HMP 60 Exodus

Page 1



Spis tresci

Intro Powerwolf z roku na rok zdobywa coraz większą popularność. Ten fakt potwierdzają ci co powracają z za zachodniej granicy po festiwalowych wojażach. Twierdzą oni, że wręcz dołączył do najważniejszych zespołów niemieckiej sceny, na co nieraz otrzymywali dowody. Nawet nie chodzi o sprzedaż albumów, ilość artykułów w drukowanych magazynach, wysokie noty recenzji, ale o gromadzenie dużej, żywo reagującej publiki na "wilczych" przedstawieniach oraz o wypowiedzi rozentuzjazmowanych fanów z zachodu, którzy wymieniają Powerwolf jednym tchem obok Accept, Helloween czy Edguy. Do takich rewelacji sceptycznie podchodzą nasi rodzimi maniacy. No ale cóż, to samo tyczy się Sabaton, który w Polsce jest znacznie popularniejszy, a też ma podobne "problemy". Niech puentą będzie tu bardzo popularny cytat: Sorry, taki mamy klimat. Polskim fanom Powerwolf radzę nie przejmować się i szaleć przy najnowszym krążku swoich ulubieńców, "Blessed & Possessed". Nam też nie pozostaje nic innego jak udokumentowanie sukcesu Powerwolf. Nasze zdecydowane działania dotyczące wsparcie takich kapel, jak wspomniane powyżej Sabaton i Powerwolf, nie budzi zrozumienia wśród maniax. Tym razem, żeby nieczuli się zbytnio wyalienowani, postanowiliśmy wykorzystać manewr stosowany przez inne media. Przygotowaliśmy magazyn, który będzie miał dwie obwoluty. Na alternatywnej okładce znalazł się ponownie Exodus. Z końcem zeszłego roku kapela wydała swój nowy, mocny album "Blood In Blood Out", o którym warto byłoby powiedzieć więcej niż te parę zdań. Wtedy nie poszczęściło się nam i nie zrobiliśmy z nimi wywiadu (mimo kilku prób). Natomiast przy okazji ich wizyty i koncertowania w Polsce nie mieliśmy już takich problemów. Wynik rozmów możecie prześledzić na samym początku magazynu. Wśród nowej fali tradycyjnego heavy metalu swoją karierę wiódł holenderski zespół Vanderbuyst. Powodzi się im całkiem nieźle. Nie jeden młody zespół chciałby koncertować tyle co oni oraz tak regularnie wydawać płyty. Dlatego z ogromnym zdziwieniem przyjąłem informację, że z końcem roku kapela kończy swoją działalność. Dziwna, wręcz niepojęta sprawa, o której rozmawiam z liderem Vanderbuyst, gitarzystą Willem Verbuyst. Holendrzy byli pierwszymi, którzy sięgnęli głębiej niż do klasycznego heavy metalu z lat osiemdziesiątych, muzycznie bazują na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. A takie granie właśnie teraz zostaje zauważone, co jeszcze mocniej podkreśla osobli-

wość sytuacji. Coraz więcej muzyków zakłada bandy o tej stylistyce, ba nurt tak jakby dorobił się swojej nazwy, proto-metal... W nowym magazynie takich kapel znajdziecie jeszcze kilka, Aktor, Demon Eye oraz Sorcerer, który ostatnio najmocniej skupia na sobie uwagę. Jednak gromadka młodych kapel heavy metalowych jest znacznie większa i bardziej wielobarwna. Jedni są bardzo oldschoolowi inni bardziej progresywni, melodyjni, epiccy, speed metalowi itd. Trudno wytypować, które z nich zapadną nam na dłużej w pamięci. Pewne jest to, że każdy znajdzie tu swojego faworyta. Moim jest cypryjski Solitary Sabred. Jednak najbardziej cieszy to, że wśród nich są kolejne bardzo dobre kapele z Polski, a mam na myśli Młot Na Czarownice i M.o.s.s.a.D. Kto ich jeszcze nie słyszał powinien to szybko nadrobić. To jednak nie wszystko jeśli chodzi o heavy metal, bo tym razem w magazynie jest znacząca reprezentacja starych wyjadaczy Jaguar, Quartz, Armored Saint, Killer, Scanner, Drakkar i Palace. Także jest o czym czytać. Fani thrashu pewnie przecierają oczy ze zdziwienia, bo jak do tej pory nie wiele padło informacji o tej odmianie heavy metalu. Nie ma powodu aby się niepokoić, mocniejszą stronę szlachetnej muzy w nowym numerze HMP reprezentują, starzy i znani, młodzi mniej znani i zupełnie nie znani artyści. Wystarczy wymienić, Venom Inc., Viking, Exciter, Thrust, Hammercult, Exarsis, HI-GH, Running Death czy Carnal Agony. A to nie wszystko. I w tym wypadku należy się cieszy, że wśród tej sporej grupy są polscy przedstawiciele, Terrordome, Repulsor i Raging Death. Trochę mnie to zastanowiło, bowiem tym razem sporo możecie poczytać o melodyjnych odmianach, heavy, power i progressive. Są rozmowy z Helloween, Kamelot, Falconer, Virgin Steele, Pyramaze, Circle II Circle, a także z Wojciwechem Hoffmanem. A przecież są wywiady z tymi mniej znanymi, a wcale nie gorszymi chociażby, ShadowQuest, Veonity, Blackwelder, Negacy czy Soul Secret. Ta część stanowi na prawdę obszerną zawartość. Pewnie przyzwyczailiście się, że co numer przygotowujemy wam dużą dawkę materiału do czytania. My za każdym razem liczymy, że chociaż część tej zawartości jest spełnieniem waszych oczekiwań. Oby tak było i tym razem... A tak przy okazji, może zauważyliście ale właśnie czytacie 60-ty numer Heavy Metal Pages... ależ ten czas leci! Michał Mazur

Konkurs Atrakcjami bieżącej rubryki dotyczącej konkursów są najnowsze albumy wirtuoza gitary Joe Satriani'ego "Shockwave Supernova" oraz polskiej kapeli Satori "Crave For Chaos", a także koszulki zespołu Vanderbuyst. Pytania są proste, mające być magnesem do wspólnej zabawy. Pierwszy zestaw pytań skierowany jest do miłośników gitarowego kunsztu Joe Satriani'ego. 1.Kiedy i gdzie odbędzie się najbliższy koncert Joe Satriani'ego w Polsce? 2.Ostatnimi laty Joe Satriani współtworzył supergrupę, wymień jej nazwę. 3.Ile razy Joe Satriani był nominowany do nagrody Grammy? Ci, którzy chcieliby mieć na swojej półce płytę poznaniaków z Satori z łatwością dadzą sobie radę z poniższymi pytaniami. 1. Kto jest autorem okładki płyty?

2.Który dotychczasowy koncern był największy w historii zespołu? 3.Jaki temat poruszany jest w utworze "Crave"? 4.Jaki motyw widnieje na jednej z gitar wokalisty? 5.Jaka firma jest odpowiedzialna za nakręcenie teledysku do utworu "Psycho"? Natomiast ci co chcą poszerzyć swoją garderobę o koszulkę Vanderbuyst czeka najłatwiejsze zadanie, wystarczy bowiem odpowiedzieć na jedno pytanie. 1.Wymień datę zakończenia działalności zespołu Vanderbuyst. Uwaga do redakcji przyszły jedynie koszulki w rozmiarze "S", więc w tym wypadku do zabawy namawiamy osoby, które noszą garderobę w takim rozmiarze. Odpowiedzi należy przesłać na adres pocztowy (poniżej) lub na adres mailowy: redakcja@hmp-mag.pl Nie zapomnijcie podać imienia i nazwiska oraz adresu zwrotnego. Pseudonimy, ksywki, adresy mailowe nie będą brane pod uwagę. Życzymy powodzenia w zabawie! Heavy Metal Pages ul. Balkonowa 3/11 03-329 Warszawa

3 4 6 9 10 13 14 16 17 18 19 20 22 24 26 27 28 30 31 32 33 34 35 36 38 40 41 42 44 46 48 49 50 52 53 54 55 57 58 59 60 62 63 64 66 68 70 72 73 74 76 77 78 80 81 82 84 85 86 88 90 91 96 126

Intro Powerwolf Exodus Arnored Saint Vanderbuyst Hammer King Młot Na Czarownice Demon Eye Sorcerer Lancer Drakkar Booze Control Aktor M.o.s.s.a.D. Artizan Prowler Savage Master Iron Kobra Trial Monument Sacred Blood Midnight Priest Infernal Manes Diamond Falcon Solitary Sabred Jaguarr Palace Quartz Killer Scanner Thrust Exciter Viking Venom Inc. Hammercult Exarsis Repulsor Raging Death Terrordome HI-GH Deadly Mosh Evil Force Running Death Gumo Maniacs Hammerlord Carnal Agony Helloween Kamelot Falconer Virgin Steele ShadowQuest Veonity Pyramaze Blackwelder Wardrum Worldview Circle II Circle Soul Secret Negacy Wojciech Hoffman Satori Live From The Crime Scene Decibels` Storm Old, Classic, Forgotten...

3


Muzyka to błogosławieństwo Powerwolf może wydawać się dziś wtórny, prosty czy naiwny. Trudno jednak odmówić mu czegoś, czego od dobrych kilku lat nie udało się uczynić żadnemu niemieckiemu heavymetalowemu zespołowi. Powerwolf nie tylko zyskał ogromną popularność (wystarczy pójść na koncert, żeby się o tym przekonać), ale wręcz dołączył do grona "tzw. wielkich zespołów niemieckiej sceny", wymienianych przez młodszych fanów na tym samym tchu, co Helloween i Edguy. A jeszcze kilka lat temu wydawało się, że rozdział słynnej niemieckiej sceny jest zamknięty... O tym jak się gra, komponuje i żyje w szeregach Powerwolf opowiedział nam klawiszowiec formacji - Falk Maria Schlegel. HMP: Śledzimy wasze muzyczne poczynania niemal od samego początku waszej działalności. Nie sądziłem, że z ten oryginalny, ale ledwie znany band będzie dziś jednym z najbardziej rozpoznawalnych zespołów niemieckiej sceny. A jak ty widzisz rozwój z perspektywy tych lat? Falk Maria Schlegel: Jesteśmy zadowoleni z tego, w którym momencie się znajdujemy. To już jedenaście lat! Mogę śmiało powiedzieć, że jesteśmy ciężko pracującym zespołem. Dwa lata temu wydaliśmy album, teraz jesteśmy cały czas w trasie. Jesteśmy bardzo wdzięczni za to, że nam się udało. Jednak szczerze mówiąc, nie dołączasz do zespołu tylko po to, żeby odnieść sukces. Chodzi o tworzenie muzyki, granie jej. Teraz wydajemy album "Blessed and Possesed" i jesteśmy z niego bardzo zadowoleni. Nietrudno zauważyć, że niemiecka scena od kilku jest w słabszej formie, wiele klasycznych zespołów

Waszą obecną wytwórnią jest Napalm Records, wcześniej wydawało was Metal Blade. To imponujące, że jako młody zespół wydaliście swój debiu tancki album w 2005 roku właśnie z Metal Blade. Jak udało się wam to osiągnąć, podpisać kontrakt na swój debiut z jedną z największych wytwórni na świecie? Pracował tam jeden gość, Michael Trengert, niestety zmarł niedawno na raka. Zobaczył Powerwolf i stwierdził, że mamy potencjał. Można powiedzieć, że był naszym mentorem. Pierwsze cztery albumy wydaliśmy z Metal Blade Records. Przyszedł jednak moment, kiedy trzeba było coś zmienić. Dostaliśmy ofertę od Napalm Records. Metal Blade jest świetną wytwórnią, ale chcieliśmy spróbować sił w innej. W 2011 roku przeprowadzaliśmy z tobą wywiad, niestety wtedy drogą mailową. Zaproponowaliśmy żartem, że powinniście dołączyć do płyty kielich mszal-

Poprzednio pytaliśmy cię także o ludowe motywy pojawiające się na waszych płytach zaczerpnięte z folkloru, czy mają one coś wspólnego z rumuńskimi korzeniami Attili Dorna. Mówiłeś, że to możliwe. Tym razem, znów powracają one w utworze "Armata Strigoi". Wiesz może jakie są ich korzenie i czy te poprzednie faktycznie inspirowane były rumuńską muzyką ludową? Dokładnie w tym numerze, "Armata Strigoi", wykorzystaliśmy rumuńskie korzenie. Strigoi to nie tylko krwiopijcze imperium, to też jakby metafora życia po śmierci ("strigoi" to rumuńska wersja naszych strzyg przyp. red.). Głównie takie wątki pokazaliśmy na albumie. Z drugiej jednak strony pojawiają się motywy religijne. Nie chodzi nam rzecz jasna o przesłanie dla jakichś religijnych fanatyków. Opisujemy wydarzenia z różnych perspektyw, na przykład Pierwszą Krucjatę. Bardzo interesuje nas historia, czytamy wiele książek z nią związanych, czytamy nawet Biblię. Stąd tematyka naszych utworów, zarówno na "Blessed and Possesed" jak i na "Preachers of the Night", czy jeszcze poprzednich albumach. Jest to więc mieszanka rumuńskich korzeni, o których wspomniałeś, z tematyką religijną. A które z tych religijnych inspiracji są najbliższe tobie? "Preachers of the Night" opowiadało głównie o krucjatach. Na "Blessed and Possesed" pokazujemy "błogosławieństwo" ("blessed") i "opętanie" ("possesed"). Można to interpretować na wiele sposobów. Na przykład, jeżeli chodzi o Powerwolf, błogosławieństwem będzie wspaniała muzyka jaką gramy, a opętaniem heavy metal. Można to odnieść również do społeczeństwa i na przykład chrześcijańskich korzeni. Z jednej strony żyjesz przestrzegając różnych zasad, postępujesz moralnie, ale z drugiej strony łamiesz te zasady i tym jest właśnie opętanie. Na przykład w utworze "Sacramental Sister" tytułowa kobieta, żyjąca w zakonie, pokazuje swoją wiarę, z drugiej jednak strony, tkwi w niej też seksualne pożądanie. Na tym albumie można połączyć naprawdę wiele rzeczy, które pasują idealnie do naszej muzyki i heavy metalu. A jakie są twoje muzyczne inspiracje? Dla mnie osobiście, wielką inspiracja jest muzyka rumuńska, jest dla mnie bardzo ważna. Oprócz niej są zespoły takie jak Running Wild - to są moje korzenie. Wymienię też Nevermore i Forbidden. Jednak dla mnie, jako muzyka, z tworzeniem kawałków, jest jak z książkami. Czytasz wiele książek i słuchasz wiele muzyki, po pewnym czasie zaczynasz tworzyć coś własnego, jesteś w stanie łączyć różne style, elementy. Ja, jako organista, dodałem trochę kościelnych organów do stylu Powerwolf. Czasami organy kościelne są bardziej agresywne, niż dźwięki uzyskane za pomocą gitary. Czujesz, że przeszywają cię dreszcze, kiedy ich słuchasz. Szczerze mówiąc, główna inspiracja to jednak te klasyczne zespoły, a nie muzyka organowa. Da się je jednak usłyszeć nie tylko w tych organowych kawałkach, bo łączę często linię organów z linią gitary, albo gram to samo, co śpiewa Atilla. Myślę, że w niektórych miejscach można by zrobić to samo na gitarze. Dodaję jednak organy tam, gdzie pasują, choćby podczas gitarowych solówek. Przecież fakt, że coś jest solówką, nie oznacza, że musi grac tylko jeden instrument. Patrzę po prostu na to, co pasuje. Kiedy ogląda się nasz koncert, da się zauważyć, że klawiszowiec nie pracuje bezustannie - jest to jednak całkowicie w porządku, bo w niektórych momentach organy są zwyczajnie niepotrzebne. Oczywiście, niektórzy woleliby, żeby było więcej perkusji, albo basu, albo klawiszy, albo wokalu, ale to zależy tylko od tego, co lepiej pasuje do utworu.

Foto: Napalm

nagrywa słabe i wtórne płyty. Czujecie, że jesteście pewnym remedium na ten stan rzeczy? Myślę, że chodzi tu o nowy sposób aranżowania muzyki wśród zespołów powermetalowych. Uwielbiam wielkie zespoły, takie jak Running Wild czy Gamma Ray, ale myślę, że mamy teraz nową generację takiej muzyki, a Powerwolf jest jedną z formacji nowego pokolenia. Jeżeli wyjdziemy poza kontekst niemiecki, widzę również wiele innych zespołów wśród wspomnianej nowej generacji, choćby Sabaton. Tworzymy muzykę w bardzo podobny sposób. Chcemy pisać złożone kawałki, które będą dobrze brzmiały na żywo. Nie wiem, czy jest to specyficzne dla niemieckiej sceny metalowej. Chodzę na wiele koncertów w Niemczech. Dostaliśmy ostatnio zaproszenie od Orden Ogan i będziemy ich supportować podczas najbliższej trasy, są wspaniałym zespołem, też niemieckim.

4

POWERWOLF

ny. Upłynęły cztery lata i nasz pomysł został zrealizowany. Nie sądzę oczywiście, żeby był w tym nasz wkład, niemniej jednak to sympatyczne. Skąd pomysł na limitowaną wersję płyty? Mieliśmy pomysł, żeby wydać bardzo dobrą, specjalną, cenną limitowaną edycję albumu. Przez długi czas myśleliśmy nad okładkami, jakimiś naszymi osobistymi metalowymi bohaterami, naszymi głównymi inspiracjami. Było to bardzo osobiste, więc każdy członek zespołu mógł wybrać swoją ulubioną grupę, w większości padała nazwa Savatage. Bardzo fajna sprawa, wydaliśmy limitowaną edycję z naszymi bohaterami. Można powiedzieć, że to nasz hołd dla nich, ale też pokazanie korzeni, z których wywodzi się nasz metalowy styl (zespół wydał również dwupłytowe wydanie z coverami heavymetalowych, klasycznych zespołów przyp. red.)

Mam wrażenie, że największe pole do popisu masz w utworach, które zamykają płyty Powerwolf. Tym razem również na końcu płyty znalazł się najdłuższy i wolniejszy numer, w którym grasz solo na organach. Rzeczywiście to moment, kiedy możesz się muzycznie popisać? Czy wręcz przeciwnie, spełniasz się raczej w dynamicznych utworach jako tło podbijające gitary? To zależy. Naprawdę lubię i kocham bardziej zwarte kawałki, takie jak "Army of the Night". To bardzo dobry numer, bardzo zwięzły. Z drugiej strony jest "Let There Be Night", ostatni utwór z albumu, który jest nieco wolniejszy, jest jednak dynamiczny, jest w nim jakiś taki klimat, który bardzo mi się podoba. Wolę więc krótsze utwory, niż te trwające, nie wiem, z piętnaście minut. To zwyczajnie nie jest mój styl tworzenia. Na koncertach Powerwolf chętnie wybiegasz zza


klawiszy i biegasz po scenie. Masz zaplanowane w którym momencie jak wybiegniesz, czy wręcz przeci wnie, pozostawiasz to całkowitej spontaniczności? To jest bardzo spontaniczne. Kiedy wychodzisz na scenę chcesz poszaleć, wejść w symbiozę z fanami. Nic nie planuję, po prostu zaczynam skakać po scenie, aż w pewnym momencie zauważam: "O kurwa! Koniec sceny!". Czasami jest więc trochę niebezpiecznie robić to wszystko, żeby celebrować metalową mszę. To jak muzyczna walka na scenie. Nie myślałeś, żeby sprawić sobie coś á la konfesjonał jako dekorację do klawiszy? Raczej nie bardzo. Na scenie nie powinno znajdować się zbyt wiele. Przede wszystkim powinna panować dobra atmosfera. Nie powinna ona wyglądać jak wnętrze kościoła. Wydaje mi się, że wystarczy, ze na scenie jest piątka interesujących ludzi. Dla mnie ważne jest to, że gramy przed publicznością nie chowając się za jakimś świetlnym show, tak, że fani widzieliby jedynie cienie muzyków. Tak jak w teatrze, interakcja jest tutaj najważniejsza. Dla dobrego show potrzebujesz czegoś szczególnego, musisz zachowywać się w szczególny sposób, nawet grając jako support, jednak według mnie, interakcja jest najważniejsza (śmiech). W ostatnim wywiadzie dla NoiseLetter powiedziałeś, że Powerwolf był i jest zespołem stworzonym do grania na żywo. Komponujecie specjalnie z myślą o koncertach? Rzeczywiście odnoszę wrażenie, że z płyty na płytę wasze utwory stają się coraz bardziej proste, a jednocześnie coraz bardziej dopasowane do zabawy na koncercie. Mam na myśli teksty do skandowania, chwytliwe melodie, unikanie dłuższych par tii instrumentalnych. Nie sądzę, żeby były prostsze, ale prawdopodobnie masz rację, jeżeli chodzi o to, że tworzymy kawałki, które da się fajnie zagrać na żywo. Nie sprawia to jednak, że są prostsze. Tworzymy śpiewając, a nie grając na gitarze, czy pianinie. Jest w nich wiele detali, jak na przykład w "Higher Than Heaven", czy "Christ & Combat" i w wielu innych kawałkach. Pięć osób nagrywało swoje partie osobno. Nie sądzę więc, że tworzymy proste numery, ale takie, którymi się możesz delektować. Po prostu nie możemy i nie chcemy tworzyć progresywnego metalu (śmiech). Nagrywanie niektórych partii w kościele stało się już tradycją Powerwolf. Tym razem również niektóre chóry nagraliście w kościele w Saarbrücken? Czytałam, że w kościele nagraliście także twoje organy. Jaka część organów nagrywana jest na prawdziwych organach w kościele? Tym razem były to jedynie organy kościelne. Do tej pory nagrywaliśmy partie chórów w bardzo starych niemieckich kościołach. Było naprawdę świetnie, ale miksując materiał mieliśmy pewne problemy, bo całe chórki były nagrywane razem. Teraz nagrywamy każdego wokalistę osobno w studiu, tak, żebyśmy mogli zmiksować każdy głos, każdego wokalisty. Była z tym masa roboty. Tym razem więc, jedyne co nagraliśmy w kościele na tym albumie, to organy. Jak w związku z tym wygląda miksowanie nagranego materiału? Wszystko odbywa się w jednym studio, czy w kilku? Nagrywaliśmy w kilku miejscach. Partie gitar i perkusji nagrywaliśmy w Kohlekeller Studios we Frankfurcie, bas nagrywany był w studiu Greywolf należącym do Charlesa Greywolfa (muzyka Powerwolf - przyp. red.). Materiał miksowaliśmy w studiu Fredman w Gothenburgu, miksy robiliśmy tam już po raz szósty. Oni naprawdę wiedzą, jak dopasować brzmienie, żeby dać nam szansę na uwydatnienie pewnych detali w utworach. Nie musimy im tłumaczyć jaką moc ma mieć dany kawałek. To bardzo fajne. Mieliśmy też w ekipie kogoś nowego, Jensa Bogrena z Fascination Street Studio. Zajął się masteringiem. Jesteśmy więc otoczeni przez naprawdę wspaniały team, znamy się dobrze, jest więc wiele szans na ulepszenie jakichś detali. Jesteśmy bardzo zadowoleni z naszej ekipy. Na płycie brzmienie jest jednocześnie mocne i bardzo klarowne. Wszystko do siebie pasuje. "Blessed and Posessed" pisaliśmy przez około sześć miesięcy, a to oznacza pracę przez 24 godziny, siedem dni w tygodniu. Na początku pracowaliśmy tylko Attila, Matthew i ja, ale wkrótce musieliśmy zacząć ćwiczyć z całym zespołem. W końcu jesteśmy zespołem koncertowym, nie możemy tworzyć kawałków, jakby spadały z nieba. Musimy ćwiczyć. Po krótkiej chwili zebraliśmy się całą grupą i wypróbowywaliśmy nasze pomysły. Później przystąpiliśmy do bardzo szczegóło-

wej pre-produkcji. To bardzo ważny element przed wejściem do studia. Mieliśmy więc sporo pracy. Następnie weszliśmy do studia, dzięki temu wiedzieliśmy jak poszczególne kawałki mają brzmieć, mieliśmy już jakieś oczekiwania względem nich. Prawdopodobnie dlatego wszystko do siebie pasuje. Mogliśmy powiedzieć dokładnie ekipie ze studia co mają robić. Każdy wiedział co ma robić. Jak wygląda sprawa prób? Przeprowadzacie je regu larnie? To wspaniałe chwile (śmiech). Piątka ludzi w sali prób, bardzo, bardzo ciemnej sali. Ćwiczymy nowe utwory na nadchodzącą trasę. Nigdy nie tworzymy w jej trakcie. Kiedy jesteśmy w trasie, to jesteśmy w trasie. Chcemy wtedy wszyscy celebrować chwilę, która trwa. Kiedy tworzymy, to tworzymy. Później wszyscy spotykamy się na próbach do trasy. Jak wiadomo najlepszą próbą dla każdego zespołu jest granie koncertów, a my robimy to od wielu, wielu lat, mogę obiecać, ze przekonacie się o tym, kiedy znów przyjedziemy do Polski (śmiech). Na "Blood of the Saints" furorę robiły dowcipne tytuły utworów. Na przedostatniej i ostatniej płycie tytuły stały się bardziej stonowane. Chcieliście uniknąć drogi zespołu-kabaretu?

wałkiem, który napisaliśmy na ten album i dla wszystkich było jasne, że będzie otwierał płytę. Wiadomo też, że kończymy wolniejszym numerem, jak "Let There Be Night". Jednak jeżeli chodzi o wszystko co jest pomiędzy… Słuchamy utworów w kółko i później decydujemy jak zaaranżować tracklistę. To chyba jednak bardziej kwestia wyczucia, tego, jaki album ma mieć polot. Nie ma więc jakiegoś schematu, według którego działamy. Co rozumiesz jako "dobry album"? Kiedy, według ciebie, album można określić jako dobry? Wtedy, kiedy zawiera dobre numery (śmiech). Nie no, to zależy od słuchacza. Ja osobiście wolę niezbyt długie albumy. Czasami lepiej nagrać tylko pięć, ale naprawdę dobrych kawałków, niż trzynaście kiepskich. Dla mnie, jako fana muzyki, liczy się też klimat płyty. Jeżeli chwyci mnie już pierwszy utwór, to jest duża szansa, że polubię całość. Nie polubię jednak czegoś, co już na początku zacznie mnie nudzić i się dłużyć. Oczekuję więc mocnych wrażeń już od pierwszego momentu. Jak wyobrażasz sobie Powerwolf za kolejne dziesięć lat? Myślisz, że zawsze będziecie trzymać się swo jego sprawdzonego stylu muzycznego i wizerunkowego? Dobre pytanie. Nie przejmujemy się tym zbytnio. Ro-

Foto: Napalm

Nie określiłbym tego jako humorystyczne. Powiedziałbym raczej, że niektóre sprawy chcemy przedstawić w ironiczny sposób. Nie jesteśmy jakimiś religijnymi fanatykami, co słychać choćby w utworze "Resurrection by Erection". Oczywiste jest, że używamy pewnych elementów humorystycznych, ale to tylko elementy, nie całość, przez którą robilibyśmy sobie jaja z religii. W przeszłości zdarzyło się tyle zagadkowych rzeczy, również w religii, w kościele katolickim, więc czasami elementy humorystyczne aż same się proszą. Nie chcemy jednak urazić niczyich uczuć religijnych. Nie krzyczymy o jakichś sprawach, po prostu piszemy o tym kawałki. Nasze teksty lubimy tworzyć z pewnym poczuciem humoru dotyczącym pewnych spraw, ale nie opisałbym w ten sposób innych rzeczy. To zależy od tego, o czym kawałek ma być. Nie ma żadnego planu, jesteśmy spontaniczni. Dużo czytamy na różne tematy, o których później mówimy, więc czasami używamy ironii, a czasami nie, jak w przypadku "Christ & Combat", gdzie po prostu opisujemy okrucieństwa, jakich dopuszczali się uczestnicy pierwszych krucjat. Sposób w jaki piszemy, zależy więc od tego, co aktualnie mamy w głowach. Wasze płyty mają podobną konstrukcję, hit na początku płyty, wolniejszy utwór na końcu, jeden utwór z motywem folkowym, jeden bardzo szybki, jeden w średnim tempie... Skąd pomysł na pisanie płyt według takiego schematu? To sprawdzona metoda na dobry krążek? Nie wiem. Na pewno są jakieś ogólne założenia. Na przykład "Blessed and Possessed" było pierwszym ka-

bimy tylko to, co chcemy. Chcemy jeździć w trasy i tworzyć nowe utwory. Innych rzeczy, które mogą się wydarzyć, nie możemy zaplanować, to nie zależy od nas. Myślę, ze najważniejsze jest, żeby ciągle iść naprzód. Dopóki czujemy ducha i dobrze się bawimy tym, co robimy, będzie dobrze. Jeżeli nie masz tej pasji, żeby wychodzić na scenę, robić muzykę, powinieneś skończyć karierę. Nie wydaje mi się jednak, żeby miało się nam to przytrafić w ciągu najbliższych dziesięciu lat (śmiech). Mamy zamiar iść do przodu i zobaczymy co się zdarzy. Od swojego pierwszego występu występowaliście w strojach i makijażach? Tak, mieliśmy taki pomysł od samego początku. Było to dla nas bardzo ważne, ponieważ chcemy celebrować trasę również w taki szczególny sposób. To część mnie, pokazuję w ten sposób swoje wnętrze. Przebierając się i malując, możesz wyjść na scenę i robić coś, co jest częścią ciebie. Kocham zabawiać ludzi i naszą muzyką i wyglądem. To coś więcej niż tylko make-up i przebranie, szczególnie dla mnie. To coś w rodzaju transformacji, dzięki której mam szansę pokazać to, jaki jestem w środku. Dla nas jest to wiec bardzo ważny element koncertów. Jednak należy pamiętać, że najważniejsza jest muzyka, więc chyba potrzebujemy jednego i drugiego (śmiech). Co możesz nam powiedzieć na temat pobocznych projektów każdego z członków zespołu? Jest już mnóstwo mitów na temat Powerwolf, pozostawię to w takiej formie. Myślę, że nie jest ważne, co

POWERWOLF

5


teraz robimy poza Powerwolf, bo poświęcamy się temu zespołowi 24 godziny na dobę, siedem dni w tygodniu i tylko to się liczy. Nie mamy więc czasu na żadne poboczne projekty. Właśnie dzisiaj poproszono mnie, żebym dołączył do jakiejś innej grupy, bo brzmienie, sposób w jaki gram na organach jest bardzo unikalny. To dla mnie zaszczyt, że ludzie proszą mnie o takie rzeczy, ale, szczerze mówiąc, jedynym zespołem, w którym chcę grać jest Powerwolf i tylko dla niego mam czas. Tylko tyle mogę ci powiedzieć w tym temacie. Wasz skład zresztą też jest stabilny. W zasadzie zmieniliście jedynie dwa razy perkusistę. Tak, tak, masz rację. Myślę, że to naprawdę niesamowite (śmiech), To jedyna pozycja w zespole, na której nastąpiły jakieś zmiany. Roela van Heldena poznaliśmy pracując nad "Blood of the Saints". Mieliśmy wielkie szczęście, bo okazało się, że idealnie pasuje do naszego zespołu. Wytworzyły się chyba pomiędzy nami jakieś więzy krwi. Jesienią ruszacie w europejską trasę promującą nową płytę. Będziecie na niej grać z Orden Ogan i Civil War. Macie jakieś szczególne oczekiwania wiążące się z tą trasą? Myślę, że mogę powiedzieć, że oczekujemy wspaniałej imprezy z naszymi fanami. Z drugiej strony, mogę obiecać, że będziemy jeszcze lepsi i mocniejsi niż kiedykolwiek. Jednak jak już wcześniej wspomniałem, nie chodzi nam o jakiś specjalny wystrój scen, czy coś takiego, to jedna rzecz, ale bardziej zależy nam na świętowaniu nowych kawałków z fanami. Prawdę mówiąc, ostatni nasz koncert zagraliśmy w listopadzie ubiegłego roku (po wywiadzie Powerwolf zagrał jeszcze m.in. na Wacken - przyp. red.). Jesteśmy od tego uzależnieni, jesteśmy uzależnieni od koncertów (śmiech). Mogę obiecać, ze nie możemy się już doczekać, żeby zagrać na żywo po całej tej ciężkiej pracy nad "Blessed and Possessed". Myślę więc, że czeka nas świetne show i damy z siebie wszystko (śmiech).

Bang i spadaj! Kiedy w czerwcu 2014 roku ogłoszono, że Zetro powraca do Exodus, a Rob Dukes odchodzi, światem metalu zawrzało. Każdemu wydawało się, że macierzysta formacja Steve'a Souza'y, nie pała do niego miłością. Od tamtego momentu wielu metalowców zaczęło zastanawiać się, jaka będzie nowa płyta kapeli, w jakiej formie jest Steve. Gdy w październiku ubiegłego roku została wydana "Blood in Blood Out" wszyscy przekonali się, że stary dobry Exodus, z końca lat osiemdziesiątych powrócił. Krótsze kawałki, agresywniejsze gitary i ostrzejsza perkusja pokazały, kto teraz wiedzie prym w świecie thrash metalu. Na koncert Zetro w Polsce musieliśmy jednak czekać do 15 czerwca 2015 roku, gdzie kapela wystąpiła w Warszawskiej Proximie. Tam zespół udowodnił, że nie tylko w studio radzi sobie świetnie. Mimo nieobecności Holta (został zastąpiony przez kumpla Lee Altusa z Heathen - Kragen'a Luma), Exodus zagrał doskonałą sztukę, a Zetro, Tom i reszta pokazali, że nadal są w świetnej formie. Toma Huntinga, oryginalnego i wieloletniego perkusistę zapytałem się o nowy album, wczesne lata i incydent z Celtic Frost. Zapraszam do lektury. HMP: Na wstępie chciałbym ci pogratulować świetnego albumu. "Blood in Blood Out" jest swoistym powrotem Exodusa do korzeni, porównując go do wcześniejszych albumów, szczególnie "Atrocity" jest zdecydowanie bardziej oldschoolowy. Utwory są krótsze, perkusja brzmi bardziej dobitnie, gitary są ostrzejsze, wszystko jest świeższe. Kiedy zdecydowaliście się nagrać tego typu album. Surowszy niż poprzednie? Tom Hunting: Wiesz, przede wszystkim nie było to intencjonalne. Nie chcieliśmy specjalnie nagrać bardziej oldschoolowej płyty. Ale chcieliśmy nagrać krótszą płytę. Czasami jest tak, że masz do przekazania pewną, dłużą historię. Tym razem tak nie było, to miał

Gary napisał większość tekstów, Zetro, Jack i Lee przynieśli kilka numerów, które znalazły się na płycie. Jeśli chodzi o samą muzykę, z reguły wszystko zaczyna się od jakiegoś riffu. Gary przynosi kilka riffów, wszystko jest mocno organiczne. Jamujemy w salce, ja robię do jakiegoś riffu podkład, to zmieniamy, tamto przearanżujemy. Jak często w takim razie macie próby? Ja ćwiczę codziennie. Kiedy nagrywamy album, wszyscy naprawdę ciężko pracujemy, traktujemy to jako naszą pracę. Ćwiczymy co trzy czy pięć godzin każdego dnia, aż do zmęczenia. A gdy przychodzi do nagrywania, najpierw nagrywamy wszystko w odpowiednim Foto: Nuclear Blast

Byliście kiedyś na trasie poza Europą? Wiecie może jaka jest wasza popularność poza tym kontynentem? Odnieśliśmy spory sukces w Rosji, zagraliśmy tam sporo koncertów i jeszcze wiele nas czeka. Ja osobiście, chciałbym wybrać się do Ameryki Południowej. Wiem, że istnieje wiele naszych fanklubów w Argentynie, Chile, Brazylii. Pojechanie tam byłoby więc wspaniałym doświadczeniem i jednocześnie wielkim wyzwaniem. Głównie skupiamy się jednak na krajach europejskich. Jesienią zagramy pierwszą część trasy. Później chcemy odwiedzić kraje, do których nie udało nam się jak dotąd zawitać. Podczas tournée odwiedzimy więc wiele krajów w Europie, a później pomyślimy o trasie w Ameryce, zarówno Północnej, jak i Południowej. Graliście już wcześniej w Ameryce Północnej? Nie, jak na razie nie. Trasa będzie więc dla was bardzo ekscytująca (śmiech). Tak, będzie bardzo gorąco, ale myślę, że to dobrze. Jak już wspomniałem, mamy pewien rytm: trasa, nowy album, trasa, a teraz, po wydaniu kolejnego albumu chcemy znowu ruszyć w trasę. Będzie na niej parę nowych miejsc. Co wiesz na temat sceny metalowej w Polsce? Znasz może jakieś nasze zespoły? Może jakiś lubisz? Znasz jakichś fanów z naszego kraju? Grałem kiedyś w Polsce na Metalfest, było bardzo fajnie. Lubię Vader i Behemoth. Macie też w Polsce pewną wytwórnię filmową, której nie lubię. Z różnych powodów nie chciałbym się tutaj zagłębiać w szczegóły, po prostu zachowali się bardzo nieprofesjonalnie. Chodzi o tę wytwórnię? Tak, tak. Nie chcę tutaj wchodzić w szczegóły, chodzi o pewną nieprzyjemną rzecz, podczas kręcenia naszego video. Ale mówiliśmy o fanach z Polski! Mamy w Polsce swój fanklub, nazywa się Polish Wolf Brigade. Wspaniali ludzie! Spotkałem ich w Oberhausen. Mieliśmy spotkanie z fanklubem we Wiedniu. Dostałem ich flagę i pamiętam, że to była świetna impreza. Występowałem z tą flagą zarówno na scenie jak i po samym koncercie. Dzięki za wywiad. Czekamy z niecierpliwością na kolejny koncert w Polsce. Dzięki za wszystko. Życzymy wszystkiego dobrego. Dzięki! Mateusz Borończyk, Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Anna Kozłowska

6

POWERWOLF

być cios w twarz: "Bang i spadaj!" Coś na tej zasadzie. Nawet okładka porównując do poprzednich albumów jest w starszym stylu. Kto wpadł na pomysł tych kriogenicznych zombie? Chcieliśmy po prostu mieć zombie na okładce. Gary (Holt - przyp. red.) skontaktował się, więc z Par Olofssonem, a on namalował nam tych zombie, którzy sami się konsumują. Wiesz, o co chodzi. Zombie są ostatnio bardzo popularni. "Walking Dead" i to wszystko (śmiech). Rozumiem, pewnie. Teraz chciałem się zapytać o warstwę muzyczną płyty. Kto jest głównym kompozytorem albumu?

studio, z mikrofonami, stołem mikserskim i całą resztą pierdół, a później majstrujemy przy tym w ProToolsie. W różnych miejscach. Tym razem robiliśmy to u mnie w domu. Wszystkie ścieżki, gitary, bas, wokal, wszystko było nagrywane u mnie. Pracuje się zajebiście. Wiadomo, nagrywamy na zmiany. Nagrywa Gary, jak zmęczą mu się ręce, nagrywa Lee albo Jack i tak dalej. A jak to się ma w wypadku przygotowań do trasy? Pracujemy równie ciężko. Często mamy próby. Najpierw musimy skupić się na setliście, to nie jest proste. Mamy w pizdu utworów, ciężko wybrać te najlepsze i zadowolić fanów a jeszcze trudniej zadowolić nas samych. Na tej trasie gramy półtoragodzinne show, na


którym jesteśmy headlinerem, nie tak dawno temu supportowaliśmy Testament, gdzie mieliśmy godzinny set, na kilku festiwalach mieliśmy 45 minut, na innych jedną godzinę i 35 minut. Bardzo różnie to wypada. Z reguły na próbach ogrywamy godzinny set plus różne dodatkowe utwory, jakie chcemy zagrać, wkleić do koncertu. Przed trasami, ćwiczymy dłuższy czas codziennie, bierzemy jeden dzień przerwy przed samym wylotem, żeby się spakować i tego typu duperele i w drogę. Ja sam osobiście potrzebuje by w dobrej formie fizycznej, ćwiczę przynajmniej godzinę dziennie, także rozumiesz, o co mi chodzi. Chciałem się zapytać teraz o Andy'ego Sneap'a. Jego pierwszy album, jaki z wami nagrał to koncertowy "A Lesson in Violence". Kolejny raz z nim współpracuje cie, nie myśleliście, żeby wziąć kogoś innego? Raczej nie, jesteśmy w bardzo odpowiednich relacjach, jeśli mam być szczery. Nasza przyjaźń trwa już kilka dekad i bardzo dobrze się z nim współpracuje. Pomaga mi w studio, nad brzmieniem, ustawieniami. Jest typem osoby, która zawsze podpowie, zawsze służy radą, czasami mówi zagraj tak, czasami inaczej. No i raz to wychodzi a raz nie. Współpraca z nim jest naprawdę dobra i prosta. Teraz muszę się zapytać o Roba Dukesa, jak wyglądała cała sprawa z nim? Słyszałem różne plotki, jedne mówią, że nawet nie wiedział, że odszedł z kapeli, inne, że za wszystkim stał Chuck Billy. Jak wyglądała cała sprawa? Jeśli chodzi o Chucka to zaprosiliśmy go, żeby był wokalem gościnnym na płycie, chcieliśmy, żeby poszedł tam wokalnie, gdzie nasz wokalista nie daje rady. Wiesz kochamy płyty Roba, to jak nagrał "Atrocity", kochamy jego z płyty "Generation Kill", chcieliśmy dodać do naszych utworów więcej melodii. Niestety mieliśmy z Robem pewien impas. Były sytuacje, które zdarzyły się, a nie powinny, były takie, które nie zdarzyły się, a powinny się zdarzyć. Tak, więc nie bardzo mieliśmy jak to obejść. Zetro zawsze był gdzieś w tle i czekał na odzyskanie swojej posady. Chciał i starał się naprawdę mocno. Dlatego potrzebowaliśmy kogoś takiego. Szczególnie dla albumu nr. dziesięć. To ważna liczba i ważna płyta. Zdaję sobie sprawę, że różne plotki krążyły, ale to nie była prosta sytuacja. To nie wyglądało na zasadzie "wykurwiaj z kapeli bierzemy kogoś innego". Nie będę zdradzał wszystkich szczegółów, ale kochamy Roba, kochamy muzykę, którą tworzy. Dukes był waszym wokalistą przez wiele lat. Mocno się zgraliście. Jak porównałbyś pracę z Robem z pracą z Zetro. Szczerze to obaj są do siebie podobni w wielu aspektach. Ich style wokalne i wiele innych spraw. Steve był bardzo nastawiony na nagranie tej płyty i był przygotowany do ostatniej chwili. Szybko poradził sobie w studio, znokautował swoje partie, był bardzo otwarty na nowe pomysły, szybko je próbował, nie było czegoś takiego, że musiał wrócić do domu i wszystko przemyśleć. Szczerze to Steve stał się dużo lepszy z biegiem lat. Z reguły jest na odwrót, ale Steve szczerze teraz radzi sobie lepiej niż kiedyś. Wiesz, wiele lat temu zwykliśmy dużo, naprawdę dużo imprezować, teraz jesteśmy dużo spokojniejsi (śmiech). Dlaczego w takim razie Steve opuścił kapelę po nagraniu "Tempo of the Damned"? Szczerze to nawet nie wiem. Wiesz, w kapeli był wtedy ogromny śmietnik i bałagan. Byliśmy wtedy mocno przyćpani, braliśmy dużo speedu. Nie zarabialiśmy wtedy za dużo, trasy były takie "meeeh, no dobra, niech będzie". Nie były takie jak dzisiaj, gdzie thrash przeżywa swój renesans, ma się dużo lepiej. Wiesz każdy ma rodzinę na utrzymaniu, a wszystko było mocno gorzkie. Zostawił nas przed trasą po Ameryce Południowej. Wszystkie koncerty wtedy implodowały. Mieliśmy swoje gówno po prostu, które musieliśmy przejść. Chciałem się teraz zapytać o ciebie. Ty odszedłeś z kapeli w latach 1989, 1998 i później w roku 2005. Czemu wtedy opuściłeś kapelę? Szczerze to w każdym wypadku czułem się jakby zawodziło mnie zdrowie. Potrzebowałem zmienić swój tryb życia. Byłem bardzo wyczerpany, zestresowany, miałem napady lęku i paniki, problemy z żołądkiem. Miałem sporo kłopotów, potrzebowałem wszystko zmienić. Stałem się wtedy naprawdę twardy, zdrowszy, spędzałem dużo czasu ze swoją rodziną, zacząłem normalną, regularną pracę. Ale czy te problemy były przez narkotyki i impre zowanie? Nie, nie do końca. Za drugim razem jak odszedłem

byłem już czysty i trzeźwy. Czułem się po prostu totalnie wyładowany i chory. Musiałem odpocząć i odsunąć się w cień. Zostałeś wtedy zastąpiony najpierw przez Johna Tempestę, później przez Paula Bostapha. Nagrali oni "Force of Habit", "Impact is Imminent" i "Shovel Headed Killing Machine". Co sądzisz o tych albumach? Uważam, ze są świetnie. "Force of Habit" i "Impact is Imminent" mają zajebiste riffy, uważam, że Tempesta odwalił tam kawał niesamowitej roboty, jedyne, co mi się nie podoba to miksy tych utworów. Po prostu nie są akustycznie poprawne. A jeśli chodzi o "Shovel Headed Killing Machine"… to jest naprawdę zajebisty album. Totalnie kopie dupę. Wiesz brałem udział w przedprodukcji, trochę się nim zajmowałem, ale musiałem odejść i Paul wszedł za mnie. Wiesz Paul jest świetnym perkusistą, jest niesamowity i gra jak maszyna. Uwierz mi, nie jest łatwe grać "Deathamphetamine" tak jak on. To naprawdę spore wyzwanie. Starałem się oczywiście przearanżować to na mój styl, zagrać to "a la ja". Wiesz, mama ogromny respekt i szacunek do Paula. Teraz w Exodusie jest trójka z oryginalnego i starego składu kapeli. Ty, Holt i Zetro, jednak teraz wydaje mi się, że Holt więcej gra w Slayerze niż z wami. Jak do tego podchodzicie? Wiesz, Gary jest teraz w bardzo ciężkim i zajętym etapie swojego życia. Musi dzielić czas pomiędzy dwie kapele. Bardzo ciężko pracował nad naszą nową płytą, ale też nie chcemy zatrzymywać go od grania w Slayerze, bo to dla niego ogromna okazja. Dodatkowo nie łudzi się sukcesem naszej kapeli. Mocno wspieramy go w tym, co robi. Zastąpił go Kragen, który naprawdę dobrze robi swoją robotę. Czemu wybraliście właśnie Kragena na zastępstwo? On się strasznie szybko uczy, pasuje nam personalnie, jesteśmy kumplami, gra z Lee w Heathen, przez to oni obaj są ze sobą ograni. No i do tego jest świetnym gitarzystą. Gdybyś na koncercie zamknął oczy nie usłyszałbyś różnicy. Wiesz, Gary gra ostrzej na gitarze, jest typem agresora, on atakuje gitarę. Kragen jest bardziej subtelny, gra inaczej. Co się stało z Robem McKillopem? Był oryginalnym basistą Exodusu, ale odszedł w 1991 roku. Co się z nim stało, nie jest zupełnie obecny w muzyce. Z Robem spotykamy się raz na jakiś czas w Berkeley, pracuje teraz, jako przedsiębiorca i kontrahent w firmie elektrycznej. Wiesz, prowadzi swój biznes, osiadł, ma żonę, dom, spokojne życie. Ma swojego pasierba. W 1997 roku, jak nagrywaliśmy "Another Lesson in Violence" zaoferowaliśmy mu posadę, bo chcieliśmy, żeby album był jak najbardziej oryginalny, ale odpowiedział, że nie gra już tej muzyki. Wiesz, pewnie tworzy coś w swoim garażu, jakiegoś bluesa albo coś. Ale czasami się z nim widujemy i kochamy go. A teraz ostatnie, też dosyć plotkarskie pytanie. Co się działo na waszej trasie z Celtic Frost w latach osiemdziesiątych? W jednym wywiadzie Tom Warrior powiedział, że nagrywaliście jakieś wideo z groupies czy coś w ten deseń. O co chodziło? Ja nic z tego nie widziałem (śmiech). Szczerze to te dni były jak wielka niewyraźna plama. Byliśmy młodzi, dużo imprezowaliśmy, ale Exodus nigdy nie nagrywał niczego w stylu sex taśm. Teraz może ostatnie pytanie dla fanów. Exodus zagrał mnóstwo koncertów w Polsce, który z nich pamiętasz najlepiej? Klubowe koncerty były zajebiste, fani naprawdę tutaj trzymają się razem i są mocno szaleni, ale moment, który mnie mocno ruszył to wtedy, kiedy graliśmy z Judas Priest w Katowicach. Wiesz, graliśmy z pieprzonym Judas Priest! Ale chyba osobiście wolimy klubowe koncerty. Są bardziej intymne, kiedy fani są bliżej, ta cała chemia, wszystko się zgrywa. Widzisz różnicę miedzy fanami z różnych miast? Będę musiał odpowiedzieć ci jutro (śmiech). Fani są wszędzie szaleni. Metal ma się dobrze w tych czasach. Dokładnie. Dzięki Tom za rozmowę i dobrego koncertu. Ja tobie dziękuje. Do zobaczenia! Mateusz Borończyk

HMP: Zacznijmy od tego że siedzisz sobie tutaj wygodnie z chłopakami a tymczasem w czasie twojego ostatniego odejścia atmosfera nie była tak miła... Steve "Zetro" Souza: Tak, na wielu aspektach i było w tym sporo mojej winy. Nie czułem się dobrze jako wokalista Exodus, i całe życie zaczęło uciekać mi przez palce. Musiałem to zrobić, czyli odejść choć "Tempo of the Damned" był znakomitym albumem i późniejsza trasa też. Kilka miesięcy temu wyszedł wasz album "Blood In Blood Out". Jak dla mnie najlepszym numerem z tego CD jest "Collateral Damage". Jak powstał? Pamiętaj, że przyszedłem do zespołu jak większość utworów była już napisana. Jedynym utworem w powstaniu, którego miałem jakiś tam udział był "Body Harverst". Ale "Collateral Damage" jest tez moim faworytem, bardzo ciężki, bezpośredni. Typowy wyrzut przemocy w stylu Exodus i do tego tekst, który przedstawia świat z bardzo ponurej perspektywy. Ponura perspektywa to jest dopiero w "Honor Killings". Podoba mi się, że nazywacie rzeczy po imieniu i zabijanie kobiet w krajach islamskich za to, że ośmieliły się być zgwałcone to zwykła choroba nie żaden honor. Morderstwo to morderstwo. Ale teraz będzie, że prowokujesz i drażnisz. Gówno mnie to obchodzi. Tak to co zdarzyło się we Francji kilka miesięcy temu dało nam dużo do myślenia. Oni osiągnęli to co chcieli, nasze społeczeństwa żyją w strachu. Nie możesz wejść normalnie do samolotu bez tych wszystkich procedur. Poza tym ja nikogo nie winię nikogo tylko opisuję. Ani nie zmyślam. Pokazuję negatywną stronę świata, żyjącego w ciemnocie. USA będzie niedługo miało prezydenta kobietę, a ci ciskają w nie kamieniami. Jak to jest że wasi muzułmanie asymilują się a w Europie jakoś nie? Po 10-tym września staliśmy się wobec nich bardziej paranoiczni. W autobusie można zobaczyć jak pasażerowie ostrzegają faceta: "Rusz się tylko dupku, a zaraz cię wyprowadzimy! Nam takie zachowania przychodzą bez problemu. "Nie dotykaj tego, byłem w Wietanmie!", takie pierdolenie. Tu nie ma zabawy. Nie jest to zbyt popularna u nas religia. Wydarzenia, które są opisane w "Honor Killings" mają również miejsce we wschodniej Turcji. Myślałeś żeby pojechać tam na gig? Myślałem ale nie jestem wielkim fanem Trzeciego Świata. Oni nie mają pełnej kontroli nad tym co się u nich dzieje, zapewniają cię o jednym, a zrobią drugie. Wróćmy do muzyki z "Blood In Blood Out". Bas chlaszcze tam bardzo głośno. W końcu go słyszysz co? Jack to znakomity basista, pisaliśmy album pod niego. Na wszystkich poprzednich albumach, od "Bonded by Blood" do "Impact is Imminent" bas było trudno usłyszeć. Ten instrument w końcu znalazł zasłużone miejsce. On gra tak, jak w Exodus powinno się grac, to najlepszy basista w tej grupie Powinno podobać cię się granie D.D. Verniego z Overkill... Tak lubię ich. Pora na kilka cięższych pytań. Zdajesz sobie sprawę ze gdyby "Bonded By Blood" ukazałby się dwa lata lub choćby rok wcześniej byłbyś milionerem? Nie patrz na to w ten sposób. Każdy jest w jakiś sposób predestynowany i nie na wszystko co się wokół nas dzieje mamy wpływ. Popełnia się błędy na których się uczy. W tamtym czasie, gdy byłem w zespole, popełniona została cała masa błędnych decyzji, głównie przez management, który przetracił mnóstwo kasy. Najważniejsze, że to wszystko przetrwaliśmy i po 30-tu latach wciąż gramy będąc silniejsi niż kiedykolwiek. Mamy zajebiste koncerty i potężne albumy. Fani ciągle chcą nas oglądać,

EXODUS

7


Palenie flagi to świętokradztwo Nie wiem czy ludzie oszaleją na punkcie ostatniego Exodusa - "Blood In Blood Out" ale na pewno oszaleli na punkcie zespołu ostatnim gigu w warszawskiej Proximie. Takiego wybuchu energii u młodzieży nie widziałem już dawno. Nastrój ów udzielił się też Steve’owi “Zetro” Souza’ie, synowi marnotrawnemu, który po dziesięciu latach przerwy objął ponownie mikrofon. Zetro był przepytywany przez mnie przed koncertem. Prze pół wywiadu myśli uciekały mi ku nastawionej na maksa klimie. Jak ten facet mógł przy tym siedzieć a potem drzeć się przez 90 minut? przychodzą też nowi - to jest niesamowite,. Od jakiś kilkunastu lat mówi się, że to wy powinniście być w wielkiej czwórce zamiast Anthrax. Nie ma wielkiej czwórki tylko wielka jedynka i pozostała trójka. (śmiech). Jeśli chodzi o sprzedaż to faktycznie oni wszyscy sprzedali więcej płyt niż pozostała scena, ale jeśli chodzi o wynalezienie brzmienia to jest wielka dwójka: Metallica i Exodus. Megadeth jeszcze wtedy nie było, Dave grał w Metallice. Slayer zaistniał tylko dzięki podróżom

równać pod względem agresji? Najcięższa demówka jaka słyszałem na samym początku lat 80-tych została nagrana przez Mercyful Fate. Słyszałem też demo Destruction ale to było kilka lat potem. Byliście świadomi, że to coś kompletnie nowego? Nikt nie jest tego świadomy w czasie tworzenia. Widzisz to dopiero po kilku latach jak patrzysz wstecz i okazuje się że do nurtu, który stworzyłeś dołączają kolejne generacje. Foto: Nuclear Blast

Nie mam pojęcia, pewnie nie za bardzo ale my się zmieniliśmy. Wtedy piłem, wciągałem, ruchałem wszystko co się rusza. Jesteśmy teraz facetami koło 50-tki, mamy rodziny, żony które kochamy. Moje dzieciaki od tamtego czasu zdarzyły dorosnąć i pójść w świat. Mój najstarszy syn ma 25 lat więc nie korzystamy już z groupies choć pewnie gdyby, któryś z nas wziął jaką sio poszedł na koniec autobusu aby ją wydymać nikt nie robiłby kłopotów. Ja się tylko zastanawiam kto te laski potem poślubił. Przecież one pozwalały nam na wszystko. Teraz mi się przypomniało, że na tamtej trasie sporo imprezowaliśmy z technicznymi. Jednym z nich był Walter i to on miał kamerę. On ma pewnie te taśmy... Byliście też na trasie z Helloween co nie skończyło się chyba dla nich zbyt dobrze? Bardzo fajni goście. Ale to nie pasowało. To była trasa, na której grał też Anthrax i publika w USA nie za bardzo rozumiała ideę tego połączenia. Dali im odczuć, że tu się słucha thrashu, a nie poweru. Helloween dostawali co wieczór po dupie. Thrashersi nie byli wtedy zbyt empatycznymi ludźmi. Co sądzisz dziś o "F Force of Habit"?? Kocham i nienawidzę, Jest kilka kawałków, które uwielbiam i takich kurwa, których nie znoszę. "Good Day to Die" akurat lubię. Mam pewien kłopot z waszym stosunkiem do komunizmu. Z jednej strony sierp i młot na koszulce. Jak mówicie był to hołd dla Paula Baloffa, bo pochodził z Rosji. Z drugiej strony tekst "Changing of the Guard" potępiający zbrodnie systemu. Na ten tekst miały tez wpływ wydarzenia tamtego listopada i upadek muru berlińskiego. A tak jak powiedziałeś tamten t-shirt był tylko dla Paula. On był Rosjaninem. Ale stamtąd uciekł, od ludzi którzy wyznawali ideologię kryjącą się za tym znakiem. Spryciarz, że uciekł. Ludzie w USA nie patrzą na to jako coś negatywnego, to po prostu jeden z symboli jakich wiele. Nie są świadomi tego co się zanim kryje. Nie wspieramy komunizmu, jesteśmy tharasherami, a więc wspieramy wolność. Dla wielu moich znajomych Exdous to zaprzecze nie patriotyzmu. Powinieneś być dumny skąd pochodzisz. Nie wiem czy jesteśmy patriotami ale na pewno dumnymi Amerykanami. Z drugiej strony nie jesteśmy zadowoleni ze wszystkiego co robi rząd i służby egzekwujące prawo. Palenie flagi? To świętokradztwo. Nigdy tego nie wspieraliśmy i nie będziemy wspierać. Powód, dla którego chodzisz tu bezpiecznie jest taki iż dbamy nawzajem o siebie. Jak to się ma do utworu "Scar Spangled Banner"? Miał wkurzać ludzi i wiele jest w nim przesady i pewnego rodzaju socjopatii. Jakub "Ostry" Ostromęcki

do Bay Area, bo byli z LA gdzie nie lubiło się agresywnego metalu. Jaki wpływ miał na was Exciter czyli zespół reklamowany niegdyś jako "najbardziej hardocorwa kapela metalowa"? Nie byliśmy nimi zainspirowani, ale widziałem ich gig w 1983r. i był niesamowity. Ich album "Heavy Metal Maniac" był na pewno kamieniem milowym w heavy metalu, otwarciem nowej jakości. Bardzo ich lubiłem. A Venom? Kochałem Venom. Wiem, że są teraz dwa Venomy: Mantasa i Cronosa ale Cronos... to kurwa Venom. O waszym demo z 1982 roku mówi się jako o pierwszym thrashowym nagraniu w historii. Znasz jakieś dema, które mogły się z wami wówczas

8

EXODUS

Jaki były twoje wrażenia gdy pierwszy raz usłyszałeś waszych dobrych kumpli z Possessed? O stary to było wspaniałe, słuchanie tego było jak upijanie się. Byli jak Slayer, w zasadzie odpowiedź Bay Area na Slayera. Te ćwieki, satanizm bardzo ich wtedy wyróżniały. Mówili o was jako o starszych braciach. Tak. Exodus był dla każdego starszym bratem. Tom Warrior pisał w swojej autobiografii o pornolach, które kręciliście na trasie z Celtic Frost. Pamiętasz to zdarzenie? To było w roku 1987. Nie mam pojęcia gdzie one są, ale pamiętam dokładnie moment kręcenia tych filmów. (śmiech) Byliśmy głupi, młodzi, zachowywaliśmy się jak gwiazdy rocka i na trasie o nic nie musieliśmy się troszczyć. Jak bardzo od tamtego zmieniły się groupies?


Wolność kluczem do nowych inspiracji Armored Saint nikomu specjalnie przedstawiać nie trzeba. To klasyczny band z USA grający power metal. Robią to już od ponad 30 lat i trzeba przyznać, że chłopaki nie mają zamiaru ani trochę odpuścić. O nowej, siódmej z kolei płycie w dorobku amerykanów rozmawiałem z liderem grupy Joeyem Vera! HMP: Hej Armored Saint! "Win Hands Down" jest waszym siódmym albumem studyjnym. Czy traktu jecie go w jakiś szczególny sposób, czy to kolejny krążek w karierze? Joey Vera: Każdy album jest dla nas szczególny. Każdy jest jakby fotografią naszego życia podczas procesu jego tworzenia. Wszystkie nasze płyty są dla nas wyjątkowe. Kto jest odpowiedzialny za ostateczne brzmienie "Win Hands Down"? Właściwie to wiele osób. Ja wyprodukowałem i nagrałem większość płyty. Jay Ruston zmiksował ją i wyprodukował bębny. Bill Metoyer czuwał nad brzmieniem basu i gitar, a Paul Logus je zmasterował. Tak jak widzisz, mieliśmy sporą grupkę osób, która jest odpowiedzialna za brzmienie płyty. Pamiętasz może moment, w którym po raz pierwszy usłyszałeś całość już gotową i zmasterowaną? Co wtedy sobie pomyślałeś i co czułeś? Tak jest! To pierwszy materiał, który również oddałem do innego inżyniera dźwięku i powiedziałem - miłej zabawy! Zazwyczaj bardzo pilnie przyglądam się procesowi masteringu i produkcji, nawet jeśli nie jestem wyznaczony jako osoba odpowiedzialna za miks. Zwykle siedzę w studio i kontroluję wszystko, co się dzieje. Tym razem chciałem podjąć wyzwanie i spróbować przezwyciężyć moje emocjonalne przywiązanie do tego typu zachowania. Oczywiście, gdy po raz pierwszy usłyszałem materiał, byłem nieco zdenerwowany. Podświadomie jednak wiedziałem, że Jay był bardzo bliski tego, czego oczekiwałem. Pierwszym kryterium jest "Czy to jest w naszych granicach?", ale odpowiedź brzmiała na szczęście "tak".

"Revelation", który jest bardzo surowy, a "Win Hand Downs" który jest epicki i doniosły. "La Raza" zawiera po prostu dobrą muzykę oraz pewne znamiona tego, co miało nadejść później wraz z rozwojem naszej kreatywności. Myślę, że to świetna płyta. Co było waszą największą inspiracją podczas tworzenia nowej płyty? Myślę, że wolność, którą mieliśmy podczas tworzenia. To bardzo wyzwalające uczucie, które napędzało moją inspiracje. Zarówno ja, jak i John byliśmy bardzo podekscytowani mogąc podjąć wyzwanie i sprawdzić się jak daleko jesteśmy w stanie zajść muzycznie. Chcieliśmy stworzyć doskonale brzmiący album. Bogaty, pełny i epicki. Powiedzieliśmy sobie, że możemy zrobić wszystko to, co chcemy. Czy mógłbyś podzielić się z nami twoim jednym bądź dwoma ulubionymi momentami związanymi z zespołem? Właśnie teraz mam jeden z nich, dzięki wydaniu nowej płyty. Szczerze mówiąc, nie mieliśmy żadnych konkretnych oczekiwań odnośnie do odbioru tego wydawnictwa, ale reakcje są nad wyraz dobre. Mieliśmy najlepsze miejsca na listach dzięki tej płycie, biorąc pod uwagę całą naszą karierę, co już jest strzałem w mordę po robieniu tego przez 30 lat. Staliśmy się bardzo po-

Zawsze byliśmy zespołem o dużych zasobach energii na scenie. Jesteśmy z siebie dumni. bo zawsze dajemy z siebie dwieście procent. Nie jesteśmy zasadniczo technicznym zespołem. Jesteśmy jak drużyna, która walczy o złoto. Na naszym koncercie nie będziecie się na pewno nudzić. Ewentualnie będziecie mieli okazję się pośmiać. Masz kawałek, który najbardziej lubisz grać na żywo? W tym momencie jest to "Left Hook From Right Field" z płyty "La Raza". To świetny kawałek do grania. Ma w sobie po odrobinie ze wszystkiego. Co sądzisz o obecnej scenie metalowej w USA i zagranicą? Zrobiło się interesująco w ciągu ostatnich mniej więcej dziesięciu lat. Wiele zespołów podejmuje ryzyko w swoich muzycznych działaniach. Sądzę, że obecna scena ma się dobrze. Czy masz jakiś osobistych faworytów wśród młodych zespołów? Czekam teraz na nowy Between the Buried and Me. Może znasz jakieś zespoły z naszego kraju, czyli z Polski? Przykro mi, ale nie znam nic oprócz Behemoth. Planujecie więcej teledysków w ramach promocji nowego mteriału? Tak, będziemy kręcić drugi teledysk w przyszłym miesiącu. Czekam na to! Jak media społecznościowe, takie jak Facebook, Twitter itd., wywarły wpływ na wasz zespół? Jak dla mnie jest to ogromna pomoc. Dzięki temu mamy większy kontakt z naszymi fanami niż kiedykolwiek wcześniej i myślę, że wpływa to też pozytywnie na sprzedaż płyt i biletów na koncerty. Jesteśmy sta-

Foto: Stephanie Cabral

Czy cały zespół bierze udział w procesie tworzenia nowych kompozycji? Tak, ale to ja jestem osobą, która dokonuje ostatecznych decyzji w sprawie rozwiązań muzycznych i aranżacyjnych. Generalnie wkład może nie rozkłada się proporcjonalnie po każdym z nas, ale każdy zawsze ma głos. Gracie w tym samym składzie już od "Symbol of Salvation". To całkiem długo. Czy nie jesteście już sobą znużeni? Ha! Nie, nasze stosunki są bardzo dobre, ale wiesz, my nie pracujemy cały czas razem. Mieliśmy kilka przerw, co sprawiło, że nasza przyjaźń jest wciąż świeża. Wydajecie się być w dobrej kondycji. Dlaczego na nowy krążek musieliśmy czekać aż pięć lat? Mamy luksus nie pracować według czyjegokolwiek rozkładu czy harmonogramu. Nasza wytwórnia daje nam sporo wolności i możemy pracować według naszego własnego tempa. Zaczynamy pisać tylko wtedy, gdy czujemy prawdziwy przypływ inspiracji. "La Raza" wyszła w 2010 roku i graliśmy koncerty aż do zimy 2012 roku, czyli do czasu kiedy zacząłem wymyślać riffy, nie pisałem ich jeszcze wtedy. John zapytał mnie czy zacząłem juz pisać i wtedy powiedziałem, że tak. Wrzuciłem więc kilka nagrań na demo i dałem mu. Od razu je pokochał, napisał kilka tekstów i w następnym tygodniu mieliśmy gotowe dwa kawałki. W pierwszy lutowy tydzień 2013 roku oficjalnie zaczęliśmy pisać numery. Spotykaliśmy się, żeby nagrać demówki, gdy tylko znajdywaliśmy czas pomiędzy odwożeniem i przywożeniem naszych dzieci ze szkół itp. Generalnie między obowiązkami dnia codziennego. Pisanie kawałków na nowy album zakończyło sie latem 2014 roku i zaczęliśmy się zajmować przedprodukcją z Gonzo. Wtedy zaczęliśmy nagrywać, była to końcówka listopada 2014 roku. Album był ukończony końcem stycznia 2015 roku. Jaka jest najistotniejsza różnica między nowym albumem, a poprzednim - "La Raza"? Właściwie to chyba ty jesteś właściwą osobą, by to oceniać. Moim zdaniem to taki łącznik między

korni mając świadomość, że po tylu latach nadal jesteśmy w stanie "dotknąć" ludzi. Nasi fani trwali przy nas w dobrych i złych chwilach i ciągle się nami interesują. Jesteśmy największymi szczęściarzami na świecie. Wasza okładka przypomina mi Blue Oyster Cult z albumu "Spectres". Co o tym sądzisz? Ha! Nigdy o tym nie pomyślałem, ale teraz to widzę. Wszyscy jesteśmy dziećmi lat 70-tych, więc to ma jakiś sens. Na prawdę chcieliśmy stworzyć coś, co byłoby unikalne i inne oraz przedstawiałoby przy tym nasze twarze. Nigdy przedtem tego nie zrobiliśmy. Armored Saint to marka dobrze znana w metalowym środowisku. Jakbyś przekonał oldschoolowych maniaków i młodych pasjonatów tej muzyki do zakupu waszego najnowszego dzieła? Jedna rzecz, która przychodzi mi na myśl, to fakt, że zawsze wszystko robiliśmy na swój własny sposób. Czasami ciężko jest nas sklasyfikować i właściwie to nas nieco niepokoiło. Teraz to wykorzystujemy. Robimy coś naszego. Musicie to sprawdzić.

rym zespołem i nasi fani też są starsi, co nie zmienia faktu, że wpływ mediów społecznościowych jest wielki. Jakie plany na przyszłość? Jakaś trasa? Właśnie ogłosiliśmy trasę z Saxon w USA. Będziemy też grać dwa koncert w Niemczech na początku grudnia, oba z Accept. Zagramy na Masters of Rock Cruise w lutym 2016 roku. Na ten roku planujemy zresztą dużo więcej… Dzięki za wywiad! Ostatnie słowa nalezą do ciebie… Jeszcze raz chcę podziękować wszystkim fanom, którzy z nami są. Banałem jest tak mówić, ale to prawda: nie moglibyśmy tego wszystkiego osiągnąć bez was. Dzięki za to, że jesteście. Nie możemy się doczekać spotkania się z wami osobiście. Miejmy nadzieję, że Saint już za niedługo zagra w Polsce! Przemysław Murzyn

Opisz wasz koncert komuś, kto nigdy wcześniej nie miał okazji was zobaczyć.

ARMORED SAINT

9


na wielkich festiwalach z line-upem obfitującym w death i black metalowe kapele. Zaczynamy grać ten kawałek, a ludzie obracają głowy z myślą: "Co to, kurwa, jest?". Jednak o krótkiej chwili kobiety przesuwają się naprzód w celu tańca pod sceną, a wszyscy "twardziele" podążają za nimi.

Dajemy z siebie wszystko co mamy w tej chwili! Na dobrą sprawę nasza współpraca zaczęła się układać dopiero z wydaniem ich ostatniego albumu "At The Crack Of Dawn". Wtedy przy okazji wspólnej wizyty z Enforcer i Skull Fist mieliśmy okazję rozmawiać z nimi i zapowiadało się, że tą znajomość podtrzymamy. Informację, że z końcem 2015 roku kończą działalność przyjęliśmy z niedowierzaniem. Nic nie zapowiadało takiego obrotu sprawy. Wraz z wydaniem debiutu w 2010 roku zaskoczyli wszystkich. Dookoła szalały nowe fale thrashowego i heavy metalowego oldschoolu, a oni sięgnęli po bardzo archetypową odmianę heavy metalu, korzeniami sięgającą lat siedemdziesiątych. Wtedy byli jedynymi, teraz takich kapel jest więcej, z tej okazji został nawet ukuty nowy termin, proto-metal. Ciekawe czy się przyjmie. A oni dochodzą do wniosku, że osiągnęli swoje szczyty i rozwiązują kapele. O całym zamieszaniu rozmawialiśmy z Willem Verbuyst, z rozmowy wynika, że nieuchronny koniec się zbliża. Jakkolwiek to się skończy, uważam, że powinniśmy zachować w pamięci latających Hodlerów z Vanderbuyst, zasługują na to! HMP: Zawsze jest początek. Jak go wspominacie. Co wtedy planowaliście zdziałać o czym marzyliście? Willem Verbuyst: Według moich wspomnień, zaczęło się po moim powrocie do domu z kilkumiesięcznych podróży po południu Azji. Miałem już trochę napisanych kawałków na trasę, gdy wróciłem, poprosiłem Barry'ego i Jochema - którzy byli moimi dobrymi przyjaciółmi - żeby je sprawdzili, a gdyby byli zainteresowani zaprosiłem ich do wspólnego jammowania. Niedługo potem, uzmysłowiliśmy sobie, że mieliśmy coś, co warto kontynuować. Początkowo nie oczekiwaliśmy zbyt wiele. Jednak po kilku gigach zaczęliśmy marzyć o czymś więcej. Pragnęliśmy wydawać albumy, jeździć w trasy, występować w Japonii. Zaczęło się wszystko, czego sobie życzyliśmy. Jesteśmy bardzo zadowoleni z tego, że nasze sny spełniły się w każdym calu. Wokół wszyscy inspirowali się oldschoolem, a to zakładając kapele thrashowe, a to heavy metalowe, grające tradycyjny heavy. Wy wybraliście hard rock a raczej heavy metal z samiutkiego początku, gdzie wpływy hard rocka nie odpuszczały. Z jakich powodów wybraliście taką formę wyrazu swojej muzyki? Jest to muza, którą lubimy najbardziej. Nie zrozum mnie źle, lubimy metal w naszym wykonaniu, ale hard rock, tudzież wczesne heavy, jest tym, co trafia do nas jeszcze bardziej. W jakiś sposób ta muza jest wciąż bliska bluseowi i rock'n'rollowi, gatunkom, które kochamy. Chcieliśmy grać heavy rocka, w którym nie chodzi o granie ultra-wirtuozerskich riffów czy popisywaniem się wyjątkowymi umiejętnościami, tylko na

dobrym komponowaniu. To był priorytet.

Szczerze przyznam się, że nie przepadam za powyższymi zespołami... To także nie moja para kaloszy. Mimo faktu, że słucham Black Country Communion. Joe Bonamassa jest ekstremalnie uzdolnionym gitarzystą i zawsze, ale to zawsze, jest coś, czego można się od niego nauczyć. Glenn Hughes jest bardzo dobry technicznie przez co traci jego duch muzyczny, ale rekompensuje to genialnymi wokalami! Jednak to jest wiadome, już od jego czasów w Deep Purple. W waszej muzyce można doszukać się czegoś np. z UFO, Kiss, Rainbow a także np. z Saxon, Judas Priest, ale co byście nie wymyślili zawsze przebija się duch Thin Lizzy. Czy to tylko moja fobia czy faktycznie Thin Lizzy to dla was szczególny zespół? Ciężko nie kochać Thin Lizzy. Nawet jeśli nie przepadasz za ciężką muzą, możesz łatwo pokochać Thin Lizzy. Jest to rzecz, którą często słyszymy. Po koncercie ludzie podchodzą i mówią nam: "Nie przepadam za ciężką muzyką, ale wasza twórczość naprawdę mi się spodobała". Myślę, że dzieje się to dlatego, iż staramy się pisać kawałki z przytupem, chwytliwym refrenem, który może być zaśpiewany przez każdego, no i nasza muzyka jest melodyjna. Ostatecznie gramy pop z rockowym feelingiem. Gdy słuchasz wczesne UFO albo Kiss, znajdziesz na nich pełno kawałków, które można nazwać popem.

Jak napomknąłem, wasze brzmienie nawiązuje do początków heavy metalu. Jednak współcześnie, bardziej popularne jest brzmienie kapel hard rockowych w stylu Chickenfoot, Velvet Revolver, Black Country Communion, Black Star Riders, Scorpion Child... Czemu nie poszliście z tym nurtem? To prawda, dzisiejszy hard rock jest przeprodukowany, o ile wiesz co mam na myśli. Wszystko jest strasznie skompresowane, z dużymi ilościami grubych zniekształceń dźwięku. Postanowiliśmy trzymać się bliżej oldschoolowego brzmienia, ponieważ wspomniane produkcje przegapiły coś świeższego w współczesnych wydawnictwach i podejściu do muzyki metalowej. Dla przykładu, gdy słuchasz "jedynki" Van Halen, brzmi ona bardzo dynamiczne, otwarcie, zupełnie jakby zespół grał naprzeciwko ciebie. Słychać, że ta muza to ich pasja i świetna forma spędzania czasu. Nowsza muzyka nakierowana jest na perfekcjonizm. Co chwilę słyszymy, że każdy poszczególny dźwięk jest edytowany i przerabiany, póki nie zabrzmi idealnie. Rock'n'roll odszedł.

Jakie rzeczywiście zespoły was inspirowały? Mogą to być Fleetwood Mac, Bach albo Wu Tang Clan, po prostu to samo. Gdy jesteśmy w vanie jadąc na koncert, słuchamy bardzo różnych rzeczy. Mamy nawet składankę Motown, (śmiech). Jeśli coś grane jest prosto z serca, jest oryginalne i idealnie odegrane, może zainspirować. Inspirację mogą pochodzić z różnych źródeł. Możesz być także zainspirowany by zrobić coś innego niż dotychczas. Często widząc zespół myślę sobie: "nie tędy droga - zła interpretacja inspiracji". Być może zespołami, które zainspirowały nas do tego, co tworzymy są: ZZ Top, Thin Lizzy, Van Halen i Def Leppard. Zespoły, z którymi jeździliśmy w trasy. Saxon na pewno był dla nas ogromną inspiracją.

Na demo z 2008 roku jest taki utwór "Devil's Pie", zawiera on pewne elementy tego nurtu. Całe szczęś cie później nie odnalazłem u was takich tendencji... "Devil's Pie" to akurat nic innego jak prosty, bluesowy kawałek. Przy jego tworzeniu zainspirowani byliśmy kapelami typu ZZ Top, może odrobinką wczesnego Whitesnake. Nie gramy go niewiadomo jak często, ale zawsze, gdy już to robimy - ludzie zakochują się w jednej chwili. Lubimy wrzucić go do setu, podczas grania

Wasz debiutancki album określił was muzycznie w sposób dobitny. Mimo, że konkretnie sięgacie po wzorce, to wasza muzyka brzmi świeżo, oryginalnie choć przesycona jest najlepszymi momentami z his torii ciężkiego rocka i podana w wasz specyficzny sposób. Taki był wasz cel? Na debiucie słyszę trzy młode, wygłodniałe psy, nie do końca wiedzące czego chcą. Myślę, że odnaleźliśmy siebie na "Flying Dutchmen", jeśli spytałbyś mnie, na

Foto: Vanderbuyst

10

VANDERBUYST


jakim albumie zaczęło się prawdziwe Vanderbuyst odpowiedzią byłby właśnie "Flying Dutchmen". Pomimo tego, że zrobiliśmy demówkę dwa lata wcześniej, myślę, że debiutancki album był naszym pierwszym wprowadzeniem na scenę. Również dodawanie kawałków na żywo było czystą prezentacją naszej kapeli, by dać ludziom do zrozumienia co potrafimy na żywo. Oczywiście cover UFO "Rock Bottom" było także pewnym rodzajem hołdu dla tej świetnej epoki.

Foto: Vanderbuyst

Słuchając kolejne albumy "In Dutch" (2011), "Flying Dutchmen" (2012) oraz "At The Crack Of Dawn" (2014) nabiera się przekonania, że ten cel osiągnęliście, a nawet udoskonaliliście go. Z tego co pamiętam wasze albumy miały zawsze dobre recenzje... Tak. Jak powiedziałem wcześniej, na naszych pierwszych dwóch albumach możesz usłyszeć rozwijający się zespół, muzyków i kompozytorów. Na trzecim krążku znaleźliśmy to czego szukaliśmy. Myślę, że "Flying Dutchmen" to płyta, na której wykrzesaliśmy wszystko co w nas najlepsze. Na naszym ostatnim wydawnictwie, "At The Crack of Dawn", postanowiliśmy pójść nieco dalej poprzez danie producentowi (Martin Furia) nieco większego kawałka ciasta, rozumiesz? Najbardziej podoba mi się to, że stworzyliśmy cztery zupełnie odmienne albumy, a recenzje tychże - zawsze były pozytywne. Jedne z ważniejszych cech waszej muzyki to czad, dynamika, ale także melodyjność... Kochamy dynamikę, na żywo jest to ważne narzędzie, aby wytworzyć odpowiednią atmosferę. Chwytliwa melodia, zwłaszcza w wokalach, jest esencją dobrego numeru. Partie gitarowe także powinny być melodyjne i wpadające w ucho. Zawsze czuliśmy jednak, że to wokale są najważniejsze. Ludzie chcą śpiewać refreny. Jeśli nie ma dobrej melodii - nie zrobią tego. Zawsze widzę to za świetny komplement, gdy ludzie nucą melodie grane przez gitarę, a nawet partie solowe. Przy takich sytuacjach widzę, że zrobiłem dobrą melodię. Waszej muzyki świetnie się słucha, lecz jest pewien niuans, który działa na waszą niekorzyść. Wasze albumy słucha się w całości z przyjemnością i bardzo chętnie sięga sie po nie ponownie. Nie ma - niestety - wielkiego przeboju, coś w rodzaju "The Boys Are Back in Town", którego nuciłby sobie pod nosem każdy. To świadomy wasz wybór czy w ogóle o tym nie myśleliście? Staramy się pisać chwytliwy stuff. Ludzie często mówią nam, że nasze kawałki utkwiły w ich głowach na wiele dni. Jednak kawałek pokroju "The Boys Are Back In Town" jest wyjątkowy, to zupełnie inna liga. Nawet jeśli uporałbyś się ze stworzeniem takiego utworu, żadna mainstreamowa rozgłośnia nie będzie puszczała więcej takiej muzyki. Pomimo tego, kilka z naszych piosenek bywa granych przez holenderskie radio ogólnokrajowe raz na jakiś czas, a pewnego razu graliśmy "Into The Fire" w ogólnokrajowej telewizji dla milionów słuchaczy. Wasze kompozycje są krótkie, konkretne i zwarte, jednak nie obca jest dla was umiejętność improwiza cji. Nie chodzi mi o popisy solowe. Przykładem jest cover UFO "Rock Bottom". Często urządzacie sobie w czasie koncertu zabawy w improwizacje? Jak reaguje na to publika, ciekawi mnie to, bo raczej współczesny fan nie jest przyzwyczajony do prezen towania w ten sposób muzyki. Robimy to całkiem często. Myślę, że jest to droga, aby przerobić kawałek na różne warianty. Gdy gramy utwór tytułowy z ostatniego albumu, wydłużamy go do dwunastu minut. Z jego wschodnim feelingiem możesz zrobić wiele ciekawych rzeczy, których nie uświadczysz na albumie. Fani wręcz przepadają za tym, bo doświadczają czegoś unikatowego. Myślę, że sporo w tym twojej zasługi, bowiem prezentujesz raczej starą szkołę grania, sięgającą nawet do Jimi'ego Hendrix'a, Uli Jon Roth'a, czy Ritchie Blackmore'a. Czy mam rację? Dzięki! To prawda, że wolę oldschoolowy styl gry. Wymienieni gitarzyści nie mieli tak wielu zniekształceń w swojej grze, więc usłyszysz u nich więcej strun i uderzeń palców, co równa się większej dawce emocji. Wszyscy ci gitarzyści potrafią/potrafili stworzyć bardzo techniczną rzecz, przy czym feeling zawsze jest na pierwszym miejscu. Widzę współczesnych gitarzystów, którzy grają dosłownie jak roboty. Granie miliona nut niczym karabin maszynowy potrafi być imponujące, ale jeden dźwięk Pana Blackmore'a potrafi rozwalić mnie jeszcze bardziej.

Gdy budowaliście swój styl muzyczny, byliście na metalowej scenie jedynymi, teraz wśród Nowej Fali Tradycyjnego Heavy Metalu jest więcej młodych kapel, które sięgają po oldschoolowy heavy metal pełen hard rockowych naleciałości. Myślę o Aktor, Amulet, Black Trip itd. Jak sądzicie czy to z powodu waszej udanej działalności więcej ludzi zaczęło zwracać uwagę na taki odłam hard'n'heavy? Byłby to, prawdopodobnie, zbyt duży kredyt zaufania wobec nas. Jednak to świetnie, widzieć te wszystkie młode zespoły grające taką muzykę. Starsza generacja - nomen omen - odchodzi do lamusa, więc fani chcą nowych kapel. Przypuszczam, że ma to więcej wspólnego z tym drugim. Jeśli stare zespoły przestaną grać, a ludzie zapragną nowych, hard rockowych kapel nowa fala otrzyma swoją szansę. W bardzo krótkim czasie nagraliście cztery studyjne albumy, zagraliście masę koncertów. Dla wielu staliście się synonimem sukcesu. Często przychodzili do was inni z kapel z nurtu Nowa Fala Tradycyjnego Heavy Metalu i prosili o radę, czy też dopytywali się jak wy to zrobiliście? Czasem pytają nas o małe wskazówki, ale myślę, że większość ludzi już wie, co będzie odpowiedzią gdy pytają, a brzmi ona: "rock'n'roll nie jest wielką filozofią". Sven, z naszej wytwórni oraz Bidi, nasz booker, (osoba, zajmująca się aranżowaniem występów dla zespołów itd. - przyp. red.) ogromnie nam pomogli. Bez nich Vanderbuyst byłby czymś zupełnie innym niż teraz. Nawet nasi techniczni, akustycy, znaczą dla nas bardzo wiele, są częścią całej drużyny. Jesteśmy szczęśliwi mając ich wokół siebie. W twoich usta brzmi to bardzo łatwo, nagranie tych płyt, zagranie tak wielu koncertów, tras i festiwali. Innym kapelom to się nie udało... Z jednej strony to całkiem proste, a z drugiej ciężkie do zrealizowania: zespół ma być w centrum zainteresowania, musisz się dla niego ostro poświęcać. Może brzmi to brutalnie, ale taka jest cała prawda. Jest to też powód, dla którego niektóre zespoły stoją w miejscu. Przecież nikt nie chciałby powiedzieć swojej dziewczynie, że nie przyjdzie na jej urodziny z powodu próby z zespołem (znowu!). Dla zespołu rzuciłem wiele razy pracę. Rzeczy tego typu nie czynią twojego życia łatwiejszym. Wydaje się, że brakuje wam tylko przypieczętowanie tego sukcesu. Dlaczego tego nie zrobicie? Nie powiedziałbym, że za tym tęsknimy. Czujemy się całkiem dobrze. Patrząc z perspektywy czasu to trochę osiągnęliśmy: cztery pełne albumy, wielokrotne trasy koncertowe, wielkie festiwale, ponad czterysta koncertów w dwudziestu dwóch państwach (włączając w to Japonię) itd. słowem - nie można narzekać. Jeśli masz na myśli koncerty na pełnych stadionach z afterami w basenach wypełnionych szampanem, pełnymi nagich kobiet i olbrzymimi ilościami kochanek, wtedy masz rację, tęsknimy. Jesteśmy jednak na tyle świadomi, że takie dni się już skończyły. Muza, którą gramy była popularna w latach 80-tych i 70-tych. Dzisiaj masz Shakirę, Taylor Swift, no i Slipknota. Rozumiemy to.

Ostatni wasz album "At The Crack Of Dawn" jak można było przypuszczać został przyjęty bardzo dobrze. Promocja, koncerty, wasza kariera szła cały czas do przodu i nagle, bach... wasze oświadczenie o rozwiązaniu zespołu. Gdy w innych zespołach zaczyna dziać się coś niedobrego, pojawiają się najpierw plotki, następnie wzajemne oskarżanie się stron konfliktu itd. A wy wspólne oświadczenie i po zawodach... Gdy nagraliśmy "At The Crack of Dawn" już wiedzieliśmy, że to będzie koniec, stąd tytuł. Jesteśmy ogromnymi szczęściarzami, że nasza przyjaźń przetrwała przez tyle długich lat. To trochę dziwne: ludzie zwykli potrzebować jakiegoś dramatu, żeby to zrozumieć, a przynajmniej zaakceptować rozpad. Lecz czasami prawda nie jest chaotyczna. Dla nas to słodkie pożegnanie, jak śpiewamy w ostatnim kawałku na "At The Crack of Dawn". Mimo wszystko, musicie wiedzieć, że dla waszych fanów to olbrzymi szok, bardzo trudny do przyjęcia i wytłumaczenia. Tak, bardzo mi przykro jeśli kogoś zawiedliśmy. Ale gdy rozmawiamy z fanami indywidualnie, wyjaśniając naszą decyzję - rozumieją nas. Niejeden nas zgnoił. Widziałem też łzy i spodziewam się zobaczyć ich więcej na naszych ostatnich gigach. Mamy dobre wspomnienia, takie je pozostawmy w pamięci. O tyle trudne do wytłumaczenia, że sami w oświad czeniu podkreślacie dotychczasowe osiągnięcia, dobrą atmosferę w zespole, wręcz przyjaźń, jest to trud no przyjąć nawet gdy tłumaczycie, że wybraliście inne wyzwania niż muzyka. W rzeczy samej, gdy to czytasz możesz pomyśleć: jeśli wszystko gra, skąd ten rozpad? Chcieliśmy to skończyć zanim będzie za późno. Chcieliśmy za tym zatęsknić. Niektóre zespoły grają póki nie zakończą z hukiem, ze względu na wzajemną nienawiść. Patrząc wstecz - mamy same dobre rzeczy do wspominania. Lubię używać analogii sportowej. W pewnym momencie jego kariera kończy się, nie dlatego, że nie może już więcej biec. Nie, po prostu nie potrafi robić tego na najwyższym poziomie, Robi krok w tył. Czujemy, że jesteśmy na najwyższym poziomie twórczym, nie wierzymy, że osiągniemy więcej, nie chcemy czekać na gorsze czasy. Powiedzcie wprost jakie to wyzwania? "Wyzwania" to zbyt duże słowo, ale nowe rzeczy wejdą na naszą ścieżkę. Jochem niedługo zostaje ojcem. Barry już jest zainteresowany nowymi projektami muzycznymi. W listopadzie wybieram się na pewien czas w podróż, a gdy wrócę mam zamiar nadrobić stracony czas w nauce. Są to rzeczy, których nie mogliśmy robić będąc w Vanderbuyst. W Polsce jest takie powiedzenie: "Jak nie wiadomo o co chodzi, to na pewno chodzi o pieniądze". Czy ten idiom pasuje do sytuacji, w której się znaleźliście? Nie założyliśmy tego zespołu z myślą o zarabianiu pieniędzy. W sumie to zainwestowaliśmy w niego sporo kasy, tyle ile był wart. Jeśli jesteś na trasie przez sto dni w roku, trudnym jest posiadanie stałej roboty. Więc muzycy ogólnie borykają się z problemami. Jeśli

VANDERBUYST

11


kasa byłaby motywacją, Vanderbuyst nigdy by nie powstało. Z drugiej strony potrzebujesz kasy na kupno instrumentu, dojazdu na gigi, wynajem obsługi dźwiękowej itd. Ta myśl przyszła mi też przy przeglądaniu materiałów o was. W jednym z wywiadów odnosiliście do wypowiedzi Gene Simmons'a i Dee Dee Snider'a o kondycji współczesnego rocka, gdzie byliście bliżej przyznaniu racji Simmons'owi, bowiem zwróciliście uwagę, że teraz mało młodych kapel rockowych/metalowych przyciąga tłumy na stadiony. W tej wypowiedzi przebija pewien żal, że los dobrych kapel takich jak Vanderbuyst to niewielki nakład płyt i granie w klubach, czasami zaś na festiwalach i co gorsza nie ma jak takiej doli zmienić... Myślę, że tym o czym chciałem wtedy powiedzieć, było to, że kiedyś wytwórnie wspierały swoje młode zespoły pod względem finansowym; więc muzycy mogli swój czas skupić na tworzeniu dobrych płyt, na ich promocji oraz na graniu tras koncertowych. Niestety zmieniło się to z bardzo wielu powodów. Teraz muzycy muszą płacić za wszystko: nagrywanie, koszty produkcji, trasy koncertowe, promocję, i wszystko inne. Pieniądze muszą skądś przychodzić, więc muzyk zatrudnia się gdzieś, aby zapłacić rachunki i wesprzeć zespół finansowo. Ludzie wciąż chcą muzyki dobrej jakości i zespołu, który gra po sto koncertów rocznie. To niełatwa rzecz. Tylko kilka niezależnych zespołów potrafi to sobie zapewnić. Rok 2015 to data pożegnania się zespołu z fanami. W planach macie jeszcze kilka koncertów. Każdy zespół z krwi i kości posiada w swojej dyskografii album koncertowy. Moim zdaniem powinniście wywiązać się z tego zadania i wydać jeszcze taki album w formie audio i DVD. Planujecie coś takiego? Moim zdaniem powinniście o tym pomyśleć... Zgadzam się, album koncertowy skompletowałby naszą twórczość. Na pewno zamierzamy nagrać kilka ostatnich koncertów z września, więc będziemy mieli wystarczająco dużo materiału do wydania koncertówki. Nie zapominaj o Youtube. Jest mnóstwo fanów, którzy wrzucają filmiki z koncertów do sieci. Dobra, to nie jest to samo, ale mamy tu do czynienia ze świetną dokumentację. Koncerty wielu zespołów, które opuściłem, bo nawet nie było mnie na świecie, mogę obejrzeć w domu i cieszyć się nimi w ten sposób. Bakcyl, pasja, jakim jest muzyka to coś o czym bardzo trudno zapomnieć. Przykładów jest bardzo wiele, chociażby reaktywujące się zespoły z nurtu NWO BHM. Nie sądzę abyście i wy z tego się wyzwolili. Nie lepiej przemyśleć sprawę i zbudować sobie życie tak jak w wypadku zespołu Tankard, gdzie muzycy prowadzą normalne, życie, mają rodziny, pracę i swój zespół, na który przeznaczają konkretny czas... Osobiście nie mam z tym problemu, umiem zrezygnować ze swoich wyborów. Jestem bardzo rozsądnym człowiekiem. To rzadkie, aby robić powroty dla wyższych celów. Nigdy nie przywróciłbym Vanderbuyst by zarobić trochę pieniędzy. Jeśli chce dobrze spędzić czas z Barrym i Jochemem, moglibyśmy sobie posurfować w weekend albo coś w tym stylu. Nie ma niczego bardziej rozczarowującego od starych pierdów próbujących ponownie zdziałać coś na scenie, mających trudy z zaśpiewaniem swoich 30-letnich kawałków, dla kasy i sławy. Tylko kilka zespołów potrafi robić to z klasą; nie jesteśmy jednym z nich. Nie bylibyśmy w stanie zagrać kawałków Vanderbuyst lepiej, niż robimy to teraz. Nie byłoby to niczym oprócz sporego rozczarowania i obrazy dla fanów. Dajemy z siebie wszystko co mamy w tej chwili! Moja ostatnia próba przekupienia was i odwiedzenia od podjętej decyzji. Kiss od lat jest w trasie pożegnal nej, więc czemu i wy nie skorzystalibyście z dobrego wzorca na pożegnanie się z fanami... (Śmiech), wiem, że Kiss, Judasi i Scorpions robią te wieczne, niekończące się trasy. To są wielkie instytucje, które mają do prowadzenia spory biznes. Zaprzedali swoje dusze diabłu i nie mają odwrotu, nawet jeśliby chcieli. Bardzo kochamy naszych fanów i zawsze wiedzieliśmy, że bez nich bylibyśmy niczym. Ale dla nich chciałbym być szczery, dlatego powiem: nie czekajcie do grudnia. Michał Mazur Tłumaczenie: Łukasz Brzozowski, Anna Kozłowska

12

VANDERBUYST

domysły skąd czerpał natchnienia. "In Dutch" przygotowany został na starą modę. Jak już wspomniałem zawiera osiem utworów, napisanych na równym poziomie, w old-schoolowym stylu i zamyka się w granicy trwania longplaya (około 40 minut), także nie pozwala znudzić się muzyką. "In Dutch" to solidny album i jasny punkt w całym nurcie Nowej Fali Trtadycyjnego Heavy Metalu. Vanderbuyst - Flying Dutchmen 2012 Van

Vanderbuyst - Vanderbuyst 2010 Van

Debiut Holendrów wprowadza nas w oldschool, który różni się od tego z czym kojarzymy tradycyjny heavy metal. Muzycy - Barry van Esbroek (perkusja), Willem Verbuyst (gitary) i Jochem Jonkman (wokal, gitara basowa) - wybrali sobie styl, który wywodzi się z lat siedemdziesiątych, gdzie prym wiedzie ciężkie granie, a to co znamy z lat osiemdziesiątych dopiero raczkuje. Pełno w nim klimatów z UFO, Kiss, Triumph, Rainbow, Y&T ale także są pewne odniesienia do Saxon, Judas Priest czy Iron Maiden. Jednak to co łączy oba środowiska, to niewątpliwe wpływy tego, co robiło kiedyś Thin Lizzy. Właśnie ta inspiracja w muzyce tego zespołu jest dla mnie najbardziej czytelna. "Vanderbuyst" zawiera pięć konkretnych, dynamicznych i skondensowanych studyjnych kawałków. Myślę, że za parę lat będą brzmiały równie klasycznie, jak te do których się odnoszą. Choć są proste, to mają świetne pomysły muzyczne oraz melodie. Jedyny minus, to taki, że mimo niewątpliwych walorów, żaden z tych kawałków nie jest hitem na miarę chociażby takiego "The Boys Are Back in Town". Brak takiego rasowego przeboju kładzie się cieniem na całą karierę Vanderbuyst, bowiem albumy tego zespołu słucha się z dużą przyjemnością, często się do nich wraca, ale trudno sobie zanucić pod nosem, którykolwiek z usłyszanych kawałków. Wracając do debiutu uzupełniają go dwa koncertowe nagrania. Uwagę zwraca cover UFO, "Rock Bottom". W wykonaniu Holendrów jest on rozbudowany o ich improwizacje oraz solo perkusyjne. Szczególne zainteresowanie budzi improwizacja, zupełnie zapomniany środek wyrazu przez młodych muzyków. Ogólnie dobry debiut zapowiadający niezły zespół. Vanderbuyst - In Dutch 2011 Van

Vanderbuyst kontynuuje to co rozpoczął na debiucie. Każdy z ośmiu kawałków to wciąż dynamiczny i skondensowany heavy metal z korzeniami w latach siedemdziesiątych. Inspiracje od początku są jasne, lecz interpretacja Holendrów, nadaje ich muzyce świeżości i indywidualnych cech. To jak spełnienie snu i marzeń każdego młodego zespołu grającego w stylu staro-szkolnym. Muzycy coraz lepiej czują się w wybranej przez siebie skórze. Z każdą nutą czuć ich duży potencjał muzyczny, oraz że zespół ma jeszcze wiele do zaproponowania. Kompozycje nadal są intensywne, uzbrojone w konkretny riff, pomysł muzyczny i melodię. Słuchaczowi nic nie pozostaje, jedynie ćwiczyć kark lub przytupywać nóżką. Wraz ze znajomością z debiutem pojawiły się pewne myśli, do których nie miąłem przekonania. Te same odczucia towarzyszyły mi przy odsłuchu "In Dutch". Nadal nie mam do nich pewności, ale może ułatwią opis i zrozumienie tej bardzo ciekawej grupy. Co do kompozycji. Niekiedy mam wrażenie, że kawałki są zbudowane podobnie do utworów Raven. Natomiast sposób śpiewania Jochem'a Jonkman'a czasami przypomina mi to, co robi Peter "Peavy" Wagner, bo z Phil'em Lynott'em nie ma to nic wspólnego. Mam nadzieję, że nie namieszałem w waszych głowach, bowiem Vanderbuyst ogólnie odbiega od tego co robi Raven i Rage. Na pewno nie jest to ujmą dla Holendrów. Jeszcze trochę o Willem'ie Verbuyst. To oczywiście postać centralna kapeli, to on głównie dostarcza muzykę i teksty. Niemniej jest znakomitym gitarzystą, którego inspiracje skierowane są w równie stare czasy jak muzyka Holendrów. W grze Willem'a można znaleźć echa gry Jimi'ego Hendrix'a, Uli Jon Roth'a i Ritchie Blackmore'a. To z pewnością jego "szkoła" na tym instrumencie. Nie sili się on jednak na jakieś wierne odgrywanie patentów mistrzów, ale po prostu gra po swojemu, pozwalając na

Jak dla mnie "Flying Dutchmen" to najlepsze dokonanie Holendrów. Produkcja Vanderbuyst zawsze była klarowna, w tym wypadku wskoczyła jeszcze o poziom wyżej. Kolejną odrobinę szlachetności nabrało brzmienie instrumentów. Stracił na tym pewien brud słyszany na poprzednich albumach, ale ogólnie muzyka zespołu zdecydowanie zyskała. Kompozycje są stanowczo bardziej dopracowane, powoli zaczynają nabierać wyrazu, do którego zespół dążył, a czego niedościgłym wzorcem są najlepsze dokonania Thin Lizzy. Melodie są zdecydowanie wyraźniejsze. Można pomyśleć, że to kolaboracja z komercją, ale to błędne rozumowanie, bo Vanderbuyst ciągle gra w old-schoolowym stylu na pograniczu hard rocka i heavy metalu z lat siedemdziesiątych (plus parę innych naleciałości). Owszem staro szkolne granie ma jakąś tam popularność, ale w żaden sposób nie można nazwać tego nurtu komercyjnym. Za to trio z Holandii jest bardzo blisko dopracowania się pierwszych swoich przebojów. Kandydatami są na pewno dynamiczne "Waiting In The Wings", "Never Be Clever" i "Welcome To The Night". Niewiele brakuje też wolniejszemu "Give Me One More Shot", którego początek kojarzy mi się z Led Zeppelin. O dziwo, pozostałe utwory z "Flying Dutchmen" również bardziej wpadają w ucho, niż kawałki z dwóch poprzednich albumów. Mimo tak oczywistych melodii nie sądzę aby ktoś usłyszał Vanderbuyst w radio (no chyba że w rodzimej Holandii). Za to pewnie cieszyli się ci co chodzą koncerty, bowiem z pewnością wszystkie te nagrania znakomicie sprawdzały się na deskach sceny. Niestety z końcem tego roku będzie to trudno zweryfikować. Vanderbuyst - At The Crack Of Dawn 2014 Van

Na tym albumie klarowność pozostaje ale wraca moc jeszcze potężniejsza - i melodyjność znana z dwóch pierwszych albumów. Generalnie wraz z tym albumem styl Vanderbuyst krzepnie i staje się tworem, który zaczyna byt własnym życiem. Każdy kolejny album, który stworzyliby Holendrzy byłby pochodną właśnie od "At The Crack Of Dawn". Brzmienie, produkcja, kompozycje, sposób grania, to byłaby kontynuacja tego co na tym albumie zostało zarejestrowane. Byłoby, albowiem zespół postanowił rozwiązać się i zająć się innymi wyzwaniami. To bardzo zaskakująca decyzja, gdyż Holendrzy przez te kilka lat zgromadził dość sporą gromadkę, która sekundowała im w ich poczynaniach. W kolejnych latach z pewnością nadal by asystowała. Tym czasem tytułowy "At The Crack Of Dawn" to w pełnej krasie Vanderbuyst, bardzo intensywna kompozycja, z ciekawym, riffem, melodią i pomysłem muzycznym, nasycona hard rockiem i heavy metalem z lat siedemdziesiątych. Takich kawałków jest zdecydowana większość, a wręcz stanowią one trzon muzyki z "At The Crack Of Dawn". W tym tłumie wyróżniają się - nie koniecznie na korzyść - "Girl In Heat", która próbuje nawiązać do melodyjności i przebojowości z poprzedniego albumu, "In The Dead Of Night" choć w konwencji większości kawałków, to przełamuje się ciekawszą melodią i klimatycznym przejściem w środku kompozycji oraz wolny i balladowy "Sweet Goodbyet". Jednak na przebój tego krążka typowałbym "Lost In Discotheques", który utrzymany jest w standardach obowiązujących w czasie tej sesji. Słuchając "At The Crack Of Dawn" oraz mając w pamięci, to co band zrobił na poprzednich krążkach, aż trudno uwierzyć, że nie zdołamy się przekonać, jak potoczy się dalej kariera Holendrów. Vanderbuyst dojrzał i wszystko miał przed sobą, prawdopodobnie właśnie teraz muzycznie miał najwięcej do powiedzenia. Dla fanów tej kapeli nastał najtrudniejszy okres, muszą zrobić wszystko, aby pamięć o Vanderbuyst nie przeminęła bez powrotnie. Bo pocieszenie na pewno będzie można znaleźć, chociażby w najnowszym albumie Black Trip, "Shadowline"... \m/\m/


Chyba trafiliśmy na niezłych szaleńców. Pamiętacie kiedy Majesty zmieniło szyld na Metalforce? Muzycy nie chcieli mówić o powodach, ale chętnie opowiadali, że dostali olśnienia i misję stworzenia Metalforce. W przypadku Hammer King mamy chyba podobną sytuację. Muzycy grali wcześniej w Ivory Night, wydali pod tym szyldem trzy krążki. Teraz przybrali pseudonimy, uznali, że są bardami piszącymi pieśni pochwalne na dworze Króla Młotów i wydali debiutancką płytę.

prawny debiutancki album. Zaczęliśmy aktywnie pracować dla Króla w 2013 roku, musieliśmy dobrać nowe towarzystwo, które nas miało otaczać. Pracujemy w Saint-Tropez, gdzie znajduje się zamek Rockfort, należący do Króla. Nasz drugi dom mieści się w Niemczech, więc mamy tu nowy zespół bez żadnej przeszłości. Król nie pozwala nam mieć przeszłości. Liczy się tylko On. Ale mając doświadczenie, wiedzieliśmy dokładnie czego chcemy i z kim chcemy pracować. Wybraliśmy Greywolf Studios. Charles Greywolf jest świetnym realizatorem dźwięku (i muzykiem Powerwolf - przyp. red.)

wali. Domyślam się, że planujecie wykorzystać te występy jako główną promocję nowego materiału? Oczywiście chcemy zagrać najwięcej koncertów jak się da. Uwielbiamy być na scenie oraz słyszeć jak ludzie śpiewają z nami. Utwory takie jak "Chancellor Of Glory" muszą być grane na żywo, bo wtedy brzmią jeszcze potężniej. Jak powiedziałaś, heavy metal to muzyka do grania na żywo. Hammer King to zespół, który musi grać na żywo, scena jest dla nas naturalnym miejscem, tak samo jak zamek Rockfort w Saint-Tropez. Wiesz, że na scenie nosimy te same szaty co i w zamku?

