w ucho. Siódmy na liście "This World" (który na albumie pojawia się dwukrotnie) to ukłon w stronę Mötley Crüe, do tego stopnia, że barwa wokalisty Obscene Jester brzmi niczym Vince Neil. "I Am The One" rozpoczyna motyw, kojarzący się z "Satellite 15 The Final Frontier" z albumu Iron Maiden z 2010 roku, by potem pójść w rejony bardziej rockowe rodem z Red Hot Chili Peppers z czasów "Blood Sugar Sex Magik" (sporą rolę odgrywa tu bas), które również ujawniają się w utworze "Gunther". "Nothing" to mieszanka ciężkiego szybkiego grania jak Metallica (jest nawet obecna hammetowa solówka wah wah) z refrenem rodem z Kiss. Co ciekawe w "And It Rose" słychać nawet Iron Maiden z czasów "Seventh Son of a Seventh Son", a "Last Laugh" powinien przypaść do gustu zwolennikom Force of Evil, Anthrax'u (szczególną uwagę zwróćcie na wokal) czy Testamentu. Ostatni "The Answer" (który również ma swoją alternatywną wersję na płycie) to już skłon w lat dziewięćdziesiątych w stronę grunge'u i takich zespołów jak Alice in Chains. Jednym słowem, płyta ma bardzo nośne kawałki jak i słabsze momenty, ale jest to płyta, która zawiera w sobie wszystko co charakterystyczne dla lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych i każdy znajdzie tu coś dla siebie. Grzegorz "Gargamel" Cyga

Obsession - Carnival of Lies 2015/2006 Inner Wound

Jakże miło było przypomnieć sobie po kilku latach ten wspaniały krążek, a stało się tak dzięki tegorocznej reedycji Inner Wound Records. Pierwotnie "Carnival of Lies" ukazał się w 2006 roku i podejrzewam, że każdy kto go słyszał podziela mój zachwyt nad nim. Znakomity US power metal mający w sobie wszystko to za co kocha się ten gatunek. Dynamikę, ogniste riffy i solówki, mocne i wysokie wokale oraz świetne melodie. Jak dla mnie ten krążek w niczym nie ustępuje tym nagranym przez Obsession w latach '80. Jeśli chodzi o muzyczne skojarzenia to najbliżej chyba jest do Riot i Judas

160

RECENZJE

Priest jednak plagiatu nie uświadczymy. Podobnie jak słabej kompozycji, bo wszystkie prezentują się doprawdy doskonale. Niektóre petardy w rodzaju tytułowego "Carnival of Lies", "In for the Kill" czy "Pure Evil" rozrywają na strzępy. Zresztą wałek tytułowy jest totalnym hiciorem i pomimo bardzo melodyjnego charakteru nie traci nic na swojej metalowej mocy. Nowa wersja podobnie jak wznowienie z 2007 zawiera dwie dodatkowe kompozycje, których nie było na pierwotnym wydaniu i trzeba przyznać, że zarówno "Judas" jak i "Panic in the Streets" nie odstają od reszty, a wręcz ten pierwszy jest według mnie jednym z najlepszych na krążku. O stronę techniczną można być spokojnym, gdyż jak wiadomo tak doświadczony skład był gwarancją wysokiej jakości. Wokalista Michael Vescera powinien być znany większości czytelników, a to z tego względu, że można go usłyszeć na płytach wielu różnych mniej lub bardziej bandów, ale chyba najbardziej z powodu współpracy z Yngwie Malmsteenem. Reszta muzyków nagrała wcześniej razem z Michaelem krążek jego projektu MVP w 2003 roku, więc o zgranie nie trzeba się było martwić. Krążek został zremasterowany i zremiksowany przez samego Vescerę. Brzmienie co prawda jest raczej współczesne, ale nie razi plastikiem co jest jego ogromną zaletą. Ta reedycja posiada również zmienioną okładkę, a efekt końcowy wskazuje, że była to chyba jednak dobra zmiana. Podsumowując, "Carnival of Lies" to power metal zagrany bez żadnych zbędnych dodatków oparty na klasycznym rockowym instrumentarium, czyli taki jaki ja lubię najbardziej. To prawdziwa kopalnia metalowych hitów i prawdziwa uczta dla fanów gatunku. Miłośnicy klawiszowych, lukrowanych melodyjek nie znajdą tutaj wiele dla siebie. Znakomity album. Maciej Osipiak