Stylistykę Hammer King określacie jako "true metal". Słychać jednak, że stylistycznie to bardzo europejski "true metal", zbliżony bardziej do Majesty, Hammerfall, Wizard i Stormwarrior niż do Manowar. Pozwól, że to ja zapytam - kto był inspiracją dla Majesty i Hammerfall? Kto był inspiracją dla Iron Maiden? Wszystkie te zespoły inspirowały się innymi wykonawcami, każdy inspiruje się muzyką innych. Nie mamy dosłownych naleciałości, bo gramy własną muzykę. Król pisze utwory, Król jest inspiracją dla siebie samego.

Właśnie się dowiedziałam. Wasze teksty opanowały słowa o majestacie, potędze i władaniu. Podejmując decyzje o pisaniu tego typu tekstów, nie obawialiście się, że będziecie powielać wiele innych płyt? Nikt dotąd nie śpiewał o Jego Wysokości Królu

Młot, z którym pozujecie na zdjęciach promocyjnych przypomina nieco młot Thora z wersji komik sowej... Młot Thora jest drugim najmocniejszym młotem, zaraz za młotem Króla Młotów. Zostały wykute w tym samym ogniu, z tej samej stali, a ich rękojeści

Z wizytą u Króla Młotów

HMP: Przyznam, że po raz pierwszy spotkałam się z Waszym zespołem. Wiem jednak, że wszyscy członkowie tworzyli niegdyś Ivory Night. Jak to się stało, że porzuciliście Ivory Night i założyliście zupełnie nowy zespół? Titan Fox: Cześć, Katarzyna, to dla mnie wielka przyjemność móc z Tobą rozmawiać. Oczywiście, że nigdy dotąd nie słyszałaś Hammer King, ponieważ to pierwszy wypuszczony przez nas album. Pomimo faktu, iż Jego Wysokość Król Młotów (ang. Hammer King - przyp. red.) założył zespół w 1978 roku., postanowił on poczekać na odpowiedni moment, aby uderzyć w scenę metalową z debiutanckim albumem. A teraz nadszedł ten czas, "Kingdom of The Hammer King" został wydany i recenzje są doskonałe! Pewnie mogłaś coś o nas poczytać, jednak Król nie pozwala nam posiadać przeszłości. Oddaliśmysię grze dla Króla i nic więcej się nie liczy. Jako Patrick Fuchs grałesz także w zespole Rossa the Bossa. Twoja gra u boku znanego, wręcz legendarnego muzyka pomaga Wam w promocji Hammer King? Tak, zgadza się. Ross The Boss grał kiedyś z wokalistą o imieniu Patrick Fuchs. Słyszałem o nim i wydawał się być całkiem niezły, ale na pewno nie jest tak dobry jak ja (Titan Fox to pseudonim Patricka Fuchsa - przyp. red.). Mimo wszystko, jestem bardzo zadowolony, że Ross pomógł nam iść do przodu z Hammer King, pochlebnie się o nas wyrażając i robiąc Królowi reklamę w wytwórniach. Ross jest doskonałym gitarzystą, który miał spory wpływ na moje granie. On nigdy się nie popisuje i nigdy nie gra za dużo, tylko tyle, ile czuje, że powinien. Spróbowałem tego samego na "Kingdom of The Hammer King". Gdy Król usłyszał moje solo w utworze "Glory To The Hammer King", zaprosił mnie na ucztę i poczęstował homarami i bardzo starym winem. Ponoć dzikie winorośle dają najlepsze wino, wiesz? Ale również Gino Wilde, najbardziej ponadczasowy gitarzysta wszystkich światów, został bardzo hojnie potraktowany przez Króla. Posłuchaj tylko jego solo w "I Am The King", a będziesz wiedziała skąd nasz władca czerpie przyjemność. Z kolei Kalle Keller grał przez jakiś czas w Palace. Muszę przyznać, że kiedy wychodziła "Black Sun" byłam nią naprawdę zachwycona. Co prawda musiałabym ją teraz sobie odświeżyć, żeby sprawdzić czy dalej robi na mnie wrażenie, ale dzięki temu wciąż mam do Palace sentyment. Jak długo Kellerowi udało się grać w Palace? W kole reinkarnacji mówi się, że K.K. mógł być byłym basistą Palace (K.K. to z kolei pseudonim Kallego Kellera, basisty Palace - przyp. red), ale kto może to udowodnić? Są dobrymi przyjaciółmi. Z radością mogę powiedzieć, że teraz K.K. gra w najbardziej ekskluzywnym pałacu ze wszystkich - zamku Rockfort. On, wraz z Dolphem A. Macallanem, tworzy doskonałą sekcję rytmiczną, z dobrym groovem i uderzeniem. A Dolph jest Strażnikiem Graala Whisky - jak on to robi? Wasza płyta jest bardzo chwytliwa i pełna hymnów stworzonych do śpiewania na żywo. Rze-czy wiście pisaliście ją z myślą o graniu koncertów? W końcu koncert to najbardziej naturalne środowisko dla heavy metalu (śmiech). Tak właśnie! Z tego co się orientujemy, Król chciał album pełen utworów do grania na żywo. Zagraliśmy do tej pory kilka koncertów i, jeśli mam być szczery, wszystkie wypadają świetnie na scenie! Pytam też w tym kontekście, że już teraz macie zaklepane koncerty podczas kilku wakacyjnych festi -

Foto: Hammer King

Młotów! Król wybrał nas, aby opowiadać jego dzieje i śpiewać o jego bitwach i zwycięstwach. Oczywiście były już albumy o władzy, sile i dominacji, ale to wszystko była fikcja. My śpiewamy o Królu Młotów, nasze opowieści są prawdziwe.

zostały wyrzeźbione z tego samego drewna. Są spokrewnione, to prawda, ale młot naszego Króla został skąpany w krwi, whisky i francuskim serze. To sprawia, że jest lepszy. Bez urazy dla Thora, on też całkiem daje radę.

Czyli "Kingdom of the Hammer King" jest płytąkonceptem? Jak już powiedziałem, śpiewamy o Królu Młotów, naszym duchowym przywódcy. Opowiadamy Jego historie, ale "Kingdom of The Hammer King" nie jest do końca albumem koncepcyjnym. To księga pełna historii i jestem przekonany, że Król opowie nam ich o wiele więcej do wykorzystania na następnej płycie. Może nawet nagramy album koncepcyjny w przyszłości? Płytę o morskich wyprawach Króla, na przykład.

Jak widzicie swoją przyszłość? Planujecie nagrywać zarówno z Ivory Night i z Hammer King czy skupić się obecnie na tym drugim zespole? Tak jak mówiłem, Król nie pozwala nam być w żadnym innym zespole niż Hammer King. Król zarządził też, że nigdy wcześniej nie byliśmy w żadnym innym zespole. Nie mamy wyboru - musimy Mu służyć tak długo, jak On sobie tego życzy. Zaczęliśmy prace nad drugim albumem. Utwory Króla są potężne i doskonałe. Nie możemy doczekać się aż je nagramy! Niech żyje Król!

Z tekstami o potędze idealnie koresponduje brzmie nie Waszej płyty. Jest jednocześnie przejrzyste, a z drugiej strony mocne. W jaki sposób udało Wam się je uzyskać? Fakt, że Hammer King to tak naprawdę nie jest debiut (zważywszy Wasza karierę w Ivory Night) i doświadczenie wpłynął na jakość brzmienia i produkcji? Król Młotów wybrał nas, ponieważ jesteśmy doświadczonymi muzykami. Ale jest to nasz pełno-

Dzięki za poświęcony nam czas! Wszystkiego dobrego! Dziękuję bardzo za wywiad i duże wsparcie! Mam nadzieję, że niebawem zagramy w Polsce. Niech Bóg pobłogosławi Króla, a Król Ciebie. Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Anna Kozłowska, Oskar Gowin

HAMMER KING

13


W Polsce też mamy fajny heavy metal! Nazwa zespołu co prawda obiła mi się wcześniej o uszy, jednak sceptycznie podchodziłem do tej formacji. Po pierwszym przesłuchaniu albumu "Popioły Wiar" , byłem w niemałym szoku i wielki uśmiech zawitał na mojej twarzy. Na to czekałem od dawna. W końcu jakiś porządny, kopiący dupsko, tradycyjny heavy metal, mocno osadzony w klimacie Kata! Właściwie w muzyce Młota wszystko się zgadza… Jest nowa nadzieja na odrodzenie naszej rodzimej sceny. Zapraszam na wywiad z sympatycznymi członkami zespołu…

HMP: Witajcie Panowie. Po pierwsze gratuluję bardzo udanego debiutu! Powiedzcie na wstępie: skąd wyście się w ogóle urwali? Andrzej Roczniak: Z Polski... Otwartej na dobre wpływy muzyczne Zachodu. Dawid Siwecki: Konkretnie z Pionek i GarbatkiLetnisko - dwóch miejscowości leżących nieopodal siebie, otoczonych piękną, malowniczą Puszczą Kozienicką. Dominik Niemirski: No ja osobiście pochodzę z Suskowoli, drobnej miejscowości położonej niedaleko Pionek, jednak wcale niemniej malowniczej od pozostałych. Słuchając "Popiołów Wiar" nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że jedną z Waszych wspólnych fascynacji jest Kat. Czy mam rację? Andrzej Roczniak: Zdecydowanie tak, aczkolwiek nie jedyną...

nacje jako zespół? Andrzej Roczniak: Każdy zapewne ma "swoje". Ja nie będę oryginalny - Iron Maiden, Saxon, Helloween. Niemalże cała NWOBHM. Dawid Siwecki: KAT, TSA, Turbo, Dragon, Destroyers, Black Sabbath, Dio, Judas Priest, Manowar, Kreator, Megadeth… Ogólnie, muzyka metalowa lata 80-te. Dominik Niemirski: Ja to nawet nie będę wymieniał swoich fascynacji bo jeszcze pomyślicie, co koleś słuchający takiej muzy robi w takiej kapeli? (śmiech) Wasz debiut zdobi fantastyczna okładka. Moglibyście coś więcej o niej powiedzieć? Kto jest autorem, czyj był pomysł? Paweł Zagórski: Okładką zajęliśmy się jeszcze w wakacje, mieliśmy ogólny zarys jak powinna wyglądać ale ciężko było nam przedstawić swoją wizję w klarowny sposób. Wcześniej jeszcze zmienialiśmy tytuł płyty bo poprzednie propozycje nie wszystkich satysfakcjonowały. W pewnym momencie Dominik zaproponował zrobienie okładki naszej dobrej koleżance, która usiadła do tego tematu i… w parę godzin machnęła taki artwork, że nam kapcie spadły! Wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że to jest zajebiste dzieło sztuki i od

Foto: Młot Na Czarownice

14

Dominik Niemirski: Chłopaków pewnie tak. Ja osobiście czerpie inspiracje od innych kapel, aczkolwiek porównanie do Kata jest dla nas niezwykle miłym komplementem. Paweł Zagórski: Jest nam bardzo miło gdy publiczność wspomina, że czuć w naszej muzyce katowski klimat. Może dlatego gdy graliśmy przed Katem mieliśmy tak świetne przyjęcie. Dawid Siwecki: Pierwsze dźwięki "katowskiej" nuty, które usłyszałem jako młody człowiek, wyryły trwałe piętno w mojej zbuntowanej duszy. Była to płyta "666". Im dłużej wsłuchiwałem się w teksty Romana tym bardziej byłem przekonany, że idą one w parze z moimi poglądami. Do tej pory mam wielki szacunek do całej twórczości Kata (oczywiście tego "słusznego i prawdziwego" ).

razu chcieliśmy użyć go do ozdobienia naszej płyty. Autorką okładki jest Gosia Furga (Rysaa ART). Mamy nadzieję, że będziemy z nią współpracować przy kolejnych krążkach. Dawid Siwecki: Gosia to dziewczyna pewna siebie o niebywałej wyobraźni i wrażliwości artystycznej. Wystarczyło podać jej tytuł płyty a ona zinterpretowała go po swojemu i od razu trafiła w nasze gusta. Nikt nie protestował ;) Dominik Niemirski: Myślę, że Gosia się nie obrazi jeśli zaniecham dalszej wazeliny na ten temat. Chociaż nie… sam sobie nie wybaczę jeśli tego znów nie powiem: To najlepszy prezent jaki mogliśmy dostać jako kapela. Lepszego debiutu nie mogliśmy sobie wymarzyć. Jeszcze raz dziękuję za to w imieniu swoim oraz chłopaków.

Dość oczywiste pytanie, ale jednak bardzo istotne… Z jakich innych zespołów czerpiecie jeszcze fascy -

Na uwagę zasługują bardzo ciekawe teksty. Kto jest

MLOT NA CZAROWNICE

ich autorem i co jest inspiracją do ich tworzenia? Dawid Siwecki: Dzięki! Tak się składa, że to ja jestem odpowiedzialny za warstwę liryczną Młota. Moje teksty są inspirowane mitologią, głównie słowiańską ale nie tylko. Zawsze lubiłem baśnie i legendy, ciekawiły mnie mityczne stworzenia, hybrydy - na wpół ludzkie na wpół zwierzęce postacie… Fascynuje mnie związek człowieka z naturą. Czasem w tekstach zdarza mi się personifikować zjawiska naturalne czy też pewne ludzkie zachowania lub stany umysłu, tak jak to bywa w mitach i legendach. Czerpię też inspiracje z tak zwanych świętych ksiąg (Biblii czy Bhagavad-gity), które również traktuję jako mitologię. Czytuję czasami literaturę o tematyce ezoterycznej (Aleister Crowley, La Vey), fantasy (np. Juraj Cervenak, Andrzej Ziemiański) Czasem jest to poezja (Rolicz-Lieder, Coleridge, Norwid, Leopold Staff np. "Pieśń wysokiego wichru"). Macie swojego głównego kompozytora, czy staracie się rozkładać obowiązki tworzenia mniej więcej po równo? Jak w ogóle wygląda u Was proces tworzenia nowych kompozycji? Andrzej Roczniak: Z tym bywa rożnie. Czasem ktoś przyniesie gotowy pomysł wymagający jedynie małych korekt, a czasem "od zera" dźwięk po dźwięku każdy dorzuca coś od siebie. Dominik Niemirski: Stare kawałki są głównie stworzone przez Krzyśka, Dejffa oraz ówczesnych członków Fantasmagorii, jednak do aranżacji znajdujących się na płycie, każdy dorzucił swoje dwa grosze. Natomiast jeśli chodzi o tworzenie nowych numerów, to sprawa zwykle wygląda tak: któryś z nas siedząc w domu i dłubiąc na gitarze w końcu wydobywa riff, który według niego jest "zajebisty". Jeśli na próbie, projekt ten zostanie zaakceptowany przez "komisję", to automatycznie staje się nowym członkiem naszej wesołej rodzinki. Z moich dociekań wynika, że debiut zaczęliście nagrywać już dość dawno temu. Dlaczego tak długo czekaliśmy na finalny produkt? Paweł Zagórski: Uściślając, sesja nagraniowa została podzielona na dwie części. W pierwszej kapela nagrała "Młota Na Czarownice" i "Przedwiosenny Świt", następnie po kilku miesiącach przerwy weszli do studia i zarejestrowali resztę materiału. Potem przez parę miesięcy powoli miksowaliśmy płytę, w międzyczasie doszło do dwóch zmian w składzie co ostatecznie doprowadziło do zakończenia prac nad płytą latem 2014 roku. Następnie jesienią szukaliśmy wydawcy i po paru miesiącach ciszy postanowiliśmy zaprosić do współpracy sponsorów i tak oto w styczniu mieliśmy potwierdzoną informację, że "Popioły Wiar" na pewno ujrzą światło dzienne. A dalej poszło z górki, może cały proces nieco się przeciągnął, ale w naszym przypadku gdy obiektywnie rzecz biorąc nie jesteśmy tak rozpoznawalni jak największe polskie kapele, to nie robi różnicy czy płyta zostałaby wydana w lutym czy w czerwcu. Taki sam wysiłek w promowanie płyty musimy włożyć teraz, jak i musielibyśmy włożyć wtedy. Muzyka sama się obroni i z tego założenia wychodzimy. Czy jesteście zadowoleni z ostatecznej wersji albumu? Paweł Zagórski: Ogólnie rzecz biorąc - tak. Ale osobiście byłbym bardziej zadowolony, gdyby płytę nagrał cały obecny skład. Dominik Niemirski: Eee tam... zawsze może być lepiej i zawsze może być gorzej. Ja tam jestem bardzo zadowolony z finalnej wersji naszego albumu i cieszę się, że został nagrany tak jak teraz. Każdy z nas przy tym wiele się nauczył, co z pewnością przyniesie owoce przy kolejnych krążkach. Serdecznie pozdrawiam Mielonego, który tak wiele włożył w powstanie tej kapeli. Gdyby nie on, to sam nie wiem kiedy w końcu zebralibyśmy się by wejść do tego studia (śmiech) Kto jest odpowiedzialny za brzmienie "Popiołów Wiar"? Andrzej Roczniak: Najprościej było by powiedzieć skład który nagrywał w studio, jednakże nie można zapomnieć o roli realizatora odpowiedzialnego za miksy i montaż… Każdy zgodzi się chyba, że brzmienie końcowe płyt to w dużej mierze i zasługa studia. Tak więc jeśli płyta się podoba to duże brawa należą się kolegom ze studia "Demontażownia". Paweł Zagórski: Za brzmienię odpowiadali Mateusz Bieńkowski i Damian Biernacki ze studio "Demontażownia" oraz Młot Na Czarownice. Każdy z zespołu miał możliwość zgłoszenia sugestii co powinno być zmienione. Macie intrygującą nazwę. Skąd pomysł, aby w ten


Foto: Młot Na Czarownice

nietypowy sposób nazwać kapelę i co ta nazwa oznacza? Dawid Siwecki: Pomysłów na nazwę było wiele, jednak Młot Na Czarownice, chociaż dość kontrowersyjny i nie wszyscy zaakceptowali go od razu to został ostatecznie zatwierdzony przez grupę. I całe szczęście bo tak jak od początku twierdziłem, jest to nazwa dość mocna i dobrze pasująca do kapeli heavy metalowej. Młot Na Czarownice nawiązuje do XV wiecznego podręcznika łowców czarownic Malleus Malleficarum. Dla nas tytułowy młot jest symbolem buntu przeciwko piętnowaniu wszelkiej odmienności. My jesteśmy medium, narzędziem, w rękach czarownic, które obróci się przeciwko ich oprawcom. Płyta wychodzi 1 czerwca 2015 roku. Jak wygląda sprawa wydawcy i dystrybucji? Macie jakiś kontrakt czy wydajecie album własnym sumptem? Paweł Zagórski: Album wydaliśmy sami z pomocą sponsorów, a dystrybucją zajmujemy się również samodzielnie. Można śmiało stwierdzić, że od momentu wbicia pierwszego śladu bębnów do chwili odpakowania kartonów z płytami mieliśmy prawie stu procentowy wpływ na procesy nagrań i wydania. Jak będziecie promować płytę? Jakaś trasa, może teledysk? Andrzej Roczniak: Wszędzie gdzie się da. A możliwości są znacznie większe niż powiedzmy 10-20 lat temu. Na pewno Internet! Potencjał promocyjny tego medium jest nieograniczone, ale będziemy się starali dotrzeć i do rozgłośni radiowych, do prasy… Paweł Zagórski: Oczywiście oprócz mediów będziemy jak najwięcej koncertować. Będzie to raczej kilka pojedynczych koncertów niż trasa w ścisłym tego słowa znaczeniu. Chcemy pojawić się w miejscach gdzie jeszcze nie graliśmy, a jest tego trochę… Gdzie najczęściej koncertujecie i z jakim przyjęciem się spotykacie? Paweł Zagórski: Najczęściej gramy na Mazowszu. Zespół od momentu powstania koncertował wyłącznie lokalnie, następnie w trakcie nagrań "Popiołów Wiar" zaczęliśmy pojawiać się w nowych miejscach. Publiczność odbiera nas bardzo pozytywnie, zawsze po koncercie podchodzą do nas osoby zainteresowane naszą płytą. Wreszcie mają możliwość ją zakupić. Dominik Niemirski: Najmilej wspominam momenty kiedy po koncertach siadam sobie z Dejffem do stolika przy piwku i wówczas podchodzą do nas randomowe osoby, które wypytują skąd myśmy się urwali i dlaczego jeszcze tak mało o nas słychać (śmiech) to niezwykle budujące. No ale chyba wszyscy się ze mną zgodzą, że największy ogień na koncertach dają nam kawałki wspólnie wyśpiewane z publiką (śmiech) Co według was sprawia, że Młot Na Czarownice to zespół, na który powinno się zwrócić uwagę? Dominik Niemirski: No cóż za pytanie... oczywiście, że z powodu zajebistego basisty!! Nie no, a tak serio to reszta składu też jest spoko (śmiech). Paweł Zagórski: Młot Na Czarownice jest charakterystyczny na swój sposób. Pomimo usytuowania naszej muzyki w klasycznym metalu, który według wielu osób

jest gatunkiem, w którym nie można niczego nowego powiedzieć - my staramy się ten stereotyp przełamać. Poza tym nasze brzmienie nie jest osadzone w obecnych czasach co może nas w pewien sposób wyróżnić spośród innych zespołów. Jak oceniacie obecną kondycję heavy metalowego grania na świecie i u nas w Polsce? Paweł Zagórski: W Polsce mamy masę rewelacyjnych kapel i utalentowanych muzyków, ale brakuje pieniędzy. Zagranie koncertu na drugim końcu Polski to świetne doświadczenie, ale druga strona medalu jest taka, że muzycy muszą na ten drugi kraniec kraju jakoś dotrzeć, zagrać, przeżyć tam i wrócić do domu. Jeżeli nasz rynek koncertowy będzie opierał się na graniu za darmo lub bez żadnych gwarancji chociaż częściowego zwrotu kosztów, to w końcu część kapel padnie. I z drugiej strony powinniśmy przynajmniej w pewnym stopniu ograniczyć organizację niebiletowanych koncertów. Polacy powinni się w końcu nauczyć, że sztuka kosztuje. Nie mamy jako Naród szacunku do dóbr intelektualnych. Natomiast poza naszym podwórkiem wydaje się nam, że jest lepiej, są ogromne festiwale (które też w końcu zaczęły się i u nas) i jest spora chęć promowania takiej muzyki i potrzeba jej obecności w życiu publicznym. U nas jest z tym trochę na odwrót nadal w polskim społeczeństwie panuje stereotyp "zła" wynikającego z tego typu stylistyki, satanizmu, manipulowania młodymi ludźmi itd. Nie rozumiemy w jaki sposób granie może mieć szkodliwy wpływ? Czy przywiązujecie wagę do image'u scenicznego? Może macie jakieś specjalne stroje lub gadżety na scenę? Dominik Niemirski: Powoli, stopniowo zaczynamy wprowadzać takie elementy do naszych występów... ale nie wyprzedzajmy faktów (śmiech). Gdzie można nabyć wasz krążek? Paweł Zagórski: Za pośrednictwem naszej strony internetowej www.mncband.pl i naszego profilu na facebooku. Dzięki za wywiad. Z mojej strony życzę wam powodzenia i trzymam kciuki za rozwój kariery. Do was należą ostatnie słowa… Dominik Niemirski: Wypadałoby rzec w tym momencie coś mądrego.. zatem rzeknę: serdeczne dzięki za doczytanie tego wywiadu do końca! Pozdrowienia dla najwytrwalszych! (śmiech) Pragnę w tym miejscu również podziękować wszystkim tym, którzy nas wspierają. Nie będę wymieniał nazwisk, ponieważ czytając później te słowa, każdy będzie wiedział o kogo chodzi. Tak naprawdę to wy tworzycie ten zespół, a my jesteśmy tylko waszymi metalowymi przedstawicielami. Do zobaczyska na koncertach i niech Młot będzie z wami! Przemysław Murzyn

MLOT NA CZAROWNICE

15


że nasz ostatni album miał wątek czerwony, tak więc John podjął się wykończenia i stworzył to, co widzimy teraz na okładce albumu.

Nic nie było skopiowane i wklejone Ten wywiad po części uświadomił mi, skąd taka wielka fala na granie w stylu lat siedemdziesiątych. Fani takiej muzyki mogą słuchać jej do woli z winyli czy reedytowanych CD. Dzięki Internetowi i stronom fanowskim mogą poszukiwać coraz to ciekawszych perełek sprzed 40 lat. Ale nie mogą pójść na koncert. Nie mogą doczekać się kolejnego wydawnictwa ulubionej grupy. Takie zespoły jak Demon Eye po prostu im dają choćby namiastkę takiej możliwości. Zachęcam do zapoznania się z wypowiedziami gitarzysty zespołu. HMP: Ostatnio granie inspirowane końcówką lat siedemdziesiątych stało się bardzo popularne. Co was natchnęło, żeby sięgnąć aż do czasów sprzed prawie 40 lat? Erik Sugg: Mimo, że mogłem być nieco za młody na takie zespoły, jak Black Sabbath i Deep Purple podczas ich szczytowych okresów w latach siedemdziesiątych, po prostu wychowaliśmy się na takiej muzyce. Urodziłem się w środku lat siedemdziesiątych i zostałem wychowany na rock and rollu. Mój ojciec, wujkowie i kuzyni byli starymi wyjadaczami lat sześćdziesiątych, kochali też cięższe zespoły. Moja rodzina przekazała mi miłość do cięższej muzyki. Gdy byłem w liceum w późnych latach osiemdziesiątych i wczesnych dziewięćdziesiątych, lubiłem dużą część ówczesnego metalu i hardcoru, ale nigdy nie przestałem kochać klasycznych zespołów. Ich dźwięki grają we mnie do dziś. Wielu słuchaczy zarzuca takim zespołom jak wy, że faza "proto metalu" była tylko fazą, wiekiem niemowlęcym, czymś jeszcze niedoskonałym. Dlaczego

jest być otwartym na różne gatunki muzyki. Fascynuje was także okultystka. Skąd ten pomysł? Jest to coś, co istnieje w waszym życiu prywatnym czy to tylko muzyczny wizerunek? Odpowiadając na twoje pytanie, nie. Nie jestem praktykującym okultystą. Jestem na to zbyt leniwy (śmiech). Niemniej jednak, jestem bardzo zainteresowany tematem. Z przyjemnością przeczytałem wiele książek na temat okultyzmu, wszystko od Aleister Crowley, przez "The Morning of the Magicians" Bergiera, po "Book of Shadows". Książka Gary'ego Lachmana "Turn Off Your Mind" była dla mnie wspaniałym wstępem. Poza historycznymi książkami na temat praktykowania okultyzmu, jestem również wielkim fanem H.P. Lovecrafta. Jego wizje oraz oczywiście jego negatywny stosunek do ludzkości, to świetne źródło do pisania utworów. Najczęściej przyjmuje się, że prekursorami takiej tematyki w świecie już heavymetalowym był Angel

Jak wam się wydaje, udało by wam się zdobyć popu larność w 1975 roku? Pytam zarówno pod kątem muzycznym jak i lirycznym - w świecie chylącego się świata hippisowskiego takie treści jeszcze nie były popularne. Ha! Dobre pytanie. Wyobrażam sobie, że ludzie by się nami interesowali, ale - podobnie do moich ulubionych zespołów z tamtego okresu - prawdopodobnie wystraszylibyśmy ludzi, bylibyśmy zamieceni pod dywan i odkryci na nowo trzydzieści lat później - już wtedy, gdy bylibyśmy już starsi i niezdolni do grania (śmiech). Clip do "Hecate" zmontowaliście ze scen filmów z czarownicami. Skąd taki pomysł? Co to za filmy? Cóż, skoro jest to utwór o pociągających, acz budzących strach, cechach wiedźm i czarnoksięstwa, chciałem stworzyć wideo ukazujące swego rodzaju niebezpieczeństwo i seksapil. Horrory z późnych lat sześćdziesiątych i wczesnych siedemdziesiątych były idealnym źródłem. Użyłem publicznie udostępnionego materiału z filmów: "Blood Orgy of the She-Devils" (1972), "Cry of the Banshee" (1970), "The City of the Dead" (1960), "The Witches" (1966), "Doctor Dracula" (1978), oraz "Kill, Baby, Kill" (1966). Wasza płyta brzmi wręcz analogowo, a refreny nie brzmią jak skopiowane i powielone w studio. Jak ją nagrywaliście? Sięgnęliście po środki analogowe? Nagrywaliście starą, naturalną metodą grając na żywo w studiu? Tak, to było nagranie w studio o prześmiesznej nazwie "Seriously Adequate Studio". Inżynier, Alex Maiolo to człowiek, z którym świetnie się współpracuje. On naprawdę wie, których wzmacniaczy, mikrofonów i technik nagrywania użyć, żeby pomóc nam w osiągnięciu idealnego brzmienia. Pieszczotliwie nazywamy Alexa "piątym okiem". Nagrania nie są w stu procentach analogowe, ale t z pewnością było old-schoolowe podejście - to jest, zespół siada i gra do wyczerpania przy minimalnej ilości mikrofonów. Dodane później były główne gitary, wokal i psychodeliczne efekty. Nic nie było skopiowane i wklejone. Podejrzewam, że wydajecie także wasze płyty na winylach. Dla wielu grup nurtu "starego-nowego" metalu i hard rocka to nośnik numer jeden, często wydawany w większym nakładzie niż CD. Nasza wytwórnia Soulseller Recods jest na tyle miła, by wydawać naszą muzykę zarówno na jak i na CD, jednak kopii winylowych jest ograniczona ilość. Obie wersje wydają się sprzedawać całkiem dobrze na naszych koncertach, ale tak, ludzie bardzo się cieszą, gdy widzą, że również oferujemy winyle. Sam jestem winylowcem, to ekscytujące słyszeć swoją muzykę na moim ulubionym nośniku.

Foto: Demon Eye

więc nie sięgać do czasów, kiedy metal stał się rozwiniętym gatunkiem? Co jest takiego w tym graniu z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, czego nie ma w metalu lat osiemdziesiątych? Dla mnie faza "proto-metal" jest właśnie tym, fazą. Nie sądzę, że jest to koniecznie nazwa gatunku. To jedynie łatwy sposób na opisanie swojego brzmienia. To od razu sugeruje ludziom, że masz do niego nieco klasyczne podejście. Tubowe wzmacniacze, pentatoniczne skale, czysty śpiew, tego typu rzeczy. Mimo, że nazwy podgatunków muzyki bywają przesadne i komiczne, sądzę, że są przydatne. Mówiąc, że jest się po prostu zespołem metalowym pozostawia sporo miejsca do dywagacji. Najprawdopodobniej ludzie będą się dopytywać: "Gracie death metal? Black metal? Doom metal? Klasyczny Metal?". Warto również wspomnieć, że Demon Eye zajmuje się pisaniem i graniem muzyki, którą my znamy i kochamy. Nie chcemy ograniczać się do niczego konkretnego. W trakcie dnia zaczynam od klasycznego Sabbath, przez "Holy Mountain" Sleep, "Heartwork" Carcass, później prawdopodobnie na dokładkę puszczę sobie ścieżkę "Velvet Underground" albo Johna Carpentera. Jako muzyk sądzę, że dobrze

16

DEMON EYE

Witch i Pentagram. To także jedne z waszych inspiracji? Pentagram jest ogromną inspiracją dla zespołu. Pewien przyjaciel zapoznał mnie z nimi wiele lat temu. Udało mu się zdobyć ich wczesne dema, które później zostały przekazane Relapse Records, by zrobić z nich fantastyczny "First Daze Here". Całkowicie wgniotły mnie w fotel. Kochałem w nich wszystko, ich wzniosły sposób komponowania, rozpacz i desperację, wspaniały wokal Bobbiego, fakt, że ich muzyka była tak intensywna i ciężka, ale nadal bardzo fajna i dostępna. Pentagram to legendarny zespół. Kto wpadł na pomysł tak świetnej, oszczędnej a jed nocześnie wyrazistej okładki? To odręczny rysunek? Tę okładkę stworzył dla nas utalentowany artysta imieniem John Hitselberger. To zabawna historia. udałem się do jego domu, żeby przedyskutować temat okładki. Tak się złożyło, że na ścianie miał on ręcznie rysowany obraz do "Collector of Souls". Wskazałem na niego i zapytałem, czy możemy wziąć właśnie to. O spytał: "naprawdę?!". To było całkowicie przypadkowe. Nasza wytwórnia zasugerowała motyw fioletowy, jako,

Gdzie najczęściej koncertujecie? Gracie występy na festiwalach poza koncertami klubowymi? Dostajecie propozycje grania na festiwalach stricte metalowych czy ten gatunek ma już taki obszar, że występujecie w otoczeniu grup grających podobną muzykę? Do tej pory nie graliśmy na żadnym Europejskim festiwalu, ale liczymy na to, że to się zmieni. Tu, w Ameryce, graliśmy na Hopscotch Music Fesiwal obok High on Fire, Witch Mountain i Suberosa. Całkiem niedawno graliśmy na Eye of the Stoned Goat Fe-stival w Nowym Jorku z Brimstone Coven, Blackout, Mos Generator, Golden Grass i wieloma, wieloma innymi wyśmienitymi zespołami. Tu, w Północnej Karolinie, gdzie mieszkamy, zazwyczaj gramy i w każdej spelunie i ekstrawaganckim teatrze rewiowym, które zgodzą się nas ugościć. Tak czy inaczej, zabawa jest przednia bez względu na miejsce. Jak wyobrażacie sobie Demon Eye za piętnaście lat? Fascynacja początkami heavy metalu jest tak silna, że przetrwa i będzie wam towarzyszyć przez lata? Mam nadzieję, że będzie niezbyt gruby, łysy i siwy oraz nadal z wystarczająco silnymi plecami do targania naszego sprzętu (śmiech). Szczerze, robimy, co robimy z dnia na dzień, zawsze pamiętając, by dobrze się bawić i nie przychodzi nam na myśl, by przestać. Dzięki za poświęcony nam czas! Dziękuję! Mam nadzieję spotkać was wszystkich kiedyś osobiście! Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Łukasz Brzozowski, Anna Kozłowska


Debiut po 26 latach W pierwszej chwili pewnie myślicie, że mowa o polskim Sorcererze? Nie, to szwedzka grupa, która powstała w 1989 roku, wydała dwie demówki i... zamilkła. Z jednej strony szkoda, ile w tym długim okresie mogliby wydać płyt! Nie było to jednak możliwe, bo gitarzysta udzielał się w Tiamat, wokalista w Lion's Share, a reszta składu przepadła w innych kapelach. Z drugiej strony może i dobrze, to dopiero teraz, w ostatnich latach, wychodzą znakomite szwedzkie płyty z pogranicza klasycznego metalu. Może Sorcerer czekał na swój czas? HMP: Słuchając waszej płyty po raz pierwszy zastanawiałam się skąd znam ten znakomity głos. Dopiero, kiedy przeczytałam, że wokalistą jest Anders Engberg zorientowałam się, że znam oczywiście z... Twilight! Dlatego zanim zapytam o Sorcerer, chciałabym zapytać, jak Anders wspomina lata spędzone z Twilight? Johny Hagel: Anders udzielał się w Twilight sesyjnie. Twierdzi, że jedynie śpiewał na płycie, ale były również prowadzone rozmowy na temat jego udziału w występach na żywo. Do tego jednak nigdy nie doszło. Anders nie tylko dysponuje świetną barwą, ale śpiewa świetne linie wokalne. Te w Sorcerer niemalże "tworzą" samą muzykę, jako że riffy są bardzo asce tyczne. Kto jest odpowiedzialny za te znakomite linie wokalne? Sam Anders jako wokalista? Autorami tekstów i linii melodycznych jest Anders i jego kumpel, Conny Welén. Jestem bardzo zadowolony z efektów ich pracy, odwalili kawał dobrej roboty.

wyeksponowanym wokalem w miksie płyty ma ogromne szanse na zyskanie jeszcze jednego atutu. Inspirację czerpiemy zewsząd, z muzyki, filmów, historii i wielu innych źródeł. Z kolejnego albumu chcielibyśmy wyciągnąć o wiele więcej, kto wie, co przyniesie przyszłość. Jestem pod wielkim wrażeniem brzmienia "In the Shadow...". Nie znając waszego pochodzenia, jedynie słuchając płyty, mogłabym sobie rękę uciąć, że pochodzicie ze Szwecji. Jak to jest, że szwedzkie zespoły zawsze brzmią tak doskonale? (śmiech) (Śmiech), Nie wiem. Może mamy to w genach? Generalnie uważam, że szwedzcy muzycy trzymają poziom, zadowalają nas tylko najlepsze efekty naszej pracy.

dziewięćdziesiątych bylibyście zadowoleni z tego co słyszycie na "In the Shadow..."? (śmiech) Gdybym usłyszał ten album w latach dziewięćdziesiątych, nie uwierzyłbym własnym uszom. Myślę, że to najlepszy materiał, jaki stworzyłem. Wasza płyta zbiera bardzo dobre recenzje (moim zdaniem słusznie, mi się jej słucha znakomicie). Czujecie, że teraz możecie "spocząć na laurach" czy wręcz przeciwnie, dostaniecie energii do nagrywania jeszcze doskonalszej, kolejnej płyty? Nie mamy wpływu na to, jak o nas piszą. Ale mogę z pewnością powiedzieć, że dostawanie dobrych opinii nie boli, mamy naprawdę dużo pozytywnej energii, więc już prowadzimy rozmowy na temat następnego albumu. Widziałam, że na razie widnieje jedynie jedna data waszego koncertu. Podejrzewam, że będąc pod skrzydłami Metal Blade niedługo podacie trasę koncer tową? Zainteresował się wami może festiwal Keep it True, który specjalizuje się w odnalezionych po latach zespołach z przeszłości? Kilka tygodni temu graliśmy w Sztokholmie i było świetnie. Na chwilę obecną mamy potwierdzone występy na dwóch festiwalach, Dutch Doom Days (Rotterdam) w październiku i Hammer of Doom (Niemcy) w listopadzie. Jest jeszcze kilka niepotwierdzonych gigów, plus liczymy na udział w przyszłorocznych festiwalach. Katarzyna "Strati" Mikosz

Wiem, że muzycy nie przepadają za porównaniami do innych grup, ale o dwa muszę zapytać (śmiech). Moim zdaniem najciekawszym numerem pod względem linii wokalnych na "In the Shadow..." jest "Sumerian Script". Jak dla mnie jest to połączenie śpiewu Dio w "Stargazer" z klasycznym epickim metalem. To świadoma inspiracja tym wielkim utworem? Nie bardzo. Wszyscy uwielbiamy Rainbow, wiem też, że Anders jest wielkim fanem wokalu Ronnie'go James'a Dio, jednak to kompletny przypadek, że kawałek przypomina "Stargazer". Jako muzycy, nigdy nie staramy się kopiować innych kapel. Z kolei "Lake of the Lost Souls" to dokładnie ten rodzaj "doomu", który mi odpowiada, będący w zasadzie bardzo spowolnionym epickim, heavy metalem z subtelną linią wokalną. Ostatnimi lat wielkie wrażenie robi na mnie niemiecki Atlantean Kodex i mam wrażenie, że wasz "Lake of the Lost Souls" jest ulepiony z tej samej gliny, co utwory tego zespołu. Jakie jest wasze zdanie? Jeśli chodzi o Atlantean Kodex, to słyszałem kilka kawałków, ale to wszystko. Jeśli mówisz, że to dobra rzecz, z chęcią zagłębię się w temat. Koniecznie! Tytuł waszej płyty brzmi jak nazwa zbioru opowiadań, które łączy wspólny wątek - w tym przypadku pogańskich czy wręcz demonicznych rytuałów. Rzeczywiście taki był zamysł tego tytułu? Tak jakby. Założeniem było, aby tytuł łączył w sobie konotację z warstwą liryczną albumu oraz pasował generalnie do zespołu. Sorcerer nigdy nie będzie kapelą upolitycznioną, są grupy, które robią to lepiej. Bardzo często nieodłączną tematyką doom metalu jest okultyzm. Wy ten tekstowy kierunek wytyczyliś cie już na początku swojego istnienia. Jak to się stało, że pozostaliście mu wierni powracając po tylu latach? Wszyscy chcemy, żeby Sorcerer pozostał Sorcererem. Oczywiście nie wykluczam zmian, jednak przede wszystkim chcemy być wierni dorobkowi kapeli. Podchodzimy do tego poważnie i nie planujemy drastycznie modyfikować brzmienia zespołu w żadnym aspekcie. Czyli siadając do nagrywania płyty nie mieliście dylematów "czym Sorcerer powinien być", sprawa była tak jasna, że w zasadzie nie było o czym dyskutować? Nie, wszystko było i jest krystalicznie jasne. Potem oczywiście mogliśmy sobie pozwolić na dodanie kilku nowych smaczków (myślę, że tak właśnie zrobiliśmy przy nagrywaniu tej płyty). A skąd czerpaliście inspiracje? Nie myśleliście nad tym, żeby jeszcze bardziej rozwinąć warstwę tekstową? Zespół z takimi warunkami wokalnymi i

Foto: Hasse Linden

Dzięki temu, że brzmienie jest ascetyczne i surowe, a jednocześnie wielowymiarowe, można się delektować niemal każdym detalem płyty np. basem w utworze tytułowym, ciekawą gitarą w "Pagans Dance" czy znakomitym wokalem. "In the Shadow..." jest waszą pierwszą pełną płytą po latach istnienia. Stawia-liś cie sobie jakąś konkretną płytę za wzór jeśli chodzi o brzmienie? Nie, nie stawialiśmy sobie za wzór żadnego konkretnego wydawnictwa, no… może "Mob Rules" Black Sabbath, to album, który każdy z nas uwielbia. Każdy kawałek powstawał w ten sam sposób. Zajmowałem się nagraniem demo każdego kawałka, następnie przedstawiałem je gitarzyście Kristianowi i razem pracowaliśmy nad materiałem. Niektórym kawałkom brakowało refrenów, inne nie miały bridge'ów… i tak to się toczyło. Następnie nagrywaliśmy demo dla Andersa i Conny'ego, żeby mogli napisać teksty i dopasować linie melodyjne. Potem była kolej nagrań z bębnami i tak dalej. Jak bardzo różni się wasza wizja Sorcerer dziś, od tego co było w latach dziewięćdziesiątych? Wy z lat

SORCERER

17


Enforcer, Ambush czy Air Raid. W tym roku dostaniemy prawdopodobnie nowe wydawnictwa od Katana, Steelwing i Nocturnal Rites, wymieniając tylko kilka. Rywalizacja, tutaj w Szwecji, jest bardzo zawzięta, ale jestem bardzo zadowolony, mogąc brać udział w tym metalowym poruszeniu. Świetnie, że tyle zespołów zachowuje brzmienie i podejście jak w latach 80-tych.

Czyli właściwy power metal prosto ze Szwecji! Czy ktoś jeszcze pamięta, jak brzmiał europejski power metal u jego początków? Wyobraźcie sobie brawurowe połączenie pierwszych płyt Scanner, Chroming Rose, Blind Guardian, Helloween z Iron Maiden! Dla piątki Szwedów lata 80-te są ciągle żywe i stanowią wspaniałą inspirację. Właśnie wydali swój drugi album "Second Storm", o którym może być już niedługo głośno. Więcej dowiecie się z wywiadu, który przeprowadziłem z sobowtórem Bruce'a Dickinsona, czyli panem Isakiem Stenvallem. HMP: Witajcie Lancer, po piewsze gratuluję nowego albumu! Świetna robota! Czy uważasz, że ta płyta jest lepsza niż poprzednia? Isak Stenvall: Hello! Wielkie dzięki! Pierwszy album jest dobry, ma swój urok, ale nowa płyta to dopiero solidny metalowy krążek, z którego jsteśmy bardzo dumni. Obie brzmią i wyglądają naprawdę nieźle, lecz teraz wszystko jest lepsze: kawałki, aranżacje, produkcja i sposób, w jaki gramy.

tych kolesi? Nie, nie znamy ich osobiście. Nie wywodzimy się również bezpośrednio z Arviki. Przeprowadziliśmy się tam z powodu działającej na miejscu Akademii Muzycznej. To w szkole właśnie powstał zespół. Olof z Enforcera studiował inżynierię dźwięku, gdy byłem na pierwszym roku. Odbywali próby w tym samym budynku co my podczas ich przerw w trasie. Świetny zespół!

Wasze poczucie melodii jest niesamowicie chwytli we. Słuchając "Second Storm" nie sposób się nudzić. Co jest dla was najważniejsze w tworzeniu nowych kompozycji? Jest mnóstwo istotnych rzeczy. Po pierwsze refren musi być zapamiętywalny i musi tworzyć moment kulminacyjny utworu. Zwrotki muszą płynnie przenosić słuchacza do bridge'u, a ten powinien być zapowiedzią tego, co ma nastąpić. Kiedy przychodzi pora na refren, ten powinien po prostu zmieść. Ważny jest tytuł utworu, bo to on kreuje ogólny nastrój i atmosferę kawałka. Oprócz tego potrzeba fajnych solówek i riffów. Dobra piosenka Lancer to taka, gdzie jest zarówno melodia jak i niezbędna moc. Zapomniałbym o tym, że bardzo ważne jest również intro i outro oraz oczywiście teksty! Słowa powinny tworzyć harmonię z linią wokalu przez cały czas.

Jakie jest znaczenie tego wszędobylskiego ptaszyska? Po co wam ten struś czy co to w ogóle jest? To zajebiste, szybkie i potężne zwierze. Kiepsko i nieco lamersko wyskakiwać z kolejnym zombie, czaszką, wojownikiem, smokiem czy rycerzem jako maskotką. Struś jest o wiele fajniejszy… szybszy i silniejszy!

Chyba nikt nie lubi być porównywany lecz dla mnie Lancer to doskonały miks niemieckich power metalowych kapel lat 80-tych jak Helloween, Scanner, Chroming Rose z Iron Maiden. A Ty jak byś określił waszą muzykę? Zgadzasz się w ogóle z moim porównaniem? Świetnie, że wspomniałeś o tych old schoolowych zespołach, to właśnie jest brzmienie, do którego jest nam bardzo blisko. Chcemy ściągnąć power metal ponownie do jego korzeni. Ten rodzaj muzyki wziął swoją formę z melodyjnego brzmienia Iron Maiden i to jest właśnie to, z czego biorę swoje inspiracje. Dodając do tego szybkie i melodyjne wokalizy, otrzymasz właśnie Lancer.

Pogadajmy o kolesiach, którzy chowają swoje głowy w piasek. O czym właściwie jest teledysk i piosenka "Masters and Crowns"? Ludzie z głowami w piasku to humorystyczne odniesienie do typowej dla strusia pozy. Tekst traktuje o zaśpelpionej populacji i ta scena świetnie pasowała do tego tematu. Tematu ludzi, którzy tylko podążają za wolą swoich liderów. Piosenka jest o zmianach, rewolucji jaśniejszej przyszłości. Szwedzka scena zawsze była i ciągle jest bardzo mocna. Jak się czujesz mogąc być jej częścią i współtwórcą? Bardzo lubię szwedzkie zespoły jak Bloodbound,

Słuchając "Children of the Storm" byłem zaskoczony, że to nie jest jakaś nowa piosenka Iron Maiden. Właściwie to moglibyście sprzedać im teraz kilka pomysłów. Co o tym myślisz? (Śmiech), genialnie! Od kiedy ani Iron Maiden, ani Helloween nie robią już tego typu piosenek uważam, że fajnie jest zrobić coś w tym klimacie. Niektórzy mówią, "hej, znajdźcie swoje własne brzmienie", ale do cholery, to jest właśnie to, jak powinien brzmieć heavy metal, jeśli jest dobrze zrobiony. Powinny być czadowe riffy, fajne wysokie wokale, dużo solówek i dudniąca perkusja. To jest właśnie muzyka, którą kocham, to właśnie dlatego mam ten zespół i dlatego piszę właśnie takie piosenki. Na płycie macie też epicki numer zatytułowany "Aton". To długa, rozbudowana kompozycja z kap italnym refrenem. Macie więcej tego typu rzeczy w swoim repertuarze? Na debiucie mamy kawałek "Seventh Angel", który jest w wolnym, spokojnym tempie. To również epicka kompozycja, ale "Aton" jest bardziej złożony. Wiedziałem, że chcę stworzyć długi kawałek składający się z wielu części. Proces pisania nie miał końca, ale w końcu numer był gotowy z czasem trwania dziesięć minut. Niektórzy mówią, że jest przydługi, inni że jest kapitalny. Osobiście lubię każdą jego część, jego brzmienie. Jamm'ujące bluesowe solo w środku jest po prostu fantastyczne! Planujecie zrobić kolejne teledyski? Zrobiliśmy już dwa klipy i jeden lyric video do nowej płyty. "Masters and Crowns", "Iwo Jima" oraz "Behind the Walls" (lyric). Możliwe, że zrobimy coś w rodzaju kompilacji naszych klipów z koncertów do jednej z piosenek. To byłoby niezłe. Czemu zmie niliście wydawcę? Mieliśmy szansę dostać się do większej wytwórni i skorzystaliśmy z tego. Foto: Lancer

Wiem, że jesteście z Arviki, miejscowości z której wywodzi się i swoją działalność zaczy nał również Enforcer. Z n a c i e

18

Masz jakieś ulubione kawałki na nowej płycie? Wszystkie są moimi ulubionymi! Wiele pracowaliśmy przy każdej piosence, więc nie jestem w stanie wybrać jednej jako najlepszej. Kocham je wszystkie!

Jaka jest największa muzyczna inspiracja Isaka Stenvalla i dlaczego jest nią Bruce Dickinson? Mam wiele źródeł inspiracji. W pisaniu kompozycji jest to Steve Harris, Tobias Sammet, Kai Hansen, Joey Tempest i Freddie Mercury. W śpiewaniu jest to Bruce Dickinson, Michael Kiske i Joacim Cans. Jako frontman muszę powiedzieć, że jest to Bruce Dickinson. To prawdziwy artysta i genialny wokalista. Bruce wisi na moich ścianach i jest w moim odtwarzaczu już dwadzieścia lat. Jest niczym członek rodziny, (śmiech!) Kiedy jako dzieciak słuchałem i oglądałem Iron Maiden, miałem już jasny i klarowny scenariusz. Popatrzcie na tego gościa! Tak właśnie heavy metalowy wokalista powinien brzmieć, tak się poruszać, a jego fryzura jest po prostu najlepsza na świecie!

LANCER

Gracie dużo koncertów zarówno w Szwecji jak i za


granicą? Głównie koncertujemy w Szwecji, ale mamy nadzieję, że będziemy mogli siać spustoszenie również za granicami w niedalekiej przyszłości. Patrząc na was odnoszę wrażenie, że wizerunek odgrywa dość ważną rolę podczas wystąpień scenicznych. To kreacja, czy tak też nosicie się na co dzień? Nie noszę ćwieków i kowbojek na codzień, to dość niewygodne. Ale za to ubieram obcisłe dżinsy, high topy, koszulki z kapelami i skóry albo dżinsowe katany każdego dnia. Typowy zestaw dla fana metalu. Kiedy wchodzę na scenę, chcę nieco rozwinąć ten styl. Sam projektuję i szyję sobie ubrania. To jedna z fajniejszych rzeczy, które możesz robić, będąc w tego typu zespole. Wiesz cokolwiek o polskiej scenie metalowej? Może masz jakieś ulubione zespoły? Lubię Vader, to pierwsza rzecz jaka przychodzi mi na myśli jeśli słyszę "Polska". No i Behemoth, też są zajebiści. Macie jakieś plany koncertowe do promowania "Second Storm"? Narazie mamy zabukowane występy tylko w Szwecji, koncertowe rozmowy są w toku, ale czekamy, aż znajdziemy coś odpowiedniego dla nas. Jestem przekonany, że zrobimy jakąś europejską trasę, ale jeszcze nic nie jest do końca postanowione. Wszystko zależy od tego, jak płyta zostanie przyjęta. Jeśli polscy metalowcy ją polubią, przybędziemy i do was! Kto jest głównym kompozytorem? A może wszyscy na równi uczestniczycie w procesie tworzenia nowych utworów? Fredrik i ja napisaliśmy "Children Of The Storm" i "Iwo Jima", poza tym ja odpowiadam za komponowanie materiału. W większości piosenki są prawie gotowe, kiedy pokazuję je pozostałym członkom zespołu. Wtedy każdy dodaje coś od siebie i kawałek zaczyna brzmieć znacznie lepiej, niż moja pierwotna wersja demo. Piszę większość materiału, ale to cały zespół jest odpowiedzialny za brzmienie Lancer. Co sądzisz o nowych, nowoczesnych zespołach power metalowych? Jest kilka nowych power metalowych zespołów, które lubię np. ShadowQuest i Veonity, oprócz tego większość dobrych power metalowych kapel wydało już kilka płyt. Lubię Stormwarrior, ale oni w sumie są już na scenie dosyć długo. Większość nowych power metalowych grup jest albo zbyt ckliwa, albo zbyt progresywna i mroczna jak na mój gust. Właśnie dlatego powołaliśmy do życia Lancer, aby podnieść flagę właściwego power metalu!

Silniejsi niż kiedykolwiek! HMP: Pomimo początków zespołu sięgających jeszcze wczesnych lat 80-tych ubiegłego wieku wygląda na to, że właściwie debiutujecie za sprawą albumu "Once Upon A Time... In Hell!" po raz drugi? Leni Anderssen: Dokładnie. Bo minęło już ponad 25 lat od wydania debiutu. Każdy z nas ewoluował i znalazł inne muzyczne inspiracje. Ale wciąż jesteśmy Drakkar! Z racji dużego doświadczenia macie skalę porównawczą: łatwiej było takiemu zespołowi jak Drakkar funkcjonować i przebić się wtedy czy w obecnych czasach? Niezupełnie. Przedtem, cały ten proces nagrywania w prawdziwym studio był naprawdę drogi. Po tym trzeba było rozsyłać taśmę z nagraniem po całym świecie, żeby móc znaleźć wytwórnię - bez niej było się nikim. Teraz mamy o tyle dobrze, że nagrywamy we własnym domowym studio i wysyłamy wszystko co powstało do wytwórni przez e-mail, albo wydajemy album sami. Największą zagwozdką dzisiaj są wszystkie te tysiące zespołów na całym świecie i znalezienie pomiędzy nimi swojego miejsca! Zaczynaliście grać w czasach największej popularności heavy metalu. Dość szybko nagraliście kasetę demo, która stała się dla was przepustką do dalszej kariery - to dzięki jej producentowi Rudy'emu Lennersowi, którego zespół Steelover miał wtedy kontrakt z Mausoleum Records, zyskaliście zainteresowanie tej firmy i jej szefa Alfie Falckenbacha? Nigdy nie zdołamy wyrazić swojej wdzięczności Rudy' emu... Ten koleś był dla nas jak anioł stróż. Mówił nam co robić, jak pracować i pokazał nam w profesjonalny sposób, jak podążać przed siebie. Współpraca z Mausoleum w owym czasie miała na nas naprawdę inspirujący wpływ, w dla nas była to najprostsza droga, bo mieli siedzibę w Belgii. Wygląda jednak na to, że dał wówczas o sobie znać pech, bo Mausoleum w 1986r. zbankrutowała i zostaliście na lodzie? Nie do końca, bo tylko nasze pierwsze demo było wydane pod ich szyldem. Po kilku gigach w naszej części

Mimo tego, że korzenie tego belgijskiego zespołu sięgają 1983r. określanie ich mianem weteranów wywołuje dość zdecydowaną i negatywną reakcję frontmana, uzasadnioną zresztą zawartością powrotnego albumu "Once Upon A Time... In Hell!" Jeśli więc lubicie oldschoolowy power/ speed metal z lat 80-tych sprawdźcie tę płytę i zerknijcie co miał do powiedzenia na jej temat wokalista Leni Anderssen: Europy postanowiliśmy stworzyć nasz pierwszy album "X-Rated" i znaleźliśmy lepsze warunki kontraktowe w Sony Musidisc w Paryżu. Dla nas właśnie ten moment był naszym prawdziwym początkiem. Kończąc temat Mausoleum: obecnie jest ona ponownie aktywna, w ramach Music Avenue Group - nie myśleliście by wydać właśnie w niej "Once Upon A Time... In Hell!"? Nie mieliśmy z nimi zbytnio kontaktu... Szukaliśmy niezłej wytwórni, ale ambitnej... Goście ze Spinal Records dali nam dokładnie to, czego oczekiwaliśmy. Po prostu odpowiedzieli "tak"! Już po pierwszej rozmowie wiedzieliśmy, że w nas uwierzyli i zrobili wszystko, czego potrzebowaliśmy. Liczymy na powtórkę z nimi! W sumie wszystko pozostało w ojczyźnie, bo Spinal Records to też belgijska firma (śmiech). Ale w 1986 pewnie nie było wam do śmiechu, bo trzeba było zaczynać jakby od nowa - to dlatego szybko przygotowaliście kolejne demo, by zainteresować potencjal nych wydawców? Prawda - tak zrobiliśmy. Padło na francuską, dość prężnie wówczas działającą New Musidisc i w 1988r. debiutancki album Drakkar ujrzał światło dzienne, co było chyba dla was spełnieniem marzeń? Tak, ale niestety, sen szybko przerodził się w koszmar... Zła dystrybucja w zachodniej Europie, niezdeklarowana we wschodniej i południowej Ameryce, no i sam wiesz... sądy, prawnicy... przez to brak możliwości, żeby gdziekolwiek podpisać kontrakt... no i zespół się rozpadł. Sporo wtedy koncertowaliście, w tym z gwiazdami takimi jak Metallica, Queensryche, Overkill czy Slayer, pojawialiście się na festiwalach, uznawano was za jeden z bardziej obiecujących zespołów europejskiego speed metalu - co poszło nie tak, że wkrótce po tym zespół zawiesił działalność? Tak, to była jedyna dobra rzecz, którą wiążę z ludźmi z Musidisc. Wszystkie te supporty dla tak wielkich zespołów i wszystkie koncerty z trasy przez Europę... Te-

Dzięki za wywiad. Osobiście życzę wam powodzenia i abyście zyskali rozgłos na jaki niewątpliwie zasługujecie. Wasze ostatnie słowa… Jestem szczęśliwy móc to słyszeć. Dzięki wszystkim polskim headbangerom za trzymanie sceny metalowej przy życiu! Przemysław Murzyn

Foto: Drakkar

DRAKKAR

19


raz powrót jest troszkę łatwiejszy, bo sporo ludzi zna naszą nazwę z tamtego okresu... Jakby to ująć, to otworzyło nam trochę drzwi.

nazywamy go maszyną wojenną! Z pewnością nie chcemy nic zmieniać. Ani dźwięku... ani perkusisty. (śmiech)

Kilkakrotnie jednak wznawialiście działalność, zwykle jednak na krótko, co kończyło się zwykle tylko koncertami - nie mieliście dość motywacji czy czasu, by spróbować stworzyć kolejny materiał Drakkar, chociaż nagranie demo w 1999r. można chyba poczy tywać jako początek tego procesu? Tak, próbowaliśmy... Ale wiesz, to musi być odpowiedni moment, z odpowiednimi ludźmi - no i trzeba przyznać, że to akurat nie był ten moment. Teraz jesteśmy silniejsi niż kiedykolwiek! Trzech staruszków i trzech nowicjuszy znalezionych na belgijskim metalowym rynku, oraz wieloletni przyjaciele... i mamy swój dream-team! (śmiech). Nie wyobrażasz sobie, jak cenne są nasze przyjaźnie i te wszystkie dobre chwile, których dzisiaj doświadczamy.

Jonas jest bardzo młody, ma zaledwie 27 lat - może to miało wpływ na sound bębnów, bo przecież pewnie inaczej nie pracował, jak z triggerami czy innymi "udogodnieniami"? A w życiu, to jego prawdziwa gra.

Dlatego trzy lata temu wszystko potoczyło się inaczej, uznaliście, że kolejnej takiej szansy może już po prostu nie być, bo w końcu nikt z czasem nie młodnieje, wręcz przeciwnie? Mamy gdzieś czas i te wszystkie lata... Robimy co chcemy! Przeczytaj recenzje z naszych występów... wszyscy piszą "tyle mocy, tyle energii"! Wiesz, jak to czasem mówię, stare lwy nigdy nie umierają! Myślisz, że goście z Iron Maiden albo Judas Priest są za starzy żeby grać? Są starsi od nas! (śmiech) Zaczęliście od ponownego nagrania i wydania waszego debiutanckiego albumu. Dlaczego zdecydowaliście się na ten krok i zmienienie oryginalnej kolejności utworów? A czemu by nie? Dodaliście też dwa kolejne, pochodzące z demo 1990: "You're Not Alone" i "To My Dead Friends" - czemu nie pomyśleliście przy tej okazji o innych wczesnych kompozycjach? Te kawałki były zaplanowane na drugi album... i nigdy nie zostały wydane, jak już wcześniej wspomniałem... pomyśleliśmy, że będzie zabawnie jeżeli wstawimy je na demo. Ciężko pracuje się nad płytą po tylu latach przerwy? Ani trochę. "Yerushalayim", "Lost" i "Never Give Up" napisaliśmy w trzy dni. Chęć była spora, mieliśmy tyle do powiedzenia! To była siła i bunt, żeby stworzyć coś wielkiego... Trafiły na nią jakieś starsze utwory/pomysły, czy też wszystko co trafiło na "Once Upon A Time... In Hell!" to nowy materiał? Tak, oprócz głównego riffu "A Destiny That Does Not Heal" - ten kawałek pochodzi z drugiego, nie wydanego albumu. Mieliście chyba sporo czasu na przygotowanie i nagranie tej płyty, bo wytwórni szukaliście dopiero wtedy, gdy dysponowaliście już gotowym do wydania materiałem? Tak, bo mieliśmy sobie do udowodnienia, że album będzie wystarczająco dobry, no i jest! Osiem miesięcy pisania, nagrywania, masteringu i ostatecznego wydania... To niezbyt dużo czasu, żeby zrobić to porządnie. To chyba też taki znak czasów, bo kiedyś wystarczyło krótkie demo, czy nawet dobry koncert, by mieć kontrakt, teraz wydawcy oczekują od zespołów znacznie więcej? Tak, być może, ale nie myślimy o tym, zawsze dajemy z siebie wszystko w studio i na żywo! Zawartość "Once Upon A Time... In Hell!" utwierdza mnie w przekonaniu, że wciąż czujecie się bardzo dobrze w tradycyjnym heavy/speed metalu - pewnie nie kombinowaliście, nie próbowaliście na siłę unowocześniać waszej muzyki, miało być słyszalne od pierwszych sekund, że to właśnie płyta Drakkar? Tak samo! Nigdy nie robimy kalkulacji. Jeżeli chodzi o metal, Richy siedzi w death, Tytus w hardcore, Terry w speed, Pat w hard rocku, Jonas gra w ProPain, no i ja siedzę głównie w heavy... Zmiksuj cały ten skład i masz "Once Upon A Time In Hell"! Szkoda jednak, że nader często perkusja na tej płycie brzmi zbyt sterylnie, za syntetycznie, np. w utworze tytułowym czy "Angels of Stone". Wiem, że to teraz niestety norma, ale w latach 80-tych - chociaż zdarzało się też wiele płyt o słabszym brzmieniu, szczegól nie wśród debiutnatów czy wydanych przez małe firmy - coś takiego by raczej nie przeszło? Jonas jest perfekcyjny, kiedy gra... niektórzy mogą pomyśleć że brzmi jak maszyna. W każdym razie, sami

20

DRAKKAR

Dobrze przynajmniej, że reszta instrumentów brzmi jak należy - wygląda zresztą na to, że nagraliście najlepszą płytę w skromnej dyskografii zespołu, co pewnie jest dla was powodem do dumy i radości? Tak! Zwłaszcza dla mnie, bo przestałem śpiewać jakieś 15 lat temu. Musiałem się naprawdę narobić, żeby wrócić na poziom, który wtedy reprezentowałem. Co więcej, jestem dumny z napisania głównego wątku "Once Upon (…)". W tekstach też jest ciekawie: pierwsza wyprawa krzyżowa ("Yerushalayim A.D. 1096"), rzeź hugenotów w noc św. Bartłomieja w sierpniu 1572 r. ("Saint Bartholomew's Night") czy historia mitycznej wieży i jej zuchwałych budowniczych ("Babel") - unikacie utworów o niczym, piosenka to nie tylko muzyka, ale też i tekst? Tak, potrzeba mi tego! Muszę się zatopić w utworze, wczuć się w jego charakter. Muszę śpiewać coś, w co wierzę, co akceptuję... Jak "Angels Of Stone", Nie rozumiem, jak Watykan nic sobie nie robi z tematem podejrzanych księży. Dzieci muszą być chronione! Etniczna nstrumetnalna miniatura "Jubilation At The King Nimrod's" to wprowadzenie do utworu "Babel" i zarazem też chyba kolejny dowód na wasze zainteresowanie historią, bowiem ów tytułowy Nimrod to pewnie legendarny władca Mezopotamii? Tak, to o nim mowa! Mam trzy pasje - po pierwsze: muzyka. Po drugie: podróże. Po trzecie: historia. Każdego roku biorę swój plecak i przemierzam świat by nauczyć się czegoś o naszym świecie. Historia człowieczeństwa jest wielką rezerwą na inspiracje do naszych kawałków... Krew, siła, smutek, słabość, knowania... wszystko w naszej historii! Sporo koncertujecie, tak więc pewnie okazji do konfrontacji nowych utworów z publicznością nie braku je? Tak, a wszystkie nasze występy to rzeźnia. Nasi fani są najlepszymi jakich znamy! Przez wszystkie lata bez nas są wciąż z nami. Kontynuujemy tak samo jak za czasów "X-Rated"... Dajemy z siebie wszystko, a oni robią to samo! Znowu! Jesteście zajebiści! Kochamy was! "Once Upon A Time... In Hell!" ukazała się kilka miesięcy temu, tak więc teraz jesteście w trakcie pro mocji tego materiału. Recenzje i opinie fanów utwierdzają was w przekonaniu, że warto było poświęcić tej płycie kawałek życia? Tak, z pewnością nie niżej niż 7,5/10, to niewiarygodne po tylu latach... Wiesz, jaki jest największy problem?... Zrobić lepszy album. (śmiech) Ale już prawie zakończyliśmy jego pisanie i z pewnością wiele ludzi o nim usłyszy. I tym razem nie będziecie musieli czekać tak długo. (śmiech) Czyli kolejna płyta Drakkar to tylko kwestia czasu, innej opcji nie bierzecie pod uwagę? Początek 2016 roku. Dzięki wielkie za wsparcie, mamy nadzieję że zobaczymy się niedługo gdzieś na naszej trasie! Wojciech Chamryk Tłumaczenie: Anna Kozłowska, Marcin Nader

HMP: Hej Booze Control! Co za świetna nazwa! Co właściwie dla was oznacza? David Kuri: Kiedy zaczynaliśmy, mieliśmy już ustaloną datę pierwszego koncertu, zero piosenek i jakieś osiem tygodni do występu. Nie myśleliśmy o tym za wiele, nic nie planowaliśmy i wzięliśmy pierwszą rzecz, która wpadła nam do głowy. Oczywiście teraz ta nazwa jakoś na nas wpłynęła. Można z niej naprawdę wiele wyczytać, co jednak odradzamy. Lauritz "Lore" Jilge: Hej, nazwa ma w sobie nazwę wódka, więc czego tu nie lubić? Która wódka jest najlepsza i dlaczego polska? (śmiech) Lauritz "Lore" Jilge: Nie pamiętam. Pewnie dlatego, że piję za dużo polskiej wódy. Jendrik Seiler: Taka w plastikowych kubeczkach po jogurtach. Lubimy pić łyżeczkami. Gracie w oldschoolowym metalowym duchu. Skąd ten wybór? Jendrik Seiler: To muzyka, którą żyjemy i którą kochamy, więc dlaczego nie wykrzyczeć tego prosto w twarz każdego z całych sił? Lauritz "Lore" Jilge: Nigdy nie mieliśmy jakichkolwiek wątpliwości, że to muzyka, którą chcielibyśmy grać, więc tak tez zrobiliśmy. Jako niemieckie post 80's dzieciaki, w większej lub mniejszej mierze dorastaliśmy na NWOBHM, więc oczywiste było, że chcemy robić rzeczy pokroju Iron Maiden, Judas Priest czy Angel Witch, ale w tym samym czasie powstawały tez wielkie amerykańskie kapele jak Riot, Warlord i Manilla Road. Oczywiście my też mamy wspaniałą niemiecką tradycję w postaci zespołów takich jak choćby Helloween ("Walls of Jericho" niszczy!), wczesny Blind Guardian i Accept. "Heavy Metal" to wasz drugi pełny materiał. Czy znajduje się na nim coś nowego w porównaniu do poprzedniego wydawnictwa i EPki? Jendrik Seiler: Pierwsze dwa wydawnictwa były nagrane w piwnicy naszego perkusisty i zmiksowane przez nas osobiście. "Heavy Metal" zajął nam zdecydowanie więcej czasu. Dużo więcej czasu poświęciliśmy na definiowanie, pisanie i generalnie pracę nad kawałkami. Chcieliśmy nagrać płytę i jesteśmy z niej dumni. To jest dokładnie to, czego oczekujemy od muzyki, której sami słuchamy. Wielkie wyrazy uznania dla Martina Schnella z Overlodge Recording Studio, który dał z siebie wszystko, żebyśmy otrzymali dokładnie takie brzmienie, jakie chcieliśmy. Dlaczego zdecydowaliście się by nazwać płytę "Heavy Metal"? Podczas jej słuchania lub chociażby po wstępnych oględzinach okładki nikt raczej nie ma większych wątpliwości, że ma do czynienia z heavy metalem… David Kuri: Siedzieliśmy u Steffena, kumpla naszego basisty i piliśmy piwko. Ktoś powiedział: -"Hej ludzie, chyba potrzebujemy tytułu do naszego nowego krążka i może jakiegoś pomysłu na okładkę, co?" i perkusista Lore powiedział: "Nazwijmy go Heavy Metal, mamy to i można dalej pić. Serio." Dyskusja odnośnie do okładki (którą stworzył niesamowity Dimitar Nikolov, zdrowie stary!), wyglądała bardzo podobnie: - Co dajemy na okładkę? - Nie wiem. Coś metalowego. Wielkie maszyny wojenne, gorące laski i może dinozaura z pistoletami. - Striker już to zrobił. - Ok, zatem bez dinozaura. - Świetnie, ktoś piwko? Ponadto, jeśli chcesz jednak uwierzyć, że włożyliśmy w to więcej wysiłku - "Heavy Metal" jest częściowo koncept albumem opartym na pracy H. G. Wellsa "War Of The Worlds". Okładka obrazuje scenę długo po alternatywnym zakończeniu noweli (którą wymyśliliśmy sami), kiedy to ludzkość żyje w podziemiach, jak było zasugerowane przez Artillerymana w 7 rozdziale (The Man on Putney Hill), który posyła gońców z rzeczami, których potrzebują ludzie - oczywiście jedzenie i rzeczy codziennego użytku, ale także książki i relikty ze starego świata, świata sprzed inwazji. Robot to marsjańska maszyna wojenna. Dziewczyna, możecie ją nazywać Jenna, jest jedną z tych gońców, ale jest naprawdę "pro" i spędza więcej czasu na powierzchni niż bezpośrednio pod nią. Ostatecznie skopuje marsjańskiej maszynie tyłek. Ciągle to dopracowujemy. Ciągle jesteście niezależni? Mam na myśli czy znalazła się już jakaś wytwórnia, która chciałaby wydać Wam album pod ich szyldem? David Kuri: Ostatecznie wydaliśmy "Heavy Metal" własnym sumptem. Później skontaktowaliśmy się ze świetnym facetem imieniem Kay z niemieckiej wytwórni Kernkraftritter Records (znaczy to mniej wię-


nery, ale także wiele ma już swój wyróżniający styl. Dotyczy to wszystkich począwszy od Skull Fist i Enforcer do mniejszych zespołów takich jak Blizzen czy Serpent. Oczywiście każdy ma swoje indywidualne preferencje, ale ja za każdym razem bardzo się cieszę, gdy widzę jakąś nową nazwę, bo to oznacza nic innego jak to, że coraz więcej ludzi usłyszało wezwanie.

Nazwijmy płytę "Heavy Metal" i pijmy dalej! O tym, że niemiecka scena zawsze była mocna, nikogo przekonywać nie trzeba. Potwierdzają to młodzi Niemcy z Booze Control, którzy na pytanie o kondycje sceny w ich kraju odpowiadają - "To wspaniałe dla nas, bo niezależnie w jakim mieście się znajdujesz, zawsze jest garstka małych, świetnie kopiących tyłek heavy metalowych kapel, z którymi możesz zagrać i potem wypić mnóstwo browarów!". Coś można jeszcze dodać? cej coś w stylu "Nuclear Knight"). Wznowili album w lutym 2015 roku i robią dla nas dobrą robotę jeśli chodzi o dystrybucję i promocję. Mamy też wielkie wsparcie od Fabiena z Infernö Records, który również stara się nas promować. Zdrowie! Głównym tematem waszych piosenek jest…? Jendrik Seiler: We wcześniejszych piosenkach skupialiśmy się głównie na głębokich oraz duchowych zagadnieniach typu skóry, ćwieki, motocykle oraz także na wielkiej przyjemności, jaką stanowi picie. Obecnie skupiamy się na wszystkim co kopie porządnie tyłek. Nie ważne czy jest to klasyczne czy nowoczesne science-fiction, fantasy czy wielka kupa żelastwa. Lauritz "Lore" Jilge: Albo wódka!

Niemiecka scena metalowa zawsze stała siłą. Jak czujecie się, będąc jej częścią? Jendrik Seiler: To wspaniałe dla nas, bo niezależnie w jakim mieście się znajdujesz, zawsze jest garstka małych, świetnie kopiących tyłek heavy metalowych kapel, z którymi możesz zagrać i potem wypić mnóstwo browarów! I oczywiście zawsze jest wystarczająco wielu ludzi pod sceną. Nie musisz jechać 10 godzin, żeby znaleźć kolejny, porządnej wielkości, metalowy tłum. Macie jakieś ulubione "nowe" metalowe bandy? Lauritz "Lore" Jilge: Wiele z nich. Świetnie jest móc żyć w czasach, w których heavy metal znów rośnie w siłę. Oczywiście wiele z nich wysoko dzierży swoje ba-

Znacie może jakieś zespoły z Polski? David Kuri: Pewnie, macie tam trochę dobrych kapel! Oczywiście są wielkie nazwy takie jak Behemoth, Decapitated czy wielki Vader. Crystal Viper też są z Polski, racja? Natknąłem się również na polskie zespoły z lat 80-tych takie jak Turbo czy na przykład Open Fire. Niestety nie mieliśmy jeszcze przyjemności grać z żadną młodą heavy metalową kapelą z Polski. Zdecydowanie planujemy to zmienić w przyszłym roku! Z taką nazwą musicie mieć wiele szalonych historii… Podzielcie się z nami tymi najbardziej szalonymi momentami. Jendrik Seiler: Była taka jedna historia z udziałem Davida i ladyboya, w której brał też udział bardzo męsko wyglądający paw… Ale David bardzo nie lubi o tym mówić. Oprócz tego częstymi akcjami są zaginięcia części do perkusji albo pak gitarowych na godzinę przed wejściem na scenę, albo sytuacje, w których organizator koncertu uświadamia sobie, że jednak nie lubi heavy metalu i wyłącza prąd w połowie koncertu, albo np. David dostający kopniaka w twarz od dziewczyny, zabawiającej się z inna dziewczyna, za to, że powiedział jej, że wygląda jak facet. To na pewno są momenty do zapamiętania. Co było najważniejszym punktem zwrotnym w waszej historii? Jendrik Seiler: Powiedziałbym, że póki co jest to moment, w którym zdecydowaliśmy przejść od nagrywania w piwnicy, zdjęcia listu gończego zrobionego w naszym ogrodzie jako okładki i lokalnych wiejskich festynów do profesjonalnego studia i okładki, a także koncertów z innymi niesamowitymi zespołami NW OTHM w Niemczech.. Lauritz "Lore" Jilge: Dla mnie każdy kolejny album jest zawsze dużą chwilą, ponieważ jest to moment, w którym poddajesz swoje piosenki ocenie. Gdy piszemy nowego piosenki, to staramy się rozwijać nasz styl, będąc jednocześnie wiernymi samym sobie i swoim fanom. Więc moment, w którym nowe kawałki są "puszczone w obieg" jest zawsze dla mnie ważny. Czy graliście z jakimiś "dużymi" zespołami? David Kuri: W przypadku większości dużych zespołów, w szczególności będących w trakcie trasy, można dostać tylko takie propozycje, na które do tej pory nie było nas stać... Ale mieliśmy przyjemność spotkać świetne zespoły na festiwalach, na których graliśmy, np. Majesty czy Lost Society. Oczywiście byłi też więksi headlinerzy, tacy jak Destruction, Grave Digger czy Vader, ale nie wiem, czy można powiedzieć, że "graliśmy z nimi". W zeszłym roku zagraliśmy kilka koncertów klubowych ze świetnymi niemieckimi grupami takimi jak Metal Inquisitor i Stallion. Kilka tygodni temu dzieliliśmy scenę z Blazem Baleyem w Hamburgu! Więcej jeszcze przed nami! Jaki niemiecki zespół jest obecnie Waszym zdaniem najlepszy i dlaczego? David Kuri: Powiedziałbym, że Atlantean Kodex. Ich kawałki są nadzwyczajnie dobrze napisane i zagrane. Jendrik Seiler: Nie wiem, czy miałeś możliwość zobaczenia Stallion na żywo. Nie ma opcji, żebyś obejrzał ich występ po prostu jako widz. Oni potrafią zawładnąć każdą sceną, na którą wchodzą. Lauritz "Lore" Jilge: Attic to kolejny świetny niemiecki band. Ich muzyka jest epicka jak cholera, a gdy widzisz ich na żywo, od razu pochłania cię niesamowita atmosfera. Jakie plany na przyszłość? Jendrik Seiler: Właśnie piszemy następcę "Heavy Metal", który ukaże się na początku 2016 roku. Póki co wychodzi nam bardzo heavy i jesteśmy gotowi na to, co czas pokaże. Mamy też nadzieję zawitać do Polski na kilka koncertów. Wiemy, że jesteście totalnie zwariowanymi metalowymi maniakami! Dzięki za wasz czas. Ostatnie słowa należą do was… Jendrik Seiler: Dzięki za świetne pytania. Naprawdę mamy nadzieję spotkać was wszystkich na koncercie już za niedługo. David Kuri: Do zobaczenia na trasie! Przemysław Murzyn

Foto: Booze Control

BOOZE CONTROL

21


Tomi Leppänen, Jussi Lehtisalo i Chris "Professor" Black grali już praktycznie wszystko co wymyślono w heavy metalu, aż w końcu połączyli swe siły w Aktor. O tym, jak doszło do tego, że zaczęli spełniać się w archetypowym hard 'n' heavy i stworzyli LP "Paranoia" opowiada wokalista tej międzynarodowej grupy:

"Stupor-group" dla każdego HMP: Lista zespołów w których graliście bądź wciąż gracie jest naprawdę imponująca, ale wygląda na to, że czegoś wam jednak w tym muzycznym życiu brakowało, skoro postanowiliście założyć kolejny? Chris "Professor" Black: Nie wiem, czy czegoś zabrakło, ale definitywnie chcieliśmy stworzyć razem trochę muzyki! Myślę że cała nasza trójka ma w zwyczaju wrzucać za dużo pomysłów do jednej szuflady. Aktor nie jest jednak zespołem jakich wiele, bowiem wracacie w nim do korzeni ciężkiego rocka, wczesnych lat 70-tych i początków kolejnej dekady? No tak. Myślę, że nie zdziwisz się, jeżeli odkryjesz większość naszych inspiracji w tamtych czasach. Ale tak szczerze mówiąc, to nigdy nie rozmawialiśmy ze sobą na ten temat. Większość inspiracji biorę z tego co robimy w Aktor. Kawałki są wystarczająco dopracowane, kiedy przychodzą do mojej skrzynki. Wtedy dodaję trochę od siebie, a gdy to robię, próbuję zamknąć wszystkie połączenia z zewnętrznym światem.

rockowe czy hard rockowe/heavy metalowe i nikomu to nie przeszkadzało, a słuchacze mieli dzięki temu nie tylko wybór, ale też większą różnorodność? Interesujące pytanie... Szczerze, nie jestem pewien. Myślę, że rynek muzyczny poszerzył się przez lata 80-te i początek 90-tych tak bardzo, że trzeba było stworzyć dla wszystkiego różne szuflady, kategorie i kanały. Niezależność zaczęła się wymykać z rąk, a style muzyczne stały się bardziej związane z filmami, ubraniami, sportem i tak dalej. Współczesna muzyka znaczyła coraz mniej i stała się bardziej elementem czyjejś tożsamości społecznej. Innymi słowy: uważam, że muzyka zyskała wartość jako towar, a straciła ją jako sztuka. Ale może to bardziej zmiana w moich poglądach niż cokolwiek innego. Ludzie chętnie szufladkują takie zespoły/projekty jak wasz, wrzucając je do worka z nazwą supergroup. Czujecie się tak, czy też takie określenie to zdecydowana przesada? "Stupor-group" bardziej tu pasuje! Sądząc po zaangażowaniu i przyzwyczajeniach muzyków, łatwo zauważyć, że Aktor jest po prostu następnym interpretatorem naszej wspólnej historii.

To zarazem też chyba wasz świadomy bunt prze ciwko komercjalizacji muzyki popularnej, przeciwko temu, co nachalnie wręcz prezentują komercyjne stacje radiowe? Aktor nie jest buntowniczy z natury, tak myślę. Jesteśmy akcją, nie reakcją! Nie mam pojęcia co jest dzisiaj w komercyjnym radiu. Lubiłem radiową Top 40 kiedy byłem mały. To było gdzieś w połowie lat 80-tych, kiedy modny był pogłos, a single nie były skupione tylko wokół muzyki tanecznej.

Międzynarodowy skład w obecnych czasach to żadna nowość, ale też chyba ma to wpływ na częstotliwość waszych spotkań czy też ewentual nych prób na żywo, mimo istnienia wielu linii lot niczych z dość konkurencyjnymi cenami biletów? Nie musimy pracować razem w tym samym miejscu. Finowie mają swoje nawyki w pracy, a ja mam swoje, więc w ten sposób było łatwiej dopasować wszystko do siebie. Jednak jestem pewien, że wspólna praca sprawiłaby nam więcej radochy. Kiedy nasza trójka spotyka się, bardziej cieszy nas rozmowa, wspólny koncert, niż praca!

Chyba mało kto już pamięta, że w latach 70-tych i 80-tych na listach przebojów i radiowych playlis tach sąsiadowały zarówno utwory disco, pop jak i

W jakich okolicznościach spotkaliście się i jak kto pierwszy rzucił hasło: dobrze się dogadujemy,

spróbujmy więc pograć razem, zobaczymy co z tego wyjdzie? Ja i Jussi rozmawialiśmy przez wiele lat o tworzeniu razem muzyki. Próbowaliśmy z czymś w 2008 roku, ale to nie był dobry czas. W końcu dwa lata temu przytrafiła się okazja. Życie może jest trochę chaotyczne, ale również realne, jak i kreatywne. Dobre pomysły będę istnieć, ale muszą czekać na swój czas. W naszym języku nazwa waszego zespołu oznacza aktora - co skłoniło was do jej wyboru? Nie pamiętam. Ale nie było innych możliwości. Najpierw pomyślałem o nazwie Aktor, reszta ją polubiła, więc skończyliśmy szukać. To krótka, zapamiętywalna nazwa, która wydawała się pasować do naszej muzyki oraz odmiennych nastrojów i stanów mentalnych słów naszych kawałków. Ktoś powiedział, że po norwesku znaczy to prawnik, myślę że to całkiem spoko. Mam nadzieję, że w innym języku nie znaczy to nic złego... Dość szybko zadebiutowaliście winylowym singlem wydanym półtora roku temu. To powodze nie tej płytki zdopingowało was do kontynuowa nia działalności? Dokładnie. Nie mieliśmy innych realnych planów poza tym singlem. Poczuliśmy, że singiel - muzycznie - był sukcesem, ale wzbudził też zainteresował kilku wytwórni. Jussi pisze muzykę praktycznie bez przerwy, więc nie było trudne stworzyć album. Pracowaliście nad tymi utworami metodą kore spondencyjną, bo nagrałeś partie wokalne w Chicago - nie było szans na wspólną sesję w jednym studio? Fakt, mogliśmy tak pracować, ale kosztowałoby to więcej, zastosowaliśmy więc bardziej praktyczne wyjście. Nad utworami na "Paranoia" też pewnie pracow aliście w ten sposób? Tak, proces był praktycznie taki sam, poza tym, że do tego albumu nagraliśmy instrumenty trochę inaczej. Do singla, moje partie, wokale i bas były ostatnimi rzeczami do nagrania. Przy "Paranoia" zachowaliśmy klawisze i sola na ostatek. Myślę, że to nie zrobiło za dużo różnicy. Utrudnia to czy ułatwia współpracę, bo przecież przesyła się wtedy kolegom już wybrane, najlep sze pomysły, więc w sumie nie traci się czasu? Myślę, że to wszystko upraszcza. Tak jak powie-

Foto: Aktor

22

AKTOR


działem, kawałki są już opracowane, kiedy przychodzą w moje ręce. Między nami jest sporo zaufania. Masz rację, to pomaga oszczędzić czas, bo oczywiście cała nasza trójka pracuje nad wieloma projektami jednocześnie. Nauczyliśmy się być ekonomicznymi zanim staliśmy się członkami Aktor. To w sumie ciekawa sprawa, bo wykorzystaliście najnowocześniejsze rozwiązania techniczne by nagrać totalnie archetypowy, oldschoolowy krążek, który brzmi tak, jakby został zarejestrowany na żywo przez kilku grających wspólnie gości, może w 1975 czy w 1981 roku? (śmiech) (Śmiech) W takim razie myślę że stworzyliśmy niezłą iluzję! Ale nie mamy żadnej ery ani atmosfery zakodowanej w umysłach, więc stało to się całkowicie naturalnie. Jest też prawdą, ironiczną w pewny sposób, że Aktor prawdopodobnie nie istniałby w jakiejkolwiek innej epoce. Cała sztuka polega więc na tym, by jak najlepiej wykorzystywać wszystkie dostępne możliwości czy rozwiązania, a jeśli ma się do tego dobry materiał i sprecyzowaną wizję jego brzmienia, to rezultaty są właśnie takie? Dokładnie. Kiedy przychodzi do kwestii technologii, czerpiesz pełną korzyść z tego co potrzebujesz i zapominasz o reszcie. To dotyczy całego życia. Chętnie wzbogacacie gitarowe struktury wielu waszych utworów brzmieniami różnego rodzaju syntezatorów - to kolejny ukłon w stronę muzyki z czasów, na której się wychowywaliście, której wpływy wciąż gdzieś są w was obecne? Tak, Jussi jest jednym z największych fanów muzyki, jakiego kiedykolwiek poznałem. Jego miłość do muzyki jest ogromna i wszechogarniająca. Jest inspirujący! Serio! Nie tylko jego osoba, ale też jego kolekcja nagrań oraz jego spore doświadczenie z muzyką progresywną i eksperymentalną. Więc on i Tomi wplatają poszczególne inspiracje i techniki w Aktora, kiedy ja nawet nie patrzę. Wszystko co mogę po wiedzieć to "więcej syntezatorów proszę!".

Myślę, że właśnie to ludzie w nas polubili. To samo się tyczy mnie, myślę, że te elementy są całkiem w porządku... Dopełniają się z moją podstawową wiedzą o rock and rollu. To zabieg nie tylko ciekawy artystycznie, ale mogący też sprawić, że Aktor zainteresuje nie tylko fanów hard & heavy, ale też melodyjnego rocka lat 80-tych czy AOR, przeciwko czemu pewnie byście nie protestowali? Oczywiście, że nie. Myślę, że moglibyśmy zwrócić uwagę fanów wielu różnych gatunków muzyki. Zdecydowaliśmy, że nasz gatunek to dojrzały, współczesny heavy metal, mimo że nie jest to najważniejsze. Możliwe, że śmialiśmy się z tego, kiedy składaliśmy taką deklarację! High Roller Records to chyba wymarzona wytwórnia dla zespołu takiego jak wasz - dlaczego podpisaliście kontrakt właśnie z nimi? Przeważył fakt, że "Paranoia" ukaże się na winylu? (śmiech) High Roller jest gwarancją, że twoja muzyka będzie wydana na winylu. To ważna część ich marki. Mam świetne relacje z tą wytwórnią od dłuższego czasu. Wydali kilka tytułów innych moich grup. Cieszę się, że Aktorem zaopiekowali się równie dobrze. Ale wersja CD też jest dostępna, zadbaliście więc również o tych słuchaczy, którzy nie mają gramofonów? Prawda. Jeżeli ktoś chce słuchać muzyki, próbuje ją dostać w ulubionym formacie. Zrobiliśym trochę inny mastering do każdej z trzech wersji (płyta, winyl, plik do pobrania), więc powinno pasować każdemu. Mógłby ktoś wydać nas jeszcze na kasecie, uważam że to byłoby świetne. Jaki jest obecny status Aktor - to tylko projekt, na który z trudem znajdujecie czas pośród innych rozlicznych zajęć, czy też z czasem planujecie poświęcić mu więcej czasu? Mamy już kawałki na drugi album i myślę, że bę-

dziemy pracować nad nagraniami gdzieś pod koniec tego roku. Znaczy, że Aktor będzie na pierwszym miejscu na naszej liście priorytetów, reszta rzeczy może być ważniejsza w innym czasie. Na szczęście jest w tym uwzględniana tylko nasza trójka, no może jeszcze nasz inżynier dźwięku z Finlandii, więc będzie łatwo nas skrzyknąć, kiedy będzie trzeba. Rozważacie skompletowanie pełnego składu i ruszenie chociażby w krótką trasę, czy też nie ma takich planów i Aktor pozostanie tylko i wyłącznie projektem studyjnym? To popyt będzie dyktować, co będzie się działo, ale bardzo byśmy chcieli zagrać na żywo. Rozmawialiśmy o tym wcześniej. Skoro mamy teraz tylko dwanaście kawałków, może zaczekamy do wydania drugiego krążka, zanim zagramy na żywo. Potem zbudujemy jakąś porządną setlistę, która zadziała najlepiej na scenie. To zupełnie inny wymiar kreatywności - nie wszystko z albumu potrafi dać takiego samego kopa na żywo. Wojciech Chamryk Tłumaczenie: Marcin Nader, Anna Kozłowska


Trzeba mówić o naszej historii

Historia naszej ojczyzny nie była zbyt często poruszana w tekstach przez polskie zespoły heavy metalowe. Jednak jak pokazał sukces szwedzkiego Sabaton jest w naszym kraju zapotrzebowanie na tę tematykę, co mnie osobiście bardzo cieszy. Poznański M.o.s.s.a.D wraz ze swoim najnowszym, znakomitym materiałem "Popioły" ma szansę stać się prekursorem polskiego historyczno-patriotycznego heavy metalu. Zachęcam was gorąco do zapoznania się z tym krążkiem, bo oprócz naprawdę świetnej muzyki, są tu też bardzo ciekawe, polskojęzyczne teksty. Zapraszam do przeczytania wywiadu z założycielem zespołu Jakubem Skibińskim (gitara/wokal). HMP: Witam. Skąd pomysł na taką, a nie inną nazwę? Jakub Skibiński: Pomysł na nazwę był tak naprawdę totalnym przypadkiem. Tuż po założeniu kapeli zastanawialiśmy się intensywnie jakby się nazwać żeby nie powielać nazw innych zespołów. Przerzucaliśmy się różnymi nazwami, czasem mniej lub bardziej szokującymi, aż padło na mosad. W końcu był już taki zespół

brat Łuaksza, Robert (Gustaf), który grał na perce. Byłem pod wrażeniem Roberta bo potrafił zagrać rytm do wszystkiego co graliśmy. Stwierdziliśmy, że z tego może być coś więcej stworzyliśmy absolutnie pierwszy skład zespołu o nazwie Mosad. Chłopacy byli fanami kapel takich jak Slayer, Metallica i ja również byłem fanem takiego grania, więc zdecydowaliśmy się, że będziemy grać muzykę na wzór tych kapel. Nasz ówczes-

pierwszym najbardziej rozpoznawalnym utworem zespołu z początków jego działalności i wielu osobom zapadł głęboko w pamięć. Po drugie obecny skład znacząco różni się od pierwszego i dzięki ponownemu nagraniu, możemy pokazać jaką ewolucję, przede wszystkim w sferze instrumentalnej jak i wokalnej, przeszedł zespół. Mam nadzieję, że ta ewolucja zmierza w dobrym kierunku (śmiech). Ostatnim powodem dlaczego nagraliśmy ten utwór to moja znajoma amerykanka Jennifer, która uwielbia naszą muzykę i chciała puścić coś świeżego i naszego znajomym z USA. Może nasza muzyka kiedyś zagości w jakiejś amerykańskiej stacji radiowej? (śmiech). Co do innych utworów z pierwszego wydawnictwa nie wykluczamy takiej możliwości, żeby przearanżować i nagrać któryś z nich w lepszej jakości, ale czas pokaże. W 2010 roku pojawił się wasz debiut "Gods of War". Jak dzisiaj oceniacie zawarte na nim utwory? Które z nich w dalszym ciągu lubicie grać? Na tym wydawnictwie słychać, że szukamy swojej drogi i nie do końca wiemy dokąd chcemy zmierzać. Z dzisiejszej perspektywy zmieniłbym na pewno studio nagraniowe, żeby poprawić jakość nagrań. Mieliśmy parę fajnych pomysłów, ale jeszcze brakowało nam wtedy umiejętności. Jednak słuchając naszych nagrań z tamtego okresu widać, że nauczyliśmy się trochę lepiej grać (śmiech). Do dziś gramy na koncertach utwory takie jak "Soul" (Dusza) i "Gods of War". To chyba najbardziej udane utwory z tego wydawnictwa, ale zachęcam czytelników żeby sami to ocenili. Czemu po wydaniu tego krążka nastąpiła tak długa przerwa wydawnicza? Co robiliście przez ostatnie pięć lat? Z jednej strony skupiliśmy się na graniu koncertów w różnych miastach w całej Polsce. Począwszy od Wrocławia, skończywszy na Warszawie. Niestety największym stoperem w nagrywaniu nowego materiału były roszady personalne. To niestety powstrzymywało zespół w dalszym planowaniu kolejnych nagrań. Sytuacja ustabilizowała się dopiero na początku 2014 roku kiedy skład zespołu wreszcie przestał się zmieniać, czego efektem było wejście do studia pod koniec tego samego roku.

Foto: Krampikowski

jak IRA, to dlaczego by nie nazwać się mossad? Później żeby trochę uatrakcyjnić nazwę stwierdziłem, że powinien być to skrót, wzorując się na System of a down. Tak powstała nazwa m.o.s.a.d. Niestety istniał już taki zespół z Korei Południowej (hip-hopowy) więc zapis nazwy trochę ewoluował i przybrał ostateczny kształt, czyli: M.o.s.s.a.D (Masters of speed strength and Disorder). Będąc szczerym to średnio pasuje mi ona do waszej muzyki, choć nie da się ukryć, że zapada w pamięć. Czy też o to wam chodziło? Nie do końca nam o to chodziło. Na początku naszych zmagań na scenie metalowej nie myśleliśmy o tym co będzie kiedyś, czy ludzie będą nas kojarzyć. Po prostu spotykaliśmy się żeby grać i się dobrze bawić, a jednak fajnie było powiedzieć, że gra się w kapeli i jak ludzie pytali o nazwę to można było jakąś podać. Niechcący okazało się, że było to dobre posunięcie marketingowe, bo ludzie zapamiętywali nazwę i po pewnym czasie już kojarzyli poznański mossad i nie było odwrotu. Zmiana nazwy przysporzyłaby nam raczej więcej problemów niż korzyści. W jaki sposób doszło do powstania zespołu? Czy od początku zakładaliście granie właśnie takiej muzyki, czyli klasycznego heavy? Na początku 2008 roku szukałem kogoś z kim mógłbym pograć, pojamować i okazało się, że na moim roku jest kolega Łukasz, mieszkający w mojej okolicy. Jakoś pod koniec marca tego samego roku spotkaliśmy się żeby pograć u niego w domu. Przytargałem swojego Washburna stratocastera i 15 wattowy piecyk Marshalla. Na to nasze jamowanie przyszedł też młodszy

24

M.O.S.S.A.D

ny repertuar składał się z pary naszych kawałków i coverów Metalliki plus jednego kawałka Slayera. Jakie zespoły bądź muzycy mieli i wciąż mają na was największy wpływ? Zawsze wspominam Metallikę jako pierwszy zespół, na którym się wzorowaliśmy, ale również zespół Black Label Society. Jednym z pierwszych kawałków, który skomponowałem był utwór pt. "Terrorized", który pojawił się na płytce z 2010 roku pt. "Gods of War". Nazwa utworu wzorowana jest właśnie na kawałku Black Label Society pt. "Super Terrorizer". Kolejne inspiracje to bez wątpienia Iron Maiden, Kat, Godsmack, Testament. Oczywiście każdy z nas ma swoich własnych idoli. Na naszej stronie mossadband.pl każdy członek zespołu ma swój profil, na którym wymienione są nasze osobiste inspiracje.

W tym roku pojawiła się wasz nowy materiał "Popioły". Jak długo powstawały te utwory? Kto był głównym kompozytorem? Generalnie utwory takie jak "Falling Down", "Wieczny Sen" napisałem już wcześniej i tylko je przearanżowaliśmy. Natomiast pozostałe utwory to wspólne dzieło. Ktoś miał pomysł na motyw przewodni np. w "Królu" to był Maniek a ja np. w "Wilku". Potem swoje pomysły dorzucał Artur i tak powstawała większość kawałków. Robert był osobą odpowiedzialną za napisanie perkusji do wszystkich utworów. Ciężko powiedzieć jak długo powstawały te utwory, gdyż część była już napisana wcześniej tak jak: "Król", "Wieczny Sen", "Falling Down". Myślę, że praca nad pozostałymi trwała ponad pół roku. Jak byście porównali ten materiał do poprzedniego? Uważacie, że te pięć długich lat udało Wam się dobrze spożytkować i staliście się lepszymi muzykami i kompozytorami? Uważam, że staliśmy się bardziej świadomymi muzykami. Mam tu na myśli świadomość tego o czym chcemy pisać i tego jak aranżować utwory. Wcześniej myśleliśmy tylko w sposób następujący: zagrać zwrotkę cztery razy, refren dwa razy, zwrotka cztery razy, solo, koniec. Teraz już tak nie działamy. Praca nad kawałkami trwa znacznie dłużej. Jesteśmy bardziej świadomi tego jak chcemy brzmieć. Myślę, że ten materiał jest w każdym calu lepszy od poprzedniego, gdyż słychać jednak większą świadomość grania, ale to już chyba taki wiek? (śmiech)

Mossad powstał w 2008 i w tym samym roku nagraliście pierwsze demo. Czy można było je kupić czy też służyło tyko celom promocyjnym? To demo służyło głównie celom promocyjnym. Wysyłaliśmy nasz mp3 w mailach wszędzie gdzie się dało, żeby zareklamować naszą twórczość. Chociaż parę egzemplarzy nagraliśmy na domowej nagrywarce i sprzedaliśmy w ilości może dziesięciu sztuk na pierwszych koncertach.

Gdzie nagrywaliście ten materiał i ile czasu wam to zajęło? Jesteście zadowoleni z końcowego rezultatu? Cały materiał nagrywaliśmy u Łukasza Frankowskiego w studiu Decybelia. Jesteśmy naprawdę zadowoleni z efektu, gdyż Łukasz wie jak mobilizować nas do pracy i zna nas już na tyle dobrze, że wie jak wejść nam na ambicję. Czasem miał nas już dość, ale efekt nagrań przeszedł jednak nasze oczekiwania.