Osiris - Futurity And Human Depressions 2015/1989/1991 Divebomb

Nie ma co ukrywać, że wydanie takiej płyty w roku 1991 było czynem dość odważnym, zważywszy na ogromną popularność ekstremalnych form metalu, przy jednoczesnym odejściu wielu gigantów gatunku, choćby Metalliki, w kierunku lżejszych brzmień oraz rosnącym w siłę z każdym miesiącem nurtem grunge. W tak niesprzyjających okolicznościach holenderscy techno thrashers z Osiris zadebiutowali albumem "Futurity And Human Depressions" wydanym przez niemiecką Shark Records, bowiem już wtedy niemieckie firmy były prawdziwą ostoją klasycznych odmian metalu. Płyta oczywiście przepadła na rynku, a zespół po nagraniu jeszcze jednego demo rychło zmienił nazwę, kierunek na nieco bardziej nowoczesny, ale też nie zdołał się przebić. Pozostała jednak muzyka i dzięki Divebomb Records jedyny album Osiris ukazał się niedawno ponownie w wersji zremasterowanej i z dodatkowymi utworami pochodzącymi z kaset demo. I tak jak często spece od marketingu mijają się z prawdą w swych porównaniach czy reklamowych sloganach, to tak tutaj pojawiające się nazwy: Watchtower, Sieges Even, Mekong Delta czy Realm są jak najbardziej uzasadnione. Dodałbym

tu jeszcze Non-Fiction i Voivod i mamy pełny obraz całości: siedem progresywnych, wielowątkowych, długich i urozmaiconych kompozycji. Pełnych zmian tempa, rytmicznych łamańców, nietypowych podziałów ("Mass Termination", "Inner Recession"), ale zarazem też zaskakująco chwytliwych ("Inextricable"). Pewnie tak w 1988 roku obsypano by tę płytę komplementami, po trzech latach nawet Voivod brzmiał już zupełnie inaczej na "Angel Rat"... Na dysku mamy dziewięć utworów dodatkowych, pochodzących z demówek "Equivocal Quiescence" (1991) i "Inextricable Reversal" (1989). Szczególnie w tych ostatnich utworach Osiris brzmi bardziej surowo, a czasem wręcz zaskakująco, jak np. w łączącym thrash z doom metalowym zwolnieniem "False Insinuation", nie brakuje też wczesnych wersji kompozycji nagranych ponownie na debiutancką płytę. Dla fanów takiego grania zakup obowiązkowy. Wojciech Chamryk

sze "C" zespół bierze przede wszystkim w szybkich, dynamicznych i ostrych utworach, takich jak opener "Danger Zone", ocierający się o speed metal "Metal Rage", bardziej przebojowy "Stop (Breakin' My Heart)" czy "Paris Burning" z dodanymi odgłosami publiczności. Są też niezłe, miarowe rockery, jak tytułowy czy "When A Wall Is Made", zespół nie uniknął też jednak niestety mielizn, zbyt komercyjnego "Com' On Baby" i singlowej, sztampowej ballady "No Way". Na szczęście w siarczystej przeróbce "Rock 'N' Roll" klasyków, od których tytułu płyty zaczerpnęli swą nazwę stają już, zwłaszcza wokalista Pat Hinorson, na wysokości zadania. Mamy też bonusy: sześć utworów demo z 1985 roku, w tym dotąd nie publikowane oraz francuskojęzyczne, wczesne wersje numerów wydanych rok później na "Rock Your Life" i jest to całkiem interesujące dopełnienie tej niezłej płyty. Wojciech Chamryk

Paradox - Reel Life And Beyond 2015/1982/1987 Stormspell

Zespół śpiewającego gitarzysty Johna Ellera nie zdołał w zbyt przekonywający sposób zaznaczyć swej obecności na, zapełnionej ponad wszelką miarę, amerykańskiej scenie lat 80-tych. Być może na przeszkodzie kariery grupy z Minnesoty stanęły też inne tamtejsze grupy noszące taką samą nazwę, jednak wydana własnym sumptem EP-ka "Reel Life" potwierdza, że zespół miał potencjał i dobrze się stało, że ukazała się właśnie w poszerzonej wersji. Kompilacja Stormspell Records zaczyna się jednak od utworów nagranych w 1982 roku: typowych dla tamtego okresu, dynamicznych i przebojowych, ze śpiewem przypominającym barwą głosu i interpretacją Paula Di'Anno. Materiał z EP-ki brzmi zdecydowanie lepiej, jest też bardziej surowy to kwintesencja US power metalu tamtych lat, ze wskazaniem na ostry "Star Tripper" z zadziornym śpiewem, dynamiczny "Wicked Rock 'N' Roll" (wcześniejsza wersja nie ma tej mocy) i finałowy, mocarny "Hell Gate" z akustycznym wstępem. Utwory nagrane w 1987r. nie są już tak interesujące - więcej w nich klawiszowych czy fortepianowych partii ("Run Me Ragged"), a brzmienie jest zdecydowanie lżejsze, jakby wygładzone ("Surrealist"). Zważywszy jednak na poziom materiału podstawowego i wręcz niemożliwy do zdobycia winylowy oryginał, zakup "Reel Life And Beyond" wydaje się całkiem rozsądnym posunięciem. Wojciech Chamryk Presence - Rock Your Life 2015/1986 No Remorse

Debiutancki LP Presence doczekał się kompaktowego wznowienia niemal 30 lat od premiery. I chociaż panowie Hinorson, Di Bravo, Krueger i Crisis na okładkowej fotografii wyglądają z obecnej perspektywy cokolwiek śmiesznie, to jednak zawartość ich jedynej płyty może wciąż budzić szacunek. Oczywiście ich spojrzenie na tradycyjny, typowy dla tamtej dekady heavy metal w żadnym stopniu nie jest nowatorskie, ale na "Rock Your Life" nie brakuje solidnych, czasem nawet porywających, dźwięków. To wyż-

Quasy Modo - We Are The People 2015/1989/1991 Karthago

Nie jest to jedyne wydawnictwo tego niemieckiego zespołu, ale na pewno pierwsze, które ma szansę trafić do szerszego kręgu słuchaczy - oczywiście z zastrzeżeniem, że seria wznowień Karthago Records jest limitowana do niezbyt dużego nakładu. Swoje robi tu jednak znacznie lepsza dystrybucja, o której na przełomie lat 80-tych i 90-tych ta niemiecka grupa mogła sobie tylko pomarzyć. I nie chodzi tu tylko - wyjaśnienie dla młodszych - raczkujący jeszcze wówczas internet, ale raczej o fakt, że nawet wydając swe płyty na winylu zespół mógł rozprowadzać je tylko drogą sprzedaży wysyłkowej bądź na koncertach, a materiały wydane później w postaci kaset czy CD-R ukazały się w śladowych ilościach. "We Are The People" przypomina te utwory. Cztery pierwsze to zawartość debiutanckiej 12" EP z 1989. Generalnie bez rewelacji, ale i rozczarowań: sprawnie zagrany tradycyjny heavy z dużą ilością klawiszowych partii i melodyjnymi refrenami. Jak dla mnie lepsze wrażenie robi strona druga, to jest motoryczny "Highway Night Rider" oraz równie dynamiczny "White Dog". Utwory z singla "We Are The People" wydanego w 1991r. bazują na większej ilości akustycznych partii, są jeszcze bardziej melodyjne i utrzymane w średnim tempie. Wniosek po wysłuchaniu tych sześciu numerów może być tylko jeden: zespół spóźnił się ze swą muzyką o kilka dobrych lat - w połowie lat 80-tych może mieliby nawet szanse na kontrakt z którąś z niezależnych metalowych wytwórni, jednak pod koniec dekady popularne były już inne dźwięki, zaś w roku 1991 grunge całkowicie zmienił układ sił na rynku muzycznym. Tymczasem zespół konsekwentnie grał swoje i zdawał się tego nie zauważać, co potwierdzają cztery ostatnie utwory demo z 1994


roku: archetypowo metalowy "Get Up" z wykrzykiwanym refrenem, równie staroświecki "Christine", ballada "Goodbye" czy miarowy rocker "Here We Go" z chóralnym refrenem. Teraz brzmi to klasycznie i całkiem interesująco, ale wtedy Quasy Modo byli bez szans. Wojciech Chamryk

Sacrilege - Behind The Realms Of Madness 2015/1985/1986 Relapse

Pamiętam swój kontakt z tą płytą jeszcze w przedinternetowych czasach i zaskoczenie, że pod tak typowo metalową okładką kryje się swoista hybryda punka i thrash metalu. Debiutancki album ekipy z Birmingham z blondwłosą wokalistką Lyndą "Tam" Simpson na czele doczekał się przez lata miana kultowego i wielu wznowień. To najnowsze, z okazji 30-lecia premiery, pojawiło się na rynku nakładem Relapse Records, również w wersji winylowej. Trochę szkoda, że zrezygnowano z tej mrocznej, czarno-białej okładki, bo nowy projekt, mimo nawiązań do oryginału, trąci jednak zbytnio komputerową grafiką. W kwestiach muzycznych nie ma tu już jednak żadnych niedomówień, bowiem tych sześć utworów ma nadal niewiarygodnego kopa. To coś na styku Disorder, Plasmatics, Hellhammer czy Kreator, rzecz totalnie bezkompromisowa i surowa. Pełna zgiełku, pędu, brutalnych riffów i wrzaskliwych wokali, gdzieniegdzie tylko przetykanych chwilą zwolnienia czy bardziej melodyjnym wejściem gitary. Jeszcze ostrzej brzmią pierwsze utwory bonusowe, trzyutworowe trzecie demo Sacrilege z roku 1986, głównie za sprawą znacznie surowszego brzmienia. Przyznam jednak, że nie za bardzo rozumiem dlaczego zamieszczono tu akurat ten materiał, skoro był on już wcześniej publikowany na kompilacjach grupy, bowiem znacznie bardziej pasowałyby wcześniejsze demówki, poprzedzające "Behind The Realms Of Madness". Warto jednak pochylić się nad kolejnymi dodatkami, dwoma nowymi utworami, pierwszymi od roku 1989 i potwierdzającymi ubiegłoroczną reaktywację Sacrilege. "Feed" to ostry, ale też i zróżnicowany dynamicznie numer, nawet z niemal balladowym zwolnieniem, ale też agresywny, również za sprawą histerycznego śpiewu Tam. Z kolei "Dig Your Own Grave" to ostateczne potwierdzenie, że Sacrilege nie zamierzają niczego zmieniać, proponując trwający niecałe dwie minuty, bardzo intensywny, wręcz ekstremalny utwór. Na koniec dostajemy dwa numery koncertowe z marca 1986 roku: jeszcze ostrzejszą wersję "The Closing Irony" i "Bloodrun", oryginalnie dostępny w wersji studyjnej na splicie flexi przed 30tu laty. Wojciech Chamryk Smokescreen - Complete Works 2015 Cult MetalClassics