Utwór "Falling Down" z tego dema nagraliście ponownie na najnowszej EPce "Popioły". Czemu akurat ten numer? Zamierzacie kiedyś w podobny sposób odświeżyć pozostałe kawałki z tego materiału? Nagraliśmy go ponownie z kilku powodów. Po pierwsze mamy sentyment do tego utworu, gdyż jest on

"Popioły" wydaliście własnym sumptem. Nie mieliście propozycji z żadnych wytwórni? Tak to prawda, materiał wydaliśmy na własną rękę. Szczerze to nikt się do nas z żadnej wytwórni nie odzywał, nie wiem czy to dobrze (śmiech). Tak szczerze to nie mamy ciśnienia na wydawanie naszej muzyki w


wytwórni bo i tak byśmy wydali ten materiał prędzej czy później na własny koszt. Chociaż gdyby jakaś wytwórnia zainteresowała się naszą muzyką to na pewno moglibyśmy trafić do szerszej publiczności co może przekuło by się w granie większej liczby koncertów, a to jest nasz żywioł. Zdecydowaliście się tym razem na teksty w rodzimym języku co moim zdaniem wyszło wam zdecydowanie na dobre. Czemu zdecydowaliście się na ten krok? Po pierwsze język polski jest naszym rodzimym językiem i łatwiej jest przekazać myśli w swoim ojczystym języku niż np. w angielskim. Po drugie jeżeli śpiewa się o historii własnego kraju to bardziej trafia to do słuchacza jednak w ojczystym języku niż w jakimś innym, było to ryzykowne zagranie z naszej strony bo łatwiej wytknąć nam błędy językowe (śmiech) Muszę pochwalić warstwę liryczną, która tym razem jest zdecydowanie historyczno-patriotyczna. Jak dla mnie to świetna sprawa, że wreszcie pojawił się na naszej heavy metalowej scenie zespół poruszający te tematy. Skąd taki pomysł? Pomysł w głowie siedział od dawna, ale brakowało odwagi w jego realizacji. Wszystko zaczęło się od przeczytania książki Elżbiety Cherezińskiej pt. "Korona śniegu i krwi" o królu Przemyśle II. Ta książka poruszyła mnie. Mimo, że praktycznie od dziecka interesowałem się historią, to dopiero po przeczytaniu historii króla Przemysła coś we mnie pękło i powstał tekst. Muzykę już mieliśmy wcześniej ale jakoś nie mogłem wymyślić do niej tekstu, a tu nagle olśnienie. Nagraliśmy ten kawałek i wrzuciliśmy na youtube. Otrzymaliśmy tyle pozytywnych komentarzy, że aż byłem w szoku. Pozytywny odzew z jakim spotkał się "Król" tylko utwierdził nas w przekonaniu, że to dobra droga. Poczułem, że teraz mamy po prostu pewną misję krzewienia wiedzy o naszej historii i tyle. Możecie powiedzieć tym, którzy jeszcze nie słyszeli "Popiołów" o czym traktują niektóre z waszych tekstów? Kto jest ich autorem? Do utworu "Wszystko co pozostało" tekst w całości napisał Artur Rogaliński, natomiast w utworach "Wilk" i "Ostatnia Bitwa" był współautorem tekstów. Do reszty utworów, czyli: "Król", "Wieczny Sen", "Powstańcza krew", "Falling Down", teksty napisałem ja. "Król" opisuje historię życia i śmierci Przemysła II, który został brutalnie zamordowany w 1296 roku przez co nie udało mu się zjednoczyć Polski pod berłem jednego polskiego władcy. "Wieczny Sen" to oficjalnie historia żołnierza, który zginął i o tym nie wie i wciąż nawiedza swoją ukochaną, która w końcu wariuje i się zabija. "Powstańcza krew" to utwór o wygranym Powstaniu Wielkopolskim. "Falling Down" to historia osoby, która straciła panowanie nad własnym życiem i jest teraz na życiowym zakręcie. "Wszystko co pozostało" to utwór luźno nawiązujący do historii Bolesława Chrobrego, pierwszego króla Polski. "Ostatnia Bitwa" to historia Henryka Pobożnego, który poległ w 1241 roku podczas bitwy z Mongołami pod Legnicą. Smaczkiem na tym wydawnictwie jest "Wilk", gdyż historia opisana w tekście to nic innego jak nawiązanie do legendy o Fenrirze. To historia człowieka, który podczas pełni przemienia się w wilkołaka. Jak ważne są dla was te liryki? Czujecie się mocno związani z Polską i jej historią? Dla mnie osobiście te teksty niosą ze sobą przekaz. Dla każdego będzie on inny, ale jednak musisz się zastanowić kiedy czytasz każdy z tekstów. Część historii jest opisana dosłownie, a część należy zinterpretować. Czujemy się związani z Polską i jej historią, gdyż jesteśmy częścią tej historii tu i teraz. Jeden z moich dziadków walczył w wojnie polsko-bolszewickiej, a obaj moi dziadkowie byli wywiezieni do Niemiec na roboty przymusowe podczas II wojny światowej. To jest dla mnie wystarczający argument, żeby czuć się związanym z Polską. Trzeba mówić o naszej historii, bo naród bez znajomości swojej historii jest łatwym celem do zmanipulowania. W dzisiejszych czasach większość zespołów śpiewa o przysłowiowej dupie maryni, albo o jakichś wyimaginowanych problemach nastoletnich narkomanów. W jaki sposób wasze teksty są odbierane przez fanów? Podam tobie jeden przykład. Pojechaliśmy pierwszy raz do Rogoźna. Tam właśnie zginął bohater naszej piosenki pt. "Król". Tam nawet ulice noszę imię Przemysła II. Gramy koncert w MDK i zaczynamy grać "Króla". Nie było pogo na tym kawałku, ludzie stali i

słuchali, w tym pełno nastolatków. I wiesz co chcieli na bis? "Króla"! Po koncercie podchodzi do mnie grupa tych nastolatków i mówią mi, że oni czują się dumni ze swojej historii i że nasze teksty coś dla nich znaczą. Szok prawda? Oni potem wracają do domu i czytają książki o historii Polski. Jesteś traktowany normalnie jak jakiś ekspert, prawie jak Wołoszański czy coś. To mnie cholernie cieszy, że oni nie słuchają Biebera… Dla mnie ważne jest żeby młodych inspirować w dobie wszechobecnego ogłupiania społeczeństwa. Planujecie kontynuować tę tematykę również w przyszłości? Oczywiście, że tak. Chcemy przede wszystkim zachęcać ludzi do zainteresowania się historią swojego kraju. Dlaczego tytuł "Popioły"? Tytuł ma w domyśle symbolizować popioły historii, popioły jakie pozostają po zgliszczach spalonych domów, strzech, kurz jaki można znaleźć na starych księgach w bibliotekach. Stąd okładka symbolizująca księgę obitą skórą a na niej złote litery układające się w napis "Popioły". Wasza muzyka to klasyczny heavy metal, ale ma też epickie zacięcie. Czy właśnie o to wam chodziło? Słuchacie dużo epickiego metalu czy wyszło to wam

Muszę przyznać, że nie byliście do tej pory zbyt widoczni. Jakie były tego przyczyny? Prawda jest taka, że muzyka jaką gramy nie należy do maistreamu. Wszystko co robimy finansujemy z własnej kieszeni, począwszy od strony internetowej, a skończywszy na transporcie na koncerty. Nie mamy za sobą wielkiej wytwórni i idących za tym pieniędzy na promocję itp. Na pewno też roszady osobowe miały wpływ na to, że nie szliśmy konsekwentnie obraną drogą. Teraz mamy stały skład i nie zamierzamy tego zmieniać, jesteśmy zorientowani na granie jak największej liczby koncertów i to jest naszym celem. Jeszcze o nas usłyszą (śmiech) Jakie jest wasze zdanie na temat polskiej sceny, nie tylko heavy, ale ogólnie metalowej? Nie czuję się kompetentny aby wypowiadać się na takie kwestie. Generalnie szanujemy inne zespoły, chociaż czasem zdarza się, że niektórzy mieszają nas z błotem, ale jak powiedział wokalista zespołu Destruction, że hejterzy są siłą napędową tego co robi, więc tak jest też u nas. Jeżeli masz hejterów w Polsce, tzn. że robisz coś dobrze i to się niektórym życiowym nieudacznikom nie podoba, tyle w temacie. Jak byście się zareklamowali waszym potencjalnym słuchaczom? Co jest w was takiego co wyróżnia was

Foto: Krampikowski

naturalnie? Tak naprawdę to wyszło trochę samo z siebie. Łukasz Frankowski zaproponował żebyśmy dodali w paru miejscach orkiestracje i zobaczyli jak to zabrzmi. Tak też zrobiliśmy. On przygotował te wstawki symfoniczne i nas zamurowało. Postanowiliśmy tak je zostawić i na pewno będziemy ten trend kontynuować. Może kiedyś jakiś koncert z orkiestrą symfoniczną zagramy?

z grona innych grup heavy metalowych? Powiem prosto z mostu: Posłuchajcie i powiedzcie czy wam się podoba! Nie mi oceniać czy coś nas wyróżnia spośród innych zespołów, po prostu robimy to bo to kochamy! Maciej Osipiak

Krążek jest znakomity i żal by było, żeby przeszedł bez echa. Planujecie jakąś konkretną ofensywę promocyjną? Może jakaś trasa? Generalnie każdy koncert traktujemy jako promocję "Popiołów". We wrześniu ruszamy na małą trasę pt. "Folk Metal Crusade 2015 Part II" jako wsparcie dla takich zespołów jak GRAI i Netherfell. Będzie można nas zobaczyć w Poznaniu, Szczecinie, Słupsku i Bydgoszczy. Wszystkie nasze koncerty można śledzić na naszej stronie mossadband.pl w zakładce "Trasa". A propos koncertów, jak często udaje wam się grywać na żywo? Macie na koncie jakieś spektakularne występy? W ciągu każdego roku gramy kilkanaście koncertów w całej Polsce. W 2011 zagraliśmy na XVIII finale WO ŚP w Swarzędzu jako gwiazda wieczoru, w tym samym roku zagraliśmy na finale Rytmy Młodych w Jarocinie. W 2013 roku dotarliśmy do półfinału festiwalu Emergenza. W grudniu 2013 roku udało nam się supportować zespół Armia. W 2014 roku supportowaliśmy brytyjski zespół Absolva.

M.O.S.S.A.D

25


tych wszystkich gwałtach i grabieżach, których doświadczyła od ludzkości. Może zająć to wiele obrotów naszego krążka, zanim zrozumie się całą jego historię i pełny przekaz.

Jesteśmy rzemieślnikami melodyjnego metalu! Amerykanie z Artizan wydają już trzeci krążek. Ich muzyka to heavy metal podszyty hard rockowo/progresywnymi brzmieniami. O sobie mówią, że są rzemieślnikami melodyjnego grania oraz że stworzyli dzieło ponadprzeciętne. Zainteresowanych odsyłam do mojej recenzji "The Furthest Reaches", a teraz zachęcam do rozmowy z perkusistą zespołu, niejakim Ty Tammeusem, który nie kryje dumy związanej z nowym dziełem zespołu. HMP: Siema Artizan! Nadchodzi wasz trzeci, pełny, studyjny album… Czy możemy spodziewać się czegoś nowego, czy to kontynuacja"Ancestral Energy"? Ty Tammeus: "The Furthest Reaches" to zupełnie nowy album. Koncept oparty na historii sience-fiction ukazujący upadek ludzkości. Lepiej zmieńmy swoje postępowanie, bo inaczej wszyscy spłoniemy! Jakbyś opisał wasz zespół 80-letniej staruszce? Powiedziałbym jej bardzo głośno, że będzie świadkiem najbardziej niesamowitego, najbardziej epickiego i melodyjnego metalowego zespołu, jaki tylko mogłaby sobie wymarzyć. Wszyscy dobrze wiemy jak 80-letnie babcie marzą o zespołach takich jak Artizan. Starałbym się ją przygotować na wokale - Jego Książęcej Mości - Toma Brandena, zachęcał, by zbierała siły na kolejne tryumfujące riffy, które sprawią, że poczuje się znowu jak młoda dziewczyna. Moim zdaniem nie jesteście tylko heavy/power metalowym projektem. Macie wiele progresywnych powiązań. Jak byś się do tego odniósł? Myślę, że to bardzo precyzyjne porównanie! Łączymy moc, melodię, progresywność, chwytliwość, harmonię oraz opowiadamy pewną historię. Wszystkie te elementy sprawiają, że Artizan jest tak wyjątkowym i świeżym zespołem metalowym. Jesteśmy rzemieślnikami melodyjnego metalu! Teraz pytanie, które słyszeliście już pewnie million razy, ale powiedzcie jakie zespoły najbardziej inspirują działalność Artizan?

Właściwie to wszystko nas inspiruje. Jak tu nie kochać Queen, Styx, Rush, Billy Joel'a, Steely Dan, Iron Maiden, Fleetwood Mac, Queensryche, Kiss, Dio i temu podobnych? Każdy, kto pisze dobre piosenki, a już szczególnie takie ze znakomitymi melodiami będzie dla nas inspiracją. Wszystko zaczyna się od melodii i dobrych riffów! Nikt nie lubi być porównywany, a czy da się porównać Artizan do jakiegoś innego zespołu? Masz rację, nikt nie lubi być porównywany. Tę kwestię zostawiamy naszym słuchaczom. Jaki jest dominujący temat (przedtem i teraz) wokół którego tworzycie teksty i historie na wasze płyty? Na nowym albumie piszę o tym, jak bardzo niszczymy naszą planetę Ziemię. Jesteśmy samolubną, niedbałą rasą. Czas aby przestać bezmyślnie wykorzystywać wszystkie zasoby, jakie na niej są. Wszystko przez mnogość i obfitość, wszystkiego jest coraz więcej bez jakiejś refleksji o reperkusjach. Wcale nie potrzebujesz nowego iPhone Twelve i wszystkich nowych gadżetów. Odczepcie się od tych swoich pieprzonych telefonów i obudźcie się. Zmieniliśmy się w wyprane z mózgu zombiaki. Musimy zminimalizować naszą konsumpcję surowców i materiałów. Jesteśmy krótkowzroczną rasą, która będzie płacić karę za swoją dekadencję. Album opowiada o potrzebnym "czyszczeniu", które należy przedsięwziąć, aby Ziemia mogła ponownie s i ę zregenerować p o

Na "The Furthest Reaches" raczej nie przesadzacie z prędkościami. "Into the Sun" jest najszybszym numerem z płyty. Nie lubicie prędkości? Prędkość jest ok., jeśli odpowiednio pasuje do piosenki. Natura naszego stylu i naszej wymowy nie wymaga jednak nadmiernej prędkości. Słyszę jak wiele "power metalowych" kapel nadużywa prędkości. Taki zabieg może stać się szybko bardzo monotonny i typowy. Nasza muzyka ma właściwą ilość energii. Posłuchajcie jeszcze raz pierwszego kawałka - "Summon the Gods". Ten wałek porywa! Jest o wiele agresywniejszy niż materiał zawarty na poprzednich dwóch albumach. Bardzo szanuje wiele thrashowych zespołów, lecz nie jest to priorytetem dla Artizan. Ludzie słuchają nas ze względu na to, jak piszemy kawałki. Mogę zagwarantować, że jeszcze więcej energii i mocy będzie wtedy, gdy zobaczycie nas podczas występów na żywo! Powiedz coś więcej o specjalnym gościu, który udzielał się w numerze "Wardens Of The New World"... Sabrina Cruz z power metalowej kapeli Seven Kingdom's zrobiła specjalne wokale w "Wardens of the New World". Mieszka też tu, na Florydzie, niedaleko miejsca, w którym nagrywamy. W 2011 mieli krótką trasę z Seven Kingdoms i wtedy już byłem pod wielkim wrażeniem jej występu i zachowania. Jest wspaniałą osobą. Potrzebowałem kobiecego głosu, aby zilustrować Matkę Ziemię jako jedną z postaci w historii, głosu, który przeniósłby potrzebną moc, energię i emocje potrzebne w tej części płyty. Sabrina wykonała fenomenalna robotę. Myślę, że brzmi podobnie do Anne Wilson z Heart w połączeniu z czymś w rodzaju Dio - zajebiście. Materiał na nowej płycie jest porządny, ale moim zdaniem nie ma piosenki, która by w jakiś sposób specjalnie się wyróżniała. A ty jak uważasz? Jaka jest jedna, najlepsza kompozycja, która powinna promować cały album? Chyba żartujesz? "Porządna"? Każda piosenka wyróżnia się na swój sposób i jest bardzo solidna. Nie czytałeś mnóstwa pozytywnych recenzji, które się ukazały? Wiem, co jest przyczyną: po prostu nie poświęciłeś płycie wystarczającej ilości czasu. Jedno czy dwa przesłuchania nie wystarczą. Jest na niej zbyt wiele magicznych momentów, by pojąć ją za jednym przesłuchaniem. Wrócimy do tego pytania, jeśli poświęcisz jej więcej potrzebnego czasu. Swoją drogą to najmelodyjniej-

Foto: Artizan

26

ARTIZAN


sza, najbardziej chwytliwa i najbardziej widowiskowa rzecz, jaką zrobiliśmy.

Prowler to potwornie toporna niemiecka kapela z Saksonii, która brzmi jak z początku Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu. Ich gra może momentami wydawać się drażniąco prostacka i niesforna, jednak jak mało kto potrafią podtrzymać ducha starego heavy metalu. Zapraszam do bardzo konkretnej rozmowy z młodymi Niemcami.

Porozmawiajmy chwilę o promocji. Jakieś koncerty, może video-klipy się szykują? Właśnie graliśmy na niemieckim Keep it True Festival gdzie było niesamowicie. Dwa tysiące prawdziwych metalowych maniaków. Odbiór był nieziemski i z niecierpliwością czekamy, aby tam kiedyś wrócić. Fani powinni obserwować naszego Facebooka i śledzić metalowe newsy, gdyż będą zapowiedzi koncertów i nowego video. Mógłbyś wyjaśnić co symbolizują postacie, które pojawiły się na okładce nowej płyty? Dobre pytanie. W zasadzie są dwie wersje "The Furthest Reaches": standardowa oraz limitowana edycja. Standardowa wersja zawiera okładkę autorstwa Marc'a Sasso z Nowego Yorku. Marc stworzył także okładkę pierwszej płyty - "Curse of the Artizan". Nowa ilustracja to "Artizan" oraz "The Keepers". "The Keepers" są alienami, którzy powrócili na ziemię po przejęciu sygnału, który wcześniej umieścili w Wielkiej Piramidzie. Matt Barlow śpiewa jako "The Keepers". Postać Artizana jest tu dlatego, by zasygnalizować, iż jest gotowy chronić nas przed postaciami "The Keepers", Albo jest potomkiem "The Keepers". Spójrzcie na obrazek i zauważcie podobieństwa znaków na jego ciele. Interpretację pozostawiam jednak słuchaczom i oglądającym okładkę. Marc nadał okładce świetny wizerunek w stylu science-fiction. Limitowana edycja zawiera pracę Berlin'a, który bazował na ilustracji Eliran'a Kantora, który stworzył okładkę do naszego ostatniego albumu "Ancestral Energy". Jego nowa ilustracja przedstawia ściętego Sfinksa. Wielki statek kosmiczny zamknął głowę Sfinksa, ukazując tym samym nieco nieznanej, kosmicznej technologii wewnątrz statku. To był genialny pomysł Elirana. Po raz kolejny pozostawiamy całe pole interpretacji odbiorcom. Wygląda to fantastycznie. Jest tylko 500 limitowanych kopii i w zasadzie większość jest już wyprzedana. Nie będziemy już tego wznawiać. Będzie za to limitowana winylowa edycja planowana na wrzesień. Zauważyłem, że lubicie tworzyć albumy jako jedną, integralną całość. Jak ważne są dla was tzw. "mówione" partie takie jak dialogi, opowieści w intro itp.? Postacie i ich dialogi są bardzo istotne i pomagają wzbogacić historię. Można to porównać do postaci w filmie. Chcemy, aby było to dla słuchacza wciągającym doświadczeniem, od początku aż do końca. To właśnie dlatego podkreślam, że płytę należy słuchać wiele razy od samego początku do końca. Oczywiście, każdy będzie miał innych faworytów z płyty, ale to musi być jednak doświadczane jako całość. Sądzisz, że jest to wasza najlepsza robota do tej pory? Myślę, że można powiedzieć, że to nasza najlepsza robota. Zawsze gdy zaczynasz nowy projekt, dążysz do tego, żeby zrobić to jak najlepiej. To zdecydowanie solidna robota, z której jestem dumny. Generalnie odbiór ostatniej płyty był najlepszy z jakim do tej pory się spotkaliśmy.

Kolejny cios od młodych niemieckich heavy metalowych oldschoolowców… HMP: Siema Prowler, czy wasza nazwa ma jakieś szczególne znaczenie i odnosi się do konkretnego zespołu? Micha: To forma naszego hołdu dla jednego z zespołów, który inspiruje nas najmocniej. Wielkie Iron Maiden… Opowiedzcie trochę o historii zespołu i jego członkach. Clemens: Prowler został założony w 2008 roku, Dave i ja jesteśmy w nim od pierwszego dnia i gramy na gitarach. Marv, który gra na basie i Ronny, nasz wokalista, dołączyli do nas w 2011 roku i można ich usłyszeć na naszym demo EP "Hard Pounding Heart", które zostało nagrane i wydane w 2012 roku. Michael to nasz najnowszy członek i gra na perkusji. Odkąd do nas dołączył w 2013roku zagraliśmy sporo fajnych koncertów w Niemczech i nagraliśmy album "Stallions of Steel", który wyszedł w barwach Pure Steel Records 27-go lutego 2015r. W 2012r. nagraliście wspomniane "Hard Pounding Heart" EP. Czy coś w waszej muzyce zmieniło się znacząco od tego momentu? Dave: Pierwszą zasadniczą różnicą jest skład zespołu. "Hard Pounding Heart" został nagrany z naszym pierwszym perkusistą - Donatem, natomiast nowa płyta jest już z Michą za perkusją. Można usłyszeć różnicę, ponieważ obaj mają zupełnie inny styl gry. Ponadto tym razem nagraliśmy perkusję i wokale w profesjonalnym studio, a nie tak jak ostatnio w naszej sali prób. Ronny: Teraz mieliśmy prawdopodobnie więcej doświadczenia, jeśli chodzi o warunki nagrywania i proces samej produkcji materiału. Wszyscy byliśmy mocno zaangażowani w każdy utwór, no i dużo ćwiczyliśmy, zanim zdecydowaliśmy się wejść do studia. Clemens: Myślę, że znacznie lepsza sytuacja podczas nagrywania, pewna zmiana w nas samych. W obecnym składzie zagraliśmy wiele koncertów i, wchodząc do studia, byliśmy dużo bardziej doświadczeni niż poprzednim razem, gdy nagrywaliśmy EPkę. Nieocenione okazuje się doświadczenie zdobywane podczas wspólnych ćwiczeń, podczas grania.

Będąc szczerym, za pierwszym razem, gdy słuchałem waszego singla "Motorcycle of Love" wcale nie byłem jakoś szczególnie oczarowany... Za to po przesłucha niu całego albumu zmieniłem zdanie. Jak wam się udało zawrzeć tyle oldschoolowych brzmień na jednej płycie? Ronny: "Motorcycle of Love" to prosta piosenka, którą świetnie się gra na żywo na scenie, ale chyba nie jest utworem, który w zupełności odzwierciedla nasz styl. Właściwie to jest dość duże zróżnicowanie między poszczególnymi kawałkami na płycie. Każda brzmi inaczej, ale wszystkie są zachowane w klasycznym metalowym stylu. Micha: Klasyczne granie to właśnie to, czym się najbardziej jaramy. Naturalną rzeczą jest więc to, że tak brzmimy, skoro inspirujemy się takim gatunkiem muzyki. Nowa płytka "Stallions of Steel" brzmi jak klasyki NWOBHM. Mocno czuć inspiracje Saxonem... Moglibyście wymienić kilka innych zespołów, które stanowią dla was największą inspirację? Ronny: Oczywiście inspirujemy się brytyjskimi zespołami jak Saxon, Iron Maiden czy Judas Priest, ale każdy z nas słucha innych zespołów. Ja kocham hard rock w stylu Van Halen czy mój ulubiony Kiss. Jestem też głęboko w temacie US metal, nawet hair metal, ale lubię też wiele starych thrashowych kapel. Micha: Moi faworyci to Guns n Roses, AC/DC i granie z lat 80-tych jak Manowar czy Metallica. Ale jest spoko, jeśli porównujecie nas do Saxon czy Judas Priest… Ok, czas na pytanie o charakterze egzystencjal nym… Iron Maiden czy Saxon i dlaczego? Ronny: Wybieram Iron Maiden, ich każdy album z lat 80-tych to arcydzieło i trudno wybrać ulubiony album z tego okresu. Nic tego nie pobije, nawet ich żadna płyta wydana po 1988 roku nigdy nie osiągnęła poziomu tych siedmiu płyt. Micha: A ja wybieram Saxon. Ich muzyka jest prostsza i brudniejsza. Wybieranie Maiden jest zbyt oczywiste. Clemens: Iron Maiden, pierwszy metalowy zespół ja-

Czego można od was oczekiwać w przyszłości? Ten sam kierunek, czy może zamierzacie trochę poeksperymentować? Jeszcze za wcześnie by to wiedzieć. Jeszcze jesteśmy na fali nowego wydawnictwa i pewnie zajmie wiele miesięcy, żeby stworzyć nowy materiał. To długi proces związany z wieloma ofiarami. Wiem jednak, że cokolwiek w przyszłości Artizan spłodzi, będzie to brzmiało jak Artizan. Dlaczego zdecydowaliście się umieścić balladę "Come Sail Away" jako bonus? Myślisz, że nie pasuje do całości płyty, czy nie chcecie by postrzegano was jako zbytnich wrażliwców? Ten numer został bardzo dobrze odebrany. Prawda, niektórzy ludzie się zastanawiają "Po cholerę metalowy zespół robi tego typu piosenkę?". Ponieważ to kurwa kocham. Co najistotniejsze, Tom brzmi fantastycznie na tej kompozycji. Jego głos jest do tego wprost idealny. Jest potężny i melodyjny. Wprowadziliśmy kilka zmian, aby lepiej wpasować ją w klimat historii na "The Furthest Reaches". Mam nadzieję, że wielu fanów będzie miało okazję zaopatrzyć się właśnie w limitowaną wersję. Dzięki za rozmowę. Ostatnie słowa należą do ciebie… Kupujcie album. Przemysław Murzyn

Foto: Prowler

PROWLER

27


HMP: Witam was. Zespół powstał niedawno, bo w 2013 roku. Kto był pomysłodawcą powołania Savage Master do życia? Stacey Savage: Witaj, dziękujemy za możliwość udzielenia wam wywiadu. O stworzeniu zespołu pomyślałam ja i Adam (Neal - przyp. red.). Mieliśmy wiele pomysłów, pracowaliśmy długo, motywując się wzajemnie od samego początku.

Co było głównym powodem i inspiracją do grania przez was tak oldschoolowego i przesiąkniętego wczesnymi latami 80-tymi zespołu? Chcieliśmy tworzyć i dzielić się muzyką, którą kochamy. To nasze typowe old-schoolowe brzmienie bierze się z inspiracji głównie klasyką metalu. W waszej muzyce, a przede wszystkim tekstach i wizerunku widać wyraźne inspiracje okultyzmem. Traktujecie to poważnie czy po prostu uznaliście, że taki temat pasuje do heavy metalu? Kto odpowiada za teksty? Większość tekstów pisze Adam, ja sama zresztą napisałam tego trochę. Okultyzm odgrywa sporą rolę w naszym życiu. Jest dla nas ważne by wprowadzić ten temat do naszej muzyki. Foto: Prowler

ki w życiu usłyszałem. Dave Murray był jednym z powodów, dla których zacząłem grać na gitarze, a poza tym zawsze potrafi mnie rozweselić… Co dla was oznacza tytuł "Stallions of Steel"? Jesteście motocyklowymi maniakami? Ronny: Właściwie tylko Marv - nasz basista - jest motocyklistą, więc nie mogę powiedzieć, żebyśmy byli jakimiś motocyklowymi maniakami. Pomyśleliśmy, że to pasuje do metalowego stylu życia, świetnie się o tym śpiewa. Clemens: "Stallions of Steel" to hołd dla wszystkich metalowych maniaków na całym świecie, nie ważne na czym jeżdżą! Niestety nie mam prawka na motor, a w Niemczech jest to dość droga sprawa. Gdybym miał kasę, prawdopodobnie wydałbym ją i tak na gitary. Ale właściwie zawsze jest fajnie i bardziej emocjonująco śpiewać o czymś, co daje silne emocje. Oprócz tego, "Stallions of Steel" było też sugestią do nazwania tak zespołu, ale spróbuj to krzyczeć podczas koncertu. Tłum brzmiałby jak stado trzmieli. Produkcje macie bardzo oldschoolową i surową. Kto jest odpowiedzialny za brzmienie? Micha: Nagrywanie, miks i mastering zostały zrobione przez Alexa Pohla z Kame Audio. Był z nami przez cały czas produkcji i miał dla nas wiele spokoju i wyrozumiałości. To on razem z Clemensem i Dave'em stworzyli takie brzmienie. Clemens: Chcieliśmy wyprodukować album, który brzmiałby tak jak zespoły i albumy, które wszyscy kochamy, ale powinieneś jednak wiedzieć, że został zrobiony w nowym millennium przez nowy zespół. Jestem zadowolony z rezultatu. Jakbyście ocenili obecny stan niemieckiej sceny? Są jakieś lokalne zespoły, które moglibyście polecić? Ronny: Niemiecka scena ma się świetnie już od wielu lat. Obadajcie sobie Alpha Tiger, Attic, Blizzen, Lightningz Edge, Serpent i Stallion. Jesteście obecnie w Pure Steel Records. Jak się z tym czujecie? Było ciężko zdobyć kontrakt? Micha: Cudownie jest być w Pure Steel, zwłaszcza, że jest to wytwórnia z Saksonii, a my jesteśmy ich setnym wydawnictwem, i to na dodatek pierwszym z Saksonii! Nie jestem w stanie powiedzieć, czy cięzko było zdobyć kontrakt, gdyż ten jest pierwszym, jaki kiedykolwiek mieliśmy, więc nie mogę porównywać. Clemens: Kuno, jeden z naszych przyjaciół i ludzi, którzy nas wspierają, pomógł nam zdobyć kontrakt. Wszyscy w Pure Steel byli mili i bardzo w porządku, więc zdobycie kontraktu okazało się dla nas bułką z masłem. Ale oczywiście do momentu zdobycia kontraktu była długa droga. Lata ćwiczeń i prób, zmiany składu, granie koncertów w jakichś zapyziałych norach, nagranie EP, ciągłe ulepszanie siebie i podonoszenie swoich umiejętności. Ciężka praca, masa radości, ale czasem trzeba zacisnąć zęby.

28

Heavy Metal… Myślicie o sobie jako o zespole z nurtu, okrzykniętym przez maniaków jako NWO THM? Micha: Może nie określiłbym siebie, ani zespołu w ten sposób, ale ogólnie mogę zgodzić się z przypisaniem nas do tej kategorii. Clemens: No cóż, myślę, że jest nieco za wcześnie, by mówić o czymś w rodzaju "nowej fali", ponieważ dopiero zobaczymy, czy to przetrwa jeszcze kolejne dwa, trzy lata. Mimo wszystko świetnie jest widzieć coraz więcej ludzi przychodzących na koncerty wszystkich tych młodych kapel, które powstały w ostatnim czasie. Macie swoich faworytów jeśli chodzi o nowe metalowe kapele? Ronny: Bardzo lubię Enforcer, Cauldron, Striker i Skull Fist. Vanderbuyst też jest zajebisty, szkoda tylko, że w tym roku się rozpadają. Micha: Chciałbym wymienić Screamer, Night Demon i 77. Oraz oczywiście Conquest of Steel - R.I.P.! Co sądzicie o nowych wydawnictwach starych niemieckich wyjadaczy takich jak Accept, Grave Digger, Running Wild czy Scorpions? Ronny: Grave Digger i Running Wild to nigdy nie była moja bajka. Mam wielki szacunek dla Accept, wprawdzie nigdy nie byli moimi personalnymi ulubieńcami, ale ich najnowsze albumy niszczą wszystko dookoła. Jeszcze nie słyszałem nowej płyty Scorpions, ale kocham ich wydawnictwa do 1985 roku. Micha: Potwierdzam. Obecnie Accept są silniejsi niż kiedykolwiek. Pozostałe wymienione zespoły są jednak na dobrej drodze, by zniszczyć całą swoją dotychczasową spuściznę. Sądzicie, że powrót do korzeni heavy metalu to słuszna droga? Dave: Myślę, że to naprawdę dobra rzecz. Na naszych koncertach widzimy świetnie bawiących się ludzi reprezentujących różne gatunki metalu. Dlatego myślę, że istnieje pewne zapotrzebowanie na ten rodzaj muzyki. Clemens: Nie chciałbym dyskutować na temat czym jest heavy metal, a czym nie jest. Czasem musisz zrobić krok wstecz, aby potem znów móc ruszyć do przodu. Sądzę, że dopóki coś daje znaki życia, nie może być martwe. Ronny: Zawsze lubiłem ten rodzaj muzyki i dobrze widzieć, że nie jestem w tym sam. Jak ważny jest dla was wizerunek? Micha: Na scenie wizerunek jest istotną rzeczą, gdyż jest on częścią show. Poza sceną image jest dla czegoś takiego jak black metal albo hip hop. Ronny: Lubimy nasze sceniczne ubrania, ale nie bierzemy tego zbyt poważnie. Zostawiamy to innym zespołom.

Macie już może jakieś plany koncertowe w związku z nowym wydawnictwem? Micha: Zrobimy tyle koncertów, ile to będzie tylko możliwe, żeby promować nowy album. W związku z naszymi pracami możemy grać jedynie w weekendy.

Dzięki za wszystkie odpowiedzi. Ostatnie słowa pozostawiam wam… Micha: Czekamy, żeby u was zagrać! Wspierajcie podziemną scenę! Ronny: Dzięki za wywiad i wsparcie. Słuchajcie naszej płyty! Clemens: Bardzo dziękuję i narazie!

Jesteście młodymi facetami, którzy grają tradycyjny

Przemysław Murzyn

PROWLER

Wasza debiutancka płyta "Mask of the Devil" ukazała się 31 października ubiegłego roku, czyli w hal loween. Domyślam się, że w tym też nie było przy padku? Tak, to było zamierzone. Dla nas nie ma lepszego dnia w roku. Album został wydany nakładem polskiej wytwórni Skol Records. Jak doszło do tego, że podpisaliście kontrakt z Bartem? Bart wysłał nam wiadomość jakieś pięć godzin po tym jak zagraliśmy pierwszy raz. Prawdopodobnie zobaczył film z naszym występem. Nie pamięta jak się na nas natknął, bez przerwy odkrywa coś nowego. Kontrakt był jak najbardziej rozsądny, więc podpisaliśmy. Jak wam pasuje współpraca? Planujecie kolejne wydawnictwo również powierzyć w jego ręce? Świetnie pracuje się ze Skol Records. Następny singiel wyjdzie z wytwórni High Roller Records, ale ze współpracą ze Skol Records. Następny album będzie wydany już pod banderą Skol. Na program albumu składa się tylko osiem utworów trwających jedynie 29 minut. Moim zdaniem to dobry pomysł dla debiutantów, bo lepiej zostawić po sobie uczucie niedosytu niż znudzenia praw da? O to wam właśnie chodziło? Chcemy, żeby nasza muzyka była fajna, ale też żeby miała jakiś cel. Nie propagujemy muzyki sprawiającej, że słuchacz zasypia z nudów. Chcemy, żeby do naszej muzyki trzeba było machać głową! Jeżeli dla nas tworzenie nie będzie frajdą, to tym bardziej frajdą nie będzie tego słuchanie. Nasz debiut miał sprawić, że zmotywowany nim słuchacz będzie chciał jeszcze więcej. Muzyka jaką gracie można chyba uznać za wypadkową scen brytyjskiej i amerykańskiej z okultysty czną otoczką? Jak wy sami byście określili to co gracie? Znajdziesz u nas wiele wpływów z NWOBHM i ogólnie z heavy metalu, więc zdecydowanie trafiłeś w samo sedno. Z waszej muzyki aż bije dzikość, surowość, a w powietrzu można wyczuć odór zatęchłych lochów. Jak udało wam się tak doskonale oddać ten stary klimat? To nasza pasja, więc mamy obsesję na punkcie tych rzeczy. Myślę, że gdybyś rozciął nas na pół, zobaczyłbyś, że zamiast wnętrzności wypływałby z nas dokładnie ten stary klimat. Pomimo tego, że płyta jest spójna pod względem klimatycznym, muzycznym i tematycznym to jed nak utwory są bardzo zróżnicowane i nie zlewają się w jedno. Czy podczas pisania tego materiału zakładaliście sobie, że ma być tyle utworów wol niejszych, a tyle szybszych? Czy też może był to całkowicie naturalny proces? Adam napisał kilka kawałków nad którymi pracowaliśmy wszyscy, więc czasem mogliśmy powiedzieć "może by tak stworzyć coś wolniejszego?", mogliśmy


mierzamy wyruszyć w o wiele dłuższą trasę. Na pierwszy ogień jedziemy do Kanady na Wings Of Metal.

Wypływa z nas ten stary klimat Debiut Savage Master bardzo przypadł mi do gustu przede wszystkim ze względu na swój oldschoolowy charakter i okultystyczną otoczkę. Muzyka oparta na klasycznych riffach i charakterystycznym drapieżnym głosie Stacey Peak, osnuta gęstą mgłą i zatęchłym powietrzem z najgłębszych lochów po prostu nie mogła mnie nie zauroczyć. Zdecydowanie polecam wam zapoznanie się z twórczością tej ekipy z Louisville w stanie Kentucky, bo taki heavy metal trzeba wspierać. Mam nadzieję, że poniższa rozmowa z wokalistką Stacey tym bardziej was do tego zachęci. wtedy wysłuchać jego pomysłów i pracować dopóki kawałek nie był skończony. Czasem prezentował nam też pomysły na te szybsze utwory. Chcieliśmy być pewni, że na albumie będzie dobry balans pomiędzy momentami, które zainteresują ucho słuchacza i tymi, do których będzie chciał po prostu machać głową.

że czerpię pomysły, doświadczenie, postawę i emocje, które płyną do mnie głęboko, lecz czemu ograniczać się do inspiracji tylko kobietami czy tylko mężczyznami? Z wokalistów i wokalistek najbardziej sobie cenię Roba Halforda, Ronniego Jamesa Dio, Doro Pesch czy Wendy O. Williams. No i będzie tego jeszcze spora lista...

Wasze szybkie utwory są znakomite nie da się ukryć, jednak to te cięższe i wolniejsze robią mi zdecydowanie najlepiej. Takie choćby "Blood on the Rose" czy "The Ripper in Black" mają tak genialny drive, że po prostu rozrywają mnie na strzępy. Jakie jest wasze zdanie na temat tych killerów? Te dwa są wyjątkowymi faworytami, zdecydowanie. Kiedy pomyślę o "Altar Of Lust" i kawałkach, w których zwolniliśmy tempo, te dwa stawiam na półce pomiędzy nimi, ze średnim tempem.

Jaka wyglądała droga muzyczna jaką przeszli pozostali muzycy? W jakich bandach udzielaliście się przed Savage Master? Jak już mówiłam, tutaj w Savage Master stawiam

W przyszłym roku wystąpicie na legendarnym Keep it True. Jak doszło do tego, że dostaliście zaproszenie? Podejrzewam, że jesteście tym faktem mocno podekscytowani? Och, tak, jesteśmy mocno podekscytowani faktem, że za rok będziemy grać na Keep It True! Mieliśmy niezwykłe szczęście. Oliver chciał, żebyśmy zagrali już w tym roku, ale nie zdołaliśmy, więc spytał nas też, czy moglibyśmy zagrać za rok. Zgodziliśmy się! Czy jest szansa, że wcześniej uda wam się dotrzeć do Europy czy też będzie to wasza pierwsza wizyta? To będzie nasz pierwszy raz w Europie z Keep It True. Mamy zamiar ustawić trasę tak, by zobaczyć tak dużo krajów jak możemy. Mamy zamiar zrzeszyć z nami tak dużo fanów jak tylko to będzie możliwe. Ok, zbliżamy się do końca. Jak zachęcilibyście polskich maniaków do zakupu "Mask of the Devil"? Ta muzyka przez nas przemawia. Jeżeli lubicie okultystyczne old-schoolowe heavy z chwytliwymi riffami idealne nadające się na show, na którym nie przestaniecie machać głową - znajdźcie nas na YouTube - kupcie nasz album na Bandcamp albo skuście się na dodruk ze strony Skol Records, póki co, wyprzedaliśmy nasze pierwsze wydanie. Fani z USA i Kanady mogą nas w tym celu złapać na naszej trasie i na

Kto odpowiada za produkcje tego materiału? "Mask Of The Devil" wyprodukowaliśmy ja, Adam i Kent O'Byran z Wax and Tape Studio. Pracujecie już nad utworami na nowy album? Jeśli tak to w jakim kierunku pójdziecie? Nasz zespół znacznie się wzmocnił od kiedy napisaliśmy "Mask Of The Devil". Mamy teraz naprawdę solidną ekipę. Każdy pracuje ze sobą znacznie efektywniej i myślę, że przyniesiemy mocniejszy materiał, patrząc na nowe utwory, nad którymi pracujemy. Myślimy naprzód z wydaniem następnego albumu i czujemy, że będzie jeszcze lepszy od poprzedniego. Wszystkie te nowe kawałki mają większego kopa niż wszystko, co napisaliśmy przedtem, to się da wyczuć. Marzy mi się, że zachowacie w przyszłości tę surowość i podziemny sznyt? Boję się, że przy zbyt wypolerowanym brzmieniu stracilibyście swój charakter. Nasze serca żyją głęboko w dźwiękach old-school. Nie chcielibyśmy żyć jak ryba poza wodą (albo wampir na słońcu). Wiemy co nas pasjonuje, co kochamy, a co nienawidzimy. Nie da się ukryć, że jednym z waszych najbardziej charakterystycznych elementów jest twój głos, znakomity i niezwykle drapieżny. Śpiewałaś gdzieś wcześniej? Jak długo ćwiczyłaś swój głos? To jest pierwszy zespół, w którym kiedykolwiek zaśpiewałam, pomijając fakt, że w szkole średniej byłam w chórze. Spędziłam sporo czasu samotnie w pokoju słuchając muzyki i śpiewając wspólnie z wokalem, bo śpiew jest największą częścią mojego życia. Sprawia, że chcę żyć. Zawsze był ze mną i nigdy mnie nie zostawi. Patrząc na twój image od razu przychodzi mi na myśl Betsy Bitch. Czy faktycznie inspirowałaś się swoją dużo starszą koleżanką? Jakie jeszcze met alowe wokalistki miały na ciebie wpływ? Dla pewności, wszyscy kochamy Betsy, wiele przyjemności sprawiło mi oglądanie wywiadów z nią. Nie wiedziałam prawie nic o metalowych zespołach z "frontwomens", zanim stałam się częścią Savage Master. Ludzie myślą, że muszę się wzorować na kobietach, skoro sama nią jestem. Oczywiście, jest sporo świetnych frontwoman-bandów, z których czuję,

Foto: Savage Master

swoje pierwsze kroki. Adam był w The Hookers, a Larry, Eric i Brandon mieli przedtem sporo zespołów, a nawet i teraz prowadzą współpracę z innymi. Na pewno zauważyliście, że w ostatnim czasie pojawia się co raz więcej kapel oddanych tradycyjnemu heavy metalowi. Śledzicie to co się dzieje na obecnej scenie? Są jakieś młode zespoły oczywiście oprócz was, które uznajecie za naprawdę wartościowe? Staram się być na bieżąco ze wszystkimi świeżymi bandami. Aktualnie wgryzam się w Amulet, Christian Mistress, Tarot, Night Demon, Ranger, Stallion, Speedtrap, High Spirits... I na razie nie przychodzi mi już nic więcej do głowy.

Wings Of Metal. To już wszystko z mojej strony. Dzięki za wywiad i wszystkiego dobrego. Dzięki wielkie za wywiad! Najlepszego! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Anna Kozłowska, Marcin Nader

Jak wygląda sprawa waszych występów na żywo? Często gracie? Macie za sobą jakieś spektakularne gigi czy na razie dajecie tylko małe, lokalne koncer ty? Właśnie zakończyliśmy swoją wiosenną trasę. Nasze największe i najlepsze występy zawsze są w Chicago. Festiwal Ragnarokkr był świetny. Mimo, że graliśmy tak wcześnie mieliśmy świetną widownię. Dzieliliśmy scenę ze sporą ilością naszych ulubionych zespołów, więc była okazja żeby ich poznać. Za-

SAVAGE MASTER

29


Technika analogowa nie pozwala na żadne błędy Przyzwyczailiśmy się już, że to z północy Europy spływają do nas wszelkie zespoły oddające ducha lat osiemdziesiątych. Tymczasem z niemieckiego Gelsenkirchen pochodzi Iron Kobra - formacja, która nie tylko spokojnie mogłaby istnieć trzydzieści lat temu, ale grać nie tyle w Niemczech, co na przykład w Kalifornii. produkcji.

HMP: Na wstępie gratuluję wam "Might & Magic", słuchając jej można się przenieść do lat osiemdziesiątych. Płyta w stylu Exciter, wczesnego Iron Maiden i Anvil w 1984 roku - taki był wasz cel? Iron Kobra: Z pewnością był to dla nas cel. Chleliśmy uchwycić tego wczesnego ducha metalu - poczynając od pisania tekstów po produkcję i samą muzykę. Nie chcieliśmy robić tego, co obecnie czyni wiele zespołów, a więc brzmieć dokładnie tak, jak ich idole z lat osiemdziesiątych. Nie chcieliśmy jedynie brzmieć, ale tworzyć muzykę w tym duchu. Coś, czego wiele zespołów nie rozumie, to to, że trzeba zrobić jeden krok wstecz. Czyli nie powinno się inspirować Maiden, tylko tym, co inspirowało Maiden, a wiec zespołami z lat siedemdziesiątych. Sądzę, że nam się to udało. Wiele osób mówi nam, że nie mając wiedzy o nas, nie byliby w stanie stwierdzić czy nasz album jest z 1985 czy 2015 roku. Cała wasza estetyka, od loga, przez okładkę po tytuł, także prowadzi nas do tego okresu. Skąd w ogóle założenie, że "starsze jest lepsze"? (śmiech) A to nie oczywiste? Nie, poważnie, nie siadamy i nie mówimy "dobra, to teraz robimy muzykę i wizerunek z lat osiemdziesiątych!". To przychodzi bardzo naturalnie. Jesteśmy po prostu wielkimi fanami kapel z tamtych lat, takich jak Manowar, Iron Maiden, Running Wild i sądzimy, że to był najlepszy czas dla heavy metalu. Później nie pojawiło się nic, co na nas zrobiło wrażenie. Pewnie dlatego wasza płyta brzmi bardzo winylowo. Pracowaliście na sprzęcie analogowym? Pracowaliśmy dużo z analogową techniką, było to dla nas bardzo ważne. Obecnie jest tak, że zespół idzie do studia, gra tam cokolwiek, a komputer wykonuje całą resztę roboty. Nie jest to jednak nasza metoda. Heavy metal i w ogóle muzyka to ciężka praca, a technika analogowa nie pozwala na żadne błędy. Tylko tak możemy osiągnąć 110%. Wiele osób uważa takie brzmienie za stare i bez mocy, ale to pokazuje tylko jak współczesna muzyka niszczy uszy wielu osób, nie wiedzą oni jak powinien brzmieć dobry album od strony

Niemiecki heavy metal kojarzony jest raczej z czystym, sterylnym brzmieniem, jaki tworzy choćby Piet Sielck. Jak to jest, że brzmi cie raczej jak kapela ze Stanów lub Anglii? To jest dobre pytanie. Pit (Peter Navrotka - przyp. red.), nasz producent, jest starym rockmanem, który robi muzykę od pięćdziesieciu lat. Jest miłośnikiem starego bluesa i rocka, co bez wątpienia odbiło się na produkcji naszych płyt. Chcieliśmy uchwycić na płycie ducha "live", dlatego właśnie brzmi ona bardzo organicznie i płynnie. Chcieliśmy uniknąć sterylnego brzmienia. Niewiele heavymetalowych kapel z Niemiec posiada teksty w swoim ojczystym języku. A wasz "Wut im Bauch" po niemiecku brzmi mocno i dynamicznie. Skąd pomysł na jeden numer właśnie w Waszym rodzinnym języku? Masz rację, prawie wszystkie zespoły śpiewają po angielsku. My robimy rzecz jasna to samo, ale "Wut im Bauch" to wyjątek. W NRD także istniała ożywiona scena metalowa, która jednak była tłumiona przez państwo. Kapele stamtąd musiały śpiewać po niemiecku, i to one stały się naszą inspiracją do napisania tego utworu. Chcieliśmy postawić pomnik muzykom z tamtych czasów - grupom takim jak Formel 1, Biest, Babylon. Z tego powodu numer musiał być po niemiecku. Planujemy także siedmiocalowy singiel, który także będzie oferował tylko niemieckie kawałki, żeby temat pociągnąć do końca. Ale naszym głównym językiem śpiewania pozostanie angielski. Metal-archives podaje, że wasze teksty są między innymi o... "japanophilii". Co to znaczy? (śmiech) Też tego nie wiem! (śmiech) To pojawiło się na samym początku. Jednym z naszych pierwszych kawałków był "Ronin" i traktował o samuraju, który chce się zemścić. Dlatego używaliśmy często znaku Wschodzącego Słońca i jakoś ludzie zaczęli o nas mówić w taki sposób, że mamy "japoniofilię", a wiec miłości do Japonii. Faktycznie jesteśmy wielkimi fanami japońskiej kultury i muzyki, ale mimo to wolałbym, żeby to hasło zniknęło z metal-archives, ponieważ wygląda ono po prostu śmiesznie (śmiech).

klasycznych kapel. Na przykład w "Fire" słyszę okrzyk w stylu Davida DeFeisa, a tekst "Born to Play on Ten" może wiązać się z Manowar... Z Manowar trafiłaś doskonale! Jednak "Fire" nie był zainspirowany Virgin Steele, numer ma korzenie raczej w rockującym NWoBHM. Zawsze zapożyczamy elementy z przeróżnych kapel, co nie zawsze jest wychwytywane. Na przykład "Black Magic Spells" z naszej pierwszej płyty zawiera wiele runningwildowych motywów w tekście. Także muzycznie stosujemy ten zabieg, solo w "Cult of the Snake" to hołd złożony solówce Rossa the Bossa w "Battle Hymns". Widziałam, że graliście razem z Night Demon. Co sądzicie o tej kapeli? Nie macie wrażenia, że wasz "Spirit Archer" mógłby być równie dobrze numerem Night Demon? Uważam, że Night Demon są świetni, to przesympatyczni ludzie i dobra muzyka. Kiedy słuchałem ich pierwszego dema, było dla mnie jasne - ten zespół będzie kiedyś wielki! Kilka tygodni później potwierdzono ich występ na Keep it True. Było tam wtedy wiele znakomitych kapel z USA, które grają naprawdę fajny metal, taki, który zwyczajnie sprawia frajdę - Night Demon, Borrowed Time, High Spirits. Bezpośrednich podobieństw jednak nie widzę. Night Demon jest od nas o wiele bardziej profesjonalny! (śmiech). A jeśli chodzi o "Spirit Archer", fiński Lord Fist ma utwór, który rozpoczyna się dokładnie jak ten nasz kawałek! Wiem, że członkowie Night Demon robią zdjęcia ludziom przesypiającym koncerty. Spotkaliście się z tym podczas waszego koncertu? (śmiech) Czegoś takiego sobie niestety nie przypominam. Wieczorem było zaledwie 40 osób, ale Night Demon dał czadu, zupełnie jakby było tam nie 40 a 40 000 widzów. Można łatwo zauważyć, że mimo bycia w trakcie długiej trasy nie stracili oni radości z samego grania. Macie w planie grać latem na festiwalach? Mając wybór, wolelibyście zagrać na wielkim Wacken czy specyficznym Keep it True? Jesienią będziemy grać na festiwalu Harder Than Steel, który również organizowany jest przez Oli'ego, gospodarza Keep it True. To już jest wielki zaszczyt, ale rzecz jasna marzymy także o tym, żeby zagrać na Keep it True. Większych potwierdzeń może wcale nie być. Zagralibyśmy także na większych festiwalach, jeśliby tylko bookerzy nam zaproponowali, ale sądzę, że będziemy potraktowali jako mały zespolik i sprzedani poniżej wartości. Wiele osób wciąż myśli, że jesteśmy tylko hobbystycznym zespołem, który nie bierze metalu serio. Z takich nieudaczników mogę zrezygnować. Katarzyna "Strati" Mikosz

Na "Might & Magic" słychać wiele nawiązań do Foto: Iron Kobra

30

IRON KOBRA


Szwecja znów obrodziła w niezłe, klasycznie brzmiące zespoły. Tym razem rozmawialiśmy z gitarzystą w miarę młodej grupy Trial. Jeśli lubicie szwedzką jakość, tradycyjne brzmienie i... Mercyful Fate, to na ich muzyka do was trafi.

Muzyka musi być ambitna HMP: "Vessel" w znaczeniu "naczynie" od wieków jest symbol em kobiety i wszystkiego co żeń-skie. Na okładce waszej drugiej płyty zatytułowanej właśnie "Vessel" też widnieje zarys kobie-cej postaci. Taka była Wasza intencja? Andreas Johnsson: Wiele można powiedzieć o naszych intencjach na płycie a okładka ma duże znaczenie. Każdy aspekt wizualny i interpretację "Vessel" zrobił Costin Chioreanu z Twilight13Media. Jego inspiracja pochodzi z treści samego albumu. To jedna z ciekawszych okładek wśród ostatnich płyt. Sięgając po płytę z taką okładką w zasadzie z bez wahania można spodziewać się czegoś ambitniejszego niż tekstów "steel", "fight" i "metal" (śmiech). Rzeczywiście jej celem było nakierowanie słuchacza na bardziej ambitny zespół? Dziękuję! Muzyka zawsze powinna być ambitna, inaczej nie ma żadnego powodu, aby ją tworzyć. Zawsze powinno dążyć się do perfekcji na każdym polu twórczości, gdyż dopiero wtedy sztuka staje się prawdziwie potężna.

do grania prób. Te czynniki, w połączeniu z dziwnym doświadczeniem jakim jest dorastanie oraz potrzeba odcięcia się od wszystkiego, prawdopodobnie prowadzą do powstania zespołu punkowego albo metalowego prędzej czy później.

Ciężko powiedzieć, byłem wtedy jeszcze dzieckiem, więc płyty winylowe mnie nie obchodziły, ale przedmioty w stylu retro są teraz najwidoczniej w modzie. Skąd ten wielki powrót winyli? Sami jesteście zbier aczami tego rodzaju wydawnictw? Wszystko kiedyś powraca. Czasem mnie to cieszy i tak też jest w tym przypadku. Osobiście wolę winyle niż płyty CD, ponieważ często brzmią i wyglądają o wiele lepiej. Nie nazwałbym się kolekcjonerem, ale lubię kupować takie płyty.

Jesteście jedynym tradycyjnym, heavy metalowym zespołem z waszego miasta? Jak wygląda scena w Trollhättan? Tak, można tak powiedzieć, jednak nie śledzę poczynań innych zespołów z okolicy. Trzymamy się sami ze sobą. Nie ma tu żadnej znaczącej sceny muzycznej, to mała miejscowość.

Próbowałam znaleźć informacje na temat waszych koncertów, ale nie podajecie konkretnej rozpiski. Macie ustaloną trasę na rok 2015 czy gracie tylko pojedyncze koncerty, które wspominacie na Facebooku? Można będzie Was zobaczyć na dużych festiwalach np. w Niemczech? Jedyne koncerty, które mamy już zaplanowane, to te, które widnieją na naszej stronie na Facebooku. Omawialiśmy parę innych spraw między sobą, ale póki co są tylko w planach. Jedyny koncert w Niemczech, o którym na tę chwilę wiemy, to Hell over Hammaburg w 2016 roku.

Gracie u siebie koncerty? Graliśmy tu pierwszy koncert po wydaniu "The Primordial Temple" i planujemy to powtórzyć tego lata, ale na ogół gramy za granicą albo chociaż w innych

Mam wrażenie, że nie stawiacie na promocje Trial drogą internetową, stronę na FB macie skromną, strony oficjalnej w ogóle nie macie. To chęć powrotu do korzeni i stawianie na naturalną drogę "poczty

Kto jest jej autorem? Artysta, który stworzył okładkę to Costin Chioreanu, a jego dokonania w albumie "Vessel" przeszły nasze najśmielsze oczekiwania. Słychać, że dużo uwagi poświeciliście tekstom, tak, żeby nie były banalne. Istnieje wspólny mianownik łączący teksty na "Vessel"? Płyta ma jakiś "przekaz"? "Vessel" absolutnie nie jest albumem koncepcyjnym, ale ponieważ teksty oparte są o nasze życie i doświadczenia, można we wszystkich zauważyć pewne aspekty, które łączą jeden utwór z drugim. Niewątpliwie jest bardzo nastrojowa. W jaki sposób udaje wam się osiągnąć atmosferę? To trudna sztuka, większość młodych zespołów zupełnie zapomina o klimacie lub nie umie go osiągnąć. Nie jestem pewien, jeśli mam być szczery. Wszystko ułożyło się kiedy rozmawialiśmy o naszej wizji z ludźmi zaangażowanymi w prace nad albumem. Wszyscy myśleliśmy podobnie i wiedzieliśmy, co chcemy osiągnąć. Nagranie albumu zawsze stanowi wyzwanie, ale jest to o wiele prostsze kiedy pracujesz z utalentowanymi ludźmi. Mówiłem to już wcześniej, ale nigdy dotąd nie wydaliśmy albumu, który tak dobrze odzwierciedla naszą wizję jak "Vessel". To także płyta łącząca szybkie tempa z niemal doomowymi partiami. Taka rozbieżność stylów to kompromis między upodobaniami poszczególnych muzyków czy po prostu recepta na uzyskanie nastroju? Tak wyszło, ale nie mam pojęcia dlaczego. Wygląda to zupełnie jakby to utwory wybrały nas, a nie na odwrót. Ten album pozwolił nam wspiąć się na wyżyny naszych umiejętności i jest to coś, co mnie bardzo cieszy. Jego brzmienie jest bardzo naturalne, brzmi jak analogowe. Jakie były wasze wytyczne kiedy zabieraliście się za nagrywanie? Chcieliśmy, żeby każdy instrument brzmiał dokładnie tak, jak brzmi, gdy się na nim gra, więc pociągnęliśmy ten pomysł dalej i wraz z powstającym materiałem wiedzieliśmy jak chcemy, żeby wyglądał. Tym razem polegaliśmy na emocjach i odczuciach, a nie na trzeźwych przemyśleniach, a w efekcie wyszła nam zdecydowanie najlepiej brzmiąca produkcja ze wszystkich poprzednich. Ale tak jak mówiłem, wszystko staje się o wiele prostsze kiedy pracuje się z odpowiednimi ludźmi. Szwecja od kilku lat prowadzi jeśli chodzi o jakość heavy metalu. Jak tylko dostaję pakiet płyt do posłuchania i recenzji, zawsze zaczynam od Szwecji, bo wiem, że na 90% trafię na coś dobrego. Jak to robi cie? To raczej świadczy o reszcie świata. Ale tak zupełnie na poważnie, nie mam pojęcia. Łatwo tu zacząć grać na instrumentach dzięki szkołom czy znaleźć dobrą salkę

Foto: Trial

miastach. Wielu słuchaczy heavy metalu słuchając Trial ma skojarzenia z Portrait. Muszę przyznać, że ja też do nich należę (śmiech). Podobnie jak muzycy Portrait jesteście fanami Mercyful Fate czy to podobieństwo wynika z czegoś innego? Cóż, rozumiem skąd biorą się twoje spostrzeżenia, ale trzeba zrozumieć, że my nie chcemy być drugim Portrait. Oni, tak jak każdy inny zespół, żyją kompletnie oddzieleni od Trial i naszych poczynań. Oczywiście, że jesteśmy fanami Mercyful Fate, nie sposób odmówić im wspaniałości, ale nigdy nie próbowaliśmy brzmieć jak oni, albo jak jakikolwiek inny zespół.

pantoflowej" promocji płyty? To prawda, żaden z nas nie jest dobrym internetowym wojownikiem, ale staramy się zawrzeć wszystkie najważniejsze informacje na naszej stronie na Facebooku. To nie jest protest przeciwko Internetowi, po prostu skupiamy się na innych sprawach w życiu. Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Oskar Gowin, Anna Kozłowska

Na metal-archives widnieje informacja odnośnie liczby kopii waszych płyt i adnotacja "limited edition". Jest jakaś nielimitowana edycja Waszych płyt? Może to "właściwe" wydawnictwo jest na winylu? Tak i nie. Wszystko jest limitowane, ale nie mamy żadnych specjalnych wydań ani czegokolwiek takiego. Jeśli mowa o "Vessel", jedyną rzeczywistą różnicą jest kolor płyty winylowej i nieco inna barwa okładki drugiego wydania, ponieważ nadruk jest na lewą stronę. Pomiędzy płytami wydaliście EP i singla tylko na winylach. Myślicie, że taki sposób na wydawanie płyt byłby możliwy/miałby sens powiedzmy w 2000 roku?

TRIAL

31


Dlaczego zajęło wam tak długo aby wydać debiut? Nagraliście przecież EPke w 2012, parę singli, natomiast pełny album dopiero w 2014 roku… Obecnie nie widzę powodu, by wydawać płytę za płytą. Chcę być pewny, że to, co wydajemy, jest najlepsze, jakie tylko może być i nie zwracam uwagi na to, ile to może trwać. Musi być idealnie. Z pewnością jesteście fanami Dio. Czy wasz "Rock the Night" jest formą hołdu dla piosenki Dio "I Speed At Night"? Dokładnie tak, masz rację, ten utwór totalnie bazuje na kawałku Dio i jest swoistym hołdem.

Jak dla mnie to jesteśmy Nową Falą Brytyjskiego Heavy Metalu Monument to kolejna fantastyczna pozycja, z którą każdy fan porządnego heavy metalu spod znaku młodej krwi, powinien się zapoznać. Jest szybko, melodyjnie, bezkompromisowo, profesjonalnie i po prostu czadowo. Zapraszam na konkretny wywiad z liderem zespołu Peterem Ellis'em! HMP: Hej Monument! Na początku chciałbym zapytać o Waszą świetną okładkę z moim ulubionym psem - Buldogiem Angielskim - który również wcześniej pojawiał się na waszych wydawnictwach. O co chodzi z tym świetnym psem? Peter Ellis: Dzięki! Buldog z naszej okładki to Jack. Nie ujawniliśmy wiele o jego historii, ale na trasie będzie bohaterem wielu fajnych akcji. Póki co fajnie, że jest owiany mgiełką tajemnicy…

perfekcyjna kombinacja ciężkości z melodyką. Maiden, Priest, Saxon, Purple, Whitesnake, Lizzy itd. Jesteśmy współczesną wersją wszystkich tych składników wziętych razem do kupy. Co myślicie o NWOTHM i czy uważacie się za jego część? I tak i nie. Jak dla mnie to jesteśmy Nową Falą Brytyjskiego Heavy Metalu. Chcielibyśmy zacząć pewnego rodzaju ruch, który łączyłby brytyjskie Foto: Monument

Na koniec płyty mamy małą niespodziankę - "Save Me". To świetny wałek, co do tego nie ma wątpliwości, ale może być też odebrany jako specjalny numer na panienki. Co o tym sądzisz? (śmiech) Nie był napisany z taka myślą. Właściwie to bardzo osobista kompozycja. Między słowami można wiele odczytać i ma wiele wspólnego z moim osobistym życiem. Wasze plany na przyszłość? Będziemy grali wiele gigów w środkowej Europie w okresie zimowym. Chcemy zagrać w tylu krajach, na ile to będzie możliwe. Będziemy też wydawać nowe wideo i singla na zimę, a także winylową wersję "Renegades". Graliście może kiedyś na jakichś dużych, znaczących koncertach, albo mieliście okazję suppor tować heavy metalowe gwiazdy? Jednym z naszych pierwszych występów było otwarcie koncertu dla Dio Disciples w Londynie, graliśmy też na festiwalach obok Saxon, Evergrey, Megadeth i innych. Mogę powiedzieć, że zdecydowanie jesteśmy festiwalowym zespołem. To jest właśnie to, co lubimy najbardziej. Kiedy możemy oczekiwać nowego materiału? Singiel pojawi się w zimie, a drugi pełny album w 2016 roku. A czy Buldog Angielski będzie na okładce? Tak, Jack będzie pojawiał się na każdej naszej okładce. Jest naszą maskotką i elementem, z którym już się identyfikujemy. Dzięki za wywiad! Wszystkiego dobrego wam życzę! Ostatnie słowa należą do ciebie… Dzięki ci i dzięki naszej grupce fanów w Polsce. W nadchodzących miesiącach będziemy robić wiele rzeczy w waszym pięknym kraju! Przemysław Murzyn

Jestem pod wrażeniem nowego albumu "Renegades"! Jakbyś go porównał do poprzednich wydawnictw? "Renegades" to nasz pierwszy długogrający album. Pokazuje on w jakim muzycznym miejscu znajdujemy się na chwilę obecną. Pierwsza EPka była takim małym testem. Kto jest głównym kompozytorem w zespole? Ja napisałem większość muzyki. Dan Baune i Matt C. pomagali też czasem przy aranżacjach. Wiem, że to nudne pytanie, zadawane niemal za każdym razem, ale co jest dla Was największą inspiracja jako zespołu? W jakim muzycznym kierunku się odnajdujecie? Wszystko z NWOBHM. Zespoły z tego okresu to

32

MONUMENT

zespoły podążające po śladach naszego bogatego muzycznego dziedzictwa. Które piosenki z "Renegades" należą do twoich ulubionych i dlaczego właśnie one? "Omega" jest jedną z nich, ponieważ jest pierwszą z rodzaju epickich, jakie mamy. "Runaway" także, bo zawiera właściwie wszystko to, z czym się utożsamiamy. Tak samo z numerem "Rock The Night". O czym właściwie śpiewacie? O wszystkim, co w jakiś sposób mnie inspiruje. Kto jest odpowiedzialny za brzmienie "Renegades"? Ja współprodukowałem album, ale Akis K. również odegrał ogromną role w tym, jak album ostatecznie brzmi.


Heavymetalowy Orfeusz Polydeykis z greckiego Sacred Blood jest nie tylko gitarzystą, ale też muzykiem potrafiącym obsługiwać folkowe instrumentarium, miłośnikiem historii i mitologii swojego kraju. Co ważne, przekłada swoje pasje na muzykę. Pozytywnie o Sacred Blood wypowiada się nawet sam prekursor greckiej, mitologicznej tematyki w heavy metalu - David DeFeis. Tym bardziej zachęcamy do przeczytania poniższego wywiadu. HMP: Bardzo wiele heavymetalowych zespołów z Grecji pisze dumne teksty o swojej przeszłości. Mało który kraj może się tym poszczycić. Z czego to wynika? Z przeszłości, która ukształtowała prawie cały współczesny świat? Polydeykis: Cóż, mamy za sobą długą i dumną historię. Wiele innych kultur i ludzi się nią inspirowało, więc czemu nie my? Poza tym, podczas gdy na metalowej scenie wszyscy się jarają wikingami, myślę że to obowiązek, żeby też ich zepchnąć trochę z inną tematyką na metalowy album. U nas w Polsce tematyka patriotyczna także była i jest popularna, choć nie wśród heavymetalowych grup. Nowożytna historia Greków, podobnie jak Polaków wiąże się z nieustanną chęcią wyzwalania się spod okupacji. Myślicie, że taka historia może wpływać na tego rodzaju teksty? Oczywiście, że może! Inspiracje pochodzą z potężnych tematów, a wyzwalanie się spod okupacji jest jednym z tych najlepszych. Grecja walczyła o wolność co każde 50 lat, czy coś koło tego, przeciwko najeźdźcom, czy lokalnym wrogom (to nasza klątwa...), więc nasza krew bez przerwy się mobilizuje! (śmiech) W waszych tekstach pojawia się wiele odniesień do mitologii. "Legacy of the Lyre" poświęcony jest Orfeuszowi. Nie kusiło was, żeby napisać o nim utwór balladowy? (śmiech) Myślę, że Orfeusz uciekłby z krzykiem, gdyby usłyszał, że na jego cześć pisze się dynamiczne, heavymetalowe kawałki (śmiech). (Śmiech) Jako Grek, myślę że Orfeusz miałby otwarty umysł i chętnie by o tym porozmawiał. Co do ballady, nie widziało mi się jej pisać, wolałem pulsujący rytm który pokazałby że muzyka Orfeusza galopuje przez pentagram! I poza tym, jest na niej dosyć folkowe outro, więc... oto jest! Skąd zaczerpnęliście tytuł płyty "Argonautica"? Mi się jednoznacznie kojarzy z wyprawą bohaterów po Złote Runo. Na pewno utwór "Hail the Heroes", utwór o Orfeuszu oraz okładka z Medeah i smo-

kiem pasują do tej koncepcji, ale nie jestem pewna czy reszta... "Argonautica" po grecku oznacza "sagę Argonautów". Argonauci to, w bliższym tłumaczeniu, załoga starego statku "Argo". "Argonautica" to też jeden z wielu epickich poematów napisanych przez starożytnych uczonych, opisujących przygody Jasona i Argonautów, o podróży w mit, legendę, walkę z przeróżnymi bestiami, złoczyńcami, no i oczywiście, jak w każdej greckiej opowieści, z pomocą potężnych bogów. Oczywiście, te epickie poematy to nie tylko mity, ale to też podróż w długo zapomniaą historię przez alegorie i podobne przykłady. Więcej pokarmu dla umysłu pojawia się, gdy spojrzy sie z drugiej strony! Na fanpage'u wrzuciliście zdjęcia z kręcenia teledysku. Do którego utworu powstaje ten klip? Widać na zdjęciach wczesnogreckich wojowników z epoki brązu. To jakieś bractwo rekonstrukcyjne? Obecnie jesteśmy w trakcie edytowania drugiego klipu, który będzie zawierać jeden kawałek z "Argonautiki". Stowarzyszenie Koryvantes dało nam swoje wsparcie i zaopatrzyło nas zarówno w ludzi jak i ekspertyzy, tak, żeby odtworzyć niektóre sceny bitewne wraz z pozostałym materiałem niezbędnym do nakręcania klipu. Możecie ich znaleźć na www.koryvantes.org. O ile dobrze wiem, odwiedzili Polskę na jednym z rekonstrukcyjnych festiwali. Słychać, że inspirujecie się Manowar ale też wieloma klasykami tak zwanej "melodyjnej, powermetalowej" sceny. W Waszej muzyce pojawia się zarówno Sonata Arctica jak i Majesty. Które inspiracje są wam bliższe? Każdym razem jest coś innego, ale nasze inspiracje to głównie Manowar, Bathory, Accept, Running Wild, starożytne rytuały, Yanni, Loreena McKennit... Ostatnio pojawiła się moda na analogowe nagry wanie lub nawiązywanie brzmieniem do nagrań analogowych, pełnych piasku, trzasków i niedosko-

nałości. Wy, na przekór trendowi, stawiacie na klarowne brzmienie i współczesną produkcję... Myślę, desperacji ruch na brzmienie retro jest w modzie. Wydaje mi się, że powinno sie grać prosto z serca i mierzyć w to co dobre, nie w to co złe. Oczywiście, niektóre hołdy dla lat osiemdziesiątych nie jest złą rzeczą, ale to nie o to chodzi. Chodzi o to, żeby cały czas iść do przodu i dawać z siebie wszystko! W waszej muzyce pojawiają się klawisze imitujące instrumenty klasyczne i orkiestrę. Widziałam, że odpowiadasz za nie ty, a więc gitarzysta. To dość ciekawe połączenie. Który instrument pojawia się jako drugi w fazie komponowania? To wcale nie takie oczywiste, na przykład David DeFeis z Virgin Steele komponuje metalowe kawałki na pianinie. Wydaje mi się, że będąc gitarzystą, jestem odpowiednią osobą, żeby odpowiedzieć na to pytanie. (śmiech) Cóż, czasami nasze pomysły składamy w riffy, czasami w melodie pianina, czasami w linię melodyczną wokalu. Przycinamy je razem i decydujemy, które z nich są najlepsze. Potem je zatrzymujemy. Po prostu. Poza tym, orkiestracje to trudna rzecz, ale kiedy masz większy obraz w głowie, łatwiej je zrealizować. Obsługujesz także wiele tradycyjnych instrumen tów jak flet czy akordeon. Nieczęsto klasycznie heavy czy powermetalowy zespól wplata naturalne instrumenty. Nie mowie o tak zwanych folk metalowych grupach. Skąd ten pomysł? Jesteś pasjonatem różnego rodzaju instrumentów, czy specjalnie uczyłeś się na nich grać, żeby spełnić wizję, którą wymarzyłeś sobie dla Sacred Blood? Studiowałem muzykę folklorystyczną kiedy byłem dzieckiem, klasyczną też. Moja miłość do heavy metalu i moje wczesne studia pomogły mi bardzo w tworzeniu Sacred Blood takim, jakim jest teraz, rzecz jasna razem z pomocą moich przyjaciół z zespołu. Skoro o Davidzie mowa. Virgin Steele jest w zasadzie zespołem, który przetarł szlaki, jeśli chodzi o grecką i rzymską mitologię połączana z heavy met alem. W jakim stopniu inspiruje was ten zespół? Virgin Steele wyprodukowało wiele pomników epickiego metalu w historii. Głos Davida i jego umiejętności dostarczaniu epickich klimatów sprawiły, że są dla nas nieocenieni. Napisał też sporo muzyki o naszej historii, więc jest naszą latarnią pośród całej tej fali ścierwa, która nas otacza świata w dzisiejszych dniach. David to fan naszej muzyki, co sam powiedział. Możecie to zobaczyć na naszej stronie. All Hail David! Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Anna Kozłowska, Marcin Nader

Foto: Sacred Blood

SACRED BLOOD

33


Bo w trasie jest trochę… pedalsko 20 maja miałem okazję uczestniczyć w bardzo ciekawym koncercie. Środek tygodnia, a w krakowskiej "Kawiarni Naukowej" prawdziwe metalowe święto! Co prawda ludzi jak na lekarstwo, ale za to energia niesamowita. Na jednej scenie wytąpiły: Axe Crazy, Roadhog, Claustrofobia oraz gwiazda wieczoru - Midnight Priest. Portugalczycy zagrali u nas w ramach swojej pierwszej europejskiej trasy "Midnight Steel Tour 2015". Po koncercie miałem szansę porozmawiać z głównym gitarzystą zespołu - Pedro, oraz wokalistą - Alexem. HMP: Witajcie Midnight Priest! Jak tam trasa? Pedro: Trasa idzie po prostu zajebiście. Mieliśmy wzloty i upadki, ale cały czas się dobrze trzymamy. Alex: Chciałbym podziękować wszystkim ludziom, którzy wspierają nas na każdym koncercie. To jest niesamowite. Z jakimi reakcjami spotykacie się w poszczególnych krajach?

Czy mieliście już jakieś niespodziewane albo śmieszne historie na swojej drodze? Alex: No jasne. Mieliśmy już wiele historyjek. Wszystkie związane z alkoholem, ale za dużo nie mogę powiedzieć, bo to prywatne sprawy (śmiech) Może kiedyś o tym opowiemy… Ale słyszałem, że wasz wczorajszy koncert w

Musieliście słyszeć o NWOTHM. Czujecie się częścią tej fali? Pedro: Mniej więcej. Jesteśmy momentami zbyt punkowi dla tej sceny. Wiele ludzi nas nie rozumie, bo wywodzimy się ze sceny punkowej. Mamy punkowe zachowanie i styl bycia, przez co nie wszystkie metalowe zespoły nas do końca kminią. Ogólnie w biedniejszych krajach takich jak Portugalia, Włochy czy Polska, jesteśmy lepiej rozumiani. W tych krajach rozumie się, że heavy metal narodził się z punka. Jest świetnie widzieć punków, heavy metalowców i jeszcze innych, bawiących się razem podczas koncertu. Kilka słów o nowym wydawnictwie… Czy znajdziemy na nim coś nowego, coś świeżego w porównaniu do debiutu? Pedro: Na pewno nie jest to kontynuacja. Wszystko jest zupełnie inne. Alex: To jakby nowy początek. Zaczęliśmy śpiewać po angielsku. Chcemy iść w tym kierunku. Po portugalsku jest super, ale jest inaczej, jest ciężej. To wasza najlepsza robota dotychczas? Pedro: Ciężko powiedzieć. Jest sporo zmian. To świadectwo tego w jakim miejscu znajdujemy się w chwili obecnej. Kolejna płyta będzie pewnie jeszcze lepsza. Dlaczego zrezygnowaliście ze współpracy z amerykańską wytwórnią Stormspell Records? Pedro: Było świetnie, ale mieliśmy trochę problemów z dostarczeniem płytek do Portugalii. Okazało się, że musimy coś płacić i wyniknęło z tego sporo nieporozumień i byliśmy zmuszeni odesłać przesyłkę. Tym razem zdecydowaliśmy się na europejskiego wydawcę, ale oni też nie są zbyt dobrzy, bo nie do końca ogarniają jak promować naszą płytkę. Przy następnym albumie z pewnością znowu zmienimy wydawcę… Jakie macie plany na przyszłość? Może jakiś teledysk, bo ten który macie jest rewelacyjny… Pedro: Zrobimy nowy teledysk, prawdopodobnie do "Into the Nightmare", tylko nie mamy na niego zbyt dużego budżetu. Pewnie będą to scenki z różnych koncertów. Zobaczymy… Trzeba będzie zrobić dobrą robotę za niewielkie pieniądze. Przemysław Murzyn

Foto: Midnight Priest

Pedro: W Niemczech jest niesamowicie. To chyba najlepszy kraj do koncertowania, przynajmniej dla nas. Graliśmy tam przed około tysiącem szalejących maniaków. Ci ludzie są po prostu szaleni, ale oczywiście zależy nam, aby grać dla jak najszerszego grona odbiorców. Zdaje się, że to wasz pierwszy, duży, międzynarodowy tour… Pedro: Tak, zgadza się. Trzy tygodnie, wiele koncertów, wiele krajów, jest ciekawie… A jak mają się wasze wyobrażenia co do życia w trasie z codzienną rzeczywistością? Pedro: Życie w trasie nie jest łatwe. Mamy to szczęscie, że znamy się od długiego czasu. Ogólnie to jest bardzo pedalsko (śmiech). Wszędzie w busie mamy porozrzucane rzeczy, cały czas ktoś obok ciebie jest pijany… No cóż, trzeba się z tym liczyć. Alex: Nie jest łatwo, bo przez cały czas, gdziekolwiek nie pójdziesz, cały czas widzisz tych kolesi… Ale wytwarza się specjalna więź, właściwie to braterstwo. Czy można mówić o pewnego rodzaju rutynie w trasie? W końcu codziennie gracie w innym miejscu, cały czas jesteście w drodze… Pedro: Tak, to jest rutyna. Budzimy się codziennie z potwornym kacem (śmiech).

34

MIDNIGHT PRIEST

Bratysławie musiał zostać odwołany… Alex: Racja, koncert został odwołany, bo organizator się nie pojawił... Pedro: No niestety. Organizator nas zwyczajnie wychujał. Przyjechaliśmy na miejsce, kolesia tam nie było. Nie było żadnej promocji, nie wzięliśmy pieniędzy. Nigdy wcześniej tam nie graliśmy i już chyba więcej tam nie zagramy. Nie chcemy współpracować z takimi naciągaczami. Co sądzicie o lokalnych zespołach, które grają przed wami podczas trasy? Pedro: Zespoły są zazwyczaj świetne. Lepsze niż my w sumie (śmiech) Znacie jakieś polskie zespoły? Wiecie cokolwiek o polskiej scenie? Pedro: No jasne człowieku! Jednym z moich ulubionych zespołów jest Kat! Oczywiście też Turbo i ich "Kawaleria Szatana"! Jedna z najlepszych heavy metalowych płyt! Mam wszystkie płyty Kata i Turbo. Jestem ich wielkim fanem. A jak wygląda teraz wasza portugalska scena metalowa? Pedro: Jest wysyp zespołów. Nasza scena coraz bardziej się rozwija i rośnie w siłę. To obecnie jedna z najlepszych scen w całej Europie.


Productions? Było sporo materiału związanego z tym zespołem. Zawsze chcieliśmy nagrywać wiele utworów i zrobić album czy nawet dwa. Szczęśliwie demo ma już swoje miejsce w historii, dzięki wytłoczeniu go na płycie winylowej, a teraz czas na nowy epizod w sadze Infernal Manes.

Organicznie i prawdziwie To nie pierwszy przypadek w historii muzyki, że ludzie znani z ekstremalnych blackmetalowych hord zaczęli grać klasyczny metal, jednak Infernal Manes wracają po długiej przerwie, przypominając swe demo sprzed dwunastu lat w odnowionej brzmieniowo wersji. Lubicie heavy metal z nutą mroku i zła? Infernal Manes czeka, a rzecznikiem prasowym zespołu jest jego perkusista: HMP: Niedawno wznowiliście działalność Infernal Manes, tak więc wygląda na to, że mieliście do tego zespołu sentyment, a może uznaliście do tego, że warto spróbować raz jeszcze? Jan Atle Laegreid: Te kawałki z 2004 r. nigdy nie zostały oficjalnie wydane, ale wiedzieliśmy, że zasługiwały na wydanie na winylu. Mieliśmy okazję ponownie zmiksować i wykonać mastering tego materiału, bo nigdy przedtem nie były poprawnie wykonane. Idealnym miejscem było studio ECP, którego właścicielem jest nasz basista Iscariah, tym bardziej, że pono-wnie dołączył do zespołu. W połowie lat 90. klasyczny heavy metal nie cieszył się dużą popularnością, czasy triumfalnego powrotu tego gatunku na fali sukcesu Hammerfall miały dopiero nadejść - dla was pewnie nie miało to większego znaczenia, bo zakładając ten zespół chcieliście po prostu grać to, co uwielbiacie? Nigdy nie interesowało nas to, co popularne. Po prostu gramy to, co lubimy i czujemy, tworzymy własny dźwięk i markę.

Gracie klasyczny, archetypowy wręcz dla trady cyjnego metalu materiał, w dodatku brzmią te utwory tak, jakbyście zarejestrowali je na tzw. "setkę" - jesteście tradycjonalistami, nie dla was cyfrowa edycja dźwięku, triggery, etc.? Chcemy, by nasz metal brzmiał organicznie i prawdziwie. Ma brzmieć jak stworzony przez ludzi, nie maszyny. Dźwięk musi odzwierciedlać uczucia i atmosferę, którą chce się stworzyć. Większość naszych nagrań, poza demo "Battle Of Souls", były nagrane na małym magnetofonie. Wasze przywiązanie do klasyki manifestuje też cover "Come To The Sabbath" Mercyful Fate. Domyślam się, że to miała być czytelna deklaracja, że taki

To dla was chyba istotna sprawa, doczekać się po kilkunastu latach edycji tego materiału w tak profesjonalnej formie? Jest miło. Zmieniliście jednak tytuł, jest nowa szata graficzna nie zależało wam na dokładnym odtworzeniu wydania sprzed lat? Tak jak już mówiłem, na nowo zremiksowaliśmy i zrobiliśmy remaster naszych poprzednich nagrań. Dźwięk na winylu jest o wiele lepszy niż chcieliśmy. Okładkę już mieliśmy. Była jeszcze jej inna wersja, ale wybraliśmy tę, bo wyglądała lepiej w winylowym formacie. Znikomy nakład sugeruje, że jest to wydawnictwo adresowane przede wszystkim do kolekcjonerów i najbardziej zagorzałych maniaków takich dźwięków? Tak. Nie zamierzacie jednak pewnie poprzestać tylko na tej reedycji, skoro macie teraz prawie pełny skład, bo gra z wami Iscariah znany np. z Immortal - będą więc nowe utwory, koncerty? Tak, kiedy rozpoczęliśmy rozmowy o ponownym gra-

Foto: Infernal Manes

Na styl Infernal Manes miały pewnie wpływ zarówno te bardziej znane, jak i obecnie niestety zapomniane zespoły NWOBHM, słuchaliście też pewnie sporo klasycznego hard rocka jak np. Rainbow czy Black Sabbath? Zaczynaliśmy od klasyki takiej jak: Rainbow, Black Sabbath, Judas Priest, W.A.S.P., Iron Maiden, Mercyful Fate, stare Scorpions itd. Kiedy wkopaliśmy się głębiej w temat, zaczęliśmy słuchać Manilla Road, Vault i Satan - to kilka nazw z wielu. Udzielaliście się też już wtedy równocześnie w innych zespołach i projektach, ale black metalowych. Tradycyjny metal stał się tu więc dla was punktem wyjścia do grania bardziej ekstremalnych dźwięków, czy też łączyliście zainteresowanie różnymi rodzaja mi muzyki? Kiedy zaczęliśmy grać muzykę, w różnych projektach na początku lat 90.-tych był to zazwyczaj black. Te projekty istnieją do dzisiaj. Zainteresowanie tradycyjnym heavy metalem było od samego początku, ale dopiero po jakimś czasie poczuliśmy potrzebę, by stworzyć kapelę, która mogłaby eksplorować ten gatunek metalu. Pewnie te blackowe zespoły były wtedy jednak na pierwszym planie, zaś Infernal Manes był dla was takim bardziej projektem, w którym mogliście dać wyraz wczesnym fascynacjom, ale nie przypuszczal iście, że kiedykolwiek wypłynie na szersze wody? Tak, coś w tym stylu. Pogrywaliście sobie tak niezobowiązująco przez kilka lat, a momentem decydującym dla rozwoju zespołu było chyba dojście wokalisty TJ Cobry w roku 2002? Żyjemy w małej wiosce na zachodnim brzegu Norwegii, mało kto z tamtejszych ludzi siedzi w heavy metalu, a jeszcze mniej jest zafascynowanych śpiewem w tym stylu. To był problem przez lata. Zauważyliśmy TJ'a na gigu grającego covery Deep Purple i Rainbow... więc chcieliśmy go przetestować. To z nim zaczęliście bardziej intensywne próby, czego skutkiem było dopracowanie i stworzenie kom pozycji, które złożyły się na wasze debiutanckie demo "Battle Of Souls"? Mieliśmy jakieś dwadzieścia kawałków, kiedy dołączył. Wybraliśmy kilka, TJ zrobił trochę wokalu, ułożył teksty, no i byliśmy gotowi do nagrywania. Zagraliśmy kilka koncertów, a potem weszliśmy do studia i nagraliśmy sześć utworów.

mroczny metal interesuje was najbardziej, a przy okazji wasz hołd dla mistrzów i współtwórców takiego grania? Heavy metal z nutą mroku i zła jest jak najbardziej w naszym stylu, więc "Come To The Sabbath" był dla nas idealny. Mimo, że TJ nie znał tego kawałka, zrobił w nim dobrą robotę.

niu, wtedy Iscariah do nas dołączy. Mamy już sporo kawałków do grania. Ale wciąż nie mamy w składzie wokalisty. Potrzebujemy kogoś, kto ma swój charakterystyczny styl i obeznany jest tak samo w klasykach, jak i w undergroundzie. Coś w rodzaju starego Paula Di' Anno albo kolesia z holenderskiego Vault (Henri Draaijer - red). Dajcie nam znać, jakbyście znali kogoś takiego.

Nie brakuje też na tej płycie epickich momentów, jak w "Symphony Of War" czy w utworze tytułowym czyżby wytwórnie płytowe nie były wówczas gotowe na taką muzykę, czy też to wy nie szukaliście z jakąś szczególną determinacją wydawcy? Kto wie, na co są gotowi. Wysłaliśmy trochę płyt do różnych wytwórni, domyślam się, że nie wysililiśmy się zbytnio. Po prostu temat umarł śmiercią naturalną...

Jesteście chyba wciąż bardzo zajętymi ludźmi, ale w tej sytuacji pewnie zdołacie wygospodarować trochę czasu na Infernal Manes, bo szkoda byłoby zaprzepaścić taką szansę po raz drugi? Teraz razem ze Stianem pracuję nad nowym albumem Deathcult "Cult Of The Goat". Kiedy skończymy, może znajdziemy czas na Infernal Manes.

Wpływ na taki stan rzeczy miał też pewnie fakt, że byliście coraz bardziej zajęci w innych zespołach, dlatego jedyne demo Infernal Manes spoczęło w archiwum, a zespół zawiesił działalność? Wtedy wielu z nas przeprowadziło się w różne miejsca i trudno było to ciągnąć dalej. No i rzeczywiście, większość z nas wolała zająć się innymi zespołami.

Wojciech Chamryk Tłumaczenie: Marcin Nader, Anna Kozłowska

Co sprawiło, że postanowiliście go wskrzesić? Pierwsza była decyzja o reaktywacji czy kontrakt na wydanie demówki na winylu przez Edged Circle

INFERNAL MANES

35


me kawałki? Wiem, że sporo zespołów tak robi, ale my mieliśmy już wszystko gotowe, więc postawiliśmy na nagranie pełnego albumu.

Pasja i miłość do heavy metalu Austria nigdy nie powalała ilością dobrych heavy metalowych załóg, jednak w ostatnim czasie coś zaczęło się zmieniać w tym temacie na lepsze. Pojawia się co raz więcej młodych załóg i co ważne prezentują całkiem niezły poziom. Jedną z nich jest Diamon Falcon, który w ubiegłym roku zadebiutował albumem "Heavy Metal Combat". Jest to przepełniony młodzieńczą energią i kultem "żelaznej dziewicy" materiał, którego słucha się z przyjemnością i który dobrze rokuje na przyszłość. Myślę, że warto mieć na nich oko. Teraz zapraszam was na pogawędkę z zespołem. HMP: Witam was. Zanim powstał Diamond Falcon, część z was grała w Thunder Rise, który później przemienił się w Absinity. Co to był za band? Jaką muzykę grał? Weazzel: Tak, razem z Savagem stworzyliśmy nasz pierwszy zespół Thunder Rise. Zacząłem grać na basie, kiedy skończyłem 16 lat. Poczułem, że to jest coś dla mnie. Graliśmy łamiący karki thrash, ale przerzuciliśmy się na bardziej progresywny styl. Steve'owi się to nie spodobało, on poszedł do Dark Signs, a ja stworzyłem Absinity, projekt progresywno death metalowy. Jak doszło do tego, że Diamond Falcon został powołany do życia?

ziemi, a sokół żyje na całym świecie, no i jest przekozackim ptakiem łownym, więc wybraliśmy nazwę Diamond Falcon. Tak, to chyba brzmi "wystarczająco metalowo". Zespół powstał w 2012 roku. Co działo się w waszych szeregach do czasu wydania debiutu? Tylko pisanie i ogrywanie utworów czy tez może staraliście się w jakiś sposób sprawić by wasza nazwa była już nieco bardziej kojarzona? Savage: Cóż, pomysł na stworzenie oldschoolowego heavymetalowego bandu powstał już 2011r. Weazzel i ja zdecydowaliśmy, że to kwestia czasu, więc zrobiłem poszukiwanie muzyków i zbierałem pomysły na kawałki i riffy. Kiedy wreszcie postaFoto: Diamond Falcon

Krążek od pierwszego przesłuchania robi bardzo dobre wrażenie. Czy wy jako jego twórczy jesteś cie z niego w pełni zadowoleni? Jeśli nie to co byś cie chcieli poprawić? Weazzel: Aktualnie próbujemy bardziej przyłożyć się do oldschoolowej produkcji i brzmienia. Nagrywając "Heavy Metal Combat" weszliśmy do wielkiego nowoczesnego studia z tymi wszystkimi cyfrowymi bajerami. Z tego powodu nasz debiut brzmi zbyt nowocześnie i jest za mocno wypolerowany. Chciałem, żeby brzmienie było bardziej surowe, brudne. Savage: Ale obiecujemy, że na naszym drugim krążku, spróbujemy zabrzmieć jak prawdziwy oldschool! W utworze "Fantasia" zamieściliście bezpośredni cytat z utworu Iron Maiden "Only the Good Die Young". Miało to być swego rodzaju hołdem czy po prostu podeszliście do tego z uśmiechem puszczając trochę oko do słuchaczy? Weazzel: Nie jest to bardzo subtelne, co nie? Nie, to nie hołd. Od momentu kiedy zacząłem słuchać Iron Maiden, zostali moim numerem jeden. Ich muzyka inspiruje mnie najbardziej. A inspiruje mnie sporo rzeczy; muzyka, książki, filmy, natura... Ale historie Iron Maiden - słownie i muzycznie - to czysta sztuka i mają spore odbicie na moim procesie tworzenia. Nie da się ukryć, że waszą największą inspiracją jest Iron Maiden. Słychać to w samej muzyce jak i w ogólnym klimacie. Jakie zespoły oprócz nich miały na was największy wpływ? Savage: Cóż, nasze największe inspiracje to zdecydowanie Iron Maiden i Tokyo Blade. Ale jest tego więcej, słuchamy każdego rodzaju metalu z lat 80tych. Pierwsze dwa albumy Slayera "Show no Mercy" i "Hell Awaits" są świetne, są też wielką inspiracja i myślę, że można tego trochę usłyszeć w naszej muzyce. FK Vibrato: Jestem tu od niedawna, więc mój gust muzyczny nie wpłynął bardzo na resztę kapeli. W riffach jestem bardziej skierowany w stronę heavy ze szczyptą melancholii... Uwielbiam zespoły takie jak Sortilege, Charter, Blaspheme, H Bomb, Martyr, Blade Runner, Razormaid, Gargoyle, Hittman, Odin, Glacier, Sámán, Mortician, itd. Gra waszej basistki Roxy jest jak dla mnie niesamowita. Ciekawi mnie czy grała gdzieś wcześniej czy też Diamond Falcon jest jej pierwszym zespołem? Roxy: Dzięki za komplement. Cóż, swego czasu w 2008 roku założyłam blackmetalowy zespół Pantokrator Incestus, ale nic z tego nie wyszło. Każdy chciał iść w inną stronę, no i się rozpadliśmy w roku 2010, o ile się nie mylę.

Weazzel: Po jakimś czasie byliśmy znudzeni Absinity i Dark Signs, bowiem ciągle siedzieliśmy w austriackim undergroundzie bez szans na wybicie się. Ciężko pracowaliśmy, próbując wycisnąć jak najwięcej z naszych zespołów, ale to trudne zadanie. Dlatego stworzyliśmy Diamond Falcon, bo wiedzieliśmy, że stoimy po tej samej stronie. No i to był czas, żeby pokazać heavy metal z prawdziwego zdarzenia, jakiego austriacki muzyczny biznes jeszcze nie widział. Skąd w ogóle wzięła się wasza nazwa? Czy jest jakaś ciekawa jej geneza czy po prostu stwierdziliście, że brzmi heavy metalowo, więc jest ok? Weazzel: Próbowaliśmy wymyśleć coś pokrewnego do Iron Maiden albo Steelwing, no coś w ten deseń... Diament jest najtwardszym materiałem na

36

DIAMOND FALCON

nowiliśmy wprowadzić Diamond Falcon w życie, zacząłem odnawiać kontakt z róznymi ludźmi i promotorami, które miałem w poprzednich zespołach, by zyskać trochę publiki i koncertów. Na początku 2014 roku ukazał się wasz debiut "Heavy Metal Combat". Dlaczego nie zdecy dowaliście się na poprzedzenie go jakąś EPką czy choćby demem? Weazzel: Myślę, że byłaby to strata czasu i pieniędzy. Mieliśmy materiał i kontakty, więc czemu by nie zacząć od razu do wskoczenia do studio? Mieliśmy doświadczenie, więc nie było powodu do pieszczot w tej kwestii. Savage: Jak już Vin powiedział, to byłaby stara czasu. Czemu miałbyś nagrać EP-kę czy demo, a potem wydać album, na którym i tak byłyby te sa-

Bas na płycie jest bardzo mocno wysunięty do przodu przez co momentami to on tworzy linie melodyczną. Jak dla mnie brzmi to znakomicie, ale jestem ciekaw czy takie mieliście założenie od początku? Weazzel: Tak, taki mieliśmy zamiar. Jest za dużo zespołów, które zaczynają bez basisty, a potem łapią jakiegoś kolesia z pierwszego rzędu - zazwyczaj największego ich fana - dają mu bas, a on gra cały czas jedną nutę przez jeden takt, lub jeszcze dłużej. Nie chcieliśmy tego. Bas ma o wiele więcej do zaoferowania, jeżeli wpleciesz go do melodii utworu - przy ciągłym zachowaniu swojego groove!) - to masz wielką radochę z grania i radochę ze słuchania. Utwory są naprawdę dobrze skomponowane i przepełnione ciekawymi melodiami. Kto jest u was głównym kompozytorem? Weazzel: Steve pisze większość kawałków. Ja się zajmuję głównie tekstami i liniami melodycznymi wokalu. W jaki sposób powstają wasze utwory? Czy


najpierw powstaje linia melodyczna, riff, a może np. refren? Jak to wygląda w waszym przypadku? Weazzel: Jeśli chodzi o pisanie muzyki, to pracujemy głównie indywidualnie. Najczęściej dostaję utwór od Steve'a gdy jest już gotowy, wtedy dopiero mogę układać słowa i myśleć nad linią melodyczną. Zawsze tak robiliśmy i jak na razie działa to bez zarzutu. Możemy na sobie bezwzględnie polegać. Jest kilka kawałków, których nie lubimy, ale wtedy po prostu ich nie gramy. A jeżeli coś wymaga naprawy, robimy to w naszym pokoju prób. Łatwe i przyjemne. Savage: Piszę kawałki krok po kroku. Gdybym zaczął od pisania riffu, który powinien być w środku utworu, myślę że zapomniałbym go do czasu kiedy byłby potrzebny.

Savage: Aktualnie austriacka scena metalowa jest całkiem żywa. Jest tu sporo wielkich zespołów każdego gatunku i dalej rosną w siłę. Roxy: Mogłabym powiedzieć, że nie tylko scena heavy metalowa, ale szczególnie ona rozwija się z każdym dniem. Jest sporo dobrych organizatorów w Austrii (niestety złych też), którzy pomagają w utrzymaniu jej przy życiu. W Wiedniu, dla przykładu, mamy jeden metalowy koncert codziennie! Pozostając w tym temacie, wasze dwa utwory znalazły się na splicie wydanym na winylu przez

zagrać jeszcze więcej na żywo. Zagraliśmy kupę koncertów z naszymi braćmi z austriackiego heavy metalowego sprzymierzenia, ale dzieliliśmy też scenę z wielkimi międzynarodowymi zespołami jak Striker, Screamer, Lizzy Borden, czy Blazem Bayley'em. No i nasza ostatnia trasa w październiku z Lord Vulture. Graliśm też w maju razem ze Skull Fist z Kanady. A jak pod tym względem będzie wyglądał rok 2015? Planujecie może jakąś trasę albo może będzie można zobaczyć was na jakimś festiwalu?

Foto: Diamond Falcon

Możecie zdradzić o czym traktują wasze teksty? Jest tam na pewno trochę klimatów Sci-fi, ale co jeszcze staracie się przekazać słuchaczom? Weazzel: Zawsze próbuję opowiedzieć historię. Nie lubię słów typu "jesteśmy fajni i jest wspaniale". Każdy tak umie. Najbardziej w klimacie sci-fi jest "Deliverance", które opowiada o planowaniu misji ratunkowej na odległej planecie, a kończy się na śmierci okupantów statku kosmicznego. Chciałem namalować emocjonalny obraz pokrzywdzonych. Odejście od rodziców, nadzieja na nowe życie gdzieś dalej i w ostatnich sekundach, świadomość, że niedługo umrzesz. Zawsze próbuję wpleść tak dużo uczuć i faktów jak to tylko możliwe w miejscu, które mam zarezerwowane na jeden utwór. Przygotowując się do napisania "Deus Non Vult" czytałem o Krzyżakach przez tydzień. Utwór mówi o historii oblężenia Akki w 129r. Posłuchajcie! Macie jakichś swoich faworytów na płycie? Mnie na ten moment chyba najbardziej poniewiera "Through Death". Weazzel: Kocham "Deus Non Vult". Było trudno spleść razem słowa i melodie, ale wyszło świetnie. I gitary, i bas zrobiły tu doskonałą robotę! Savage: "Useless Sacrifice". Drugi kawałek, który zagraliśmy po naszym tytułowym. Uwilbiam go! Roxy: Mój ulubiony utwór jest tym, który będzie na następnym albumie. Gramy go już na żywo. Nazywa się "Turning White To Red". Gdybym miała wybierać z naszego debiutu, to wskazała bym na "Deliverance", uwielbiam go zarówno grać jak i słuchać. Kocham też solo z "An Eternal Lie". Czemu wydaliście ten album własnym nakładem? Mieliście takie założenie od początku czy po prostu żadna wytwórnia nie wyraziła zainteresowania? Savage: Mieliśmy oferty od jednej albo dwóch wytwórni na wydanie "Heavy Metal Combat", ale ostatecznie chcieliśmy dać coś fanom od siebie. Wydają trudno zarobione pieniądze by spędzić z nami czas i zobaczyć nas na koncercie, więc pomyśleliśmy "walić to, będziemy rozdawać nasz album za darmo!" Wiesz, to kwestia miłości i pasji do heavy metalu, więc nie potrzebowaliśmy do tego wytwórni. Scena austriacka była zawsze na dalekich peryfe riach sceny heavy metalowej i jakiekolwiek jej porównania choćby ze sceną niemiecką całkowicie mijają się z celem. Jakie były tego przyczyny waszym zdaniem? Savage: Cóż, nie powiedziałbym, że austriacka scena jest "na dalekich peryferiach". Myślę, że austriacka cena metalowa jest większa niż większość scen metalowych w Europie. Jednym z największych problemów jest to, że jeżeli ktoś kto cię nie zna, nie będzie chciał przyjść na twój koncert, gdzie wypruwasz sobie żyły. Jeżeli jesteś małą kapelą, to ogólnie jest trudno, nieważne czy grasz w Austrii czy gdziekolwiek indziej. Ostatnimi czasy jakby zaczęło się coś zmieniać na lepsze. Oprócz Diamond Falcon świetny krążek nagrał też Liquid Steel, a w kolejce czekają już kolejne grupy. Jakie jest wasze zdanie na temat obecnej sceny heavy metalowej w Austrii?

The Doc's Dungeons, a oprócz was swoje kawałki umieścili tez wspomniany Liquid Steel, Roadwolf, Wildhunt i High Heeler. Czy płytka zaty tułowana wymownie "Austrian Heavy Metal Alliance" jest wiernym odzwierciedleniem obec nego podziemia heavy metalowego w waszym kraju? Weazzel: Mamy silne przymierze z Liquid Steel, Wildhunt, Roadwolf i High Heeler. To sedno heavy metalowego sprzymierzenia i z takim wsparciem możemy być wszędzie. Czemu wasz bębniarz Beef Supreme ogłosił niedawno, że odchodzi z zespołu? Jak idą poszuki wania zastępcy? Weazzel: Beef studiuje w Wiedniu grę na pianinie, będzie mu to potrzebne w przyszłości bardziej niż granie na perkusji. Generalnie jest skupiony na muzyce poważnej / klasycznej, bo w przyszłości na tej scenie chce pracować. Jesteśmy bliskimi przyjaciółmi, więc rozstaliśmy się bez żalu i smutku, ale żeby znaleźć zastępstwo... będzie trudno, uwierz. Beef wyrósł razem z werblem i crashem (bez jaj), więc ma swoje za sobą! Ponieważ debiut wydaliście już ponad rok temu nie mogę nie zapytać jak idą prace nad nowym materiałem? Macie już jakieś gotowe numery? Będzie to ten sam styl co na jedynce? Weazzel: Byliśmy gotowi, zanim zmienił nam się skład. Więc teoretycznie - tak wcześnie jak FKV się przygotuje - jesteśmy gotowi wskoczyć do studia ponownie. Chcemy napisać więcej nowych kawałków, by dać FKV (FK Vibrato - perkusja) szansę, żeby dał coś od siebie w proces tworzenia. Jest świetnym dodatkiem do kapeli i włącza się w skład wyjątkowo dobrze! Styl będzie ten sam z bardziej zgodnym procesem tworzenia i bardziej płynącymi melodiami.

Savage: Przez lato, myślę że będziemy mieli przerwę na dopracowywanie kawałków na nasz drugi album, a potem idziemy do studia. Planuję trasę w Słowacji, Czechach, Polsce i Węgrzech. Steve Savage gra też w black metalowej kapeli Waldschrat. Lubię austriackie bandy z tej sceny takie jak choćby Summoning czy Abigor, więc zastanawia mnie w jakich klimatach obraca się Waldschrat? Savage: Przeczytałem w pewnym magazynie, że brzmi jak miks Burzum, Bathory i Heimdalls Wacht. Ale nie umiem tego wytłumaczyć. Nie siedzę w black metalu, a gdyby Waldschrat grał jakieś losowe "blastbeatowe" coś, nie grałbym z nimi. Więc to musi być coś specajlnego. Jak byście się zareklamowali czytelnikom Heavy Metal Pages? Savage: Z zabójczymi riffami i świdrującym wrzaskiem, Diamond Falcon wypowiada wojnę wszystkim fałszywym muzykom i ich nudnemu otoczeniu. To już były wszystkie pytania z mojej strony. Serdeczne dzięki za wywiad i pozdrawiam. Weazzel: Dzięki wielkie, cała przyjemność po naszej stronie! Ride the Falcon! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Oskar Gowin, Marcin Nader

Jak wygląda sprawa waszych występów na żywo? Z tego co widziałem to gracie całkiem sporo. Z kim jak dotąd dzieliliście scenę? Savage: Dla mnie nie byłoby żadnym problemem

DIAMOND FALCON

37


Z miłość do heavy metalu! To co stworzył cypryjski Solitary Sabred na "Redemption Through Force" to majstersztyk epickiego heavy/power metalu. Inspiracje sceną amerykańską są oczywiste, a nazwy takie jak Manowar, Helstar, czy nawet momentami King Diamond, narzucają się same. Mnóstwo soczystych i do bólu klasycznych metalowych riffów, błyskotliwe sola i fantastyczne refreny, które na długo zostają w głowie, to są główne zalety tej płyty. Krążek po prostu rozpierdala, a Solitary Sabred wyrasta na czołową młodą grupę na scenie. Zapraszam do rozmowy z sprawcami zamieszania. HMP: Na początek muszę zadać standardowe pytanie o wasze początki. Powstaliście w 2000 roku. Co było głównym impulsem do założenia Solitary Sabred i kto na pomysł stworzenia akurat takiej grupy? Jimmy "Spartacus" Demetriou: Sabred było pomysłem kiełkującym w mojej głowie, a przyczyną, która wpłynęła na założenie zespołu było to samo co teraz: miłość do heavy metalu! Czemu tak dużo czasu zajęło wam wydanie jakiegokolwiek materiału? Jimmy "Spartacus" Demetriou: Niedługo po sformowaniu kapeli musiałem ją opuścić, ze względu na studia za granicą, więc całość poszła się ganiać, póki nie spotkałem Petrosa około 2007 roku, wtedy tak na prawdę zespół zaczął działać. Zaczęliśmy pracę nad starym i nowym materiałem, której finałem jest "The Hero, the Monster, the Myth". Pierwszy kontakt z waszą muzyką miałem przy okazji "The Hero The Monster The Myth" w 2009

Nie myśleliście może o ponownym wydaniu tego materiału, albo wręcz nagraniu na nowo niektórych utworów? Podejrzewam, że taki "Hammers of Ulric" w nowym brzmieniu mógłby zabijać? Petros "Asgardlord" Leptos: Każdego dnia, bracie, (śmiech!). Już nagraliśmy kolejną wersję "The Trojan Hero", która ukaże się na specjalnym splicie (tak konkretniej, będzie to EP-ka na vinylu) z naszymi braćmi, z Hardraw. Na tym kawałku pojawi się, gościnnie, mój przyjaciel, Demetris K. z Sacral Rage, więc spodziewajcie się dużej ilości wrzasków! Jimmy "Spartacus" Demetriou: Jestem pewien, że do pozostałych kawałków także wrócimy za jakiś czas! Czemu na kolejny materiał trzeba było czekać aż pięć lat, bo do 2014 roku? Petros "Asgardlord" Leptos: Było trochę powodów. Głównym były zmiany w składzie, musieliśmy dokonać poważnych reformacji, zaczynać niemalże od samego początku. Przeszkodą były także nasze prace, problemy życiowe i zobowiązania Paris'a Lambrou'a,

Jimmy "Spartacus" Demetriou: Pomijając bycie przyjaciółmi od wielu lat, Christos i Andreas są również profesjonalistami, w tym co robią, więc czujemy, że wzajemna pomoc to krok w dobrą stronę. Petros "Asgardlord" Leptos: Abstrahując od ponownego wydania "Redepmtion…", nasz kolejny album na sto procent wydany będzie przez No Remorse… "Redemption Through Force", bo o nim oczywiście mowa, rozwalił mnie doszczętnie. O ile wcześniej traktowałem was jako jeden z wielu niezłych młodych bandów w podziemiu to teraz wyrośliście w moim prywatnym rankingu na jednego z liderów. Co się wydarzyło przez te lata, że tak niesamowicie się rozwinęliście? Petros "Asgardlord" Leptos: Dzięki, bracie, usłyszeć takie słowa to wielki zaszczyt, to wszystko robimy z miłości do muzyki. Chcemy przekazać ją najlepiej, jak tylko umiemy. Jimmy "Spartacus" Demetriou: Po wydaniu pierwszego krążka usiedliśmy, dokonaliśmy samooceny i zdecydowaliśmy, że jeśli chcemy zabrzmieć bardziej profesjonalnie, musimy wziąć się do roboty. Petros "Asgardlord" Leptos: Nowi członkowie też pomogli zrobić nam duży krok naprzód. Brzmienie jest o piekło lepsze niż na poprzedniku. Podejrzewam, że też jesteście zadowoleni? Odpowiada wam w stu procentach? Petros "Asgardlord" Leptos: Nigdy nie jesteśmy w stu procentach zadowoleni z tego, co dokonaliśmy, zawsze jest jakiś element do poprawy! Myślę jednak, że produkcyjnie Paris zrobił dla nas świetną robotę i na pewno będziemy współpracować z nim przy następnym krążku. W jaki sposób piszecie swoją muzykę? Jest to proces zespołowy czy może macie jakiegoś głównego kom pozytora? Petros "Asgardlord" Leptos: Napisaliśmy dużą część "Redemption…" z Jimmym, zanim reszta zespołu do nas dołączyła, ale wzięliśmy także kilka starych kawałków, lekko je przy tym modyfikując. Następny album będzie skupiony już na pracy zespołowej. Jimmy "Spartacus" Demetriou: Celem było posiadanie pięciu ludzi pracujących i piszących nową muzę, jako jedna całość, to już dzieje się w naszych nowych kompozycjach! Ile czasu zajęło wam skomponowanie i nagranie tego materiału w studio? Jimmy "Spartacus" Demetriou: Całość zajęła około dwóch lat. W waszej muzyce jest wiele smaczków i podejrze wam że sporo czasu zajęła wam praca nad aranżacja mi? Petros "Asgardlord" Leptos: Cóż, było kilka zmian, których musieliśmy dokonać. Odkąd weszliśmy do studia jako zespół z jednym gitarzystą, a wyszliśmy z dwoma, to jest to! Trochę czasu zajęło także złożenie niektórych kawałków w jedno podczas ich nagrywania. Paris również pomógł przerobić nam trochę stuffu, który brzmiał bardzo dobrze na żywo, ale nie przekładał się do końca w studiu. Ogółem, mimo że nie był to jakiś ciężki proces, na końcu mieliśmy same gitary, bębny i bass jako całość, to nie jest tak, że komponujemy z orkiestrą symfoniczną!

Foto: Solitary Sabred

roku. Spotkałem się zarówno ze zdaniem, że jest to wasz debiutancki album oraz że jest to EP-ka. Jak wy go traktujecie? Petros "Asgardlord" Leptos: Mieliśmy zamiar wydać to jako pełny album, ale z czasem okazało się, że materiał trwa krócej niż zamierzaliśmy. Myślę więc, że "debiutancka EP-ka" to najlepszy termin pod jakim można zaklasyfikować ten stuff. Pamiętam, że ten materiał pomimo naprawdę niezłej zawartości muzycznej, nie powalał brzmieniem. Jak wy podchodzicie dzisiaj do niego z perspektywy czasu? Petros "Asgardlord" Leptos: Masz rację, wciąż wierzymy w te kawałki, ale ich realizacja mogła być dużo lepsza. Gdy wchodziliśmy z materiałem do studia, nie mieliśmy pojęcia jak tam się pracuje. W dużej mierze nagraliśmy całość wedle zespołowego jammu bez metronomów itd. Dzięki temu, album ma surowy, garażowy vibe, ale gdy nad nim usiedliśmy, doszliśmy do wniosku, że mamy sporo do poprawienia. Jimmy "Spartacus" Demetriou: .Zawsze będziemy dumni z "The Hero…", wyznaczył nam dalszy kierunek na przyszłość.

38

SOLITARY SABRED

- naszego producenta - z innymi projektami, jak widać, każda z tych rzeczy była dla nas dużym obciążeniem. Na szczęście, nasz następny album wyjdzie dużo szybciej! Jimmy "Spartacus" Demetriou: Faktem jest, że album to concept, powstawał partiami odkąd szlifowaliśmy na jego rzecz muzykę oraz historię, która będzie nim przewodziła, także zajął trochę czasu. Krążek wydaliście własnym sumptem przy wsparciu Pitch Black Records. Jak doszło do tej współpracy i na czym ona polegała? Petros "Asgardlord" Leptos: W dzisiejszych czasach wytwórnie podpisują z tobą takie umowy, że to ty musisz płacić za wszystko, wypromować album, a i tak nie dostaniesz nic w zamian. Wypracowaliśmy więc najlepszą z możliwości: produkujemy album sami, a Pitch Black promują go za nas. Z perspektywy czasu jesteśmy niewyobrażalnie szczęśliwi z takiego obrotu spraw. Dziękujemy Phoebus'owi za świetną robotę jaką dla nas wykonał. W tym roku natomiast ukaże się reedycja tej płyty w barwach No Remorse Records. Na jak długo związaliście się z tym labelem i na co liczycie w związku z tą współpracą?

Kto odpowiada za teksty i jakie tematy tym razem były główną inspiracją do ich powstania? Ja zauważyłem dużo tematyki dotyczącej inkwizycji, czy był to główny punkt zaczepny? Petros "Asgardlord" Leptos: W rzeczy samej, jest to koncept-album obracający się wokół osoby Jakoba Kramera, bojownika, który dołączył do inkwizycji, aby zemścić się po stracie swojej rodziny. Ułożyliśmy całą historię razem z Jimmym próbując łączyć przy tym historyczne elementy z pomysłami al'a fantasy, układając własne pytania dotyczące religii i fanatyzmu. Skomponowaliście do bólu album heavy metalowy i jednocześnie mający bardzo przebojowy potencjał. (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) Jak dużą wagę przykładacie do charakterystycznych i zapadających w pamięć melodii? Wasze refreny rządzą! Jimmy "Spartacus" Demetriou: Dzięki, miło, że ci się spodobało! Nie ma żadnego specjalnego przepisu, po prostu przekuwamy nasze pomysły i to, co najbardziej nam w nich pasuje, na muzykę. Nie szufladkujemy rzeczy opierając na tym czy są wystarczająco łatwe do zapamiętania, czy nie, chodzi o to, co swobodnie wypływa z naszych serc do twoich uszu! Uwolnić bestię! Petros "Asgardlord" Leptos: Zawsze wierzę, że dużo cięższym jest stworzenie zapamiętywanej, niezbyt


złożonej i technicznej piosenki, niż napisanie 15-minutowego epika z dwoma tysiącami różnych sekwencji. Wierzę, że helstar'owskie "Nosferatu" to dobry przykład wpadającego w ucho komponowania, bez poświęcania cennego czasu kwestiom zbytniego technicznego skomplikowania. Udało wam się stworzyć same doskonałe numery, czy po prostu zostawiliście najlepsze, a część poszła w odstawkę? Jak udało wam się nagrać materiał, na którym nie ma żadnego choćby średniego utworu? Petros "Asgardlord" Leptos: Raz jeszcze wielkie dzięki, jesteś zbyt miły! Wiem, że słynne "all killers, no fillers" staje się pospolitym powiedzonkiem, ale naprawdę staramy się postępować w zgodzie z nami samymi. Jeśli pomysł nie spotka się z zainteresowaniem każdego członka zespołu, porzucamy go i próbujemy czegoś innego. Nie ma więc żadnego "recyklingu piosenek", tworzymy kawałki, które z miejsca mogą trafić na album. Zdecydowanie poprawiła się wasza technika i mówiąc to chwalę wszystkich równo. Jak dużo ćwiczy cie, żeby stawać się co raz lepszymi muzykami i kompozytorami? Petros "Asgardlord" Leptos: Nawet jeśli mamy czasem poważne, życiowe zobowiązania, staramy się pracować jak najwięcej, tyle ile się da, nawet w weekendy spotykamy się na próbach, bądź też ćwiczymy indywidualnie. Obecnie mamy małą przerwę, ponieważ nasz perkusista kończy studia w Anglii, ale w czerwcu będziemy urządzać bardzo dużo prób, aby ukończyć materiał na nowy album! Z tego co widziałem reakcja sceny była entuzjasty czna. Spodziewaliście się tego czy było to dla Was małym szokiem? Zdarzyły się jakieś niepochlebne opinie? Jimmy "Spartacus" Demetriou: Jesteśmy bardzo wdzięczni za odbiór jaki otrzymał album i jesteśmy bardzo zaskoczeni pozytywnymi opiniami nawet spoza grona amerykańskiego epic/power metalu! Petros "Asgardlord" Leptos: Dokładnie, stopień w jakim album został nagrodzony pozytywnymi opiniami okazał się dla nas przytłaczający i skłonił do cięższej pracy przy tworzeniu następnego. Nie było żadnych recenzji w stylu "to największy kawał gówna, jakiego słuchałem". Staramy się przyjmować do siebie wszystkie opinie - dobre i złe - by na ich podstawie móc się rozwijać. Czy ten pozytywny odbiór ma przełożenie na ilość koncertów, sprzedaż płyt itd.? Petros "Asgardlord" Leptos: Szczerze powiedziawszy - tak. Pierwsze wydanie albumu sprzedało się w całości, a drugiemu brakuje niewiele, aby dobić do tego samego stanu! Mieliśmy oferty gigów spoza Cypru, jak przyszłoroczna edycja festiwalu Up The Hammers. Pozostając w temacie koncertów. Jak często grywacie na żywo? Macie za sobą jakieś spektakularne wys tępy? Gdzie będzie was można zobaczyć w tym roku? Petros "Asgardlord" Leptos: Od momentu, gdy byliśmy rozrzuceni po trzech różnych państwach, aż do teraz, nie graliśmy wielu koncertów. Zbierzemy się w jedność dopiero w czerwcu, wtedy prawdopodobnie, zagramy kilka gigów na Cyprze, zobaczymy! Będziesz mógł złapać nas na feście Up The Hammers w Atenach, w styczniu! Postaramy się, aby każdy gig był wyjątkowy. Mieliśmy okazję supportować nasze ulubione zespoły jak Manilla Road czy Dark Quarterer i nigdy tego nie zapomnimy.

Jimmy "Spartacus" Demetriou: Crypt Semon są kolejnym świetnym, zabójczym doom metalowym zespołem! Pojawiliście się na dwóch składankach dotyczących cypryjskiej sceny "Cyprus Metal Scene United" oraz "Bloodbrothers II" Co to były za wydawnictwa i z jakimi zespołami je dzieliliście? Petros "Asgardlord" Leptos: "Cyprus Metal Scene" było składanką złożoną przez Cymetal.com, podczas gdy "Bloodbrothers II" wydało Pitch Black Records, jako uczczenie rocznicy pierwszej składanki Bloodbrothers. Jest wiele miejscowych utalentowanych artystów, prezentujących różne gatunki muzyczne, na obydwu składankach pojawiły się popularne w Cyprze kapele jak Arrayan Path, a także mało znane, nowsze grupy. Czy można powiedzieć że istnieje jakiś sojusz między cypryjskimi grupami? Wspieracie się wzajemnie? Jakie zespoły moglibyście polecić? Petros "Asgardlord" Leptos: Definitywnie mamy tu do czynienia z aktywną sceną i koleżeństwem pomiędzy zespołami. Nie wymienię poszczególnych zespołów, ponieważ będzie to niesprawiedliwe dla innych - których nie wymienię - a równie dobrych. Jednak możecie odkryć wiele dobrego metalu na stronach Chromium, Sun i Cy Metal! Jak wiadomo Cypr jest podzielony na część Grecką i Turecką. Czy czujecie jakaś więź duchową z którymś z tych krajów czy uważacie się po prostu za Cypryjczyków? Duchowo i nawet mentalnie chyba bliżej wam jednak do Grecji? Petros "Asgardlord" Leptos: Cypr jest państwem rozdartym wojną przez całą swoją historię. Początkowo zdobyty został przez Greckich bojowników, rządzeni przez wiecznego Ottomana na wyspie podążyli za bojownikami pokaźnej turecko-cypryjskiej nacji, która współżyła z Grekami przez długie lata. Turcja zaatakowała wyspę w 1974r. i okupuje północną część wyspy, która dzieli Cypr od tej południowej, greckiej, gdzie żyjemy my i południowej tureckiej. Myślę, że zdrowi na umyśle mogą żyć spokojnie w miejscach gdzie greccy i tureccy Cypryjczycy żyją w spokoju i bez żadnych religijnych wojen. To już na koniec. Czego możemy oczekiwać od Solitary Sabred w najbliższej przyszłości? Wspominaliście, że piszecie nowe numery? Petros "Asgardlord" Leptos: Skończyliśmy trochę nowego materiału, który absolutnie zabija! Mamy nadzieję, że wydamy split EP-kę z Hardraw, o czym rozmawialiśmy wcześniej. Poza tym, jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli, wejdziemy do studia z produkcją następnego albumu, przed świętami. Trzymaj kciuki! Dzięki wielkie za wywiad i wszystkiego dobrego! Jimmy "Spartacus" Demetriou & Petros "Asgardlord" Leptos: We are legion! Dzięki wielkie za wywiad i wsparcie! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Łukasz Brzozowski. Anna Kozłowska

Jak wyglądają wasze inspiracje? Ja wychwyciłem chyba najwięcej amerykańskiej sceny epic i power metalowej. Czy mam racje wymieniając takie nazwy jak Manowar, Helstar, Jag Panzer, Liege Lord, Omen czy nawet momentami Crimson Glory i King Diamond? Kogo byście jeszcze wyróżnili? Petros "Asgardlord" Leptos: Absolutnie czcimy każdy z wymienionych przez ciebie zespołów, mógłbym wymienić milion innych jak Slaughter Xtroyers, Deadly Blessing, Cirith Ungol, Skullview… Lista mogłaby rosnąć i rosnąć! Jaka jest wasza opinia na temat obecnej sceny met alowej? Co sądzicie na temat innych młodych grup? Jakie płyty zrobiły na was ostatnio największe wrażenie? Petros "Asgardlord" Leptos: Cóż, zauważyłem ostatnio odrodzenie metalowej klasyki, ale większość zespołów, które słyszałem obejmuje raczej europejską szkołę grania, bez żadnej próby wniesienia czegoś nowego. Zespoły takie Sacral Rage wyrastają raz na jakiś czas absolutnie miażdżąc mój łeb!

SOLITARY SABRED

39


Z pewnością każdy fanatyk brytyjskiej nowej fali heavy metalu zna debiut Jaguar, znakomity "Power Games". Nigdy pożniej, na żadnym wydawnictwie nie udało im się zbliżyć do jego poziomu, jednak ostatni album "Metal X" ma do niego zdecydowanie najbliżej. Jeśli ktoś jest fanem ekipy z Bristol i jeszcze nie słyszał tego krążka to powinien to jak najszybciej nadrobić. O swoich wrażeniach, planach na przyszłość i zmianach jakie ich ostatnio dotknęły opowiada lider i gitarzysta Jaguar, Garry Pepperd.

HMP: Witaj. Jak oceniłbyś wasz ostatni krążek "Metal X" z perspektywy niemal roku? Jesteś w pełni zadowolony z tego krążka? Garry Pepperd: Album ma gdzieś około dziewięciu miesięcy, kiedy na to patrzysz po jakimś czasie, zawsze znajdziesz rzeczy, które zrobiłbyś inaczej. Mógłbym powiedzieć, że jestem z tego albumu zadowolony, ale jest kilka dźwięków, które bym zmienił. Pieniądze zawsze przeciekają przez palce podczas nagrywania, mimo to, nagraliśmy go na ekstremalnie niskim budżecie. Nie da się ukryć, że krążek ten album to sto procent Jaguar i według mnie najbliższy ideałowi jakim jest "Power Games". Co sądzisz na ten temat? Cóż, jesteśmy tym kim jesteśmy i zgaduję, że możemy

dzo brytyjsko. Jest dynamika, selektywność oraz na całe szczęście ten oldschoolowy duch. Kto wykręcił taki sound? Myślę, że to nasza zasługa i naszego inżyniera Bena Turnera, który pracował z nami przy nagrywaniu podstawowych ścieżek w Bath. Poza tym mój dźwięk gitary jest bardzo oldschoolowy, a to część naszego dźwięku. Mieliśmy różne pomysły, jak chcieliśmy brzmieć na tym albumie, jednak Mike Exeter - zajmował się miksem - przeniósł to na wyższy poziom. Oczywiście Mike ma spory udział w ostatecznym brzmieniu naszego albumu.

Wiemy czego oczekują od nas nasi fani

Jak długo powstawały numery na ten krążek? Ile czasu zajęło ci skomponowanie całości? Większość kawałków została napisana kilka lat temu, kiedy nasz poprzedni perkusista Will Sealey, jeszcze był w zespole. Kiedy Nathan (Cox, perkusista - przyp. red) wrócił, utwory były prawie gotowe, ale zaczęliśmy pracować nad nimi ponownie. Praktycznie zmieniliśmy je tak, że trudno było je rozpoznać w stosunku do tego, co zrobiliśmy przedtem. Reszta została napisana z Nathanem, jeden - dwa kawałki były skończone tuż przed wejściem do studio.

nim go nagrasz w studiu, gdzie zabrzmi wreszcie świetnie. Czasem wychodzi inaczej niż na początku zakładałeś, taki "New Tricks" wyszedł lepiej niż się spodziewałem, tak samo jak kilka utworów z "Run Ragged".

Album wydaliście nakładem Golden Core. Jak wam się z nimi współpracuje? Jesteście z nich zadowoleni? Oczywiście byliśmy zadowoleni. Byli bardzo zainteresowani wydaniem tego albumu, więc to zrobili. Wydali też wersję winylową, a było to na czym nam bardzo zależało.

Jedna rzecz mnie jeszcze interesuje. Czemu numer "3 minute song" trwa minut pięć (śmiech)? (Śmiech) Cóż, po prostu podczas procesu tworzenia te trzy minuty przekształciły się w pięć. Pomyśleliśmy, że będą jaja, jak zachowamy oryginalną nazwę utworu. Na krążku znalazła się też nowa wersja utworu "Stormchild" z waszego drugiego demo. Czemu zdecydowaliście się odświeżyć akurat ten numer? Postanowiliśmy nagrać ponownie "Stormchild" jako bo-

Jak wyglądała promocja "Metal X"? Uważasz, że była odpowiednia czy może jednak czujesz niedosyt? Myślę, że GoldenCore zrobiło sporo dobrych rzeczy, reklamy na YouTube, reklamy na stronach socjalnych mediów i wszędzie tam gdzie sie dało. Natura promocji zmieniła się razem z narodzinami Internetu. Elektroniczna promocja jest teraz najbardziej efektywna. Chcieliśmy zrobić co się da aby pomóc, ale niewiele mogliśmy zdziałać, okazało się, że listy mailowe mają większą siłę przebicia. Zagraliście dużo koncertów promujących ten krążek? Który występ uważasz za najlepszy? Z kim występowaliście? Metal Assault IV w Niemczech w lutym 2014 roku, to jest, to co na długo zapadnie mi w głowie. To było świetne! Zagraliśmy wtedy całkiem nieźle i spotkaliśmy się ze świetną reakcją tłumu. Spotkania też były świetne! Poznaliśmy muzyków z Riot V, Omen i Skyclad. Dlaczego z zespołu odszedł Jamie Manton? Co go zmusiło do podjęcia takiej decyzji? Jamie nie opuścił Jaguara, sami go stąd wyrzuciliśmy. Mieliśmy z nim sporo problemów. Chyba nie jest z tego powodu szczęśliwy... Macie już może na oku jego następcę? Jakie warunki trzeba spełnić, żeby zostać nowym wokalistą Jaguar? Tak, mamy już kogoś na oku, powinniśmy przekonać się w ciągu następnych tygodni, czy da radę. Szukamy kogoś ze świetnym wokalem, kto pasuje pod względem muzycznym, jest kreatywny i będzie mógł pomóc przy pisaniu muzyki, ale też kogoś, z kim moglibyśmy po prostu żyć w przyjaźni. To też jest ważny warunek.

Foto: Jaguar

grać tylko w jeden sposób (śmiech). Wiemy, czego nasi fani po nas oczekują i jesteśmy szczęśliwi, że możemy im to dać! Oczywiście, zawsze mamy w głowie to, że jeżeli utwór nie jest wystarczająco w stylu Jaguar, po prostu go wyrzucamy. Zgadzam się, nie ma pomyłek, na tym albumie to w stu procentach my. Materiał jest na tyle wyrównany, że ciężko jest mi na tę chwilę wyróżnić, któryś numer, może "Warts & All" albo "X-Wing"? Tak naprawdę wszystkie są udane. A czy ty masz jakichś swoich faworytów? Hmm... Lubię sposób w jaki napisaliśmy "3 Minute Song". "Warts" to też nasz klasyk. Czasami po prostu nie możesz wpaść na pomysł aby utwór "załapał", za-

40

JAGUAR

nusowy kawałek na "Metal X". Wybraliśmy go, bo była to kompozycja, którą Metallica "pożyczyła" aby przerobić ją w kawałek na "Kill 'Em All". Nagraliśmy wtedy więcej utworów, ale nic do tej pory z nimi nie zrobiliśmy. Za teksty odpowiedzialny był Jamie Manton, ale może jednak spróbowałbyś w kilku słowach powiedzieć co chciał w nich przekazać? Hmm... Słowa Jamiego mają "specjalne" przesłanie. Powinien nam je wytłumaczyć, ale nie zrobił tego. W tym wypadku najlepiej byłoby, abyś go osobiście zapytał, co chciał przekazać swoimi słowami. "Metal X" brzmi świetnie, bardzo organicznie i bar-

Przenieśmy się na moment w przeszłość. Pamiętasz jeszcze co skłoniło cię do tego by założyć heavy met alowy zespół? Co było do tego głównym impulsem? Jeff Cox i ja zakładaliśmy zespoły od kiedy mieliśmy po 17 lat, ale nasze projekty zawsze się rozlatywały, nigdy nie osiągając sukcesu. Jaguar był naszą ostatnią próbą założenia porządnego zespołu, który wytrzymałby przynajmniej do pierwszego koncertu i wytrzymał! Reszta to historia, jak mówią. Założyliśmy metalowy zespół, bo lubiliśmy wtedy Black Sabbath, Motorhead, U.F.O., Van Halen itd., a ja dodatkowo Ramones, Sex Pistols i The Damned, może dlatego lubimy grać tak szybko. "Power Games" bez wątpienia jest dziś płytą kultową i dla wielu jednym z ważniejszych krążków NWOBHM. Czy nagrywając ten materiał zdawal iście sobie sprawę z jego potencjału? Nie, wtedy nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Po prostu chcieliśmy zrobić najlepszy album i wzięliśmy do nagrania najlepsze kawałki jakie mieliśmy. Nie myślisz o tym - po prostu to robisz. Oczywiście uważam, że gdybyśmy mieli więcej czasu w studio, byłby o wiele lepszy. Wspominałem o tym wiele razy! Inspirowaliście masę zespołów, o których było później bardzo głośno, takich jak choćby Metallica. Spotykasz czasem muzyków znanych obecnie ban-


dów, którzy przyznają się do inspiracji waszą muzyką? Tak zgadza się, czasami jest to dla mnie krepujące. Co ciekawe wiele kapel coveruje nasze "Axe Crazy" i umieszcza swoje wersje na YouTube. Liczba tych coverów ciągle rośnie. To jest świetne! Czemu na drugim krążku "This Time" tak diametral nie zmieniliście styl? Zapewne wielu fanów się od Was wtedy odwróciło? Jak były reakcje na ten krążek? Wspominałem wiele razy, że wina za zmianę stylu spoczywa na mnie i na Paul'u Merrell'rze. Słuchaliśmy wtedy zarówno U2, Big Country, jak i metalu, no i przedostało się to do procesu komponowania utworów. Zanim się zorientowaliśmy, nagraliśmy "This Time". Byliśmy młodzi, nie myśleliśmy o tym, jak zareagują na te zmiany fani. Po prostu to zrobiliśmy, bo brzmiało dobrze i wierzyliśmy, że pisaliśmy coraz lepsze kawałki. Ludzie, którzy twierdzą, że zrobiliśmy to dla pieniędzy, grubo się mylą. Patrząc teraz z perspektywy czasu, to był wielki błąd i właśnie z tego powodu teraz nie mam pieniędzy (śmiech). Oczywiście, z powodu naszej metamorfozy straciliśmy wielu fanów, ale album dostał też sporo pozytywnych recenzji. Magazyn Kerrang pokochał ten album! Czy był on głównym powodem waszego rozpadu 1985 roku, czy może chodziło o coś innego? To nie był główny powód, ale jeden z czynników, który do tego się dołożył. Byliśmy coraz mocniej rozczarowani Roadrunnerem, który coraz mniej nam pomagał, czego mieliśmy coraz bardziej dosyć. Wreszcie zdecydowaliśmy o odejściu, na spokojnie, bez dramatu, tak po prostu... Reaktywowaliście się po znakomitym odzewie na reedycję "Power Games", prawda to? Czemu nie wziął w niej udziału Paul Merrell, który śpiewał na dwóch pierwszych albumach? Jeff Cox i ja rozmawialiśmy z Paulem o jego powrocie. Niestety Paul powiedział, że nie może śpiewać w stylu na który oczekujemy. Wtedy śpiewał bardziej melodyjny materiał. Wielka szkoda. Ale zrozumieliśmy go i poszliśmy swoją drogą. Garry, przeprowadziłeś się niedawno do Szwecji. Co cię skłoniło do podjęcia takiej decyzji? Przeprowadziłem się do Szwecji w kwietniu tego roku by żyć z moją narzeczoną, mamy teraz tam dom. Jakość muzyków tam jest świetna, więc jestem szczęśliwy niczym małe dziecko w sklepie z muzycznymi słodyczami. Jak w takim razie będzie funkcjonował teraz Jaguar? Skład nie ulegnie zmianie? Nie ma żadnych planów do zmiany. Nathan i Simon są wciąż w Brytanii, nasz nowy wokalista mógłby być ze Szwecji albo Anglii. Nie wiem jeszcze, ale musimy spróbować. Spotykałem zespoły, które mają członków w innych państwach i dają radę, więc czemu sami nie moglibyśmy spróbować? Masz już może napisane jakieś nowe kawałki? Kiedy można będzie się spodziewać nowego materiału Jaguar? Aktualnie bez wokalisty nie pisaliśmy żadnych kawałków. Zawsze pracuję nad nowymi pomysłami, więc kiedy będziemy mieli gotowy skład, zaczniemy pracę. Kiedy nowy album?... Nie mam pojęcia, to decyzja nie na tą chwile. Obserwujesz to co się dzieje obecnie na metalowej scenie? Są jakieś zespoły, które zrobiły na Tobie duże wrażenie? Oh oczywiście, wciąż jestem fanem. Jeżeli coś lubię, nie obchodzi mnie, z której ery to jest. Z tych "nowoczesnych" lubię Disturbed, In Flames, Six Feet Under, Rammsteina, jest tego sporo... Ok, to już wszystko z mojej strony. Może coś na koniec dla polskich fanów? Nigdy nie graliśmy w Polsce, ale jak tylko skompletujemy skład, spróbujemy was odwiedzić. Więc mam nadzieję, że się niedługo zobaczymy... Rock on! Wielkie dzięki za wywiad! Bardzo proszę, Macieju! Maciej Osipiak Tłumaczenie: MarcinNader, Anna Kozłwoska

Palace to doświadczona załoga reprezentująca bardziej toporną frakcję niemieckiego heavy metalu. Działają od początku lat 90-tych, ale ich korzenie sięgają jeszcze wcześniej, bo kapeli z lat 80-tych, Saints Anger. Okazją do rozmowy była ich ostatnia płyta "The 7th Steel" O niej i o innych sprawach związanych z Palace rozmawiamy z wokalistą Harald'em Piller'em...

Dla nas "tu i teraz" jest najważniejsze HMP: Witaj, jesteście dopiero co po wydaniu nowego albumu "The 7th Steel". Jak się czujecie z tym? Harald Piller: Witam, ogólnie jest OK. Uważamy, że stworzyliśmy naprawdę dobry album, być może to nasz najlepszy, jaki do tej pory zrobiliśmy! "7th Steel" został wydany przez Massacre Records. Jak doszło do współpracy z nimi? Po nagłej śmierci - w lecie 2013 - właściciela naszego poprzedniego labela, Firefield Records, musieliśmy szukać nowej wytwórni. Massacre Records była zainteresowana współpracą z nami. Pomyśleliśmy, że teraz możemy spróbować kooperacji z większą firmą. Palace działa już od ponad dwudziestu lat. To długi okres czasu... ...O tak!!! Zaliczyliśmy przez ten czas wszystkie wzloty i upadki. W tym roku będziemy obchodzić 25-tą rocznicę... Z tego co wiem, to zaczęliście grać pod nazwą Saints Anger... Tak, zgadza się, na początku lat 80-tych zaczęliśmy grać jako Saints Anger. W 1981 graliśmy jako trio. Później do zespołu dołączył gitarzysta Jürgen Kief. Dlaczego Saints Anger skończyło działalność po wydaniu tylko jednego albumu "Danger Metal"? Było kilka powodów, dla których Saints Anger się rozpadł. Zbankrutowała nasza wytwórnia, a inne nie kwapiły się do podpisania z nami nowej umowy. Wypaliliśmy się artystycznie. No i nasz perkusista odszedł, a próby z nowymi nie należały do udanych. Już nie było tak samo, zniknęła magia i dlatego zdecydowaliśmy się pochować Saints Anger. Kiedy na początku lat 90-tych wystartowaliście z Palace, tradycyjny heavy metal stracił na popularności na rzecz nowomodnego wtedy, grunge. Jak wyglądały początki kapeli? Ogólnie były one trudne. Guns'N'Roses były ostatnim wielkim zespołem z nurtu hard'n'heavy zanim nastały czasy grunge. Lata 90-te to nie był dobry okres dla tradycyjnego heavy metalu. Niemniej przetrzymaliśmy go. Graliśmy trochę trudniej niż ówczesne kapele ciężkiego rocka. Próbowaliśmy też wprowadzać nowe elementy do kompozycji i brzmienia, ale niezbyt wiele, aby nie stracić swojego stylu. W trakcie swojej kariery mieliście okazję zagrać z takimi zespołami jak U.D.O., Primal Fear, Grave Digger, Powerwolf. Które z tych koncertów wspominasz najcieplej? Trudno nazwać je wyjątkowymi, koncerty jakich wiele. Oczywiście każdy z nich był niecodzienny i każdy z nich chcemy zachować w swojej pamięci. Powiedz nam coś o trasie z Primal Fear i Brainstorm w roku 2012. Myślę, że to największa trasa w waszej karierze, jak do tej pory? Tak masz rację, to tourne było niesamowite. Od razu, od pierwszej sztuki, mięliśmy bliższy kontakt z pozostałymi zespołami i obsługującą załogą. Pomagaliśmy sobie na wzajem, na równi kapelom jak i obsłudze. Przez ten czas staliśmy się dobrymi przyjaciółmi i nadal jesteśmy w kontakcie. Tak jak myśleliśmy trasa pozwoliła zwrócić na nas uwagę większej części publiczności i fanów. Jak można porównać czasy obecne, z tymi kiedy zaczynaliście karierę? Dla nas "tu i teraz" jest najważniejsze. Jak już wspominałem, lata 90-te były trudne. Internet za pomocą komputerów i sieci zrobił coś bardzo dziwnego! (śmiech) Bez tych bezpośrednich, osobistych kontaktów byłoby trudno wejść na wyższy poziom i rozwinąć scenę. Mam na myśli większe labele, festiwale czy trasy. Dzisiaj po prostu włączasz komputer i jesteś podłączony z całym światem. Sprawia, że wiele rzeczy stało się łatwiejszych.

W waszej muzyce słychać wpływy innych niemiec kich zespołów, jak Grave Digger, Running Wild czy UDO. Lubicie te kapele? Muszę powiedzieć, że osobiście jestem wielkim fanem Judas Priest, natomiast nasz gitarzysta jest wielkim fanem Accept/UDO. Oczywiście w naszej muzyce są wpływy naszych bohaterów z młodości, ale nigdy nie robimy tego celowo (śmiech) Muzyka na "The 7th Steel" jest bardzo tradycyjna, ale brzmi bardzo świeżo... Nam też to się podoba. To wynik współpracy z producentem Gerhard'em "Gerassi" Magin'em. On to stworzył nam szansę abyśmy nagrali jeden z naszych najlepszych albumów. Przekonał nas także do pewnych zmian w kompozycjach. Niektóre ich części wyciął inne zaś uwypuklił, eksponując w ten sposób nasze atuty. Tak oto powstał bardzo mocny i dobry krążek. Oprócz agresywnych i szorstkich gitarowych riffów, uwagę zwracają również melodie... Gdy staram się napisać kawałek, to oznacza dla mnie, że musi być riff, refren i solo. Oczywiście musi być też melodia, która zapadnie na dłużej w głowie. Moim zdaniem, jednym z mocniejszych momentów albumu jest utwór "Blades Of Devil Hunter". Zgadzasz się z tym? Tak i nie. Fakt, "Blades Of Devil Hunter" jest jednym z najmocniejszych utworów na naszym najnowszym albumie. Jest to też pierwsza kompozycja, którą napisaliśmy na ten krążek. Myślę jednak, że wszystkie utwory są równie mocne. Mamy dużo informacji, że takie "Iron Horde" czy "Bloodshed Of Gods", pod tym względem także robią duże wrażenie. Heavy metalowa scena w Niemczech jest bardzo silna. Myślę, że trudno jest przebić się ze swoim albumem wśród wielu innych... Tak, to jest bardzo trudne. Istnieje wiele zespołów na rynku, które grają dobry, prawdziwy heavy metal. Ale my nigdy się nie poddajemy... Macie pomysł na trasę promocyjną "The 7th Steel"? Taka trasa już się odbyła, była to seria koncertów po Europie, gdzie poprzedzaliśmy Lordi. Gdybyś mógł wybrać zespoły na trasę koncertową, to na które byś się zdecydował? Oczywiście byłyby to: Accept, U.D.O., Lordi, Grave Digger lub Powerwolf... Czy znasz jakieś ciekawie zapowiadające się młode niemieckie kapele heavy metalowe? Tak, w zeszłym roku spotkaliśmy naprawdę dobre młode kapele jak Phallax, Circle of Silence oraz Magistarium. Życzę im wielu sukcesów. Nie jestem pewien, graliście kiedykolwiek w Polsce? Byliśmy w Warszawie, pierwszego lutego w Progresji, supportując Lordi. Jakie nadzieje wiążecie z nowym albumem? Chcemy grać jak najwięcej koncertów i oczywiście zdobyć jak największą rzeszę fanów! Jak mógłbyś zachęcić naszych czytelników do posłuchania nowego albumu Palace? Absolutnie każdy, kto lubi prawdziwy heavy metal oraz kto lubi słuchać takich zespołów jak Accept, U.D.O. lub Grave Digger, powinien mieć ten album swojej kolekcji!!! Dziękuję za wywiad... Nie pozostaje mi nic innego, tylko również podziękować! Tomasz "Kazek" Kazimierczak

PALACE

41


Na płycie znajdzie się nasz najcięższy materiał Niewiele osób kojarzy Quartz, co jest o tyle ciekawe, że ten zespół jest dość mocno związany z Black Sabbath. Grali razem z nimi koncerty, pracowali w studio, a jednak Quartz nie został tak szeroko doceniony jak na to zasługiwał. Z roku na rok ta nazwa ginęła coraz bardziej w czeluściach odmętów historii. Aż do niedawna. Jak widać wygląd dziadków z poczekalni w przychodni nie stoi na przeszkodzie by dalej grzmocić siarczysty heavy metal. Quartz powrócił i nie dość, że zagrał na legendarnym festiwalu Keep It True, to jeszcze wydał swe wcześniej niepublikowane nagrania. Żeby tego było mało, ekipa z Birmingham jest w trakcie przygotowywania nowego albumu studyjnego, pierwszego od trzydziestu dwóch lat… HMP: Zacznijmy od faktów dotyczących początków istnienia kapeli. W jaki sposób powstał Quartz? Derek Arnold: Dawno temu, bo w 1968 roku, razem z Mikem "Taffym" Taylorem, byłem w brumbeatowym zespole Lemon Tree. Wtedy tez dołączył do nas Mick Hopkins, gdy nasz pierwotny gitarzysta odszedł z kapeli. Zespół nie istniał długo, jak zresztą wiele mu podobnych w tamtych czasach. Po tym epizodzie razem z Mickiem sformowałem Copperfield w 1969. Na perce wspomógł nas wtedy młody Malcolm Cope. Ten zespół też długo nie pociągnął. Mick następnie dołączył do Idle Race na miejsce Jeffa Lynne'a. W tym czasie Geoff Nicholls koncertował w zespole

dziliśmy, że jest to dobra nazwa, która odzwierciedli nasz styl. W końcu kwarc jest twardą skałą (hard rock - przyp.red.). Birmingham jest miastem z którego wywodzi się całkiem sporo kapel. Quartz, Black Sabbath, Judas Priest, Jameson Raid, Dark Star, by wymienić kilka. Jak wyglądała scena muzyczna w tamtym okresie? Malcolm Cope: W dużym uogólnieniu można przyjąć, że scena w Birmingham i dookoła niego była zwyczajnie niesamowita. Wielu wspaniałych ludzi, wielu wspaniałych muzyków i wiele wspaniałych kapel, które wspominam z uśmiechem wspólnie z kolegami. Było też naprawdę sporo miejsc, w których można było koncertować. Praktycznie wszystkie kluby, puby i kina by-

Tony'ego Iommiego. Jak do tego doszło? Geoff Nicholls: Wszyscy byliśmy z Birmingham i wszyscy dorastaliśmy w tym samym środowisku. Mieliśmy także wspólnych przyjaciół i często się spotykaliśmy przy okazji. Albert Chapman zabrał Tony'ego na kilka naszych koncertów. Dzięki temu dostaliśmy od niego propozycje wzięcia udziału jako support na kilku przystankach Black Sabbath Sabotage Tour. To zacieśniło naszą znajomość, w efekcie której naszym managerem został Chapman, ówczesny tour managerem Sabbathów, a producentem naszej debiutanckiej płyty - Tony. Podobno Ozzy Osbourne i Brian May też brali udział w sesji nagraniowej waszego pierwszego krążka. W jaki dokładnie sposób to się odbyło? Mick Hopkins: Ozzy nagrał chórki do nagranej ponownie wersji "Circles" podczas tej sesji. Tony jednak przyciszył je tak bardzo, że praktycznie ich nie słychać na nagraniu. Ponadto, ten utwór nie znalazł się na w końcu na płycie. Można go za to usłyszeć jako bonus na wersji CD albumu "Stand Up and Fight". Podczas naszej sesji nagraniowej w Morgan Studios w Londynie przez studio przewinęło się wielu naszych znajomych. Jedni mieli tam swoje sprawy do załatwienia, inni wpadli, by zobaczyć jak nam idzie. Brian May jest dobrym znajomym Tony'ego, więc pewnego dnia był też obecny w studio. Grzecznie zaproponował nam swoje usługi w zakresie edycji nagranych ścieżek do jednego utworu. Naturalnie się zgodziliśmy - kto by się nie zgodził? Poszliśmy więc się czegoś napić, zostawiając Briana w studio, by mógł w spokoju tworzyć swoją magię. Po jakimś czasie wróciliśmy z powrotem i zastaliśmy go siedzącego po turecku pośród pociętych fragmentów taśmy. Próbował różnych wariantów, jednak w końcu stwierdził, że pierwotna wersja jest najlepsza. Więc w gruncie rzeczy Brian May brał udział w nagraniu albumu, ale jak widać… faktycznie wcale nie. Dodam, że Tony zagrał partie na flecie w "Sugar Rain" do mojego akompaniamentu na gitarze akustycznej oraz harmonie gitarowe w "Mainline Rider". W 1983 zawiesiliście działalność zespołu. Co spowodowało taki obrót spraw? Malcolm Cope: Wówczas zespół przechodził przez wiele zmian składu i to w bardzo krótkim odstępie czasu. Tylko ja i Mick pozostaliśmy z oryginalnego składu. Po prostu zespół umarł śmiercią naturalną. Osobiście uważam, że wszyscy się rozczarowali i zmęczyli tym jak przemysł muzyczny zaczął wyglądać. Zwłaszcza po tych wszystkich naszych próbach wybicia się, przy których zużywaliśmy ogromne ilości czasu, wysiłku, energii i poświęcaliśmy naprawdę wiele. Ja zostałem wtedy ojcem, więc musiałem przearanżować swoje priorytety. Musiałem znaleźć stałą pracę, by utrzymać rodzinę.

Foto: Quartz

nazywającym się World of Oz, a następnie dołączył do projektu Johnny Neal and the Starliners. Obie te kapele miały nawet pewne sukcesy wydawnicze. W 1972 Mick miał sześciomiesięczna przygodę w kanadyjskiej grupie Fludd. Po swoim powrocie postanowił wskrzesić Lemon Tree/Copperfield. Wtedy razem z Mickiem, Taffym i Malcolmem zaczęliśmy grać razem próby. Gdy do załogi dołączył także Geoff - cała układanka stała się dla nas kompletna. I tak, w 1973, narodził się Bandylegs, który cztery lata później przechrzciliśmy na Quartz. Dlaczego Bandylegs? I co sprawiło, że postanowiliście zmienić później nazwę na Quartz? Mick Hopkins: W środku lat siedemdziesiątych graliśmy ciągle próby i koncerty. Ciągle rozwijaliśmy swój materiał. W 1976 podpisaliśmy kontrakt z Jet Records i wypuściliśmy singiel o tytule "Bet You Can't Dance/Circles". W sumie był to nasz trzeci singiel nagrany pod szyldem Bandylegs. Gdy nagrywaliśmy już nasz pełny debiutancki album z Tonym Iommim z Black Sabbath, wszyscy się zgodziliśmy, że kapela potrzebuje nowej nazwy. Tak na nowy start. Ronnie Fowler z Jet Records zasugerował nam nazwę Quartz. Gość wyraźnie miał smykałkę do wymyślania nazw zespołów, zaczynających się od litery Q. Stwier-

42

QUARTZ

ły chętne gościć koncerty i chętnie je zresztą promowali. Każdego dnia był jakiś gig. W centrum miasta stała buda z ciastkami, gdzie się wszyscy zbierali po koncertach. Gadaliśmy tam o wszystkim, wymienialiśmy doświadczenia i opinie, dyskutowaliśmy o gitarach i sprzęcie, muzyce… Wspaniałe czasy, w rzeczy samej. Jak myślicie, kondycja sceny, w porównaniu z tamtą, jest teraz zupełnie inna? David Garner: Tak mi się wydaję. Jest teraz więcej ekstremy w muzyce metalowej. Więcej podgatunków, które są ciągle do siebie porównywane. Wiele miejsc, w których grało się koncerty już nie istnieje. Zorganizowanie koncertu jest teraz o wiele trudniejsze dla zespołów. Z drugiej strony fani mają teraz bardzo łatwy dostęp do muzyki, nagrań video i live dzięki Internetowi. Jest to zarówno dobre jak i złe dla zespołów. Jestem jednak pod wielkim wrażeniem tego, jak mimo to fani potrafią być oddani. Na naszym pierwszym koncercie po reaktywacji, który się odbył w Birmingham, byli ludzie z Grecji i Belgii. Na festiwalach, które gramy na Kontynencie, widać masę ludzi z różnych części Europy, a niektórzy z nich pojawia się na więcej niż jednym naszym koncercie. Debiutancki krążek Quartz powstawał pod okiem

Quartz wznowił działalność w 1989 roku, by zagrać koncert na ITV Telethon Charity Event w Oldbury razem z Black Sabbath. Dlaczego nie postanowiliście pociągnąć tego dłużej? Derek Arnold: O ile dobrze pamiętam, był to pomysł Geoffa. Mimo, iż każdy z nas podążał wtedy własną ścieżką, to nadal byliśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi i utrzymywaliśmy ze sobą kontakt. Skład Black Sabbath tego wieczoru wyglądał następująco: Tony na gitarze, Tony Martin za mikrofonem, Geoff Nicholls na basie i Terry Chimes na perkusji. Geoff zagrał tego dnia dwa koncerty, gdyż u nas grał na gitarze rytmicznej, zanim zagrał z Sabbathami na scenie. Geoff był wówczas bardzo zaangażowany w pracę w Black Sabbath, To ciekawe, gdyż miał tam grać tylko przez dwa tygodnie, bo o takie wsparcie poprosił go Tony, a skończyło się na dwudziestu czterech latach. Taffy w tym czasie przymierzał się do prowadzenia pubu w nadmorskim kurorcie w Weymouth. Nie byłoby więc w porządku wskrzeszanie Quartz na dłużej… ale jak mówi pewne porzekadło - nigdy nie mów nigdy. Quartz z powrotem wznowił działalność w 2012. Co przyczyniło się do zreaktywowania kapeli? Mick Hopkins: W lipcu 2009 roku zmarł nasz przyjaciel Stu Clark. Stu grał na gitarze w zaprzyjaźnionym lokalnym zespole Cryer (aka Force). W lutym 2010 reszta Cryera miała zagrać charytatywny koncert ku jego pamięci. Naturalnie też chcieliśmy się na nim pojawić, by pokazać nasze wsparcie. Dzięki naszemu znajomemu - Timowi Perry'emu, na tym koncercie pojawiło się czterech z pięciu oryginalnych członków Quartz, a także nasz inżynier dźwięku (Shades) i technik oświetlenia (Bobby Cool) oraz David Garner z żoną. To był niezapomniany wieczór, a ze sceny Garry


Chapman z Cryera krzyczał, że jeżeli oni mogą razem zagrać, to tym bardziej Quartz może! Dużo potem o tym rozmawialiśmy, a Tim na przestrzeni lat ciągle starał się nas do tego namówić. W końcu się zgodziliśmy. Cały rok nam zabrało przygotowanie zespołu do wyjścia na scenę. 16 grudnia 2011 dzieliliśmy nawet scenę z Cryerem i odtworzyliśmy wieczór sprzed ponad trzydziestu dwóch lat - graliśmy wtedy razem w Digbeth Civic Hall i to wtedy został zarejestrowany album "Live Quartz", pierwszego grudnia 1979. W sumie na tym koncercie mieliśmy poprzestać, ale tak się nakręciliśmy na granie razem… no i reakcja publiczności była tak niezwykła, że to nie była trudna decyzja. W 2012 postanowiliśmy oficjalnie ogłosić reaktywację. Jedyną osobą z oryginalnego składu, której nie ma obecnie w kapeli jest Mike "Taffy" Taylor. Dlaczego nie zasilił szeregów Quartz po reaktywacji? David Garner: Taffy boryka się z paroma problemami zdrowotnymi, poza tym trudno by mu było przyjeżdżać ciągle z Weymouth do Birmingham na próby. Mick dzwonił do mnie w tej sprawie i z zapytaniem czy będę chętny, by znowu pomóc zespołowi. Tak się kiedyś złożyło, że Garry Chapman polecił mnie chłopakom, gdy Taffy i Derek odeszli z zespołu w 1981 roku. Byłem wtedy bardzo młody i dość dziwnie się czułem, będąc ciągle w cieniu Taffy'ego. No i miałem trochę problemów, by sobie poukładać pracę, dom, rodzinę i zespół, więc po roku grania z Quartz zostałem zastąpiony przez Geoffa Bate'a. Prawdę powiedziawszy, miałem kilka zastrzeżeń względem ponownego grania w Quartz, dlatego nie przystałem na prośbę Micka od razu. Powiedziałem, że potrzebuję czasu do namysłu. Wszyscy mnie namawiali bym na to przystał, nawet moja żona i Taffy, więc tak też zrobiłem i bardzo mnie to cieszy. Taffy miał być obecny na dwóch pierwszych koncertach, by zaśpiewać parę utworów, jednak to niestety nigdy nie doszło do skutku. Dzwonił jednak do mnie z gratulacjami, gdyż słyszał od różnych ludzi, że sobie dobrze poradziłem. Taki gest z jego strony wiele dla mnie znaczył. Uwielbiam tego gościa i bardzo go szanuję!

jest złe. "Satan's Serenade" jest bez wątpienia waszym najbardziej energetycznym i najsilniejszym utworem. Dlaczego wydaliście go na osobnym EP zamiast na któreś z płyt studyjnych - "Stand Up and Fight" lub "Against All Odds"? Mick Hopkins: Nad "Satan's Serenade" pracowaliśmy przez kilka miesięcy, przed tym jak Geoff dołączył do Black Sabbath. Czuliśmy, że ten utwór jest naprawdę mocny. Danny'emu Reddingtonowi podobała się nasza muzyka i dzięki temu mogliśmy użyć jego niezależnej wytwórni jako pojazdu, który dowiezie ją do szerszej publiczności. Kiedy stworzyłeś coś z czego jesteś niezmierne dumny , to nie możesz się doczekać, by pokazać to innym i zobaczyć jak na to reagują. Teraz jest zupełnie inaczej - przez Internet, Youtube'a i Facebooka. Można bardzo łatwo i szybko dotrzeć do ludzi. Wtedy wydawaliśmy nagrania dzięki Dan-ny'emu - "Nantucket Sleighride/Wildfire", "Satan's Serenade", "Live Quartz", razem z singlami Mayday i Paralex. Swój trzeci album studyjny nazwaliście "Against All Odds". Podobno powodem był fakt, że borykaliście się z wieloma problemami podczas sesji nagraniowej. Co się takiego wtedy działo? Malcolm Cope: Mick wymyślił ten tytuł po całej plejadzie wtop i przeciwności losu, na które natrafiliśmy podczas nagrywania tego konkretnego albumu. Dotknęło nas wtedy mnóstwo zmian składu. Pierwsze stu-

ducent ma inne pomysły, więc efekt końcowy ulegał jeszcze większej zmianie. Uważam, że Bart naprawdę się spisał przy oczyszczaniu tych demówek i podoba mi się to, co przygotował dla nas w Skol Records. Należy pamiętać, że w tamtych czasach format LP płyty był dość restrykcyjny w swej formie i pozwalał na zawarcie na nim jedynie trzydziestu pięciu minut muzyki. Dzięki formatowi CD na album może wejść więcej muzyki, co jest dobre i dla nas i dla naszych fanów. Czy Skol Records zamierza wydać jakieś wznowienia albumów z waszej dyskografii? Malcolm Cope: Nie jestem pewien. Szczerze, to mamy poczucie, że nasze dotychczasowe dzieła zdążyły już zostać zarżnięte do porzygu. Zespół wolałby patrzeć w przyszłość niż przeszłość i dlatego aktualnie piszemy i nagrywamy zupełnie nowy materiał. Jesteśmy nim bardzo podekscytowani. Wspominaliście o tym na Facebookowej stronie waszego zespołu - że nowy album jest już w przygotowaniu. Jak wygląda postęp prac? Co możecie nam na tym etapie powiedzieć o nadchodzącej płycie? David Garner: Prace posuwają się stale naprzód. Czasem wydaję nam się, że postęp wlecze się niemiłosiernie, jednak chcemy stworzyć dzieło, z którego będziemy w pełni zadowoleni i usatysfakcjonowani. Część z utworów może zostać użyte w filmie jako soundtrack, co bardzo nas jara i mamy nadzieję, że dojdzie to do skutku. Śpiewam razem z Geoffem, więc na albumie będzie bardzo dużo światła i cieni. W grun-

Foto: Quartz

Jak już zostało to wspomniane, Geoff grał w Black Sabbath przez prawie dwadzieścia pięć lat. Jak to było mieć możliwość bycia częścią tego legendarnego zespołu przez tak wiele lat? Geoff Nicholls: To był prawdziwy zaszczyt i przywilej. Bardzo wiele się nauczyłem od Tony'ego i w sumie nawet nie wiem od czego zacząć w tym momencie. Od razu się zaprzyjaźniliśmy i ta przyjaźń przetrwała sprawdzian czasu i przeciwności losu. Razem z Black Sabbath odwiedziłem masę krajów i miejsc, których nigdy bym nie zobaczył. Grałem ze świetnymi muzykami i genialnymi wokalistami. Spotkałem naprawdę fajnych ludzi i fanów. Mógłbym mnożyć ciekawe historie, które nam się przydarzyły. Kto wie, może powinienem napisać o tym kiedyś książkę? Na razie wolę jednak o tym wszystkim nie mówić. Grałeś tam tylko na klawiszach czy też na innych instrumentach? Geoff Nicholls: Głównie grałem na klawiszach, okazjonalnie jednak także śpiewałem chórki i grałem na gitarze rytmicznej. Czasem grałem też na basie. Brałem też czynny udział w tworzeniu materiału. Wasz debiutancki krążek został ponownie wydany przez Jet Records w 1980 roku, jednak jego tytuł został zmieniony na "Deleted". Ponadto, został zapakowany w okropny brązowy karton, pozbawiony oryginalnego artworku. Czy zdawaliście sobie sprawę z tego, że Jet tak zamierzało wydać reedycję waszego krążka? Malcolm Cope: W tym czasie mieliśmy drobne sukcesy za sprawą Reddington's Rare Records - niezależnej wytwórni założonej przez Danny'ego Reddingtona. Spowodowało to, że zostaliśmy dostrzeżeni przez kilka większych labeli, zwłaszcza, że wtedy zaczął się na dobre ruch NWOBHM oraz punk rockowa rewolucja. Podpisaliśmy wtedy w 1980 roku kontrakt z MCA Records, na wydanie drugiego krążka studyjnego - "Stand Up and Fight", który przez wielu miłośników muzyki został okrzyknięty jako jeden z najlepszych albumów tego nurtu. Graliśmy koncerty z Saxonem, Rush, Gillan i UFO. Nie wiedzieliśmy co planuje Jet Records, aż do momentu gdy "Deleted" pojawiło się w sklepach. Nie byliśmy zbytnio zadowoleni z tego, co zrobili. Myślę, że ktoś z Jet chciał zarobić na naszym sukcesie. To się dość często zdarza, zwłaszcza że zespoły nie mają kontroli nad swym materiałem, co

dio, w którym nagrywaliśmy spłonęło w bardzo tajemniczych okolicznościach. Drugie studio miało problemy techniczne ze sprzętem nagrywającym. W końcu wylądowaliśmy w studio w Coventry. Można do tego dodać także problemy z dystrybucją, przez które album przeszedł bez echa. Niedawno nawiązaliście współpracę z Bartoszem Gabrielem i Skol Records. Dzięki temu ukazała się kompilacja "Too Hot To Handle" na CD 31 stycznia 2015. Znajduje się na niej szesnaście wcześniej nie publikowanych nagrań z okresu między 1981 i 1982 rokiem. Część z nich została nagrana na nowo później podczas sesji do "Against All Odds". Te wersje tych kawałków, które znalazły się na "Against All Odds" są zdecydowanie lżejsze i spokojniejsze od tych, które możemy usłyszeć na "Too Hot To Handle". Dlaczego te z "Against All Odds" brzmią tak jak brzmią? David Garner: Myślę, że na to złożyły się zmiany w składzie, zmiany studia, zmiany inżynierów i producentów tego albumu. Byłem współtwórcą i osobą współodpowiedzialną za aranżacje części tych utworów - "Silver Wheels", "Buried Alive", "Avalon". Miałem pomysł na to jak to miało wyglądać z moim wokalem. Geoff Bate i Taffy mieli trochę inne podejście do wokali w tych kawałkach i zaakcentowali to w inny sposób, więc efekt końcowy jest podobny, lecz inny. W dodatku każde studio ma inne brzmienie, każdy pro-

cie rzeczy na płycie znajdzie się nasz najcięższy materiał jaki kiedykolwiek napisaliśmy. Na razie nagrania są miksowane przez mojego przyjaciela, więc analizujemy je bardzo uważnie, by wychwycić wszelkie niedoskonałości i anomalie. Myślę, że ten "nowy" album zaskoczy wielu ludzi, zwłaszcza że będzie na nim esencja poprzednich trzydziestu dwóch lat. Jakie są wasze plany koncertowe na resztę roku 2015? Derek Arnold: Dostaliśmy kilka ofert, które na razie rozważamy, więc sprawdzajcie regularnie naszą stronę na Facebooku, gdzie będziemy potwierdzać poszczególne eventy. Będziemy grali na The Metal Hammer Stage na The Underworld w londyńkim Camden razem z naszymi dobrymi znajomkami z Angel Witch. W Stourbridge gramy na specjalnym wiecozre NWOB HM razem z Soldier i Amulet. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

QUARTZ

43


Jeśli pozwolisz cofniemy się trochę w czasie i poroz mawiamy o waszej historii. W którym roku oficjalnie powstał Killer? Słyszałem wersje z rokiem 1979 i 1980. To było w roku1980.

Hołd dla nas samych Pierwszy od 10 lat krążek belgijskiego Killer jest jak sądzę wystarczający powodem, by uciąć sobie pogawędkę z liderem grupy Shortym. Tym bardziej, że "Mionsters of Rock" to bardzo udany materiał i z pewnością nie zawiedzie starych fanów, a być może przyciągnie też trochę nowych. Szkoda tylko, że Paul nie był zbyt wylewny w swoich odpowiedziach i na niektóre pytania odpowiedział bardzo zdawkowo, ale mówi się trudno. Trochę informacji jednak udało się wyciągnąć. HMP: Witam, jak wasze samopoczucie po premierze "Monsters of Rock"? Jakie głosy na temat tego albu mu do was dochodzą? Paul Shorty Van Camp: Jesteśmy w świetnym nastroju, bo większość naszych recenzji z nowego albumu jest świetna! Czemu trzeba było na niego czekać aż dziesięć lat? Przez te dziesięć lat mieliśmy inne zajęcia, które były priorytetem oraz musieliśmy zmierzyć się ze zmianami składu. Ale przez cały czas komponowałem nowe kawałki i sporo koncertowaliśmy w klubach i na festiwalach, ale w tym czasie nie podjęliśmy decyzji aby nagrać nowy albumu. Kiedy zaczęliście komponować utwory? Jaki jest rozstrzał pomiędzy najstarszy a najnowszym utworem? Tak czy siak zawsze komponuję. Na nowym albumie są kawałki, które mają już osiem lat, ale są także takie z ostatniej chwili, które zrobiliśmy dopiero podczas nagrywania. Czy ty sam skomponowałeś całość czy też może któryś z pozostałych muzyków również maczał swoje palce w jakichś utworach? Większość kawałków robiłem sam, ale oczywiście sporo sugestii czy pomysłów wyszło od reszty zespołu, były one wykorzystane w trakcie ostatecznej obróbki materiału. Numer tytułowy to potencjalny hit, a tekst do niego składa się z tytułów waszych płyt i utworów. Czy traktujesz ten utwór jako swego rodzaju manifest Killer? Tak, to hołd dla nas samych. Dla mojego własnego zespołu, Killer. Wydaje mi się, że podobny przekaz ma numer "Back to the Roots" z tym, że tutaj oddajecie hołd wielkim

zespołom z przeszłości. Tak, ponieważ wszystkie te zespoły były dla nas sporą inspiracją, nie tylko dla nas zresztą. Obojętnie czy grasz death, gothic metal... cokolwiek. W "Making Magic" z kolei pokazujecie swoje blue sowe oblicze, prawda? Tak. Żeby wystraszyć gitarzystę prowadzącego, nie ma nic lepszego niż blues. Kiedy zacząłem grać heavy, bluesowi muzycy byli dla mnie inspiracją. Do teraz gram w bluesowej grupie Blues Karloff, z którą aktualnie nagrywam drugi album. Płyta brzmi bardzo potężnie i jednocześnie klasycznie. Kto wykręcił takie brzmienie? To nasz dźwięk. Przychodzi naturalnie. To mój charakterystyczny głos i dźwięk gitary, tworzą one ogólny dźwięk naszej kapeli. Krążek jest bardzo długi, bo trwa ponad godzinę i zwiera piętnaście kawałków. Chcieliście w ten sposób wynagrodzić fanom tak długie oczekiwanie? Tak, dokładnie. Napisałem sporo utworów przez te dziesięć lat, plus kilka nowych. Nie mogłem przystać na to, żeby odrzucić którąkolwiek z nich. Więc nagraliśmy wszystkie piętnaście. Krążek wydaliście tradycyjnie nakładem Mausoleum Records. Czy rozważałeś kiedyś opcję współpracy z innym labelem? Nie ma teraz tak wiele w miarę spoko wytwórni, no i byliśmy z nimi sporo czasu, więc czemu teraz mielibyśmy to zmieniać? Jak zamierzacie promować "Monsters of Rock"? Planujecie jakąś większą trasę? Może klip? Tak, będziemy sporo grać, żeby zrobić promocję albumu. Może nawet nakręcimy DVD...

Błyskawicznie wydaliście debiutancki album. Skąd takie tempo? W jakim czasie skomponowaliście ten materiał? Napisanie materiału i nagranie debiutu zajęło nam cztery miesiące. Nie było pośpiechu, ale fakt, szybko poszło. W 1985 roku zarejestrowaliście materiał na dwupłytowy album koncertowy "Still Alive In Eighty Five!" jednak z powodu kłopotów finansowych nigdy się nie ukazał. Cztery utwory ukazały się później na reedycji "Shock Waves", a co się stało zresztą? Nie wiem. Obawiam się, że taśmy zostały albo zagubione, albo wykasowane w studio. Podobno podczas jednego numeru na scenie pojawiła się setka fanów i odśpiewała z wami jeden z utworów. Co to był za numer? Pamiętasz dobrze tę sytu ację? To musiało być "Ready For Hell". To tak trochę nasz hymn. Rok później w 1986 wystąpiliście jako jedna z głównych gwiazd na pierwszej edycji polskiej Metalmanii. Jak wspominasz ten koncert? Zapamiętałeś coś szczególnego z tej wizyty? Pamiętam granie w wielkiej futurystycznej hali koncertowej w Katowicach, wtedy Polska była pod komunistycznym reżimem. Ale reakcja publiki była absolutnie, niewiarygodnie fantastyczna! Kojarzysz może jakieś polskie zespoły, które wtedy dzieliły z wami scenę? Pamiętam tylko KATa. Czemu doszło do rozpadu Killer w 1987? Byliśmy zniesmaczeni tym co działo się przy nie wydaniu naszego albumu live, strąciliśmy wiarę w kontynuowanie naszej kariery. Niedługo później reaktywowałeś zespół i wróciłeś z krążkiem "Fatal Attraction", na którym trochę zmieniłeś styl i nie ukrywam, iż uważam go za najsłabszy album Killer. Czy to było powodem kolejnego roz padu? Ten album miał być solowym projektem naszego basisty Spooky'ego, ale w ostatnim momencie dołączyłem do niego... i nagraliśmy nowy album Killer. Nie jest zły, może trochę inny, ale cóż, nie jest tak mocny jak poprzednie albumy. W 2002 roku powróciliście ponownie by zagrać na

Foto: Killer

44

KILLER


jubileuszowym koncercie Mausoleum Records. Zagraliście tam oprócz swoich numerów również dwa z repertuaru Warlock, w których gościnnie zaśpiewała Doro. Czy ten występ był głównym impulsem, który spowodował to, że wróciliście na dobre. Tak, był to mały sukces, a reakcja fanów była niesamowita, więc zdecydowaliśmy wrócić z powrotem.

Foto: Killer

Współpraca z Doro zresztą trwała dłużej i pojechaliście z nią na wspólna trasę? Kto był tego pomysłodawcą? Jak wam się wspólnie grało? Mieliśmy kilka wspólnych koncertów, nie do końca była to trasa. Jest świetną babką, dobrze się rozumieliśmy. Bardzo ją lubię. Przez pewien czas mieliście w składzie klawiszowca. Skąd się wziął ten pomysł? Czy na pewno było to odpowiednie dla takiego zespołu jak Killer? Teraz myślę, że nie powinniśmy tego robić, ale w tamtych czasach ten pomysł wydawał się całkiem w porządku. Mogło to dać pewne korzyści i nadać brzmieniu Killer bardziej bombastycznego, epickiego wyrazu. A czemu zdecydowaliście się śpiewać na dwa wokale? To też nie jest zbyt często spotykane? Nie wiem o czym mówisz. Robię tylko wokal prowadzący. Reszta składu robi chórki. Od zawsze porównywano was do Motorhead. Denerwowały was to w pewnym momencie czy też może wręcz przeciwnie? To bardziej komplement, niż zarzut, to nie lada gratka być porównywanym z jednym z najlepszych metalowych zespołów w historii świata. Ale tak naprawdę nasza muzyka jest kompletnie inna. Może jest kilka małych podobieństw, zarówno wtedy jak i teraz, ale myślę, że podobieństwo głównie wynikało z tego, że byliśmy również triem, no i głos Spooky'ego - który też był basistą - był bardzo podobny do Lemmy'ego... Podobno w latach 80-tych byliście bardzo popularni w kręgach motocyklowych gangów i zdarzało się, że jeździli za wani w trasy? Jeśli to prawda to musiał to być naprawdę mocny widok? Metal i motocykle często idą w parze. Mocny widok... to za mało powiedziane, to było po prostu imponujące!

Którą waszą płytę, poza najnowszą oczywiście, lubisz najbardziej, a w której jakbyś mógł to zmieniłbyś najwięcej? Lubię "Wall Of Sound", z tego albumu gramy najwięcej kawałków na żywo. "Shock Waves" jest najlepiej sprzedającym się naszym albumem. "Immortal" też jest bardzo dobry. A nasz najnowszy album jest najlepszy, rzecz jasna. Jak oceniłbyś dzisiejszą scenę metalową? Słuchasz nowych rzeczy czy też pozostałeś przy klasykach sprzed lat? Słucham zarówno klasyków, jak i nowości. Ale zazwyczaj słucham pod kątem muzyka, a nie fana. Jest sporo dobrych starych i nowych zespołów, które zrobili i robią bardzo dobrą robotę.

To już wszystkie pytania z mojej strony. Może na koniec kilka słów dla polskich fanów? Mogę tylko wszystkich zachęcić do posłuchać naszego nowego albumu. Nie pożałujecie! Miejmy nadzieję, że wkrótce przyjedziemy do Polski aby znów zagrać na żwo! Wielkie dzięki za wywiad i powodzenia. Dziękujemy, bylibyśmy zaszczyceni, gdybyśmy wrócili do Polski. Byliście dla nas wspaniali. Wiadomość dla polskich organizatorów: zarezerwujcie nas a przyjedziemy zagrać! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Marcin Nader, Anna Kozłwoska


80-tych i 90-tych, takich jak w naszym "The Judgement". Pomagała nam w tym nasze stare dokonania, więc album brzmi surowo i oldschoolowo, czyli bez klawiszy w zespole. Chcieliśmy aby nasi fani dostali intensywną płytę Scanner, na którą tak długo czekali. Taki był nasz zamiar.

Zawsze dajemy z siebie wszystko Niemcy wystawili cierpliwość swych fanów na ogromną próbę, bo ich poprzedni album ukazał się - bagatela - prawie 13 lat temu. Jednak zawartość "The Judgement" potwierdza w każdym calu, że czasem warto poczekać na przypływ weny i odpowiedni skład niż wydawać co dwa lata pozbawione jakiejkolwiek wartości nudne gnioty. Lider i gitarzysta Scanner zdaje się potwierdzać tę opinię: HMP: Chyba nawet wasi najwierniejsi fani przestawali mieć nadzieję na to, że jeszcze nagracie kolejną płytę - jak widać "The Judgement" jest nader dobitnym dowodem na to, że w końcu przerwaliście długoletnie milczenie? Axel Julius: Dziękuję za komplement. Niektórzy nasi najwierniejsi fani mieli świadomość, że planujemy nagrać nowy album. Prosili o to na koncertach. Byli trochę zniecierpliwieni, że nie robimy tego szybciej, jednak nigdy nie odmówiliśmy tej prośbie. Co było przyczyną tak długiej przerwy? Naprawdę nie było szans na to, żeby następca "Scantropolis" ukazał się szybciej, a nie po blisko 13 latach? Cóż, to dłuższa historia. Mieliśmy w międzyczasie mnóstwo zabawy, ale członkowie zespołu zaczęli zajmować się nowymi rzeczami. Nie znaczy to, że mieliśmy się rozstać, ale było jasne, że skład znany ze "Scantrapolis" musiał ulec zmianie. Zwłaszcza w przypadku Lisy, więc szukaliśmy nowego wokalisty. Próbowaliśmy skupić się na klasycznych atutach Scannera i oddzielić się od konceptu "Scantrapolis". Efthimios Ioannidis, nasz wokalista, dołączył do nas w 2003r., więc graliśmy wtedy koncerty. Biedak stanął przed prawie niewykonalnym zadaniem zinterpretowania czterech wokalistów Scanner i

nalnej, dały o sobie znać różnice muzyczne, czy też przesądziły kwestie finansowe? Główną przyczyną były problemy osobiste członków zespołu. Ktoś chciał poświęcić czas rodzinie, a kto inny chciał zacząć karierę solową. Różnice w guście raczej nigdy nie stawały nam na drodze, o ile pamiętam. Eksperyment z zatrudnieniem wokalistki Lisy Croft też nie był chyba zbyt udany, dlatego nowy rozdział historii grupy rozpoczął się wraz z pojawieniem się w składzie Efthimiosa? Tak, zdecydowanie. Jak mówiłem wcześniej, chcieliśmy powrócić do korzeni po tym eksperymencie. Efthi był świetną osobą do tego, ponieważ potrafił połączyć style wszystkich naszych dotychczasowych wokalistów. Ponadto, jest moim dobrym przyjacielem od ponad dekady, a to jest dla mnie najważniejsze. Scanner już lata temu zdawał się wyznawać idee jednoczącej się Europy, bowiem mieliście już w składzie wokalistę z ówczesnej Jugosławii S.L. Coe'a, potem w składzie pojawił się nasz krajan Haridon Lee, to jest Leszek Szpigiel, teraz za mikrofonem stoi u was Grek - czyżby źle się działo w Foto: Massacre

Momentami robi się naprawdę ostro, wręcz speed metalowo, co słychać szczególnie w "Warlord", "The Race" czy w utworze tytułowym, tak jakbyście chcieli zaakcentować, że nie wybieracie się jeszcze na emeryturę i potraficie dać czadu? (śmiech) Jak najbardziej. Kopaliśmy dupy swojego czasu i nikt jeszcze nie planuje przechodzić na emeryturę. Jak widać, nie ma takiej potrzeby. Niektórzy z nas są wciąż bardzo młodzi i dopiero u progu kariery muzycznej. Ja z kolei wcale nie czuję się zmęczony i podejmuję wyzwanie udowodnienia tego. Ale równoważycie to epickim klimatem "Eutopii" albo urozmaiconym "Battle Of The Poseidon", a nawet jak jest ostro, tak jak we wspomnianym "The Race", to pojawiają się rozwiązania dość zaskakujące, to jest fortepianowa koda? Myślę, że ta równowaga od dawna najlepiej opisywała Scanner. To różnorodny styl, tak mi się wydaje. W utworze "The Race" klawisze na końcu podkreślają głębsze znaczenie piosenki. To kontrast dla szybkości naszego życia, która opisana jest w utworze, ironiczny sposób przedstawienia konkurencyjności i zwariowania w społeczeństwie, w którym żyjemy. W "The Race", nieustępliwy ojciec zaraża swojego syna ambicją, pomimo, iż wie, że lepiej byłoby zwolnić i wycofać się z codziennego wyścigu. Nie brakuje też utworów dość przebojowych typu "Pirates", ale teledysk zdecydowaliście się zreali zować do tytułowej kompozycji - uznaliście, że to najlepsza wizytówka Scanner A.D. 2015? Cóż, był to utwór tytułowy i mieliśmy pomysł na zrobienie teledysku po niskich kosztach. Tak naprawdę naszym pierwszym pomysłem było nakręcenie teledysku do "Eutopia", ale nasze pomysły przekraczały nasze możliwości budżetowe. Ale planujemy zrobić kolejny klip w lecie. Zobaczymy który to będzie utwór. "The Judgement" to kolejna produkcja która wyszła z waszego studio s1s, ale też zarazem pierwsza na taką skalę, bo tylko mastering wykonał Svante Forsbäck w Finlandii? Tak, to prawda. "The Judgement" to czwarty album Scanner, który dotąd wyprodukowałem, ale dopiero teraz udało nam się zrobić wszystko w naszym przebudowanym studio, wliczając w to miksowanie. Można powiedzieć, że tym razem miałem bardziej bezpośrednie podejście niż w przypadku poprzednich płyt. Ciężko pracuje się nad płytą gdy ma się przy niej tyle do zrobienia - od skomponowania materiału aż do jego zarejestrowania i zmiksowania i występuje się przy tym w podwójnej roli muzyka i producen ta? Cóż, praca jest dość ciężka, ale jeśli kochasz to co robisz i robisz to z pasją, wówczas nie czuje się trudu. Zajmuje to trochę czasu, prawda, ale nikt nie stał nade mną i mnie nie poganiał.

Ralpha Scheepersa (Primal Fear) jako gościa na naszym albumie. Zwłaszcza, że jeden z głosów na albumie był głosem kobiety. Ale naszym pierwszym ruchem nie było by biec do studia nagrywać kolejny album, tylko grać koncerty. Problemem było to, że prośby o nowy album stawały się coraz głośniejsze, kiedy graliśmy na żywo. Wtedy nie mówi się fanom, że nie planujemy następnego albumu, tylko się go obiecuje w najbliższej przyszłości. Kiedy znów wracasz w to samo miejsce grać koncert, a album jeszcze nie jest gotowy, atmosfera robi się dość napięta i można odczuć pewne zażenowanie. Wtedy zespół jest już pewien, że nadszedł czas na kolejną płytę. Po koncercie w Moskwie w listopadzie 2013 r., zamknęliśmy się w studio aż do skończenia płyty w lecie ubiegłego roku. W tym czasie skład zespołu zmienił się diametralnie - nie dogadywaliście się na płaszczyźnie perso-

46

SCANNER

państwie niemieckim w kwestii wokalnych talentów waszych rodaków? (śmiech) (Śmiech). Można tak powiedzieć. Tak, to prawda, że mieliśmy wiele przesłuchań wokalistów w historii naszego zespołu i czasem nie mogliśmy uwierzyć w to, co niektórzy prezentowali. Ale ponieważ wszyscy dobrzy wokaliści w Niemczech byli już zaangażowani w zespoły z sukcesami, musieliśmy znaleźć kogoś dla siebie. I nie był to Niemiec. Zrezygnowaliście też ze stałego klawiszowca, co wpłynęło na wzmocnienie nowych utworów i zarazem sprawiło, że brzmią one, bardziej klasycznie, niczym na waszych pierwszych płytach - było to pewnie zamierzone, chcieliście powrócić do korzeni? Tak, to droga, którą chcieliśmy obrać. Chcieliśmy wskrzesić brzmienie i ducha power speed metalu lat

Czyli ułatwieniem był tu fakt, że mieliście dużo czasu, pełną swobodę i nikt was nie poganiał? O to chodzi. Miałem za sobą jedynie zespół, nikogo więcej. Żadnej wymagającej wytwórni, zarządu... Zostali poinformowani dopiero kiedy wszystko było zrobione, a my mieliśmy coś do zaprezentowania. Chociaż z drugiej strony mając wyznaczony dead line może zakończyliście te prace szybciej? Nie sądzę, ponieważ termin na 2003/2004r. dla następcy "Scantrapolis" był tak bardzo przekroczony, że nikt już nie waży się ustalać nam terminów. (śmiech) Macie też chyba spory kredyt zaufania u Massacre Records, skoro tak spokojnie czekali na to aż nagra cie tę płytę? Tak, tak jak mówiłem, album został im zaprezentowany dopiero jak już był skończony. Oczywiście podobał im się. Nie spodziewali się, że ich zawiedziemy, ale z drugiej strony byli ciekawi co im pokażemy po "Scantrapolis", które również im się wó-


Foto: Massacre

wczas podobało. Ale był to tylko eksperyment i szczerze nikt z nas nie był zainteresowany kolejnym doświadczeniem ze Scanner. Jest to też chyba dowodem na to, że relacje artysta - wytwórnia powinny opierać się na wzajemnym zrozumieniu i szacunku, a nie tylko czysto biznesowych relacjach? Tak, można tak powiedzieć, ale trzeba pamiętać, że płyty muszą się sprzedawać, żeby wytwórnia i zespół przetrwały. Jednak można pokusić się o stwierdzenie, że nasze relacje między zespołem a wytwórnią są bardziej osobiste niż w przypadku wielkich wydawnictw. Jesteście podekscytowani wracając do gry po tak długiej przerwie, mając przy tym w zanadrzu tak udany album jak "The Judgement"? No pewnie. To jak pierwszy raz, a to co usłyszeliśmy do tej pory o "The Judgement" było bardzo schlebiające, co daje nam większą pewność siebie co do przyszłości Scanner. Przepraszamy, że nie pojawimy się na wielkich festiwalach tego roku, ale smutną prawdą jest, że nie mieli nas w planach w zeszłym roku, kiedy organizowali koncerty na rok 2015. Ale zagramy kilka koncertów tu i tam w tym roku, więc bądźcie czujni i obserwujcie nasze strony w serwisach społecznościowych. Czyli nic nie dzieje się bez przyczyny i może gdyby nie ta przerwa to zespołu mogłoby już nawet nie być, a tak po naładowaniu akumulatorów i z nowym składem udowadniacie, że macie wciąż coś do powiedzenia? Zdecydowanie wciąż mamy co nieco do powiedzenia, ale nie, nie sądzę, że rozpadlibyśmy się gdyby nie ta przerwa, ponieważ dla nas ona prawie nie istniała. Przecież nie zniknęliśmy, po prostu nic nie wydawaliśmy. Naładowaliśmy akumulatory dzięki energii naszych fanów na koncertach, od tych, którzy wciąż w nas wierzyli, pomimo braku nowego materiału. Jesteśmy im za to wdzięczni i spróbujemy odpłacić się za pomocą nowego albumu. Przez te lata wszystko uległo diametralnej zmianie, stąd coraz większa rola mediów społecznościowych w promocji, co też zdajecie się zauważać? To nie jest zła rzecz, ale nie można ich przeceniać. Tak jak mówi się w piłce nożnej - "prawda tkwi w grze na boisku" i tak samo jest z mediami społecznościowymi. Trzeba to wszystko udowodnić w praktyce. Album musi kopać dupę, a występy muszą mu dorównywać.

Tak, ale równie dobrze moglibyśmy zagrać ciekawy, trzygodzinny koncert bez zapychaczy, a niektórzy ludzie i tak nie usłyszeliby swojego ulubionego utworu, więc dość ciężko jest ułożyć zbilansowany set i zmieścić go w 90 minut. Najtrudniejsze są występy poniżej godziny. Zawsze wtedy dyskutujemy z zespołem, które utwory trafią na setlistę. Poza tym, preferencje fanów różnią się w zależności od kraju, w którym gramy, ale wydaje mi się, że udało nam się znaleźć mieszankę przyjemną dla każdego. Jesteście chyba jedynym niemieckim zespołem metalowym z takim stażem, który nie doczekał się jeszcze żadnego wydawnictwa koncertowego - są szanse na to, że coś się zmieni w tej kwestii? Bardzo dobre pytanie, zupełnie o tym zapomniałem. Ale masz rację - czegoś brakuje i powinniśmy nad tym pomyśleć. Jednak wydaje mi się, że zrobilibyśmy to już dawno, gdybyśmy wypuścili z dziesięć albumów. Jeden z nich na pewno byłby albumem na żywo. Zobaczymy co przyniesie przyszłość. Jeśli będziemy mieli okazję zagrać kilka koncertów z rzędu, powinno być możliwe nagranie ich na taką płytę. W przyszłym roku będziecie obchodzić 30-lecie istnienia grupy - może to byłaby dobra okazja do zor ganizowania takiego rocznicowego koncertu, np. z udziałem waszych poprzednich wokalistów i zarejestrowanie go? W końcu wielu waszych młodszych fanów nie miało szansy widzieć zespołu na żywo w latach 80-tych czy 90-tych, tak więc byłoby to dla nich coś wspaniałego, a starsi też pewnie by nie narzekali na taki wyjątkowy show? Tak, masz rację, ale, jeśli mam być szczery, szanse są nikłe, ponieważ nasz pierwszy wokalista, Major, dołączył do naszego promocyjnego występu w styczniu w Bochum incognito, nie chcąc być zauważonym i mówiąc, że nie ma ambicji ponownie wchodzić na scenę. Tak samo jest, podejrzewam, z S.L. Coe, który również kompletnie wypadł z branży. Zatem pomysł nie jest zły, ale raczej nie uda się go zrealizować. Musimy pomyśleć o czymś innym na naszą trzydziestą rocznicę. Być może nasi fani mają jakieś sugestie? Wojciech Chamryk Tłumaczenie: Anna Kozłowska, Oskar Gowin

Czyli jak by się to nie potoczyło nie zrezygnujecie z koncertów, to w końcu zawsze była wasza bard zo mocna strona? Tak, tak myślę, i o ile pamiętam nigdy nie zawiedliśmy fanów żadnym koncertem. Zawsze dajemy z siebie wszystko i chcemy, żeby ludzie dobrze się bawili. Płyt nagraliście w sumie niewiele, ale chcąc zagrać to co najlepsze z nowej płyty i wasze klasyki musielibyście pewnie planować co najmniej dwugodzinne koncerty - czeka więc was kompromis i burza mózgów przy ustalaniu repertuaru na najbliższe koncerty?

SCANNER

47


Nie mieliście szansy pójść za ciosem i np. przygotować dla Erect pełny materiał? Nie, zrobiliśmy EP-kę, a następnie zostaliśmy przejęci przez Metal Blade.

Powrót z przeszłości Thrust to autorzy jednego z lepszych powerowych longów w historii amerykańskiego metalu, ale na dobrą sprawę "Fist Held High" pozostał ich jedynym znaczącym dokonaniem. Niedawno płyta doczekała się okolicznościowego wznowienia z licznymi nagraniami demo i drugim, dotąd oficjalnie nie wydanym, albumem "Reincarnation" z lat 80tych. Było więc o czym pogawędzić z liderem i gitarzystą grupy - szkoda tylko, że Ron Cooke pominął niektóre pytania, a na pozostałe odpowiedział metodą "twitterową": HMP: Który z klasycznych zespołów miał na ciebie największy wpływ i - można powiedzieć sprawił, że też postanowiłeś zacząć grać? Ron Cooke: Judas Priest, Kiss, Black Sabbath, Rush! Większość metalowych gitarzystów w Europie była samoukami, tymczasem w Stanach wielu młodych instrumentalistów pobierało lekcje gry na gitarze - tak było też w twoim przypadku? Byłem samoukiem. Zacząłem słuchać płyt i nabrałem ochoty na granie tych wszystkich kawałków. Grałem dużo w swoim pokoju, gdy dorastałem! Pierwsze lata istnienia Thrust były chyba dość mozolne: próby, kompletowanie składu, pierwsze

imprezy wspierającej Polaków zmagających się z wprowadzonym przez komunistów stanem wojennym? Tak, chcieliśmy grać, a zarazem pomóc. Jak doszło do tego, że wzięliście w tym udział? Chicago było wówczas jednym z największych na świecie skupisk Polaków - mieliście wśród nich znajomych bądź kumpli? Tak, pytali nas o to, czy chcemy zagrać. Innym efektem tego koncertu była też płyta "Erect Records Presents Solidarność Rock For Poland" - od razu wiedzieliście, że jest planowane takie wydawnictwo, czy też ten pomysł pojawił się już po koncercie?

Czy dopiero pojawienie się w składzie Thrust, Johna Bonaty, który po odejściu Johna Terry'ego, stanął za mikrofonem nadało wam odpowied niego rozpędu? Tak, John był perkusistą na EP-ce, ale zdecydował się też stanąć za mikrofonem i zaśpiewać! Zarejestrowaliście wtedy serię nagrań demo - to pewnie one zwróciły na was uwagę ludzi z Metal Blade Records? Tak, jak już wspomniałem po nagraniu EP-ki i supporcie dla Judas Priest dostaliśmy umowę. Jak zareagowaliście na wieść, że "Destructer" trafi na czwartą część składanki "Metal Massacre"? To była już wówczas bardzo poważna sprawa, więc pewnie nie kryliście dumy i zadowolenia? Byliśmy bardzo zaszczyceni pojawieniem się na tym albumie, z tak świetnymi kapelami jak Slayer, itd… Bezpośrednim następstwem dobrego przyjęcia tego utworu przez fanów i branżę było też chyba podpisanie z Metal Blade kontraktu na wasz debiutancki album? Tak, ten kawałek pomógł nam się wybić, a Metal Blade Records zechciało wydać nasz debiutancki album. To były czasy, że młode zespoły nie przesiady wały miesiącami w studio, wy pewnie też dość szybko uwinęliście się z nagraniem "Fist Held High"? Tak, nagranie tego zajęło nam około cztery tygodnie. Nie wykorzystaliście tu żadnego utworu ze spli tu z Lazer, świadomie pewnie wybraliście same najnowsze kompozycje? Mieliśmy sporo kawałków do wyboru. "Fist Held High" to jedna z moich ulubionych i zarazem najlepszych płyt z gatunku US power metalu. Tym bardziej dziwi mnie fakt, że przeszła praktycznie bez echa, tym bardziej, że nie byliście przecież anonimową grupą - wspieraliście cho ciażby Judas Priest na trasie "Screaming For Vengeance", gdzie pewnie widziało was setki tysięcy ludzi? Niestety zgadza się, dzięki za komplement. Może zaważyła też swoista nadprodukcja świet nych zespołów i płyt w tamtym czasie, wśród których nie za bardzo mogliście się przebić? Tym bardziej, że Metal Blade nie miała pewnie wielkiego budżetu na reklamę, a Enigma ograniczyła się tylko do dystrybucji? Byliśmy bardzo zadowoleni z tego, że ten stuff promowany był na całym świecie.

Foto: Metal Blade

koncerty? Tak, to były bardzo fajne czasy. Często byliśmy headlinerami, a także otwieraliśmy gigi wielu ważnych zespołów. Ale było to też chyba dla was coś nowego, ekscytującego, tym bardziej, że mieliście prawo czuć się częścią większego, wręcz międzynarodowego ruchu, a bywało też, że poprzedzaliście bardziej znane zespoły, jak: Motörhead, Michael Schenker Group czy Twisted Sister? Graliśmy ze świetnymi kapelami. W szczególności Judas Priest wyniosło nas na zupełnie inny, nowy poziom! Punktem zwrotnym był chyba ten koncert w kwietniu 1982r., kiedy to zagraliście w Villa Park przed dziesięcioma tysiącami fanów w ramach

48

THRUST

Mówili nam, że występy będą rejestrowane i wydane jako album koncertowy, a my na szczęście, na to przystaliśmy. To była pewnie dla was wielka sprawa, bo w końcu zanotowaliście fonograficzny debiut, chociaż dzielony z Lazer. Jak wspominasz ten wieczór? Zagraliście pewnie więcej utworów niż te cztery, które trafiły na płytę? Tak, zagraliśmy cały set tego dnia! To w sumie bardziej oficjalny bootleg, ze względu na jakość dźwięku, ale też jedna z najrzadszych płyt w historii amerykańskiego heavy metalu? Tak, nagrania "live" były całkiem surowe, ale teraz jest to po prostu rodzaj klasycznego brzmienia. Zwłaszcza w muzyce metalowej. Bootlegi z koncertów to zawsze smaczny kąsek dla metalheadów.

Próbowaliście chyba znaleźć się wtedy bliżej centrum wydarzeń, stąd pomysł na przeprowadzkę z Chicago do Los Angeles w 1984 r.? Tak, w Los Angeles była wtedy zdecydowanie największa scena metalowa. Co poszło wtedy nie tak, że skład zespołu tak szybko się posypał, a koledzy jeden po drugim postanowili wracać do domu? Cóż, niektórzy nie potrafili wytrzymać presji, jaką wywierało na nich profesjonalne granie. Nie tylko skomponowaliście, ale i nagraliście "Reincarnation", jednak - mimo ogromnej koni unktury na melodyjny heavy metal w drugiej połowie lat 80-tych - ten materiał się wówczas nie ukazał. Dlaczego? Nie próbowaliście w innych firmach, skoro Metal Blade nie byli zainteresowani? Metal Blade zawsze chciało wszystkich kawałków Thrust. Nie wydaliśmy "Reincarnation" ze względu na zmiany w naszej muzyce. Chcieliśmy wydać to w odpowiedniej chwili, czyli teraz!


A jak wyglądała sytuacja zespołu w owym cza sie? Mieliście menagera, graliście koncerty, czy też była to typowa sytuacja na przeczekanie, że może w końcu los się do was uśmiechnie? Zawsze trzymaliśmy się grania na żywo. Scena jest naszym domem. Dobrym bodźcem do większego uaktywnienia się jest chyba tegoroczne wznowienie "Fist Held High" przez Metal Blade? Tak, Metal Blade zrobiło świetną robotę wydając nowy album jako podwójne CD. Zależało wam chyba na tym, by przywrócić do życia nie tylko tę klasyczną płytę, ale też nagra nia koncertowe z 1982r., nieco późniejsze demówki czy jeden z waszych najbardziej rozpoznawalnych utworów, "Destructer" z "Metal Massacre"? Tak, gramy kilka klasyków. Na drugim dysku mamy też sporą ciekawostkę, ten niewydany w latach 80-tych album "Reincarnation" - zakładam, że skoro za jego brzmienie byli odpowiedzialni Pat Regan i Bob Kulick, to nie ingerowaliście w nie za bardzo? To miłe pracować z tak utalentowanymi ludźmi, wiesz oni produkowali albumy Kiss, Deep Purple, itd… Wiem, wiem... Tym sposobem nadrobiliście wydawnicze zaległości, a ponieważ zdołałeś skom pletować nowy skład - Andy Beaudry, Angel Rodriguez, Ray Gervais i Joe Rezendes to twoi obecni partnerzy w Thrust - może jest szansa na ciąg dalszy? Tak, staramy się zorganizować światową trasę, aby wypromować nowy album. Zaglądajcie na nasze strony internetowe, aby być na bieżąco z aktualnościami dotyczącymi nowej płyty. Myślicie też o koncertach? Tak, jak już mówiłem myślimy o trasie. Czyli Thrust wrócił na dobre i jesteś teraz zde terminowany jak nigdy dotąd, by nie zaprzepaścić tej - być może ostatniej - szansy na dobitniejsze zaznaczenie się w historii amerykańskiego metalu? Tak, Thrust wróciło i jest gotowe na rocka! Do zobaczenia w trasie! Wojciech Chamryk Tłumaczenie: Łukasz Brzozowski, Anna Kozłowska

Przed nami metalu nikt tak nie grał Mało kto spodziewał się takiego obrotu sprawy. Exciter, czyli ojcowie założyciele speed/thrashu, pod wodzą gitarzysty Johna Ricciego nagrywali sobie co kilka lat miażdżące albumy, jeździli na festiwale, zbierali pochwały. Tymczasem w ubiegłym roku gruchnęła wieść, że John rozstał się z typami, z którymi grał od pond dziesięciu lat i złączył siły z pierwotnym, najbardziej znanym składem z czasów, gdy grupa święciła największe triumfy. Teraz Exciter to znów John Ricci (g), Alan Johnson (b) i krzyczący perkusista Dan Behler. Z Johnem Ricci rozmawiałem po koncercie na Keep it True. HMP: Witaj John. To co uderzyło mnie najbardziej to fakt, że utwory z "Violent and Force" gracie bru talniej niż na płycie. To się tyczy zwłaszcza Dana i jego wrzasków. John Ricci: Cóż odpowiem tak jak wiele zespołów w tym przypadku. W studio środowisko jest bardziej ograniczone i przewidywalne. Tam bardziej kontrolujemy się nawzajem. Na koncercie jesteś z kolei podniecony reakcją publiczności. To prawda, zawsze na koncertach starliśmy się brzmieć ciężej niż na płytach. Nasza cechą charakterystyczną było zaś to, że wiele utworów na płytach nie odzwierciedla energii, którą jesteśmy w stanie przekazać na gigu. Moja opinia o "Violence and Force" może ci się wydać kontrowersyjna. Ten album jest zajebiście skomponowany ale wykonawczo brakuje mu impetu debiutu? Uważasz że powinien być agresywniejszy? Dokładnie. Rzecz polega na tym, że w 84 roku był już debiut Slayera i Anthrax. Aby znaczyć tyle co oni trzeba było przesuwać granice ekstremy, tak jak na waszym debiucie, "Heavy Metal Maniac"... Nagrywanie tego LP było pewnym wyzwaniem. Nowe studio i za konsoletą facet, który kompletnie nie znał się na metalu i nigdy przed nami nie nagrywał nikogo grającego tak agresywnie. Zanim dobrze się poznaliśmy płyta była gotowa. Problem był zwłaszcza z gitarami. Próbowaliśmy na prawdę wielu. Tak ten album powinien brzmieć lepiej, ciężej. W wielkiej czwórce zamiast Anthrax bylibyście wy. Pamiętaj, że w Kanadzie nie mieliśmy tylu wytwórni co w USA. Nie mieliśmy wsparcia ani nawet porządnego managemantu. Musieliśmy promować się na świecie zupełnie sami. Nie mieliśmy tego luksusu co Slayer czy Metallica. Tu chodziło nawet o organizację głupich koncertów. Cofnijmy się do pierwszej połowy 83 roku. Kto, oprócz Venom oczywiście, grał według ciebie równie ekstremalny metal? Nie znam takiej kapeli. Nagrywając debiut mieliśmy świadomość że to coś specjalnego, że przed nami w metalu nikt tak nie grał. To było przecież przed debiutem Metalliki. Sami przecież byliśmy fanami metalu i znaliśmy dokładnie ten styl, scenę. Choć z drugiej strony stało się tak przez przypadek. Ćwiczyliśmy, ćwiczyliśmy i nagle wyszedł z tego speed/ thrash. Nowy Exciter powinien napisać nowe utwory? Mamy pewne szkice ale na serio zaczniemy pisać w sierpniu, po tym jak zagramy jeszcze kilka letnich festiwali. Wszystko będzie gotowe w nowym roku. Reszta fanów zespołu pewnie nie podziela tej opinii ale dla mnie wasze ostatnie 3-4 płyty, te bez Dana i Alana są wyśmienite i równe trzem pierwszym. Jest tam przestrzeń, rozmach, agresja, i wierność pierwowzorom. Nikt nie gra dziś speedu ostrzej niż na "Thrash, Speed, Burn" czy "Death Machine". Czy utrzymacie ten poziom? Nowe utwory będą bardziej w stylu tradycyjnego, starego Exciter. Na "Death Machine" nie było kompletnie między nami chemii. Z tego powodu nie lubię tego CD. Nie bój się jednak, przymioty które opisałeś nie znikną. Mamy tylko jedną gitarę w zespole, należy ona do mnie i strojenie, styl gry nie

zmieniły się. A wszystko u nas i tak kręci się wokół gitarowej ściany dźwięku. W poprzednim wywiadzie z tobą, przy okazji "Death Machine", wspomniałem o Darkthrone i ich podejściu do produkcji. Wówczas źle mnie zrozumiałeś, gdyż nie chodziło mi o podobieństwo muzyki (Choć Fenriz jest wielkim fanem kanadyjskiego metalu) tylko o właśnie celowy prymitywizm i regresywność brzmienia. Cóż przy "Death Machine" rzeczywiście baliśmy się aby nie wyszła zbyt wymuskana. Ale jej chropowatość nie wynika z zamierzenia, tylko zwykłego pospiechu. Mieliśmy w zarezerwowanym studio bardzo mało czasu, koniec sesji był tuż, tuż. Musieliśmy się zmieścić. Ile wytrzyma ów nowy-stary skład? To nie jest czasowy reunion. Istotą odrodzonego Exciter jest to że zawsze byliśmy kumplami. Po prostu długo ze sobą nie gadaliśmy ale więzi osobiste nie zniknęły. Kiedyś mówiłeś, że u zarania grupy utwory były tworzone w ten sposób, że Dan wyśpiewywał riffy a ty próbowałeś zrozumieć o co mu chodzi grając do jego pomysłów. Teraz jest tak samo (śmiech). Czasem jest na odwrót - ja gram a on wyśpiewuje w drugiej kolejności. Czasem to ja mam w głowie jakieś linie wokalne. Różnica jest taka, że ten Exciter to praca zespołowa. Tamten to w dziewięćdziesięciu procentach ja: teksty, melodie i riffy. Mam nadzieję, że w tekstach tez będzie krwawo. Przemoc i gwałt idą ręka w ręka z muzyką metalową, tak będzie i teraz. Heavy metal nie jest od śpiewania o byle gównie. Nigdy z drugiej strony nie promowaliśmy przemocy ale chętnie o niej śpiewamy. Nigdy nie byliśmy również kapelą polityczną i nie będziemy się zajmowali sprawami aktualnymi. Wojna, tak ale ogólnie, nie ta konkretna. Gord Kirchin, twój kolega po fachu, twórca grupy Piledriver, mówił mi kiedyś, że ilekroć jedzie do USA to spotyka masy matołów. Tez masz takie zdanie o waszych południowych sąsiadach? Nie powiedziałbym tak. Procent idiotów w naszych krajach jest taki sam. Tamci czuja po prostu dużo większe ciśnienie w życiu codziennym. Wtedy bardziej ryzykujesz - taka różnica. My bardziej pracujemy razem jako grupa. Jak blisko znacie się z innymi tuzami kanadyjskiego łojenia: Razor, Infernal Majesty, Voivod, Piledriver? Nigdy nie spotkaliśmy się z Infernal Majesty lub Voivodem ale goście z Piledriver są naszymi kumplami. Z Razor znamy się tylko z widzenia. Czy z grania w Exciter dało się kiedykolwiek wyżyć? Nigdy, choć w 1985 byliśmy tego bliscy. Porzuciliśmy prace i myśleliśmy, że będziemy gwiazdami rocka. Dochód z tantiemów był jednak zbyt mały. Wróciliśmy więc do roboty z podkulonymi ogonami. Ja do dziś pracuję w sklepie z instrumentami muzycznymi, Dan jest budowlańcem a Alan urzędnikiem. Jakub "Ostry" Ostromęcki

EXCITER

49


Coś naturalnego i pozytywnego…

Po dwudziestu sześciu latach milczenia na rynku wydawniczym, powróciła legenda ostrego thrashu z LA - Viking. Z okazji premiery ich trzeciego pełniaka ("No Child Left Behind"), porozmawiałem sobie trochę z wokalistą grupy, Ronem Danielem Eriksenem. HMP: Zacznij od początku. Jak powstał Viking? Ron Daniel Eriksen: W roku 1985 byłem członkiem popularnego punkowego zespołu, który grał pod nazwą The Hags. Niestety, ale nie była to moja muza, siedziałem bardziej w szybkim metalu jak Venom czy Slayer, niż w tym wolnym punku. Chciałem także pisać własną muzę. Pewnego wieczoru na występie Hags, wyżaliłem się przyjaciołom, Mattowi i Jamesowi, tej samej nocy zdecydowaliśmy się na założenie własnej kapeli. Skończyłem z The Hags i założyliśmy własny zespół, Tracer. Pod tą nazwą nagraliśmy demo zatytułowane "Sudden Death" z Tonym Vargasem członkiem L.S.N. - na wokalu. Szybko zakończyliśmy karierę pod tym szyldem, ze względu na brak stałego wokalisty. Matt wciąż chciał grać, więc zamieścił w gazecie drobne ogłoszenie, w którym zaznaczył, że szuka muzyków, którzy obracają się w klimatach Slayera i starego Kiss. Gościem, który odpowiedział na to ogłoszenie był Brett Sarachek. Pochodził z Kansas i grał z różnymi zespołami jak np. Blind Decree (w którym udzielał się gitarzysta Deliverance, Glenn Rogers) oraz The Hierophant (z wokalistą w osobie Juliana Mendeza znanego z Heretic). Matt i Brett spotkali się na mały jam, a odkąd grali w moim garażu, pytali czy nie chciałbym w tym uczestniczyć. Graliśmy "Black Magic" i inne kawałki Slayera co było naprawdę fajne. Gdy wybiegałem już za kawałki, które potrafiłem zagrać, chwyciłem za mikrofon i zacząłem śpiewać. Tak dla jaj. Matt z Brettem stwierdzili, że brzmi to świetnie, więc nalegali, że powinniśmy stworzyć zespół, a ja powinienem być wokalistą. Ostatnią rzeczą jakiej potrzebowaliśmy był basista, więc zaproponowaliśmy tą robotę Jamesowi i tak do życia powołany został Viking. To było jakoś wiosną roku 1986. Wydając debiutancki album mieliście ledwie 21 lat. Jak wspominacie ówczesną kondycję sceny thrash metalowej? Nie angażowałem się zbytnio w lokalną scenę thrash metalu. Zwykłem chadzać na wiele heavy metalowych koncertów zespołów typu W.A.S.P., Armored Saint i Steeler. Jednak, gdy zacząłem słuchać thrashu, byłem zbyt zajęty koncertowaniem w punkowej grupie i chodzeniem na inne koncerty. Parę razy byłem na występie Slayera, ale nigdy nie słyszałem, ani nie uczestniczyłem w gigu Dark Angel, póki z nim nie zaczęliśmy wspólnie dzielić sceny. Jak już zagralibyśmy trochę koncertów z thrash metalowymi zespołami i zacząłem spędzać z nimi więcej czasu, otworzyło mi to oczy tą

muzykę. "Do or Die" to bardzo agresywny, szybki i bezlitosny krążek. Co zaprowadziło was do grania w tym stylu? Gniew? Smutek? Może coś jeszcze? Komponowaliśmy metal, którego sami lubiliśmy słuchać. Moje komponowanie to coś na zasadzie sześćdziesiąt procent Metalliki i czterdzieści procent Slayera, podczas gdy Brett robił dokładnie na odwrót tj. sześćdziesiąt procent Slayera i czterdzieści procent Metalliki. Nie byliśmy zainspirowani niczym innym. Spotykało się to z dużym uznaniem, a także dzięki brudowi i niechlujności naszego brzmienia. Myślę, że to jest powód, dla którego byliśmy często porównywani do Dark Angel. Było to szybsze i brudniejsze niż typowy thrash z Bay Area. Jeśli miałbym wybierać, wolałbym brzmieć jak metal z Bay Area. Nie jesteśmy zbyt dumni z "Do Or Die", ponieważ wiedzieliśmy, że powinno być to nagrane i zagrane lepiej. Jednakże, póki co, żaden z nas nie był dobrym muzykiem. "Man of Straw" jest dojrzalszym dziełem. Pełen jest różnych pomysłów, jak zwolnienia, epickie intra itd. Jak zmieniliście swój styl komponowania na taką skalę w zaledwie rok? Duża cześć kompozycji z "Do or Die" powstała zanim zaczęliśmy grać występy na żywo. Pewnego razu poczuliśmy jak widownia reaguje na nasze przeróżne riffy, dzięki czemu pisanie nowej muzyki stało się dla nas dużo łatwiejszym niż dotychczas. Lubimy kontrolować moshpita, przepadamy za tym, gdy tłum okazuje swoje emocje najbardziej, jak się tylko da. "Man of Straw" jest tego efektem. Na dodatek, brzmi dużo lepiej niż "Do Or Die", ponieważ nagrane było przez Billa Metoyera, który wiedział, jak powinien brzmieć thrash. Wiadomym jest, że na chwilę przed wydaniem drugiego LP, Ron nawrócił się na chrześcijaństwo (zaś po wydaniu zrobił to samo Matt Jordan). Wiadomym jest, co go do tego skłoniło? To baaardzo długa historia. Wielu metalowców nie jest zainteresowanych tego typu sprawami. Krótko mówiąc - spotkaliśmy się z cudami, niezwykłymi wydarzeniami, które popchnęły nas do czytania Biblii itd. Trasa promująca "Man of Straw" nie doszła do skutku przez wewnętrzne konflikty w zespole. Straciliście ogromną szansę na zdobycie większej popularności. Czy po tylu latach sądzicie, że dało się roze grać to inaczej?