Pozostając w temacie reedycji Cult Metal Classics pora na kolejną zapomnianą perłę z amerykańskiego podziemia. Smokescreen powstał w 1981 roku na nowojorskim bronxie i tak naprawdę ciężko dowiedzieć się czegoś więcej. Na koncie mają trzy dema wydane odpowiednio w latach '88, '92 i '94 i to by było na

tyle. W tym roku grecy z Cult Metal specjalizujący się w wynajdywaniu z najgłębszych otchłani podobnych rarytasów wydali kompilację, na którą składają się wszystkie wspomniane materiały. "Complete Works" to prawie 80 minut klasycznego US power metalu i naprawdę niezłe zdziwko mnie ogarnia, że jest to tak słabo znany band. Pierwsze dwa dema "Smokescreen" i "Demo '92" stanowią niemal spójną całość i mogłyby równie dobrze zostać wydane jako debiut w 1992. Potężnie brzmiące gitary wycinające klasycznie metalowe riffy, dobry utrzymany najczęściej w wysokich rejestrach głos wokalisty, mocna sekcja, czyli podstawowe składowe power metalu. Utwory są rozbudowane, czasem wręcz niemal epickie i w większości przekraczające 5 minut. Jest dużo melodii, ale tych, które lubimy najbardziej czyli do cna metalowych. Słychać, że zespół starał się jak najbardziej urozmaicać swoje utwory dzięki czemu nie są jednowymiarowe i nie nudzą się. Tak naprawdę wszystkie utwory zawarte na pierwszych dwóch demach są znakomite i gdybym miał oceniać tyko je to nota byłaby prawie maksymalna. Takie numery jak "Calling Out Your Name", "The Seventh Seal" czy "The Curse of Im-Ho-Tep" urywają dupę, natomiast najdłuższy, ponad 8 minutowy "Buried Alive" to już czysty heavy metalowy orgazm. Genialna muzyka zupełnie nieznanego zespołu. Ostatnie demo z '94 to już trochę inne granie. Pomimo power metalowego rdzenia słychać inspiracje nowszym graniem. Pierwszy numer "Monster" jest lekki, z akustycznymi gitarami i zajeżdżający komercyjnym hard rockiem. Jak dla mnie straszna kupa. Natomiast w takim "Presence" albo "Fallout" słychać echa tego co działo się w tym czasie w Seattle. A że delikatnie mówiąc nie jestem fanem takiego grania tak więc nie przypasowały mi te zmiany. Ten ostatni materiał nie jest w żadnym wypadku beznadziejny, ale w porównaniu z dwoma pierwszymi jest zauważalna wyraźna różnica. Summa summarum jest to w zdecydowanej większości doskonały album i jestem przekonany, że zadowoli każdego fana amerykańskiego metalu. Pierwsza dwa dema to ocena maksymalna, a ostatnie zasługuje na słabą czwórkę. Jak by nie patrzeć wychodzi 5 i myślę, że jest to odpowiednia ocena całościowa twórczości Smokescreen. Maciej Osipiak The Horde of Torment - Distorted Recollections 2015 Divebomb

W czasach, kiedy zaczyna dominować jedna rzecz, każda inna nawet choćby wygrzebana z głębokich czeluści jest na wagę złota. Tak jest z dzisiejszą muzyką metalową, gdzie w sercach młodych zespołów rozbrzmiewa w większości death metal i mamy prawdziwy wysyp zespołów, które ogrywają standardowe schematy do granic wytrzymałości, rzadko dodając coś oryginalnego, własnego, dlatego każdy zespół, który gra inną muzykę np. thrash metal czy heavy metal z lat 80-tych jest zawsze intrygujący, choć nie zawsze da się w stu procentach wymyślić czegoś nowego. Na ratunek przychodzi The Horde of Torment. Grupa grająca staro szkolny thrash metal wydała album "Distorted Recollections". Jeśli ktoś