Wewnętrzne konflikty zachodziły tylko w moim umyśle i sercu. Nie miałem żadnych problemów z resztą zespołu. Po prostu przejadł mi się hedonistyczny tryb życia i wiedziałem, że jeśli wezmę udział w trasie z Helstar, podczas której mieliśmy promować "Man of Straw", powróciłbym do starych zwyczajów. Nie chciałem znowu stać się taką osobą, jaką byłem wcześniej. Teraz nie mam problemów z jeżdżeniem w trasy, nie kuszą mnie rzeczy, które kusiły lata temu. Fakt, straciliśmy okazję na zdobycie wielu fanów. Bardzo możliwym jest, że bylibyśmy teraz tak popularni jak Overkill albo Exodus. Na szczęście wielu fanów jest z nami cały czas, od trzydziestu lat, pomimo, że nie wydawaliśmy nowych krążków przez bardzo długi czas. Pojawiliście się na ósmej części składanki "Metal Massacre". Jesteście z tego dumni? Tak, znalezienie się na tej składance było dla mnie wielkim honorem. Gdy byłem w szkole średniej dostałem pierwszą część "Metal Massacre". Znajdowały się na nim kawałki takich kapel jak Metallica, Steeler czy Ratt, słowem - dużo świetnego metalu. Pamiętam jak w pewnym sklepie muzycznym kupowałem ten album, a każdy członek Ratt mi się na nim podpisał. Mieliśmy dużego farta, gdy Brian Slagel ujrzał nas na naszym drugim gigu. Po koncercie podszedł i zapytał czy mamy demówkę. Mieliśmy, a gdy niedługo potem okazało się, że Metal Blade chce umieścić "Hellbound" na następnym "Metal Massacre", byłem zszkowkowany! Po 21 latach nieistnienia, zreformowaliście się ponownie w 2011 roku i działacie do dzisiaj. Co popchnęło was do reaktywacji zespołu? Sporo czynników złożyło się na to, że ja i Matt zaczęliśmy rozmawiać o zreformowaniu Viking. Glenn Rogers z Hirax był naszym tour managerem i zdzwanialiśmy się kilka razy do roku. Zawsze mówił mi, że jak podróżował po świecie, ludzie często pytali się o Viking. Również ponowne wydanie "Man of Straw" przez Lost & Found Records otworzyło moje oczy na fakt, że nadal jest tak wiele fanów Viking. W tym samym czasie miałem w sobie muzykę, którą chciałem z siebie wypuścić. Wszystkie te rzeczy sprawiły, że reformacja w 2011 roku była czymś bardzo naturalnym i pozytywnym. Nowy longplay zatytułowany "No Child Left Behind" brzmi zaskakująco świeżo, pozostając przy tym nie mniej gwałtownym i jadowitym w porówna niu z dwoma poprzednimi albumami. Czy jesteście dumni z tego nagrania? Jestem niesamowicie dumny z "No Child Left Behind". Sądzę, że to w wielu kwestiach najlepszy krążek, jaki kiedykolwiek nagrałem. Z pewnością mój wokal jest lepszy niż na którymkolwiek wcześniejszym nagraniu. Tekst jest jak najbardziej w moim stylu, tak jak na "Man of Straw". Perkusja jest oczywiście niesamowita, jak każdy by się spodziewał po Gene Hoglanie. Nie jest tak szybka jak na albumie "Do or Die", ale nadal da się rozpoznać, że to thrash metal marki Viking. I jest nagrany o wiele lepiej, niż "Do or Die"! Jestem bardzo, bardzo zadowolony z tego albumu. Jak przebiegł proces pisania i komponowania "No Child Left Behind"? Najcięższe w pisaniu "No Child Left Behind" było to, że Brett w nim nie uczestniczył, nie pisał tego razem ze mną. Niewiele ludzi potrafi pisać takie riffy, jak Brett. Wystarczy, że przesłuchasz "Man of Straw" i Foto: Viking

50

VIKING


"Time Does Not Heal" Dark Angel, a zrozumiesz, jaki z niego monstrualny kompozytor. Włożyłem do tego albumu wszystkie moje najlepsze riffy i bardzo się starałem umieścić tam też riffy w stylu Bretta. Odnośnie tekstów, one ze mnie po prostu płynęły. Wiele z nich to osobiste przeżycia albo bardzo bliskie mi tematy. Jasno widać, że to najbardziej intymne i szczere liryki ze wszystkich trzech albumów. Kolejną wspaniałą rzeczą związaną z pisaniem tego albumu była praca nad układami z Genem Hoglanem. On i ja przeszliśmy cały album piosenka po piosence, kawałek po kawałku, edytując i porządkując każdy z nich po kolei. Jego udział z pewnością polepszył jakość końcowego produktu. Nowy album wydaliście z własnej inicjatywy, nie chcielibyście wrócić pod skrzydła Metal Blade Records? Byłbym bardzo podekscytowany, gdyby Metal Blade Records znowu się nami zajęło. Jakkolwiek, nasz styl thrash metalu z lat 80-tych nie przypada już do gustu większości fanom metalu. Na dodatek, większość innych zespołów metalowych grających różne gatunki są w stanie jeździć w trasę w pełnym wymiarze czasu. Osobiście bardzo bym chciał być w trasie grając 250 czy 300 koncertów rocznie. Niestety, kariera, rodzina, zobowiązania finansowe sprawiają, że muszę jeździć w trasę wtedy, kiedy mam akurat czas wolny od pracy, jak zresztą pozostali członkowie zespołu. A więc jest teraz mnóstwo zespołów bardziej zasługujących na kontrakt z Metal Blade niż my. Brian Slagel i reszta ludzi z Metal Blade ma moją dozgonną wdzięczność za szansę, jaką dali nam w 1986-tym oraz za lata współpracy. Na waszym krążku da się znaleźć całkiem skomp likowane utwory, jak chociażby "Wretched Old Mildred". Ciekawi was progresywny rock/metal? Lubuję się w różnych gatunkach metalu. Jest trochę świetnego materiału w progresywnym metalu. Niestety, duża część z tego jest zbyt skomplikowana, by mój prosty umysł mógł nadążyć. Często wokaliści progresywnych zespołów nie są śpiewakami typu, który mi się podoba. To zresztą sprawdza się w wielu typach metalu. Lubię, gdy muzyka jest ciężka, gdy riffy wpadają w ucho i gdy mogę pokiwać się do nich. Gdy blasty, beaty są tak szybkie, że mój kar nie nadąża, gdy oznaczenie taktu jest kompletnie zwariowane, gdy wokaliści brzmią jak Ciasteczkowy Potwór albo jakby śpiewali na scenie na Broadwayu, nie mogę się wczuć w taką muzykę. Jest więc mnóstwo metalu, który lubię i mnóstwo takiego, którego nie lubię. Mój styl pisania jest jaki jest. Nie mogę powiedzieć, że jest zainspirowany czymkolwiek innym, niż to, co jest w mojej głowie i rękach. Napisałem utwory dokładnie tak, jak zrobiłem to na "Man of Straw". Nagraliście ten album nadal będąc niezależnym zespołem. Czy bez "profesjonalnego" producenta i personelu z wytwórni pomagającym wam było ciężej, czy łatwiej? Pracowałem z kilkoma zespołami jako producent i jestem bardzo dobry w przekazywaniu swojej wizji muzykom i inżynierom, by ostatecznie stworzyć świetny produkt. To samo zrobiłem sobie przy produkcja Vikinga. Jakkolwiek, problem z byciem niezależnym i produkowaniem samemu nie był już taki, jak za dawnych czasów, gdy mieliśmy ustaloną ilość dni na nagranie albumu, tu to trwało bardzo, bardzo długo. Poszczególne instrumenty były nagrywane różnie, niekiedy w odstępach tygodni czy miesięcy od siebie, podczas gdy wcześniej nagrywaliśmy je tego samego dnia, lub dnia następnego, lub później w tym samym tygodniu. Proces produkcji jest teraz bardzo rozciągnięty w czasie i nagranie albumu może zająć naprawdę dużo czasu. Z drugiej strony, to oznacza, że nie ma tam błędów, które później chciałbym naprawić. Co symbolizuje tytuł albumu? "No Child Left Behind" ma wiele znaczeń. Na pierwszy rzut oka to gra słów odnosząca się do kontrowersyjnego prawa ustanowionego przez Kongres Stanów Zjednoczonych by niby "naprawić" nasz system edukacji, z Wikingami szturmującymi wioskę i nie pozostawiającymi żadnych ocalałych. Są głębsze interpretacje, na przykład to, co system więziennictwa robi z nieletnimi przestępcami.

śmy dość prostymi gośćmi, więc nasze inspiracje były proste. Poza muzyką jakie są wasze hobby? Poza muzyką jestem również tatuażystą, grafikiem i programistą/web developerem. Nurkuję, fotografuję oraz tworzę dzieła sztuki różnego typu. Lubię także powieści graficzne i audiobooki sci-fi. Jaka jest wasza opinia o kondycji thrash metalu w LA? Już od dłuższego czasu nie było mnie w LA. Wyprowadziłem się koło 1990-tego, więc nie mogę dokładnie powiedzieć. Wielu fanów mówi mi, że kochają thrash metal lat 80-tych bardziej, niż thrash tworzony dzisiaj. Ale nie wiem, czy to wina dzisiejszych zespołów, czy raczej nostalgii do dawnych "dni chwały". Osobiście słyszałem trochę świetnej muzyki i zabójczo chwytliwych riffów współczesnych zespołów thrashowych. Które albumy wydane w tym roku są, twoim zdaniem, najlepsze? Nie dorwałem się jeszcze do zbyt wielu tegorocznych albumów. Słyszałem "From the Very Depths" Venoma i myślę, że jest niesamowity. Ciężko uwierzyć, że zespół tworzy takie zabójcze albumy po 35 latach robienia tego konsekwentnie. Czy spodziewasz się jakichś longplayów w najbliższych latach? Zobaczymy, co następne parę lat przyniesie. Nie jestem jeszcze pewien - mogę powiedzieć, że nie zacząłem jeszcze pisać muzyki do następnego albumu. Ale zapisuję tekst i różne pomysły na wszelki wypadek. Gdybyś mógł złożyć sobie "zespół marzeń", których muzyków byś zaprosił? To byłby zespół, w którym wokalistą byłby Ronnie James Dio, Gene Hoglan grałby na perkusji, Billy Sheehan na basie, ja grałbym na gitarze rytmicznej i Dave Beegle grałby na pierwszej gitarze. To nie tylko byłby wyśmienity zespół, ale również składałby się z prawdziwie najmilszych ludzi, jakich kiedykolwiek spotkałem. Co sądzisz o nielegalnym ściąganiu mp3 z Internetu? Wolałbym, żeby ludzie płacili mi za moje nagrania niż je piracili. Ale realia dzisiejszego świata są takie, że jest pokolenie, które nie zastanawia się dwa razy nad kradzieżą muzyki i filmów. Nawet nie uważają tego za kradzież. Osobiście nigdy nie ściągnąłem nielegalnie filmu i nigdy tego nie zrobię. Nie będę ich oglądał. Płacę za muzykę, której słucham, ponieważ cenię artystów, którzy ją tworzą. Nie potrafię przekonać ludzi, którzy myślą inaczej. Szczerze, bardziej obchodzi mnie co się dzieje z rekinami w oceanach i tygrysami na świecie niż to, że jakieś dzieciaki kradną moją muzykę. Przynajmniej jej słuchają. Czy możemy spodziewać się kolejnej waszej płyty w najbliższych latach? Zobaczymy, co następne parę lat przyniesie. Nie jestem jeszcze pewien - mogę powiedzieć - że nie zacząłem jeszcze pisać muzyki na następny album. Ale zapisuję teksty i różne pomysły na wszelki wypadek. Jakie plany na przyszłość ma Viking? Musieliśmy unieważnić nasze plany październikowej trasy z powodu mojej operacji ramienia. Ale mamy w planach trasę w 2016-stym, w której będziemy jednym z głównych zespołów i która powinna być zabójczym wydarzeniem. Ogłosimy zespół oraz miasta, gdy tylko wszystko się dopełni. Jakieś ostatnie słowo dla fanów? Nasi fani są niesamowici. Ci nowi, którzy przebrnęli przez ocean starego i teraźniejszego metalu i stwierdzili, że lubią słuchać Vikinga. A także ci starzy, którzy w każdym mieście podchodzą do mnie i mówią mi, co jeden albo oba moje albumy dla nich znaczyły, wiele lat temu. I nadal są z nami, przychodzą na koncerty i headbangują razem z młodszymi. Jestem wdzięczny wam wszystkim. Łukasz Brzozowski

Jakie są główne inspiracje muzyczne Vikinga? We wczesnych latach wszyscy wyrastaliśmy na Kiss, wczesnym metalu takim, jak AC/DC, Thin Lizzy i Black Sabbath, europejskim/brytyjskim heavy metalu. Potem oczywiście Slayer i Metallica. Wszyscy jeste-

VIKING

51


Nauczycielka jest od uczenia, nie? Sporo semantycznego zamieszania zrobiło się ostatnio wokół Venom. Otóż w czasie gdy Cronos kontynuował swoją lucyferiańską krucjatę, jego dawny kumpel z zespołu - i co najważniejsze, współzałożyciel i autor połowy najlepszych numerów - Mantas założył grupę M-Pire of Evil. Darł się w owym ansamblu niejaki Demmolition Man, łysol również znany z Venom, z czasów gdy nie było w nim Cronosa. Dosłownie na kilka dni po festiwalu Keep It True, M-Pire of Evil zmienił nazwę na... Venom Inc. Za garami zobaczyliśmy wtedy kolejną legendę grupy, Abaddona. Mamy zatem dwa Venomy. Krótka forma niniejszego wywiadu nie była wcale zamierzona. Otóż na festiwalu słynnego garowego przepytywał pewien Francuz. Mieliśmy mało czasu, dogadaliśmy się zatem, że scalimy wywiady. Ja swój fragment Francuzowi wysłałem. Francuz jednak znów nie chciał umierać za Gdańsk. HMP: Witaj Abaddon. Mój poprzednik poruszył ważną kwestię związaną z tym, iż wasze hity trafiały często na osobne epki i single zamiast na albumy. Mnie ciekawi fakt, iż są to numery częs to lepsze od niejednego znajdującego się na albumach. Weźmy "In Nomine Satanas", "7 Gates of Hell", "Bloodlust...." Anthony "Abaddon" Bray: Nie wiem czy to w ogóle było przedmiotem jakiejkolwiek decyzji. "Welcome to Hell" był napisany na długo przed tym zanim weszliśmy do studia. Byliśmy więc gotowi do natychmiastowego nagrania następnego albumu. Wróciliśmy do studia aby go tylko popróbować aż tu nagle wytwórnia Neat, podniecona

daży. Ludzie w wytwórni byli zszokowani podobnie jak ten facet ze studia. Tylu ludzi chciało to dostać. Stąd to parcie na nowe utwory. Większość z tych singlowych kawałków to pierwsze, niedopieszczone wersje. Pisaliśmy je jeszcze w studio. Przez kilka waszych albumów ("Black Metal", "Prime Evil", "Temples of Ice") przewija się trylo gia nauczycielska, swoista opowieść o babce, która lubiła bzykać się z uczniami. To rozumiem historia z życia wzięta? (Śmiech) Jeff (Mantas) powiedziałby ci, że nie, ale nie jestem przekonany. Powiem tak: W latach 70tych nie byłoby z tym większego problemu. Mogłeś

dziej melodyjne riffy, licząc od początku waszej działalności, przeplatają się z najbrudniejszym brzmieniem. Co było tu przypadkiem? "Possessed" mogłaby być lepsza. W tym czasie wiele thrashowych kapel zaczynało już odnosić sukcesy i pojawiły się głosy, że produkcja poprzedniej płyty Venom oraz singli jest zbyt wypieszczona. Więc chcieliśmy to odwrócić i przesadziliśmy z brudem. Też sądzisz, że na "At War With Satan" jesteśmy wypieszczeni? Bzdura, przecież też album zgrzyta mocniej niż "Black Metal". Kto pisał materiał na "Possessed"? Cronos, bo Mantas tracił już zainteresowanie zespołem. Zawsze chciałem zapytać was o środkowy riff do utworu "Prime Evil". To kolejny w metalu hołd dla utworu "Perfect Strangers" Deep Purple... Ja uwielbiałem Deep Pruple, Jeff niekoniecznie. On ci oczywiście powie, że to nie pochodzi z "Perfect Strangers", ale ja twierdze inaczej. Cronos opowiadał, że na początku waszej działalności musiał pokazywać ci najprostsze partie a ty nie potrafiłeś ich ogarnąć. (Śmiech) co ty o tym sadzisz? Gdy byłem dzieciakiem, mając 13 lat usłyszałem album "Black Metal" konkretnie "Countness Bathory" i pomyślałem, że ten facet za perkusją nie trzyma tempa. Potem usłyszałem albumy Bathory czy Hellhammer i okazalo się że to charak terystyka całej sceny. Byłem jednak zszokowany gdy usłyszałem jaki postęp zrobiłeś na "Prime Evil". Tak, to był olbrzymi postęp nas wszystkich. Nie ćwiczyłem wiele, po prostu dorosłem. To był pierwszy album, nad którego kawałkami można było w końcu popracować. Poprzednio było tak, że wytwórnia brała od razu wszystko co ledwo nagraliśmy, tak jak powiedziałem poprzednio. Nagrywaliśmy z marszu. "Prime Evil" był nagrywany w moim studio. A Cronos przesadza za każdym razem. My wszyscy mieliśmy kłopoty z utrzymaniem instrumentów. Posłuchaj Cronosa jak gra na koncertówkach np. z Hammersmith. To jest całkowita katastrofa. Wszyscy uczyliśmy się nowego stylu. Najlepszy z nas był wtedy Jeff. Mam pytanie dotyczące kilku tekstów z czasów gdy śpiewał Demmolition Man. Kim była Clarisse? To Agentka Starling z "Milczenia Owiec". "Trinity" mówi o programie budowy borni atomowej? Tony się tym bardzo interesuje, tu nie chodziło tylko o fajną historyjkę.

Foto: Venom Inc.

reakcjami jakie wywołał debiut, pyta się co to za utwór. My na to: "Die Hard". Oni na to, że od razu go biorą, tylko proszą żebyśmy nagrali coś na stronę B. Więc daliśmy im "Acid Queen", który miał być normalną częścią albumu. Tak było potem przez kilka lat np. z "Bloodlust". Przychodzili i od razu zabierali numery. To nie była nasza decyzja. Tak naprawdę to nie znalazło nam na jakichś singlach, nie jesteśmy tego typu grupą. Tak to wyszło. Jak pierwszy raz weszliśmy do studia to facet siedzący za konsoletą nie chciał nas nagrywać, stwierdził że to straszny syf. Po czym po jakimś czasie dostaliśmy recenzję Geoffa Burtona z magazynu Sounds. Napisał m.in. że to najcięższe nagranie w dziejach jaki kiedykolwiek dopuszczono do sprze-

52

VENOM INC.

bzyknąć nauczycielkę, która ci się podobała. Potem wszystko zaczęło być nagłaśniane w mediach i te czasy się skończyły. A jakie jest twoje zdanie na powyższy temat? Nauczycielka jest od uczenia, nie? To też jest nauka życia (śmiech) Voyeur". To też podobna tematyka. "V Ten tekst pojawił się w studio w ostatniej chwili. Napisał się sam, gdy utwór już był gotowy. Kompletna konfabulacja. "Possessed", z którego ów numer pochodzi, to dość intrygujący przykład skrajności. Najbar-

Tony, czy to prawda że byłeś w jakimś gangu? To było w latach 70-tych, gdy byłem dzieciakiem. Biliśmy się tylko dlatego, że ci inni mieszkali w innej dzielnicy. Policja pilnowała tylko byśmy nie dewastowali mienia i nie bili się na ulicach i przeganiali nas do parków czy pod wiadukty, gdzie mogliśmy się napierdalać do woli. Zrobiło mnie bardziej wściekłym i pomogło w grze w Venom. Jakub "Ostry" Ostromęcki


muzyki? Guy Ben David: 1982 - premiera "Thriller" od Michaela... Yakir Shochat: 1984… Po prostu zobacz, jak świetne albumy zostały wydane w tym roku:

Każdy koncert to dzika jatka… Krajanie pewnego cieśli z Nazaretu wydali kolejny album będący zgrabną mieszanką thrash/death'owego łomotu z power metalowymi inklinacjami. Na wszystkie z pytań chętnie odpowiedział wokalista formacji, Yakir Shochat, a od czasu, do czasu wspomógł go Guy Ben David - odpowiedzialny za gitarę prowadzącą. HMP: Wasz nowy album to epicki, thrash metalowy łomot. Uważacie go za swoje opus mag num? Yakir Shochat: (Śmiech) Epicki Thrash Metalowy Łomot! Nigdy wcześniej tego nie słyszałem, podoba mi się, dzięki wielkie, Łukasz! Wracając do twojego pytania. Uważam! Wierzę, że jest to najlepszy krążek Hammercult jak do tej pory! Jestem podekscytowany oraz dumny z tej płytki, jak i unikatowwego soundu, który wypracowaliśmy na przestrzeni lat. Wasza muzyka to mix thrash i death z nutką power metalu. Co skłoniło was do grania takiej muzy? Yakir Shochat: Dobre spostrzeżenie, Łukasz! To naturalny progres Hammercult, który zawiera w sobie bardzo unikatowy mix gatunków, o których wspomniałeś.

wysyn. Jest to celebracja wszystkiego, co ma związek z metalem - przetopione w ekstremalną odmianę tego gatunku z jajami i charakterem. Słowo "piekło" nieustannie przewija się w waszych utworach. Czemu tyle w was Szatana, bezbożnicy, (śmiech)? Yakir Shochat: Przecież w nim żyjemy! (Śmiech!). Jeśli piekło miałoby soundtrack - musiałby być to Metal! Jak sądzicie, "New Wave of Thrash Metal" to, po prostu, kolejna zbieranina podrzędnych zespoli-

Manowar - Hail To England, Manowar - Sign Of The Hammer, Omen - Battle Cry, Metallica - Ride The Lightning, Anthrax - Fistful Of Metal, Venom - At War With Satan, Judas Priest - Defenders Of The Faith, Iron Maiden - Powerslave, Mercyful Fate - Don't Break The Oath... Ta lista mogłaby ciągnąć się i ciągnąć. Powiedzielibyście mi o najdzikszej imprezie w jakiej braliście udział? Yakir Shochat: Każdy koncert to dzika jatka! Żyjemy tą, niekończącą się, imprezą cały czas, są różni goście, różne miejsca, a wrażenie - zawsze pozytywne! Życie jest jedną wielką, metalową imprezą Jebać Świat! Macie plany na najbliższą przyszłość? Yakir Shochat: Na początku może poczekamy na oficjalną premierę albumu, (Śmiech!) Płyta wychodzi 28-ego sierpnia (w Europie) co wiąże się z trasą promocyjną. Mamy w planach trasę z Unearth.

Solówki gitarowe grane są z wielkim patosem i wirtuozerią. Jakie są wasze inspiracje wśród gitarzystów? Guy Ben David: Cóż, dorastałem słuchając Page'a, Morse'a, Hendrixa, Claptona, Petrucciego, Satrianiego, Slasha, Marty Friedmana i olbrzymich pokładów oldschoolowego funka. Myślę więc, że moja gra to mieszanka tych wszystkich rzeczy. Powiesz mi co nieco o historii zespołu? Yakir Shochat: Zespół powstał mniej niż pięć lat temu i od tamtego czasu wydaliśmy trzy albumy, jedną EP-kę. Mieliśmy trasę w dwudziestu pięciu różnych państwach i uczestniczyliśmy blisko w stu pięćdziesięciu koncertach. Wciąż jesteśmy żądni gry, a to dopiero początek. Myślę, że jest to niezłe podsumowanie naszej dotychczasowej historii. Izrael nie jest wylęgarnią metalowych zespołów. Powiedziałbyś coś więcej o waszej scenie? Yakir Shochat: Izraelska scena metalowa jest bardzo młoda, więc, jak wszystkie dobre rzeczy, potrzebuje czasu na obycie i wzrost popularności. Album został wyprodukowany pod szyldem SPV/Steamhammer. Jak układa się wasza współpraca z nimi? Yakir Shochat: Po pierwsze, jesteśmy bardzo zadowoleni z powodu znalezienia nowego domu w SPV/Steamhammer jako wytwórni nagraniowej. Załatwili nam świetną promocję i szczerze mówiąc… Jeśli masz wyjebany zespół, zabójczy album i solidny label - możesz dojść na sam szczyt. Cierpliwie patrzymy w przyszłość z myślą, co przyniesie nam współpraca z SPV/Steamhammer. Jakie są wasze największe inspiracje? Yakir Shochat: Ludzie, których spotykamy na drodze - fani Hammercul - to wojownicy! To oni są tymi, którzy obserwują i wspierają nasze poczyna-nia. Bez nich - nie ma Hammercult! Jak opisałbyś "Built For War?" Yakir Shochat: "Built For War" to nasz manifest, jak powinien brzmieć Prawdziwy Metal w roku 2015. Mocno, epicko, agresywnie i ciężko jak skur-

Foto: SPV

ków bez charakteru, czy nowa nadzieja dla thrashu? Yakir Shochat: Jak w każdym gatunku muzyki, są zespoły dobre i nieco gorsze. Ludzie sami wydają takie wyroki. Moim zdaniem większość nowych zespołów thrashowych brzmi jak kopia oldschoolowych klasyków, może to fajne dla tych, którzy czują ten klimat, ale ludzie, którzy oczekują zespołu z własną tożsamością - nie będą usatysfakcjonowani.

No i na koniec - "Hammercult to dla mnie…" Yakir Shochat: Jest batalionem prawdziwego metalu naszej generacji. Żyjemy tym gównem! Łukasz Brzozowski

Powiedzcie coś o zainteresowaniach pozamuzy cznych. Yakir Shochat: Przez wiele lat byłem ciężarowcem, jednak z biegiem czasu przerzuciłem się na kulturystykę. Wciąż uprawiam sport, niezależnie od czasu, miejsca i okazji. Jaki jest, waszym zdaniem, najlepszy rok dla

HAMMERCULT

53


którzy przepadają za naszą muzyką , aby poznawali nowe horyzonty i rozszerzali swoje horyzonty (myślowe).

Ambicja, gniew, komfort, ból, głód Greckie Exarsis nie zwalnia tempa ani na chwilę, dzięki czemu, po niespełna dwóch latach, otrzymujemy kolejny (trzeci już) krążek tych wariatów z Aten. Rozmawiać miałem przyjemność z wokalistą grupy i zarazem kumplem po fachu, dziennikarzem greckiego "Metal Hammera" - Nickiem Tragakisem. HMP: Wasz nowy krążek zebrał masę pozytywnych opinii, jak się z tym czujecie? Nick Tragakis:To niesamowite widzieć ludzi (fanów, gazety, przyjaciół itd.) przyjmujących z chęcią nasze nowe przedsięwzięcie, jako że jest to wielki skok dla zespołu, ponieważ trzej członkowie odeszli, a w ich miejsce przybyli nowi. Największą zmianą było niewątpliwie stanowisko wokalisty. Byliśmy, w pewnym sensie, zaniepokojeni czy ludziom podejdzie mój głos. Na szczęście - podeszły. To było wyzwanie, serio. Zespół udowodnił, że potrafi przetrwać przy natłoku zmian, jako że był to pierwszy raz, gdy Exarsis musiało zmagać się z poważnymi roszadami w składzie. "The Human Project" to powiew świeżości i, jednocześnie, sto procent tego czym grupa jest od początku, czaisz? Dlaczego Alex, Christos i Giorgios opuścili zespół? Alex i Giorgios nie chcieli być cześcią Exarsis. Nadciągała europejska trasa i zdecydowali, że nie chcą oddawać się zespołowi z takim poświęceniem, co zupełnie zrozumieliśmy. Nasze relacje nie zmieniły się jednak ani trochę. Co ciekawe, brali nawet udział w nagrywaniu otwierającego nowy album kawałka "Arrivals". Alex i ja wymienialiśmy się partiami wokalnymi, a Giorgios robił chórki! Christos dołączył do Suicidal Angels, co jest olbrzymim krokiem w jego karierze. Uczestniczyliśmy razem na trasie "Conquering Europe". O, byłbym zapomniał. Jedna solówek w "Arrivals" zagrana została przez Christosa. Wszyscy członkowie Exarsis grają w tym kawałku. Wasza muzyka jest odrobinę bardziej progresywna i ambitna. Co nakierowało was na pójście w tą stronę? Nie zgadzam się co do rzekomej "progresywności". Może niektóre z solówek są bardziej techniczne, a mój głos bardziej zróżnicowany od Alexa, ale na "The Human Project" nie ma nic z proga, wyłączając to, że skład zespołu uległ pewnej progresji. Fakt, że śpiewam jak śpiewam, nie czyni Exarsis powiernikami Watchtower, muzycznie (ponieważ dla mnie Watchtower stanowi ogromną inspirację). Gramy oldschoolowy thrash na modłę Bay Area i nie bierzemy jeńców. Ambitna? Dzięki, stary. Jesteśmy dumni z tego, że nowy krążek jest ambitny, ponieważ naprawdę ważnym dla nas było, aby stworzyć zabójczy album, jako że jest to nasze pierwsze dzieło z Mike'iem Karpathiou za konsoletą. Wiedzieliśmy, że obecny skład zespołu jest zdolny do podróżowania w różne miejsca i teraz nagraliśmy to, żeby cały świtat mógł usłyszeć i poczuć nowe

wcielenie Exarsis. Solówki na nowym albumie są bardzo podobne do tych, które tworzył Jeff Loomis na albumach Nevermore (zwłaszcza "R.F.I.D." oraz "Skull And Bones"). Czy jest on dla was wpływowym gitarzystą? Staaary, trafiłeś w sedno. Jeff Loomis jest ulubionym wioślarzem Kostisa wraz z Yngwie'm (jest tylko jeden Yngwie, śmiech!). Więc tak, pokazuje on swoje wpływy i myślę, że oni - Nevermore - są bardzo wpływowi. Nevermore to superowy zespół, nikt nie grał tak, jak oni dwie dekady temu. Ekstremalny, nowoczesny metal z bardzo specyficznym klimatem. Moim ulubionym krążkiem jest "The Politics of Ecstasy". Jednak jako zespół, preferujemy Sanctuary. Sprawdź pierwszą z brzegu piosenkę na "The Human Project". Zobaczysz co mam na myśli. "Police Brutality" to bardzo intensywny kawałek. Pojawi się on w secie? Dzięki, Luke (chyba jakaś grecka wersja mojego imienia… - przyp. red.). Tak, to pierwszy kawałek z nowej płyty, który został przez nas zagrany na żywo. Zagraliśmy go na naszym premierowym koncercie w Atenach ostatniego maja, ale potem, kawałek był nieobecny w secie przez sześć gigów, ponieważ nie mieliśmy tyle czasu ile potrzebowaliśmy, przez co musieliśmy skracać kawałki. Jakie są wasze główne cele przy tworzeniu muzyki? Robienie prostego, chwytliwego (dla nas) thrash metalu. Lubimy ostre riffy, bujające partie do moshu, nośne, skandowane refreny i partie przed refrenami, które mają na celu dawkować napięcie aż do punktu kulminacyjnego. Każdy utwór powinien być wyjątkowo dobry i zabójczy. Myślę, że podrasowaliśmy to na "The Human Project", a rzecz o której mowa, pojawiła się już na naszym poprzednim krążku czyli "The Brutal State". Jeśli mowa o tekstach, w centrum zainteresowania są różnorakie teorie spiskowe, a każdy utwór jest komunikatem dla ludzi,

Grecka scena thrash metalu jest na bardzo wysokim poziomie, mógłbyś powiedzieć, co wywarło na to wpływ? Byliśmy o to wielokrotnie pytani i myślę, odpowiedź nie jest taka prosta. Jak wiadomo, heavy metal przechodził przez bardzo różne fazy, rozwijał się itd. Od pięciu lat (jak nie lepiej) pożądanymi gatunkami muzycznymi w Grecji są: heavy rock/stoner i thrash metal. Jeśli mowa o thrashu, warto nadmienić, że jest na wysokim poziomie, ponieważ Grecja jest jednym z krajów, które zapoczątkowały modę na klasyczną odmianę tej muzyki, począwszy od 2000 roku dzięki tak zajebistym kapelom jak Mentally Defiled, Suicidal Angels, Released Anger, Crucifier, Mortal Threat. Uwaga skupiła się właśnie na tych zespołach, a ich fani zaczęli tworzyć swoje, które również niszczyły, co dzieje się zresztą po dziś dzień, dzięki kolejnym, młodym muzykom. Wiesz, to jest jak niekończący się cykl, który nigdy się nie zatrzyma, czego, z całego serca, pragnę, ponieważ tego nam potrzeba. Inną aspektem jest społeczne zamieszanie w Grecji, które (jak wiadomo) tyczy się pierdolonego kryzysu, trwającego już sześć lat. Thrash jest muzyką buntu i krytyki, więc widzę jak wpływa on na wielu młodych ludzi. Jak przebiega wasza współpraca z MDD? Markus i jego wytwórnia są wobec nas naprawdę świetni. Wyprodukowali "The Brutal State", pomogli dołączyć nam do trasy koncertowej Conquering Europe… Koleś był oddany już od pierwszego dnia współpracy, widać, że wierzy w nasz zespół. Wiesz, bycie w wielkiej wytwórni nie oznacza jeszcze, że wszystko jest super, ponieważ takowe mają od trzydziestu do pięćdziesięciu zespołów, więc możesz być ich ostatnim priorytetem. Małe, niezależne labele z małym katalogiem zespołów są o wiele bardziej chętne by właśnie ciebie ujrzeć na pierwszym miejscu. To twój zespół może być priorytetem. To robi właśnie Markus, za co ogromne podziękowania. Jest naszym niemieckim bratem. Jak czuliście się razem podczas nagrywania ostatniej płyty? Ambicja, gniew, komfort, ból i głód. Wiesz, manifest uczuć. Ja czułem się nieco inaczej, bo był to mój pierwszy raz przy nagrywaniu pełnoprawnej płyty z Exarsis. Zmieniliśmy nieco partie wokali dodając więcej piania w wysokich rejestrach. Staliśmy się bardziej wszechstronni. To spory skok dla tożsamości Exarsis. Co oznacza jak czujemy się w tej chwili. A czujemy, że zrobiliśmy zajebisty thrash metalowy album, którego słuchasz i z miejsca wiesz, że to Exarsis. Jesteśmy z tego dumni. Powiedzielibyście coś o swoich zainteresowaniach? Jesteśmy zainteresowani robieniem dobrego thrashu, czegoś co w stu procentach oddziałuje na Exarsis. Jesteśmy zainteresowani doprowadzaniem publiczności na naszych koncertach do szaleństwa, moshu i zajebistego spędzenia czasu. Jesteśmy zainteresowani pisaniem o ogólnoświatowych spiskach, nowym porzą-

Foto: Exarsis

54

EXARSIS


dku świata, a także zachęcaniem do samodzielnego, szerokiego myślenia. W życiu prywatnym jesteśmy po prostu zwykłymi, dwudziestoletnimi (dobra, część zespołu jest starsza, śmiech) metalowcami. Jednak zespół traktujemy bardzo poważnie, nie widzimy w nim jednego ze swoich hobby. Gdzie nagrywaliście ostatni album? W miejscu naszych prób, D Studios w Atenach. Było to najrozsądniejsze posunięcie, ponieważ żyjemy w tym mieście, a przy okazji mamy bardzo blisko do Mike'a. Słuchał pewnych greckich zespołów, które nagrywał, więc wiedzieliśmy, że musimy nawiązać współpracę. Nie znaczy to oczywiście, że nie satysfakcjonowała nas praca z Grindhouse, gdzie chłopaki wyprodukowali "The Brutal State". W Atenach znajdziesz sporo wytwórni, w których nagrać można przyzwoity, heavy metalowy, album, a tak się składa, że D Studios jest jednym z tych najbardziej polecanych. Dlaczego przenieśliście się z Kiato do Aten? Cóż, dwóch członków oryginalnego składu zespołu (George - bębny i Chris - bass - przyp. red.) przeniosło się do Aten w celach edukacji oraz poważnych działań w związku z Exarsis. Z reguły, zespół urządzał próby i grał pierwsze koncerty w Kiato. Śmieszna sprawa, ponieważ tej soboty (25-iąty lipca) gramy w Kiato z pustynno-rockowym zespołem 1000Mods. Oba zespoły pochodzą stąd, a znane są obecnie na terenie całej Grecji, grając ogólnoeuropejskie trasy koncertowe, więc, w pewnym sensie, historia zatoczy koło. George nie gra już w zespole, a Chris wrócił do Kiato, ale przyjeżdża do Aten na koncerty oraz próby. Mike Karpathiou wyprodukował nowy album. Czy pozytywnie oceniacie waszą współpracę? Mike stał się szóstym członkiem zespołu. Ufamy mu w każdym celu. Miał wkład w powstanie utworów, tekstów i zachęcił mnie do spróbowania zmiany wokaliz, jednej z najbardziej charakterystycznych rzeczy na ostatnim krążku Exarsis. Naciskał, abyśmy dawali z siebie sto i jeden procent. Wyobraź sobie, że Achilles (perkusista - przyp. red.) musiał nagrać partie perkusji dwa razy. Po pierwszym razie Mike nie był zadowolony, więc zaprowadził go do pokoju nagrań i rozpisał partie perkusji od nowa! W sumie, Mike okazał się człowiekiem dnia, gdy Manna Recordings z Florydy podesłali nam słaby mix i pliki do masteringu nowego albumu. Nasza współpraca z tym studiem nagraniowym była niezbyt satysfakcjonująca, nie chcieliśmy nagrywać "The Human Project" w ten sposób. Mike usiadł i zmiskował oraz zmasterował album w kilka dni, dzięki czemu jest dostępny już od maja. Nie muszę chyba mówić, że spisał się znacznie lepiej od gościa z Manny (lepiej, żeby został anonimowy…) za dużo mniejszą ilość kasy. To doprawdy niespotykane, aby współpracować z tak dobrym typem jak Mike. Byliście w Polsce z okazji "Conquering The Europe Tour". Jak wspominacie ten koncert? Bez owijania w bawełnę - to był jeden z naszych najlepszych koncertów! Tłum zaczął szaleć już przy intro. Nigdy nie zapomnę moshpitów i ekstazy grania dla takich maniaków, nawet jeśli zaledwie garstka znała wcześniej naszą twórczość. Naprawdę, świetnie to wspominamy. Po koncercie spotkałem się z wieloma ludźmi, z niektórymi mam kontakt po dziś dzień. Oczywiście wśród nich jest Vlad, lokalna legenda w tych rejonach. Facet ma nasze pierwsze demo na CD! Nakręcił nawet video, na którym wykonujemy pierwsze dwa kawałki z setu ("Surveillance Society" i "Toxic Terror"). Powinniśmy wrócić tu tak szybko jak tylko się da! Wy zasługujecie na dziki szał podczas gigu Exarsis!

Gdański Repulsor w ostatnim czasie wyrósł na jednego z moich osobistych faworytów jeśli chodzi o polską scenę thrashową. Ich ostatni jak dotąd materiał to EPka "Trapped in a Nightmare" wydana już w 2013 roku. Niestety z powodu nieustannych problemów ze składem, na debiutancki album przyjdzie nam jeszcze poczekać. Mam nadzieję, że szybko sobie ze wszystkim poradzą, bo z rozmowy wynika, że materiał może być zabójczy. Poza tym widać, że ci goście mają łby na karku i trzeźwe spojrzenie na wiele spraw, co tylko może im w przyszłości pomóc. Zapraszam do przeczytania rozmowy z Filipem (bas/wokal) oraz Michałem (perkusja).

Nie zamierzamy powielać niczyich schematów HMP: Zaczniemy typowo czyli od pytania o początki zespołu. Kto wpadł na pomysł założenia Repulsor i co był do tego największym impulsem? Filip: Osobą odpowiedzialną za powołanie zespołu do życia jestem ja. Zmotywował mnie do tego fakt, że w czasie, gdy postanowiliśmy zacząć grać, w Polsce zespołów, które odnosiły się swoją muzyką do klimatu starej szkoły thrash metalu było bardzo niewiele. Było za to sporo bandów grających thrash na nową modłę, co wydawało mi się oksymoronem.

Graliście wcześniej w jakichś innych kapelach? Filip: Nie. W przypadku każdego z nas jest to pierwszy zespół. By jednak być w pełni szczerym, muszę dodać, że nasz nowy gitarzysta, Mateusz, grał wcześniej w zespole Agresor, znanym również jako Mechanix, który rozpadł się na początku tego roku. Waszym pierwszym znakiem życia było demo zatytułowane nomen omen "Death is the Beginning". Co dziś z perspektywy kilku lat sądzicie na temat tego materiału? Michał: Było to nagranie zrealizowane po niespełna roku naszej działalności, kiedy jeszcze nie mieliśmy do końca zdefiniowanej drogi naszej twórczości. Z perspektywy czasu traktujemy to wydawnictwo bardziej jako ciekawostkę niż pełnokrwisty materiał i ma on dla nas znaczenie raczej sentymentalne i wspominkowe. Kolejnym i ostatnim do tej pory waszym nagraniem jest EPka "Trapped in a Nightmare", która wzbudziła niemałe zainteresowanie. Większość recenzji, w tym moja, są zdecydowanie pochlebne. Zdarzyły się jakieś niemiłe opinie? Filip: Nic takiego nie zarejestrowaliśmy. Nawet jeśli ktoś wskazuje jakieś błędy, czy niedociągnięcia z naszej strony, to i tak na koniec zawsze przyznaje, że muzyka z "Trapped in a Nightmare" jest solidna. W istocie, "Trapped in a Nightmare" zostało przyjęte bardzo ciepło, zarówno w kraju, jak i poza jego granicami, z czego niezmiernie się cieszymy. Czemu przez wasz zespół przewinęło się tylu gitarzystów? Dlaczego żaden nie może zagrzać miejsca na dłużej? Filip: Tak naprawdę żaden z naszych dotychczasowych gitarzystów nie siedział stricte w klimatach muzycznych, w których osadzona jest nasza muzyka. Wyjątek może stanowić Łukasz, którego preferencje muzyczne z czasem zwróciły się jednak ku metalowi progresywnemu. Biorąc pod uwagę wspomniany fakt, ciężko było nawiązać z każdym z gitarzystów jakąś bardziej owocną współpracę, i prędzej czy później nasze ścieżki musiały się rozejść.

Jak obecnie wygląda wasza sytuacja personalna? Macie już pełen skład czy dalej szukacie odpowied niego wioślarza? Filip: Wiem, że stały, zgrany skład jest jednym z warunków, by osiągnąć sukces, niestety ciężko nam znaleźć odpowiednich ludzi, by taki finalnie uformować. W lutym do zespołu dołączył Mateusz, obecnie grający rytmiczne ścieżki gitarowe. Wciąż szukamy kogoś, kto grałby linię gitary prowadzącej, więc jeśli ten wywiad czyta osoba, która czuje się na siłach, i byłaby zainteresowana współpracą - prosimy o kontakt. Domyślam się, że problemy ze składem są jednym z głównych powodów długiego oczekiwania na wasz kolejny materiał. Macie już skomponowane jakieś nowe numery? Filip: Tak, istotnie, przez problemy o których mówisz wydanie debiutanckiej płyty przeciąga, się w czasie. Mimo wszystko, nagramy ją i wydamy, nawet jeśli nie będziemy mieć stałego składu. Mamy skomponowaną dużą część materiału. Wczoraj na próbie ogrywaliśmy nowy numer, który trwa prawie 9 minut. W rękawie mamy jeszcze kilka takich asów. Czy nowe utwory będą utrzymane w tym samym stylu, czy też może zamierzacie wprowadzić jakieś zmiany? Filip: Nie chcemy stać w miejscu. Część z nowych utworów będzie szybsza, bardziej agresywna i cięższa. Część będzie wolniejsza, ale kompozycyjnie bardziej złożona. Teksty będą bezlitośnie szczere. Ten materiał będzie bardziej ekstremalny i bardziej dojrzały. Sadus, Slayer, Autopsy - to dobry trop. Tylko, że nie zamierzamy powielać niczyich schematów. Czego możemy od was oczekiwać w najbliższej przyszłości? Kolejnej epki czy może już wreszcie debiu tanckiego długograja? Filip: Zdecydowanie LP. Wejdziemy do studia, by zarejestrować ślady mniej więcej pod koniec najbliższej zimy. Kiedy mix i mastering tych utworów będzie skończony - tego nie możemy powiedzieć, wszystko zależy od funduszy. Optymistyczna wersja jest taka, że album ujrzy światło dzienne pod koniec przyszłego roku. W międzyczasie na pewno wypuścimy do sieci jakiś kawałek jako promo i zapowiedź nadchodzącej płyty. Jak dzielicie między siebie obowiązki związane z komponowaniem muzyki, tekstami itd.? Filip: Obecnie jestem jedyną osobą, która komponuje utwory i pisze teksty. Ścieżki perkusyjne układa Michał, a linie gitarowe Mateusz. W przypadku "Trapped in a Nightmare", wliczając w to kawałki dodatkowe, skomponowałem pięć utworów, pozostałe cztery napisał

Ostatnie słowo należy do was. Dzięki ogromne za wywiad i zainteresowanie Exarsis. Naprawdę to doceniamy. Ostatni osiągneliśy nowy poziom w karierze, dzięki czemu gramy przed potężnym Judas Priest na największym rockowym festiwalu w Grecji. To było coś, co nie prześwitywało nam nawet w najśmielszych marzeniach. Pracujemy nad nową trasą w 2016 i zrobimy wszystko, by pojawić się w Polsce. Kochacie i żyjecie dla heavy metalu. Uwielbiamy niektóre z polskich kapel jak Kat, Turbo, Behemoth, Vader i Blaze of Perdition. Dzięki raz jeszcze. Łukasz Brzozowski

Foto: Repulsor

REPULSOR

55


Łukasz. Wszystkie teksty są mojego autorstwa.

Kto jest autorem zajebistej okładki zdobiącej "Trapped in a Nightmare"? Michał: Autorem okładki jest Mario Lopez, artysta pochodzący z Gwatemali, któremu nie obce są thrashowe klimaty i sprawdza się w nich doskonale. W recenzji napisałem, że najwięcej u was słychać amerykańskich tuzów takich jak Exodus, Slayer czy Overkill. Czy faktycznie są to wasze największe inspiracje? Michał: Inspiracji jest dużo, zawierają się w nich również wspomniane wyżej bandy, ale nie ograniczamy się do słuchania tylko jednego gatunku, nie tylko w obrębie ciężkiego grania. Muzykę dzielimy na dobrą i złą, plan jest taki, że następna płyta będzie wynikiem naszych muzycznych doświadczeń nie tylko z zakresu thrash metalu. Filip: Zgadza się, jeśli chodzi o wspomniany album, szykujemy kilka niespodzianek. Jesteśmy dość otwarci na różne gatunki muzyki, oraz różne muzyczne style, co na tym krążku znajdzie swoje odzwierciedlenie. Riff z numeru "R.M.D.H." kojarzy mi się z Testament i z Katem z okresu "Bastard". Co powiecie na taką opinie? Jest w tym coś czy to tylko moje omamy? Filip: Wow, przez to pytanie uświadomiłem sobie, że ten kawałek powstał już prawie pięć lat temu. Ale ten czas goni naprzód! Numer "R.M.D.H." skomponował Łukasz, nie jestem do końca pewien, co mu wtedy najczęściej wydobywało się z głośników, ale wydaje mi się, że był to album "Eternal Nightmare" grupy Vio-Lence, oraz oczywiście Testament, którego jest wielkim fanem. Te zespoły mogły mieć więc wpływ na proces powstawania wspomnianego przez ciebie kawałka. Możecie powiedzieć coś więcej na temat tekstów? Jakie tematy w nich poruszacie? Traktujecie je poważnie czy raczej mają być tylko uzupełnieniem muzy ki? Filip: Jeśli chodzi o teksty z "Trapped in a Nightmare", jest tam mały misz masz, niemniej jednak wciąż osadzony w realiach większości metalowych liryków. Część odnosi się do tego, z czym jestem emocjonalnie związany, co mnie denerwuje, lub co potępiam, część nawiązuje do tego, co mnie w jakiś sposób interesuje. Przykładowo, tekst utworu "Killing Instinct" odnosi się do misterium morderstwa. Mechanizmu, który popycha ludzi do zabijania innych. Tekst do "To the Coven" odnosi się do dawno zapomnianych zwyczajów i praktyk, które powszechnie utożsamiane są z kultywowaniem zła. Tekst "Stained Heritage" podkreśla, że wszystko co osiągnęła ludzka cywilizacja, choć imponujące, jest okupione ludzką krwią i cierpieniem. Jeśli chodzi o teksty utworów dodatkowych, odnoszą się one do śmierci, obłędu i wszechobecnego zła, jakie współcześnie nas otacza. Unaoczniają one, że świat nie jest tak kolorowy, jak może się niektórym wydawać. Jak doszło do podpisania kontraktu z Thrashing Madness? Leszek sam się z wami skontaktował czy też to Wy wykonaliście ten pierwszy krok? Michał: Wysłaliśmy do Leszka EPkę z propozycją wydania. Zgodził się i od tego momentu wszystko poszło już na tyle sprawnie, że w Halloween mogliśmy cieszyć się z pełnoprawnego, przyzwoicie wydanego albumu. Jak wam pasuje ta współpraca? Jesteście jak dotąd zadowoleni? Jakie plany Wiążecie z tym labelem? Michał: Jak już wspomniałem krążek jest wydany na naprawdę dobrym poziomie i nie ukrywamy, że z tego faktu jesteśmy bardzo zadowoleni. Również sam kontakt z Leszkiem jest sprawny i szybki, myślę, że przy dobrych wiatrach można kontynuować tę współpracę w przyszłości. Zmieniliście ostatnio logo i muszę przyznać, że to nowe rozpierdala. Totalny oldschool i barbarzyństwo. Skąd taki pomysł? Filip: Dzięki! Nowe logo jest rozwinięciem pomysłu logówki znanej z okładki naszego demo. Już wtedy chodziło nam po głowie coś w podobnym stylu, ale nie znaliśmy odpowiedniej osoby, która zajęłaby się projektem. Nasze nowe utwory mają nieco inną stylistykę, niż te znane z "Trapped in a Nightmare". Nowe logo lepiej ją oddaje. Poza tym nie jest ono tak bardzo typowe, jak większość logówek współczesnych, thrash metalowych bandów. Jest brudne, surowe i garażowe, czuć w nim ducha starej szkoły. To właśnie o to chodzi. O klimat i atmosferę. To bardzo ważny czynnik we wszelkiego rodzaju działalności artystycznej. Wiele współczesnych zespołów o tym zapomina, my jednak planujemy jeszcze więcej zabiegów, by oddać tego ducha muzyki. Nowe logo może przypominać nieco logówki takich zespołów jak Rigor Mortis czy Viking, oraz budzić skojarzenia z filmami takimi jak Conan Barbarzyńca czy Beastmaster. O to chodziło. Tak naprawdę, obok agresji i wście-

56

REPULSOR

kłości takich kapel jak wczesny Sadus, Slaughter czy Repulsion zawsze ceniłem sobie przemyślaną, złożoną, heavy metalową kompozycję i melodię, jaka brzmi na nagraniach przykładowo Manilla Road czy Cirith Ungol, a komiksy z cyklu Heavy Metal zawsze przeglądam z wypiekami na twarzy. Ta logówka do tego wszystkiego nawiązuje.

Jak wygląda u was częstotliwość grania na żywo? Macie za sobą jakieś spektakularne występy? Filip: Podczas pierwszych lat naszej działalności graliśmy koncerty co dwa-trzy tygodnie. Obecnie jest tego znacznie mniej. Powodów jest kilka. Ostatnio mieliśmy nieustabilizowaną sytuację ze składem. Poza tym, nie jesteśmy już licealistami i nie mamy tak dużo wolnego czasu jak kiedyś. Nie zależy nam już też koniecznie, żeby grać co chwilę jakieś drobne koncerty w małych pubach, wiecznie z tymi samymi kapelami (bo w Trójmieście niestety nie ma zbyt wielu sensownych zespołów, z którymi można zagrać). Bardziej zależy nam, by grać może i rzadziej, ale za to konkretne koncerty, poza trójmiastem, lub u siebie, ale z jakimiś ciekawymi bandami z kraju i zagranicy. Co do spektakularnych występów… Możemy się pochwalić, że w marcu tego roku wystąpiliśmy jako support w ramach festiwalu Dock Metal w klubie B90 w Gdańsku. Tego wieczora headlinerami były zespoły Overkill oraz Sanctuary. To było coś! Występ przed - do tej pory - najliczniejszą publicznością, która dopisała, mimo, że graliśmy wraz z otwarciem bram do klubu. Trema i stres przed występem, a po już tylko epicka impreza. Oprócz tego mieliśmy też okazje wystąpić jako support zespołu Kat & Roman Kostrzewski. Mieliście jakieś propozycje spoza naszych granic? Filip: Żadnych konkretnych. Sami wyszliśmy z kilkoma propozycjami, jeśli chodzi o tegoroczny sezon letnich festiwali, niestety, stamtąd, skąd otrzymaliśmy odzew wynikło, że spóźniliśmy się na nabór kapel. Może w przyszłym roku uda się gdzieś zagrać. Naszym marzeniem wciąż pozostaje europejska trasa koncertowa, która być może dojdzie do skutku, gdy wydamy planowane LP. Macie zaplanowane jakieś gigi na najbliższą przyszłość? Gdzie będzie was można zobaczyć? Filip: Nie mamy. Będziemy dalej próbowali wkręcać się na support przed duże zespoły, co robimy i teraz, niestety rzadko się udaje. Fajnie by było też zagrać w tych miastach w kraju, w których do tej pory nie zawitaliśmy, np. Warszawie, Krakowie czy Wrocławiu. Mimo wszystko, wciąż zdecydowaną większość naszej uwagi pochłania intensywna praca nad LP. No i jeszcze na koniec muszę się was zapytać o wasze zdanie na temat polskiej sceny thrashowej. Co o niej sądzicie, czy macie swoich faworytów, co was wkurwia itd.? Filip: Thrashowa scena w Polsce… Ujmijmy to tak. Większość niej (z całym szacunkiem dla starych wyjadaczy) stanowią młodzi, sezonowi słuchacze, którzy po dwóch latach kończą swoją zabawę z tą muzyką. Ich mentalność, zachowanie, oraz poziom żartu, które są wszechobecne np. w Internecie - na portalach społecznościowych itp. nie rzadko są po prostu żenujące. Nie mają żadnej idei, nie czują ducha tej muzyki, nie kupują płyt i nie wspierają zespołów, tylko pajacują. Cała muzyka przez to cierpi, gdyż przez ich debilizm może być zakwalifikowana jako dziecinna czy głupia. Na szczęście wciąż są takie albumy jak "Urm the Mad", "Spectrum of Death" czy "Mind Wars", które w mgnieniu oka odeprą ten zarzut. Właśnie to denerwuje mnie najbardziej, jeśli chodzi o polski thrash. Idąc dalej - jest ciężko, jeśli chodzi o nawiązanie współpracy między zespołami. To nie jest Bay Area, gdzie wiele kapel wzajemnie się wspierało. Ponadto, w Polsce mało się dzieje, nie ma festiwali takich jak za granicą, zarówno tych dużych jak i małych, a gdy gra jakiś duży zespół, ciężko wbić się na support. Lokalne, małe koncerty zazwyczaj nie gwarantują nawet zwrotu kosztów podróży. To wszystko bardzo utrudnia promocję muzyki. Mimo wszystko, znajdują się maniacy, którym nie straszne te warunki. "Only the strong can survive" - jak krzyczał Jon Mikl Thor. Wskazałbym tu zespoły takie jak Terrordome, Fortress, Rusted Brain czy Raging Death. Słyszałem też, że Szczeciński Headbanger, po paru latach zmagań, w końcu wchodzi do studia nagrać debiutancki album. Jestem ciekaw finalnego efektu. Ok, to już wszystko z mojej strony. Chcecie jeszcze coś dodać od siebie? Filip i Michał: Dziękujemy za możliwość wypowiedzenia się, oraz pozdrawiamy wszystkich czytelników HMP! Maciej Osipiak

HMP: Zacznijmy od klasycznego pytania o początki zespołu. Kto był założycielem? Skąd pomysł powołania do życia Raging Death? Igor Faliński: Ja założyłem Raging Death. Było to w 2010 roku, do pomysłu szybko dołączył Mateusz Więch, który wtedy grał na basie. Szukaliśmy perkmana, ale bezskutecznie, więc nie miał on wyboru i musiał nauczyć się grać na perce. Po tej roszadzie do składu dołączył Kotwa i ruszyliśmy do przodu. Zespół powstał, bo chciałem grać oldschoolowy metal, gdy w okolicy panowała moda na metalcore, stonery i samozwańczy rock/metal Od początku słychać u was inspiracje przede wszys tkim niemieckim speed/thrash metalem. Jakie zespoły uważacie za największe i które miały na was największy wpływ? Igor Faliński: Jeżeli o niemiecki thrash chodzi to jak dla mnie Wielka Trójca, Deathrow, Tankard, Assassin, Necronomicon, Exumer, Violent Force, Vendetta, Paradox, Pyracanda, czy Living Death. Michał Kotwicki: Miały na nas wspływ przede wszystkim kapele jak Kreator, Destruction, Deathrow, Assassin, Necronomicon, Paradox czy Angel Dust. Osobiście dodałbym Tankard i Exumer. A co sądzicie o obecnej formie germańskich legend? Która z nich trzyma najwyższy poziom i dlaczego podobnie jak ja uważacie, że jest to Sodom (śmiech)? Michał Kotwicki: Myślę, że zgodzę się z Tobą. Sodom trzyma swój poziom i nie miał takich większych wtop. Tankard też się dobrze trzyma. Osobiście nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć jak się mają legendy niemieckiego speed metalu - S.D.I. oraz Iron Angel. Obie kapele wróciły do grania i są chętne na koncerty, również w Polsce. Mam nadzieję, że znajdzie się ktoś, kto ma zaplecze i doświadczenie w organizowaniu koncertów i ściągnie ich do nas. W 2011 i 2012 roku wydaliście dwa dema "Killing Feast" i "Pestilent Waste". Ja słyszałem tylko to drugie, a jak Wy dzisiaj oceniacie te materiały? Igor Faliński: Myślę, że było ok biorąc pod uwagę, że były realizowane minimalnym budżetem, przy braku doświadczenia, sprzętu i umiejętności. Michał Kotwicki: Szczerze mówiąc, są tragiczne. Zrobione za szybko, na szybko, po łebkach. Ale każdy z nas chciał koniecznie coś nagrać. Za dużo było w tym emocji, a za mało obiektywnego patrzenia z boku. Ale to chyba typowe dla osób w naszym wieku. Potem nastąpiły dwie zmiany w składzie. Czemu z zespołu odeszli Mateusz i Tomek? Michał Kotwicki: Przez zmianę ich upodobań muzycznych. Mateusz teraz robi bity dla raperów, a Tomek gra death metal. Skąd wzięliście ich następców? Jak wpasowali się w Raging Death? Michał Kotwicki: Dave sam do nas zadzwonił. Znamy go już kupę lat, tylko nikt z nas nie wiedział, że gra na garach. Byliśmy w głębokim szoku, gdy zobaczyliśmy jak gra. Dawid za perkusją to szajbus. Z Piotrkiem było podobnie, tylko nie znaliśmy go tak dobrze. A dokładniej widziałem go przedtem dwa razy. Do tego jest od nas młodszy. Byłem na początku sceptyczny, ale udowodnił swoją wartość. Poświęcił się dla kapeli i zrobił ogromne postępy w graniu. Muszę przyznać, że słychać poprawę zarówno w solówkach jak i w dynamice garów, co chyba dobrze świadczy o nowych nabytkach? Michał Kotwicki: Jak najbardziej. Dawid i Piotrek dali zespołowi kolejnego kopa i zmienili nasze brzmienie. Dawid ma mnóstwo pomysłów, a Piotrek rozwija się jak mało kto. Mogę zapewnić, że solówki na kolejnym albumie będą jeszcze szybsze i jeszcze lepsze niż te na obecnym. Czemu aż trzy lata trzeba było czekać na wasz debiut? Igor Faliński: W 2013 starym składem planowaliśmy wydać EP. Zaczęliśmy nagrania, gary były zrobione, gitar z pewnych przyczyn nie nagraliśmy. Potem posypał się skład, trochę czasu zajęło zgranie się i ogranie matexu. Nagrania rozpoczęliśmy bodajże w maju 2014 roku, ale gdy materiał był gotowy, przyszły problemy z wydawcami. W jaki sposób tworzycie swoje numery? Macie jakiegoś głównego kompozytora czy może pracujecie nad wszystkim wspólnie? Igor Faliński: Tworzę wszystko sam, potem na próbie


Oldskulowo jak najbardziej się da Raging Death to kolejny "młody i obiecujący" band na polskiej scenie thrashowej. Pochodzący z Żor kwartet w tym roku wydał swojego debiutanckiego długograja nakładem włoskiej Punishment 18. Nie jest to może rewolucyjny materiał, który przewróci do góry nogami muzyczny światek, ale surowy i oldskulowy thrash w ich wykonaniu ma swój urok i na pewno znajdzie swoich zwolenników. Wydaje mi się, że jest to wystarczający powód, by zadać chłopakom kilka pytań dotyczących ich historii, nowej płyty oraz planów na przyszłość. Na moje pytania odpowiadali Igor (git/wokal) oraz Michał (bas). każdy doda coś od siebie i wałek gotowy. Na drugą płytę piszemy materiał w nieco innym systemie. Płytka ma całkiem fajne surowe brzmienie, zdecy dowanie lepsze od "Pestilent Waste", jednak to chyba w dalszym ciągu nie jest to o co wam chodzi? Michał Kotwicki: Pierwszy raz byliśmy w prawdziwym studio i nie za bardzo wiedzieliśmy co i jak. Nadal szukamy swojego brzmienia. Wiemy czego chcemy, ma być oldskulowo jak najbardziej się da. Tylko teraz trzeba znaleźć odpowiedni sprzęt i ludzi, którzy nam pomogą zdobyć naszego "graala". Mam wrażenie, że wokal jest trochę za cicho i cza sem ginie pod resztą instrumentów. Czy o taki efekt wam chodziło a może się ze mną nie zgadzacie? Igor Faliński: Osobiście nie mam większych zastrzeżeń do mixu wokali, na moim sprzęcie brzmi dobrze (śmiech).

do czasu premiery nas nie znało, więc mogliśmy sobie pozwolić na taki krok. Z resztą, większość kapeli robi re-recording kawałków z dem gdy wydają debiut, a nawet drugą, czy trzecią płytę, więc to posunięcie nie powinno szczególnie dziwić - moim zdaniem. Nowy numer "Back to the Past" jest moim osobistym faworytem, ale jest trochę bardziej melodyjny od reszty. Czy właśnie w tym kierunku zamierzacie pójść w przyszłości? Michał Kotwicki: Tak, może do efekt katowania się power, speed i heavy metalem (śmiech). Jest to wałek najnowszy na debiucie, napisany w 2014 (pozostałe są

certy? Michał Kotwicki: Wydanie i dystrybucja, plus promocja w różnych zinach. A'propos koncertów, jak często do tej pory pojawialiście się na scenie? Macie za sobą jakieś gigi, z których jesteście szczególnie dumni? Igor Faliński: Myślę, że Grabofest w Czechach był takim gigiem i nasz debiutancki koncert w Żorach, tuż po wypuszczeniu pierwszego demo, na który sprzedaliśmy 130 biletów. Michał Kotwicki: Osobiście jestem dumny z koncertu premierowego naszej płyty. Od początku do końca było to moje wykonanie. Chciałem, żeby było to naprawdę wyjątkowe wydarzenie, dlatego koncert odbył się w klubie ze sceną i nagłośnieniem z prawdziwego zdarzenia. Zagrały z nami kapele, które naprawdę lubimy i mamy dobre kontakty (pozdro Fortress i Highlow!). Było wiele innych koncertów, ale ten traktuję bardzo osobiście. Jak byście mieli wybrać sobie swój wymarzony skład na trasę to z kim chcielibyście zagrać? Wybór może być zupełnie nierealny (śmiech). Michał Kotwicki: Jestem człowiekiem dość mocno stąpającym po ziemi, dlatego moje propozycje, to kapele, które mają jeden lub dwa albumy na koncie. Niesamowite wrażenie na mnie robi fiński Ranger. Grają świetny speed metal z ogromną energią. Chętnie zagrałbym również z fińskim Lord Fist lub niemieckim Iron Kobra. Z nierealnych to Black Magic z Norwegii

Miksem zajął się Ced, czyli człowiek orkiestra znany z takich bandów jak Rocka Rollas, Blazon Stone, czy Mortyr. Jak doszło do waszej współpracy i jak ona wyglądała? Michał Kotwicki: Współpraca z Cedem to fajna historia. Na początku 2014 roku napisałem wiadomość do Rocka Rollas na facebooku. Wtedy pytałem o autora okładki albumu Blazon Stone. Ced podał mi namiar i sam zaproponował, że chętnie zajmie się miksami. Ponadto zaoferował naprawdę dobrą cenę. Później pomógł nam z wytwórnią, ale niestety to nie wyszło. Cederick to bardzo cierpliwy facet, wysłuchiwał naszych, nieraz dziwnych, pomysłów. Nie pozwalał nam na robienie głupstw i sam proponował rozwiązania. To heavy metalowy pracoholik. Jestem mu bardzo wdzięczny za współpracę. Pozdro Ced! Co w ogóle sądzicie na temat jego bandów? Który zrobił na was najlepsze wrażenie? Michał Kotwicki: Gość ma nieopisany talent. Uwielbiam Rocka Rollas i Blazon Stone. Mortyr też kopie dupę. Gdzie nagrywaliście ten materiał i ile czasu spędzil iście w studio? Igor Faliński: Materiał nagrywaliśmy w Studio Orion w Wodzisławiu Śląskim. Nagrywki trwały od maja do lipca, ale łącznie spędziliśmy w studio 12 dni. Podoba mi się też obrazek zdobiący wasz CD. Ma fajny, oldschoolowy klimat. Kto jest jego autorem? Igor Faliński: Autorem okładki jest Mario Lopez. Mario w tej chwili to marka i wszystko co wychodzi spod jego ręki to arcydzieło. Wasze teksty są typowo metalowe i raczej omijacie przyziemne sprawy związane z polityką czy problemami społecznymi. Kto jest ich autorem i co go najbardziej inspiruje? Igor Faliński: Ja napisałem teksty. Inspiracje? hmm może jakieś powieść fantasy, filmy, czy historie. Co do tematyki, jeden tekst na debiucie chyba można uznać za polityczno - społeczny. Jest to tekst z "Race of Races", który opowiada o tym jak w przyszłości ludzkość może doprowadzić się do upadku. Na "Raging Death" w większości znajduje się materiał z waszych dem, cztery numery z "Killing Feast" i dwa z "Pestilent Waste", a tylko dwie nowe kom pozycje z czego jedna to krótki instrumental . Czemu zdecydowaliście się na taki krok? Igor Faliński: Te kawałki były na tyle dobre, że zasługiwały sobie na lepszą produkcję, bo na demach, nie były dobrze zagrane. Nie brzmiały tak jak brzmieć powinny, nawet w 50 procent. Poza tym zbyt wiele ludzi

Foto: Raging Death

z 2010 i 2011 + Evil Command z 2012). Myślę, że zdradza stylistkę niektórych utworów, które przygotowujemy na drugą płytę. Kiedy będzie można spodziewać się waszego w pełni premierowego wydawnictwa? Michał Kotwicki: W przyszłym roku. Już jest wstępnie zaklepane studio. Tę płytę wydaliście via Punishment 18, która jest już uznaną marką w thrashowym światku. Jak doszło do współpracy z Włochami? Igor Faliński: Wysłałem im maila z muzą, a za 10 minut mieliśmy na poczcie odpowiedź z kontraktem w załączniku. Michał Kotwicki: Szukanie wytwórni to kolejna historia. Przez prawie rok gromadziłem namiary na wytwórnie z całego świata. Uzbierało się tego ponad 60. Gdy materiał był gotowy to zacząłem rozsyłać maile z promo. Ostatecznie odpowiedziały wytwórnie, których nie miałem na tej liście (śmiech). Początkowo było nami zainteresowane Witches Brew, ale niestety musieli nam odmówić przez, już dość mocno, zawalony kalendarz. Lecz dali nam namiar na Punishment 18. Igor wysłał materiał i sprawa została zamknięta. Czy wasza kooperacja dotyczy tylko samego wydania i dystrybucji krążka, czy też może w grę wchodzą jakieś inne działania promocyjne? Może jakieś kon-

i Terminal. Terminal to projekt Tobiasa Lindqvista, który jest hołdem dla kapel zza żelaznej kurtyny. Teksty są po słoweńsku, a sama muzyka to heavy metal, bardzo Pokolgep-owe granie. Jeszcze muszę się was zapytać o opinię na temat pol skiej sceny. Jakie macie zdanie na ten temat? Kto należy do waszych faworytów? Z kim macie najlepsze kontakty? Michał Kotwicki: To pytanie dla mnie jest trudne. Niestety dla mnie, Polska stoi black i death metalem. Mało gra się klasycznych odmian metalu. Dobre kontakty mamy z krakusami, czyli Terrordome i Fortress. Ponadto stołeczne i okołostołeczne ekipy, czyli Thunderwar, Morthus, Bestiality, Boltcrown czy Incinerator. Nie można zapomnieć o lubelskim Highlow! Czego w takim razie możemy oczekiwać w najbliższym czasie od Raging Death? Jakie najbliższe plany? Michał Kotwicki: Koncerty i tworzenie materiału na kolejną płytę. To już wszystkie pytania z mojej strony, dzięki za wywiad. Igor Faliński i Michał Kotwicki: Dzięki! Maciej Osipiak

RAGING DEATH

57


nas było!), co bije profesjonalizmem na milę i potwierdza, że ten gość zna się na metalu zawodowo.

Nadupcać ile wlezie Trudno w tym kraju o lepszego rozmówcę niż De Kapitzator. Specyficzne poczucie humoru, szczegółowe, ciekawe odpowiedzi, pozytywne podejście do rozmowy. Czegóż więcej może oczekiwać taki nieobyty dziennikarz jak ja? W dodatku, Terrordome wydało świetny, długo wyczekiwany pełnoprawny album (pt. "Machete Justice"), który skopał mnie do takiego stopnia, że po dziś dzień ledwo podnoszę się z ziemi. Miłej lektury, moi drodzy. HMP: Siema! Wasz nowy album rozpieprzył wszystkich i wszystko. Musicie być naprawdę wściekłymi kolesiami. Co jest źródłem olbrzymich pokładów agresji na "Machete Justice"? De Kapitzator: Yo! Uappa nie chodził na siłownię przez ostatnich kilka miesięcy i trochę się w nim nabuzowało, więc jakoś musiał spuścić z pary. Do tego Unia Tarnów słabo stoi ostatnio w lidze, co źle wpłynęło na Mekonga. Paua jest wkurzony z zasady, a mnie denerwują krakowskie korki. Niemniej Terrordome od zawsze było marką, której celem było kopanie po mordzie, i nie robimy muzy, przy której sami nie chcielibyśmy wyskoczyć przez okno. Czym więcej takiej muzy uprawiasz, tym

chyba nie brakuje nikomu ani ręki, ani nogi? (śmiech) Bezpiecznie obstajemy przy sprawdzonym koksie (mimo że kokainowy klocek trochę daje w kość). Jeśli chodzi o działanie krokodyla, to inspiracje zaczerpnęliśmy od mojej byłej, która miała odwagę eksperymentować z ruskimi specyfikami. Sprawa była na tyle poważna, że aż napisaliśmy o tym kawałek. No, i przynajmniej wiadomo, czemu była. Jak pracuje wam się w barwach Defense Records? Defense to, z naszej perspektywy, bardzo rodzinna wytwórnia. Współpracujemy nie od dziś, znamy się nie od dziś - trochę jak łyse konie - i tak to się

Jako jeden ze swoich muzycznych wzorców podajecie kanadyjskich thrashersów z Razor, co słychać zresztą w utworach. Jaki jest wasz ulubiony krążek tego zespołu? O to trzeba już spytać każdego z osobna. Gusta muzyczne w Terrordome różnią się tak bardzo, że nieraz zdarzyło nam się pospinać przy debacie o wyższości jednej płyty/kapeli nad inną, chociaż póki co nikt nie stracił w jej trakcie zębów. Tajemnicą nie będzie, jeśli powiem, że - należało do jednej z inspiracji na ostatniej płycie! Partie wokalne w kawałku tytułowym brzmią trochę jak (zupełnie serio)… thrashowa Maria Pe-szek! Co sądzicie o takim porównaniu? A kto to kurwa jest Maria Peszek? Jak opisałbyś "Machete Justice"? Pytasz o płytę czy kawałek? (śmiech) Jakbym miał to opisać za pomocą jednego słowa, to mój opis brzmiałby: wpierdol. Gdybym miał to opisać za pomocą pięciu słów (jak to w korpo), to opis brzmiałby: wpierdol spuszczany za pomocą muzy. A jakbym miał się rozpisywać, to powiedziałbym, że mi się nie chce, bo jaki album jest, to każdy widzi! Niemniej czekam na pierwszą negatywną recenzję tej płyty, bo póki co nikt nie narzekał (śmiech) Od czego zaczęła się wasza przygoda z thrash metalem? U mnie od jedzenia pizzy (trójkącik jak łono, a jak z rybą zamówisz i zamkniesz oczy, to lepsze niż seks!) i picia piwa. Chłopaki ponoć wcale nie lubią thrashu, np. Paua jest fanem metalcore'a, tylko wstyd grać takie rzeczy, a Uappa to klasyczny hardkorowiec. Mekong jest tak stary, że pamięta jeszcze czasy, kiedy Metalmania była w Jastrzębiu-Zdroju, więc w jego przypadku ciężko to stwierdzić, bo sam nie pamięta. Jest jednak parę płyt i kapel, które są swoistą mantrą dla nas wszystkich - wszyscy zgadzamy się co do Slayera (w szczególności Paua), Mekong jest strasznym fanem Infernäl Mäjesty, Uappa uwielbia S.O.D., a ja lubuję się w "Arise" Sepultury, który ciężko usadzić między thrashem a deathem.

Foto: Terrordome

bardziej to cię napędza i widać to w każdym wydawnictwie po kolei. "Welcome to the Bangbus" to chyba najbardziej czaderski kawałek na płycie, również dzięki świetnym wokalom Don Vito z Soul Collector. Jak wpadliście na pomysł zaproszenia go do tego utworu? "Bangbus" odstaje trochę stylistycznie od reszty, zajeżdżając klasycznym heavy. Bardzo rozrywkowy, jak cała kapela - takie urlopowe wyrażenie tego, co w nas siedzi. Jako bonus dołączyliśmy Exomedley, na którym bardzo chcieliśmy mieć wokale jak najbliższe oryginału i uznaliśmy, że Vito to osoba, która idealnie się w tym sprawdzi. Pozostał aspekt przekonania go do współpracy, ale to akurat nie było zbyt skomplikowane - wyciągnęliśmy materiały kompromitujące naszego Dona i zagroziliśmy ujawnieniem ich na pudelku, co szybko przekonało go o tym, że Terrordome się nie odmawia. Tekst do "Crocodile" to, swego rodzaju, przestroga przed zabójczym narkotykiem o tej nazwie. Mieliście okazję spróbować tego specyfiku? Rozumiem, że nasze twarze nie sprawiają wrażenia najbardziej elokwentnych, ale na pierwszy rzut oka

58

TERRORDOME

kula. Dogadujemy się bez problemów i wspieramy jedni drugich, ale to też wynika ze specyficznej relacji między Terrordome a Defense Records, który często własnoręcznie wspiera nasz człowiek orkiestra Uappa. Defensa zdecydowanie polecamy wszystkim kapelom! Nie znam przypadku, żeby ktoś współpracujący z tą wytwórnią był z tego faktu niezadowolony. Producentem krążka jest Tomasz Zalewski, jak układała się wam współpraca podczas nagrywania? Tomek jest niesamowitym realizatorem i zajebiście się z nim pracuje. Co prawda z początku trochę przeraził się naszym oldskulowym podejściem do robienia płyty, ale koniec końców wyszło tak, że i my jesteśmy zadowoleni, i Tomek nie ma zbyt dużych wyrzutów sumienia, jeśli chodzi o "psucie" materiału (śmiech) Współpraca układała się bardzo dobrze - my udawaliśmy, że nie pijemy, a Zed udawał, że nie widzi. Terrordome to taka ekipa, która nie przejmuje się innymi, ale nią muszą przejmować się wszyscy inni, więc to pytanie trzeba by raczej zadać Tomkowi! Niemniej potrafił on w tym całym hałasie, który uprawiamy, wychwycić najmniejsze potknięcia i fałsze (a trochę tego przy

Czy rok 2015 jest, waszym zdaniem, obfity w dobre albumy? Tak, bo wyszło "Machete Justice" (śmiech) Póki co jesteśmy dopiero za półmetkiem, więc jeszcze trochę czasu zostało i sytuacja może się diametralnie odmienić, zatem nie ma co decydować na dany moment. Nasi przyjaciele z brazylijskiego Chaos Synopsis wypuścili całkiem zajebisty album "Seasons of Red", z którym polecam się zapoznać, na jesieni wychodzi nowy Slayer, który wzbudza dużo emocji (chociaż ja akurat jestem nastawiony do niego sceptycznie), dobra muza wyszła też spod szyldów Dekapited i Psychopath. Osobiście jaram się powrotem Faith No More (którego Mekong po prostu nie znosi - nawiązując do wcześniejszych wypowiedzi nt. różnic w gustach), ale póki co - nie było jakiegoś zajebistego ruchu w tym temacie. Jak prezentuje się obecna kondycja sceny thrash metalowej w Krakowie? Czy oprócz Virgin Snatch, Hellias i was pochodzi stamtąd jakiś bardzo dobry zespół parający się tą odmianą metalu? Hmm... W obecnych czasach thrash nie należy do najbardziej popularnych gatunków i ogólnie nie ma zbyt dużego ruchu na tej scenie. W Krakowie, poza wyżej wymienionymi, mamy jeszcze Whorehouse (klasyka gatunku) i Fortress, które jest dzieckiem mojego poprzednika Toma the Sroma. Połowicznie w Krakowie działa jeszcze Traktor, który jest oblubionym projektem, chociaż ostatnio wpadł jakby w hibernację (plotki jednak głoszą, że szykują coś dużego, więc miejcie się na baczności!). Obecnie, popularność święcą delikatnie inne gatunki metalu (a może już nie-metalu?), nad czym osobiście trochę ubolewam.


Powiedzcie trochę o swoich zainteresowaniach pozamuzycznych. Mekong jest pracoholikiem i interesuje się głównie zarabianiem hajsu, a cała reszta lubi dawać upust swoim thrashowym charakterom, thrashując miasto podczas gry w GTA: Online. Do tego usilnie zabieramy się za jazdę na desce, ale jako że jesteśmy kapelą składającą się z inwalidów, lekarze nam to odradzają i trochę brakuje na to czasu. Pracując na pełen etat i zajmując się taką machiną, jaką jest, ciężko znaleźć naprawdę czas na cokolwiek innego. Maj i czerwiec upłynął nam na pracy i trasie, gdzie trzeba było odpuścić wszystko inne, bo nie było to fizycznie do pogodzenia. Kraków to fajne miejsce do życia? A słyszałeś "Cross Over Cracow"? (śmiech) Jest jeden zasadniczy plus tego miasta - imprezy. Poza tym naprawdę ciężko znaleźć jakieś plusy... I to zdanie potwierdzają rodzimi mieszkańcy Krakowa! Jest to zdecydowanie specyficzne miasto i potrafi dać w kość tak samo mocno, jak urzec. Na całe szczęście, jest tu cała masa ludzi o właśnie takich poglądach, którzy starają się to zmienić, co czyni to wszystko bardziej znośnym. Jakie są wasze dalsze plany? Takie same jak przez ostatnie dziesięć lat - nadupcać ile wlezie. A konkretniej, to na jesieni planujemy wydać większego splita, a początek przyszłego roku chcemy rozpocząć trasą koncertową po Brazylii, która zaplanowana jest na drugą połowę stycznia. Jako że jesteśmy całkiem wyluzowanymi kolesiami i nie lubimy nadmiernych stresów, rok 2016 planujemy zadedykować działalności koncertowej w ramach odpoczynku po "Machete Justice" i wszystkich pracach z tym związanych. No i pisaniu nowego materiału oczywiście. Nie chcemy i nie planujemy ociągać się z następcą. Chcecie coś dodać? Osobiście preferuję robić to, czego nie wolno, czyli dzielić przez zero. Chciałem jednak przypomnieć, że Terrordome oferuje przedstawicielkom płci pięknej zwiedzanie naszego busa w obecności wykwalifikowanego przewodnika, tak że proszę się nie bać i śmiało się odzywać! Dzięki za rozmowę i thrash till deaf! Łukasz Brzozowski

Uderzenie nowej generacji Włosi z HI-GH nie marnują czasu i szybko nagrali następcę debiutanckiego albumu. Jeśli przypadł on komuś do gustu, to "Till Death And After" tym bardziej go zachwyci, ponieważ speed metal HI-GH zdecydowanie zyskał na jakości. O tym jak to się udało opowiada gitarzysta grupy:

HMP: Dobre przyjęcie debiutanckiego albumu "Night Dances" chyba nieźle was nakręciło, skoro w półtora roku zdołaliście przygotować i nagrać kolejną tak dobrą płytę? Marco "Red Eyes": Pewnie że tak! Poruszyli nas wszyscy ludzie, którzy przesłuchali album i pochwalili nas za muzykę. To nas napędza! Bez fanów zespoły są niczym. Nasz drugi album - wydany przez Metal On Metal Records w listopadzie 2014 roku - został stworzony dzięki emocjom i wrażeniom jakie przekazali nam nasi fani. Czujecie się sukcesorami tego najbardziej trady cyjnego metalu z lat 80-tych? Skoro starsi nie mogą tego czynić, bo albo nie istnieją, albo nie są już w stanie nawiązać do dni dawnej chwały, najwyższa pora na młodzież? (śmiech) Myślę że wszystkie młode zespoły heavy metalowe są przyszłością. Powinniśmy podziękować wszystkim bogom heavy, którzy dostarczyli nam muzykę i pomogli nam żyć, ale te lata minęły, a nowe generacje są gotowe by uderzyć. Mam nadzieję, że fani i przemysł muzyczny też będą gotowi. Bez nich zespoły nowej generacji nigdy nie będą żywe. A skąd wzięła się wasza fascynacja starym metalem i punk rockiem? Bo przecież z racji wieku bliżej powinno wam być np. do black czy death metalu? Zaczęliśmy słuchać heavy metalu dzięki klasykom jak The Beatles, Rolling Stones, Kiss, Led Zeppelin, Deep Purple, Black Sabbath, AC/DC, Motörhead, Rainbow, itd. To dzięki nim urośliśmy w siłę. Krok po kroku, nasza wiedza poszerzała się i poznaliśmy więcej gatunków metalu jak speed, black i thrash. Jednak nienawidzimy nowoczesnego pseudo-metalu napędzanego przez forsę... wszystko bez pasji dla tej pięknej rzeczy zwaną muzyką. Teraz black i death, stworzone są na konkurencji: "kto szybszy?", "ten zespół gra w tempie 300 uderzeń na minutę", "są bardziej brutalni"... Oto nasza odpowiedź: walcie się! Muzyka to nie tylko zawody w szybkości! Muzyka to wyrażanie emocji i uczuć! Czytelnicy, prosimy was, nie słuchajcie korporacyjnego pseudo-metalu i doceniajcie prawdziwą muzykę. Pod czyim wpływem sięgnęliście więc po instru -

menty? Sądząc po waszych utworach takie nazwy jak: Motörhead, Slayer, Exciter czy Judas Priest pewnie muszą się tu pojawić? Oczywiście!!! Wszystkie zespoły, które wymieniłeś to nasza esencja inspiracji. Nigdy byśmy nie istnieli bez takich klasyków jak Judas Priest, Motörhead, Tank, Exciter, Iron Maiden, Venom, Running Wild, Mercyful Fate, Kiss, Bathory, wczesny thrash z Bay Area (Metallica, Megadeth, Slayer, Anthrax, Exodus, Testament itp.), Accept, Scorpions, Def Leppard, Blue Öyster Cult, Rush, U.F.O., Van Halen, Krokus, ZZ Top, Angel Witch i wiele innych. Jest chyba wiele prawdy w tym, że prawdziwa i szczera muzyka zawsze pozostanie ponadczasowa i aktualna, nawet gdy pozornie wydaje się anachronicznym przeżytkiem? Największe dzieła ludzkiej historii mogą wyginąć tylko przez ludzkość. Mamy nadzieję, że duch rock 'n' rolla nigdy nie umrze, ale dzisiaj głupota ludzka nie ma granic. Dzisiejsze emocje, uczucia i relacje międzyludzkie są zatrzymane przed ekranem na słowie "rock", które stanowi tylko coś aktualnie popularnego (jak pedały w koszulkach Sex Pistols z najnowszym iPhonem w ręce, którzy dla mody gotowi są "ukraść" rockową pozę...) Mamy nadzieję na lepszą przyszłość dla rock 'n' rolla... Nie unikacie też wpływów klasycznego punk rocka - to pewnie nawiązanie do czasów, gdy NWOBHM i punk miały ogromny wpływ na rodzącą się w Stanach Zjednoczonych scenę thrashową? Tak! Zostaliśmy zainspirowani przez punka '77, gdzie nienawiść do tego zgniłego społeczeństwa stworzyła ruch socjalny! Punk nauczył nas prędkości i pokazywania środkowego palca wszystkim tym bękartom. Lemmy pewnie nie byłby rozczarowany takim "Devil's Fire", bo ten zadziorny numer mógłby przecież spokojnie trafić na którąś z płyt Motörhead? (Śmiech) Bylibyśmy zachwyceni, ale nie myślę że "Devil's Fire" mógłby być kawałkiem Motörhead Jest inspirowany black/thrashem, dlatego słowa są zbyt "satanistyczne" dla Mistrza Lemmy'ego (który dobitnie świadczy o prawdziwej postawie rock

Foto: HI-GH

HI-GH

59


HMP: Istniejecie raptem kilka lat, bo od 2008 roku, tymczasem śmiało można was określić mianem pracoholików - macie na koncie wiele EP i splitów, a do tego dwa albumy - zaprzeczacie więc tezie, że w obecnych czasach fizyczne wydawnictwa są już przeżytkiem? Priestkiller: Dzisiaj ludzie rzadko kupują fizyczne wydania, nie tak jak było dziesięć, dwadzieścia lat temu. Jednak ważne jest, że nasze wydania nie istnieją tylko w cyfrowym formacie. Sporo fanów metalu preferuje jeszcze posiadanie płyty CD albo LP swojej ulubionej kapeli. Dlatego sporo czasu minie, kiedy fizyczne wydania staną się częścią historii.

Foto: HI-GH

'n'rollowca), ale gdyby pewnego dnia Sir Lemmy posłuchałby go, spełniłoby się nasze marzenie. Jednak najwięcej na "Till Death And After" ostrego, siarczystego speed/power metalu - to on wam w duszach gra najbardziej? Wczesny Helloween, Saints Anger, Running Wild, etc. też miały na was wpływ? Oczywiście. Speed metalowe inspiracje jak Running Wild, Motörhead, wczesne Megadeth, Slayer, Exodus, Venom i wczesne Helloween są podstawą naszego speed metalowego brzmienia. Utwór tytułowy czy "Sex Machine" brzmią tak, jakby powstały w latach 80-tych, co pewnie potraktujecie jak komplement, zważywszy na wasze zainteresowania i stylistykę HI-GH? Definitywnie nie, nigdy nie mamy dość! Chcieliśmy napisać coś czysto speed metalowego, więc narodziło się "Till Death And After". Tym razem jednak nie eksperymentowaliście jak na debiucie, zabrakło tak długiej, psychodelicznej wręcz kompozycji jak "Mind's War And Peace" uznaliście, że raz wystarczy? Kiedy Smyley, nasz pierwszy perkusista, był w zespole, kończyliśmy nasze koncerty małym fragmentem z "Mind's War And Peace". Pamiętamy żywą reakcję i spory przepływ energii w naszą ze strony publiczności. A jak będzie z coverem Hastighed "German Metal Attack", będziecie grać go na żywo? Nie, nigdy nie zagramy tego na żywo. To hołd dla największego włoskiego black/thrashowego zespołu, który kiedykolwiek zaistniał! (śmiech) (Śmiech). Dlaczego postanowiliście odświeżyć właśnie ten utwór? Jak dla mnie brzmi on jako zapowiedź tego, co po rozpadzie Hastighed zacząłeś tworzyć z kolegami w HI-GH? Odświeżyliśmy go, bo chcieliśmy odświeżyć stare wspomnienia... Kiedy Hastighed byli na topie, naprawdę kopali tyłki i byli największym undergroundowym zespołem w Rzymie. Mamy mnóstwo dobrych wspomnień z tamtego czasu, byliśmy szalonymi nastolatkami, każda chwila była piękna! Nagraliśmy "German Metal Attack", bo słowa były esencją ducha Hastighed oraz dlatego, że chcieliśmy w ten sposób złożyć hołd naszemu drogiemu Smyley'owi (który grał w Hastighed). Brakuje go nam. Mamy nadzieję, że wróci do Włoch tak szybko, jak to możliwe! "Till Death And After" brzmi bardzo klasycznie, tak, jakbyście podeszli do produkcji tego krążka z zamierzoną surowością, nie chcąc zepsuć klimatu tej muzyki zbyt sterylną produkcją? Yeah! Szukaliśmy naprawdę retro dźwięku dla speed metalowego albumu, więc pracowaliśmy nad każdym małym detalem: tłustym dźwiękiem perkusji, odpałem gitarowych wzmacniaczy, hardym

60

HI-GH

basem, używając wiele efektów, analogowego miksowania i masteringu... Wszystko zostało zmiksowane z ideą by stworzyć dźwięk rodem z lat 80tych. Mamy nadzieję, że to słyszycie! Owszem, słyszymy (śmiech). Czyli trochę szkoda, że czasy, kiedy trzeba było wbijać na analo gową taśmę ślady poszczególnych instrumentów, albo muzycy nagrywali wszyscy razem na tzw. "setkę" odeszły już właściwie do lamusa? Analogowa technika nagrywania jest najlepszym sposobem nagrywania muzyki. Co prawda jest to droższy i bardziej złożony proces. Studio musi mieć prawdziwych specjalistów od cięcia i wklejania taśm, z umiejętnościami pracowania nad dynamiką z wykorzystaniem miksera analogowego. Ale rezultaty są lepsze niż podczas nagrywania cyfrowego. Zdecydowanie tak! No cóż, zgłębmy bardziej ten temat... dlaczego nagranie analogowe jest lepsze od cyfrowego? Wynika to z czysto fizycznego powodu: dźwięk to fale, które w systemie analogowym są nie przetwarzane i normalnie rejestrowane na taśmie. Natomiast cyfrowa technika przetwarza dźwięk przez system 0-1 przez co częstotliwości fal są zmieniane, zupełnie pieprząc ich dynamikę. Dlatego jeśli chcesz nagrać dobry album z odpowiednim brzmieniem i emocjami powinieneś poszukać studia z analogową możliwością nagrywania. Coś tu musi być na rzeczy, skoro coraz większą popularnością cieszą się znowu płyty winylowe i kasety. Na taśmy z racji wieku pewnie już się nie załapaliście, a jak jest z analogami? Marzy wam się album HI-GH na takim nośniku? Kiedy mieliśmy jeszcze mleko pod nosem, kasety były wciąż popularne, w przeciwieństwie do płyt winylowych, które już wtedy były "przeterminowane". Teraz wróciły do "złotych lat" i szczerze je kochamy i namiętnie zbieramy. Jesteśmy zatwardziałymi kolekcjonerami. Bardzo chcielibyśmy aby nasz album wyszedł na winylu. Mamy nadzieję, że nasi fani doczekają się tego dnia. A co z dalszymi planami? Wciąż jesteście podziemną kapelą, ale gracie coraz częściej, wydaliście płytę w nieco większej firmie - dalsze sukcesy to tylko kwestia czasu? Chcielibyśmy być wielkim profesjonalnym zespołem, lecz nie jest to dziś łatwe. Przemysł muzyczny jest ogromny i... skorumpowany. Włochy to nie jest najlepszy kraj dla takiej muzyki... może nawet najgorszy. Tak właśnie myślimy, Włochy pod tym względem to najgorszy kraj. Nikogo tu nie obchodzi rock, ani żaden rodzaj sztuki. Nawet nie ma dla nas normalnej pracy, żeby opłacić zespół... Więc zobaczymy! Wojciech Chamryk Tłumaczenie: Marcin Nader, Anna Kozłowska

Oby twe słowa sprawdziły się! W sumie należycie raczej do sceny podziemnej, gdzie płyty czy kasety wciąż są hołubione przez fanów i kolekcjonerów. Poza tym pewnie sami też do nich należycie, tak więc to zapewne wam przede wszystkim zależy na tym, by kolejne pozycje w dyskografii Deadly Mosh wciąż ukazywały się na płytach? Zbieram winyle i kasety, nie jestem wielkim fanem formatu CD, więc mam nadzieję, że nasze wydania będą niedługo dostępne także na winylu. Na pewno nie będą dostępne tylko w wersji cyfrowej. Nie dostajemy dużo pieniędzy ze sprzedaży naszych płyt, bo jak już wspomniałem, coraz mniej ludzi je kupuje. Wolą pobrać album z internetu, bo to łatwiejsze i za darmo. To główny powód umierania przemysłu muzycznego. Nazwa zespołu sugeruje ostry, thrashowy wygar, tymczasem bliżej wam do heavy/speed/thrash metalu - zaczęliście łączyć te wpływy z czasem, czy też nazwa od początku była taka dość myląca? Nigdy nie byliśmy klasycznym thrashmetalowym zespołem, mimo że słuchamy głównie thrashu. To była nasza podstawa, którą rozszerzyliśmy o odmienne inspiracje i gatunki. Kochamy eksperymentować, ale nigdy nie odeszliśmy zbyt daleko od thrashu. Gramy szybką muzykę i uważamy, że ten aspekt jest wystarczający, żeby nasza kapela zasługiwała na nazwę Deadly Mosh, ale zgadzam się, że to miano nie odzwierciedla w pełni naszej muzyki. Pasowałaby lepiej do kapel, które grają retro-thrash, ale nie chcemy być tylko kopią naszych ulubionych zespołów. Zawsze chcieliśmy tworzyć muzykę po naszemu. Nie chcemy zmieniać nazwy, była częścią nas przez osiem lat. Dokonując jej zamiany więcej byśmy stracili niż zyskali. Czyli nie unikacie innych wpływów, ale to thrash jest podstawą, swoistym rdzeniem waszej muzy ki? Dokładnie! Mimo, że thrash to podstawa każdego naszego utworu to, nie musimy się tego kurczowo trzymać. Niektórzy to lubią, inni nie, ale my nadal będziemy pracować w taki sposób jak chcemy. Nie ma niczego złego w naszym eksperymentowaniu. Poza thrashem kochamy również NWOBHM, oldschoolowy death, doom, crossover itd. Nie przyklejamy się do trendów, nie obchodzi nas co jest aktualnie fajne i co wolą słuchacze. Tworzymy muzykę własną, taką którą lubimy i to jest najważniejsze! Potwierdzają to też ostre, bezkompromisowe teksty - wygląda na to, że nie lubicie pomijać milczeniem spraw, które was wkurzają, bądź nie zgadza cie się z nimi? Mamy kawałki z klasycznymi dla metalu tekstami. Taki "Altar Of Pain" jest o czarnej mszy, ale mamy też utwory, które traktują o tematach społecznych, otaczającej nas niesprawiedliwości itd. To ważne dla nas, by mówić to co my chcemy, bo nic na świecie nie jest wystarczająco święte, by tego nie skrytykować. Postawa jest dla mnie najważniejsza, nawet jeżeli ktoś nie akceptuje tego, co mamy do powiedzenia. Walić ich, dla takich ludzi zawsze mam gotowy środkowy palec. Taka ortodoksyjna postawa jest przyjmowana w waszej ojczyźnie ze zrozumieniem, czy też bezkompromisowy przekaz zespołu przysparza wam raczej wrogów niż zwolenników? Ludzie albo nas lubią, albo nie. Fani wolą zespoły, które przyklejają się do jednego gatunku, bo są łatwiejsze w odbiorze. Nasza koncepcja to brak koncepcji, a taka postawa wprawia ludzi w zakłopotanie. Wiemy jak stworzyć prawdziwy thrashowy


Kochamy eksperymentować! Poza eksperymentami Serbowie z Deadly Mosh zdecydowanie preferują jednak ostry speed/thrash, co potwierdzają na swym drugim albumie "United By Pain". Z wokalistą grupy rozmawiamy też jednak o wielu innych sprawach, a jeśli wszyscy muzycy Deadly Mosh podchodzą do grania z równie dużym zaangażowaniem, to kto wie, czy za kilka lat ich nazwa nie będzie znana wszystkim fanom metalu: utwór, ale wiemy też jak zrobić półakustyczny kawałek. To ważne, by zaskakiwać ludzi. Nigdy nie baliśmy się robić rzeczy, których się po nas nie spodziewają. Nie mamy wrogów, tak jak już mówiłem, ludzie albo nas lubią, albo nie. Pewnie nawet te dość melodyjne refreny, jak cho ciażby w "Self Destruction" czy na poły balladowy "On The Fields Of Glory" nie są w stanie zmienić takiego stanu rzeczy? Zawsze na albumie mamy kawałek lub dwa, które różnią się od pozostałych, bowiem chcemy spróbować czegoś nowego, innego niż nasze klasyczne kompozycje. Ale oczywiście osiemdziesiąt procent naszego albumu to thrash. Głównie są to utwory szybkie, z prostym przekazem, czasami z punkowym feelingiem. Zatwardziałym thrasherom zapewne nie przypadnie do gustu taki "On The Fields Of Glory", my chcieliśmy czegoś innego i nie obchodzi nas co inni o tym myślą. Kiedy nie żyjesz ze swojej muzyki, masz swobodę w tworzeniu, nie musisz myśleć o zadowalaniu publiczności, bo ani ty nie żyjesz dla nich, ani oni dla ciebie. Wszystko ma swoje zalety. W nagraniu płyty wspomógł was Branislav Blagojević z Darkshines - dlaczego uznaliście, że warto poprosić go o tę przysługę? Branislav był gościem na naszym albumie, dokładnie w kawałku "On The Fields Of Glory", w którym zagrał wszystkie sola. Jak wspominałem chcieliśmy, żeby ten utwór był inny niż to, co zawsze robiliśmy. Branislav jest świetnym gitarzystą, myślę że dzięki niemu ta kompozycja jest zdecydowanie lepsza. Jesteśmy bardziej niż usatysfakcjonowani z tego jak to wyszło. Nigdy nie graliśmy go na żywo, myślę, że bardziej odpowiednim jest słuchanie go w domu. Na koncertach chcemy po prostu skopać kilka tyłków, więc tam usłyszycie tylko nasze szybkie i głośne utwory. Tytuł "A 1000 Tons Of Metal" budzi z kolei pewne skojarzenia z mającym podobną nazwę festiwalu na statku, ale pewnie przypadek? Ten utwór jest o zrzucaniu bomb na Jugosławię w 1999 roku i twoje skojarzenie z nazwą festiwalu jest zupełnie przypadkowe. Jednak gdybyście mieli szansę tam zagrać, to pewnie nie wahalibyście się ani chwili? (śmiech) Oczywiście, przyjąłbym ofertę (śmiech). Póki co macie już zabukowany występ na Exit Festival w lipcu, obok takich sław jak Motörhead czy Napalm Death. To największa, jak do tej pory, taka impreza w waszej karierze, czy też mieliś cie już okazję grać na tak dużych festiwalach? Graliśmy na festiwalach, ale nigdy obok wielkich bandów. Pewnego razu headlinerem na scenie, na której graliśmy, był Nuclear Assault. Wtedy mieliśmy szansę poznać zespół, który jest w moim top 5. Exit Fest jest jednym z największych festiwali w tej części Europy i jesteśmy zaszczyceni tym, że będziemy jego częścią. To chyba świetna forma promocji dla młodych czy mniej znanych zespołów, zważywszy na to, że publiczność to często nawet kilkadziesiąt tysięcy ludzi? Tak, to zdecydowanie dobra promocja dla zespołu, która mocno pomoże nam w dalszej pracy. Mam nadzieję, że będziemy mieli więcej szans wzięcia udziału w podobnych festiwalach.

Przygotowujecie się jakoś szczególnie do tego występu? Czasu nie dostaniecie pewnie zbyt wiele, tak więc w maksymalnie 45 minut będziecie musieli pokazać się z jak najlepszej strony? Na naszej setliście są głównie nowe kawałki, więc nie będzie niczego z naszego debiutu. Mamy tylko 45 minut i chcemy pokazać publiczności nasze nowości. Nie przygotowaliśmy nic specjalnego, po pro-

cords. Jak doszło do waszej współpracy? Nie było szans na kooperację z jakąś europejską firmą, stąd decyzja o podpisaniu tego właśnie kontraktu? Mieliśmy oferty z Europy, ale propozycja współpraca z EBM była dla nas najlepsza. Szczerze, dzisiaj zespoły nie mają wiele korzyści z wydawców, bo przemysł muzyczny przechodzi przez ciężkie czasy. Każdy chce zarobić jak najwięcej pieniędzy. Chcieliśmy dobrej dystrybucji i szacunku. Dostaliśmy to od EBM Records i jesteśmy z tego zadowoleni. Pamiętam sprzed lat, bo wymieniałem z Jose Louisem Romero czarne płyty, że jest on ogromnym fanem i maniakiem metalu - myślisz, że mogło to mieć wpływ na tę waszą współpracę, na zasadzie: posłuchał Deadly Mosh, oszalał na punkcie waszej kapeli i wydał wam płytę? Jose słuchał Deadly Mosh już kilka lat temu. Wtedy też rozmawialiśmy z nim o wydaniu naszego albumu, jednak zdecydowaliśmy się wydaliśmy wydać debiut przez Miner Recordings. Tym razem wybraliśmy EBM Records i jesteśmy z tego całkowicie zadowoleni. Planujecie kontynuuację tej współpracy, czy też byl to deal na jeden album, dość typowy w obecnej

Foto: Deadly Mosh

stu wejdziemy na scenę i zagramy najlepiej jak potrafimy. Presja przed takimi dużymi występami deprymuje, czy też raczej motywuje jeszcze bardziej? Motywują mnie jeszcze bardziej, choć osobiście, granie przed setką czy przed dziesięcioma tysiącami ludzi jest tym samym. Granie przed setką fanów, nie oznacza, że nie musisz dać z siebie wszystkiego. Oczywiście, zawsze jest fajnie zagrać przed jak największą publicznością. "United By Pain" ukazał się pod koniec ubiegłego roku, więc wciąż promujecie ten album, ale zważywszy na to co powiedziałeś wcześniej pewnie macie już zalążki kolejnego albumu - jakieś pomysły, może nawet już skończone utwory? Mamy kilka nowych kawałków, ale mieliśmy spore zmiany w składnie, z tego powodu nie wiemy, kiedy będziemy nagrywać. Chcemy być pewni, że wszyscy z nas lubią nowe utwory i chcemy dać z siebie wszystko, by najnowszy krążek był jeszcze lepszy niż poprzednie. Myślę, że zrobiliśmy dobrą robotę na EP-ce "Evil In The Night" i albumie "United By Pain", więc teraz będzie trzeba sporo wysiłku włożyć, żeby je przegonić. Tradycyjnie poprzedzą go jakieś krótsze wydawnictwa? Tak szczerze, to nie wiem. Może nagramy EP-kę, żeby się przekonać jak ludzie odbiorą nasze nowe utwory, a potem być może nagramy LP. Wszystko zależy od inspiracji i finansów. Mimo wszystko, nie powinniście czekać długo na nasz następny album.

sytuacji rynku muzycznego? Zobaczymy, ale nie miałbym nic przeciwko kontynuacji współpracy z nimi. Mam nadzieję, że będą mieli użytek z tego wydania, bo byli z nami wyjątkowo fair. Wasze plany to pewnie dalsze, konsekwentne promowanie zespołu i wznoszenie się na coraz wyższy poziom? Czego więc wam życzyć w takiej sytuacji? Kontraktu z Metal Blade? Występu na Wacken czy innym tak liczącym się festiwalu? Prawdopodobnie mi nie uwierzysz, ale nigdy nie marzyłem o byciu gwiazdą rocka i nigdy nie robiło mi różnicy, czy grałem przed setką, czy przed tysiącem ludzi. W obu przypadkach atmosfera bywa świetna. Teraz trudno żyć wyłącznie z muzyki i nie jestem pewien czy chciałbym prowadzić taki tryb życia. Chciałbym wydawać jak najwięcej albumów, by grać wszędzie gdzie tylko możliwe. Nie obchodzi mnie, czy jesteśmy z EBM czy Metal Blade, póki są z nami szczerzy, to nam to pasuje. Duże wytwórnie nie martwią się o muzykę, chcą tylko pieniędzy. Nie ma żadnej ideologii - dla nich istotny jest tylko zysk. Wojciech Chamryk Tłumaczenie: Marcin Nader, Anna Kozłowska

Waszym wydawcą jest meksykańska EBM Re-

DEADLY MOSH

61


w mniejszych dawkach.

Dziesięć lat w służbie siły zła Scena metalowa Ameryki Południowej nie jest zbyt dobrze znana w Polsce czy szerzej w świecie. Regularnie śledzą ją pewnie tylko najwięksi maniacy ekstremalnego, zwykle typowo ppdziemnego grania, a przykład paragwajskiego Evil Force, debiutującego po dziesięciu latach istnienia świetnym CD "Ancient Spores" pokazuje, że warto czasem sprawdzić taki totalnie oldschoolowy thrash/speed: HMP: Macie pewnie powody do zadowolenia, bo tak właściwie na 10-lecie zespołu wydaliście debiutancki album "Ancient Spores"? Evil Force: Tak! Jesteśmy naprawdę zadowoleni z efektów pracy naszego długo oczekiwanego pierwszego albumu i jego dobrego odbioru. Zajęło nam to więcej czasu niż tego oczekiwaliśmy! Tym bardziej pewnie cieszy was fakt, że płyta zbiera bardzo dobre recenzje praktycznie we wszystkich rejonach świata, równie pozytywne są opinie fanów? Oczywiście! Wszyscy fani na świecie okazują swoje wsparcie, to coś, co mocno cenimy, motywuje nas i sprawia, że rośniemy w siłę jako zespół... Pewnie zaczynając grać w roku 2005 nie spodziewal iście się, że sprawy przybiorą aż tak pozytywny obrót, chociaż pewnie myśleliście o nagraniach, sławie, etc., bo to przecież nieodłączne marzenia każde-

Metal i będzie jeszcze tego trochę... Staracie się chyba nawiązywać do dawnych czasów, wykonując klasyczne utwory paragwajskich zespołów na koncertach czy też czasem je nagrywając, jak np. cover Rawhide? Jesteśmy maniakami old-schoolu! Nasz obowiązek to stać na straży klasycznego stylu i nie grać za często coverów. Nagraliśmy ten kawałek na specjalną okazję, na koncert, który miał być trybutem dla paragwajskiego metalu. Działacie w stolicy Asunción, tak więc jest wam nieco łatwiej niż zespołom z prowincji, bo pewnie sytu acja ekonomiczna kraju czy szerzej regionu nie ułatwia działalności młodym niezależnym zespołom? Graliśmy sporo w stolicy od kiedy większość metalowej sceny jest tu skupiona. Potem wyrosła na coś, co nazywamy "Big Asunción". Takie sąsiedztwa jak San Lo-

Jednak album to album, nawet w dzisiejszych czasach, kiedy pojedyncze utwory zaczynają go wypierać - przynajmniej jeśli chodzi o dystrybucję plików. Mając tyle czasu pewnie dopracowaliście go do per fekcji? Żeby nagrać album, ćwiczyliśmy kawałki do upadłego, mocniej niż kiedykolwiek, generalnie próbę mieliśmy co tydzień. Oczywiście tak jak wszyscy mieliśmy pracę, naukę i rodzinę. Kiedy komponowaliśmy, mieliśmy taki proces: gitarzysta przychodzi uzbrojony w riffy, a struktura utworu jest kończona przez perkusistę i basistę. Wokalista jest zawsze odpowiedzialny za słowa i tematykę tekstu. Wśród ośmiu utworów z "Ancient Spores" są zarówno doskonale znane z waszych wcześniejszych wydawnictw, ale też kilka najnowszych, jak np. tytułowy, "Spitting Rage" czy "The Rise Of Enki"? Były ostatnimi z naszych kompozucji, jak zwykle inspirowane starymi speed metalowymi zespołami. "Spitting Rage" jest wyładowaniem gniewu i nienawiści, żeby machać łbem i zapomnieć o codziennych problemach. "The Rise Of Enki" jest jakby trybutem dla heavy metalu oraz sumeryjskiej kultury którą uwielbiamy. Ta ostatnia kompozycja to swoisty ewenement w waszym dorobku, bowiem preferujecie ostry speed/ thrash metal, tymczasem "The Rise Of Enki" to trwający ponad osiem minut instrumental poświę cony bogowi z sumeryjskiej mitologii - skąd pomysł na taki właśnie utwór? Ten kawałek został napisany w celu stworzenia kontrastu z innymi. Tytuł wymyślił gitarzysta, podążający tropem starożytnych opowieści o sumeryjskiej kulturze, o Annuakim i o teorii starożytnych astronautów. Ale w szaleńczych "Unleash The Fury" czy "Headbanger Force" wyrażacie się równie dobrze, więc podążanie śladami nie tylko Iron Maiden, ale też np. Destruction zdaje się korzystnie wpływać na zróżnicowanie waszej muzyki? Myślę, że występuje tu ta dwoistość, bo słuchaliśmy wszystkiego, od hitów lat 70-tych (Deep Purple, Rainbow, Thin Lizzy) do black metalu (Mayhem, Absu, Darkthrone) i to było to, co w siebie wchłonęliśmy przez wszystkie te lata. Na koncertach stawiacie pewnie jednak na ostry, speed metalowy atak, bo tego typu utwory spra-wdzają się w konfrontacji z publicznością najlepiej? Na żywo prędkość i alkohol nas ponoszą, jesteśmy gotowi żeby wypuścić nasz gniew i energię, cel - przenieść je na maniaków na pierwszej linii widowni.

Foto: Evil Force

go młodego człowieka, zaczynającego przygodę z muzyką? (śmiech) Tak. Kiedy byliśmy bardzo młodzi, chociaż w sumie wciąż jesteśmy... (śmiech), robiliśmy próby z przeróżnymi "instrumentami", w tym z akustyczną gitarą... Perkusja była z gratów. (śmiech) Książka była jako werbel, łóżko było jako bęben basowy. Wtedy nie myśleliśmy o pieniądzach czy sławie, które mogliśmy osiągnąć dzięki metalowi. Wszystko dzięki temu, że robiliśmy to, co kochamy - utrzymujemy prawdziwy metal przy życiu! Z perspektywy Europy scena metalowa w Paragwaju nie jest tak znana jak chociażby brazylijska, może więc przy okazji tej rozmowy przybliżysz pokrótce jej historię czy podasz nazwy zespołów, które przed laty zapoczątkowały jej rozwój bądź teraz stanowią o jej sile? Teraz tylko kilka paragwajskich zespołów jest szerzej znanych. Gdzieś w połowie 1985 roku zaczynaliśmy naszą karierę z kilkoma zespołami grającymi heavy i thrash. Przez te lata działało wiele kapel, które nieszczęśliwie nie pozostawiły po sobie niczego albo wręcz zostały zapomniane, a grali świetnie! Paragwajskie bandy, które nas zainspirowały to Rawhide, Otherwise, Overlord, Violent Attack, Kyron, Urban

62

EVIL FORCE

renzo, Luque... Jest tu dość trudno, nasza ekonomia jest bardzo zła i nie jest tu łatwo przetrwać, to ciągła walka. To między innymi dlatego tak długo musieliście wręcz walczyć o wydanie swej debiutanckiej płyty? Tak! To jeden z najważniejszych powodów, z powodu którego z takim trudem nagraliśmy i wydaliśmy album. Gdybyśmy mieli więcej pieniędzy, moglibyśmy wydać więcej nagrań... Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo w tym długim czasie mieliście możliwość szlifowania umiejętności, dopracowywania repertuaru, grania koncertów, no i wasza dyskografia powiększyła się o kilka EP-ek i splitów? To pozytywna strona! Jesteśmy niezmienni, cały czas gramy, trzymamy się undergroundu, walczymy bez przerwy i dzięki temu nasza dyskografia się rozrasta. Takie łączone wydawnictwa to chyba dobra forma promocji dla podziemnych zespołów? To była przyjemność dzielić się naszymi nagraniami z zaprzyjaźnionymi zespołami z Ameryki. Pomogli nam bardzo dzięki starym kawałkom i nowym, wiele ludzi się z nami skontaktowało dzięki tej naszej twórczości

Jednak ten dobry odbiór podczas występów na żywo nie przełożył się na zainteresowanie potencjalnych wydawców, dlatego też musieliście wydać płytę sami, dzięki współpracy własnej Headbanger Force P ro d uc t i on s, E t er na l G l ory i a r g en t y ńs k i ej T ot al Desaster Productions? Nie martwimy się o to, żeby nagrać to co chcemy, bo wypuścimy to z własnej wytwórni (Headbanger Force Productions.) w kolaboracji z naszym przyjacielem z Argentyny. Mamy na celu mieć kontrolę nad dystrybucją, wiedzielibyśmy wtedy gdzie zaszliśmy... Jednak taka sytuacja ma też dobre strony, bo dzięki temu macie kontrolę nad wszystkim, mając przy okazji zapewnioną dystrybucję nie tylko w Paragwaju? Dokładnie taki był pomysł, i nawiązaliśmy sporo dobrych kontaktów w międzynarodowym podziemiu, dzięki czemu mieliśmy szansę wydać album we wszystkich częściach świata. Jeśli to rozwiązanie sprawdzi się w praktyce, to kole jną płytę Evil Force też zamierzacie wydać samodzielnie, czy też jednak będziecie dążyć do podpisania kontraktu z jakąś poważną firmą? Zważywszy na to co gracie, to wydawca z Niemiec byłby tu pewnie wymarzoną opcją - może jeszcze nie Nuclear Blast, ale już np. High Roller Records? To jeszcze nie jest do końca ustalone, naszym marzeniem było zawsze publikowanie naszego materiału w podziemnej wytwórni. Wydać go w takiej wytwórni jak High Roller Records to byłoby coś niesamowitego. Zobaczymy co się stanie, bo mamy już gotowe kawałki na drugi album. Wojciech Chamryk Tłumaczenie: Anna Kozłowska, Marcin Nader


Zaczynali grać tak bardziej dla zabawy, jednak z każdym kolejnym rokiem i następnym materiałem okazywało się, że idzie im to coraz lepiej. Przysiedli więc fałdów, popracowali nad debiutanckim albumem i tak oto "Overdrive" ujrzał światło dzienne. O tej udanej płycie i nie tylko rozmawiamy z perkusistą thrashers z Bawarii:

Nie gramy muzyki aby cokolwiek udowodnić!

HMP: Dlaczego przyjęliście właśnie nazwę Running Death? Mnie skojarzyła się ona od razu z Running Wild i Death, ale jej geneza jest pewnie nieco inna? Jakob Weikmann: To dość trudne pytanie, bo podjęliśmy tę decyzję... będzie jakieś dziewięć lat temu. Myślę, że przedtem przyświecała nam myśl, by nazwa brzmiała bardzo metalowo. Ale mogę ci powiedzieć, że nasza nazwa nie ma nic wspólnego z Running Wild czy Death. (śmiech) Często bywa tak, że zespoły mają najpierw nazwę, wiedzą co chcą grać, ale skład niepełny, a i ci którzy są też nie potrafią za bardzo grać, bądź też ekipa gra od początku próby w pełnym składzie, dobrze się dogaduje i dopiero wtedy myśli o nazwie, etc. A jak było w waszym przypadku? Nasz gitarzysta i wokalista Simon, nasz basista Max, oraz ja zaczęliśmy od coverów Hendrixa i Deep Purple. Ci dwaj dopiero zaczynali się uczyć grać, więc musieli być szybko uczyć się, żeby zacząć koncertować rok później. Miałem lekcje perkusji przez cztery lata przed stworzeniem zespołu, który nazywał się wtedy Desaster Area. Kiedy dołączył do nas w 2009 roku gitarzysta Julian, a także kiedy nasze doświadczenie z grą na instrumentach wzrosło przez wspólną grę w zespole, wreszcie mogliśmy się po jakimś czasie nazwać profesjonalnymi muzykami.

Jest, jest (śmiech). Poza tym wcale bym się nie zdziwił, gdyby z racji ciągłego podnoszenia umiejętności, te wasze nowsze numery były znacznie ciekawsze od tych na przykład z początku istnienia zespołu? (śmiech) Och, masz rację, to nie był taki typowo klasyczny materiał typu Dream Theater. (śmiech) Ale hej, każdy musi w końcu dorosnąć! Ale nie zapomnieliście o swych utworach demo, może kiedyś pojawią się na jakiejś zbierającej je kompilacji? Może kiedyś, jak ktoś będzie chciał tego posłuchać. Ale nie zrozum mnie źle - jestem dumny ze wszystkiego, co dotychczas zrobiliśmy jako zespół. Jak wam się pracowało nad "Overdrive"? Mieliście już jakieś doświadczenie studyjne, ale chyba praca nad pełnometrażowym wydawnictwem rodzi jakieś dodatkowe obciążenia? O dziwo, poszło bardzo gładko, bo wszystkie obciążenia było łatwiej ogarnąć dzięki temu, że poświęcili-

Z takim materiałem jak "Overdrive" pewnie nie macie większego problemu z dotarciem do słuchaczy, tym bardziej, że w waszych słychać echa zarówno niemieckiego, jak i amerykańskiego thrashu? Tak, mamy taką nadzieję! Ale to trudne, bo teraz jest tyle świetnych zespołów. Mieliśmy świetny odbiór albumu, ale myślę że problemem jest to, że większość magazynów woli wciąż powtarzające się i nudne wywiady takich wielkich zespołów jak przykładowo, Metallica... Mają gdzieś robienie wywiadów z nowicjuszami. Następny problem - pieniądze. Mieliśmy do zapłaty sporo pieniędzy za wywiad do gazety w Niemczech. Żeby zagrać na trasie, jedyną bezpieczną drogą jest zagranie na biletowanych koncertach. Mieliśmy sporo ofert, ale to było dla nas za drogo. Za trasę z dziesięcioma koncertami po 100 ludzi na widowni mielibyśmy zapłacić równowartość samochodu! Tymczasem dwóch z nas to studenci, jest to więc niemożliwe. Ale to świetnie, że możemy tu udzielić wywiadu! Może ktoś będzie chciał sprawdzić Running Death do Polski po jego przeczytaniu! Wplatacie w swe utwory sporo melodii, które równoważą te szaleńcze przyspieszenia, perkusyjne kanonady i generalnie ostrą jazdę - nie pomylę się chyba zbytnio zakładając, że pewnie lubicie też stary, dobry tradycyjny heavy metal? Tak, masz absolutną rację. Myślę, że w twoich i naszych uszach, nasza muzyka nie jest tylko niczym zwykły thrash. Między naszą czwórką są spore różnice w guście muzycznym, a kiedy wrzuci się je do jednego ga-

Foto: Punishment 18

To chyba dobra metoda na dotarcie się składu, stworzenie zgranej ekipy, chociaż o ten optymalny line-up trudno, co potwierdzają też liczne roszady w Running Death? Aktualny skład, który grał też w 2009 roku, działa najlepiej. Kocham wszystkich ludzi, którzy dołączyli do nas i opuścili nas przez lata naszej działalności, ale uważam, że Running Death działa fenomenalnie z czterema gośćmi, którzy są tutaj i teraz. Wygląda na to, że po pierwszym demo postanowiliś cie solidniej popracować nad kolejnymi kompozycja mi i przyłożyć się do prób? Tak, to prawda. Jak już wspomniałem, zaczęliśmy traktować zespół na serio kilka lat po naszym powstaniu. To był też czas, żeby spoważnieć ze względu na tworzenie własnych kawałków i dobrych nagrań. Efekty takiego podejścia były od razu widoczne, bo w ciągu półtora roku nagraliście dwie EP-ki, które spot kały się z dobrym przyjęciem ze strony fanów i niezależnych mediów - to wtedy uznaliście, że pora na pier wszy album, tym bardziej, że mieliście już stały skład? Nagraliśmy i wypuściliśmy "Raging Nightmare" w 2009r. i "The Call Of Extinction" w 2011r., a tę wypuściliśmy w roku 2012, ale publika zwróciła na nią uwagę trochę później. Owszem, masz rację, na "Overdrive" pracowaliśmy od 2013r. jako trio. Ale zanim zaczęły się sesje nagraniowe nasz poprzedni basista Max wrócił. Mimo to nie grał na tym albumie, bo miał problemy z czasem. Pierwsze płyty są zwykle interesujące i dopracowane, bowiem praktycznie każdy zespół pracując nad swym debiutem ma do wyboru wiele utworów z pierwszych lat istnienia, może więc wykorzystać naprawdę najlepsze kompozycje. Wy jednak nie poszliście na łatwiznę, bo "Overdrive" to w większości wasze najnowsze utwory, bodajże tylko dwukrotnie sięgnęliście po starsze numery, a płyta jest też udana - czyli można i tak? Tak, oprócz "Pray For Death" i "Raging Nightmare", wszystkie kawałki to nowy materiał i jak dla nas, są najlepsze ze wszystkiego co dotychczas wydaliśmy. To piekielnie dużo roboty, zwłaszcza kiedy ma się krytyczne podejście do swoich kompozycji tak jak my. Mamy nadzieję, że w waszych uszach nasz debiut jest wciąż interesujący. (śmiech)

śmy na to sporo czasu. Byliśmy też naprawdę dobrze przygotowani. Czyli na luzie, bez stresu robiliście swoje? Mieliśmy czas na wszystko, więc... luz! Opcja kontraktu z Punishment 18 Records. Pojawiła się już po zakończeniu sesji czy też już przystępując do nagrań mieliście umowę w kieszeni? Nie, ta opcja przyszła już po ukończeniu albumu. To teraz chyba dość rzadka sytuacja, że wytwórnia podpisuje kontrakt w ciemno, najczęściej woli bazować na pełnym, gotowym do wydania materiale? Tak, myślę że każdy rozumie ludzi z wytwórni z tego powodu. Dla przykładu, zespół wydał świetną EP-kę, ale już nie miał pomysłów na równie dobry album. Jak to mawiają w Niemczech: nie kupuj kota w worku! Pewnie nie posiadaliście się więc ze szczęścia na wieść o tym, że właśnie wam się powiodło, bo nawet mniejsza, niezależna wytwórnia ma znacznie większe możliwości co promocji, dystrybucji, etc.? W przypadku naszej wytwórni Punishment 18, to absolutna racja, no i jesteśmy absolutnie szczęśliwi! Ale istnieje jeszcze trochę wytwórni, które nie robią nic dla zespołu oprócz wyciągania kasy. Więc młodzieży, strzeżcie się!

rnka, powstaje Running Death. I zawiera old-schoolowy heavy metal. To dlatego będzie też wydana winylowa wersja "Overdrive", a w dodatku planujecie też ponoć wersję kasetową? Myślę, że to nie ma nic wspólnego z naszą więzią z heavy metalem. Najważniejszym powodem jest to, że płyty winylowe i kasety są bardzo fajne. Czyli stare czasy wracają, mimo dominacji cyfrowych plików i piractwa w sieci, a wy - przedstawiciele młodego pokolenia - nie macie nic przeciwko temu, by było tak jak dawniej, kiedy to muzyka była na pierwszym planie? Myślę, że to szansa dla każdego zespołu. Żeby usłyszeć kawałek przez YouTube albo Bandcamp - łatwo jest odkryć coś nowego. I gdyby ktoś chciał ściągać, powinien to robić! Również korzystamy z platform, ale jeżeli polubimy jakiś album, to go kupujemy. Myślę, że sporo ludzi tak robi. Może jesteśmy "old-schoolowi", ale każdy z nas chce też poszerzyć fizycznie swoją muzyczną kolekcję. Wojciech Chamryk Tłumaczenie: Anna Kozłowska, Marcin Nader

RUNNING DEATH

63


Thrash i nie tylko Niemcy mają chyba wysokooktanowy thrash we krwi, co potwierdza trzeci album Gumo Maniacs. Niestety, pomimo początkowo niezłej współpracy z wydawcą "Out Of Disorder" później wszystko się posypało i zespół został na przysłowiowym lodzie, z płytą o której nikt nie wie i bez jakiegokolwiek promocyjnego wsparcia. O tym jak taka sytuacja potrafi być frustrująca dla muzyka zdającego sobie sprawę z faktu, że właśnie nagrał najlepszą płytę w karierze opowiada śpiewający gitarzysta Daniel "Gumo" Reiss: HMP: "Out Of Disorder" to wasz trzeci i zarazem najlepszy album - czuliście presję trzeciego wydawnictwa, była to dla was dodatkowa motywacja przy tworzeniu tego materiału? Daniel "Gumo" Reiss: Po pierwsze, dziękuję za komplement! Nie, nie czuliśmy presji, a raczej motywację, żeby stworzyć coś nowego, co jednocześnie brzmi podobnie do naszej wcześniejszej twórczości. Atutem było tu też chyba to, że nie musieliście się spieszyć, nie byliście zobligowani kontraktem do dostarczenia w określonym terminie gotowej płyty, więc tworzyliście na spokojnie, dopracowując poszczególne kompozycje? Tak naprawdę musieliśmy nagrać ponownie niektóre rzeczy z ostatniego roku, ponieważ wytwórnia chciała, abyśmy zrobili to w innym studio. Ale tym razem mieliśmy zaledwie około dziesięciu dni, więc solówki i wokal nie były tak dobre jak to, co nagraliśmy w naszym domowym studio, na spokojnie i bez pośpie-

pochodzi i co było przed nim, aż w końcu sięgniesz do korzeni samego rocka i metalu. Chcę czuć wolność podczas tworzenia muzyki, więc każdy pomysł, który wydaje mi się dobry, jest zawsze użyteczny przy dawaniu pomysłów, nawet jeśli to nie jest metal. Ale też w tzw. międzyczasie weszliście też do studia, by zarejestrować EP-kę "The AntiSinner" z trzema przeróbkami, w tym utworem tytułowym z repertu aru twego poprzedniego zespołu Thargos. Skąd pomysł na takie wydawnictwo i nagranie numerów zespołów punkowych i crossover? Nasza wytwórnia to wszystko spierdoliła i zepsuła nasze harmonogramy, więc postanowiliśmy robić coś innego w międzyczasie, aż do wydania albumu. I ponieważ nie mogliśmy tworzyć nowych utworów aż do wydania albumu, musieliśmy przerobić wcześniej wydane utwory oraz kolejny cover "The Number Of The Beast", co zanudziło mnie na śmierć. Dlatego też postanowiliśmy coverować mniej oklepane utwory. Foto: Gumo Maniacs

słów? Tworzą dzięki temu lepszą sekcję? W muzyce nie brak dowodów na to, że bracia dobrze współpracują w zespole. Na przykład bracia Cavalera z Sepultury albo bracia Young z AC/DC. Tak, uważam, że rodzeństwo zna się bardzo dobrze, również pod względem muzycznym! Rozsyłaliście jakieś demówki przed właściwą sesją nagraniową "Out Of Disorder", czy też najpierw nagraliście ten album i dopiero po tym zaczęliście szukać wydawcy? Najpierw stworzyliśmy demo. Wiecie co skłoniło Golden Core do zainwestowania w wasz zespół i podpisania tego kontraktu? Nie, nie mam pojęcia. Przez trzy lata nie mogłem spać przez to, jak nas traktowali, więc kompletnie nie wiem czego od nas, kurwa, chcą. Podpisaliśmy kontrakt, ponieważ wyglądał dobrze i zapewniał nam bezpieczeństwo, ale niestety nie sprawdził się w praktyce, więc po dziś dzień nie mam pojęcia po co oni go podpisywali. Naprawdę nie wiem. Fakt, że to firma związana z ZYX ma tu pewnie dla was dodatkowe znaczenie, bo dzięki temu odpada problem dystrybucji poza granicami Niemiec? Tak, tak myśleliśmy, ale zjebali to i wiele osób nawet nie wie, że album istnieje. Nowy kontrakt, nowe logo, czy też już wcześniej myśleliście o jego modyfikacji i teraz była dobra okazja przy wydaniu "Out Of Disorder"? Tak, zastanawialiśmy się nad nowym logiem przez lata i w końcu ono powstało. Bardzo mi się podoba! Kiedy słucham tej płyty odnoszę wrażenie, że coraz bardziej do głosu dochodzą tu też wasze inne fascynacje niż thrash czy speed metal, np. coraz bardziej słyszalne są wpływy NWOBHM? Uwielbiam Maiden i Priestów oraz inne rodzaje rocka, takie jak Scorpions. Nie wzbraniam się przed czerpaniem od nich wpływów do mojej muzyki. Ale tak, uważam, że tego rodzaju wpływy stają się coraz mocniejsze, a następny album może być jeszcze bardziej oldschoolowy. Tak mi się wydaje. Ale wciąż będzie ciężki i agresywny, rzecz jasna. W końcu to zespół thrash metalowy. Czyli to nie przypadek, bo na "Psychomanii" też były takie numery, jak "Witchdance" czy "Maniac Metal" w stylu Motörhead - świadomie więc idziecie w tym kierunku, łącząc tradycyjny metal z thrashem? Tak, w zupełności. Dla mnie nie wystarczyło być kolejnym, młodym zespołem grającym thrash metal. Staramy się wyróżnić. Nie wiem, czy nam to wychodzi, ale staramy się. Wydaje mi się, że to już odróżnia nas od tych wszystkich nastoletnich trasherów. Nie żebym ich krytykował, tylko analizuję co widzę. Sporo melodii mamy też w solówkach, brzmiących tak, jakbyście nagrywali je na żywo, szczególnie w tych gitarowych pojedynkach, jak np. w "Echnaton", lubicie też chyba grać unisono? Uwielbiam instrumentalne sekcje w atmosferycznych metalowych utworach, oraz klimatyczne barwy, takie jak w podanym przez ciebie przykładzie. W "Echnaton" dodaliśmy egipski klimat do riffów i solówek.

chu. Dlatego niektóre z utworów pochodzą z naszej przedprodukcji, ponieważ dźwiękowiec nie mógł w dziesięć dni złapać tego, co stworzyliśmy przez rok. Niemożliwe. Tak, uważam, że praca bez pośpiechu i robienie tego porządnie jest bardzo ważna i powinna być praktykowana częściej w dzisiejszej branży muzycznej. Wolicie pracować indywidualnie i później już tylko ogrywać wspólnie gotowe utwory, czy też preferujecie zespołową pracę, metodą prób i błędów? Pierwszym krok następuje kiedy ktoś tworzy utwór, aż jest na tyle dobry, na ile się da, a potem, w drugiej fazie, reszta muzyków ulepsza go za pomocą swoich pomysłów. Więc chyba korzystamy z obydwu metod, zaczynając od jednej osoby, a następnie wdrażając pracę zespołową. Ta metoda ma chyba zdecydowanie więcej uroku, no i jest bliższa korzeniom nie tylko metalu, ale w sumie każdej odmiany rocka? Tak, zawsze uważałem, że jest to sposób na zrozumienie thrash metalu, zwłaszcza kiedy wiesz, skąd on

64

GUMO MANIACS

"The Antisinner" nie jest nawet coverem, ponieważ sam go napisałem w 1999 roku i był wydany na demo Thargos w 2001 roku i debiutanckiej płycie w 2003 roku. Czyli może do wesołków z Anthrax trochę wam brakuje, ale mianem ponuraków też byś was nie określił? (śmiech) Nawet nie wiem. Nigdy nie postrzegałem naszej twórczości jako "śmieszną", ale nie denerwuje mnie fakt, że niektórzy tak je widzą. Na dobrą atmosferę w zespole ma też pewnie wpływ stabilny od kilku lat skład, poza tym Robert i Michael są braćmi, co pewnie też ma związek z tym, że świetnie się dogadują? Myślę, że najważniejsze jest tworzyć razem dobre albumy. Wyniki zawsze nas zadowalają, co sprawia, że łatwo jest dalej współpracować, nawet jeśli nie widujemy się ani nie rozmawiamy często. Więzy rodzinne sprawiają, że jako basista i perku sista rozumieją się jeszcze lepiej, czasem nawet bez

Wasze utwory trwają zwykle niewiele ponad trzy minuty, czasem nawet mniej, jak surowy, szaleńczy "Paranoia", bywają czasem dłuższe w granicach pięciu minut, ale tym razem przekroczyliście chyba wszelkie granice, nagrywając ponad 10-minutowy "Final Courtains". Na następnym albumie znajdzie się utwór o długości prawie dwunastu minut, (śmiech). To dosyć nietypowe dla zespołu thrashowego, żeby napisać coś na kształt "Keeper Of The Seven Keys" i praca nad takimi utworami była nie lada doświadczeniem. Zamarzył się wam taki epicki, thrashowy numer na zakończenie płyty? Tak, myślałem o tym od kiedy byłem nastolatkiem. Chciałem mieć taki jeden utwór na koncie i najwidoczniej nadszedł na to czas. To chyba znacznie większe wyzwanie niż napisanie krótkiego, zwartego numeru? Zajmuje to więcej czasu, ale pojedyncze partie nie różnią się trudnością od innych utworów. Tak bym to


osobiście opisał. Będziecie grać "Final Courtains" na żywo, czy to jed nak zbyt duże wyzwanie i skoncentrujecie się na tych krótszych utworach? Czasem to gramy, tak. To zależy od tego ile czasu mamy na set albo jak duża jest scena. Działa to na większych scenach, takich jak ta, na której graliśmy przed Sepulturą. "Poetry In Black", trafił niedawno na sampler "German Thrash Metal". To pewnie dla was ogrom na satysfakcja widzieć go na jednej płycie obok "Riot Of Violence" Kreator, "Bestial Invasion" Destruction czy "Remember The Fallen" Sodom? Gdyby to się stało kiedy miałem siedemnaście lat, płakałby ze szczęścia. Nawet dziś czuję tę magię jak wtedy, gdy poznałem te wszystkie kapele, które wciągnęły mnie w thrash metal. To świetne uczucie. Ale równie ważny wydaje mi się też aspekt promocyjny tego wydanictwa, bo mamy tu też utwory młodych zespołów takich jak wasz, a także numery grup niegdyś znanych, a teraz wartych przypomnienia młodym fanom, jak Paradox, Violent Force, Vendetta? Totalnie. Są osoby, które nie słyszały o nas wcześniej, a może poznają nas przez ten album. A propos promocji: ruszycie w trasę z jakimś bardziej znanym zespołem, czy też postawicie na serie weekendowych koncertów? Ciężko było nam cokolwiek zaplanować, ponieważ premiera albumu była totalną porażką i najgorszym przykładem braku profesjonalizmu jaki w życiu widziałem, a to wszystko przez naszą wytwórnię. Ale może z następnym albumem uda nam się więcej zorganizować. A poza wydawaniem albumów, tak czy inaczej, od czasu do czasu gramy koncerty. Niedawno graliśmy z Anvil. W Polsce tradycyjne trasy tracą powoli rację bytu, nawet bardzo znane zespoły przestawiają się na kon certy w cyklu piątek - niedziela. W Niemczech też obserwujecie coś takiego, czy też ludzie idą na kon cert niezależnie od tego, czy jest we wtorek czy w piątek? To zależy od zespołu. Metallica zawsze będzie wyprzedana w Niemczech, nawet we wtorek. A mniejsze zespoły grają pełne trasy koncertowe, a inni w weekendy. Ciężko mi stwierdzić. A jak wygląda sytuacja zespołu takiego jak Gumo Maniacs w kontekście większych festiwali - macie szansę zagrać na naprawdę dużych imprezach, czy też jeszcze jesteście zbyt mali dla ich organizatorów? Ponieważ Golden Core zawaliło sprawę, zbyt mało osób wie, że album został już wydany. Na przykład, Rock Hard i Metal Hammer nie dostały nawet kopii albumu, a my musieliśmy wysłać im egzemplarz osobiście, kiedy dowiedzieliśmy się co jest grane. Ale było już za późno. Te czasopisma nie są zainteresowane recenzowaniem i rozmawianiem o albumach sprzed ośmiu miesięcy. Ale bez uwagi wielkich mediów nie jesteśmy wystarczająco interesujący dla organizatorów festiwali. Udałoby się, gdyby ZYX/Golden Core wywiązały się z obietnic sporządzonych w umowie. Czyli wciąż macie przed sobą kolejne cele, które motywują was do jeszcze bardziej wytężonej pracy i popularyzowania zespołu? Cel jest ten sam, co na początku - sworzyć zespół oraz albumy, których fanami sami będziemy. Kto wie, jeśli będziecie to czynić tak dobrze jak dotąd, to może za 15-20 lat kolejną część "German Thrash Metal" otworzy właśnie wasz utwór? Tego wam życzę i dziękuję za rozmowę! Wielkie dzięki za wsparcie! Wojciech Chamryk Tłumaczenie: Oskar Gowin, Anna Kozłowska

GumoManiacs - Priest Of Lucifer / Psychomania / Out Of Disorder 2009 Blower / 2010 Blower / 2014 Golden Core

Ekipa z Bawarii pod wodzą gitarzysty i wokalisty Daniela "Gumo" Reissa gra od siedmiu lat, zaś po nieodzownym dla prawidłowego rozwoju każdej formacji etapie demówkowym zaatakowała w roku 2009 debiutanckim "Priest Of Lucifer". I tak jak Mötley Crüe sławili niegdyś wdzięki płci pięknej w "Girls, Girls, Girls", tak Niemcy mogliby spokojnie nagrać utwór zatytułowany "Thrash, Thrash, Thrash". To właśnie on rajcuje ich w metalu najbardziej i trzeba przyznać, że w tej istnej powodzi nijakich i totalnie wtórnych zespołów GumoManiacs mają w sobie to nieuchwytne, trudne do zdefiniowania "coś". Zgrabnie łączą więc wpływy zarówno amerykańskiej jak i rodzimej szkoły thrashu, dodając do tego spore umiejętności, potencjał kompozytorski, mnóstwo entuzjazmu i energii. Kompozycje są zwykle krótkie (3-4 minuty), zwarte, dynamiczne i surowo brzmiące. Słychać w nich zadziorość wczesnego Slayera czy Destruction ("Hasta La Vista", "Invert The Cross"), mamy kojarzący się z Kreator "Thor" oraz więcej groove w "Logarithm". Momentami nabiera to wszystko intensywności wczesnego death metalu w stylu np. Possessed ("Sons Of Satan") albo bardziej brutalnego, intensywnego thrashu spod znaku Dark Angel ("Ashes To Ashes"). Na wydanym rok później drugim albumie "Psychomania" GumoManiacs dopracoali to i owo, nie rezygnując jednak ze swych sprawdzonych patentów. Jest więc równie ostro jak na "jedynce" ("Circles In Darkness", "Nation Of Evil"), ale pojawia się też więcej melodii, słyszalnych zwłaszcza w gitarowych solówkach, są solowe wejścia basu, jak w "Fallen Angels", a nad thrashowym rdzeniem całości unosi się nekiedy klasycznie heavy metalowy duch, na którym bardzo zyskuje "Witchdance". Tylko ciekawostką, ale fajnie urozmaicającą całość materiału jest finałowy "Maniac Metal", czyli Motörhead podrasowany nieco na thrashową modłę. Trzeci album zespół przygotowywał niemal cztery lata, ale było warto poczekać, bo "Out Of Disorder" to zdecydowanie najlepszy krążek w jego dyskografii. Test trzeciej płyty Niemcy zdali tu z wyróżnieniem, ciekawe, czy przełoży się to na odpowiednią sprzedaż i wzrost popularności Gumo Maniacs. Wciąż łoją ostro, wściekle i bezkompromisowo ("Exhausted Heart", "Paranoia", utwór tytułowy), dbają też jednak o zróżnicowanie poszczególnych kompozycji (miarowy "Poetry In Black" z przyspieszeniami, mroczne zwolnienie w "Echnaton"). Z kolei "John Rambo" to znowu bardziej tradycyjny, archetypowy dla lat 80-tych metal, ale jeszcze dalej muzycy poszli w finałowym, trwajacym ponad 10 minut "Final Courtains". Tu mamy już do czynienia z tzw. wyższą szkołą jazdy i zarazem dowodem na to, że GumoManiacs to już w pełni świadomi i ukształotowani artyści, bo takie numery wychodzą tylko spod palców najlepszych. "Priest Of Lucifer": (4,5); "Psychomania": (5); "Out Of Disorder": (5,5) Wojciech Chamryk

GUMO MANIACS

65


Część naszych utworów została stworzona z partii, które napisaliśmy w domu, a część powstała podczas naszych prób.

Wrestling i wilki, czyli co nieco o Hammerlord Hammerlord to zespół utworzony z inicjatywy z perkusisty Adama Mitchell'a i gitarzysty Ty Scott'a w 2007 roku w Kansas. Wkrótce do zespołu dołączył wokalista Stevie Cruz, gitarzysta J.P. Gaughan i basista Terry Taylor. Mają za sobą trzy albumy, "Hammerlord", "Wolves At War's End" i "We Live" oraz nadciągający kolejny. Mam przyjemność przeprowadzić wywiad z założycielem Hammerlorda, Ty Scott'em. HMP: Dzień Dobry. Hammerlord to band, który jest mało znany w Polsce. Możecie pokrótce przybliżyć sylwetkę zespołu? Ty Scott: Hammerlord gra szybką, metalową muzykę, która jest zbliżona do thrashu niż do czegokolwiek innego. Lubimy ekstremalny styl grania na gitarze i perkusji i staramy się dostarczać muzykę, która jest zarówno ciężka jak i techniczna. Codziennie gramy dużą ilość solówek i ćwiczymy by stawać się coraz lepszymi.

Na "We Live" zamieściliście odświeżoną wersje utworu "Thunderers". Czy w przyszłości będziecie sięgać po inne kawałki z waszej przeszłości? Być może będzie więcej odświeżonych wersji naszych starych wałków z pierwszego albumu w przyszłości możliwe że będą bonusami na płycie. Naprawdę lubimy to brzmienie, które otrzymaliśmy na nowym albumie, chętnie usłyszymy stare utwory w odświeżonym brzmieniu. Musimy teraz wybrać teraz piosenkę, którą odświeżymy. Zapewne będzie to "Dweller On the Treshhold".

Kto wpadł na pomysł aby przemieszać tematykę heavy metalu z brutalnością i dosadnością thrash metalu? Stevie Cruz jest naszym wokalistą i to głównie jego zasługa, że nasze teksty są głównie oparte o temat heavy metalu. Myślę że ten pomysł nasunęły nam takie klasyki thrashu jak "Rattlehead" (Megadeth) i "Whiplash" (Metallica).

A nie chodzi wam po głowie pomysł zagrania jakiegoś covera? Bardzo rzadko gramy covery, powiedziałbym że prawie w ogóle. W końcu mamy pięciu członków w zespole, więc zapewne musielibyśmy zagrać pięć utworów. Osobiście wziąłbym Judas Priest, Adam pewnie Morbid Angel a J.P. scoverowałby Death.

W waszych kompozycjach można sporo odnaleźć in-

Okładki m.in. "Hammerlord" i "Wolves at War's

Dość często koncertujecie, marzy się wam aby grać częściej? Udaje się wam zagrać poza waszym stanem? Graliśmy głównie w Kansas i Missouri, chociaż mieliśmy koncerty także poza naszymi rodzinnymi regionami. Chcemy zagrać poza USA, być może już z setem z naszego nowego albumu. Chętnie zagralibyśmy po drugiej stronie oceanu, jeśli będziemy mieli do tego dobrą okazje. Z której płyty najchętniej gracie wałki na koncer tach? Zazwyczaj chcemy zapełnić set nowymi utworami. Obecnie z tego co gramy na koncertach to w 3/4 nowe utwory i kompozycje z EPki "We Live", wraz z paroma starymi wałkami. Uważam że z każdą płytą stajemy się coraz lepsi.. Supportowaliście Exodus, jak wrażenia po koncercie? Dwukrotnie dzieliliśmy deski sceny z Exodus i jesteśmy wdzięczni im z tego powodu. Były to wspaniałe koncerty z niesamowitą dozą energii. Czułem się niesamowicie. Mam niebywały szacunek do Gary'ego Holt'a. Co sądzicie na temat ich najnowszej płyty "Blood In, Blood Out"? Jesteście fanami ich starej czy tej nowszej twórczości? Dorastałem z albumami "Bonded By Blood" i "Fabulous Disaster", więc ten zespół zawsze miał specjalne miejsce u mnie. Nadal przywołują tamte wspomnienia, a obecnie zachwycam się "Blood in Blood Out", ich nowe utwory są naprawdę zajebiste na żywo. Jestem zadowolony z tego, że Kirk Hammet wreszcie z nim nagrał coś. Ten album ma parę świetnych riffów i solówek. Z jakimi innymi znanymi zespołami udało się wam zagrać? Mieliśmy szczęście grać z zespołami Testament i Danzig, oraz nawet występować na dużych, plenerowych wydarzeniach wraz z Alice Cooper'em, Rob Zombie czy Marylin Manson'em. To było świetne. Co sądzicie na temat kondycji klasycznego metalu w Kansas? Jakie zespoły są warte polecenia? Manilla Road to świetny zespół epic metal'owy z Wichity. Poza tym, nie znam zbyt wielu zespołów, które tworzą coś, co możemy uznać za "klasyczny metal". Natomiast jest tutaj więcej death metalu niż jakiegokolwiek innego podgatunku metalu.

Foto: Hammerlord

spiracji europejskim thrashem, takim jak Coroner, Destruction, Sodom, itd. Czy to oznacza, że bardziej cenicie europejską scenę od amerykańskiej? Każdy z nas zapewne inaczej by odpowiedział na to samo pytanie. Ja osobiście uwielbiam Kreator oraz Destruction i czuję się przez te oba zespoły zainspirowany, chociaż moją pierwszą miłością były zespoły z Zachodniego Wybrzeża (West Coast). Adam swoją grą perkusyjną wchodzi w styl death metal. Łącząc jego szybką, podwójną stopę plus mój styl, gitarzystę wychowanego na amerykańskim thrashu dostajemy dość europejski styl naszego zespołu. Wasze brzmienie jest klarowne, a zarazem mocne i ostre. To wasze naturalne brzmienie, czy też wynik pracy na próbach i w studio? Myślę, że to nasz naturalny dźwięk, jednakże to zajmuje sporo czasu na próbach aby doszlifować swój styl. Nowy album będzie ostrzejszy niż nasze wcześniejsze dokonania. Adam jest fantastycznym perkusistą, wszystko robi za jednym, bądź za dwoma podejściami. Myślę że wypadniemy dobrze na żywo, jak zwykle zresztą! W "Tombstone Piledriver" - utworze z drugiego krążka - wspominacie o zmarłym menedżerze zawodników wrestlingu, Williamie Alvinie Moody (Paul Bearer), możecie opowiedzieć co nieco o nim i o waszym zainteresowaniu tym sportem? Stevie kocha wrestling, sam też lubiłem tą dziedzinę sportu za dzieciaka. Paul Bearer jest prawdopodobnie moją ulubioną postacią w tej dziedzinie, był taki nietuzinkowy!

66

HAMMERLORD

End" zostały zaprojektowane przez Justina Osbourna z Slasher Design, co skłoniło was do wybrania tej osoby do wykonania tychże okładek? Justin jest lokalnym artystą, a my pokochaliśmy jego styl. Wpadł na parę pomysłów - i tak zrodził się ten styl fantasy naszych okładek. Jesteście fanami wilków? Skąd to zainteresowanie tymi zwierzętami i jak ono wpłynęło na waszą twór czość? W zasadzie ciężko mi powiedzieć. Stevie wyszedł z tekstem utworu "Wolves at War's End". Osobiście uważam się za samotnego wilka, ponieważ dużo czasu spędzam sam, ćwicząc na gitarze. Na okładkach dwóch pierwszych albumów są ukazane wilki i kobiety, natomiast na "We Live" jest ręka z mieczem wyrastająca z ziemi. Skąd to odejście od pewnej symboliki przyjętej na początku waszej kariery? No cóż, zdecydowaliśmy się na coś nowego na EP, coś co odbiegało od stylu fantasy. Spisaliśmy się najlepiej jak mogliśmy na tamtą chwilę. I ostatecznie nadal nie wiem czy ten styl pasuje do nas najlepiej, jednak lubię muzykę na tym albumie i sądzę że ten album jest najlepszą rzeczą jaką do tej pory zrobiliśmy. Czym się inspirujecie tworząc waszą muzykę? Kocham wszystko, od thrashu przez muzykę gitarową aż po Bacha. Adam lubi grę perkusyjną Paul'a Bostaph'a i Pete'a Sandoval'a oraz europejski doom i polski death metal. J.P. uwielbia Opeth i viking metal. Między innymi tym się inspirujemy. Gdy piszę partię, to staram się ją pisać, zamiast ją ciągle analizować.

Jak oceniacie scenę tradycyjnego heavy metalu w USA? Nie mam aż takich informacji o tym co się dzieje na tradycyjnej scenie. Jest parę zespołów takich jak wcześniej wspomniane Manilla Road, która podtrzymuje ogień metalu przez dekady, aczkolwiek nie jestem zaznajomiony z ich najnowszymi dokonaniami. Poza tym, wygląda na to, że jesteśmy obecnie w fazie postmodernistycznego metalu, gdzie jest strasznie wiele albumów, które do mnie nie trafiają. Rozpoczęliście pracę nad waszym kolejnym studyjnym albumem. Czego możemy spodziewać się po nim? Czy będzie on w stylu, do którego przyzwyczaiły nas wcześniejsze albumy? Powiedzielibyśmy że będzie szybszy, wolniejszy oraz będzie posiadał więcej utworów o średnim tempie niż poprzednie albumy, (śmiech)... Uważam że będzie ostrzejszy i o wiele bardziej agresywny niż EPka. Jesteśmy dumni z nowych kawałków i nie możemy się doczekać aby je zaprezentować publiczności. Kiedy i kto wyda wasz nowy album? "We Live" wydaliście sami, czy oznacza to, że będziecie promować się na własną rękę? To kto wyda nasz album stoi pod znakiem zapytania. Natomiast płyta powinna się ukazać tego lata. Jak myślicie, macie na tyle silę przebicia, żeby zain teresować sobą jakieś znaczące metalowe wytwórnie i w ten sposób trafić do Europy? Staramy się jak możemy najlepiej, by dotrzeć do Europy. Nasze nowe utwory są dużym krokiem naprzód od strony dźwiękowej, sądzę że są także solidne ze strony kompozycyjnej, mam więc nadzieje że uda nam się rozpowszechnić nasze dzieło! Dziękuje za poświęcony nam czas i proszę o parę słów dla polskich fanów. Przedłużajcie dzieło metalu w Polsce. Wasze zespoły deathmetalowe rządzą! Nie mogę się doczekać kolejnych albumów z Polski. Jacek "Steel Prophecy" Woźniak


ers", "Sick Like Our Crimes" czy "Dweller on the Threshold", gdzie występują dodatkowe wokale. Brzmienie jest lekko przytłumione. Warstwa instrumentalna jest porządna, są ostre nawały perkusji i cięte riffy, mające odpowiednią dozę "groove" ("Lordess"), a czasami nawet swoistą naleciałość starych tuzów, takich jak Coroner, Destruction i Sodom ("Thunderers" czy "Dead City Radio"). Zespół pozwolił sobie także zaimplementować instrumentalny w(y)stęp perkusji w "Fortress" przed "Lordess". Album jest swoistą młócką miażdżącą na swojej drodze wszelkie przeciwności za pomocą ostrych riffów, druzgocącej gry perkusji oraz ryjących się w czerep emocjonalnych solówek gitarowych. Niestety efekt lekko niweczy dość klimatyczny, acz średni i jednostajny głos wokalisty (choć ogólnie pasuje do całości). Jest dobrze, chociaż nie jest to album specjalnie odkrywczy. (4,4) Hammerlord - Hammerlord 2008 Init

Hammerlord jest formacją dość młodą, która do świata muzyki ciężkiej weszła w roku 2008, wydając swój debiut. "Hammerlord" jest swoistym połączeniem stylistyki heavy metalu ("Metalization" chociażby) z dosadnością thrash metalu oraz odchyłami zmierzającymi do black'owego ciężaru (m.in. "Sick Like Our Crimes"). Zaczyna się zagrzewającym do boju riffem i wezwaniem do headbangowania, tak wprowadza nas "Metalization". Zanim album wybrzmi do końca, następuje kolejnych siedem wałków i popis perkusyjny. Chłopaki z Hammerlord wiedzą co chcą tworzyć i dążą do tego konsekwentnie, wplatając niuanse do kolejnych utworów, które komponują. Ma być ostro, ma być thrashowo, ma wzywać do destrukcji. Czasami są także przerwy od szaleńczego pędu w postaci wolniejszych motywów. Gitary brzmią swoistym basem, z ostrością i pewnym szaleństwem w solówkach (chociażby kaczka w "Shut Your Eyes"). Bas jest prawie niezauważalny, jak igła w stogu siania. Perkusja dotrzymuje towarzystwa gitarom. Gitary i wokal wiodą prym w donośności. W barwie głosu wokalisty słyszymy swoistą manierę Angelrippera, tylko że z znacznie ostrzejszą chrypą (m.in. "Thunderers"). W tej kwestii nie będzie znaczących odstępstw od reguły, poza utworami "Thunder-

Hammerlord - Wolves at War's End 2010 Init

"Wolves at War's End" to drugi album studyjny Hammerlorda. Chłopaki na tym albumie tworzą swój własny styl, młócąc ciężkie i ostre wałki na swój sposób. Na albumie jest dziewięć utworów trwających 40 minut. Czas ten jest niczym swoista przerwa na agresywny, zajadły i współczesny thrash, acz odwołujący się do sprawdzonych chwytów, oraz obracający się wokół heavy metalu. "Wolves at War's End" zawiera w sobie riffy w stylu nowszego Sodom i Destruction. Brzmienie wokalisty, w niektórych momentach, też może kojarzyć się z Angelripperem. Z tych nowszych albumów Sodom, np. "Storm The Castle", "Tombstone Piledriver" i "The Anomaly Rue". Stevie Cruz ma swoją manierę, którą można polubić, bądź też znienawidzić. Jednakże wydaje mi się, że pasuje do muzyki, którą tworzy Hammerlord. Instrumentalnie nie można wiele zarzucić kapeli, być może to, że perkusja nazbyt młóci tą stopą w "Tombstone Piledriver". Gitary i wokal są z przodu choć w ich tle ciągle młóci perkusja. Bas ciągle jest w cieniu pozostałych instrumentów. Brzmienie gitar jest mocarne, w solówkach czasami potrafi leciutko ukazać swoją szklistość ("Demon Fever"). Riffy są zagrane z odpowiednią werwą i precyzją, czasami także z manierą zaczerpniętą z groove. Od debiutu

"Wolves at War's End" różni się brzemieniem, które jest wyraźniejsze, z większą dominacją perkusji w trakcie grania solówek (m.in. "Creating Destruction") oraz brakiem kompozycji instrumentalnej. Natomiast podobne są upalone solówki i agresywne riffy oraz maniera wokalu. Moim ulubionym utworem z tej płyty jest "Cloud Spitter". Jednak ogółem wszystkie reprezentują podobny, porządny poziom. "Wolves at War's End" to album ostry niczym kły młodego wilka. Do polecenia wszystkim fanom nowoczesnego, agresywnego thrashu. W moim odczuciu (4,3) Hammerlord - We Live 2013 Self-Released

W 2013 powstaje "We Live", EPka zawierająca cztery świeże utwory i nową wersję kawałka "Thunderers", który znamy z debiutu "Hammerlord". Materiał ten to skondensowana dawka przemocy naszpikowana ostrymi riffami, melodyjnymi, lekko pokręconych solówkami, uzupełniona perkusyjnym młóceniem i lekkim posmakiem basu. Brzmienie gitar jest mięsiste, ma swoisty klimat, który znamy z wcześniejszych płyt. W tytułowym utworze można usłyszeć także m.in. vibrato flażoletów i kaczkę. W "Giant Size Man Thing" usłyszymy emocjonalny motyw. Perkusja nadal młóci, nie biorąc jeńców, a bas nadal działa w oddali. Wokalista śpiewa tak jak na działalność Hammerlorda przystało, ma dość skrzekliwy głos, kojarzący się czasami z black metalem. Nowa wersja "Thunderers" od swojej poprzedniczki z debiutu różni się głównie tym, że jest krótsza. Muzycy zrezygnowali z długiego wstępu, zagrali kawałek dosadniej oraz dodali swoisty motyw, w którym wokalista wypowiada monosylaby, co przypomina mi plemienne wezwanie do walki. EPka jest koncentratem działalności Hammerlorda. Jest to ostry, agresywny materiał. Jeśli ktoś chce mieć przekrój tego, do czego jest zdolna ta amerykańska formacja to powinien przesłuchać "We Live". (4,3) Steel Prophecy


Pär-Olof Persson: Uważam, że to była wspaniała okazja do nagrania i wydania albumu. Jestem dumny z wyniku, dla mnie już to jest dużym sukcesem.

W naszym świecie połączenie Bathory i Blind Guardian jest wysoce prawdopodobne Carnal Agony to młody zespół ze Szwecji, tworzący muzykę z pogranicza thrashu i power metalu. W listopadzie 2014r. wydaje swój debiutancki album "Preludes & Nocturnes", który został poprzedzony trzema demami. Debiut został nagrany wraz ze znanym perkusistą, Uli Kusch'em, który zagrał m.in na albumach Mekong Delta i Holy Moses. Przeczytajmy co chłopaki mają do powiedzenia nam o zespole, wydawcy i o utworach z albumu. HMP: Carnal Agony nie jest zbytnio znany w Polsce, więc zacznijmy od standartowego pytania: jak powstał Carnal Agony? Mathias Wallin: Wydaje mi się, że zaczęliśmy tak jak większość zespołów, tj. grupka przyjaciół, która się spotyka i gra covery. Po jakimś czasie stało się to z deczka nudne, więc zaczęliśmy tworzyć własne riffy, które zaczynały formować się w piosenki. Po kilku zmianach osobowych tak o to jesteśmy na etapie naszego debiutu. Pär-Olof Persson: Kiedy zadzwonił do mnie Mathias z propozycją, że chcą wziąć mnie do zespołu, minęło trochę czasu odkąd ostatni raz grałem na gitarze. Oczywiście byłem zainteresowany i powoli wróciłem do gry. Jak do tej pory jest to świetne doświadczenie i mam nadzieje, że jeszcze dużo przede mną. Czy możecie bliżej scharakteryzować muzykę tworzoną przez wasz zespół? Mathias Wallin: Nasza muzyka jest oparta na mocnej melodii bądź rytmie. Ludziom, którzy nie znają się na

czanie się do jednego, specyficznego gatunku metalu, lecz branie z każdego gatunku, to co jest w nim najlepsze i połączenie tego, aby stworzyć coś lepszego. W naszym świecie połączenie Bathory i Blind Guardian jest wysoce prawdopodobne. Przechodząc do tworzenia warstwy lirycznej, bardzo dużo czytam i mam tendencje do pisania o rzeczach, które w mojej opinii powinny dotrzeć do szerokiego grona. Coś w stylu stworzenia utworów takich jak "Rebellion" i "Rebel's Lament", opartych na poemacie Johna Miltona, "Paradise Lost". Jest to naprawdę dobra historia, idealnie nadawała by się na cały album, jednak nie jestem pewny co do pomysłu stworzenia concept albumu. Mogłoby to być troszkę ograniczające od strony nastrojowej albumu. Roger Andersson: Na mnie wpływ ma muzyka z różnych stylów i gatunków, jednakże korzeniami jestem w szwedzkiej muzyce folkowej. Moje inspiracje realizowane w Carnal Agony poprzez grę na istrumencie to chociażby Slayer, Iron Maiden i The Haunted. Myślę, że mieszając folklor, thrash i heavy metal tworzę Foto: Carnal Agony

muzyce metalowej mówię, że jest to mix Metallica i Iron Maiden, chociaż prawdę mówiąc, jestem bardziej przekonany do innych zespołów, chociażby thrashu takiego jak Testament czy Exodus i do melodii z death metalu z Gothenburga, takiego jak In Flames czy Dark Tranquillity (mówię oczywiście o ich dokonaniach z lat 90-tych). Również wokale oddalają nas od "typowego brzmienia", chociażby ten basowy śpiew Davida zahaczający o growl. Pär-Olof Persson: Powiedziałbym że to mix heavy/power/thrash metalu, połączony z mocnym pierdolnięciem wkurzonego wokalu. Roger Andersson: Carnal Agony może być opisany, jako zespół, który gra muzykę, z którą czuje się dobrze. Część osób może mieć mniemanie, że ta muzyka nie jest w tym samym gatunku, szufladce, co jest spowodowane tym, że słuchamy wielu, różnych zespołów, dlatego nasze utwory brzmią inaczej od innych. Kolejnym powodem są różne wpływy, historie i doświadczenia członków związane z muzyką. Czym się inspirowaliście tworząc muzykę? Mathias Wallin: Słuchamy dużo muzyki metalowej. Naszym celem podczas pisania muzyki nie jest ograni-

68

CARNAL AGONY

swój własny styl gry. Pär-Olof Persson: Kiedy tworzę solówki największy wpływ mają na mnie styl gry Adriana Smith'a i Dave Murray'a. Dorzucam do tego parę odniesień do szwedzkiego folkloru i gotowe, otrzymujemy świetną solówkę. Zapatruje się także na dokonania Johna Petrucciego. Oraz inspiruje się grą Roy Z z solowych albumów Bruce Dickinson'a. Jaki mieliście pomysł na "Preludes and Nocturnes"? Czy wszystko z waszych założeń udało się wam zre alizować? Mathias Wallin: Mieliśmy, a właściwie mamy plan, aby docierać to największej rzeszy ludzi. Ludzie mają prawo do tworzenia swoich własnych opinii o nas, czy jesteśmy świetni bądź wprost przeciwnie, do dupy. Obecnie jest wyzwaniem, to by przebić się swoją własną muzyką przez dziesiątki innych, świetnych aktów, granych codziennie na światowej scenie metalowej. Niestety, nie możemy powiedzieć, że jesteśmy w pełni usatysfakcjonowani z wyników sprzedaży czy odsłuchań, jednakże mamy nadzieje, że będzie lepiej, mając na względzie jakość naszej twórczości. Chcielibyśmy także dać parę występów w celu promocji albumu.

Wasz debiut powstał przy współpracy z Uli Kusch'em, człowiekem odpowiedzialnym m.in za perkusję na albumach Helloween, Gamma Ray a także Holy Moses i Mekong Delta. Jak doszło do tego, że Uli zagrał partie perkusji na waszym albumie? Jak przebiegała owa współpraca? Mathias Wallin: Uli jest prawdziwym profesjonalistą. Nawet jeśli obecnie jest bardziej związany z grą w power metalowych Masterplan i Helloween, to jednak perfekcyjnie zagrał odbiegające od tej stylistyki, mocniejsze i szybsze kawałki. Myślę, że gra tego materiału sprawiła mu radość, od czasów grania w Mekong Delta i Holy Moses. Uważam, że odwalił kawał dobrej roboty na tym albumie. Nie tylko zagrał partie na najwyższym poziomie, ale także podsunął parę dobrych pomysłów na utwory. Uli nie jest tylko świetnym perkusistą, jest także świetny w tworzeniu piosenek. No i także jest dobry do wspólnego picia. Pär-Olof Persson: Krótko mówiąc, był wspaniały. Oprócz wielu pokładów talentu jest także skromny. Zafascynował na także tym, że podczas rozkładania swoich bębnów przykładał wagę także do naszego brzmienia. Naprawdę bardzo inspirującym jest pracować z tak utalentowany muzykiem. Tak poza tym, jak radzicie sobie bez stałego perkusisty? Przed nagraniem "Preludes and Nocturnes" za grę na bębnach odpowidał Roger. Czemu nadal nie bębni na perkusji? Mathias Wallin: Jest ciężko na próbach, jednakże dajemy sobie radę za pomocą ścieżek perkusyjnych z albumu. No i Uli postanowił zagrać z nami parę koncertów, oraz nagrać ścieżki na kolejny album, co mam na uwadze tworząc nowy materiał, tak by w pełni wykorzystywał jego umiejętności. Niestety dalej tęsknie za tymi jam sessions, w których mieliśmy perkusistę podczas prób, był to czas gdzie powstało nowych motywów i pomysłów. No cóż, musimy działać z tym co obecnie mamy, rozszerzając naszą działalność na całą Szwecję i Norwegię. Kiedy zaczynaliśmy to Roger był jedyną osobą która nadawała się na perkusistę, był jedyną osobą, która potrafiła utrzymać stały rytm, (śmiech). Jednakże, Roger jest dobrym muzykiem więc szybko stał się dobrym perkusistą, co zdało na jakiś czas egzamin. Następnie nasz pierwotny basista rozstał się z nami z powodu studiów, to Roger położył pałeczki i przejął bas, od tego czasu jest to jego główny instrument. Co jest świetne, zważając na to, że jest najlepszym muzykiem w zespole, nasza muzyka nabrała nowego wymiaru przez jego instrument, który żyje własnym życiem zamiast tylko naśladować gitary. Pär-Olof Persson: No cóż, perkusja nie jest podstawowym instrumentem Rogera, więc kiedy mieliśmy możliwość współpracy z Uli'm Kusch'em, to był prosty wybór, pozwolić Panu Kusch'owi wznieść ścieżkę perkusyjną na najwyższy poziom. Problem jest taki, że nie mamy stałego perkusisty, zapewne będziemy go musieli rozwiązać poprzez znalezienie nowego członka zespołu na to miejsce. Roger Andersson: Trudno jest grać na próbach i koncertach bez perkusisty, jednak wciąż możemy pisać i tworzyć muzykę. A z naszymi umiejętnościami w zespole potrafimy znaleźć pomysł na perkusję. Obecnie czuje się bardziej wygodnie grając na basie bądź innym instrumencie stricte opartym na melodii. Dla mnie to zbyt dużo pracy, by stać się dobrym perkusistą, więc staramy się znaleźć innego perkusistę. Płytę nagrywaliście w Studio Seven z producentem Ronny Milianowicz. Czy Ronny okazał się pomocny w czasie pracy w studio? Jak przebiegało nagrywanie utworów na płytę? Mathias Wallin: Ronny stał się dla nas niczym kolejny członek zespołu w czasie naszego pobytu w studio. Mieliśmy naprawdę wymagający materiał do nagrania, wątpię żeby to było możliwe bez jego pomocy. Ronny jest bardzo dokładny i profesjonalny, wycisnął z nas ostatnie poty podczas nagrywania. Jest człowiekiem który nie pozwala na jakiekolwiek najdrobniejsze błędy. Miał także mnóstwo wkładu w tworzeniu struktury utworów i harmonii, co pozwoliło naszym utworom zabłysnąć nowym brzmieniem. Nauczyliśmy się od niego masę rzeczy. Mamy nadzieje zrobić kolejny album przy współpracy z nim. Pär-Olof Persson: Pozwolę sobie powiedzieć to co wcześniej przy Uli'm. Ronny był wspaniały. Dał nam masę wskazówek jak dopieścić utwory na albumie. Co więcej, jego chęć pracy jest ponad normę. Jest jak ma-


szyna, która startuje co ranek i działa na pełnych obrotach do późnych godzin wieczornych. Słownikowy przykład profesjonalisty, byliśmy bardzo zadowoleni z tego, że mogliśmy z nim pracować. Okładka debiutu idealnie pasuje do albumu, przepla ta mrok, swoisty pesymizm z tematyką fantasy. Kto zaprojektował okładkę "Preludes and Nocturnes"? Mathias Wallin: Okładka "Preludes and Nocturnes" została zaprojektowana i narysowana przez Elsę Bergström, bardzo utalentowaną artystkę i naszą znajomą. Posłuchała muzyki, przeczytała tekst i wpadła na ten genialny pomysł okładki w dosłownie parę chwil. To jest wspaniałe, że ktoś dostrzegł i docenił jej robotę, mam nadzieje, że zyska więky rozgłos jako artystka. Pär-Olof Persson: Została narysowana przez Elsę Bergström, artystkę, która jest obdarzona niezwykłym talentem. Roger Andersson: Okładka została stworzona przez Elsę Bergström, która jest także genialną tauażystką w Port Royal Tattoo w Szwecji. Zrobiła lwią część grafik Carnal Agony. Na debiucie jest m.in utwór o obozie nad jeziorem Crystal Lake znanym z filmu "Piątek 13-tego", czy na kolejnych albumach będą utwory inspirowane filma mi grozy? Mathias Wallin: "Piątek 13-tego" jest moim ulubionym filmem, jest także idealnym tematem na piosenkę inspirowaną tematyku horroru. Być może więcej będzie takiego materiału, zależy gdzie mnie muzyka poniesie. Bo kto nie kocha krwi i flaków? Powołujecie się na wplywy Howard'a Philip'a Lovecraft'a, które jego dzieło jest waszą ulubioną pozycją i dlaczego? Jak jego twórczość wpłyneła na wasze teksty? Mathias Wallin: Utwór "Secrets Within The Shrine" został oparty na opowiadaniu "Zew Cthulhu", natomiast utwór "Sleep Waker" został oparty na noweli Edgara Allana Poe'go "Prawdziwy opis wypadku z panem Waldemarem". W mojej opinii dzieła obu panów były prawdziwą podstawą nowoczesnego horroru. Poza tym, moją ulubionym dziełem H.P.L było "W Górach Szaleństwa", ponieważ wydaje mi się że jest najbardziej skoncentrowane i oparte na jego wcześniejszych dziełach, oraz jego mitologia została w pełni rozwinięta. A osobom, które po raz pierwszy mają styczność z dziełami H.P.L polecałbym zacząć od "Dagona", by wejść w klimat tego mrocznego świata. Do utworu "Rebellion" powstał teledysk. Dlaczego wybraliście ten utwór do promocji? Mathias Wallin: Wybieraliśmy pomiędzy "Rebellion" i "Night Of The Werewolf", ponieważ to są zapewne najbardziej melodyczne oraz łatwo przyswajalne utwory. "Night Of The Werewolf" raczej by wymagało dużych nakładów finansowych, więc uznaliśmy że "Rebellion" się nada. Jest to utwór pasujący do wideo przedstawiającego jeden dzień z roboty w studio. Jest to dobry punkt wyjścia, jesteśmy zadowoleni z wyniku. Thomas Tjäder, osoba, która robiła materiał wideo wykonała fantastyczną robotę, pokazując nas w lepszym świetle. Pär-Olof Persson: Myślimy, że to chwytliwy numer z wieloma odniesieniami do różnych stylów muzycznych, które lubimy. No i w tym utworze nasz wokalista naprawdę zabłysnął. Roger Andersson: Rozmawialiśmy z Ronny'm na temat teledysków, dał nam parę wskazówek jaki wałek jest najlepszy do okucia go w warstwę wizualną. Carnal Agony lubi zróżnicowanie, a w tej piosence jest tego dużo, od przyjemnego głosu Davida na wstępie oraz na końcu i ten ostrzejszy ton pomiędzy. Mając także to na uwadze wybraliśmy "Rebellion" na teledysk. Także do utworu "The Frozen Throne" zrealizowaliś cie teledysk. Jest on stworzony z fragmentów mate riałów filmowych z gier Warcraft 3 i World of Warcraft. Czy w wolnym czasie gracie w gry komput erowe? Jeśli tak, to w jakie? Mathias Wallin: Tak, to jest kawał dobrej roboty. Nawet warstwa liryczna spaja się z klipami wideo. Wyobrażam sobie jak dużo pracy musiał poświęcić autor by stworzyć ten klip. Z ciekawostek dodam, że to był ostatni utwór jaki napisaliśmy na "Preludes & Nocturnes". Nie miałem pomysłu na warstwę liryczną i motyw przewodni, kiedy grając w nocy z dziewczyną w World Of Warcraft pomyślałem - "to jest świetna historia!". Grałem także w Warcrafta III jak szalony za młodu, więc jestem obcykany z światem tego uniwersum. Nie tak jak Pär-Olof, który gra w Warcrafta III częściej. Nie pamiętam żebym go kiedykolwiek poko-

nał. Obecnie nie gram zbyt często, czasami sobie postrzelam do ludzi w GTA bądź wtopię się w gęsty klimat gier grozy, takich jak Amnezja: Mroczny Obłęd. Pär-Olof Persson: Ja i Mathias graliśmy w Warcrafta III The Frozen Throne jakiś czas temu. Była to naprawdę dobra gra mieszająca strategię czasu rzeczywistego i tematykę fantasy. Ten utwór to hołd dla tej gry oraz jej fabuły. Obecnie nie mam zbyt dużo czasu na gry komputerowe, ale jak mam okazje, to zazwyczaj gram w Warcrafta III. Waszą plytę wydaje Sliptrick Records. Powiedzcie parę słów na temat tej wytwórni. Czy jesteście z tej współpracy? Czy wydacie kolejny album w tej samej wytwórni? Mathias Wallin: Slipstrick jest prężnie rozwijającym się wydawnictwem, które daje nowym artystom w tym gatunku, takim jak my, Broken Oath czy Veonity szansę by dotrzeć do słuchaczy ze swoją muzyką. Jesteśmy szczęśliwi z rozmów, jakie mieliśmy z nimi, oraz z tego co dla nas zrobili, jednak chciałbym zobaczyć jak nasz album jest trochę agresywniej reklamowany sposród innych dzieł. Będziemy z nimi współpracować, choć oczywiście to zależy jakie warunki umowy nam zaoferują. Pär-Olof Persson: Z tym co dotychczas zrobił dla nas Sliptrick byliśmy zadowoleni. Jesteśmy otwarci na dalszą współpracę z tym wydawnictwem. Jak promujecie wasz album? Chyba nie zbyt wiele koncertujecie, macie pomysł jak to zmienić? Mathias Wallin: Staramy się być aktywni w mediach społecznościowych i na naszej stronie by informować fanów o najnowszych wieściach dot. naszego zespołu. Jednak z drugiej strony, marketing należy do wydawcy w mojej opinii. Naprawdę chcielibyśmy wyruszyć w drogę i zagrać na paru festiwalach. Granie na żywo w Carnal Agony jest najlepszym sposobem by się wczuć w zespół. Mamy ograniczone ograniczoną ilość ofert, myślę że jest to obszar naszej współpracy nad którym Sliptrick powinien jeszcze popracować, umawiając nas z agencjami organizującymi koncerty itd. Pär-Olof Persson: Największym problemem jest odległość pomiedzy członkami zespołu, każdy jest z innego rejonu Szwecji. Próby nie są czymś co możemy robić dość często, musimy to wcześniej zaplanować. Staramy się spotykać jak najczęściej, choć nie jest to łatwe, a brak stałego perkusisty pogłebia jeszcze ten problem. Mając to na względzie, nie możemy być zbyt wybredni w szukaniu koncertów. Ale jak dostaniemy dobrą ofertę oczywiście spotkamy się i będziemy ćwiczyć dopóki nie będziemy gotowi. Sliptrick Records skupia kilka fajnych młodych kapel, może warto nawiązać współpracę i wspólnie przyotować jakąś trasę po Europie? Mathias Wallin: Absolutnie - jesteśmy za tym. Wspaniale by było odwiedzić Polskę na takiej trasie, koncertować dla was, szalonych fanów metalów. Mam nadzieje, że Sliptrick wyprawi nas w trasę z paroma bardziej rozpoznawalnymi zespołami, by przyciągnąć większą liczbę osób. Pär-Olof Persson: Pewnie. Tak jak mówiliśmy, jak tylko trafi się dobra okazja będziemy gotowi. Pytanie z innej beczki. Co sądzicie o albumie "The Music of Erich Zann" Mekong Delty oraz co sądzi cie o obecnych dokonaniach Helloween i Mekong Delty? Czy byliście ostatnio na koncercie któregoś z tych zespołów? Mathias Wallin: Uważam że "The Music of Erich Zann" jest najlepszym albumem Mekong Delta. Naprawdę, ten album zasługuje na większą uwagę, niż którą dostał. Dla mnie to album, który raczej oddalił się od dzieł niemieckiego thrashu takich jak Kreator czy Destruction poprzez granie bardziej amerykańskiego brzmienia. Uli zagrał tam świetnie, a inspiracje H.P.L. wcale nie wyszły temu albumowi na złe. Co do nowszych dziel, to jedynie poświęciłem parę chwil nowemu wydawnictwu Helloween. Jest bardzo kompetentnie i dobrze wykonane, jak zawsze zresztą, jednak lekko nijakie i schematyczne w mojej skromnej opinii. Jednak ich formuła tworzenia albumów się sprawdziła i zapewniła im rzeszę fanów, więc jak najbardziej im kibicuje... Co do Mekong Delta. Naprawdę jestem pod wrażeniem ich zdolności tworzenia melodii i tekstów. Jest progresywnie i technicznie, bez poświęcania melodyczności. Coś jak inteligentny thrash, taki jak Coroner, który jest, niestety, kolejnym niedocenionym zespołem. Widziałem Helloween parę razy, lecz w Wacken 2011 był moim ostatnim razem. Dali dobre show, mimo kilku problemów technicznych.

Niestety nie miałem okazji posłuchać Mekong Delta na żywo, powinni występować częściej, być może nawet z nami jako openerem. Pär-Olof Persson: Nie słyszałem jeszcze nowych albumów. Miałem okazje zobaczyć parę razy Helloween na żywo, zawsze było to zajebiste doświadczenie. Jak najbardziej dobrze naoilwiona maszyna. Co możecie powiedzieć o formie skandynawskiej sceny metalowej? Mathias Wallin: Skandynawia zawsze była czołowym frontem na scenie metalowej i myślę, że to się nie zmieniło i się nie zmieni. Myślę, że skandynawska muzyka ludowa, oraz ta melancholia płynąca z życia w zimnym i ciemnym zakątku ziemi jest dobrym fundamentem pod muzykę, chociażby metal czy popularną. Ponadto dużo zespołów, które były na fali w latach dziewięćdziesiątych nadal grają dobry metal, chociaż czasami w odświeżonym stylu. Również bardzo dużo, nowych, dobrych zespołów powstają w każdym zakątku Skandynawii. Nastały czasy, w których dobrze jest być fanem metalu. Pär-Olof Persson: Jak najbardziej żyje i nie brak mu mocy witalnych. Jednak problemem jest to, że część zespołów z głównego, ustawionego nurtu zabiera całą uwagę tym nowszym zespołom ze świeżymi pomysłami i one mają problem z wybiciem się. Jakie albumy wydane po 2010, waszym zdaniem są warte poznania? Mathias Wallin: Oczywiście pytasz o albumy warte poznania poza naszym albumem? Jest ich niesamowicie dużo, oczywiście nie ma szans wymienić wszystkich wartych polecenia, dlatego ograniczę się do kilku. Po pierwsze najnowszy album Behemoth'a "The Satanist", który zdecydowanie definiuje gatunek. Nowoczesny black metal nie wydał dzieł lepszych od tegoż albumu. Następnie pierwsze dwa albumy Battle Beast'a zapewniające masę świetnej zabawy, od początku do końca. Ostatnio bardzo często słuchałem "Iconoclast" stworzonego przez Symphony X. Jak można przebić tak niesamowity album? Zapewne będzie interesującym przeżyciem usłyszeć ich nowy materiał, który ma wyjść już w lecie. A gdybym miał polecić coś mniej znanego to polecam szwedzkie power metalowe Shadowquest i argetyńskie thrashowe No Guerra. Ich album z 2010, "Ahonikenk" jest absolutnie miażdżący. Pär-Olof Persson: Oczywiście "The Satanist". Jestem również pod wrażeniem "Black Moon Rising" Falconer'a, których jest zaskakująco energetyczny i wściekły. Nie mogę się doczekać aby zobaczyć ich w tym roku na Wacken. Roger Andersson: Album o którym myślę w pierwszej kolejności jako warty polecenia to "Exit Wounds" zespołu The Haunted. Poza tym jestem niekwestionowanym fanem metalu z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Kiedy możemy spodziewać się waszej następnej płyty? Czy posiadacie już jakieś utwory przygo towane na kolejny album? Mathias Wallin: To zależy od umowy jaką zaoferuje nam Sliptrick, bądź od propozycji innych wydawnictw. Nie zamierzamy przestać tworzyć muzyki, niezależnie od tego co się stanie - jest ona w naszym krwiobiegu. Mamy już parę riffów i pomysłów przygotowanych, i w zasadzie jak tylko skończę odpowiadać na twoje pytania, to zaraz zabieram się za poważne pisanie utworów. Mamy zamiar przygotować zarys albumu do końca lata i wtedy będziemy w stanie go udoskonalać przez zimę, by następnie go nagrać w następne lato, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem. Pär-Olof Persson: Jesteśmy w fazie tworzenia. Niebawem usłyszycie coś więcej od nas. Na razie nie wiemy kiedy dokładnie wydamy kolejny album. Dziękuje za czas poświęcony nam i proszę o parę słów na koniec dla naszych czytelników. Mathias Wallin: Polsko, drodzy czytelnicy, dziękuję za wasze wsparcie, które okazujecie czytając ten wywiad i słuchając naszej muzyki. Jeśli nie słyszeliście nas jeszcze to kupcie, pobierzcie, bądź streamujcie nasz album i poinformujcie o nim znajomych. Dajcie znać nam co o nas sądzicie. Stay metal! Pär-Olof Persson: Jako fani metalu jesteście najlepsi na świecie, nic więcej nie pozostało do powiedzenia. Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

CARNAL AGONY

69


lat osiemdziesiątych nadal chcemy nagrywać. Chodzi o to, żeby wykorzystać możliwość i żeby od pierwszej do ostatniej piosenki była jakaś spójność, żeby łączyły się ze sobą. Dlatego trzeba się dobrze zastanowić, co wybrać na płytę. Tym razem mieliśmy większe pole do popisu. Przyszedł wreszcie moment, żeby wykorzystać "Battle…" do albumu.

...o tym jak pozostać szalonym przez trzydzieści lat swojej kariery Jeden z tych zespołów, który jest jednym z najsławniejszych w swojej kategorii, który lekkim tchem jest wymieniany wśród najbardziej wpływowych i cenionych. Dał początek europejskiemu power metalowi. Ma na swoim koncie kultowe albumy i od trzydziestu lat trzyma wysoki poziom. W tym roku wydał "My God Given Right", który może nie jest największym osiągnieciem zespołu, ale wciąż pokazuje, że Helloween ma się dobrze. O współczesnych czasach Helloween i przyszłości udało się porozmawiać z liderami grupy czyli Weikathem i Derisem. HMP: Cześć chłopaki! Bardzo się cieszymy, że po raz kolejny możemy was gościć w naszym kraju. Andi Deris: Dzięki! Na samym początku chciałbym wam pogratulować nowego albumu. Brzmi jednocześnie nieco jak stare Helloween, ale nadal staracie się zaskakiwać słuchaczy. Jak to robicie, że wasze albumy są nadal tak świetne? Andi Deris: Nie ma na to żadnej formuły. Dobre jest to, że Weiki komponuje, Markus niespodziewanie kilka lat temu też zaczął. Sascha dołączył do zespołu jakieś dziesięć lat temu, od tamtej pory mamy nowego twórcę w zespole. Ja też piszę. Czyli mamy czterech ludzi, którzy komponują. Automatycznie mamy więcej kawałków, pomysłów na stole. Przy tym albumie było ich jakieś czterdzieści. Jest to więc ogromny luksus. Wybieramy nasze ulubione utwory, robimy to z na-

de", w 2000 roku, musieliśmy stawić czoła okolicznościom. Czuliśmy się w obowiązku jako zespół być mniej zabawni oraz okazywać mniej zadowolenia. W tamtym okresie wszyscy w metalu byli bardzo poważni. Musieliśmy się więc trochę zmienić, żeby nadal odnosić sukcesy. Nie zmienia to faktu, że podstawą jest dobra zabawa, o to chodzi. Dzisiaj mamy to szczęście, że ludzie pozwalają nam być zabawnymi. Pozwalają nam robić rzeczy typu "Happy Happy Helloween", żarty muzyczne oraz bawić się dźwiękami. Jako singiel wybraliście "Battle's Won". To typowy kawałek Helloween. Pokazuje wasz charakter, energię, prawdziwy power metal. Według mnie jest świetny, ale brzmi jak zaginiony kawałek z "Straight Out Of Hell". Co o tym myślicie? Michael Weikath: Wielu ludzi nam to mówi. Wtedy odpowiadam: "Naprawdę?". To trochę zaskakujące. Z

Utwór "Stay Crazy", według mnie, ma w sobie coś z "Live Now!". Czy to nowy numer Helloween, czy może coś odświeżonego? Andi Deris: Prawdę mówiąc, to pewnego rodzaju komunikat, chyba jedyny kawałek celebrujący naszą rocznicę. Ludzie przychodzą do nas i pytają jak świętujemy nasze 30-lecie. Nie ma żadnego świętowania, ani nic w tym rodzaju. Jest jedynie pewne podsumowanie wszystkiego w postaci "Stay Crazy". Takie jest moje zdanie i z tego co wiem, chłopaki twierdzą podobnie. Ten numer sprawia, że chcesz iść dalej. Właściwie to musimy "pozostać szaleni" (stay crazy), jeżeli dalej chcemy wykonywać tę robotę. Nie chodzi jednak o to, żeby ktoś z nas oszalał. Jeżeli podoba ci się to, co zrobiłeś przez ostatnich dwadzieścia, czy trzydzieści lat, po prostu pozostań sobą. Mnie osobiście nasza muzyka bardzo się podoba i właśnie to chcę robić dalej. Musimy więc pozostać tak samo szaleni, jak jesteśmy teraz. Moi przyjaciele ze szkoły są już dziadkami, kompletnie się w tym zatracili. Nie mają się na czym skupiać, nie pozostały im już żadne marzenia. To straszne! Wygląda to tak, jakby oddali swoje życie, bo nie mają już do czego dążyć. Jeżeli masz marzenia, nawet jeżeli nie udaje ci się ich zrealizować, ale przynajmniej masz marzenia, idziesz dalej, jesteś dzięki temu szczęśliwy. Konfucjusz powiedział, że nie chodzi o cel, chodzi o sposób w jaki go realizujesz (It's the way, it's not the goal). Jest w tym wiele prawdy. Dopóki masz coś, co sprawia, że jesteś "szalony", bądź szalony. Dobrze jest mieć jakąś pasję w życiu, coś, do czego dążymy. Z nowego albumu bardzo lubię kompozycję "Lost in America". Chyba mój ulubiony kawałek z tej płyty. Brzmi trochę podobnie do "Future World", jednego z waszych najbardziej znanych numerów. Andi Deris: To przyszło całkiem naturalnie, kiedy pisałem ten numer. Komponuję na podstawie gotowego tekstu. A to, co jest tematem tego tekstu, zdarzyło się naprawdę. Byliśmy jej świadkami w Ameryce Południowej. Zamknięto lotnisko na jakieś siedemnaście godzin, bo zaczął się pokaz lotniczy. Kiedy w końcu trafiliśmy do naszego samolotu, po dwóch i pół godzinie kapitan poinformował pasażerów: "Panie i Panowie, obawiam się, że wszystkie wskaźniki przestały działać. Nie wiemy na jakiej dokładnie wysokości lecimy. Nie wiemy gdzie dokładnie jesteśmy. Zagubiliśmy się w Ameryce". Tak więc historia jest prawdziwa. Dotarcie z Belize do Sao Paulo zajęło jakieś 27-28 godzin. Dwa razy zdążyliśmy się upić jak świnie (śmiech). Nigdy tego nie zapomnę. Napisałem do tego muzykę. Często słyszę, że mniej lub bardziej przypomina "Future World" (Deris śpiewa - przyp. red.). To nie jest "Future World", ale ta sama technika, dlatego wydają się być podobne. Obie mają w sobie wesołą nutę.

Foto: Nuclear Blast

dzieją, że każdy z nas jest fanem pracy innych członków grupy, w końcu pracujemy jako zespół. Nie ma więc za tym żadnej sekretnej formuły. A jeżeli już jakaś jest, to chodzi w niej jedynie o to, żeby dobrze się bawić. Kiedy nagrywacie nowy materiał odczuwacie presję powodującą przerażenie lub macie inne podobne doz nania? Michael Weikath: Nigdy nie odczuwam strachu. Jeżeli dążysz do czegoś, chcesz coś zdziałać jako zespół, to nie powinieneś się bać (śmiech). Andi Deris: Strach? Nie. Może bardziej niepokój, żeby utrzymać jakość, albo żeby dopasować się do czasów, w jakich tworzymy. Zawsze musieliśmy sobie z tym radzić. Pamiętam, jak w czasach "The Dark Ri-

70

HELLOWEEN

drugiej strony, nie ma dużej różnicy pomiędzy historią opowiedzianą na "Straight Out Of Hell", a "My God - Given Right". Może jest trochę zabawniejsza, bardziej pozytywna. Moim zdaniem nie ma dużej różnicy. Czyli ten kawałek został stworzony specjalnie na potrzeby nowego albumu, nie pochodzi z przeszłości? Michael Weikath: W dziewięćdziesięciu procentach tak. Refren oparty jest na starej melodii, którą kiedyś napisaliśmy, ale nie trafiła na żaden album. Była w niej część instrumentalna. Nie chciałem jej wyrzucać, więc zoptymalizowałem ją i dopasowałem, tak powstał refren. Część nagraliśmy podczas sesji do "7 Sinners". Mieliśmy już zarejestrowaną partię basu, perkusji i chyba jedną gitarę. Tym razem w końcu pasowała do albumu. To jest właśnie zawsze wielka tajemnica. Od

Jednym z członków rodziny Helloween jest Charlie Bauerfeind. Jest producentem. Jak to się stało, że, nazwijmy to, dołączył do zespołu? Andi Deris: W 2000 roku. Wtedy panowała zasada: brzmij nowocześnie, albo giń. Teraz jest odwrotnie. Trzeba jak najmocniej pokazywać swoje korzenie. W latach osiemdziesiątych było to dość naturalne. Dzięki niemu nowy album brzmi trochę jak z lat osiemdziesiątych, pozostając jednocześnie w roku 2015. Producent wie jak to robić, a my mu ufamy, jest naszym przyjacielem, można powiedzieć, że stał się członkiem zespołu. Jeżeli akurat nie zajmuje się produkcją Blind Guardian, albo czegoś innego, to pracuje z Helloween. Jesteśmy więc jak jedna wielka rodzina. Wspomniałeś przed chwilą o korzeniach. Chciałbym się dowiedzieć czegoś na temat historii Helloween. Jak doszło do waszego pierwszego spotkania? Andi Deris: Uuuu… O same początki musiałbyś zapytać Weikiego. Ja jestem nowym wokalistą. Nowym, czyli od dwudziestu lat (śmiech). Dla mnie przygoda z Helloween zaczęła się jakoś około albumu "Chameleon". Był jednym z najbardziej problematycznych, bo był bardziej pop-rockowy. Czyli zespół metalowy nagrał muzykę pop-rock. Jak pewnie sobie wyobrażasz, było to karalne. Tak więc kiedy dołączyłem do zespołu, był już na sto procent gotowy na metal. Wtedy ludzie zaczęli do niego wracać, bo znowu Helloween zaczął grać metal. Ulżyło im. Michael Weikath: Większość muzyków zajmowało się wtedy lżejszą muzyką. Nie było wielu zespołów


hardrockowych. A ja takich nie szukałem, bo nie chciałem takiego zespołu. Potrzebowaliśmy metalowców. Wiele grup miało w składzie klawiszowca, miało kosztowny sprzęt. Więcej było jednak bandów półprofesjonalnych, albo hobbystycznych. Już wcześniej zauważyliśmy, że ciężko będzie założyć zespół heavymetalowy, bo niewielu było zainteresowanych prawdziwą karierą, a ja właśnie to chciałem robić. Graliśmy kiedyś na pewnym festiwalu z pierwszym zespołem. Spotkałem tam ludzi, którzy chcieli do czegoś dojść. Jednym z nich był Kai Hansen. Kiedy odszedł nasz klawiszowiec, zacząłem szukać drugiego gitarzysty. Zawsze lubiłem zespoły, w których był keyboard, ale pomyślałem, że czasy się zmieniają i naprawdę spodobała mi się koncepcja dwóch gitarzystów. Musieliśmy znaleźć gości, którzy nie będą ze sobą walczyć, tylko działać w zespole, tak jak w Judas Priest. I to był problem. Poza tym, Ingo musiał nauczyć się grać w odpowiedni sposób, żeby dopasować się do Kaia i Markusa. Markus i ja graliśmy w różnych zespołach, ale to nie było to. Potrzebowaliśmy czegoś bardziej ekstremalnego i myśleliśmy jak to osiągnąć. W Lucifer's Friend, znasz ten zespół? Nie, niestety nie... Michael Weikath: Jeżeli będziesz miał możliwość, posłuchaj ich. John Lawton jest u nich wokalistą. Byli muzykami studyjnymi, a więc absolutnymi profesjonalistami. Nie mogli sprzedać jednak żadnej płyty, bo mieli złą dystrybucję. Tworzyli muzykę, której dzisiaj nie jest w stanie powtórzyć żaden zespół. No może poza Spliff. Jeżeli ich nie znasz, pochodzili z Berlina, to był były zespół Niny Hagen. A jeżeli nie znasz historii muzyki niemieckiej, to spójrz na nich (śmiech). Jeżeli więc nie udało się komuś takiemu jak Lucifer's Friend, pytanie brzmiało, co można zrobić, żeby osiągnąć sukces. Musieliśmy zrobić więc coś jak Judas Priest, czy Rainbow. Ich pewnie znasz? (śmiech) Musieliśmy więc pomyśleć nad tym, co chcemy robić. Kiedy rozmawiałem z innym muzykami w Hamburgu, z lokalnymi muzykami, powiedziałem, że dlaczego nie zagrać by czegoś w rodzaju Sex Pistols. Chodziło mi o to, żeby super melodie wpleść w heavy metal. Jeden z moich kumpli odpowiedział: Tak, byłoby super, ale nie możesz... Nie mogę czego? To zawsze był przedmiot kłótni. Mówili: Tak, ale nie możesz. A ja na to: Tak, mogę. Pomyślałem, że jeżeli my tego nie zrobimy, to ktoś zrobi to za nas. Nie mieliśmy dużo czasu. Byliśmy bardziej ekstremalni niż inne zespoły, przynajmniej Markus i ja. Kiedyś zwolniliśmy perkusistę, chociaż był naprawdę dobry. Odmówił grania, kiedy kazaliśmy mu założyć na zestaw perkusyjny specjalne nakładki, bo warunki tego dnia, tego wymagały. Powiedział: Nie będę nic zakładał, jakiego gówna ode mnie wymagacie!. A my na to: dobra, jesteś zwolniony. (śmiech) Takie były nasze oczekiwania. Jeżeli chcesz coś osiągnąć, musisz zacząć działać. Robiliśmy próby codziennie, oprócz niedzieli, przez jakieś trzy, pięć, czy sześć godzin. To było szaleństwo! (śmiech) Tak to działa! Doszliśmy do momentu zwrotnego, który był wyrazisty. Zatrzymaliśmy się na jakiejś stacji, bo chcieliśmy skoczyć na frytki i takie tam. Zapytałem wtedy ludzi, wśród nich był Kai Hansen, czy chcą iść dalej, czy chcą być sławni. Markus odpowiedział: Tak! Tak! Ja chcę byś sławny! Ingo stwierdził: Hmm, ja… Ja myślę, że chciałbym stać się sławny. Kai Hansen powiedział: Hmm, no nie wiem… Wiesz, nie musisz być od razu… no nie wiem… bogaty i mieć wszystko. Możesz też być szczęśliwy robiąc to co robisz. Dobra, ale czy chcesz być sławny? - dopytywałem się. Hmmm, muszę to przemyśleć. Ostatecznie powiedział: Nie wiem, czy chcę być sławny, ale spróbujmy. (śmiech) Nie wiem czy pamiętacie... Nie no, na pewno pamiętacie, ale nie wiem, czy się z tym zgadzacie. Niektórzy ludzie mówili: "Hej, ci goście grają jak Iron Maiden, tylko że grają szybciej". Zgadzacie się z tym, czy nie bardzo? Michael Weikath: Nie. Jesteśmy podobni. Nie ma tu znaczenia, czy jesteśmy fanami Iron Maiden, czy nie jesteśmy. Andi Deris: Ja właściwie byłem fanem Judas Priest. Tutaj zgadzałoby się, że grają ze dwa razy szybciej. Michael Weikath: Niektórzy porównują nas do Metalliki. Andi Deris: Ludzie mówią, że mają jakieś odczucia, że widać, czy słychać wpływ twoich idoli. Może także tutaj są jakieś fragmenty Maiden. Nigdy nie unikniemy tego, że ludzie będą słuchać muzyki i będą słyszeć w nich naszych idoli. Kiedy piszę utwory, mam wrażenie, że często brzmią trochę jakby inspiracją było Kiss. Tak było, bo to muzyka, na której się wychowałem. Nawet jeżeli próbowałbym tego unikać, to nieświadomie i tak

coś przemycę. To moja młodość, taki mam gust. Michael Weikath: To był znak naszych czasów. Iron Maiden wydali pierwszy album chyba w 1981 roku, a Helloween powstało w 1984. Andi Deris: Nie, to musiało być wcześniej, bo w 1980 roku widziałem ich już jako support Kiss. Czyli jakoś w 1978 roku wydali pierwszą płytę z Paulem Di' Anno. Michael Weikath: Przecież oni nie wydali albumu w 1978. Andi Deris: Ale supportowali Kiss w 1980. Michael Weikath: Tak czy inaczej, ja wiem, że pierwszy album to był rok 1980... Dobra, powstali w 1975... Andi Deris: Ty! Może faktycznie pierwszy album był w 1980 i wtedy ruszyli z Kiss w trasę. Pasuje. Michael Weikath: Pamiętam, że jak wyszło "Number Of The Beast", to chciałem, żeby mój zespół potrafił grać coś takiego, albo przynajmniej podobnego w ciągu roku. Jeżeli by nam się to nie udało, to robilibyśmy coś innego. Dobra, wróćmy do teraźniejszości. Skład zespołu nie zmienił się od jakichś dziesięciu lat. Da się to oczywiście usłyszeć w jakości muzyki, która jest napra-

stwierdzisz, że to za dużo. Tak więc po trzech, czy czterech albumach, zaczynasz czuć, że potrzebujesz pomocy. Michael Weikath: Nawet Kai Hansen potrzebuje pomocy. Wcześniej, czy później będziesz musiał powiedzieć: Do tego momentu było dobrze, ale teraz… Proszę, pomóż! Dobra, Andi. Jesteś w zespole od jakichś dwudziestu lat. Jak to się stało, że zostałeś wokalistą Helloween? Wcześniej śpiewałeś w Pink Cream 69. Andi Deris: (Śmiech) Pink Cream nagrywało albumy głównie w Hamburgu. Mój przyjaciel puścił Weikiemu (również jego przyjaciel) nasze demo. Odebrali mnie kiedyś ze Stefanem z dworca kolejowego. Nie miałem pojęcia kim jest ten gość. Stefan przedstawił nas sobie: To jest Michael. Odpowiedziałem: Miło cię poznać, bla, bla, bla. On sam przedstawił mi się, jako fan moich utworów! A ja pomyślałem: Ok, fajnie kiedy inny muzyk mówi ci, że jesteś dobry. To było po prostu wow! Nie każdy muzyk podszedłby do drugiego i powiedział mu, jak jest dobry, bo to w końcu rywalizacja. Pomyślałem: Fajny gość. Wtedy dowiedziałem się, że to Michael Weiki z Helloween. Wow! Po prostu, Wow! On, świetny twórca, a ja tylko cholerny muzyk

Foto: Nuclear Blast

wdę świetna. Czy jest w zespole ktoś, kto ma największy wpływ na to co robicie, czy jest to praca grupowa? Andi Deris: Prawdopodobnie management (śmiech). Michael Weikath: W tym składzie jest między nami szczególna chemia, mocniejsza, niż kiedykolwiek wcześniej. Może chodzi tu o więzi społeczne, które nas łączą. Każdy daje coś od siebie, a w międzyczasie stara się nauczyć różnych struktur i jak wszystko ulepszyć. Markus jest chyba w centrum i mówi, co jest dobrze, a co złe. Nigdy wcześniej tak nie pracowaliśmy. Wcześniej zbyt wielu ludzi chciało być najważniejszymi w zespole.

z demem… Chyba wtedy zaczęła się nasza przyjaźń. Od tamtego czasu trzymaliśmy się razem. Piliśmy razem kawę na backstage'u. Później okazało się, że ma jakieś problemy w zespole z wokalistą, Michaelem Kiske. Wtedy pierwszy raz zapytał, czy chciałbym się przyłączyć do Helloween. Ja nadal czułem, że powinienem zostać jednak z przyjaciółmi z Pink Cream. Zawsze starałem się z nimi trzymać, nie zdradzić ich, bla, bla, bla, bla. Mimo wszystko Pink Cream było bardzo problematyczne. Im większy sukces osiągnęliśmy, tym coraz głupiej się zachowywaliśmy. Ostatecznie przyjąłem propozycję Weikiego i odszedłem z Pink Cream.

A tak właściwie, jak to się stało, że, hmm… Na początku Markus nie pisał dla Helloween, a teraz kom ponuje naprawdę dobre kawałki. Michael Weikath: Musiał się tego nauczyć, rozwinąć się. Można powiedzieć, że nasze utwory są dobre i fajne, ale trzeba zwrócić uwagę na strukturę itd. To trudna praca. Niezależnie od tego, czy tworzysz słodkie rock'n'rollowe numery, tego trzeba się nauczyć. Pracujesz w zespole, produkujesz dema, możesz wtedy czerpać z tego doświadczenie. Andi Deris: Trochę go do tego zmusiliśmy. Tylko ja i Weiki komponowaliśmy nowe albumy. Roland był zbyt leniwy i niesolidny w tym co robił. Ostatecznie na barkach naszych dwójki spoczywało zbyt duże brzemię. Markus postanowił pomóc, dał z siebie wszystko i naprawdę mu się udało. Na początku stworzył jeden kawałek, później wrzuciliśmy następny i następny. Tak jak Weiki powiedział, potrzebował po prostu pomocnej dłoni, bo nie był tak bardzo zaangażowany w proces tworzenia jak inni. Jasne, możesz stworzyć zespół, gdzie będziesz jedynym kompozytorem, ale po prostu tak się na dłuższą metę nie da. Wcześniej czy później

Zbliża się koniec naszej rozmowy, więc typowe ostatnie pytanie, jakie macie plany na przyszłość? Na przykład odnośnie nowego albumu, kiedy się pojawi? Wiem, że aktualnie swoją premierę ma najnowsze wasze dzieło, ale kiedy możemy się spodziewać kolejnego? Bo oczywiście macie zamiar go nagrać, prawda? Michael Weikath: Za jakieś dwa lata. Nie ma żadnego planu. To zależy od produkcji i tym podobnych czynników. Myślę, że będzie to następca "Gambling With The Devil". Andi Deris: Na pewno ruszamy teraz w najbliższych miesiącach w małą trasę po festiwalach. Reszta będzie zależeć od tego, co będzie się działo z albumem. Dobra, dziękuję wam bardzo za wywiad. Rozmowa z Wami była dla mnie prawdziwą przyjemnością. Jeszcze raz dzięki chłopaki. Andi Deris: Nie ma sprawy, zawsze do usług (śmiech). Tomasz Kaczorowski, Łukasz Frasek Tłumaczenie: Anna Kozłowska

HELLOWEEN

71


ść, strach, nadzieja... Wszystkie te emocje to tematy, które uznaliśmy za ważne by napisać o nich na "Haven".

Choć Roy Khan nie jest już związany z Kamelot, zespół nie stracił na popularności i wciąż pozostając jednym z najbardziej oryginalnych teamów power metalowych. Najnowsze dzieło "Haven" wnosi nieco świeżości do twórczości zespołu. O nim właśnie oraz o historii bandu udało się porozmawiać z Thomasem Youngbloodem.

"Haven" to w sumie album mroczny i melancholijny. Dobrze to pokazują utwory "Fallen Star" czy "Under Grey Skies". Czy od początku wiedzieliście, że chce cie zbudować taki właśnie klimat? Nie myślimy za mocno o tych sprawach, idziemy po prostu po to, co czujemy. Myślę, że mimo tego, że na "Haven" jest sporo mrocznych i smutnych emocji, ostatecznie album mocno wspiera na duchu i przesyła nam nadzieje.