lubuje się w płytach takich jak np. "Kill'em All", to ta jest dla niego. Agresja, bunt, energia to wszystko tutaj jest, choć nie do końca, ponieważ The Horde of Torment nie istnieje od dwudziestu czterech lat, a sama płyta nie jest niczym innym jak kompilacją zawierającą praktycznie wszystkie utwory, jakie zespół zarejestrował, które wcześniej wydał, jako demo. Czyli na dobrą sprawę, mamy do czynienia z prawdziwym wykopaliskiem, prosto z Francji. Ale za to, jakim… Dostajemy ponad godzinny materiał w starym stylu, lecz z pewną różnorodnością. The Horde of Torment powstał w 1989 roku, czyli siedem lat po wydaniu wcześniej wspomnianego "Kill'em All", którego wpływy są tutaj bardzo słyszalne, lecz zespół nie zamknął się w jednej stylistyce i oprócz Metalliki czerpie ze Slayera, Cannibal Corpse, Venomu czy nawet Black Sabbath. Poza oczywistą młócką zaserwowano nam utwory ze zmianą tempa, progresywnością i przykładem na to jest chociażby "Product Of A Sick Mind", który, pomimo że trwa trzy minuty, ciągle w nim się coś dzieje, a motyw przewodni na długo nam zapadnie w pamięć, a jakby nam było mało to dostajemy jeszcze melodyjną solówkę, których na tej kompilacji jest dość sporo. Kolejnym takim wyróżniającym się utworem, jest pierwszy z dwóch najdłuższych na płycie o tytule "As I Lay Dying", (lecz z zespołem o takiej samej nazwie grającym metalcore nie ma nic wspólnego). Zaczyna się kolejnym thrashowym riffem, który wpadnie nam w ucho, by chwile później zaserwować nam motyw kojarzący się z "Hammer Smashed Face" od Cannibal Corpse, lecz po kilku momentach tempo znów się zmienia i chłopaki grają zupełnie jak Slayer w swoich wolniejszych utworach, a potem jak Black Sabbath, by zaraz wrócić do myśli przewodniej. Praktycznie utwór nie nudzi, mimo, że trwa sześć minut, to ma w sobie tyle energii i pomysłowości, że chce się do niego wracać. Jeśli by komuś to jednak przeszkadzało to po tym utworze znów mamy szybki numer, który trwa lekko ponad dwie minuty. Następny po nim utwór trwa ciut dłużej, bo niecałe cztery minuty, gdzie momentami nad kawałkiem unosi się duch "Creeping Death" i samej Metalliki. Gdy i on dobiegnie końca zaczniemy się zbliżać powoli do końca regulaminowego czasu gry i zaczniemy słuchać dwóch ostatnich utworów. To, że to prawie koniec będą nam zwiastować organy w "Alive Within", które przywodzą na myśl legendarny "The Oath" z repertuaru Mercyful Fate, potem utwór przeradza się w coś, czego nawet Megadeth, by się nie powstydziło. Ostatni na liście jest "Pain Asylum", który wzbudza mieszane uczucia, ponieważ dostajemy znów świetne partie instrumentalne, ba nawet bas, który dotychczas nie wybijał się przed szereg tutaj ma swoją krótką chwilę sławy, lecz w zamian dostajemy średni refren, owszem tytułowe "Pain Asylum", da się chóralnie odśpiewać na koncercie, ale ogólnie rzecz biorąc jest dość nużący, zwłaszcza, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że refren występuje dość rzadko, a lwią część utworu stanowią gitary, przez co ma się wrażenie, że lepiej by było, gdyby jednak był w pełni instrumentalny. I teoretycznie byłoby to na tyle, lecz dostajemy kilka bonusowych utworów, które są zdecydowanie słabsze od swoich poprzedników poza "Just Call

Me Down" i "Tear Down The Walls", (który ma refren kojarzący się z "Jailbreak" AC/DC), ale dobrze, że to wydawnictwo nie dzieli się na podstawową zawartość plus deluxe, tylko mamy wszystko na jednym krążku. Pozostałe to koncertowe wersje utworów, które słyszeliśmy już wcześniej plus utwór, który jest tu w wersji koncertowej, jak i z próby, lecz są one słabszej jakości niż reszta płyty, której jakość brzmienia stoi na wysokim poziomie, wszystko jest klarowne, czytelne, przejrzyste (nawet bas, który w większości gra to samo, co gitary i momentami ciężko go się doszukać) Co do wokalu, brzmi on trochę jak wczesny Dave Mustaine, choć momentami również jak młody James Hetfield i czasami wokalista decyduje się spróbować szarży na wyższe tony, jedynie w "Alive Within", bardzo przypomina głos Perry' ego Farrell'a. Podsumowując "Distorted Recollections" jest to solidny materiał, może nie odkrywczy, ale na pewno wart uwagi i jeśli komuś brakuje starego thrash metalu, a nie znał wcześniej twórczości The Horde of Torment tu go odnajdzie i się nie zawiedzie. Słychać, że materiał był nagrywany dawno temu, ale ma w sobie dużo świeżości. Grzegorz "Gargamel" Cyga

The Rods - Havier Than Thou 2015/1986 Cult Metal Classics

Klasyczny skład nowojorskiej legendy heavy metalu The Rods to żelazne trio: David "Rock" Feinstein (git/voc), Gary Bordonaro (bas/voc) i Carl Canedy (dr/voc). Oni to w latach 1980-1984 wypuścili 5 krążków, które zdobyły mniejszą lub większą popularność. Jednak przed wydaniem 6-ego albumu doszło do pewnych zmian w wydawałoby się stałym składzie. Odszedł Bordonaro, którego zastąpił Craig Gruber, na pozycję wokalisty wskoczył znany choćby z Picture czy Horizon, Shmoulik Avigal. Poza tym do The Rods dołączyła też Emma Zale obsługująca klawisze. W tym składzie zespół wydał w 1986 roku album "Havier than Thou", który jest moim osobistym faworytem jeśli chodzi o dyskografię grupy. Przede wszystkim dlatego, że jest to kwintesencja stylu The Rods i tego wszystkiego co było najlepsze w amerykańskim tradycyjnym heavy lat '80. Są tu prawdziwe power metalowe petardy atakujące słuchacza ognistymi riffami, kanonadą bębnów i mocnym, przejmującym śpiewem. Do tego grona trzeba zaliczyć "Make Me a Believer", "Angels Never Run" oraz "Chains of Love". Z drugiej strony są bardziej tradycyjne rockery będące prawdziwymi koncertowymi hymnami jak "I'm Gonna Rock" czy przezajebisty i jeden z moich ulubieńców "Born to Rock". Spokojniejszą stronę "Havier than Thou" reprezentuje znakomita ballada "Crossroads" oraz "Fool for Your Love". Płyta mimo wspomnianych wyżej różnic między poszczególnymi utworami tworzy zwarty monolit i uderza w pysk z całą swoją mocą. Mnóstwo fantastycznych melodii, energia, radość grania i zajebiste kompozycje składają się na dzieło kompletne w swoim gatunku. Nie mogę się nadziwić czemu dzisiaj nie wymienia się go jednym tchem z innymi klasykami z tamtych lat. Kryminalnie nie doceniona płyta i nie wykorzystany potencjał. Jest to moim nieskromnym zdaniem szczytowe osiągnięcie The

RECENZJE

161


Rods i chyba nigdy nie uda im się przebić tego materiału. Niestety po jego wydaniu zespół przestał istnieć jako The Rods, ale wydał jeszcze jeden krążek pod innym szyldem. To już jednak temat na kolejną recenzję. W tym roku ukazała się reedycja tego krążka nakładem, jakże by inaczej, Cult Metal Classics. Chyba nikt nie ma wątpliwości, że warto mieć "Havier than Thou" w swojej kolekcji? Maciej Osipiak

The Rods - Hollywood 2015/1986 Cult Metal Classic

W 1986 roku The Rods wydali swój najlepszy i zarazem ostatni aż do 2011 krążek pod tą nazwą, czyli "Havier than Thou". Jednak w tym samym roku ukazał się jeszcze jeden materiał, stworzony tym razem przez oryginalny skład plus nowy wokalista. Płyta "Hollywood" została nagrana pod szyldem Canedy, Feinstein, Bordonaro & Caudle. Tak więc do żelaznego trio dołączył Rick Caudle, którego niektórzy mogą kojarzyć z płyty Thrasher, w którą swoją drogą byli zamieszani między innymi muzycy The Rods. W tym roku nakładem Cult Metal Classics wyszła reedycja tego krążka, ale tym razem już z logiem The Rods. Muzycznie, pomimo pewnych zmian, jest w dalszym ciągu znakomicie. Przede wszystkim jest lżej i bardziej przebojowo, a momentami wręcz radiowo. Takie wałki jak "All American Boys" czy "Heat of the Night" ocierają się wręcz o stylistykę AOR. Świetnie skomponowane i bardzo melodyjne numery doskonale sprawdzają się podczas jazdy samochodem czy nawet na niekoniecznie metalowej imprezie. Jednak nie ma się co bać, w dalszym ciągu na płycie dominuje heavy metal. Oczywiście w tej bardziej amerykańskiej i "komercyjnej" odmianie, ale słucha się tego fantastycznie. Oprócz wyżej wymienionych znajdzie się tutaj jeszcze więcej hitów takich jak "Don't Take It So Hard", "Prisoner of Love" czy "Tokyo Rose". Do tego obowiązkowo niezła ballada "Love is Pain" i genialnie wykonany cover Mountain "Mississippi Queen", który ma takiego kopa i taki drive, że wyrwał mnie z butów i wytarzał po podłodze. The Rods tym albumem udowodnili, że oprócz rasowego i ognistego heavy metalu potrafią też komponować lżejszy i bardziej przebojowy materiał, który jednocześnie nie będzie wzbudzał zażenowania. Jest to muzyka wręcz przesiąknięta latami 80-tymi, więc dzisiaj dla niektórych może brzmieć trochę archaicznie, ale myślę, że większość z was nie będzie miała z tym żadnego problemu. Nie słucham zbyt często akurat tego typu grania jednak "Hollywood" zajebiście mi się wkręcił i wiem, że będę regularnie do niego wracał. Maciej Osipiak Titan - Titan 2015/1986 No Remorse

Francja miała w latach 80-tych scenę nie ustępującą poziomem czy ilością zespołów tej niemieckiej czy angielskiej, jednak tamtejsze grupy rzadko kiedy mogły pochwalić się większym niż lokalny sukces. Takim kultowym, istniejącym zresztą do dziś zespołem, jest chociażby Killers, ale po konflikcie z liderem Bruno Dolheguy'm w połowie dekady