HMP:: Witajcie, chciałbym na wstępie pogratulować Wam bardzo udanego nowego albumu "Haven". Jesteście zadowoleni z ostatecznego efektu? Thomas Youngblood: Dzięki! Tak, jesteśmy bardzo zadowoleni z albumu i jego odbioru przez naszych fanów.

Na płycie nie zabrakło ciekawych gości. Możesz nam ich przedstawić i opowiedzieć jak udało się ich zaprosić? Wszyscy to nasi przyjaciele od lat. Alissa White-Gluz, Troy Donockley i Charlottel Wessels z chęcią przyłączyli się, aby nas wesprzeć.

Ucieczka od codziennej rutyny

W heavymetalowym światku jest wiele ciekawym zespołów, ale wy wyróżniacie się szczególnie. Jesteście charyzmatyczni oraz potraficie połączyć różne gatunki, progresywny metal z melodyjnym metalem, z doomem i gotykiem. Skąd zamiłowanie do takich mieszanek? Myślę, że powodem jest fakt, że interesujemy się większością odmian muzyki. Mamy też szczęście, bo nasi fani lubią wiele inspiracji i takie mieszanki. To ważny element naszego brzmienia i naszego rozwoju. Jednym z waszych najlepszych albumów jest "The Fourth Legacy", na którym słychać pełno power me-

nutka tajemniczości czyni to wydawnictwo wyjątkowym. Przy nim zapomina się o szarej rzeczywistości i można podążyć do świata baśni. Czy to był zamier zony cel? Co dla ciebie znaczy ten krążek? Szczerze mówiąc chcieliśmy po prostu stworzyć najlepszy album w oparciu o historię Fausta. Z perspektywy czasu był to też bardzo unikalny album, z wielu powodów. Goście, których zaprosiliśmy do współudziału w tej produkcji są jednym z tych czynników... ale był to też odpowiedni czas by trafić z tą muzyką w gusta fanów. Przy produkcji nowych krążków ciągle odnosimy się do "Black Halo". Nowy album "Haven" pokazuje wasze epickie oblicze oraz to, że potraficie tworzyć muzykę bardziej filmową. W tym wypadku głównym celem było napisanie albumu, który pokazałby nasz rozwój ale bez utraty naszego DNA. A także, żeby pokazać że nasza poprzednia płyta "Silverthorn" była tylko przedsmakiem nowej

Album zachwyca też soczystą, nowoczesną produkcją. Czy tylko Sasha Peth odpowiada za produkcję? Czy jeszcze komuś zawdzięczacie takie dobre brzmienie "Haven"? Myślę, że tym razem chcieliśmy bardziej nowoczesną produkcję, co zapewnił nam Sascha. Za to materiał zremasterował Jacob Hanson. Na płycie zachwyca utwór "Insomnia" w którym jest nutka symfonicznego i progresywnego metalu, a wszystko jest oparte na pomysłowym motywie. Kto napisał ten utwór i dlaczego akurat on promował wasz nowy album? Czuliśmy, że ta kompozycja spełnia wymagania, jakie stawiamy kandydatom na utwór Kamelot, choć był bardziej nowoczesny niż zwykle. Wszyscy pracowaliśmy razem nad tym kawałkiem. Jest zabójczy na żywo. Nie brakuje ciekawych, intrygujących melodii, czego przykładem jest nostalgiczny "Citizien Zero". Skąd się wziął pomysł na taki kawałek? To pomysł Olivera, Tommy'ego i Saschy. Z całego zespołu pracowali oni nad tą kompozycją najintensywniej. Jest to naprawdę unikalny utwór. Echa starych płyt można wyłapać w szybszym "Veil of Elysium". Czy to było zamierzone zagranie? Niezupełnie, chcieliśmy po prostu mieć jeden szybki kawałek na krążku. Był ostatnim, który napisaliśmy. Gdybym miał wybrać najlepszy utwór to wskazałbym na "Liar Liar", który mocno zakorzeniony jest w power metalu. Napisaliśmy ten kawałek razem z naszym przyjacielem Bobem Katsionisem, więc pisanie tego utworu było frajdą, a dodanie głosu Alissy do ciężkich i czystych wokali, to był genialny pomysł. Wróćmy jeszcze na chwilę do waszej historii. W 1996 roku wydaliście "Eternity", krążek, który został okrzyknięty jednym z najciekawszych debiutów w historii muzyki metalowej. Jak wy postrzegacie ten album i czy rzeczywiście było to takie dzieło, jak je opisywali recenzenci? Ekscytujący czas zabawy dla grupki dzieciaków, która niczego nie wiedziała o muzycznym biznesie.

Foto: Napalm

talu oraz symfonicznego charakteru. Jak oceniasz ten album na przestrzeni lat? Nie próbuję dawać not naszym albumom, każdy ma swojego ducha odpowiadającemu miejscu i czasom w naszym życiu. Powiem, że to był dla nas ważny album i myślę, że jest nagrany w odpowiednim stylu, jak na tamte czasy. W podobnej konwencji jest utrzymany album "Karma", choć w tym wypadku, większy nacisk położony jest na progresywność i nowoczesny aspekt. To kole jny wielki album Kamelot. Wielu fanów podziela tę opinię. Jak wspominasz pracę przy tym krążku? Ten album jest bardzo specjalny... z wielu powodów. Przechodziłem wtedy przez trudne chwile i zmierzenie się z tym materiałem było dla mnie dużym osiągnięciem. Muzycznie jest to jeden z moich ulubionych albumów. Trzecim ważnym waszym albumem, który jest bliski mojemu sercu jest "Black Halo". Operowy klimat i

72

KAMELOT

ery Kamelot. Skąd się wziął tytuł "Haven". Co się za tym kryje? Chcieliśmy stworzyć miejsce, przystań (ang. haven red.) dla fanów, którzy chcieli uciec od codziennej rutyny. Wszyscy mamy albumy, które pomagają nam uspokoić się po trudnym dniu, w szkole, pracy, gdziekolwiek. Taki był nasz zamiar, no i tak powstało "Haven". Na "Haven" poruszacie tematykę obecnych czasów i naszej cywilizacji. Czy to oznacza, że mamy do czynienia z albumem koncepcyjnym? To nie jest album koncepcyjny, ale myślę, że niesie on ze sobą temat lub uczucie pewnego buntu. Chcieliśmy osadzić go w tej dystopijnej wizji, którą dostrzegamy w dzisiejszym świecie. Nie znajdziesz na tej płycie utworów, które traktują o globalnym ociepleniu, wielkich korporacjach, czy religii. Za to znajdziesz kompozycje, które podnoszą na duchu, odnoszą się do kondycji człowieka i wszystkiego, co się z tym wiąże. Ból, miło-

W jaką stronę zamierzacie pójść na następnym albu mie i jakie są wasze plany na przyszłość? Nie mamy pojęcia, na razie zaczynamy promować "Haven". Czas pokaże! (śmiech) Łukasz Frasek Tłumaczenie: Marcin Nader, Anna Kozłowska


Geneza czyli o końcu Mithotyn i początku czegoś nowego Szwedzki Falconer to wyjątkowy zespół, który pokazał inne oblicze power metalu. Folk okazał się ich znakiem rozpoznawczym. Zespół nie kryje swojej narodowej tradycji, a także pomysłowości, co potwierdza każdy ich album. Nadarzyła się okazja, żeby porozmawiać o początkach Falconer pozostawiając obecne czasy w spokoju. Odpowiedzi udzielał nam Stefan Weinerhall, który dał początek Falconer. HMP: Cześć Stefan, nie tak dawno rozmawialiśmy z tobą na temat waszego ostatniego dzieła. Skupimy się więc dziś na waszych początkach. Falconer powstał na gruzach grupy Mithotynu. Czy możesz nam opowiedzieć coś więcej o tym zespole? Jak doszło do pow stania? Czemu przerodził się w Falconer? Stefan Weinerhall: Mithotyn założyliśmy w 1992 roku i był właściwie pierwszym zespołem, w którym graliśmy. Wtedy właśnie zaczynaliśmy przygodę z muzyką. Po trzech albumach czułem, że podryfowałem na tyle daleko od tego, co grał Mithotyn, że chciałem założyć kolejny zespół bardziej w stylu, jakiego chciałem.

Mój brak wiedzy odnośnie tego, jak inne zespoły komponowały i grały swoją muzykę, przyczynił się do tego, że nasza płyta była bardziej oryginalna. Do tego mieliśmy Mathiasa (Mathias Blad, wokalista - przyp. red.), dzięki któremu była ona jeszcze bardziej oryginalna. Dlaczego mimo prośby fanów nie ruszyliście w trasę koncertową promującej debiutancki album? Bo nigdy nie mieliśmy być zespołem grającym na żywo. Do dzisiaj widzę Falconer jako kapelę studyjną. To tworzenie i nagrywanie są powodami, dla których

na mnie wpływ. 17 kwietnia wydaliście "Ultimate Edition" ulepszoną wersję debiutanckiego albumu. Dwupłytowy digipak będzie zawierał nie tylko znany nam album, ale też bonusy i niezrealizowane utwory. Co was skłoniło do wydania takiej wersji debiutu? To był pomysł naszej wytwórni. Gdy rozmawialiśmy o tym przedsięwzięciu, już na samym początku rozważaliśmy dodanie naszego demo. Wydawało mi się jednak tandetne dodanie tylko czterech utworów na bonusowym CD, więc zasugerowałem, żebyśmy zrobili trzy akustyczne wersje naszych kompozycji, żeby chociaż dać fanom trochę nowego, studyjnego materiału. Potem oczywiście zremasterowaliśmy normalny album, przez co faktycznie stał się przejrzystszy, wyraźniejszy i bardziej na czasie. Czy to jest również powód żeby w końcu zrobić porządną trasę z materiału znajdującego się na "Falconer"? No przynajmniej trzy koncerty. Ostatnie, jakie kiedykolwiek zrobimy, jako że nadal patrzymy na siebie jako na zespół studyjny. Szczerze nie chcę pakować w to więcej czasu potrzebnego na kolejne trasy. Jak oceniacie swój debiut po latach? Czy sądziliście, że przetrwa próbę czasu oraz, że zespół osiągnięcie

W 1999 roku powstał Falconer. Jesteś jednym z tych, którzy przyczynili się do powstania zespołu. Miała być podobna tematyka, brzmienie, ale nie miała to być kopia poprzedniego zespołu. Skąd taki pomysł? Z muzyki, której słuchałem, czyli heavy metalu i hard rocka. Chciałem jedynie podrasować muzykę, którą pisałem normalnie, do bardziej heavy metalowego stylu i pominąć wpływy black/deathowe. Dlaczego postanowiliście podrasować styl i nieco go ulepszyć? Wydawało się to lepsze i było bardziej szczere względem mojego serca, że tak się wyrażę. Granie nadal w stylu, który mnie nie interesował rodziłoby poczucie fałszu. Nie kusiło was, żeby zacząć grać coś innego niż power metal z elementami folk metalu? Styl Falconera wydawał mi się właściwy i oczywisty. W końcu udało wam się zarejestrować demo i je rozesłać do różnych wytwórni. Kto wówczas się Wami zainteresował? Metal Blade i Century Media były bardzo nami zainteresowane. Jak to się stało, że najpierw nagraliście demo, a potem zaczęliście szukać perkusisty? Demo było jedynie jakby testem mającym pokazać, jak byśmy brzmieli nagrani wraz z wokalem. Gdy demo wzbudziło zainteresowanie i zapewniło nam kontrakt, widziałem, że nie chcę nagrać albumu z maszyną zamiast żywej perkusji. To nie byłoby prawdziwe dla mnie. W listopadzie 2000 roku weszliście do studia zareje strować swój pierwszy album, "Falconer". Jak wspominacie tamto wydarzenie? Jak przebiegał proces i kto był głównym dostawcą pomysłów na kompozycje? Ja napisałem cały materiał na debiut. Nagrywanie przysporzyło trochę nerwów, gdyż wiedziałem, że moi rówieśnicy grający inne style przeważnie byli lepszymi muzykami, niż ci ze świata death/black metalu. Nagraliśmy to w studio Andiego LaRocques'a, więc tym razem było to z pewnością na poważnie, dlatego staraliśmy się by wyszło dobrze. To była bardzo intensywna sesja, podczas której musiałem grać na wszystkich instrumentach strunowych. W naszej muzyce było dość sporo melodii i takich tam, których nie powtarzałem, a jedynie próbowałem bezbłędnie opanować je specjalnie do tej sesji. Nad produkcją czuwał Andy LaRocque i Jacob Hansen. Jak oceniacie współpracę z nimi? Dlaczego wybraliście właśnie ich? Z Mithotyn nagraliśmy tam swój drugi album i dobrze to wspominaliśmy. Pamiętam, że wtedy Jacob był w studiu pomocnikiem i nie należał do personelu. Sądzę, że współpracowało im się całkiem dobrze. Sam album zebrał znakomite recenzje i opinie. Jak myślicie w czym tkwi sukces tej płyty?

Foto: Metal Blade

zajmuję się muzyką, a nie granie na scenie już kompletnego materiału. Na płycie znajdziemy kilka killerów. Jednym z nich jest nieco hard rockowy "Heresy in Disguise". Jest to troszkę coś innego niż to, co do czego nas przyzwyczailiście… Widziałem film "W imię Róży", który był wielką inspiracją dla tekstu. Muzyka była moją pierwszą próbą napisania normalnego, heavy metalowego numeru á la Accept czy Dio. Przy tym utworze starałem się nie patrzeć na zespoły takie jak Gamma Ray, Nocturnal Rites czy Running Wild. Przede wszystkim jest to płyta power metalowa i nie brakuje na niej szybkich petard, co potwierdza "Wings of Serenity" czy "Royal Galley". Jak wygląda tworzenie takich numerów w obozie Falconer? Polega to na próbie sklejenia ze sobą niektórych pomysłów nagranych na mojej "kasecie z pomysłami" i scalenie ich w sensowny utwór. Gdy staram się dopasować tempo i styl do kompozycji używam automatu perkusyjnego. Zawsze zaczynam od muzyki, a później staram się zaadaptować do niej tekst.

taki status jaki dzisiaj prezentuje? W tamtym czasie bałem się, żeby ludzie nie śmiali się z niego, gdyż nie brzmiał tak, jak powinien. Bo prostu bardzo odstawał, ale wydaje się, że właśnie to ludzie w nim polubili. To świetny debiut z pewnymi wadami, ale nie uważam go za nasz najlepszy album. Dla mnie takowym jest "Northwind". Czy rozpoczęliście prace nad nowym albumem? Nie, jeszcze nie. Mam trochę pomysłów i tak dalej, ale faktyczna praca nad nowym albumem jeszcze się nie zaczęła. Łukasz Frasek Tłumaczenie: Łukasz Brzozowski, Anna Kozłowska

W "A Quest for the Crown" można doszukać się wpływów Blind Guardian. Czy to było zamierzone? W tym wypadku bardziej wzorowałem się na "Brave Brave Sir Robin" czy Monty Pythonie (śmiech). Jak oceniasz twórczość Blind Guardian? Miał jakiś wpływ na was? Blind Guardian był świetny przez dwa, trzy albumy we wczesnych latach 90-tych, ale myślę, że i tak mieli

FALCONER

73


Where the Lifestream Touches Eternity Od niemal dekady Virgin Steele rozczarowuje. Kompozycje, realizacja nagrań, wreszcie wokale Davida DeFeisa, jak na "Visions of Eden" wszystkie te elementy w jakiś sposób się rozsypało, tak do dziś nie mogą wrócić na swoje miejsce. I album "Nocturnes of Hellfire & Damnation", niestety, utrwala ten stan rzeczy. Poniższa rozmowa to moja próba ustalenia, dlaczego tak się dzieje, a także próba uzyskania odpowiedzi na pytania, które większość fanów Virgin Steele zadaje sobie od dawna. Próba dość karkołomna i być może na pozór mało uprzejma, ale celując w interesującą rozmowę, powołując się na ponad 14-letnią znajomość (duże słowo), postanowiłem zaryzykować. HMP: W materiałach promocyjnych poprzedzających premierę nowego albumu można było przeczy tać, cytuję: "Teksty w gruncie rzeczy traktują o związkach, a rozumiem przez to… interakcje pomiędzy jednostkami… we wszystkich formach istot, nie tylko w odniesieniu do ludzi, ale również bogów i bogiń, duchów i im podobnych, a także różnych stworzeń, zwierząt, warzyw czy minerałów, ale w większości album opowiada o związkach międzyludzkich." Przez długi czas brzmi to jak typowe Virgin Steele… a później pojawiają się warzywa i robi się dziwnie. (śmiech) O co chodzi? David DeFeis: To zabawna rzecz, z którą spotykam się od czasu do czasu… gdy ludzie odczytują pewne rzeczy zbyt dosłownie, lub nie wyłapują ironii i sarkazmu, które język angielski ma do zaoferowania. Ten fragment o warzywach był humorystycznym akcentem, przyjacielu. Zapewniam cię, że podczas prac nad tym albumem żadne warzywa nie ucierpiały. Odetchnąłem z ulgą. Przy okazji kilku poprzednich

jego rodzaju retrospekcja. Chciałem, by był surowy, by zawierał prawdziwe emocje, ale jednocześnie zamierzałem go zarejestrować przy użyciu współczesnych narzędzi. Chciałem mieć głośne tom tomy, tłuste centrale, zgiełk gitar… coś nie do końca wypolerowanego. W coś takiego celowaliśmy i właśnie coś takiego osiągnęliśmy. Album nie brzmi jak "przeprodukowany". A gdybym miał wymienić jakiś tytuł, powiedziałbym, że moje myśli biegły raczej w kierunku lat 70. i rzeczy w stylu "Physical Graffiti" Led Zeppelin, niż czegokolwiek, co zostało nagrane w latach 80. Co w mojej opinii łączy "Visions of Eden", "The Black Light Bacchanalia" a teraz również "Nocturnes of Hellfire & Damnation" to swojego rodzaju… nazwijmy to ascetyczne aranżacje. Co przez to rozu miem to, że często mało skomplikowanym partiom perkusji i basu z jednej strony towarzyszą dość oszczędne partie gitar i klawiszy z licznymi wyraźnymi pauzami. Pauzami pomiędzy riffami a nawet pojedynczymi dźwiękami klawiszy (jako ilustracja tego, o

Foto: Axel Jusseit

albumów, a zdaje się że w przypadku nowego również, mówiłeś, że celujesz w naturalne brzmienie. Gdy myślę o naturalnym heavy-metalowym brzmieniu, jednym z pierwszych tytułów, jaki przychodzi mi do głowy, jest "Sign of the Hammer" Manowar. Koncentrując się na realizacji "Nocturnes of Hellfire & Damnation" nie słyszę jednak zbyt wielu punktów wspólnych. Powiedz mi zatem, który album z lat 80. wskazałbyś jako swojego rodzaju wyznacznik dla naturalnego brzmienia? I jaki konkretnie aspekty brzmienia chciałeś osiągnąć tym razem? Album bez wątpienia ma bardzo naturalne brzmienie, a gdy ludzie mówią o naturalności, najczęściej mają na myśli perkusję. Perkusja na "Nocturnes of Hellfire & Damnation" brzmi jak nagrywana na żywo. Ma to naturalne brzmienie typowe dla dużych pomieszczeń. Nigdy nie powiedziałem, że będzie brzmiał jak "Sign of the Hammer" (swoją drogą naprawdę dobry album… bardzo go lubiłem), ani nie odnosiłem się do żadnego innego konkretnego albumu z lat 80. Nie chciałem nagrywać albumu, który brzmiałby jak swo-

74

VIRGIN STEELE

czym mówię, posłużyć może środkowa część "Black Sun - Black Mass" lub refren "Persephone"). Zgodzisz się, że to właśnie ten typ aranżacji to coś, co najmocniej odróżnia ostatnie trzy albumy od tych z drugiej połowy lat 90. ("The Marriage Of Heaven And Hell Part Two", "Invcitus", "The House of Atreus Act I")? Czy może różnica leży gdzieindziej? Aranżacje… to, jak utwory są konstruowane, progresja harmoniczna, melodie, które na nich się opierają, szkielet, określający dokąd zmierzają poszczególne fragmenty utworu i jak się ze sobą wzajemnie zazębiają jest sam w sobie dość złożony, ale jednocześnie bardzo przystępny i łatwy do zrozumienia. Oba wymienione przez ciebie utwory startują z punktu A, następnie rozwijają się wkraczając na nowe terytorium, by zwykle powrócić do punktu wyjścia. To komponowanie w stylu niektórych utworów klasycznych, sonat czy symfonii, na które składają się różne sekcje. Nie ma nic oszczędnego w aranżacjach utworów takich jak "Adorned with the Rising Cobra" czy "To Crown the with Haloes", ani też w większości pozostałych utwo-

rów z tych albumu. W każdym z utworów jest mnogość pomysłów. Wszystko zostało przemyślane i tak naprawdę w każdej z tych kompozycji jest wystarczająco dużo motywów, by rozciągnąć je na cały album. Partie perkusji i basu nie zawsze są proste, ale gdy już grają prościej, jest tak dlatego, ponieważ utwory same w sobie są już wystarczająco skomplikowane. Sekcja rytmiczna ma wtedy za zadanie jedynie podtrzymać całą strukturę, bez wchodzenia w drogę pozostałym instrumentom. Partie perkusji na "The Marriage…" były w większości dużo prostsze, ponieważ nasz oryginalny perkusista Joey (Ayvazian) grał prostsze rzeczy. To też mi odpowiadało, niemniej gra Franka (Gilchriesta) na "Visions…" i "The Black Light Bachanalia" jest dużo bardziej wymagająca. Również na "The Marriage…" mieliśmy podobne konstrukcje, w utworach takich jak "I Will Come for You", "Emelaith" czy "Prometheus" (w dwóch ostatnich grał już Frank), choć ogółem nie było na tej płycie aż tak wielu zmiennych struktur kompozycji czy zmian tempa i dynamiki. Pojawiły się one dopiero na "The House of Atreus", który zawiera nie mniej szalonych pomysłów niż albumy, które nagraliśmy później. Nowej płycie, choć ma swoje momenty, pod względem konstrukcji utworów bliżej do "The Marriage…" niż do złożoności aranżacji "Visions…" czy "The Black Light Bacchanalia". Na ile jestem w stanie zrozumieć ludzi, którzy nie potrafią rozgryźć "Visions…" czy "The Black Light Bacchanalia", sądzę, że sprowadza się to do tego, że mogą oni słuchać lub słyszeć muzykę na poziomie "kosmetyki". Jedyna różnica w podejściu do czegokolwiek od "The Marriage…" przez "The Houese of Atereus" po "Visions…" leży wyłącznie po stronie techniki rejestracji dźwięku. Rozumiem przez to brzmienie perkusji lub brzmienie gitar, a nie to, co w rzeczywistości zostało zagrane lub napisane. Wielu ludzi tak "słyszy". Gdy coś ma "brzmienie", którego oczekują, wtedy utwór lub płyta im się podoba. Nie słuchają właściwej zawartości, tylko powierzchownej kosmetyki. Wielu moich przyjaciół przychodzi do mnie z tym czy innym albumem i słowami "sprawdź to, świetna rzecz", a ja często słucham i mówię "jasne, brzmi świetnie, produkcja jest doskonała, ale ta muzyka nie ma niczego do przekazania, tutaj nie ma utworów". Jest wiele typów słuchaczy, z których każdy doświadcza muzyki na swój własny unikalny sposób i dlatego każdy powinien słuchać tego, co sprawia mu przyjemność. Ja w każdym razie nie ma z tym problemu. Kilka lat temu w jednym z wywiadów powiedziałeś mi, że utwór tak naprawdę nigdy nie jest skończony, że jedynie w pewnym momencie przestajesz nad nim pracować. Czy możliwe jest, że w ostatnich latach przestajesz nad nimi pracować na nieco wcześniejszym etapie, niż robiłeś to w przeszłości? By nadać im tego surowego szlifu typowego dla utworów będących jeszcze na etapie ogrywania na próbach? Masz na myśli konkretnie nowy album? Nie, zawsze pracuję do samego końca… do momentu, aż na horyzoncie pojawia się termin oddania nowego materiału, więc tak naprawdę nigdy nie mogę powiedzieć, że skończyłem na dobre. Skończyłem na daną chwilę, bo dogoniły mnie terminy. Wtedy album jest przeze mnie na swój sposób porzucany. Gdybym nie musiał tego robić, prawdopodobni cały czas bym nad nimi pracował. Gdybym miał kilka tygodni przerwy pomiędzy zakończeniem sesji nagraniowej i luksus powrotu do studia i naniesienia kilku poprawek po tym, jak miałem okazję od niego odpocząć, pewnie ostatecznie brzmiałby trochę inaczej. Coś bym inaczej zmiksował, coś zmienił. Ale tak samo byłoby z każdym innym wydawnictwem. Z żadnego albumu nigdy nie byłem zadowolony w stu procentach, ale właśnie to mnie napędza. A po czasie, mimo że zdarza się, że wciąż słyszysz rzeczy, które mógłbyś zmienić, nie ma to już aż takiego znaczenia, ponieważ mentalnie jesteś już przy kolejnym projekcie. To na nim skupiasz całą swoja uwagę. Ale też między innymi dlatego lubię reedycje. Ponieważ po czasie dają mi szansę poprawiania pewnych rzeczy i sprawienia, by były bliższe mojej oryginalnej wizji. Czy wkład Edwarda (Pursino) w tworzenie kolejnych albumów uległ zmianie na przestrzeni lat? Od czasu do czasu się spotykamy i wtedy komponujemy razem. Dokładnie tak samo, jak robiliśmy to na początku naszej współpracy. Ale nawet wtedy zwykle to ja tworzyłem większość materiału, więc w gruncie rzeczy wszystko zostało po staremu. Gdy jednak dochodzi między nami do współpracy, zawsze bardzo ja sobie cenię.


Za każdym razem, gdy rozmawialiśmy, podkreślałeś, że masz mnóstwo nowych utworów, nad którymi aktualnie pracujesz i że z powodzeniem mógłbyś je przekuć w dwa lub trzy nowe albumy. Mimo to na "Nocturnes…" postanowiliście sięgnąć po numer "Black Mass", który pierwotnie ukazał się na płycie Exorcist i zrobić z niego pełnoprawny utwór Virgin Steele. Był ku temu jakiś szczególny powód? Obaj z Edwardem zawsze bardzo go lubiliśmy i uznaliśmy, że zasługuje na drugą szasnę. Napisałem go od nowa, wypróbowaliśmy go i byliśmy zadowoleni z rezultatu. Stąd jego obecność na albumie. Na przestrzeni ostatnich lat podobną rzecz zrobiliśmy z "The Fire God" przy okazji albumu "The House of Atreus", a także z kilkoma innymi. Aktualnie mam dwa albumy napisane i gotowe by je dokończyć od strony nagraniowej. Komponuję non stop. To nigdy nie jest na zasadzie "o, nie mamy wystarczająco dużo materiału". To kwestia tego, nad czym w danym momencie zdecydujemy pracować. Co nas nakręca. Czy są na nowej płycie inne kompozycje, które nawet jeśli nie są nowymi wersjami starych utworów, liczą sobie dekadę lub dwie? "Persephone", która obok "Black Sun - Black Mass" jest w mojej opinii najmocniejszym punktem nowego albumu, sprawia wrażenie, jakby mogła być napisana kilka ładnych lat temu… Drugim utworem obok "Black Sun - Black Mass", który został nagrany na nowo, jest "Queen of the Dead". Pierwotnie to również był utwór Exorcist i tutaj także zaczęło się od wspólnego grania, wspominania, jak bardzo go lubiliśmy i decyzji o nadaniu mu nowego życia. "Persephone" z kolei to zupełnie nowy numer. Powstał dosłownie w ostatnich tygodniach prac nad nowym albumem. Nigdy nie przestałem komponować, nawet w trakcie sesji nagraniowej, więc utwory takie jak "Persephone", "Glamour", "Fallen Angels" i "Delirium" napisałem samodzielnie dosłownie ze pięć dwunasta. Co za tym idzie, by móc umieścić je na płycie, z kilku innych musiałem zrezygnować. Ale te ostatnie też jeszcze kiedyś ujrzą światło dzienne. Skoro już zahaczyliśmy o ten temat… Exorcist, zespół, który był w zasadzie speed/black-metalową wersją Virgin Steele z innym perkusistą. Skąd wziął się pomysł na ten projekt i dlaczego wasza prawdzi wa tożsamość przez tak wiele lat pozostawała tajem nicą? Kwestia zapisów w kontrakcie? Obawiam się, że będzie to musiało pozostać tajemnicą jeszcze przez jakiś czas. Album będzie wznowiony tak jak być powinien i wtedy będziemy mogli o tym porozmawiać. Czekam na to! Trzymam za słowo. Drugim tajemniczym zespołem, którego jedyna płyta, podobnie jak "Nightmare Theatre" Exorcist, ukazała się w 1986, był Original Sin. Ten z kolei tworzyli wszyscy muzycy Exorcist oraz twoja siostra w roli wokalistki, ale oficjalna wer sja była taka, że w skład grupy wchodzą wyłącznie kobiety. Nawet zdjęcia były ustawiane. Pamiętasz jeszcze, kim były dziewczyny, które brały udział w sesji zdjęciowej? I skąd w ogóle wziął się pomysł na ten "kobiecy" zespół? Wszystko pamiętam, ale o tym też chętnie z tobą porozmawiam, gdy ukaże się reedycja. W takim razie spróbuję z innej strony. Kilka utworów Original Sin zostało wykorzystanych na różnych wydawnictwach Virgin Steele, standardowych lub jako bonusy na różnego rodzaju reedycjach. Od początku czuliście, że ten materiał jest zbyt dobry, by był dostępny jedynie na zapomnianej płycie z lat 80.? Tak, zawsze lubiliśmy ten materiał i uważaliśmy, że zasługuje na drugą szansę. Ot, cała historia. "Conjuration of the Watcher" mieliśmy w secie przez wiele lat. Lubimy również tę bardziej thrashową stronę metalu. W roku 1986 ukazał się również album "Stay Ugly" Piledriver, który w całości napisaliście wspólnie z Edwardem (nie wiem, czyj wkład był większy). I to pomimo faktu, że on dopiero co dołączył do zespołu, a ty formalnie nigdy nie miałeś z Piledriver nic wspól nego. Jak do tego doszło? Album niemal w całości stworzyliśmy wspólnie. Tylko jeden lub dwa utwory są wyłącznie mojego autorstwa. Poprosił mnie o to mój manager, a że obaj lubiliśmy Gordona znanego szerzej jako Piledriver, postanowiliśmy spróbować. Całość została nagrana i zmiksowana w dwa dni. Pamiętam, że wspólnie zarżnęliśmy w studio dwa wzmacniacze Marshalla. W obu stopiły się lampy.

Czy chociaż nie śpiewałeś na tym albumie, uważasz "Stay Ugly" za taką samą część twojego muzycznego dorobku jak płyty Exorcist i Original Sin? Tak, uważam, że utwory tworzące "Stay Ugly" to taka sama część naszej historii jak te składające się na dwa pozostałe albumy. Wszystkie utwory, które skomponowałem, sam lub przy współudziale innych osób, są dla mnie wyjątkowe. Stanowią ważną część tego kim jestem i ze wszystkim czuje się związany. A teraz coś z zupełnie innej beczki… Gdy widziałem was po raz pierwszy na żywo w 2001 roku w Katowicach, grałeś na klawiszach tylko te partie, które były niezbędne, pomijając jednocześnie te mniej istotne na rzecz przedstawienia i biegania po scenie, co sprawiło, że wasz występ miał bardzo naturalny charakter. Gdy 10 lat później widziałem was po raz drugi na Masters of Rock, z jednej strony mieliście etatowego klawiszowca (żeńska forma tego słowa nie jest mi znana), a z drugiej w składzie brakowało Edwarda, co w połączeniu z przesiadką Josha (Blocka) z basu na gitarę skutkowało tym, że na scenie nikt nie grał na basie. Nie uważasz, że zespół w takiej konfiguracji był po prostu niekompletny? Obserwowany spod sceny sprawiał takie wrażenie. Dla mnie był niekompletny tylko dlatego, że obok mnie nie było Edwarda. Gramy razem od zawsze, odkąd byliśmy małymi dziećmi. Dlatego czułem się trochę dziwnie. Tym niemniej wszystkie dźwięki naszej muzyki były obecne. Mieliśmy klawiszowca, który swoją grą pokrywał niskie, basowe rzeczy. Chcieliśmy, żeby wszystko zostało w rodzinie i dlatego nie zdecydowaliśmy się zatrudnić nikogo z zewnątrz. Mi osobiście granie na klawiszach na żywo zawsze sprawiało przyjemność, ale też przez lata ciągle słyszałem "chcemy, żebyś był bardziej z przodu, bliżej publiczności". Postanowiłem spróbować. Wygląda jednak na to, że czego zespół by nie zrobił, wśród publiczności zawsze znajdzie się taka grupa, która będzie zadowolona i taka, która będzie niezadowolona. Taka jest natura życia. W grę wchodzi również kwestia swojego rodzaju "kulturowego uprzedzenia", gdzie ludzie oczekują, że zobaczą na scenie konkretny instrument, w tym przypadku gitarę basową. Gdy go nie ma, są przekonani, że go nie słyszą, a tak naprawdę wszystkie dźwięki płyną z głośników. Czy to poprzez klawisze czy w innej formie. W międzyczasie wróciłem do grania na klawiszach na koncertach. Brakowało mi tego. Kolejna kwestia związana z występem na Masters of Rock, którą chciałbym poruszyć, to twoje wokale. Dwie rzeczy. Pierwsza, gdy jesteś w studiu możesz w każdej chwili przejść od szeptu do krzyku i spraw ić, by brzmiało to dobrze. Na żywo prawdopodobnie potrzebowałbyś do tego wyjątkowo błyskotliwego dźwiękowca, który dodatkowo świetnie znałby twój repertuar, a obawiam się. Ten, który nagłaśniał was w Vizovicach nie spełniał żadnego z tych dwóch kry teriów o efekt był, ujmując rzecz ogólnie, dość średni. Druga, mam wrażenie, że formy wokalnej ekspresji, które wybierasz, nie zawsze zgrywają się z przekazem słów, które wyśpiewujesz. Szczególnie utkwił mi w pamięci fragment "I'm a savage, I'm a king…" śpiewany delikatnym, wysokim falsetem. Co o tym myślisz? Analizujesz swoje występy pod takim kątem? Nie analizuję tego co robię. Śpiewam tak jak śpiewam reagując na to co słyszę, na nagłośnienie na scenie, na to, jaka jest w danej chwili moja dyspozycja. Znowu, niektórzy lubią, gdy zespół zmienia utwory na żywo, inni nie. Na koncercie masz tylko jedno podejście i to zawsze wiąże się z ryzykiem. Czasem się udaje i niemal wszyscy rozchodzą się do domów zadowoleni, a czasami nie. Nagrywając akustycznej wersji "Noble Savage", która ukazała się jako bonus na reedycji "The Age of Consent" (jako "A Changling Dawn"), bardzo dobrze się bawiłem i w jakiejś części to konkretne podejście do tego utworu przełożyło się również na to, jak śpiewałem "Noble Savage" wykonując go już z całym zespołem… Jeśli kiedykolwiek słuchałeś koncertowych Led Zeppelin, na pewno wiesz, że wersje koncertowe wielu ich utworów potrafiły nierzadko w szalony sposób odbiegać od tych studyjnych. "Dazed and Confused" trwało często po 30 minut. Zawsze nam się to podobało i dlatego podczas koncertów również nasze utwory zyskują czasem nowych charakter. To cześć naszej drogi.

wiele, że efekt końcowy, i nie jest to wyłącznie moja opinia, jest momentami lekko… no cóż, groteskowy. Czy spotkałeś się już z podobną uwagą? Nie, jesteś pierwszą osobą, od której słyszę coś takiego, ale widzę, że nie rozumiesz o, co chodzi. W mojej krtani siedzą najróżniejsze głosy. Gdy wykrzykuję coś w stylu "Reowww!", jest to mój głos jako instrument perkusyjny. Coś jak uderzenie w werbel albo talerz. Gdy wyciągam dłuższe, wysokie dźwięki, jest to mój głos jako gitara lub innym instrument prowadzący. Nigdy nie chciałem być wokalistą, który śpiewa tylko wtedy, gdy mu się każe, który wyśpiewuje jedynie tekst, a poza tym siedzi cicho. To nie mój styl. Moje podejście zawsze było bardziej w stylu kontrapunktu, w stylu ludzkiej gitary. Rozumiem, że nie każdemu musi się ono podobać, ale też nigdy nie było to moim zmartwieniem. Reaguję na to, co podpowiada mi muzyka. Mój styl w dużej mierze wynika z mojego grania akustycznie wspólnie z Edwardem, to jego pokłosie. Z oczywistych względów, przy jednej gitarze na scenie, Edward nie może grać solówek, więc oczekiwał, że wypełnię te luki wokalnie. Stąd się to wzięło. Jeśli słuchałeś "Fire Spirits", bonusowego albumu koncertowego będącego częścią reedycji "Invictus", to dokładnie wiesz, w jaki sposób podchodzimy razem do utworów w tym formacie. Nawet bez perkusji, basu i wzmacniaczy Marshalla… z tych kompozycji i tak wychodzi metal. Ponieważ metal jest w nie w budowany. Poprzez harmonie, których używamy, progresję akordów, melodie, nasze podejście do muzyki, a także poprzez duchowy aspekt muzyki… poprzez oś co wykracza poza same nuty… poprzez efemeryczną, eteryczną jakość… Poprzez pasję, za sprawą której linia życia dotyka wieczności. Wracając na koniec do bezpieczniejszych tematów… Będzie trasa koncertowa promująca nowy album? Póki co mamy potwierdzony występ w Atenach. Kolejne ogłosimy w najbliższym czasie. A jakie są dalsze plany wydawnicze Virgin Steele? Reedycje "The House of Atreus" czy coś bardziej nietypowego? Reedycje "The House of Atreus" są następne w kolejce. Planujemy je na przyszły rok, prawdopodobnie w formacie 3-płytowego digi-paku, czyli coś w stylu tego, co zrobiliśmy przy okazji wznowienia "The Marriage…". Marcin Książek

Kontynuując wątek wokalny… Różnego rodzaju wysokie zaśpiewy i ryki od zawsze były twoim znakiem rozpoznawczym. Ale na ostatnich albu mach, a już na nowym w szczególności jest ich tak

VIRGIN STEELE

75


można zarobić, ale przede wszystkim robię to, bo nie wiem, czym lepszym miałbym się zająć w życiu!

Moc "Painkillera" i melodyjność "Keeper of the Seven Keys" ShadowQuest to supergrupa, którą tworzą muzycy znani z Bloodbound, Dionysus, Sinergy czy Masterplan. Kapela została założona w 2013 roku i sporą rolę w niej odegrali Ronny Milianowicz i Kaspar Dahlqvist, którzy obrali sobie za cel nagranie albumu, który ożywi gatunek jakim jest power metal. Ich "Armoured IV Pain" to jeden z najciekawszych krążków roku 2015. Jednocześnie jest on dobrym powodem, żeby porozmawiać z Ronnym na temat debiutanckiego albumu jak i samego zespołu. HMP: Witam, chciałbym skorzystać z okazji i pogratulować Wam naprawdę świetnego debiutanckiego albumu, "Armoured IV Pain", który sporo namieszał w tegorocznych zestawieniach. Czy spodziewaliście się takiego zainteresowania albumem jak i zespołem? Ronny Milianowicz: Jeśli mam być szczery to tak, już od pierwszego dnia! Wybierałem członków według ich umiejętności i udało mi się zabrać swój dream team muzyków metalowych jako ludzi, z którymi będę pracował. Czy ShadowQuest to zespół z prawdziwego zdarzenia czy tylko projekt muzyczny? Byliśmy w trasie z Battle Beast, w ten weekend supportujemy Blind Guardian i gramy na festiwalach. Już

Tworząc ten zespół wiedzieliście, że chcecie grać właśnie taki rodzaj muzyki? Nie baliście się że muzy ka będzie odzwierciedleniem waszych macierzystych formacji? Piszę tak, jak zawsze, nie staram się nawet zmieniać. Ale zawsze staram się być coraz lepszy jako perkusista i kompozytor! Dzięki temu składowi myślę, że mojej wizji stało się zadość, jest dokładnie tak, jak chciałem! Kaspar Dahlqvist to jakby nie patrzeć bardzo ważna osoba w muzyce ShadowQuest. To on buduje niesamowity klimat, podkreśla melodyjność utworów i nadaję nutkę progresywności. Czy Kaspar to osoba odpowiedzialna też za komponowanie? On jest odpowiedzialny za wszystkie teksty poza tym

ShadowQuest to kolejny zespół w tym roku, który zachwyca nie tylko muzyką, ale i składem. Mamy tutaj wielkie nazwiska. Zdradź proszę jak udało Ci się zebrać taką śmietankę muzyki heavy/power metalowej? Grałem z wszystkimi ludźmi z wcześniej poza Jarim, ale on grał w albumie Symfonia, gdzie zastępowałem Uliego Kuscha, gdy jego ręka była rozjebana przez jakiś uraz. Wystarczyło do tego zaledwie pięć telefonów! (śmiech) Dlaczego wybraliście nazwę ShadowQuest? Czy wiąże z tym jakąś ciekawa historia, którą możecie przytoczyć? To po prostu fajna nazwa i pasuje do naszej muzyki! To jest też dobry moment żeby opowiedzieć o waszych początkach… Ja, Ragnar i Kaspar napisaliśmy wszystko w rok, mając na uwadze wszystkich innych członków! Które zespoły was inspirują i wciąż wam imponują? Czy słuchacie czegoś poza heavy metalem? Gdy dorastałem, mój ojciec słuchał ABBY, Boney M, Sweet i innych im podobnych. To nie była muzyka dla mnie, ale zawierała świetne melodie. Nie interesowałem się nawet metalem dopóki nie miałem jakichś dwunastu lat. Moi przyjaciele słuchali Van Halena i Kiss, ale dla mnie to było jedynie ok. Później ktoś puścił mi Accept "Fast as a Shark" i byłem tym po prostu oczarowany!

Foto: ShadowQuest

Gitarowy duet Huss/ Widerberg to kolejny motor, który napędza Wasz zespół. Panowie nie tylko staw iają na ostre riffy, ciekawe pojedynki, ale ocierają się o neoklasyczny power metal. Sporo w tym gracji i finezji. Z pewnością jest to jeden z ciekawszych albumów pod względem popisów gitarzystów. Powiedziałbym, że Ragnar jest najlepszym rytmicznym gitarzystą metalowym, z jakim grałem. To samo powiedziałbym o Peterze i jego solówkach! Mamy najlepszych ludzi z obu tych światów w jednym zespole! Gdy oni riffują razem podczas prób, dzieje się magia! Dlaczego wybraliście Patrika Johannsona jako wokalistę? Czyżby sukces z Bloodbound miał tutaj wpływ czy raczej coś innego? Czy byli inni kandydaci? Gdy zapytałem go pierwszy raz, nie był tak rozpoznawany jak w erze "Unholy Cross". Miałem przeczucie, że jest niedocenionym diamentem. I miałem rację! (śmiech) Wasz album promował chwytliwy "All One" i stonowany, nieco komercyjny "Last Farewell". Dlaczego akurat te utwory wybraliście do promocji? Czy to wasz wybór czy ktoś inny wam pomógł wybrać? Mamy na Spotify trzy swoje single, żeby nas obadać. Wybraliśmy je sami, bo są wydane pod szyldem naszej własnej wytwórni Garelock Records.

skomponowaliśmy album numer dwa! To jest już zespół, nie można już mieć ku temu wątpliwości!

do "Midnight Sun", który napisałem ja. Muzyka jest skomponowana przeze mnie i Ragnara.

Sporo ciekawych płyt wyszło w kategorii heavy/ power metalu, ale wasz album na długo zostaje w pamięci i cały czas chce się do niego wracać. Wiele w nim pozytywnej energii i hitów, które oddają to, co najlepsze w tym gatunku. To kwintesencja heavy/ power metalu i to na wysokim poziomie. To czyni ten album wyjątkowy i godny uwagi. Moim celem było zrobienie albumu z mocą "Painkillera" i melodiami "Keepera". Potem nagranie go za pomocą naprawdę dobrego sprzętu zamiast próbowania ratowania słabych nagrań plastikowymi samplami. Dlatego to zostaje w głowie, gdyż zostało nagrane w ten sam sposób, co "Number of the Beast", bardzo naturalnie!

Każdy z was to muzyk, który działa w wielu zespołach i ma za sobą bogatą historię. Czy macie czas na kolejne zespoły? Czy znajdujecie czas dla siebie i rodziny? Jaka jest wasza recepta by znaleźć na wszystko chwile? Chodzi tu przede wszystkim o powolne i rozważne kroki w karierze zespołu. Dajemy - powiedzmy - z tuzin koncertów między koncertami innych zespołów, promując "Armoured IV Pain" oraz zanim zaczniemy nagrywać następny album. Na naszą następną płytę przypadnie jeszcze więcej koncertów. Nie jesteśmy Helloween, więc dajemy koncerty, które bilansują się finansowo.

Ta płyta jest skierowana do fanów Sinergy, Masterplan, Bloodbound, Helloween czy też Dionysus... Komu jeszcze byście polecili wasz album? To coś dla fanów zarówno Judas Priest z ery "Painkillera" jak i Avantasii! Kocham power metal całym sercem, ale musi on być wykonany profesjonalnie! Myślę, że w wielu kwestiach postawiliśmy na jakość.

76

SHADOWQUEST

Czy stworzenie ShadowQuest to dowód na to, że jeszcze nie spełniliście się jako muzycy? Że wciąż dążycie do stworzenia czegoś ponadczasowego? Czy może to po prostu chęć tworzenia nowej muzyki? Przede wszystkim robię to dla siebie, jestem największym fanem zespołu. Kocham grać na żywo każdy utworów napisany przez nas! Wiem, że jeśli zapewnię jakość, to pojawią się fani i pieniądze, które będzie

Moim ulubionym utworem jest "Live Again", jest to świetny hołd dla starego Stratovarius. Czy to było zamierzone posunięcie? Muzycznie jest to nawiązanie do Dionysus "Anima Mundi". Dedykujemy ten utwór Timowi Tokkiemu, który jest moim przyjacielem, który pomógł mi - naprawdę sporo - podczas nagrywania. Marszowy, wręcz rycerski "Midnight Sun" to coś dla fanów Sabaton czy Powerwolf. Czy wy macie swoich faworytów jeśli chodzi o debiutancki album? Może "Live Again", jako że jest to ostatni utwór, który grywamy na żywo i jest on pełen radości! Przy okazji, czy odwiedzicie Polskę? Bardzo chciałbym zagrać w Polsce. Mój dziadek pochodzi z Jarosławia! Łukasz Frasek Tłumaczenie: Łukasz Brzozowski, Anna Kozłowska


chyba faktycznie dzieje się na naszych oczach. Wyśmiewany przez ostatnie etalu To lata "europjeski power metal" staje się już oldschoolem. Panowie z Szwedzkiego Uroki power mVeonity dorastali właśnie w czasach świetności gatunku i dlatego postanowili go reanimować tworząc zespół niemal odtwarzający tamte klimaty. O specyfice tego działania opowiadał nam gitarzysta grupy. HMP: Po wysłuchaniu waszej płyty od razu pomyślałam o takich zespołach jak Heavenly i Freedom Call. Samuel Lundström: Muszę przyznać, że nie ma dnia, w którym nie słuchalibyśmy przynajmniej jednego z ich utworów. Prawdę mówiąc, do tej pory spędziliśmy tysiące godzin słuchając albumów tych kapel. Chris Bay i Ben Sotto to świetni kompozytorzy oraz źródło inspiracji dla nas.

Nasz album opowiada o mężczyźnie, który postanawia zemścić się na cesarzu po tym, jak jego wioska zostaje zniszczona przez Rzymian, a jego ojciec zabity. Jednak jest to tylko fabuła. Prawdziwym przesłaniem jest opowieść o powstaniu po porażce. Tytułowy gladiator spotyka się z przeciwnościami i walczy nie tylko z wrogami, ale także z samym sobą. Wszyscy mieliśmy chwile w życiu, kiedy chcieliśmy poddać się i odpuścić, ale jakoś odnajdowaliśmy siłę aby walczyć dalej.

Boom na podobne granie był na początku XXI wieku. Dziś mało który młody zespół tak gra... Byliśmy nastolatkami na początku tego tysiąclecia. Odnajdowaliśmy nadzieję i siłę w muzyce, której słuchaliśmy. Były to czasy rozkwitu power metalu, więc naturalnie pokochaliśmy ten gatunek. Zespoły takie jak Hammerfall, Edguy, Gamma Ray, Avantasia czy Power Quest wpłynęły na nas w bardzo dużym stopniu, a teraz czujemy obowiązek nieść tę pochodnie zwaną melodyjnym power metalem.

Spotykacie się także z krytyką? Domyślam się, że dla wielu słuchaczy rymy typu "fly" i "sky" w "King of the Sky" mogą wydawać się banalne, podobnie jak zestaw słów w tytule utworu "Warrior of Steel". Do tej pory nie spotkaliśmy się jeszcze z krytyką, co jest dość zaskakujące. Wiem, że rymy takie jak "desire" i "fire" ("pożądanie" i "ogień" - przyp. tłum.) są banalne i mogą budzić mieszane uczucia wśród słuchaczy, jednak używamy takich słów, gdyż jest to część uroku tego gatunku. Jest to na tyle oczywiste, że ludzie to akceptują. Jednak muszę przyznać, że słowa takie jak "ogień", "stal", "przeznaczenie", "proroctwo" czy "miecz" są po prostu fajne, więc z drugiej strony cieszymy się, że gramy power metal i możemy używać ich do woli.

Czujecie się trochę, jakbyście "płynęli pod prąd"? Obecnie w Szwecji panuje moda na doom (śmiech). W trendach najlepsze jest to, że kończą się równie szybko jak zaczynają. Może teraz działamy pod prąd, ale niebawem zmieni on kierunek i będziemy płynęli z nim. Szwecja ma długą metalową tradycję, zwłaszcza jeśli chodzi o cięższe odłamy tego gatunku, ale od niedawna w życie wchodzi nowy nurt power i heavy metalu, który dumnie reprezentujemy. Pamiętam, że pod koniec lat dziewięćdziesiątych i na początku XXI wieku mianem "oldschool" nazywało się grupy z lat osiemdziesiątych i "oldschoolowymi" nazywało się grupy nawiązujące do heavy metalu z lat osiemdziesiątych (sprzed 15 lat). Dziś takie grupy jak Veonity nawiązują do metalu... też sprzed 15 lat. W oczach młodych ludzi zespoły z końca lat dziewięćdziesiątych to już "oldschool". Myśleliście o tym w ten sposób? Tak. To chyba po prostu koło życia. Jak mówiłem wcześniej, za młodu kształtujemy to, kim staniemy się w dorosłym życiu. Oznacza to, że muzyka, którą robimy dzisiaj, kiedyś nazywana będzie oldschoolową przez następne pokolenie nastolatków. Mówi się, że powinniśmy patrzeć w dal i poszukiwać nowych brzmień, jednak uważamy, że najlepszy możliwy metal już powstał i jedyną słuszną rzeczą jest uszanowanie tego, poprzez granie go. W zasadzie całą płytę, od okładki, tytuł, po teksty poświeciliście gladiatorowi. Domyślam się, że płyta jest koncept albumem? Tak, zgadza się. Rhapsody oraz Iron Savior to dwa zespoły, które ciągle tworzą dobre albumy koncepcyjne i chcemy kontynuować tę tradycję. To dobra zabawa, która jest wymagająca w wyjątkowy sposób, ponieważ każdy skomponowany utwór musi pasować w odpowiednie miejsce na płycie. Jest to opowieść o konkretnej osobie? Kto zainspirował was do napisania "Gladiator's Tale"?

Ostatnio na północy Europy panuje moda na wydawanie płyt nie tylko na CD ale także na winylu. Również planujecie takie wydawnictwo? Planując ten album, stwierdziliśmy, że powinien być wydany na płycie CD. Ponieważ staramy się, aby nasza muzyka brzmiała jak z przełomu lat dziewięćdziesiątych zeszłego wieku i roku 2000, naturalnym porządkiem rzeczy było wydać płytę CD. Takie płyty miały dla mnie szczególne znaczenie kiedy dorastałem. Pamiętam jak kupowałem płytę, a potem leciałem do domu i słuchałem jej godzinami, uważnie oglądając okładkę i książeczkę w środku. Nigdy nie robiłem tego z winylami, ale kto wie, może nasz przyszły album doczeka się takowego specjalnego wydania. Szukałam informacji na temat poprzednich zespołów w jakich graliście. Rzeczywiście Veonity to wasz pierwszy zespół? Zależy jak na to patrzysz. Każdy z nas grał kiedyś w jakimś zespole, ale nigdy nie traktowaliśmy żadnego na tyle poważnie co Veonity. Kiedy zaczęliśmy razem grać, stwierdziliśmy, że czas pójść "va banque" i zainwestować zarówno czas, chęci jak i pieniądze w ten projekt. Śledzicie współczesną power metalową scenę? Które zespoły możecie polecić miłośnikom podobnego gra nia? Istnieje parę bardzo dobrych nowych zespołów. Lancer ze Szwecji gra heavy/power metal lat osiemdziesiątych. Twilight Force brzmi trochę jak Rhapsody na pierwszych trzech albumach. Shadowquest, Gloryhammer i Bloodbound też są bardzo ciekawymi, współcześnie działającymi zespołami. Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Anna Kozłowska, Oskar Gowin

Foto: Veonity

VEONITY

77


Restart Po siedmiu latach niebytu powrócił jeden z najważniejszych duńskich zespołów w dziedzinie power metalu czyli Pyramaze. Band działa od 2001 roku, swój największy sukces odniósł z byłym wokalistą Iced Earth czyli Mattem Barlowem. Troszkę się zmieniło jeżeli chodzi o skład Pyramaze, jednak styl i jakość została. O nowym rozdziale duńskiej formacji porozmawiałem z Jacobem Hansenem, gitarzystą będącym w zespole od początku. HMP: Witam, miło że marka Pyramaze powróciła i znów można delektować się Waszą muzyką. Jak to jest powrócić po dłuższym czasie z niebytu? Jacob Hansen: Dzięki! Dla nas też jest to wspaniałe uczucie! Jak słońce pojawiające się na niebie po burzy. Nie byliśmy tak naprawdę pewni, czy jeszcze żyjemy czy nie. Po odejściu zarówno geniusza Michaela Kammeyera, Urbana Breeda i Nielsa Kvista z zespołu pozostały szczątki. Dużo czasu zajęło nam nabranie siły do kontynuowania. Właściwie możemy wszyscy podziękować Jonahowi, naszemu klawiszowcowi, za jego wytrwałość, inaczej jestem pewien, że Pyramaze dziś by nie istniało. Jesteśmy teraz bardziej żywi niż kiedykolwiek, a przyszłość maluje się w świetlanych bar-

więc zagadałem z chłopakami, że chciałbym spróbować. Wszyscy byli podekscytowani i od razu przyjęli mnie do rodziny Pyramaze. Jakby nie patrzeć, znałem się z nimi od czasów nagrywania dema, więc było to raczej oczywiste. Czyli to prawda, że przez zespół przewinął się Urban Breed? Dlaczego nie udało się Wam go zatrzymać na dłużej? Tak, grał z nami kilka koncertów, o czym już wspominałem, ale gdy zaczęliśmy pisać nowe utwory, wyczuliśmy, że traci on zainteresowanie. Właśnie przeprowadził się do Stanów, zdaje się. Dlatego kiedy powiedział, że nie może nadal poświęcać czasu Pyramyze, Foto: Ulterium

tak naprawdę gracie. To jak najbardziej metal, to mogę powiedzieć! (śmiech) Myślę, że nadal gramy progresywny power metal w pewnej formie, ale sądzę, że różnorodność tych nowych utworów jest większa niż kiedykolwiek, z czym czujemy się bardzo dobrze. Gdybyśmy mieli to dokładnie określić, to prawdopodobnie jest to melodyjny metal. Czy nie chcieliście skorzystać z okazji, że pojawia się nowy wokalista i na przykład całkowicie zmienić swój styl? Pójść w zupełnie inną stronę? Nie chcieliśmy za bardzo oddalać się od tego, co prezentowało Pyramaze, a że główni członkowie pozostali, w naturalny sposób zostaliśmy przy wypracowanym stylu. Tak, jak mówiłem, nie usiedliśmy do rozmowy nad tym, jak ma wyglądać nowy styl. Zaczęliśmy po prostu pisać, a to co powstało złożyło się na nowy album. Nie zastanawialiśmy się specjalnie nad tym, jak ma wyglądać nowy materiał, a raczej pisaliśmy tak jak czuliśmy. Owszem, mogliśmy drastycznie zmienić nasz styl, ale gdybyśmy to zrobili, nie nazwalibyśmy tego Pyramaze. Jak najbardziej to nadal jest Pyramaze. Słychać, że to nadal my. Mamy nowego wokalistę, lecz ogólne brzmienie jest rozwinięciem tego, co kochamy w naszych trzech poprzednich albumach. Znaczy się, "Melancholy Beast" był tym albumem, którego słuchałem najdłużej po zmiksowaniu. Nadal sądzę, że to magiczny album. Ale samo wrażenie miałem przy "Disciples of the Sun". W studiu działa się magia, wspomnienia o tym, wywołują duuuży uśmiech na mojej twarzy. Wspomniałeś o nowym wokaliście. Jak doszło do zatrudnienia Terje'go? A więc, miksowałem album dla norweskiego zespołu Teodor Tuff, który teraz nosi nazwę Crossnail. Mieli oni wspaniałego, młodego wokalistę o imieniu Terje. Gdy odszedł od nas Urban, rozglądaliśmy się dookoła za nowym śpiewakiem. Rozmawiałem z licznymi wokalistami, ale szukałem kogoś mniej znanego. Nie chciałem mieć nikogo znanego w naszym zespole, bo prawdopodobnie opuściłby nas po jednym albumie. Zapytałem się Terje'go, okazało się, że jest zainteresowany. Wysłałem mu jako demo "Unveil", a on nałożył na to wokal, razem z kolegą z zespołu i kuzynem Christerem Haroyem (Divided Multitude, Crossnail). Gdy odesłali mi ten utwór, okazało się, że zrobili to idealnie! Było lepiej, niż się spodziewaliśmy, a Terjego stać na więcej! Zaprosiłem go do mojego studia i zaczął z nami nagrywać. Zrozumiałem, jak wielki potencjał w nim drzemie. Nadal kocham Lance Kinga i Matta Barlowa, ale Terje to inny typ wymiatacza!

wach. W zespole panuje pozytywna aura ostatnimi czasy. Co było powodem takich zawirowań w waszym zespole? Dlaczego kapelę opuścił Matt Barlow? Czy utrzymujecie jakiś kontakt z nim? Zdaje mi się, że Michael (Kammeyer) jest z nim w kontakcie. Nawet wysłał nam wiadomość typu: "świetny materiał, chłopaki!", gdy usłyszał pierwszy singiel. Sądzę, że było to tak: Jak tylko Matt nagrywał album "Immortal", usłyszał o tym Jon Schaffer i zrekrutował go z powrotem do Iced Earth. Nie mamy mu tego za złe. Matt to utalentowany wokalista. Przypuszczaliśmy, że to nie potrwa wiecznie z takim gościem, więc Michael załatwił Urbana Breeda, by ten przejął obowiązki wokalisty. Właściwie zagraliśmy z nim kilka koncertów - było to z Volbeat - ale po tym wszystko zaczęło powoli iść w złym kierunku. Michael stracił wiarę w branżę muzyczną i jego priorytety przestawiły się bardziej na "normalne", czyli rodzinne życie, życie z codzienną prac. Kiedy odszedł, odeszli również Niels Kvist i Urban. Toke (gitary), Jonah (klawisze) i Morten (perkusja) zostali bez kompozytora, gitarzysty i lidera, co wywoływało sporo frustracji. Po dłuższej chwili skontaktowali się ze mną. Chcieli wiedzieć, czy ktokolwiek z moich znajomych mógłby dołączyć jako gitarzysta i kompozytor. Po przemyśleniu doszedłem do wniosku, że właściwie sam byłem zainteresowany,

78

PYRAMAZE

że ma inne rzeczy, którymi chce się zajmować, byliśmy na to przygotowani. Ciężko stracić takiego gościa, jak on, ale w ogóle nie żywiliśmy do niego urazy. Nadal jesteśmy w kontakcie i się przyjaźnimy. Mimo pewnych problemów udało Wam się zebrać na nowo, odbudowaliście skład i nagraliście nowy album w postaci "Disciples of the Sun", który zaczyna wasz nowy rozdział. Z jednej strony jest to album oddający wasz styl, a drugiej strony jest to wydawnictwo świeże i zaskakujące. Czy też tak postrzegacie ten album? Dokładnie! Wszystko jest tak, jak to opisujesz. Chcieliśmy jakby wyczyścić swoją kartę i zacząć odnowa. O dziwo, to nie było to coś, o czym dyskutowaliśmy. Po prostu wiedzieliśmy, że będzie inaczej, jako że skład i kompozytorzy byli zupełnie inni. Po prostu napisaliśmy coś, czego sami chcielibyśmy słuchać, ale w pewnych "granicach" Pyramaze. Naprawdę słychać, że podobało nam się pisanie i nagrywanie tego materiału! Sposób w jaki zabraliśmy się za nagrywanie był bardzo świeży, dało nam to wiele satysfakcji, co da się zauważyć na "Disciples of the Sun". W dalszym ciągu gracie progresywny power metal w nowoczesnej konwencji, choć tym razem nie zabrakło też motywów nieco symfonicznych czy nawet z kręgu epickiego metalu. Ciężko określić jednomyślnie co

Na płycie znajdziemy 12 kompozycji dających 52 minuty muzyki, więc nie jest to nie wiadomo jak długi album. Czyżbyście nie chcieli przesadzać pod tym względem? To były utwory, które udało nam się skończyć, do tego wybraliśmy tylko te najlepsze. Byliśmy w trakcie prac nad paroma innymi, ale zależało nam na tych dopracowanych, zapewniających odpowiednią jakość. Jeśli odnosiliśmy wrażenie, że nie jest to kompozycja najwyższych lotów, to dawaliśmy sobie z nią spokój. Może w przyszłości wrócimy do tych niedokończonych utworów, kto wie, ale czasem lepiej jest nie wywoływać wilka z lasu. Nie bez powodu nie dostały się do finalnej wersji albumu. Poza tym, nie myśleliśmy w ogóle o długości materiału. Po prostu sądziliśmy, że mamy kilka dobrych piosenek, i tyle. Chyba dopiero zorientowaliśmy się, ile czasu trwa album, gdy skończyliśmy nagrywać cały materiał, (śmiech). Znowu, spontaniczność jest tu kluczem. Robiliśmy to, co wydawało się słuszne. Płytę otwiera instrumentalne intro "We Are The Ocean", które buduje niesamowity klimat i podkreśla, że będzie to płyta epicka. Czy takie emocje chcieliś cie wzbudzić na samym początku? O, tak. Jonah je napisał, chcieliśmy sprawić, żeby słuchacz poczuł się, jak na początku epickiego filmu. Uważam, że powinno się stworzyć atmosferę tego, co czeka słuchacza zanim zacznie grać kapela. Sądzę, że się nam to udało. Do tego Joost Van Den Broek (Epi ca) pomógł nam w tym intro, z orkiestrą i innymi rzeczami, bo chcieliśmy, żeby to rzeczywiście robiło wrażenie. Na pewno nie będzie to ostatni raz używania przez nas orkiestracji. Dalej mamy "The Battle of Paridas" i to jest taki rasowy Pyramaze. Mam jednak wrażenie, że brzmicie bardziej nowocześnie i nawiązujecie do choćby


Kamelot. Tak, masz rację, że "The Battle of Paridas" jest poniekąd klasycznym utworem Pyramaze, także lirycznie. Właściwie nie zastanawiałem się, jaką kapelę teraz przypominamy. Z pewnością jest tam trochę Kamelota, ale także Evergrey, co zauważyło wiele osób. Tak naprawdę, wszyscy pochodzimy z innych środowisk i ten wielki kocioł, w którym lądują nasze pomysły, sprawia, że brzmimy tak, a nie inaczej. Wszyscy kochamy współczesny metal, ale zarazem jesteśmy fanami bardziej oldschoolowego grania. Co jest przewodnim motywem w waszych tekstach na nowym albumie? Co chcieliście przekazać poprzez swoją muzykę? Na tym albumie nie ma takiego dominującego motywu, można by rzec. To wszystko to pojedyncze historyjki, czy to z prywatnych doświadczeń, czy bardziej tematy inspirowane legendami. Nasz dobry przyjaciel Henrik Fevre (Anubis Gate) napisał teksty do tego albumu, jako że sami nie czuliśmy się na siłach podjąć się tego wyzwania, którego wymagały te utwory. Sądzę, że Henrik jest świetnym tekściarzem i włożył w nie sporo trudu. W rzeczywistości wiem, że niektóre utwory są tak osobiste, że nie chciał nawet o nich rozmawiać.

Foto: Ulterium

Bardzo dobrze się prezentuje prosty i niezwykle chwytliwy "Back For More". Myślisz, że można zaliczyć ten utwór do grona waszych najlepszych kawałków? Może tak być! "Back For More" akurat napisał Jonah (klawisze), a Token, Morten i ja ją zaaranżowaliśmy. Zgadza się, to jest świetna nuta. Miała trochę ciężki start we wczesnych stadiach, ale nagle zaczęła się rozwijać, gdy dołączyły wokale oraz tekst, utwór zaczął promienieć.

napisaliśmy i mieliśmy z nim sporo frajdy, jako że zawiera nieparzyste klucze i w ogóle (śmiech).

"Genetic Process" to z kolei muzyka utrzymana w klimatach choćby takiego Masterplan czy Symphony X. Słychać, że muzyka progresywna to jest to, co gra w waszych sercach. Skąd takie zamiłowanie do tego gatunku heavy metalu? Prawdę mówiąc, nie wiem. Dla mnie zaczęło się od Fates Warning, Crimson Glory, Queensryche i Psychotic Waltz jeszcze w późnych latach 80-tych. Ten nowy gatunek metalu był nagle naładowany bardziej emocjami, niż agresją. Czymś, czego można słuchać jadąc rowerem, był dla mnie bardzo atrakcyjny. Zawsze byłem fanem bardziej sentymentalnych utworów zespołów takich jak ELO i Beatles. Myślę, że ten gatunek wziął z nich sporo wspaniałych rzeczy. Nie słuchałem zbyt dużo nowych zespołów należących do gatunku, ale znajdzie się kilka wyśmienitych takich, jak Circus Maximus czy Myrath.

Przy okazji, odwiedzicie Polskę? Tak czy inaczej, mamy nadzieję zagrać w Europie gdzie tylko będzie można, więc kto wie, czy Polska nie będzie krajem, do którego zajedziemy. Wiem, że bardzo byśmy chcieli!

Fanom power metalu można polecić ostrzejszy "Hope Springs Eternall", który zachwyca mocnym riffem i niezwykłą energią. Taki rasowy power metal w stylu Dragonhammer. To jeden z najcięższych kawałków, który kiedykolwiek

Jakie utwory zamierzacie z nowej płyty zagrać podczas trasy koncertowej? Planujemy zagrać wszystkie utwory z nowego albumu poza "Photographs". To jest coś, co ma uspokoić słuchacza i sprawić, by poczuł, że zbliża się do końca albumu. To track mocno zainspirowany "Lost Reflection" i "Transcendence" Crimson Glory.

Powróćmy na chwilę do przeszłości. Gdzie należy doszukiwać się początków Pyramaze? Michael Kammeyer zapoczątkował zespoł w 2001 roku. Miał taki pomysł, zrobić album zwierający kompozycje, które miał w głowie od lat. Zaczął rekrutować lokalnych członków, Mortena Gade'a (perkusja) i Nielsa Kvista (bas). Jonah dołączył później i po tym zespół wszedł do studia, to jest mojego starego studia, żeby zacząć nagrywać album debiutancki. Po krótkim czasie nagrywania, byłem tak podekscytowany tym materiałem, że skontaktowałem się ze znajomym managerem i poprosiłem go o przesłuchanie. Był oszołomiony tym, że w Danii jest taki zespół i zaczął pomagać Michaelowi szukać wokalisty. Znalazł Lanca Kinga, a reszta to historia.

King. Jak wspominacie współprace z nim? Czy nie było szansy na jego powrót po odejściu Barlowa? Jako że nie byłem wtedy członkiem zespołu, wiem bardzo mało o tym, jak pracowało się z Lancem. Na pewno jest profesjonalistą, pracowałem z nim kilka razy, jest też jednym z moich przyjaciół. Myślę, że chłopcy rozmawiali wewnątrz zespołu o przyjęciu go z powrotem, ale mieli parcie na dążenie do przodu, a nie chcieli zostać w przeszłości. Jak już mówiłem wcześniej, wszyscy kochamy stare albumy, a te z Lancem są dla nas szczególne, ale chcieliśmy rozpocząć nowy rozdział. Potrzebowaliśmy nowego członka by wniósł trochę nowej energii i Terje był do tego idealny. Jakie macie plany na przyszłość? Czy na następny album też przyjdzie nam tyle czekać? Nie, nie taki jest plan, (śmiech!). Już rozmawialiśmy o tym, kiedy wbijamy do studia i zaczynamy nagrywać kolejny krążek po "Disciples", a planujemy wejść na początku 2016. Jesteśmy gotowi znowu zacząć pisać. Jako, że napisanie i nagranie nowego albumu było takim świetnym doświadczeniem, jesteśmy pełni energii i nie możemy się doczekać, aż zaczniemy znowu pisać i harować jak woły. Mamy nadzieję, że uda nam się pojechać w trasę i grać na kilku festiwalach, ale zobaczymy jak to będzie. Tyle z mojej strony dzięki za poświęcony czas. Dziękuję! Wielkie dzięki za zainteresowanie się naszym zespołem! Łukasz Frasek Tłumaczenie: Łukasz Brzozowski, Anna Kozłowska

Właśnie, pierwszym waszym wokalistą był Lance


Możecie być pewni, że usłyszycie więcej naszej twórczości w przyszłości.

Czyli Primal Fear, Angra i Yngwie Malmsteen w jednym Kapela powstała z inicjatywy Andrew Szucsa, gitarzysty, który kocha neoklasyczny power metal i progresywny heavy metal. Dał się poznać za sprawą Seven Seraphim. Teraz dał światu kolejny powód do radości, a mianowicie supergrupę, którą tworzą prawdziwe gwiazdy. O zespole jak i debiutanckim albumie "Survival of the Fittest" opowie sam lider czyli Andrew. HMP: Blackwelder to nowa nadzieja heavy/power metalu, ale także progresywnego metalu. Andrew Szucs: Wow, miło mi to słyszeć! Cieszy mnie, że ludzie myślą tak o Blackwelder i wydaje mi się, że tylko fani tych gatunków mogą to wiedzieć. O waszym zespole było głośno już od dłuższego czasu, dla wielu jest to - bez wątpienia - jedno z ważniejszych wydarzeń roku 2015. O to pojawia się kapela złożona z znakomitych muzyków. Nie często zdarzają się takie zespoły z takim składem. Czy chcieliście poruszyć nieco skostniały świat power metalu? Dziękuję! Nie mieliśmy tego w planach, więc to duże szczęście dla nas, że tak wyszło. Różne wydarzenia miały miejsce, aż w końcu Blackwelder powstał na dobre. Jak doszło do powstania waszego zespołu? Wszystko zaczęło się od moich dziesięciu utworów zdawały się działać jak magnes na resztę muzyków.

płycie Seven Seraphim, ale z czasem to przerodziło się w Blackwelder. Ten nowopowstały zespół jest dla mnie priorytetem, więc Seven Seraphim póki co schodzi na drugi plan. Czy ciężko było powołać nowy zespół, biorąc pod uwagę fakt, że każdy z was ma też inne obowiązki, swoje zespoły macierzyste? Ułożenie grafiku może być trudne, ale znaleźliśmy sposób, żeby sobie z tym radzić. Na szczęście wszystko dobrze się układa. Jak w sumie można określić wasz styl? W waszej muzyce słychać heavy/power metal w stylu Primal Fear, jest też progresywny heavy metal w stylu Angra, czy nawet neoklasyczny metal w stylu Yngwiego Malmsteena. Ciężko jest mi skategoryzować nasz styl muzyczny. Zaczerpujemy wiele elementów z różnych źródeł i stylów muzycznych. Nie wiem pod jaką dokładnie kategorię podchodzimy, ale na pewno znajduje się ona w Foto: Golden Core

W tym roku chcecie podbić świat debiutanckim albumem "Survival of The Fittest". Jak oceniacie ostateczny efekt? Co byście zmienili gdyby była taka szansa? Efekt końcowy okazał się być o wiele lepszy niż się spodziewaliśmy. Jest między nami naprawdę mocna chemia i uważam, że naprawdę słychać to na nagraniach. Jak przebiegał sam proces komponowania? Kto jaką rolę odegrał w czasie powstawania materiału? Zacząłem komponować utwory na własną rękę, ale kiedy rozpoczęliśmy nagrania, wszyscy dorzucili swoje osobiste smaczki. Myślę, że to właśnie tchnęło życie w projekt. Za miks tego krążka odpowiada Matt Smith. Jak wam się razem współpracowało? Dlaczego akurat jego wybraliście? Świetnie pracuje się z Mattem Smithem i naprawdę ułatwia on wszystko. Jest bardzo utalentowanym człowiekiem i doskonale pracuje w zespole. Emil Westerdahl z Ulterium Records przedstawił mi go. Jak tylko Emil usłyszał materiał Blackwelder, wiedzał, że Matt będzie odpowiednią osobą dla nas. Miał rację. "Survival of The Fittest"jest naprawdę bogatym materiałem. Na przykład taki "The Night of New Moon" to rasowy heavy/power metalowy hymn w stylu Primal Fear. Jest s nim nieco progresji oraz nowoczesnych brzmień, ale słychać wyraźne wpływy Primal Fear. Czy taki był zamiar? Dziękuję! Nie leżało to w moich intencjach, ale uznam to za miły komplement. Bez wątpienia motorem napędowym tej płyty są twoje niesamowite popisy gitarowe, które ocierają się o dokonania Yngwiego czy Ritchiego Blackmore'a. Niezwykła technika i finezja w grze sprawia, że materiał brzmi niezwykle świeżo. "Adaturi" to utwór, który znakomicie obrazuje to. Zgadzasz się z tym stanowiskiem? Wow, nie wiem co więcej mogę powiedzieć oprócz "dziękuję bardzo"! Bardzo miło jest być porównywanym z tak świetnymi gitarzystami - Ci dwaj to moi ulubieńcy! Na płycie jest sporo progresji, czego przykładem jest "Inner Voice" czy spokojniejszy "Remember This Time". Kto jest odpowiedzialny za ten aspekt? Wszyscy zaangażowani naprawdę tchnęli życie w utwory, więc zdecydowanie wszyscy w zespole mieli swój udział we wprowadzaniu tego w życie.

Bjorn Englen jest doskonałym basistą, którego znałem z Los Angeles. Jego granie zawsze jest świetne, więc był pierwszą osobą wziętą przeze mnie do zespołu. Mniej więcej w tym czasie prezentowałem utwory Ralfowi Scheepersowi i również on był zainteresowany. Niedługo po tym, Bjorn pojechał w trasę z Tonym Macalpine i dowiedziałem się, że Aquiles Priester także z nimi grał. Usłyszałem niesamowite granie Aquilesa w "Rebirth" oraz "Temple of Shadows" zespołu Angra, więc aż podskoczyłem na myśl o szansie grania z nim w Blackwelder. Blackwelder to odskocznia od waszych podstawowych zespołów czy chęć zrobienia czegoś nowego? Blackwelder powstawał jako album kontynuujący twórczość Seven Seraphim, jednak wraz z powstawaniem utworów, muzyka zaczęła ewoluować w innym kierunku. Wtedy pewne było, że powinny zostać wydane pod inną nazwą. A co się stało z Seven Seraphim? Z początku te utwory miały znaleźć się na drugiej

80

BLACKWELDER

świecie metalowej muzyki. Skąd wzięliście nazwę Blackwelder? Czy wiąże się z tym jakaś historia? No cóż, nazwa nie wzięła się znikąd. Chodziłem któregoś dnia po Los Angeles i zauważyłem ulicę o nazwie "Blackwelder Ave." Od razu po jej przeczytaniu pomyślałem "to świetna nazwa dla zespołu!". Z czasem, wraz z tworzeniem materiału, doszedłem do wniosku, że nazwa tamtej ulicy coraz bardziej pasuje do tworzonej przez nas muzyki, więc zespół nazwaliśmy Blackwelder. W tym roku wystartowało kilka ciekawych kapel stworzonych przez znakomitych muzyków. Wystarczy wspomnieć o Serious Black czy Level 10. Jak oceniacie te zespoły i czy Blackwelder to zespół z krwi i kości czy raczej projekt muzyczny? Nie miałem zbytnio czasu zaznajomić się innymi zespołami, które teraz powstają, ale jestem przekonany, że są świetne. Blackwelder składa się z naprawdę utalentowanych osób, zarówno na scenie jak i poza nią.

Jako fana power metalu bardzo mnie ucieszyły takie szybkie petardy jak "Play Some More" czy "With Flying Colors". Są to niezwykle ostre i dynamiczne kawałki. Może je opisać jako Blackwelder w pigułce. Co o tym sądzicie? Bardzo dziękuję! Bardzo miło mi to słyszeć. Chcieliśmy stworzyć konkretne, metalowe dzieło, które możesz puścić w dowolnej kolejności i za każdym razem trafisz na utwór o innej charakterystyce, jednak utrzymany w koncepcji typowej dla Blackwelder. Ciężko mi wyodrębnić pojedyncze utwory, ponieważ jestem z każdym z nich naprawdę blisko związany, ale zawsze lubię dowiedzieć się które kawałki podobają się ludziom. Uwagę bez wątpienia przykuwa klimatyczna i nieco rycerska okładka autorstwa Mario Bouferria. Czyj był to pomysł by stworzyć właśnie taką okładkę? Ten obraz powstał dzięki Mariowi Bouffier na podstawie mojego pomysłu, który udoskonalił nasz świetny menedżer, Axel Wiesenauer w Rock N' Growl Management. Jakie utwory zamierzacie zagrać na koncertach? Czy pojawi się również coś repertuaru Primal Fear czy Angra? Póki co, musimy zobaczyć jak sprzedaje się płyta, a dopiero potem dowiemy się jaki jest popyt na koncerty, jednak jak już zaczniemy koncertować, wówczas nasi słuchacze mogą spodziewać się paru niespodzianek w setliście. Jakie są wasze plany na przyszłość? Czy zamierzacie dalej nagrywać i tworzyć jako Blackwelder?


Podążając za marzeniami Jeden z najciekawszych greckich zespołów heavy metalowych młodego pokolenia. Działają od 2010 i ich celem jest namieszanie na scenie power metalowej. Udało się im. Każdy z ich trzech albumów okazał się strzałem w dziesiątką i swego rodzaju powiewem świeżosci. O Wardrum i ich twórczości porozmawiałem z założycielem, czyli Stergios'em Kourou..

Tak, jako Blackwelder planujemy osiągnąć ile tylko się da, a co za tym idzie, powstanie więcej nowych nagrań. Macie już tyle zespołów za sobą, macie doświadczenie i sławę. Czego wam jeszcze brakuje? Czy ciągle jesteście niezaspokojeni pod względem artysty cznym? Jako artysta, mam wiele szczęścia i jestem zadowolony, jednak mam coraz więcej nowych pomysłów. Póki to trwa, zamierzam kontynuować twórczość. Jak udaje Ci się znaleźć czas na to wszystko? Czy kolejny zespół nie sprawi, że zaniedbacie swoje doty chczasowe kapele? Planowanie czasu jest ważne, aby utrzymać wszystko przy życiu, i taki jest plan - chcemy, aby Blackwelder pozostał przy życiu najdłużej jak to tylko możliwe. Jak wyglądają relacje miedzy waszymi kapelami? Kto i jakie ma priorytety? Wszystko układa nam się doskonale między zespołami oraz muzykami. Naprawdę fajnie jest należeć do metalowej braci z tak niesamowitą spuścizną. Tyle z mojej strony. Dziękuje za poświecony czas! Bardzo dziękuję za pytania! Naprawdę miło było mi na nie odpowiadać i doceniam zainteresowanie twoje oraz czytelników. Wszystkiego dobrego! Łukasz Frasek Tłumaczenie: Oskar Gowin, Anna Kozłowska

HMP: Witaj, to już pięć lat działalności Wardrum. Dość szybko udało się wam znaleźć szerokie grono fanów i stać się jednym z najciekawszych greckich zespołów ostatnich lat. Jak udało wam się to wszys tko osiągnąć? Czy myśleliście że tak daleko zajdziecie? Stergios Kourou: Witaj, dziękujemy za ten wywiad. Wszyscy dobrze wiemy, że robimy to, co kochamy i to trzyma nas przy pracy. Wygląda na to, że ciężka praca i robienie tego, co się kocha sprawia, że wszystko staje się dla dobre i pozytywne. Jesteśmy zaszczyceni, że fani lubią naszą robotę. To ważne dla nas, podtrzymuje to nasza energię i ochotę do grania i tworzenia muzyki. Nagraliście w sumie trzy albumy, z czego ostatni "Messenger" ukazał się w 2013 roku. Krążek ukazał się rok po "Desolation". Jednak krótki czas przygo towania materiału nie wpłynął na jakość wydawnictwa. Dostaliśmy znakomitą mieszankę progresywnego rocka, melodyjnego heavy/power metalu z pewnymi neoklasycznymi wpływami. Był to jeden z naj ciekawszych albumów roku 2013. Jak udało wam się utrzymać po raz kolejny tak wysoki poziom muzy czny? Szybka praca wymaga sporo skupienia i dobrej organizacji każdego kroku. Jest tyle roboty kiedy planujesz wydać album, że musisz mieć mapę myśli z detalami, dobrą współpracę między członkami zespołu i możliwość wyboru dobrego czasu i miejsca na wszystko. Każdy członek Wardrum zna dobrze swoje zobowiązania i to sprawia, że wszystko jest o wiele łatwiejsze. Poza tym, nigdy nie przestajemy pracować nad albumem póki nie poczujemy się z nim dobrze. To nasza recepta, tak myślę.

elastycznym jesteście zespołem. Kto jest odpowiedzialny za proces komponowania? Kogo mogę pochwalić? Muzykę do kawałka "The Messenger" napisał nasz gitarzysta, Kosta Vreto. To naprawdę ciężki kawałek i jeden z moich faworytów. Generalnie, połowa roboty na naszym albumie to zasługa Kosty, drugą połowę zrobiłem ja. Jako wielki fan Helloween czy Gamma Ray pozwolę sobie wyróżnić power metalowy "Travel Far Away". Czy te zespoły odbiły swoje piętno na waszej muzyce? Kto był jeszcze waszą inspiracją? Helloween i Gamma Ray to klasyczne zespoły, więc inspiracja nimi jest nieunikalna. Głównie inspirujemy się zespołami takimi jak Judas Priest, Iron Maiden, Dio, Crimson Glory, Conception, Megadeth, Accept, i jeszcze kilka... Na płycie nie zabrakło też rasowych przebojów w postaci "Deceiver" czy "After Forever". Właściwie ten album nie ma słabych punktów. W tych kawałkach dobrze jest wyeksponowany znakomity wokal Yannisa. Jak udało się wam go zwerbować? Yannis ma świetny głos, sporą skalę i jest też fajnym kolesiem! Znaliśmy go zanim zaczęliśmy występować razem, a obsadzenie go na miejscu nowego wokalisty, to był perfekcyjny wybór. Muzyka Wardrum jest bardzo technicznie wymagająca dla wszystkich instrumentów, a wokal nie jest wyjątkiem, więc mamy farta, że jest z nami.

Płyta umacnia waszą pozycję, a przede wszystkim wasz styl. Podobają mi się neoklasyczne wtrącenia w otwierającym "Shelter" czy "Phoenix Wszystko jest narzędziem by się wyrazić, tak długo jak to kochasz. Styl neoklasyczny bardzo pomaga się wyrazić zarówno jak emocjonalnie, jak i technicznie. Z pewnością korzystamy z niego kiedy wiemy, że muzyka nas tam zabiera.

Jeśli miałbym wskazać wasz najlepszy album to wybrałbym "Desolation". Najbardziej dopracowany, najbardziej energiczny, najbardziej heavy metalowy. Jest w nim sporo mocy i power metalu. Robi znacznie lepsze wrażenie niż debiut. Czy zgodzicie się z tym? Przede wszystkim, muszę powiedzieć, że całkowicie kocham wszystkie trzy albumy. Jeśli jednak przesłuchasz je wszystkie chronologicznie, to rzecz jasna wychwycisz, że zespół cały czas coś ulepsza i brzmi coraz bardziej dojrzale. "Desolation" może jest trochę cięższe niż "Messenger" ale myślę, że ostatni album ukazuje, jak nasz zespół urósł w wielu aspektach.

"The Messenger" jest też bardziej heavy metalowy, ma coś z Iced Earth czy Judas Priest. To pokazuje jak

Z tej płyty wyróżnia się na pewno nieco hard rock owy "Perental", który znów pokazuje nieco inne obli-

Foto: Wardrum

WARDRUM

81


HMP: Ponoć zdecydowaliście się założyć Worldview już kilka lat temu, dzięki inicjatywie waszego wspól nego przyjaciela i kolegi z Sacred Warrior, Ricka Maciasa - ciągnie wilka do lasu, brakowało wam wspólnego grania? Rey Parra: Rick był częścią Sacred Warrior i moim osobistym przyjacielem od czasu kiedy miałem trzy lata. Obaj dzieliliśmy wtedy taką samą miłość do muzyki, tak samo jak się zebraliśmy w Sacred Warrior razem z Brucem i Tonym. Tak... brakuje mi grania z Rickiem. Śmierć Ricka nie pokrzyżowała tych planów, wręcz przeciwnie, jakby zdopingowała was do bardziej wytężonych działań, dzięki czemu dwa lata temu słowo stało się ciałem i Worldview rozpoczął regularną działalność? Rey Parra: Tak, śmierć Ricka była pewnego rodzaju motywatorem. To było jak... chcieliśmy iść przez siebie z coraz silniejszym projektem.

Foto: Wardrum

cze Wardrum. Lubię kiedy zespół zaskakuje, a wam się to udało niejednokrotnie na tej płycie. Czy to jest trudne do wykonania? Nic nie jest trudnego, gdy piszesz utwór. Musisz tylko posłuchać swojego serca i podążać za swoim instynktem. Czasem kawałek wychodzi w pięć minut, a innym razem trzeba na niego poświęcić wieczność. Nigdy nie pchamy się na siłę do przodu, kiedy piszemy. Zostawiamy wszystko, żeby nabrało to spokojnie czasu i bierzemy się za to, kiedy jest gotowe do pracy dla wszystkich. Potraficie też grać i ostro, co potwierdza znakomity "No Retreat" i to jest jeden z waszych najlepszych kawałków jakie stworzyliście. Czy usłyszymy w przyszłości więcej tego typu kompozycji? Utwory jak "No Retreat", "After Forever" i im podobne to inna strona dźwięku i charakteru Wardrum. Zawsze będą w naszych albumach i na naszych setlistach. Poza tym, kochamy grać heavy metal. Kapela powstała w 2010 roku w Thessalonikach. Czy możesz zdradzić jak doszło do powstania kapeli ? Wiąże się z tym faktem jakaś ciekawa historia? Zespół stworzyłem ja razem z moimi bliskimi przyjaciółmi i kolegami z innych zespołów, wtedy z Kostą Vreto i Kostasem Scandalisem. Musieliśmy się wyrazić przez ten typ muzyki i jesteśmy wreszcie wszyscy zadowoleni, że to zrobiliśmy. Później Piero dołączył do nas jako frontman i wydaliśmy nasz debiut w 2011 roku, to był nasz pierwszy krok. Nie ma zbytnio interesującej historii za tym wszystkim, tylko praca, praca, praca w tym, co kochamy najbardziej - muzykę. Przed "Desolation" znaleźliśmy Yannisa (który nauczył się śpiewać wszystkie kawałki w dwa tygodnie!) i tak staliśmy się rodziną. Możesz nam coś powiedzieć na temat nazwy zespołu? Skąd się wzięła nazwa Wardrum? "Wardrum" (z ang. bęben wojenny) to nazwa z prostym, ale jednocześnie głębokim znaczeniu. Bęben wojenny jest symboliczny i bije w naszych utworach i słowach, by przypomnieć wszystkim, że pościg za marzeniami nigdy się nie kończy. W naszym życiu codziennie występuje wojna, która nas pcha z listą rzeczy do zrobienia i sprawia, że zapominamy o naszych potrzebach i prawdziwych planach. Musimy walczyć i sprawić, żeby nasze życie było takie jak chcemy. Używamy naszej muzyki, by łomotać w ten bęben i mówić wszystkim: "Hej! Nie zapominaj o swoich planach, nie zapominaj o swoich marzeniach! Podążaj za nimi!" Jak doszło do tego, że zespół opuścił wokalista Piero? Czy dalej utrzymujecie z nim kontakt? Jedynym powodem była odległość. Jak widzisz, pracujemy bardzo szybko i potrzebujemy kogoś z naszego miasta by pracował z nami bardzo blisko. Piero jest świetnym człowiekiem i jesteśmy zasmuceni faktem, że musieliśmy z nim zaprzestać pracy. Ale to było nieuniknione. Jesteśmy wciąż w kontakcie i wychodzimy z nim każdym razem kiedy jest w Grecji. Jakie inne młode zespoły z Grecji są według cebie

82

WARDRUM

godne uwagi? Czy jest ktoś kto wam zagraża? Nie bierzemy dobrej muzyki jako groźby. Wierzymy, że sporo zespołów z naszej okolicy może dać więcej dobrych rezultatów dla każdego niż każdy "samotny kowboj" potrafi sobie sam dać. Sporo greckich zespołów jest teraz wartych uwagi: Jaded Star, Bandemonic, Shock Absorber, Hail Spirit Noir, W.A.N. T.E.D., Enemy Of Reality, Nul'O'Zero... W waszych tekstach można znaleźć nawiązania do snów, są też teksty opowiadające o rzeczywistości i życiu. Skąd bierzecie inspiracje? Wszystko jest związane z tym, o czym wspominałem wcześniej - o pamięci o swoich planach i marzeniach. Słowa są najsilniejszą drogą, żeby przesłać tą wiadomość dla naszych fanów, dla wszystkich zresztą. Jak wspominasz wasze dotychczasowe koncerty? Czy były jakieś przykre wydarzenie? Co was ucieszyło i zostało na długo w pamięci? Nie było żadnych nieprzyjemności i jesteśmy z tego powodu wdzięczni samym sobie. Każdy koncert w Salonikach zostaje w pamięci. Za każdym razem tłum jest niewiarygodny. Hitchin w Anglii w listopadzie 2013 roku też będziemy wspominać. Publiczność była świetna, a pasja jaką otrzymaliśmy w zamian była obfita i czysta. Mówiąc o koncertach. Czy możecie powiedzieć czy jest szansa zobaczyć was w Polsce? Bylibyśmy wielce zachwyceni, gdybyśmy mogli zagrać w Polsce. Każde zaproszenie jest bardzo mile widziane i mamy nadzieję, że niedługo będzie szansa na jakąś trasę albo udział w jakimś festiwalu. Wiemy, że mamy tu sporo przyjaciół i nie możemy się doczekać. Czy zaczęliście już pracę nad nowym materiałem? Tak, mamy sporo nowych utworów. Jesteśmy gotowi by zacząć przedprodukcję nowego albumu, który będzie wydany gdzieś przed końcem tego roku. Nie mogę się doczekać, aż zaczniemy nagrania. Niedługo damy wam próbki, które wam udowodnią, że to będzie świetny album. Mam nadzieję, że rozporządzimy wszystko tak jak trzeba i wydamy go niedługo. Tyle z mojej strony. Dzięki za poświecenie czasu i udzielenie wyczerpujących odpowiedzi. Cała przyjemność po mojej stronie, dzięki wielkie! Życzę wam wszystkiego najlepszego. Informacje o nas znajdziecie na oficjalnej stronie. Znajdziecie tam wideo, kawałki, adnotacje i wszelkie informacje. Mmay nadzieję, że będziemy w stanie zagrać w Polsce i poznać się osobiście. Trzymajcie się, niech uderzenia w Wardrum w Polsce się zaczną! Łukasz Frasek Tłumaczenie: Anna Kozłowska, Marcin Nader

Znaliście się doskonale z gry w takich zespołach jak Deliverance, Recon, Sacred Warrior czy Vengeance Rising, tak więc pewnie nie było żadnych problemów z nawiązaniem porozumienia? George Rene Ohoa: Zawsze byłem przekonany, że Rey był świetnym wokalistą w Sacred Warrior. Oczywiście chciałem z nim pracować. Pamiętaj, że zaczynałem z Recon i byliśmy zespołem, który miał inny rodzaj wokalu. Rey Parra: George i ja rozmawialiśmy o tym od dłuższego czasu, więc działaliśmy bez pośpiechu, żeby wyjść na światło dzienne z nowym zespołem. Jak w tej waszej paczce odnalazł się Todd Libby, muzyk nie tak doświadczony jak wy? George Rene Ohoa: Todd Libby był przez jakiś czas w Recon jako klawiszowiec (sam chciał nagrać następny album jako klawiszowiec). Zaczynał jako klawiszowiec w metalowych zespołach z Minnesoty. Potem zmienił instrument na bas. Świetnie sobie radzi z obydwoma instrumentami. Poznałem go, kiedy zgłaszał się na basistę do Recon. To nasz dobry przyjaciel od kiedy graliśmy razem w wielu projektach. Dość ważną rolę w zespole odgrywa też chyba Ronson Webster, chociaż nie jest wymieniany w oficjal nym składzie Worldview? George Rene Ohoa: Ronson z wielu powodów był moją prawą ręką w tym projekcie. Napisał sporo tekstów i zaśpiewałchórki. Jest naprawdę utalentowanym wokalistą i tekściarzem. Powodzenie dwóch pierwszych zarejestrowanych utworów utwierdziło was w przekonaniu, że warto zakasać rękawy i pokusić się o ciąg dalszy? Rey Parra: Absolutnie, po nagrywaniu i zapostowaniu "The Last Cry" oraz "Two Wonders" na Facebooku i na Reverbnation, było pewne, że ten krążek będzie dobry i otrzyma dobre noty. George Rene Ohoa: Zawsze wiedzieliśmy, że zamierzamy nagrać album. Chcieliśmy tylko zrobić coś w stylu teasera, żeby ludzie się dowiedzieli o nas i zespole. Od razu wiedzieliście, że album będzie zatytułowany "The Chosen Few", czy też ten pomysł pojawił się stopniowo? George Rene Ohoa: Zastanawialiśmy się między "Worldview One" i "The Chosen Few". Ostatecznie wykorzystaliśmy drugi, bo ma naprawdę silną wymowę. Poszliście w kierunku progresywnego power metalu, czyli nieco lżejszym i bardziej zaawansowanym technicznie niż w większości swoich wcześniejszych zespołów? Rey Parra: Tak było. Ochoa i ja dopiero się spotkaliśmy i pozwoliliśmy dobremu duchowi prowadzić nas w stronę, którą podążał. Czasami wydawało mi się, że George nie polubiłby miękkich melodyjek, bo byłyby lżejsze niż wszystko co przez cały czas naszej działalności zrobiliśmy. Ale naprawdę chciałem wyrazić swój głos i poszerzyć granice. George Rene Ohoa: Jestem naprawdę elastyczny, jeżeli chodzi o gust muzyczny. Lubię prawie wszystko. Jest kilka rodzajów muzyki których nie lubię, ale mam otwarty umysł. Styl Worldview jest przede wszystkim tym, co lubię w muzyce. Retro, ale modernistyczny. Kocham old-schoolowy metal i trochę nowoczesności, czyli dokładnie to, co uchwyciliśmy na naszym albu-


teresowany współpracą z nim, bo Ulterium było położone poza Stanami, a wiedziałem, że Europa wciąż kocha metal. Mam nadzieję, że przyjadę z zespołem dla was zagrać w przyszłości.