162

RECENZJE

opuścili go koledzy: basista Pierre Paul, perkusista Michael Camiade, gitarzysta Didier Deboffe i wokalista Patrice Le Calvez, szybko zakładając kolejny zespół. Titan zadebiutował longplayem w roku 1986 i album ten przyniósł solidną dawkę ostrej i melodyjnej muzyki. Zakorzenionej, co niejako naturalne, w dokonaniach klasycznych już wtedy zespołów jak Iron Maiden, ale też odwołujących się do tego, co grały w owym czasie Accept ("Black Power") czy Dio z okresu debiutu ("G.I.'s Heritage"). Czasem robi się nieco mroczniej ("La Loi Du Metal"), jednak przeważają całkiem chwytliwe refreny, w których zadziorny śpiew Le Calveza, brzmiącego trochę jak Udo Dirkschneider z wyższą barwą głosu, dopełniają chórki bądź dodatkowe ślady głównego wokalu, nie brakuje też gitarowych popisów najwyższej próby, takich jak np. w "Ultimatum". Zespół nie odniósł jednak sukcesu i rozpadł się w końcu lat 80tych, wydawszy jeszcze koncertowy "Popeye le Road". Pięć ostrzejszych niż w wersjach studyjnych utworów z tego albumu dopełniło zawartość "Titan", chociaż szkoda, że zabrakło i pozostałych nowych wersji numerów Killers, w których powstaniu muzycy Titan też mieli udział. Wojciech Chamryk

Tork Ran - Tales Of Death 2011 Armee De La Mort

Niniejsza płyta to remanent z najgłębszych zakamarków zakurzonego lamusa francuskiego metalu, zawiera bowiem dwie demówki tych thrashers z przełomu lat 80-tych i 90-tych plus liczne bonusy, a ta podwójna kompilacja ukazała się przed czterema laty. Na pierwszy ogień idzie drugie, studyjne demo "Tales Of Death", zarejestrowane latem 1990 roku. Opener "Hatrh" może nieco zmylić, bo nie dość, że zaczyna się dość długim wstępem z udziałem strojącej instrumenty orkiestry symfonicznej, a jak już się rozwinie, to bliżej mu do surowego death/doom niż speed/thrash metalu. "Raw Death" to też bardziej klimaty wczesnego Hellhammer; bardziej thrashowo panowie uderzają za to w zakręconym instrumentalnym "Iron Wars" w stylu Voivod i "Scourge Of Gods", by zakończyć pastiszowym instrumentalem "Romeo And Juliet" i grobowym, mocarnym numerem tytułowym. Zawartość pierwszego dysku dopełnia dziesięć numerów koncertowych z wiosny tego samego roku, ale to rzecz raczej dla totalnych maniaków takich ciekawostek, bo brzmi to tak, jakby ktoś z kaseciakiem stał tuż przed basistą, dlatego jego grę słychać najlepiej. Gitara i bębny są gdzieś w tle, a nad tym wszystkim dominuje wrzask Wild Dana Killera. W programie głównie numery z drugiej demówki, jest też nijakie solo gitarowe i "Thrash Fuckin' Medley", ale nie miks thrasho-

wych klasyków, tylko dzieł klasycznych kompozytorów w metalowym, pełnym energii opracowaniu. Na drugiej płycie najpierw mamy koncertowe, chronologicznie pierwsze demo "Haatrrh" z 1988 roku. Niestety ten materiał brzmi jeszcze gorzej, tak jakby kasetę z tym materiałem przegrano ileś razy, przy każdym kopiowaniu używając jako oryginału tej właśnie przegranej taśmy, z każdym kolejnym takim zabiegiem coraz anemiczniej, wręcz nieczytelnie brzmiącej. Szkoda o tyle, że mamy tu aż czternaście kipiących energią numerów, w tym solo perkusji/ gitarowe i "Thrash Fuckin' Medley", który był pewnie bisem zespołu i jego koncertowym pewniakiem. Dodatki to siedem utworów z prób z lat 1987-88 - brzmiących znacznie lepiej, chociaż 90 na 100 nagrano je na zwykły magnetofon. Jeśli więc kogoś nie zraża jakość nagrania i lubi takie ostre, surowe granie, może sprawdzić Tork Ran. Wojciech Chamryk

śpiewywał ważnych życiowych przesłań czy prawd oraz nie zadawał trudnych pytań. "Proceder" jako całość jest nadał mocna, zwarta, z bezwzględnością kontynuująca styl obrany przez TSA na początku swojej kariery. Jeżeli ktoś o tym się nie przekonał, czas najwyższy aby to zrobił. Tylko człowiekowi żal, że przez te dwadzieścia parę lat mógłby się cieszyć kilkoma podobnymi krążkami, a nie może. \m/\m/

Wild Dogs - Reign Of Terror 2015/1987 Divebomb

TSA - Proceder 2015/2004 Metal Mind

W 2004 na rynku pojawia się na rynku krążek "Proceder", był to pierwszy po dwunastu latach milczenia album studyjny, żywej legendy, polskiego, ciężkiego grania, czyli TSA. Pomijając fakt, że płyta została przyjęta przez fanów i krytyków ciepło, to przede wszystkim niosła nadzieję, że będziemy dostawać ich kolejne studyjne albumy w dość regularny sposób. Nic bardziej mylnego. Mamy 2015 roku, a o nowym krążku TSA nie ma nawet plotek. W sumie bardzo kiepska sprawa. Polski rynek muzyczny jest beznadziejny, szkoda, że to odbija się na takich zasłużonych kapelach, jak omawiany bohater recenzji. Z drugiej strony żal, że sami muzycy nie potrafią się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Minione lata nie wrócą, o tym wiedzą wszyscy i to od dawna. Muzycy TSA nie zawiesili instrumentów na kołku, działają w różnych projektach i powinni już dawno dopracować się nowej własnej formuły, gdzie mogliby spełniać się jako TSA w sposób, który by ich satysfakcjonował. A tak jeden studyjny album na dwadzieścia trzy lata to wręcz kpina. Wstyd Panowie! Sama płyta od dawna nie gości na półkach sklepowych i jest nieosiągalna. No chyba, że w drugim obiegu, nie zawsze za normalne pieniądze. Z pewnością wielu ludzi z radością przyjęło informacje, że zespół i Metal Mind postanowili ponownie wydać album w trochę odświeżonej formule, przynajmniej w tej graficznej. A to nie koniec niespodzianek, bo jeszcze w tym roku będzie można mieć ten krążek w wersji winylowej. Muzycznie "Proceder" od początku podkreślał swój wysoki poziom, choć nie można powiedzieć, że to najlepsza płyta TSA. Jednak o jej sile świadczy to, że po latach muzyka ciągle robi wrażenie i jest pełna wyrazu, a tytułowy utwór wręcz stał się kolejnym klasykiem w repertuarze kapeli. Instrumenty brzmią nadal intensywnie, energetycznie i charakterystycznie. Produkcja nadal cieszy uszy. Kompozycje są bardzo dobre, różnorodne, raz szybkie, innym razem wolne, naszpicowane całą masą świetnych riffów Adrzeja Nowaka i Stefana Machela. Mocne melodie, wpadające w ucho oraz typowy wokal Marka Piekarczyka dopełnia obrazu. TSA nie byłoby sobą, gdyby Piekarczyk nie wy-

Wild Dogs zadebiutowali w 1983r. albumem odnoszącym się jeszcze do tego, co grano w USA na przełomie lat 70-tych i 80-tych. Wydany rok później "Man's Best Friend" to typowy materiał okresu przejściowego, kiedy to muzycy nie wiedzieli jeszcze, czy opowiedzieć się po stronie tradycyjnego heavy, gdy korciły ich też speed czy thrash metal. Co istotne nie złagodnieli po podpisaniu kontraktu z Enigma Records. Nie poszli jednak na komercję i lep łatwizny przyjaznej amerykańskim stacjom radiowym. Mimo zmiany 2/4 składu (wokalista i basista) stworzyli album, według mnie najlepszy w ich karierze, a dzięki większemu budżetowi ich muzyka mogła wreszcie zabrzmieć jak należy. Tak, brzmi to może paradoksalnie, ale to fakt. Na "Reign Of Terror" nie ma już mowy o taniej przebojowości czy wpływach hard rocka. To power metal w całej okazałości, niemal wzorcowy dla roku 1987. Szybkie, lub bardzo szybkie, rozpędzone niemal do granic możliwości utwory, takie jak na przykład "Metal Fuel (In The Blood)", "Man Against Machine" czy "Spellshock" stanowią o sile tej płyty. Na drugim biegunie mamy dłuższe, bardziej rozbudowane, wolniejsze, wręcz mroczne kompozycje, jak "Streets Of Berlin" i tytułową. W tej ostatniej perkusista Deen Castronovo imponuje wręcz potężnym brzmieniem i przejściami - Scott Travis nie był pierwszy z takim graniem. Wokalista Michael Furlong śpiewa niżej od swego poprzednika, Matta McCourta, jednak w niektórych partiach zdarza mu się wyciągać wyższe partie bez większego wysiłku ("Siberian Vacation"). A całość tego materiału to niemal nieustający popis gitarzysty, Jeffa Marka - riffy, podkłady, sola - jest czego posłuchać. Tegoroczne wznowienie tego klasycznego materiału dokonane przez Divebomb Records jest opisywane jako deluxe edition. Dziwi mnie to o tyle, że dostajemy tu raptem trzy dodatkowe utwory demo: krótsze niż na LP "Man Against Machine" i utwór tytułowy oraz dotąd niepublikowany szybki "Eat You Alive", gdy wcześniejsze wznowienia "Reign Of Terror", np. Northwind Records czy US Metal zawierały znacznie więcej materiału dodatkowego, jak np. nie wydany w 1989 czwarty album grupy "Dead To The World". Jak by jednak na to nie patrzeć, to któreś z wydań "Reign Of Terror" trzeba mieć w swej kolekcji. Wojciech Chamryk




Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.