Retro, ale i modernistyczne najlepsze ciasto na świecie Grali tu i ówdzie, czasem nawet w tak znanych zespołach jak Sacred Warrior, Deliverance czy Recon. W końcu połączyli swe siły w nowym projekcie Worldview, by nadać nowe znaczenie terminowi progresywny power me-tal. O debiutanckim CD "The Chosen Few" rozprawiają wokalista Rey Parra i gitarzysta Ge-orge Rene Ohoa: mie. Sporo też na tej płycie orientalnych smaczków, melodii i klimatów, kojarzących się nie tylko z muzyką etniczną, ale też np. dokonaniami Led Zeppelin? George Rene Ohoa: Jak mówiłem, kocham klasycznego rocka i metal. Kto nie lubi Led Zeppelin? Coś jest z tobą nie w porządku, jeżeli nie lubisz Ledów. Tak daleko, jak bliskowschodni typ muzyki leci zespoły takie jak Deep Purple, Rainbow czy Dio miały te molowe harmoniczne skale w swojej muzyce przez lata. Stąd to pochodzi. Właśnie dlatego zaprosiliście do nagrań swych przy jaciół z innych zespołów, chcąc podkreślić wyjątkowość tego materiału? Bez Lesa Carlesena (Bloodgood), Jimmy'ego P. Browna (Deliverance), Larry'ego Farkasa (Vengeance Rising) czy Oza Foxa (Stryper, Bloodgood) nie udałoby się osiągnąć tego efektu? George Rene Ohoa: Po prostu pomyślałem, że byłoby fajnie wziąć kilka moich kumpli na ten album. Oczywiście, dodali trochę smaczku. Lubię myśleć w ten sposób - nasz zespół to ciasto, Rey Parra to lukier, a ludzie, którzy udzielili gościnnie udziału w nagrywaniu to posypka. Razem tworzą najlepsze ciasto na świecie. (śmiech) Jak wam się udało nakłonić Foxa do zagrania solów ki w "Back In Time", skoro ostatnio gościnnie udzielał się jakieś 20 lat temu? (śmiech) Rey Parra: Les Carlson jest moim dobrym przyjacielem. Po tym, jak miałem gościnnie Lesa na wokalu na "The Chosing Few", zapytałem go, czy może mnie skontaktować z Ozem, bo też jest jego dobrym przyjacielem. Powiedział, że się zgadają i go zapyta. Reszta to historia. Wiele do "Back In Time" wniósł też skrzypek Armand Meinbardis, z kolei utwór tytułowy wzboga cają partie wokalistki Niki Bente? George Rene Ohoa: Tak, oboje to bardzo utalentowani ludzie. Armand to profesjonalista. Przyszedł do studio i po prostu zagrał swoje partie skrzypiec oraz pianina bez spocenia się. Genialnie. Niki Bente ma piękny głos. Nasz wspólny kumpel Ray Vidal nas skontaktował. Ona, tak samo jak Armand, po prostu zaśpiewała bez trudu swoją partię. Kiedy słucham jej głosu w tym kawałku, wciąż się uśmiecham. A słuchałem go przynajmniej tysiąc razy. Co ciekawe nie pracowaliście korespondencyjnie,

większość z waszych gości pojawiła się w twoim stu dio, gdzie powstawała płyta? George Rene Ohoa: Album był nagrywany w moim domowym studio. Wszyscy tu przyszli na nagrania, prócz Oza oraz Jimmy'ego Browna. Oni wysłali mi pliki do wrzucenia. Doświadczenie doświadczeniem, ale praca nad takim albumem, z którym cały zespół wiąże tak duże nadzieje, jest chyba sporym obciążeniem dla producenta? George Rene Ohoa: Wiedziałem, że będzie świetny! Nie tyle dobry, o ile świetny. Wszystko co mogę powiedzieć, to to, że daliśmy z siebie wszystko. Spędziłem niezliczone godziny w studio dopracowując go. Cóż, najlepiej jak mogłem. Byłem pewien, że się to uda z tak dużą ilością talentów dookoła mnie. Dlatego nie spieszyliście się z nagrywaniem, płyta powstawała stopniowo, na spokojnie? George Rene Ohoa: I tak, i nie. Ostatecznie, Emil z firmy płytowej naprawdę chciał szybko go wydać. To nałożyło na mnie presję żeby ukończyć go sprawnie i szybko dopracować ostatnie szczegóły - czasami działam lepiej pod presją. Zmiksowanie i mastering gotowego materiału powierzyliście samemu Bill'owi Metoyer'owi - tu nic nie było dziełem przypadku, wszystko musiało być jak najlepsze? George Rene Ohoa: Bill Metoyer ma świetne ucho co do metalu. Wie, jak co ma brzmieć. To była łatwa decyzja, by wziąć Billa, żeby zmiksował album. Ma świetny zmysł do nagrywania ścieżek i jest naprawdę miłym gościem do współpracy. Jeden z najlepszych ziomków, jakiego kiedykolwiek poznacie. To wasza współpraca przy płycie "Weapon's Of Our Warfare" Deliverance utwierdziła cię w przekonaniu, że nikt nie zmiksuje albumu Worldview lepiej niż Metoyer? George Rene Ohoa: To był ostatni raz, kiedy pracowałem z Billem. Wtedy zadziałało, czemu by nie spróbować tego samego sposobu jeszcze raz? Pracowaliście nad płytą mając już zapewniony kontrakt, czy też Ulterium Records zainteresowała się już całością gotowego do wydania materiału? George Rene Ohoa: Emil z Ulterium skontaktował się ze mną po usłyszeniu tych dwóch kawałków, które zarzuciliśmy na Reverbnation. Byłem naprawdę zain-

Trochę to dziwne, że przy ogromie rynku muzycznego w USA waszym wydawcą jest firma ze Szwecji, nie uważasz? George Rene Ohoa: Nie bardzo, bowiem w USA metal jest martwy. Nie tak, jak w Europie. Nie masz pojęcia jak bardzo chcemy zagrać w Europie. Możecie liczyć na wsparcie promocyjne ze strony Ulterium, czy też jesteście zdani raczej na własne siły? George Rene Ohoa: Ulterium i Worldview razem z M24 wspólnie promują ten krążek. Przyjmiemy pomoc od każdego kto będzie chciał pomóc szerzyć wieści o tym przekozackim albumie. Dawne kontakty trochę pomagają, czy też musicie zaczynać wszystko od początku, jak każdy debiutant? George Rene Ohoa: Fakt, że Rey był wokalistą Sacred Warrior pomógł. To, że razem z Johnym Gonzalesem byłem w Deliverance oraz Recon też. Ale poza tym, wiele starych kontaktów straciliśmy, jednak dajemy radę. Postawiacie pewnie na jak najwięcej koncertów? Jak wasze utwory są odbierane przez słuchaczy? George Rene Ohoa: Nie mieliśmy szansy żeby zagrać te kawałki na koncercie Worldview. Tak planujemy. Mamy próby każdego tygodnia i sound tych kawałków jest genialny. Ludzie je pokochają na żywo. Wśród waszych słuchaczy przeważa młoda publiczność, czy też pojawiają się ludzie, którzy kibicują wam jeszcze od lat 80-tych? George Rene Ohoa: Mamy sporo wsparcia ze starych czasów. Ale nie zaszkodzi, jeżeli poszerzymy naszą rzeszę fanów o nową generację i każdego kto lubi takie zespoły jak Kamelot, Nightwish, Lacuna Coil, Epica czy Amaranthe. Wierzymy, że polubią naszą robotę. To chyba świetna sprawa grać dla tak zróżnicow anych wiekowo fanów i zarazem potwierdzenie tezy, że dobra muzyka nigdy się nie starzeje? George Rene Ohoa: Prawda. Z dobrej muzyki nigdy się nie wyrasta. Wciąż słucham Judas Priest, Iron Maiden, Deep Purple i Dio. Cały czas. Są częścią mojej muzycznej historii. Rey Parra: Myślę, że to konkret, która odróżnia Worldview od innych. Ludzie w każdym wieku mogą się łączyć w jednym bądź w wielu tematach naszych kawałków, poza tym style muzyczne oscylują od kawałka do kawałka, co pozwala połączyć się tak sporej, odróżniającej się od siebie, rzeszy ludzi. Więc... tak, nasza muzyka dociera jednakowo do starszych i młodszych. Zarówno do rockowca i do metalheada. A także do człowieka, który lubi progresywne kawałki, oraz do tego, który lubi takie z konkretnym wokalem i mocną sekcją rytmiczną. Wojciech Chamryk Tłumaczenie: Anna Kozłowska, Marcin Nader

Foto: Ulterium

WORLDVIEW

83


Wake of Magellan Trudno w to uwierzyć, ale niedługo od wydania ostatniej płyty Savatage minie 15 lat. Wydaje się, że przez ten cały czas zespół tkwił w stanie zawieszenia, a słuchacze dostawali jedynie namiastki Savatage w postaci koncertów poszczególnych muzyków, którzy wplatali covery swojej macierzystej formacji w swoje występy. W ostatnim okresie jednak coś drgnęło. Ekipa Zaka Stevensa zagrała na Wacken "The Wake of Magellan", później ruszyła w krótką trasę na wzór tego koncertu, zaczęła grać na żywo kolejne płyty, wydała "oficjalny bootleg", a teraz - też na festiwalu Wacken - Savatage powróci na scenę dając reunionowy koncert. O tych zagadnieniach rozmawialiśmy HMP: Właśnie słucham waszego oficjalnego bootlega z Wacken Open Air. Muszę przyznać, że dla mnie to szczególnie sympatyczne wydawnictwo, bo byłam na tym koncercie i świetnie się na nim bawiłam. Zak Stevens: To była naprawdę wielka frajda. Cudownie było grać utwory Savatage z okresu około 1998 roku i przeżyć to jeszcze raz. Za każdym razem kiedy gram ten album czy poszczególne jego numery, naprawdę odczuwam to tak, jakbym grał je znów po raz pierwszy. W rzeczywistości to właśnie dlatego tak lubię grać kawałki Savatage. Dla wielu fanów, szczególnie tych, którzy nie widzieli Savatage, ten koncert był jak spełnienie marzeń. Kiedy pojawił się pomysł kontynuowania trasy "Tour of Magellan"? Początkowo miał być to tylko jeden koncert na Wacken? To prawda. Ale po ujrzeniu szaleństwa publiki i reakcji

niemożliwe. To było rozczarowanie, ale nic nie dzieje się bez powodu, i wierzę, że to właśnie sprawiło, że zagraliśmy "Wake of Magellan" na żywo. O żadnych dalszych przyczynach nic mi nie wiadomo. Może gdybyśmy grali po prostu numery Circle II Circle, byłaby inna historia, kto wie. Możemy tylko się domyślać. Początkowo byłam nieco rozczarowana miejscem koncertu (mała scena, daleko od głównej części festi walu), ale potem doceniłam warunki, bo klimat był niczym na klubowym koncercie. Jak wam się grało na mniejszej scenie pod namiotem? Czuliście się jak na wielkim festiwalu czy właśnie jak na klubowym wys tępie? Z pewnością można było tę publikę odebrać jako festiwalowy tłum. Będąc oglądanym przez 20,000 osób w tym otoczeniu nie mogłem czuć się inaczej. Poziom energii był więc w tym miejscu z pewnością. Zespół Foto: Sharbel Kanoun

tylko ty byłeś członkiem Savatage. Był w jakikolwiek sposób dla was szczególnie wymagający podczas przygotowań i prób? (śmiech) Cóż, zawsze próbujemy przygotować się całkowicie to grania jakiegokolwiek materiału, najlepiej, jak tylko umiemy. Podczas przygotowań do trasy "Wake of Magellan" nie czułem różnicy. W rzeczywistości wszyscy naprawdę oczekujemy tych przygotowań do albumów Savatage, bo granie tego materiału na żywo daje nam wiele radości. Szczęściarz ze mnie, bo miałem szansę wystąpić na pięciu płytach Savatage w ciągu dziecięciu lat. Właśnie z tego powodu, naprawdę lubię grać te utwory z powagą, tak, aby były zrobione odpowiednio, tak jak należy; te numery wymagają uwagi oraz świetnych muzyków, którzy je będą mogli odegrać. Od początku Circle II Circle gra covery Savatage, więc chyba aż takiego efektu "podróży w czasie" nie miałeś? (śmiech) Dokładnie tak. Graliśmy numery Savatage od samego początku, to nie tajemnica. Po prostu próbowaliśmy wypełnić lukę po zakończeniu mojej ery w Savatage, a nasi fani doceniają możliwość słuchania tych utworów na żywo, ze mną na wokalu. Jest to więcej zatem korzystne i dla nas i naszych słuchaczy. Co sprawiło, że postanowiliście wydać bootleg z koncertu z Wacken? Domyślam się, że był to pomysł wasz, a nie wytwórni? Cóż, niespodziewanie to sama wytwórnia przyszła do nas i była bardzo zainteresowana wydaniem tego "bootlega", ponieważ otrzymała utwory nagrane na żywo z tego koncertu, w ramach poprzedniej umowy z Fundacją Wacken. Również posiada ona kopię katalogu wszystkich albumów Savatage. Jeśli więc spojrzeć na to z tej perspektywy, można zobaczyć, dlaczego jest ona tak zainteresowana wydaniem tego booltegu Circle II Circle. Zgodziliśmy się, i jako, że te utwory miały na żywo całkiem niezłą energię i ogólnie brzmienie, mogliśmy ich użyć całkowicie zatrzymując ich kon-certowe cechy. Nie chcieliśmy po prostu nagrywać wszystkiego gdzieś w studio i wydawać, jak się w dzisiejszych czasach w większości robi wiele tak zwanych albumów "live". Naszej wytwórni to się podobało i dlatego zdecydowaliśmy się na ten album. To prawda, obecnie płyty live poprawia się do tego stopnia, że zaciera się granica między płytą live a studyjną. Na "Live at Wacken" słychać, że nic nie zostało poprawione. Zgadza się, to, co widziałaś na koncercie jest zasadniczo tym, co słychać na płycie. W zasadzie tylko zbalansowaliśmy odrobinę instrumenty, co pomogło wyklarować miks i tyle w temacie. Live to live jak mawiają. W roku 2012 zagraliście trasę pod szyldem 15 Years of Magellan, podczas której wykonywaliście "The Wake of Magellan", Twój ostatni album nagrany z Savatage, w całości. Rok później graliście całe "Edge of Thorns", a w roku ubiegłym "Handful of Rain". Do kompletu brakuje "Dead Winter Dead". Są plany, by odgrywać go w całości na kolejnej trasie? Sądzę, że w pewnym momencie zagramy "Dead Winter Dead" w całości. To jedyny album, który nam został, a przeniesienie go w całości na scenę również będzie magicznym doświadczeniem. Na tę chwilę nie mamy konkretnych planów, ale jestem pewny, że przynajmniej na kilku koncertach Circle II Circle będzie można go usłyszeć.

na to, jak gramy tę płytę czy też jej większą część, wiedziałem, że zagramy ją jeszcze gdzie indziej. Ale główną przyczyną tego, że zagraliśmy jeszcze później kilka magellanowych koncertów był fakt, że promotorzy występów chcieli, żebyśmy zagrali i pragnęli zobaczyć reakcje fanów na swoich imprezach. Pamiętam, że początkowo wasz występ nie miał być zwykłym koncertem Circle II Circle, tylko mieliście zagrać z gośćmi związanymi z Savatage. Możesz powiedzieć, co się stało, że do tego nie doszło? Cóż, na początku planowaliśmy wykonać kilka kawałków z Chrisem Cafferym, ale jego obowiązki związane z Trans Siberian Orchestra uniemożliwiły ściągniecie go nawet jako gościa na ten konkretny koncert. To sprowadzało się do pewnych kwestii prawnych, które pojawiły się, gdy koncert był już zaklepany i sądziliśmy, że będzie ok, jak to wcześniej razem omawialiśmy. Ale koniec końców, te zobowiązania umowami sprawiły, że jego pojawienie się z nami było po prostu

84

CIRCLE II CIRCLE

naprawdę odczuwał moc tłumu, czuliśmy uznanie publiki. Zdecydowanie był to dla nas, jako zespołu, spory zastrzyk adrenaliny. Bardzo mi się miło zrobiło jak zobaczyłam cię wśród publiki na koncercie Scorpions. Wielu muzyków przyjeżdża na festiwale tylko po to, żeby zagrać koncert, a sami nie interesują się żadnymi koncertami. Widziałeś wtedy jeszcze jakieś występy, poza Scorpions? Tak, widziałem akustyczny występ Moonspell, Gamma Ray, Six Feet Under, Testament i właśnie Scorpions. Bardzo lubię wchodził w tłum i rozmawiać z ludźmi o koncertach, Lubię pojawić się, wejść w interakcję, wypić kilka piw, po prostu tak spędzać czas. Osoby, które mnie znają, nie powinny być zaskoczone (śmiech) Jak czuliście się przygotowując do trasy "Tour of Magellan"? Z ówczesnego składu Circle II Circle

Macie, jakby to określić, dość długą listę muzyków, którzy odchodzili z Circle II Circle, by dołączyć do Jon Oliva's Pain. Ostatnim, który niedawno się do nie dopisał, był Bill Hudson. Czy to sam Jon dzwoni do twoich muzyków za każdym razem, gdy ma w zespole wakat? Bo mniej więcej tak to wygląda. (śmiech) Nie wiem czy to kwesta tego, czy może bardziej faktu, że sami muzycy chcą skorzystać z szansy grania zarówno ze mną jak i z Jonem, przynajmniej przez pewien okres w swojej karierze. Najlepszym sposobem na to jest prawdopodobnie najpierw grać ze mną, bo dzięki temu wzrastają twoje szanse, że uda ci się wylądować w zespole Jona. (śmiech) Kto wie, może w przyszłości kolejność się odwróci… Miejsce Billa zajął Marc Pattison, co biorąc pod uwagę fakt, że Marc współtworzył wcześniej z Christianem Wentzem Futures End, nie było wielką niespodzianką. Czy braliście pod uwagę inne opcję, czy też to, że Marc był akurat pod ręką, wyczerpało


temat? Cóż, właściwie to wciąż rozważamy różne opcje. Album jeszcze się nie ukazał, a my nie podjęliśmy ostatecznej decyzji. O tym, jaka okna będzie, przekonasz się po premierze płyty. I niewykluczone, że będziesz zaskoczony. Jak koncepcja koncertu Savatage na Wacken Open Air 2015 kształtowała się z twojej perspektywy? Kiedy poproszono cię, byś wziął w nim udział? Pytam, ponieważ do dnia dzisiejszego nie było żadnego oficjalnego oświadczenia dotyczącego składu. Wszyscy założyli, że skoro na W:O:A 2015 zagra zarówno Savatage jak i Trans-Siberian Orchestra, skład tworzyć będą Al, Chris, Johnny Jeff i oczywiście Jon, bo bez niego byłby to po prostu kolejny europejski koncert Trans-Siberian Orchestra, a nie Savatage. Twój udział pozostawał niewiadomą do momentu aż sam powiedziałeś o nim w jednym z wywiadów. Co chciałem przekazać w wywiadzie udzielonym Blabbermouth było to, że bycie częścią tego reuninonu znaczy dla mnie bardzo wiele. Tekst tak naprawdę nie potwierdzał mojego udziału i nie będę miał pewności aż do momentu zaplanowanego spotkania w obozie TSO, na którym zapadną ostateczne decyzje. Ale wyobrażam sobie, że będą chcieli bym był jego częścią, ponieważ jasno określiłem swoje stanowisko, że zależy mi na tym oraz że jestem w tym czasie dostępny czasowo. Czy jest realna szansa, że występ na W:O:A będzie czymś więcej niż tylko koncertem pożegnalnym i nie jako wymówką dla Jona, który na kolejne pytania o Savatage będzie mógł odpowiadać - chcieliście ostatni koncert, dostaliście go, a teraz odpuśćcie? Naprawdę nie mam pojęcia, co może się wydarzyć, Jasne, mogę zrozumieć ludzi, którzy sądzą, że będzie to tylko jeden koncert i koniec. Ale z drugiej strony, sam słyszałem Jona mówiącego, że być może będzie to coś więcej niż tylko ten jeden koncert na W:O:A 2015. Dopóki Jon i management TSO nie podejmą ostatecznych decyzji, możemy jedynie spekulować. W jakim stopniu koncert Savatage wpłyną na plany Circle II Circle na rok 2015? Powiedziałbym, że w stopni bliskim zeru. Planujemy dużą aktywność Circle II Circle w tym roku zostawiając jedynie wolny sierpień, by mieć pewność, że będę dostępny w czasie W:O:A. Na jesieni lecimy do Brazylii, a pod koniec roku planujemy trasę po Europie. Zagramy też kilka krótkich tras po Stanach bezpośrednio po premierze nowego albumu. Z powodzeniem udało wam się sfinansować dokumentalne DVD korzystając z portalu Kickstarter. Wygląda na to, że model crowdfundingowy, w którym fani płacą za płytę lub jak w waszym przy padku DVD, pozwala zespołom na realizacje projek tów, którymi niekoniecznie byłyby zainteresowane wytwórnie. Sądzisz, że w przypadku zespołów z solidną grupę fanów, właśnie tak będzie wyglądała przyszłość przemysłu muzycznego? Bez wątpienia. Model crowdfundingowy rozwija się w takim tempie, że słowo "wytwórnia" może zmienić swoje znaczenie znacznie szybciej niż ludziom się wydaje. Fani zespołów w szybkim tempie sami stają się "wytwórniami". Osobiście przyszłość wytwórni dostrzegam raczej w roli dystrybutorów niż pełnoprawnie funkcjonujących wytwórni w formie, którą znaliśmy do tej pory. A jak przebiegają pracę nad nowym albumem? Co możesz powiedzieć o kierunku, w jakim zmierza nowy materiał oraz wkładzie w proces twórczy Christiana, Marca i Henninga w proces twórczy? O wkład twój i Mitcha nie pytam, bo te nie podlegają wątpliwości. Cały zespół naprawdę zaangażował się w tworzenie nowego albumu. Mamy nowy, bardziej zespołowy system pracy, w którym dużo większą rolę odgrywają Christan i Marc, a Mitch jak zawsze podrzuca im swoje solidne riffy. Nowy album to muzyczna reinkarnacja Circle II Circle, którą planowaliśmy od początku. Bez wątpienia celujemy w potężną produkcję, chcemy wyznaczyć nowe standardy naszego brzmienia szanując jednocześnie to, co robiliśmy do tej pory. Naszym celem jest, by album brzmiał lepiej i miał więcej energii niż którykolwiek album Circle II Circle, a nie tylko ostatnie dwa czy trzy.

Soul Secret to kolejny młody i dobry zespół z pod znaku progresywnego rocka/metalu. Stosunkowo nie dawno wydali swój trzeci, bardzo udany, studyjny album "4". "Czwórka" symbolizuje w tym wypadku sztukę wboru. Właśnie tylko od was zależy czy zainteresujecie się tą włoską kapelą. Mam nadzieję, że pomoże w tym zapis rozmowy z klawiszowcem, Lucą Di Gennaro.

Wyjść ze swojej strefy komfortu HMP: Początki jednych zespołów przebiegają bez większych problemów, u innych to prawdziwa droga przez mękę. Na podstawie faktu, że od momentu powstania Soul Secret, pozostał jedynie Antonio Vitozzi, można stwierdzić, że Soul Secret należy do tego drugiego kręgu kapel. Czemu było wam tak trudno dobrać współpracowników? Luca Di Gennaro: Jeśli weźmiemy za początek skład z debiutu "Flowing Portraits", fundament zespołu był ten sam: ja (klawisze), Antonio Vittozzi (gitara) i Antonio Mocerino (perkusja). Jesteśmy bliskimi przyjaciółmi i czuję między nami szczególną więź. Basistę zmienialiśmy tylko raz i muszę powiedzieć, że mieliśmy takiego farta, że znaleźliśmy najlepszego na świecie, Claudio Casaburi (śmiech). Odnośnie wokalistów, to kwestia, która przyniosła nam sporo "bardzo ciężkich problemów", właśnie takich, o których wspominałeś w pytaniu. Mieliśmy mnóstwo oficjalnych wokalistów i jeszcze więcej z nieoficjalnego naboru! Cieszymy się, że mamy teraz Lino Di Pietrantonio, kogoś takiego szukaliśmy już od debiutu! Zalążki Soul Secret datują się na 2004 rok. Przerwa między albumem debiutanckim a drugim wynosi trzy lata, między drugim krążkiem a trzecim wynosi zaś cztery lata. Wnioskować można, że na początku spędzaliście czas na budowie materiału. Jakie były początki zespołu? Na początku, w 2004 roku, byliśmy jedynie zespołem coverującym utwory innych artystów. Lubiliśmy grać piosenki innych kapel, ale czuliśmy, że jest w nas coś, co chcielibyśmy z siebie wydusić. Napisaliśmy wtedy "First Creature" jako naszą pierwszą, oryginalną piosenkę (stąd tytuł!) I zagraliśmy ją na koncercie. Reakcja publiczności była tak wspaniała, że chcieliśmy pisać więcej i więcej. Znaleźliśmy się potem w studio by nagrać te piosenki, ale nie zamierzaliśmy wypuszczać ich na rynek. Davide Guidone, nasz obecny manager, przesłuchał je i przekonał nas, byśmy dokonali kolejnego kroku. Był 2007 rok, gdy podpisaliśmy nasz pierwszy kontrakt z datą wydania zaplanowaną na marzec 2008. Gdy nagrywaliśmy w studio perkusję do naszego drugiego albumu, "Closer To Daylight", nasz basista oznajmił nam, że opuszcza zespół. To była przyczyna, która wtedy wpłynęła na tak długie opóźnienie! "4", mieliśmy już gotową i zmiksowaną osiem miesięcy przed datą wydania, mieliśmy parę ciekawych propozycji kontraktu, więc nie spieszyło nam się z wyborem. Długie przerwy pomiędzy albumami nie sprzyjają stabilizacji składu kapeli, również nie służą pamięci fanów, którzy niejednokrotnie zapominają o zespole. Podejrzewam, że wasze przerwy to rezultat waszego sposobu pracy nad materiałem muzycznym. Jak przebiega u was proces tworzenia oraz czy w przyszłości jest szansa, że na następne albumy będziemy czekać krócej niż dotychczas? Tak, nie jesteśmy najszybszą maszyną do komponowania, przyznaję. Jesteśmy perfekcjonistami i często ewoluujemy więcej niż jeden pomysł na każdy z utworów. By uniknąć wynikających z tego długich przerw mię-

dzy płytami, już pracujemy nad naszym następnym albumem i mamy nadzieję, że skróci to czas oczekiwania na następny nasz krążek. Krytycy i fani umieszczają Soul Secret w głównym nurcie progresywnego metalu, kojarzonym z Dream Theater, Vanden Plas, Threshold, itd. Uzupełnieniem stylu zespołu jest pewna kolaboracja z rockiem progresywnym i neoprogresywnym, inspirowanym dokonaniami takich bandów jak Pendragon, IQ itd. Czy ta definicja wam odpowiada? Tak. Myślę, że każdy słuchać może spisać osobistą listę artystów, których wpływy słyszy w naszej muzyce. Prawda jest taka, że wpływa na nas wszystko, co nam się podoba i to jest sekret różnorodności kompozycji w naszych utworach. Często w recenzjach przypisuje się nam jako inspiracje zespoły, których nigdy nawet nie słyszeliśmy! Choć inspiracje w waszej muzyce są czytelne to jesteście dalecy od naśladowania, bowiem interpretujecie dźwięk w swój, niepowtarzalny sposób. Unikalność waszej muzyki podkreślają również pokłady emocji, którymi operujecie na całym albumie. Czy w muzyce jest łatwo obnażyć się ze swoimi emocjami przed słuchaczami? Nigdy nie zapomnę co mój nauczyciel gry na pianinie kiedyś powiedział: "Jedyna forma grania to granie na żywo". To po prostu prawda, czuję się jakby uwolniony, gdy gram na scenie nasze utwory! Nie ważne, ile koncertów zagraliśmy, zawsze jesteśmy podekscytowani, gdy na backstage'u słyszymy wybrzmiewające intro. W celu większego oddziaływania na emocje podczas naszych piosenek, mamy nadzieję niedługo pracować z zsynchronizowanym oświetleniem i filmami. Bardzo lubię takie koncerty! W swojej muzyce nie ograniczacie się jedynie do fuzji metalu z rockiem progresywnym. Pełno w niej różnych cytatów z muzyki klasycznej, jazzu, muzyki latynoskiej, są też wycieczki w inne rejony muzyczne, a to za wykorzystaniem brzmień, innym razem wyko rzystując manierę śpiewania charakterystyczną dla innego gatunku metalu... Nie lubicie się nudzić w czasie gry? (Śmiech), nie, nie lubimy! Bardzo lubimy umieszczać mnóstwo różnorodnych układów aranżacji w naszych utworach, myślę, że to nasz znak firmowy i bardzo chcielibyśmy dalej kroczyć tą drogą. O dziwo album "4" jest dopiero pierwszym krążkiem Soul Secret, który usłyszałem. Przygotowując się do wywiadu poczytałem sobie trochę o zespole, w tym parę recenzji o "Flowing Portraits" (2008) i "Closer To Daylight" (2011). Doszedłem do wniosku, że startując, mieliście już w pełni gotową wizję swojej muzyki. Jedynie, co album dążycie do coraz doskonalszego oddania tego wyobrażenia. Opowiedzcie o różnicach między wszystkimi waszymi albumami... Skoro mowa o "Flowing Portraits", to czysto progrsywny album, bardziej rockowy niż metalowy, również dzięki nie-aż-tak-głośnemu miksowaniu. Nie mieliśmy zamiaru wypuszczać go na rynek, jak już zresztą wspo-

Foto: Golden Core

Katarzyna Mikosz, Marcin Książek

SOUL SECRET

85


minałem, więc sądzę, że jego piękno jest w jego niedociągnięciach. Przy "Closer To Daylight" podryfowaliśmy bardziej w stronę metalu. Jako, że wiedzieliśmy, że stanie się produktem na rynku, spędziliśmy dużo czasu skrupulatnie go tworząc. Potem przy "4" chcieliśmy brzmieć jak coś pomiędzy poprzednimi albumami, skupiliśmy się zarówno na melodii, jak i mocy. Poeksperymentowaliśmy, na przykład, stosując growling, synchronizacje nowoczesnego dance'u i solówki gitarowe w stylu George Bensona. Na każdym krążku, na samym końcu umieściliście muzyczne kolosy. Utwory, które trwają ponad szes naście minut. O dziwo bardzo dobrze wypadacie w takich kompozycjach - na pewno w "The White Stairs" - znajdujemy tu bardzo wiele pomysłów ode granych z pasją, techniką i klasą. O dziwo te gigan tyczne kompozycje zupełnie się nie nudzą, słuchacz ma wrażenie, że słucha zwykłego czterominutowego kawałka. Jaki macie na to patent? (Śmiech) dzięki! Tak, uwielbiamy nasze suity, tak jak i nasi fani. Taki schemat chcielibyśmy kontynuować, epicki utwór zamykający album. Odnoszę wrażenie, gdy słyszę już ostatnie nuty, że właśnie słuchałem opery. To, że "Aftermath" trwał o sekundę dłużej od "Tears Of Kalliroe" było przypadkiem, ale na "4" zrobiliśmy to już celowo! Progresywny metal to nie tylko muzyka, ale także teksty. W wypadku Soul Secret pracę nad tym aspektem niepodzielnie przejąłeś ty Luca. Ciekawi mnie jak powstają teksty, jak wybierane są tematy, czy lubicie formę concept-albumu, no i o czym do tej pory opowiadały wasze płyty? Naprawdę uwielbiam albumy koncepcyjne i sądzę, że to idealna forma albumu progresywnego. Wziąwszy pod uwagę nasz ostatni album, pisząc go użyłem podejścia od ogółu do szczegółu. Na początku, całokształt fabuły. Potem podzieliłem ją na jedenaście części. Po tym zacząłem pisać tekst dla każdej piosenki. Album opowiada o człowieku imieniem Adam, który przypomina sobie całe swoje życie i wszystkie zdarzenia, które doprowadziły go do desperackiej sytuacji widocznej na okładce. Wasz najnowszy album to trzeci w kolejności krążek studyjny, czy jej tytuł to przekora czy też ukryty jest w nim głębszy sens? Dlaczego płyta nosi tytuł "4"? Właściwie, jeśli doliczysz pierwsze demo Soul Secret, to jest czwarty nasz produkt! To jedynie zbieg okoliczności, bo tytuł albumu miał być w zamierzeniu symbolem, ścieżką reprezentującą nasze wybory życiowe. Zaczynając od dołu, jedna linia rozwidla się na dwie, a później łączy się z powrotem w jedną. Można narysować "4" na różne sposoby, z górną częścią połączoną lub nie, z podobnymi liniami lub różnymi. To bardzo podatny na zróżnicowania znak, myślę, że dobrze odwzorowuje temat albumu. A propos wyborów, można rozważyć jeszcze jedną rzecz. To jest symbol, więc każdy może wybrać sobie, jak chce go wymawiać! Ja mówię "quattro", Ty mówisz na to "cztery", ktoś jeszcze "four" i tak dalej. Jak to wymówisz jest twoim wyborem, więc idealnie reprezentuje wybory! (śmiech) Nagrywaliście w Soul Secret Records. Obecna tech nika pozwala na cuda, ciekawi mnie, czy wasze stu dio to standardowe studio, czy takie powstałe w zaciszu własnego domu? Soul Secret Studios zawierają nasze sale do prób i nagrywania. Nagraliśmy tam perkusję i skomponowaliśmy razem trochę utworów. Antonio Vittozzi ma swoje własne domowe studio, gdzie nagraliśmy gitary, bas i wokal. Ja też mam swoje, gdzie części klawiszowe nabierały kształtów oraz gdzie generalnie pracuję jako muzyk poza Soul Secret. Każdy wasz studyjny album wydała inna firma. Jeszcze kilka lat temu wasz zespół zauważony zostałby przez łowców talentów z InsideOut Music i tam spokojnie kontynuowalibyście swoją karierę. Niestety obecne czasy nie preferują takich zespołów jak wasz. Jak myślicie, co kryje się za spadkiem zaintere sowania progresywnym metalem Gatunek progresywny musi jako taki być nieco skomplikowany, przez co niezbyt przyjazny dla odbiorcy. Żeby naprawdę pojąć album trzeba go wielokrotnie przesłuchać, przeczytać tekst, by zrozumieć temat lub historię, uważnie wysłuchiwać sie w każdą wyłowioną niespodziankę. Świat kręci się bardzo szybko w przeciwieństwie do słuchania progresywnego albumu, które wymaga spokoju, refleksji i zaangażowania. W momencie wzmożonej popularności progresy wnego metalu, jedynie muzycy Dream Theater mogli

86

SOUL SECRET

pozwolić sobie na życie z muzyki, pozostałe kapele jakoś egzystowały, choć teraz na pewno mają dużo gorzej. Mimo oczywistych problemów, wtedy i teraz bardzo wielu muzyków garnie się do grania progresy wnego metalu. Co jest w tym gatunku, że garną się do niego muzycy? Myślę, że granie progresywnej muzyki to szansa tworzenia bez granic dla artysty, mówimy "progresywna" po to, by to jakoś nazwać, ale w rzeczywistości możesz grać co tylko przyjdzie ci do głowy. Możesz zmieszać elementy z innych gatunków muzycznych - powiedzmy z fusion, jazzu, muzyki elektronicznej i djentu, tu wspominam tylko o tych, na których skupiliśmy się w "4" - i brać inspiracje z każdego typu utworu, jakiego słuchasz komponując. To jak być kucharzem z całymi tonami składników! Waszym aktualnym wydawcą jest GoldenCore Records. Tą wytwórnie nie kojarzono dotychczas z progresywnym rockiem/metalem. Czy to jest współpraca na jeden album, czy znaleźliście bezpieczną przystań na jakiś dłuższy czas? Tak naprawdę GoldenCore Records zaczęło wydawać progresywnych artystów, np. takie zespoły jak Subsignal czy Wishbone Ash. Jest to wytwórnia, na którą czekaliśmy odkąd zaczęliśmy grać! Bardzo chcielibyśmy być częścią tej rodziny, dlatego podpisaliśmy kontrakt, w którym już zawarty jest nasz następny album, więc wygląda na to, że znaleźliśmy naszą bezpieczną przystań! Bardzo ważne dla promocji są koncerty. Jak z tym u was, gracie często czy raczej są to pojedyncze wys tępy? W celu promocji naszego poprzedniego albumu sporo koncertowaliśmy po Europie, stykając się z naszymi wspaniałymi fanami, występując na niesamowitych scenach i grając ze świetnymi zespołami, takimi jak Haken, Neal Morse Band, Pendragon i Subsignal. Z tymi ostatnimi zacząłem współpracę, będę grał na klawiszach na ich następnym albumie "The Beacons Of Somewhere Sometime". Uwielbiamy grać na żywo i nasz manager Davide Guidone robi co może, by ustawić nam trasę promującą tej jesieni. Wcześniej parę rozgrzewek zaliczymy na koncertach tu we Włoszech. Oderwijmy sie na moment od spraw dotyczących bezpośrednio z Soul Secret. Według mnie rację mają ci, którzy twierdzą, że rock i metal progresywny nie jest już progresywny. Oba nurty dorobiły się schematów, szablonów, wzorów, brzmień i rozwiązań melodycznych, z których korzysta każdy stary i nowy zespół. Jednak interpretacja tychże elementów do tej pory jest nielicha i wydaje się, że jest niewyczerpalna. Właśnie dzięki takiej postawie muzyków z tego nurtu, widzę sens dalszego używania właśnie takiej, a nie innej nazwy całego nurtu. Zastanawialiście się kiedyś nad tym problemem? Tak, z pewnością. Muzycy muszą być odważni. Często piszemy, a zaraz po tym, usuwamy jakąś sekcję tylko dlatego, że odnosimy wrażenie, że już gdzieś tą melodię słyszeliśmy. W "4" zaadoptowaliśmy parę rozwiązań, które z początku nas przestraszyły, bo nie słyszeliśmy tych konkretnych aranżacji w progresywnym metalu. Potem rozumieliśmy, że to właśnie jest dobra ścieżka, bo jeszcze nie przebyta. Z pewnością będziemy tak robić dalej, bo wierzymy, że każdy musi wyjść ze swojej strefy komfortu i odkryć coś interesującego! Jeżeli trafiłby się fan, który nie słyszał jeszcze waszego ostatniego albumu "4", w jaki sposób staralibyście się przekonać go do zakupu tej płyty? To najłatwiejszy sposób aby dzięki 73-em minuto miło spędzić dzień! A na poważnie, jest mężczyzna, który wspina się schodami na górę budynku, krzyczy, a potem siada na krawędzi dachu. Czy to wystarczy? Życzę wam dalszej udanej kariery, a ostatnie słowa należą do was... A więc, ogromne dzięki za ten świetny wywiad! Zawsze dziękuję fanom, którzy dzielą się z nami czasem słuchając naszej muzyki i tym razem nie jest inaczej ... dziękuję! Michał Mazur Tłumaczernie: Łukasz Brzozowski

HMP: Czujecie, że przed wami najważniejszy moment w historii zespołu, premiera długo wyczekiwanego albumu "Flames Of Black Fire"? Marco Piu: Tak sądzę. To bardzo produktywny okres, ponieważ "Flames Of Black Fire" został już wydany, a przy okazji nagrywamy następny album. Gianni Corazza: Czuję, że to ważny moment również dlatego, że przenieśliśmy się do Anglii, gdzie łatwiej będzie nam pracować i promować zespół. Andrea Gribaldi: Każdy moment wydaje się być tym właściwym by wydać album, ale teraz czujemy, że jesteśmy we właściwym miejscu we właściwym momencie, jesteśmy bardzo pewni siebie i pozytywnie nastawieni przyszłość. Czy to co dzieje się w tej chwili z zespołem można porównać do sytuacji waszego poprzedniego wciele nia Red Warlock przed kilku laty, kiedy czekaliście na ukazanie się pierwszej płyty, czy też rzeczy mają się zupełnie inaczej? Marco Piu: Sądzę, że jest inaczej. Gdy wypuszczaliśmy "Serve Your Master" (debiutancki album Red Warlock - przyp. red.), już komponowaliśmy coś innego w studiu. Teraz tak się nie czuję, to raczej jak ponowny start - to byłby idealny pierwszy album dla naszego zespołu. Przy "Serve Your Master" było dużo oczekiwań, ale zawsze patrzyłem na tę płytę jak na kompilację różnych proto-pomysłów, które później ulepszyliśmy. Gianni Corazza: Dla mnie jest inaczej, ponieważ gdy dołączyłem do zespołu prawie cały album był już gotowy. Tym razem głównie pisaliśmy utwory wspólnie, więc byłem zaangażowany w proces komponowania i myślę, że dlatego brzmi to inaczej. Andrea Gribaldi: Dla mnie z kolej nie jest inaczej: jestem członkiem zespołu od początku i zawsze byłem jednym z głównych kompozytorów, więc to dla mnie jedynie kolejny krok naprzód. Odnoszę wrażenie, że ten okres jest bardzo podobny do tego tuż po wypuszczeniu "Serve Your Master". Postawiliście chyba wszystko na jedną kartę i ta determinacja dała efekty w postaci kontraktu z Jolly Roger Records? Marco Piu: Tak, nie spodziewaliśmy się telefonu od włoskiej wytwórni, więc była to dla nas wspaniała niespodzianka. Bardzo się z tego cieszymy, a to jest dopiero początek. Andrea Gribaldi: Dzięki naszej determinacji zrobiliśmy nieco bardzo ważnych rzeczy w ostatnim czasie. Chcieliśmy wyłamać się z pewnego stereotypu i jednym z symboli tego było podpisanie kontraktu z Jolly Rogers Records. Gianni Corazza: Ta determinacja najpierw doprowadziła nas do zmiany nazwy, jako rezultat głębszego spojrzenia w głąb siebie. Ostatecznie wszystko zgrało się ze zmianami, które poczyniliśmy. Trochę to trwało zanim udało wam się podpisać kon trakt - wydawca Red Warlock, My Graveyard Prod., nie był zainteresowany wydaniem tej płyty, jak sądzę? Marco Piu: Myślę, że to my nie byliśmy zainteresowani, jako że My Graveyard jest raczej zorientowane na epicki/klasyczny metal. Te brzmienia są tylko częścią naszego gatunku i potrzebowaliśmy czegoś bardziej "uniwersalnego". Szczerze, czuliśmy się jak wyrzutki w My Graveyard. Niemniej jednak muszę powiedzieć, że My Graveyard Prod. zrobiło dla nas dobrą robotę promując nasz album ile tylko można było. Andrea Gribaldi: Jak już wspomnieliśmy, zmiana wytwórni była jednym z kroków potrzebnych do planowanego resetu mimo, iż My Graveyard Prod. zrobiło dla nas naprawdę dobrą robotę. Gianni Corazza: Właściwie to nie wiedzieliśmy, czy My Graveyard chciało wydać nasz następny album. Tak czy inaczej, potrzebowaliśmy zmiany, co także oznaczało zmianę wytwórni. "Flames Of Black Fire" to właściwie wasza debiu tancka płyta, którą wydaliście samodzielnie dwa lata temu. Uznaliście, że ten materiał zasługuje na szan sę dotarcia do szerszej publiczności, stąd też pomysł na ponowne wykorzystanie go? Marco Piu: Tak, masz rację. Myśleliśmy, że będziemy w stanie wypromować go dzięki internetowi tak samo, jak zrobiła by to wytwórnia, ale nie udało nam się. Zdecydowaliśmy się po paru miesiącach poszukać porządnej wytwórni, znając oczywiście wszystkie trudności spowodowane naszą wcześniejszą decyzją. Jednak Jolly Roger Records wyczuło potencjał naszego albumu i zdecydowało się go wydać tak, czy inaczej. I wszystko zmienia się na lepsze. Gianni Corazza: Oczywiście, dla mnie ten album


Nagrywamy by grać! Ponowny debiut to w historii nie tylko muzyki, ale generalnie przemysłu rozrywkowego, nic szczególnego. Jednak Włosi z Red Warlock postawili wszystko na jedną kartę: przeprowadzili się do Londynu, zaczęli wszystko od początku zmieniając nazwę na Negacy i wydali ponownie w poprawionej wersji swój debiutancki album nakładem Jolly Rogers Records. O tych wszystkich zawirowaniach i wyjściu na prostą rozmawiamy z wokalistą Marco Piu, liderem grupy/gitarzystą Andreą Gribaldi oraz gitarzystą Giannim Corazza: zasługuje na kolejną szansę, nie byliśmy w stanie wypromować go odpowiednio dwa lata temu, jako że przechodziliśmy wtedy przez trudny okres i bardzo ciężko było nam myśleć o muzyce: Andrea wyjechał z Włoch i prawie niemożliwym było wtedy pracować. Andrea Gribaldi: Po wydaniu albumu niezależnie zauważyliśmy, że dajemy z siebie wszystko w kwestii muzyki, ale mamy braki od strony biznesowej. Wprowadziliście jednak pewne zmiany w liście utworów, zmieniła się ich kolejność, sam materiał też brzmi chyba inaczej - został ponownie nagrany, a może zremasterowany? Marco Piu: Jedną ze zmian wprowadzonych przez Jolly Roger Records było przestawienie kolejności utworów i zgodziliśmy się na to bez wahania. Andrea Gribaldi: Z pewnością 12 utworów to za dużo, a sama ich kolejność nie była najlepsza. Skorzystaliśmy z nowego wydania i poprawiliśmy te niedociągnięcia, przez co album nabrał lepszych kształtów. Dodatkowo, ponownie zmiksowaliśmy i zremasterowaliśmy ten materiał i muszę powiedzieć, że teraz jestem z niego w pełni zadowolony. Nie nagraliśmy niczego nowego, wszystkie partie są takie, jakie były na pierwotnym wydaniu.

w Negacy. Mimo to, lubię wszystkie okresy twórczości Black Sabbath. I naprawdę mam na myśli wszystkie! Andrea Gribaldi: Nie było niczego specjalnego, co sprawiło, że wybraliśmy właśnie tę piosenkę, a nie inną. Byłem w naszym studio z perkusistą Claudio by nagrać "Ruby Eyes Of The Serpent" na trybut Omen z My Graveyard Productions, ale zajęło to tylko godzinę, więc zdecydowaliśmy się wykorzystać ten czas, by nagrać coś więcej. Powiedziałem do Claudio: "OK! Skończyliśmy. Czy jest jeszcze jakaś piosenka, którą chciałbyś teraz nagrać?" I wybrał "Computer God" oraz "Symphony Of Destruction". To było całkowicie losowe... Właśnie, nagraliście też "Symphony Of Destruction" Megadeth, jednak ten utwór nie został wykorzystany. Nie sądzę, byście byli z niego niezadowoleni, tym bardziej, że opublikowaliście go na swym profilu, dlaczego więc tak się stało? Andrea Gribaldi: Zdecydowaliśmy z Jolly Roger użyć

niepewności na pierwsze reakcje mediów i przede wszystkim fanów? Marco Piu: Nie bierzesz pod uwagę jak ekscytujące jest być w stanie stworzyć własny album i trzymać go w rękach. Czasami to podekscytowanie trwa tak długo, że czas oczekiwania na pierwszą recenzję przeminął zanim się obejrzałeś, a na daną chwilę wszystkie recenzje są bardzo pozytywne. Pewnie nie możecie się też już doczekać koncertów promujących "Flames Of Black Fire"? Marco Piu: W tym przypadku tak, nie możemy się doczekać. Gramy by nagrywać i nagrywamy, by grać! Chcę być na scenie najwięcej jak to możliwe. Gianni Corazza: Jesteśmy w zespole po to, by grać koncerty i z niecierpliwością oczekujemy, aż będziemy jeździć i grać nasze utwory. Znaczy, uwielbiamy sesje studyjne, bo są bardzo kreatywne i zabawne, ale najlepsze w mojej opinii jest granie na żywo. Zdaje się, że nowa lokalizacja zespołu może mieć wpływ na to, że zaczniecie teraz grać znacznie częś ciej poza Sardynią czy Włochami? Gianni Corazza: Jak najbardziej tak, nasza nowa lokalizacja pozwoli nam łatwiej podróżować i da większe szanse grania w Wielkiej Brytanii i Europie. Londyn to ważny punkt odniesienia dla innych państw czy miast w obrębie Wielkiej Brytanii. Od teraz bardziej skupimy się na graniu w Północnej Europie, jako że jeszcze nigdy tego nie robiliśmy. Do tej pory graliśmy tylko we Włoszech, pomijając trasę w USA w 2012 roku, kiedy to jeszcze nadal byliśmy Red Warlock. Właśnie to zadecydowało o tym, że postanowiliście być bardziej w centrum muzycznych wydarzeń, czy

Wygląda na to, że dzięki tym zabiegom "Flames Of Black Fire" stał się bardziej zwartą i dopracowaną całością. To pewnie dlatego artyści tak chętnie wracają do swych dzieł czy płyt, bo zawsze można coś poprawić? (śmiech) Andrea Gribaldi: Dokładnie, gdy kończysz miksowanie danej piosenki myślisz sobie "Tak, teraz jest dobrze!", ponieważ jesteś tak skupiony nad pracą i zaangażowany, że jedyne czego chcesz to iść tą ścieżką. Po kilku miesiącach, gdy zdecydowaliśmy się wydać album ponownie, pomyślałem sobie: "Co będzie, jeśli zmiksuję to jeszcze raz?". Tak więc spróbowałem i efekt był świetny, ponieważ czasami, dokładnie tak jak zrobiliśmy to z zespołem, jeśli zresetujesz wszystko, to pozbędziesz się wielu wcześniej niewidocznych problemów. Promujecie album MCD "Nothing Changes" dostępnym w wersji cyfrowej - uznaliście, że wypuszczenie takiej reprezentatywnej zajawki dużej płyty z pewnym wyprzedzeniem będzie dobrym zabiegiem pro mocyjnym? Andrea Gribaldi: To była przystawka, test mający na celu pokazać wpływ naszej muzyki na słuchaczy, a także sposób na dołączenie paru utworów, których nie umieściliśmy na albumie, jak na przykład "Computer God" i "War Zone", co uczyniło z "Nothing Changes" coś unikalnego i szczególnego. Dzięki temu zdaliśmy sobie też sprawę, że wiele osób czeka na wypuszczenie albumu i bardzo się z tego cieszymy. Planujecie wydanie tego materiału również w fizy cznej postaci? "War Zone" wypadł przecież z progra mu albumu, również cover Black Sabbath "Computer God" na niego nie trafi - trochę szkoda, by nie były też dostępne na płycie? Andrea Gribaldi: Nie sądzę, by było mi tego szkoda, te utwory nie "zmarnowały" się. Jak już wspomniałem, te dwie piosenki mogą prawdopodobnie uczynić z "Nothing Changes" swego rodzaju... perełkę dla kolekcjonerów! (śmiech). Tak czy inaczej, chcielibyśmy stworzyć więcej "stron B" w przyszłości, takich jak covery bądź alternatywne utwory i myślę, że pomysł nie umieszczania ich na albumie jest interesujący. No tak, ale materiał dostępny tylko w sieci to żadna kolekcjonerska perełka... Dlaczego wybraliście właśnie ten utwór Sabbs z płyty "Dehumanizer"? W sumie utwory z niej pochodzące są przerabiane dość rzadko, zespoły chętniej sięgają po kompozycje z klasycznego okresu z Ozzy'm czy z czasów pier wszych płyt grupy z Ronnie Jamesem Dio za mikro fonem? Marco Piu: Myślę, że jesteśmy w pewien sposób adwokatami albumów takich jak "Dehumanizer" czy "Strange Highways", zawsze szedłem tą ścieżką grając

Foto: Jolly Roger

tylko jednego z dwóch coverów i zagłosowaliśmy na utwór Black Sabbath. "Symphony Of Destruction" to także dobry kawałek roboty, ale "Computer God" lepiej pasuje do naszego stylu. Oczekiwanie na premierę płyty jest dla was dener wującym doświadczeniem, czy też podchodzicie do tego na spokojnie, koncentrując się już na jej promocji, udzielaniu wywiadów, etc.? Marco Piu: Jestem skupiony na następnym albumie, (śmiech!) Wywiady, recenzje i reakcje słuchaczy przyjdą z czasem. Nie mogę znieść czekania przez dłuższy czas. Gianni Corazza: Tak, to jest można powiedzieć irytujące, ale jesteśmy dorośli, lubimy też bardzo tę część z wywiadami i promocją. Myślę jednak, że powinniśmy skupić się bardziej na graniu na żywo i starać się promować album jak tylko możemy. Andrea Gribaldi: Czasami czekanie jest potrzebne, jeśli chcesz zebrać owoce swojej pracy. To jedna z tych frustrujących, ale koniecznych rzeczy, jak na przykład długie nagrywanie i miksowanie materiału, pisanie utworów, itd. Dopiero na końcu zdajesz sobie sprawę, że wszystkie te elementy są niesamowicie ważne. Czy w takiej sytuacji nie ma się poczucia swego rodzaju bezsilności, bo przecież to co mogliście zrobić już wykonaliście i teraz pozostaje już tylko czekać w

też były inne względy, np. zmiana pracy? Marco Piu: Dla mnie głównie zmiana pracy, ale tu jest lepszy klimatdla naszej muzyki, o wiele lepszy. Zaczniemy grać gdziekolwiek w Wielkiej Brytanii, gdy tylko zbierzemy cały skład. Andrea Gribaldi: Myślę, że praca była głównym powodem dla nas wszystkich. Warunki we Włoszech nie były dobre: niskie płace, niski standard życia, marna praca albo jej brak. Jako pierwszy przeprowadziłem się do Wielkiej Brytanii w 2012 roku. Marco i Gianni też przyjechali tu rok później z tego samego powodu i to pozwoliło nam uruchomić ponownie machinę, która powoli się wyłączała. Jesteście więc optymistami co do dalszych losów Negacy, przeświadczonymi o tym, że już niedługo o waszym zespole będzie głośno? Marco Piu: Wierzymy w naszą muzykę, ale to niestety nie zawsze wystarcza. Musi być ona promowana, grana jak najlepiej. A zespół musi trwać nawet podczas tych gorszych momentów. Teraz mamy dobrego wydawcę, dobrą promocję i działamy z nadzieją, że już niedługo będziemy też mieć dobrą publikę. Tak więc zobaczmy, co przyniesie czas. Wojciech Chamryk Tłumaczenie: Łukasz Brzozowski, Anna Kozłowska

NEGACY

87


WOJCIECH HOFFMAN Historie za oknem

Nie można powiedzieć, że Wojciech Hoffmann rozpieszcza fanów swego solowego wcielenia, bowiem gitarzysta Turbo płyty wydaje niezbyt często. Jednak jeśli już coś przygotuje, to jest to rzecz z najwyższej póki, tak jak jego drugi krążek "Behind The Windows", nagrany z udziałem licznych gwiazd polskiej i zagranicznej sceny, tak więc tematów do rozmowy nam nie zabrakło: HMP: Wydaje mi się, że płyty solowe są dla pana czymś w rodzaju odskoczni od tego, czym zajmuje się pan na co dzień w Turbo - bo mimo tego, że ten zespół wielokrotnie potrafił zaskoczyć bardzo różną muzyką, to jednak trudno sobie wyobrazić, by poszedł w kierunku rocka progresywnego czy fusion? Wojciech Hoffmann: To prawda. Z całą pewnością można te płyty traktować jako odskocznię od tego, co robię z Turbo. Myślę, że daje mi to nową perspektywę i inne spojrzenie na muzykę. Nie mam nic przeciw stabilizacji, o ile nie jest ona zbyt długa. Uważam, że dobrze jest, kiedy coś się zmienia wokół mnie tak samo, jak zmienia się przecież w muzyce. Wiele z tych bardziej ukierunkowanych na jeden gatunek osób podkreśla, że jestem dwulicowy w kontekście muzycznym. I wcale mi to nie przeszkadza. Jestem wychowany na Beatlesach i Czerwonych Gitarach i miałem to szczęście, że załapałem się jeszcze na wszystkie te zmiany pokoleniowe poszczególnych dekad. Pod koniec lat 60-tych pojawiły się zespoły hard rockowe i wtedy wiedziałem, że to jest właśnie to czego mi było potrze-

wy, a poza tym na tych autorskich płytach czy w innych zespołach, jak np. Czerwone Gitary, dochodzą do głosu te pana inne fascynacje? Dokładnie tak, zresztą tamte fascynacje trwają do dzisiaj. Pojawiły się też nowe. Od kilku lat jestem zafascynowany bluesem i wszystkim co się z tym wiąże. Blues to wolność, chociaż wywodzi się przecież z niewolnictwa. I w tym słychać marzenia o wolności. Po wielu latach odkryłem Jimmiego Hendrixa, który też emanuje wolnością muzyczną. A to jest bardzo piękne i fascynujące. Jako gitarzysta czujesz się wówczas nieograniczony i grasz to, co chcesz. Improwizujesz z zachowaniem pewnych ram, ale ogólnie rzecz ujmując w improwizacji jest właśnie ta wolność. Nie każdy niestety to potrafi. Dzisiejsza muzyka w dużej części pozbawiona jest swobodnego podejścia do formy muzycznej. Koncerty są starannie zaplanowane od strony produkcji i stopniowania napięcia, co nie do końca mnie jakoś przekonuje. Trochę szkoda, bo przecież chwile totalnego odjazdu bardzo wzbogacają emocjonalnie muzykę, zwłaszcza na żywo. Ja na swoich koncertach zosta-

doświadczenie, które wyszło mi ostatecznie na dobre. W moim życiu, nagle pojawił się ktoś zupełnie nowy, kto obudził we mnie uśpioną miłość do progresji, nawet jeśli już wtedy kochałem Dream Theater. Tą osobą jest moja partnerka życiowa Ilona, która wprost uwielbia Porcupine Tree, Marillion, Fisha czy Petera Gabriela. W tamtym okresie słuchałem namiętnie wszystkiego, co miała na płytach. I ta muzyka poniekąd mnie zainspirowała - powróciłem wówczas myślami do jazz-rocka i zacząłem dużo komponować. Z materiałem byłem gotów już chyba w 2010 roku, ale jak to w życiu bywa, nie wszystko wychodzi zawsze tak, jakbyśmy chcieli. Gdzieś po drodze miałem też dużo pracy z Turbo plus zwyczajne ludzkie lenistwo spowodowało opóźnienie w realizacji i premierze tej płyty. Na szczęście skończyło się wydaniem albumu i możemy troszkę o tym porozmawiać. Czy taka sytuacja jest korzystna w tym sensie, że ma się dużo czasu na dopracowanie każdej kompozycji, każdego szczegółu, czy też wręcz przeciwnie rozprasza, a z racji nawału innych zajęć taki projekt jest wciąż odwlekany, przekładany? Z tym bywa różnie. Jeśli płyta po tylu latach się ukazuje i jest jednak kiepska, to jest to na pewno niekorzystne i stanowi cios dla artysty. Ja jednak nie zakładałem, że płyta będzie nijaka. Od samego początku czułem silne emocje i ten swoisty "drive", który pchał mnie do przodu i zapewniał, że będzie bardzo dobrze. I chyba się nie pomyliłem, bo zewsząd słyszę wyłącznie pozytywne opinie i recenzje. "Behind The Windows" jest również znakomicie przyjmowana na koncertach. A podczas pracy przy muzyce staram się zawsze dbać o szczegóły już na wstępnym etapie tworzenia materiału. Kiedy wchodzę do studia wszystko jest przygotowane, dopracowane i zapięte na ostatni guzik. W studio można jeszcze trochę poszaleć z brzmieniem czy efektami, bo daje ono przecież dodatkowe możliwości kreacji obrazu każdego utworu. Ogólnie rzecz biorąc wszystko mam jednak z góry przygotowane. Czyli wychodzi na to, że deadline bywa najlepszym rozwiązaniem, bo wtedy nie ma już wyjścia i trzeba zabrać się do pracy? Mamy na "Behind The Windows" bardzo zacnych gości. W każdej muzyce sekcja to podstawa, tak więc jak nawiązał pan współpracę z legendarnym perkusistą Atma Anurem? Czasami lubię czuć nad sobą deadline, bo wtedy się sprężam i rzeczywiście często w takich przypadkach powstają rzeczy bardzo dobre. Mam to już przećwiczone chociażby z Turbo, bo płyta "Piąty żywioł" powstała właściwie zaledwie w jeden miesiąc. A jeśli chodzi o gości to zaczęło się wszystko od Neila Zazy, który zaproponował mi nagranie czterech utworów w jego domowym studio w Stanach... A zaproszenie Atmy Anura wyszło od Michała Kubickiego, który jest wydawcą płyty i zna go osobiście. Pałker ten od jakiegoś czasu mieszka w Krakowie, co tylko ułatwiło nam sprawę. Po drodze były jeszcze przymiarki do innych nazwisk, ale koniec końców zdecydowałem się postawić w całości na tych, którzy grają na płycie.

Foto: Kubicki Entertainment

ba. Era lat siedemdziesiątych dała mi zamiłowanie do melodii z czego się bardzo cieszę, a już następna dołożyła do tego agresji i mocy i pewnie stąd gdzieś wywodzi się owa dwulicowość. Ale to chyba nie zarzut, bo dzięki temu potrafię się poruszać w wielu gatunkach muzycznych. Pamiętam, jak niegdyś po rozpadzie mojego ukochanego Deep Purple poczułem, jakby świat się skończył. Bardzo to wtedy przeżyłem, ale na szczęście pustka nie trwała zbyt długo. Zainteresowałem się wówczas jazzem i jazz-rockiem. Słuchałem dużo Quincy'ego Jonesa, Pata Metheny'ego, Ala Di Meoli, formacji Weather Report. To było znakomite, całkiem nowe doświadczenie artystyczne. Dzięki temu potrafię dzisiaj malować najrozmaitsze muzyczne pejzaże. Ma to pewnie związek z tym, że wielokrotnie podkreśla pan w wywiadach, iż nie chce być pan kojarzony tylko i wyłącznie jako gitarzysta heavymetalo-

88

WOJCIECH HOFFMAN

wiam miejsce na nieskrępowaną improwizację każdemu muzykowi. Pamiętam, że w latach 80-tych ubiegłego wieku mieliśmy również z Turbo takie chwile podobnie jak w Deep Purple bawiliśmy się razem z Grzegorzem muzyką. On coś zaśpiewał, ja podchwyciłem lub odwrotnie. Na ostatnich trasach powoli wracamy do tego. Podobno pierwsze pomysły na tę płytę pojawiły się w pana głowie już w 2005 roku, czyli krótko po wydaniu "Drzew". Czy to pański wrodzony perfekcjonizm sprawił, że słuchacze musieli czekać aż dekadę na efekt końcowy? To prawda. Rzeczywiście całość ruszyła jeszcze w 2005 roku i do dzisiaj mam w komputerze masę utworów z tamtego okresu. To zresztą był bardzo twórczy okres w moim życiu, ale zarazem bardzo skomplikowany emocjonalnie. Rozstałem się wówczas z rodziną i musiałem sam gdzieś zamieszkać. Ale to było bardzo pouczające

Ale nie marzył się panu taki stricte gwiazdorski skład, stad obecność na płycie współpracującego z panem od lat basisty Arka Malinowskiego? Chyba każdy marzy gdzieś tam o takich wielkich nazwiskach. Na początku na basie miał zagrać u mnie Stu Hamm, który współpracuje z Joe Satrianim. Po przesłuchaniu materiału stwierdziliśmy jednak, że potrzebny będzie tu basista jeszcze bardziej progresywny. Braliśmy pod uwagę Francka Hermanny ze stajni Ibaneza, ale w końcu padło na Arka i ja jestem z tego bardzo zadowolony. Klawisze nagrał Sławek Belak, ale ponoć były przymiarki do tego, by uczynił to inny, znacznie bardziej znany muzyk? Neil chciał w to miejsce Dereka Sheriniana, ale z różnych przyczyn nie doszło do jego udziału w sesji. Potem Michał zaproponował Tony'ego Macalpine, ale ten był w tym czasie wyjątkowo zajęty. Ostatecznie Sławek nagrał wszystkie klawiatury i zrobił to po mistrzowsku. Myślę, że nawet Jordan Rudess by go tu nie prześcignął. Sławek to potężna głowa. Szkoda tylko, że jest tak mało rozreklamowany. Mamy też istny gitarowy gwiazdozbiór: wspomniany Neil Zaza, Grzegorz Skawiński, Leszek Cichoński - to chyba nie przypadek, że zaprosił pan aku rat tych muzyków: grających w innym stylu, ale też bardzo charakterystycznie, dzięki czemu warstwa gitarowa tej płyty jest jeszcze bardziej zróżnicowa-


na? Pomysł ten również wyszedł od mojego wydawcy Michała. Myślę, że wyszedł z tego całkiem niezły gwiazdozbiór. Z Grześkiem Skawińskim znamy się od 1977 albo 1978 roku. Grywaliśmy wspólne imprezy. Ja z Heam, a Grzesiek z Kombi. Dla mnie Grzesiek to taki polski Steve Lukather. Na "Behind The Windows" nagrał bardzo dobrą solówkę, przedzieloną partią skrzypiec Jelonka. Grzegorz nie silił się na wirtuozerię, natomiast podszedł do zagadnienia z wielkim wyczuciem. Zagrał w swoim stylu, ale pozostawił co nieco miejsca na nutę w stylu Jeffa Becka. Leszek Cichoński zaproponował genialne solo w utworze tytułowym. Zadzwoniłem zaraz do niego jak usłyszałem skończone nagranie i powiedziałem, że to jest chyba jego najpiękniejsza partia solo, jaką dotąd słyszałem. Całości dobarwia jeszcze bardzo metalowe i szybkie, wręcz histeryczne solo Neila Zazy w dwóch utworach. Ogólnie jestem bardzo zadowolony z pracy i zaangażowania poszczególnych gości, bo znakomicie zbudowali klimat, być może nawet lepiej niż ja sam bym to zrobił. Bez skrzypiec Michała Jelonka i saksofonu Marcina Kajpera też trudno sobie wyobrazić taki "The Birth" czy "In The Line To God", totalnie progresywno-jazzowe, zakorzenione w latach 70-tych utwory? To prawda. Już dawno chodziło za mną brzmienie Jean Luc-Ponty'ego i Mahavishnu Orchestra. Oczywiście u mnie to nie są dokładnie te klimaty, bo tamci grają już stricte jazz-rockowo, ale tak czy inaczej chciałem trochę dobarwić tą płytę skrzypcami. I myślę, że jeszcze skorzystam z tego patentu przy następnych pomysłach. Ostatnio na biciu rekordu we Wrocławiu widziałem Nigela Kennedy - istny kosmita z totalną energią. I od razu pomyślałem o nim, żeby coś razem nagrać. Ale nie tylko te klimaty chodziły mi po głowie. Jako wielki fan "Dark Side Of The Moon" od lat chciałem w jakimś utworze nagrać saksofon. I kiedy powstał najdłuższy na płycie "In The Line To God" nagle stało się oczywiste, że to jest ten wymarzony przeze mnie moment. Zaprosiłem do tego celu Marcina Kajpera, który zarejestrował wprost genialne solo na początku tego utworu, po czym pod sam koniec dołożył jeszcze następne arcydzieło w stylu totalnego fusion. Sam utwór jest podsumowaniem moich fascynacji muzyką lat siedemdziesiątych, stąd słychać w nim echa klimatów Pink Floyd, Focus, King Crimson i The Doors. "Behind The Windows" to właściwie płyta instru mentalna, ale czasem pojawiają się wokalizy, bardzo fajnie ubarwiające np. "Carefree Fields"? Akurat w tym utworze nie ma wokalizy, ale to bardzo ładna jazz-rockowa ballada. Wokaliza jest za to w tytułowym utworze "Behind The Windows". Pamiętam, że gdy na początku słuchałem jazz-rocka to zawsze bardzo podobała mi się taka muzyka z wokalizami, skrzypcami i saksofonami. Namiętnie słuchałem też "Trzech kwadransów jazzu" w "Trójce"- audycji Jana Ptaszyna Wróblewskiego, znanego saksofonisty jazzowego. Moja fascynacja tym gatunkiem muzycznym zaowocowała moją obecnością na Warsztatach Jazzowych w klubie "Remont" w Warszawie i w Chodzieży w 1977 roku. To było wspaniałe, całkiem nowe doświadczenie grać te wszystkie standardy jazzowe, poznawać muzykę Milesa Davisa. Moim wykładowcą w klasie gitary był nieodżałowany Jarek Śmietana, który był zresztą bardzo rockowym gitarzystą jazzowym. Niesamowite, ile ten człowiek miał rockowej energii wykonując jazz na gitarze. Bardzo podobało mu się też moje podejście do improwizacji. Nie znałem żadnej skali jazzowej i akordów, a grałem jazz jakbym to robił od zawsze. I powiem ci, że do dzisiaj nie znam skal ani poszczególnych dźwięków na gryfie. Gram bardzo intuicyjnie. I chyba dlatego chciałem taki klimat przenieść na swoją płytę. A w utworze tytułowym wokalnie wspiera mnie moja córka Martyna. Jestem bardzo dumny z jej udziału, bo Martyna to kawał damskiego głosu z zespołu Deleted. Razem z moim synem Bartkiem kombinują światowe rzeczy. Muszę dać ci kiedyś ich płytę, bo muzyka jest wprost nieziemska. Utwór "Confession By The Wndow" jest wyjątkowy ze względu na pojawiające się w nim partie wokalne Tomasza Struszczyka (Turbo) oraz Rafała Piotrowskiego (Decapitated). Czy rozważa pan nagranie całego albumu z zaproszonymi wokalistami w przyszłości? Jeśli tak, to kogo widziałby pan na takiej płycie? Myślę, że nie czuję aż takiej potrzeby. Może dlatego, że zespołowo spełniam się w Turbo podczas gdy

tworząc solo chciałbym pokazać tylko siebie. Chociaż przyznam, że po tym dość intrygującym doświadczeniu powoli odczuwam i w tej materii chęć zrobienia pełnowymiarowego materiału z wokalem i to właśnie z takim jak prezentuje Rafał. A pomysł na ten utwór zrodził się podczas wielokrotnego przesłuchiwania już (wydawałoby się wtedy) gotowego nagrania. Utwór był wówczas w całości instrumentalny i po którymś przesłuchaniu nagle mnie olśniło, że jest tam ten znakomity beat nadający się do totalnej dewastacji wokalnej. A potem wchodzą ładne melodie, będące jakby odpowiedzią na zadawane pytania. Tak zresztą widzę te dwie części - Rafał pyta, a Tomek odpowiada. Moim zdaniem jest to wyróżniający się utwór, choć wszystkie uważam za bardzo dobre. Bogactwo muzyki zawartej na "Behind The Windows" pozwala domniemywać, że nie jest to pana ostatni krok w tym kierunku, a zważywszy na mnogość pana fascynacji muzycznych pewnie wszystko jest tu możliwe: blues, jazz? Blues i jazz jak najbardziej. A może akustyczna płyta? Teraz będzie mi na pewno bardzo trudno bo strzeliłem

i jest po zawodach. Wychodzi więc na to, że jestem swoim własnym i pierwszym fanem, najbardziej krytycznie oceniającym cały materiał. I tego się zawsze trochę boję - bo jak ja sam ocenię to, co przed chwilą stworzyłem? Na szczęście mam takie odczucie, że nigdy nie nagrałem słabego albumu. Owszem, były te różnorodne, ale zawsze trzymały pewien solidny poziom. Póki co trwa promocja "Behind The Windows", tak więc planowane są pewnie kolejne koncerty? Jak najbardziej! Uwielbiam koncertować, bo to bardzo metafizyczne przeżycie dla mnie i dla każdego odbiorcy. Póki co w tym roku zagrałem z "Behind The Windows" trasę składającą się z dwunastu koncertów. Obecnie skupiamy się na 35-leciu działalności Turbo, ale mój manager Krystian planuje już obszerny tour z solowym materiałem, który ma wystartować tu w Polsce od stycznia 2016. Mam też nadzieję na koncerty zagraniczne. A potem praca nad nowym materiałem solowym i nową płytą Turbo. A jak można kupić tę płytę w fizycznej postaci, bo przecież nie wszyscy są zwolennikami mp3?

Foto: Kubicki Entertainment

sobie w kolano tak wysoko podnosząc poprzeczkę... Myślę jednak, że będę kontynuował obraną już drogę i nagram kolejną płytę w dość zbliżonym klimacie. Choć nie będzie to nigdy z pewnością taka sama płyta, zresztą fani już chyba przyzwyczaili się nieco do moich odlotów stylistycznych. Tak już jest, że stałem się typem niepokornym i nikogo zbytnio nie słucham. Chciałbym, aby następny krążek był rozwinięciem moich fascynacji i doświadczeń muzycznych z całego mojego życia. Mam też nadzieję, że znów czymś zaskoczę słuchaczy.

Płytę można kupić tylko w sieci, poprzez moją stronę www i wszystkie inne zagraniczne portale zajmujące się sprzedażą muzyki. Dostępna jest wersja cyfrowa jak i fizyczne egzemplarze CD. Te drugie można też dostać na koncertach i kontaktując się z nami przez facebooka. Korzystając z okazji chciałbym pozdrowić wszystkich czytelników HMP - zachęcam was do zapoznania się z nową płytą i zapraszam na koncerty! Dorota Orzechowska & Wojciech Chamryk

Ale na następną pana płytę solową nie będzie trzeba czekać kolejnych kilkunastu lat? No chyba nie chociażby z tego względu, że właśnie niedawno skończyłem sześćdziesiąt lat i gdyby czekać następne dwanaście to kolejna powinna wyjść jak będę miał siedemdziesiąt dwa lata. A czy dożyję?? To wie tylko ten, co pisze nam nasze historie za oknem. Chciałbym nową płytę wydać już w przyszłym roku tak w okolicach grudnia. Mam nadzieję, że się uda. Wiadomo, że Turbo jest pana podstawowym zespołem, ale trzeba chyba też myśleć o tych fanach, którzy cenią w panu nie tylko metalowego wymiatacza, ale też bardzo uniwersalnego, potrafiącego zagrać wszystko, muzyka? Może to zabrzmi dziwnie, ale ja te płyty po części nagrywam dla siebie. Materiał, który przygotowuję na album musi się najpierw podobać mnie bo wtedy dopiero wiem, że moi odbiorcy poczują to samo i też im się spodoba moja muzyka. Oczywiście to żaden gwarant, ale dla mnie najważniejsza jest moja szczerość wobec słuchacza. Nie chciałbym, aby ten czuł się oszukany słuchając moich nagrań. Jak coś robię to musi to być wysoka półka, a jeśli tak nie jest to idę z tym do kosza

WOJCIECH HOFFMAN

89


klawiszowca, który słucha o wiele "spokojniejszej" muzyki niż metal, ale to właśnie pozwala nam stworzyć coś fajnego. (śmiech) "Crave For Chaos" nagrywaliście dość długo w Perlazza Studio Przemysława "Perły" Wejmanna - podzieliliście tę sesję na dwa etapy, by nabrać dystansu do tego co już zostało zarejestrowane, czy też z bardziej prozaicznym przyczyn? Tak jak pisałem wcześniej, chcieliśmy aby ta płyta zabrzmiała jak najlepiej, dlatego przy tworzeniu i nagrywaniu niektórych utworów musieliśmy spędzić dużo więcej czasu.

Rżniemy ostro! Zadebiutowali długogrającym materiałem "Crave For Chaos" w roku ubiegłym i nie zwalniają tempa. Nie dość, że grają coraz częściej, w tym na festiwalach, przygotowują też materiał na kolejny album. Dlatego jeśli ktoś lubi posłuchać ostrego, ale melodyjnego i inspirowanego różnymi rodzajami mocnego grania metalu, to poniższa rozmowa powinna go zainteresować: HMP: Ponoć założyliście zespół dość przypadkowo, mając już dość przyjemnej, ale jednak niezbyt twórczej, roli zwykłych fanów metalu? Satori: Myślę, że nadszedł po prostu pewien moment, w którym my również chcieliśmy mieć fanów i grać koncerty. Największym impulsem jednak była chęć stworzenia czegoś własnego. Coraz trudniej o oryginalną nazwę przy tej ilości najróżniejszych zespołów na całym świecie, jednak wasza wzbudza zaciekawienie odnosząc się chyba do buddyzmu, lub też do japońskiego demona? Początkowo nazwa odnosiła się przede wszystkim do słowa z tradycji buddyjskiej oznaczającego oświecenie.

zawsze były związane z muzyką, lecz to pomogło nam znaleźć ludzi, którzy pomagają sobie wzajemnie i motywują się na tyle, by budować coś, co z czystym sumieniem można nazwać zespołem. Koncert na Juwenaliach cztery lata temu był dla was tym decydującym momentem? To wtedy poczuliście, że zagrać dla kilkunastu tysięcy ludzi to uczucie nieporównywalne z czymkolwiek innym i zapragnęliście by powtarzało się to jak najczęściej? (śmiech) Chcielibyśmy żeby takie koncerty były codziennie (śmiech). A tak całkiem serio to uważam, że był to dla nas pewnego rodzaju impuls, taka nadzieja na to, że z tego może być coś więcej. Gdy człowiek wychodzi na Foto: Satori

Czyli od razu wiedzieliście, że wydacie tę płytę sami, nie bawiliście się w żadne podchody typu rozsyłanie linków czy demówek do potencjalnych wydawców? Raczej od początku spodziewaliśmy się, że tą płytę wydami sami, ponieważ nie chcieliśmy sobie zamykać drogi na wiele fajnych festiwali i przeglądów muzyczych, które odbywają się na terenie Polski. Podpisanie umowy, bądź kontraktu z jakimkolwiek wydawnictwem automatycznie dyskwalifikwałoby nas z wielu tego typu imprez. Mieliście też chyba totalnie dopracowaną wizję brzmienia tej płyty, skoro Charlie wystąpił, obok Perły, w roli jej współproducenta? Charlie w naszym zespole pełni rolę, jak my to nazywamy, kierownika muzycznego. (śmiech). To on jest odpowiedzialny za większość pomysłów na piosenki i to on nadzoruje cały proces tworzenia. Podczas nagrywania materiału w studio pomagał również w podejmowaniu decyzji dotyczących brzmienia każdego instrumentu, stąd jego nazwisko znalazło się obok Perły. To było dla was pewnie spore wyzwanie, ale jednocześnie praca z tak doświadczonym realizatorem i muzykiem wiele wam dała? Praca z Perłą to czysta przyjemność, ale jednocześnie ciężka praca. Z racji jego dużego doświadczenia, zarówno muzycznego jak i realizatorskiego, było to nie lada wyzwanie, lecz z czystym sumienem mogę powiedzieć, że wynieśliśmy z tej lekcji ogromny bagaż doświadczeń. Wygląda na to, że zależało wam na tym, żeby płyta była jak najciekawsza nie tylko muzycznie, ale też jeśli chodzi o warstwę tekstową? Teksty w naszych utworach są równie ważne co muzyka, ponieważ to właśnie poprzez historie, które w nich opowiadamy, chcemy zwrócić uwagę ludzi na ważne sprawy. Jest sporo wykonawców, którzy śpiewają o sprawach błahych, które często nie mają nawet żadnego przesłania. My natomiast chcemy, by słuchacz mógł też się w jakiś sposób utożsamić z tym co poprzez teksty chcemy przekazać. A do czego odnosi się ten tytułowy chaos? Tytułowy chaos to nic innego jak to wszystko co nas otacza. Każdy może go interpretować na swój sposób i według jednego będzie to sytuacja polityczna na świecie, a według drugiego praca np. w korporacji. Poprzez tytuł naszej płyty chcieliśmy przede wszystkim zwrócić uwagę na fakt, że w pogoni za własnymi dobrami zapominamy o wszystkim innym co powoduje właśnie tytułowy chaos, lecz jednocześnie zdajemy sobie sprawę, że tak się dzieje i nic z tym nie robimy.

W naszej muzyce staramy się odchodzić od oklepanych schematów i poniekąd otwierać umysły ludzi na nowe muzyczne doznania, lecz teraz też nie ukrywając: po prostu rżniemy ostro!

90

scenę i widzi tak ogromny tłum, to momentalnie zamiera, ale już po pierwszych kilku sekundach stres odchodzi i pozostaje czysta przyjemność.

Szyld szyldem, ale chyba dość szybko doszliście do wniosku, że nazwa nie gra i trzeba się nieźle podszkolić by coś osiągnąć? Na początku graliśmy koncerty praktycznie tylko dla znajomych, dlatego była to dla nas zwykła zabawa, gdy jednak zaczęliśmy występować przed większą publiką postanowiliśmy wziąć się w garść. Każdy dobrze wie, że do niczego się nie dojdzie bez ciężkiej pracy.

Jednak zanim zdecydowaliście się zacząć prace nad debiuitanckim albumem musiało minąć trochę czasu, koniecznego na skomponowanie, doszlifowanie ogranie tego materiału na próbach? Oczywiście, że tak. Niektóre utwory powstawały bardzo wolno, nawet przez kilka miesięcy, ale spora część została skomponowana dość szybko. Było dużo rzeczy, które chcieliśmy, by zabrzmiały jak najlepiej, dlatego też wchodziliśmy do studia na dwa podejścia.

W osiągnięciu wyższego poziomu pomogły też chyba zmiany składu, bo stopniowo dołączali do was coraz lepsi technicznie muzycy? Ze starego składu pozostali tylko wokalista i klawiszowiec, ale to właśnie oni byli założycielami Satori i to oni to wszystko zapoczątkowali. Skład zespołu zmieniał się pod wpływem różnych czynników, które nie

Jego spora różnorodność utwierdza mnie w przekonaniu, że pewnie każdy z was słucha innej muzyki, co daje wypadkową w postaci utworów Satori? Myślę, że to jest jeden z wielu kluczy do tego, by stworzyć coś świeżego, utwór inny od wszystkich pozostałych. Większość członków zespołu słucha muzyki metalowej, lecz zdarzają się wyjątki w osobie Piotra

SATORI

Dlatego do promocji wybraliście tak odmienne utwory, "Psycho" i "Crave"? Wybraliśmy "Psychoę", ponieważ wiedzieliśmy, że taki utwór oraz teledysk przykują uwagę słuchacza, bądź też widza i utorują troszkę drogę do szerszego grona odbiorców. Z drugiej strony do promocji wybraliśmy utwór "Crave", ponieważ ludzie też czasami muszą odpocząć od ciągłej młócki (śmiech) i posłuchać jakiejś przyjemnej ballady. W tekście tego utworu poruszana jest również dość ważna kwestia, jaką jest uzależnienie od alkoholu, a jak wiemy jest to zjawisko, które dotyka wielu ludzi. Jednak na koncertach stawiacie zdecydowanie na jak nawjwiększą dawkę muzycznej agresji, w myśl hasła: "rżniemy ostro!"? (śmiech) Tak, bo jak dobrze wszyscy wiemy, ludzie przychodzą na koncert żeby się w jakiś sposób wyżyć, lub odreagować, dlatego staramy się o jak największą dawkę energii na naszych koncertach, by ludzie mogli się po prostu dobrze bawić.


Zdają się to doceniać nie tylko słuchacze, ale też jurorzy różnych konkursów, stąd np. Niedawne nagrody dla najlepszego perkusisty oraz gitarzysty na "Wake Up And Live Festiwal" w Sulęcinie? Na każdym koncercie staramy dawać z siebie wszystko i pokazywać, że jest to dla nas przede wszystkim dobra zabawa. Jeżeli doceniają to słuchacze i bawią się razem z nami to świetnie, a jeśli do tego podobamy się jury, to czego chcieć więcej? Nie ma co się oszukiwać, na festiwalach, czy przeglądach liczą się nagrody. Dla nas ważniejszy jest jednak kontakt z ludźmi i czerpanie satysfakcji z tego co robimy. A jak wam się grało na tegorocznym festiwalu w Jarocinie? Były emocje, to w końcu jedna z najstarszych i najbardziej kultowych imprez tego typu w Polsce? Grało się fenomenalnie! Każdy z nas przeżywał to inaczej, ale myślę, że wszyscy byli bardzo podekscytowani. Wszystko było dopięte na ostatni guzik, co sprawiło, że koncert wypadł bardzo dobrze, co można było również wywnioskować z zachowania publiki, która swoją energią zrobiła na nas ogromne wrażenie. Ponoć zaczęliście już też prace nad materiałem na kolejny album? Materiał na kolejny album powoli się pisze (śmiech). Nie wiemy dokładnie kiedy będzie skończony, ale postaramy się, by był on jeszcze lepszy niż poprzedni. Ile może potrwać ten proces i kiedy zamierzacie wejść do studia? W międzyczasie musicie się też pewnie zgrać z nowym basistą Bartoszem Szczepaniakiem? Chcemy, by nowy album był jak najlepszy, dlatego nie spieszymy się zbytnio. Chcielibyśmy, by wszystko było przemyślane i sensownie zaaranżowane. Co do Bartka to uważam, że był to strzał w dziesiątkę. Zgraliśmy się z nim świetnie i uważamy, że on również będzie miał duży wpływ na to jak zabrzmi kolejny album. W tej chwili jest pewnie jeszcze za wcześnie, by na podstawie pojedynczych riffów czy pomysłów móc powiedzieć coś więcej na jego temat? Faktycznie jest jeszcze trochę za wcześnie, ponieważ sami do końca nie wiemy jak ten album będzie wyglądać. Jeśli coś się wyklaruje to na pewno będziemy o tym informować. Ale jakiś założenia co do ogólnej koncepcji tej płyty już macie? Znowu będzie mocno, ciężko i nieszablonowo? Oczywiście, że będzie mocno, ciężko i nieszablonowo. W końcu rżniemy ostro! Dobre recenzje "Crave For Chaos" utwierdziły was w przekonaniu, że idziecie w słusznym kierunku I przy drugim wydawnictwie będziecie dążyć do pokonania kolejnej, zawieszonej wyżej, poprzeczki? Cieszymy się, że ten album spodobał się wielu osobom i oczywiście będziemy starać się dążyć do tego by kolejny był równie przystępny, ale jednocześnie chcielibyśmy pokazać nowe umiejętności i pomysły. Wszyscy utwierdziliśmy się w przekonaniu, że droga, którą obraliśmy jest dobra, a co będzie dalej, tego sami do końca nie wiemy.

Live from the Crime Scene Blind Guardian - Warszawa 29 maja 2015, Progresja Tego się nie spodziewałam. Po prawie trzydziestu latach muzycznej kariery Blind Guardian zagrał koncert, który trwał... dwie i pół godziny! Zaskakujące o tyle, że Guardian, mimo tego, że potrafi tworzyć oszałamiającą muzykę, koncerty gra raczej zachowawcze, ot wyjście na scenę, niezłe odegranie, zejście. Warszawski koncert był pod wieloma względami jednym z lepszych jaki widziałam w wykonaniu Niemców. Nic dziwnego, zespół nie tylko promował nową płytę, która jest kopalnią świetnych melodii, ale tradycyjnie już postawił także na "klassikery". Co ciekawe, mimo tego, że trasa upływała pod znakiem "Beyond the Red Mirror", grupa zagrała tylko cztery kawałki z tego krążka: rozpoczynający zarówno koncert jak i płytę "The Ninth Wave", "Prophecies", "Twilight of the Gods", który niestety jeszcze nie jest chyba wystarczająco ograny, bo troszkę się Guardianom "rozjechał" i rewelacyjny, nastrojowy "Miracle Machine". Ten ostatni, oryginalnie zaaranżowany na pianino został zagrany akustycznie na gitarę, co sprawiło, że stracił lekko "queenowy" sznyt na rzecz klasycznej, bardowej, guardianowej ballady. Efekt ten zresztą spotęgowało umieszczenie zaraz po nim "Lord of the Rings". Oba stworzyły magiczny duet. Później bardowski klimat powrócił, gdy zespół zagrał "The Bard's Song - In the Forest", a prawie cała sala siadła na ziemi imitując klimat pieśni snującej się przy blasku ognia. Dla mnie to była genialna okazja, żeby wreszcie zobaczyć dobrze muzyków (cóż, nie każdy jest dryblasem) i nie usiadłszy szybko uciekłam pod ścianę, żeby napawać się widokiem sceny, okazało się jednak, że dużo bardziej urzekający widok był właśnie pod nią. Jednak to nie nowa płyta rozgrzała nas do szaleństwa. Oto zaraz po "The Ninth Wave" ze sceny uderzył niezwykle rzadko przez Guardian grany "Banish from Sanctuary". Równie pozytywnym zaskoczeniem był wyciągnięty z lamusa, a przecież tak mocny i nośny "The Last Candle". Przy takiej dawce muzycznych perełek trudno było mi uwierzyć, że publika wciąż skanduje "Majesty! Majesty!" domagając się tego świetnego, ale przecież bardzo często granego numeru. Siła publiczności jednak ma znaczenie, bo pod koniec występu Niemcy ulegli jej grając niezaplanowany wcześniej numer "Valhalla". Rzeczywiście, to co się działo pod sceną było czystym szaleństwem. Nie spodziewałam się tak znakomitej frekwencji i tak zaangażowanej publiki. To naprawdę interesujące, bo po pierwsze Guardian nie wydaje ostatnio bardzo łatwych w odbiorze płyt, a po drugie heavy metal znów popada w małą niełaskę i na innych klubowych koncertach klasyków heavy metalu nie da się zaobserwować podobnego zjawiska. A jest nim przyrost nowych fanów, generalnie bardzo młodych. Nie piszę tu tylko o licznie przybyłych wraz z rodzicami dzieciach, ale o nastolatkach, które swoim zaangażowaniem i radością zawyżały poziom temperatury pod sce-

ną. Jakimi drogami Guardian do nich dociera? Być może jakąś niemetalową, a związaną z literaturą i grami fantasy niszą? Czegoś takiego nie widziałam ani na Grave Digger, ani na Accept czy Gamma Ray. Atmosfera pod sceną widocznie udzieliła się chłopakom z Blind Guardian, bo wydawało się, że nie tylko dobierają nasze fale, ale też emitują własne. Będący w bardzo dobrej formie Hansi Kürsch nawiązał udany kontakt z publiką, śpiewał dynamicznie i wykorzystywał całą powierzchnię sceny, Marcus i André "po prostu" grali, choć patrzenie jak ten ostatni gra to czysta przyjemność. Minusem było jedynie ustawienie sesyjnego basisty w tyle za Marcusem. Wiadomo, że zespół chce podkreślić to, że facet nie jest członkiem "Ślepego Ciecia", ale fakt, że musiał chować się za gitarzystą nie sprawił dobrego wrażenia. Dano mu tak krótki kabel, że jego chęć wyjścia kilka kroków do przodu spełzała na niczym, co wywoływało smutny efekt "psa na łańcuchu". Schowany był także klawiszowiec. Muzyk ten gra z Guardianem od prawie dwudziestu lat, a wciąż musi chować się w cieniu gitarzystów. Cóż, takie prawa formacji i muzyków sesyjnych. Pomiędzy "świeżymi bułeczkami", "klasykami" i "perełkami" Blind Guardian umieścił już tradycyjnie sporą porcję numerów z szalenie lubianej przez fanów i dobrze sprawdzającej się na koncertach "Nightfall in the Middle-Earth". Ich moc polega chyba bardziej na sile budującej koncertowe braterstwo śpiewania niż na energii jaką wywołują numery pokroju "Majesty" czy "Valhalla". Z nowych, ale nie najnowszych numerów wybrzmiał mający koncertowy potencjał "Tanelorn", "Fly" - chyba najsłabszy punkt koncertu, oraz dwa piękne kolosy - "And then there was Silence" i "Sacred Worlds". W przypadku obu jestem pełna podziwu, niewiele zespołów decyduje się na granie swoich najdłuższych kawałków i to jeszcze jeden po drugim. Motyw (podobnie zresztą jak długość trwania setu) rodem z koncertów zespołów progresywnych. "And then there was Silence" jak zwykle urzekł swoim rozmachem i rozbudowaniem zderzonym z błyskotliwym koncertowym trikiem zachęcającym publikę do śpiewania w środku "la la lla la la la la la la la", a "Sacred Worlds" swoją absolutną klasycznością, kwintesencją stylu Blind Guardian, rozbitą na dziewięć minut. Niewątpliwie ten, kto udał się na koncert wyszedł zadowolony, set znakomity, brzmienie na niezłym poziomie, bardzo fajny kontakt z publiką, nawet wizualnie zespół zaprezentował się lepiej niż zwykle. Natomiast na samą atmosferę koncertu na pewno miała wpływ żywiołowa reakcja widowni. Cieszę się, że grupa zdobywa serca nowych fanów. Sama pamiętam wielkie emocje na moim pierwszym koncercie Blind Guardian kilkanaście lat temu. Cudowne, że teraz ktoś ma szansę przeżywać to samo. Oby ta dobra passa dla Niemców trwała jak najdłużej! Katarzyna "Strati" Mikosz

Wojciech Chamryk Foto: Blind Guardian

BLIND GUARDIAN

91


Wacken Open Air 2015 XXVI edycja tego największego metalowego festiwalu w Europie okazała się jeszcze bardziej spektakularna niż jubileuszowa edycja XXV. Tak naprawdę ogromne emocje pojawiły się już ostatniego dnia poprzedniej edycji festiwalu Wacken, to jest dnia, kiedy tuż przed koncertem Amon Amarth na telebimach wyświetlono kilka zespołów mających wystąpić w 2015 roku. Wśród nich pojawiły się magnetyczne nazwy - rzadko grający Running Wild, słynący ze znakomitego show Trans Siberian Orchestra oraz uznawany za w zasadzie nieistnie-jący Savatage. Nie da się ukryć, że głównie ten ostatni zespół spowodował, że bilety na XXVI edycję rozeszły się w przeciągu 12 godzin (rekord w tym roku nie został pobity,

głównych scen, ale już zapowiedziano niemałe wcale zespoły. Ten dzień, środa 29 lipca, należał do grup grających na niewielkiej Beer Garden Stage, Wackinger Stage oraz dwóch scen mieszczących się pod jednym dachem namiotu - W.E.T. i Headbangers Stage. Tak, tym razem dla nas festiwal rozpoczął się w środę o 18.00 na małej scence umiejscowionej w Wackiner Village (tak zwanej "wiosce wikińskiej"), ponieważ właśnie o tej porze miał zagrać Gentle Storm. Jak na - nawet subtelny - sztorm przystało, równo z pierwszymi dźwiękami koncertu rozpadało się na dobre i padało bezustannie do późnego wieczora dnia następnego. Co więcej, mimo niewielkiego rozmiaru scen, nagłośnienie występu było godne największego festiwalu w Europie - było po prostu bardzo głośno. Gentle Storm trafił na scenę, na której najczęściej grają folk rockowe czy folk metalowe grupy, prawdopodobnie właśnie przez wzgląd na swoje folkowe inklinacje. Mimo, że głowami grupy są dwie osoby, Anneke van Giersbergen i Arjen Lucassen, trudno jest zobaczyć ten zespół z oboma twórcami na scenie, Lucassen, szalenie płodny kompozytor, koncertuje niezwykle rzadko. Tak też było i tym razem, na scenie pojawiła się Anneke (która oczarowała nas nie tylko swoim przepięknym i mocnym głosem, ale też przesympatycznym stylem bycia), wraz z koncertowym składem zespołu. W nim znaleźli się zatem gitarzyści (w tym jeden płci żeńskiej), basista, chórzystka śpiewająca sopranem, perkusista i… właśnie, zespół wystąpił bez klawiszy. Anneke powiedziała, że zostały po prostu… skradzione. Zespół zaprezentował osiem utworów, z czego pięć pochodziło z jedynej, acz podwójnej płyty formacji, a trzy pozostałe były coverami, jednak grup, z którymi van Giersbergen jest związana - Aqua de Annique, The Gathering i Devin Townsend Project. Koncert się skończył, deszcz nie. Mimo innych

Foto: Strati

sprzedaż trwała 23 godziny). Nic dziwnego, że wiele osób , w tym także my, czekaliśmy na festiwal i z niecierpliwością od-liczaliśmy dni do godziny "zero", czyli do 30 lipca 2015 roku. Strati: Rzadko bywa tak, że wyczekane wydarzenia okazują się dokładnie tak samo cudowne, jakimi jawią się w wyobraźni. Na dowód, że nigdy nie może być tak pięknie jak się tego oczekuje, napiszę, że do koncertowego zestawu marzeń dołączyła najgorsza pogoda w historii całego festiwalu Wacken w ogóle. Przez większość czasu niebo zasnute było ciężkimi, ołowianymi chmurami niedającymi promyka nadziei na słońce, deszcz smętnie kapał przez pierwsze dni festiwalu, a błoto, które utworzyło się w tej niemal depresyjnej (to jest geograficznie depresyjnej) krainie nie pozwalało poruszać się inaczej niż w kaloszach. Na teren festiwalu przybyliśmy już we wtorek w nocy. Przed nami był "zerowy", rozgrzewkowy dzień Wacken, podczas którego co prawda nie otwarto jeszcze

92

WACKEN 2015

planów musieliśmy wrócić na pole prasowe, które na szczęście okazało się w tym roku o tyle szczęśliwie zorganizowane, że był na nim dostępny barak, w którym można było skorzystać z Internetu. I schronić przed deszczem. Wyjście na kolejne koncerty było długo dyskutowane. Od kiedy rok temu przeniesiono dziennikarzy na pole daleko od scen i podstawiono autobus, można było spodziewać się drobnych utrudnień w komunikacji. Nie spodziewaliśmy się jednak, że aż takich. Autobus oznaczony jako schuttle bus dla prasy i muzyków zabuksował się w błocie i o transporcie przez pierwsze dwa dni - mimo wysiłków organizatorów mogliśmy tylko pomarzyć. Niemniej jednak chwila odpoczynku, wysuszenie się i zbierająca się coraz większa ekipa sprawiła, że udało nam się, przynajmniej częściowo ruszyć na podbój kolejnych koncertów tego "zerowego" dnia. Do koncertowego namiotu z dwiema scenami trafiliśmy na końcówkę występu Uli'ego Jona Rotha, prezentującego numery Scorpions oraz na

cały koncert Europe. Zaskakujące było, że tej klasy i popularności band zagrał na mniejszej scenie w dniu, kiedy w zasadzie oficjalnie festiwal się jeszcze nie zaczął. Ale za to jaki był to koncert! Na dworze lał deszcz, a wewnątrz świetnie nagłośniony hard rock. Choć większość ludzi kojarzy tę szwedzką grupę jedynie z radiowym hitem, trudno nazwać Europe zespołem jednego przeboju, udaną podróbką rocka czy wrzucić ich do "sekcji geriatrycznej". Europe to kopalnia świetnych hard rockowych numerów i bardzo zgrabnych solówek. Koncert pod namiotem był znakomicie nagłośniony, a przez wzgląd na zadaszenie i oświetlenie, można było odnieść wrażenie, że odbywa się on w klubie, a nie na wielkim festiwalu. Zespół jest świeżo po wydaniu dziesiątej (sic!) płyty "War of Kings", nic więc dziwnego, że aż sześć numerów z siedemnastu pochodziło z nowego krążka. I choć zespół od czasu powrotu w 2004 roku nabył równie długiej wydawniczej historii, co z czasów legendarnych lat osiemdziesiątych, proporcje obu "er" nie były wyrównane. Dziewięć kawałków nowożytnych starło się z klasykami, w tym z "Ready or Not", "Rock the Night" i oczywiście "The Final Countdown". Być może jednak słowo "oczywiście" nie jest na miejscu, bo - jak Joey Tempest powiedział na konferencji prasowej - zastanawiał się czy sobie tego nie odpuścić. Ot, tak. I o ile na cały występ publika reagowała żywiołowo, o tyle na ostatnim numerze o mały włos śpiewem nie rozniosłaby namiotu. Okrzyki "The Final Countdown!" słychać było podobno aż na polu namiotowym. Mam wrażenie, że jakkolwiek Europe by się nie dwoiło i troiło z prezentacją starszych czy nowszych numerów, i tak ludzie czekaliby na ten jeden. Nic, że podczas występu można było zorientować się w jak dobrej jest Europe formie kompozycyjnej i muzycznej obecnie, czy usłyszeć najbardziej heavymetalowy numer w ich karierze, "Scream of Anger". Niespodzianką, którą w lot podłapali Niemcy, było wplecenie tekstu Rammstein w riff "Rock the Night". O ile Tempest zażartował sobie tym smaczkiem, o tyle publiczność niemal do końca kawałka dośpiewywała sobie "du, du hast, du hast mich". Warto wspomnieć te o samej konferencji prasowej, która odbyła się tuż przed koncertem. Ramza: Na konferencję prasową Europe zebrało się sporo ludzi, ale dzikich tłumów nie było - jeszcze na jakieś dziesięć minut przed rozpoczęciem Joey Tempest mógł swobodnie przechadzać się po namiocie prasowym nie atakowany przez łowców autografów. Na spotkanie z dziennikarzami wyszli wszyscy członkowie zespołu, choć mówił głównie Joey. Cieszył się z faktu grania na Wacken i zapowiedział, że set będzie dość ciężki. Poinformował również, że koncert będzie nagrany i planują wydać DVD z jego zapisem. O nowym albumie - "War of Kings" wypowiadał się w superlatywach, twierdził, że od dawna planowali taki nagrać. Wytłumaczył, że tytułowi królowie odnoszą się do dawnych szwedzkich władców - jeszcze z ery wikingów. Po konferencji można było podejść do muzyków, zamienić z nimi kilka słów i porobić zdjęcia - chętnych nie brakowało, a Szwedzi pozostali do dyspozycji sympatyków wystarczająco długo, by każdy mógł się załapać. Strati: Kiedy opuszczaliśmy namiot po koncercie Europe, deszcz padał już jak oszalały. Z każdą kroplą grunt stawał się bardziej grząski i coraz bardziej zamieniał się w błoto i z czasem w bagno. Poszliśmy spać - padało. Zbudziliśmy się rano - padało. Moja pierwsza myśl była taka "nie, wszystko namokło, odwołają nam koncerty". A przecież tego dnia miał zagrać wyczekiwany przez tak wielu Savatage. Ale zanim gwiazda wieczoru, czekały nas inne przyjemności. XXVI edycję Wacken Open Air tradycyjnie już otworzył heavymetalowy coverband - Skyline, który tym razem do swoich szeregów zaprosił Henninga Bassego i razem zagrał między innymi numery Deep Purple i Rainbow. Skyline ma uprzywilejowaną pozycję w ramówce festiwalu, jako, że otwierał go już w… 1991 roku. Pierwszym zaś "regularnym" koncertem pierwszego oficjalnego dnia Wacken był koncert U.D.O.. Od kiedy z martwych powstał Accept, Udo na Wacken robi wszystko, żeby pokazać coś więcej niż standardowy koncerty swojego bandu. Dwa lata temu zagrał koncert oparty na mniej znanych utworach, ciekawostkach powyciąganych z dyskografii, towarzyszyli mu goście. Tym razem był to koncert z orkiestrą. I to nie "byle jaką", bo zamiast standardowej już dla wielu metalowych kapel filharmonicznej orkiestry zapełnionej smyczkami, Udo zaprosił pełną in-


strumentów dętych orkiestrę wojskową. Tak, ten koncert nosił miano U.D.O. with Bundeswehr Musikkorps. Żartem można powiedzieć, że fani metalu częściej mają okazję oglądać orkiestrę niż ludzie, którzy muzyką nie interesują się w ogóle. Podczas tegorocznego Wacken zaliczyliśmy dwie. Udo wykorzystał ich obecność nie tylko do podkręcenia własnej muzyki, ale także wykorzystał ich potężną moc pozwalając im instrumentalnie zagrać "Marsz imperialny" z "Gwiezdnych wojen" czy utwór z niemieckiego filmu wojennego "Das Boot". Co ciekawe, nie tylko sama orkiestra nadająca muzyce U.D.O. podniosły ton i podbijająca jej potęgę była atrakcją. Zespół zagrał kilka perełek, w tym "Faceless World" i swingujący "Cut me Out" z "Holy", który aż się prosił o orkiestrę. Co więcej, to właśnie orkiestra została jego głównym nośnikiem, bo został zagrany bez gitar. Nie sądziłam, że uda mi się ten numer usłyszeć na żywo! Ciekawostką był także rzadko grany (najczęściej w Rosji) ludowy "Trainride In Russia", którego odegranie zwiastowało już pojawienie się pana z akordeonem i zabawnie podkręconym wąsem. Podczas gdy muzycy orkiestry bawili się przednio, sam Udo wydawał się nieco statyczny, ale cóż jest to pan po sześćdziesiątce, który widocznie zwyczajnie się męczy. Pogoda była już bezdeszczowa, a na bis, gdy ze sceny popłynął cover Accept "Princess of the Dawn", zza chmur po raz pierwszy od ponad doby, wyszło słońce. Scena, jaka się rozegrała na wackeńskiej ziemi przypominała tę z "Krzyżaków" - tyle, że w większej skali. Wszyscy niemal pokłonili się słońcu, a przynajmniej wydali w jego kierunku okrzyk radości, zupełnie jakby to nie słońce, a kolejna gwiazda heavy metalu nawiedziła festiwal. "Księżniczka" wybłagała niebo o promyk słońca. Marcin Książek: Po ubiegłorocznym brukselskim koncercie Trans-Siberian Orchestra stwierdziłem, że gdyby Jon Oliva i Paul O'Neill postanowili jednak jeszcze kiedyś zebrać zespół w całości, by zagrać choć raz pod starym szyldem, po tym co widziałem do tej pory (kilka lat wcześniej zaliczyłem Jon Oliva's Pain oraz dwukrotnie Circle II Circle), na taki koncert mógłbym lecieć choćby do Japonii. Pół roku później okazało się, że wystarczy pojechać na W:O:A. Łączony koncert Savatage i Trans-Siberian Orchestra po raz pierwszy w historii festiwalu zaplanowane na dwie sceny, więc przepychanie się jak najbliżej barierek należało poważnie przemyśleć. Ostatecznie upatrzyliśmy sobie pozycję jak najbliżej Black Stage, na które formalnie miało pojawić się Savatage, ale na tyle daleko, by mieć jako taki widok na True Stage zarezerwowanej dla Trans-Siberian Orchestra. I takie, by nie stać w błocie głębszym niż do kostek. "The Ocean" w roli intro, gitara Crissa na ogromnych ekranach i z głośników płyną pierwsze dźwięki "Gutter Ballet". Obowiązkowa fałszywa nuta we wstępie (swojego czasu w zespole były zakłady, czy Jon położy "Gutter Ballet", nie miałem kiedy zapytać, czy wrócili do tej tradycji) i do Jona siedzącego na podwyższeniu obok perkusji dołączają pozostali muzycy; Chris Caffery, Al Pitrelli, Johnny Lee Middleton, Jeff Plate oraz wspomagający Savatage na klawiszach, wypożyczony na ten wieczór z TSO Vitalij Kuprij. Wszystko prawie tak jak na video z Monsters of Rock 1998, które oglądałem co najmniej kilkadziesiąt razy. Prawie, bo oprawa świetlna nieporównywalnie większa. Podobnie jak i uśmiechy na twarzach poszczególnych muzyków. Do kompletu brakowało jedynie Zaka Stevensa, który na scenie miał się zameldować nieco później. "Gutter Ballet" w całości dla siebie zachował Jon i dobrze się stało, bo jego aktualna dyspozycja jest po prostu genialna, a oczywiście reszta zespołu, z Chrisem na czele, nie ustępowała mu na krok. Kilka sekund przerwy i startuje "24 Hrs. Ago". W opinii Paula O'Neilla Jon wykonuje go dziś lepiej niż robił to kiedykolwiek w latach 80. i opierając się na tym, co usłyszałem, jestem skłonny w to uwierzyć. Krótkie "Hello Wacken!" i na scenie przy dźwiękach "Edge of Thorns", z uśmiechem z tendencją do niebezpiecznego owijania się dookoła głowy, na scenę wchodzi Zak. I w zasadzie można umierać… No, prawie, bo Savatage w kolejnych minutach serwuje jeszcze "Jesus Saves", "The Storm" (zaskakujący wybór w kontekście ilości instrumentalnych kompozycji Trans-Siberian Orchestra, ale dzięki niemu również Al Pitrelli miał swoje pięć minut, klasyczne kompozycje to z oczywistych względów domena Chrisa), odegrane znów wspólnie z Zakiem "Dead Winter Dead" oraz "Hall of the Mountain King". W tym ostatnim miejsce Ala, który dyrygując całym przedstawieniem musiał się już

przemieścić na drugą scenę, zajął przyjęty niedawno do rodziny, grający wcześniej z Circle II Circle a także z ostatnim składem Jon Oliva's Pain Bill Hudson. "Madness reigns… in the hall of the mountain king!" i Jon zapowiada swoich przyjaciół, a światła przenoszą się na drugą scenę. Na tej jest już prowadzone przez Ala (zdążył w międzyczasie wskoczyć w smoking) Trans-Siberian Orchestra będące niejako lustrzanym odbiciem TSO, które zwykle gra w Europie, z Angusem Clarkiem na gitarze, Dave'em Z. na basie oraz Johnem O'Reilly''m na bębnach. Acz skład TSO dość szybko okazał się sprawą dość płynną i wraz z kolejnymi utworami na scenie, w różnych konfiguracjach personalnych, pojawiali się również Chris, Johnny i Jeff. Przy klasycznie ogromnej oprawie świetlno-pirotechnicznej Trans Siberian-Orchestra odegrała między innymi "Another Way You Can Die" (kłania się Jeff Scott Soto), mający się ukazać na zapowiadanym na jesień albumie "Letters from the Labyrinth" "What the Night Conceives" (wizytówka Kayli Reeves), wykonany wspólnie przez Zaka oraz Andrew Rossa "The Hourglass", a także garść utworów instrumentalnych, w tym "Tocatta - Carpium Noctem" oraz "A Last Illusion". Na swój sposób był to jednak tylko wstęp do ostatniej części koncert, w której obie sceny grały już równolegle. Na początek "The Mountain" i "Carmina Burana" a potem m.in. odśpiewany wspólnie przez Zaka i Russella Allena według zasady "jeden wokalista - jedna scena" "Turns to Me", "Another Way" (Russell), "Morphine Child" (Jon!), "Believe" (Jon i Robin Borneman) oraz stanowiącym przedwczesne grand finale koncertu, "Chance" (znów Zak i Andrew) z robiącymi niesamowite wrażenie, przepływającymi po wszystkich ekranach gigantycznymi flagami. Na koniec "Christmas Eve (Sarajevo 12/24)", "Requiem (The Fifth)" i przy ogromnych płomieniach na scenie oraz fajerwerkach eksplodujących ponad nią na tle księżyca, który dosłownie na moment wyszedł zza chmur (w trakcie koncertu deszcze padało kilka o ile nie kilkanaście razy) i bez jakichkolwiek odpowiedzi na temat przyszłości Savatage ten niewątpliwie niezwykły koncert przeszedł do historii. Odpowiedzi nie uzyskaliśmy również podczas zorganizowanej następnego dnia konferencji prasowej, w trakcie której Al tłumaczył, jak wielkim przedsięwzięciem organizacyjnym były ten podwójny występ, Paul O'Neill przekonywał, że TSO to właściwie to samo co Savatage, a Chris i Jon… Cóż, Chris i Jon zabijali nudę po prostu dobrze się bawiąc. Ja natomiast odniosłem wrażenie, że jakakolwiek aktywność Savatage będzie zależna od tego, czy Paul uzna, że Savatage jest mu potrzebne do promowania Trans-Siberian Orchestra, bo to Trans-Siberian Orchestra jest od lat najważniejsze. Oddechu nie wstrzymuję, ale jeśli tak się stanie, na pewno tam będę.

Piątek Marcin Książek: Angra na scenie zameldowała się punktualnie o 11:00 inaugurując tym samym granie na Party Stage. Pora nieludzko wczesna, ale w realiach W:O:A ujmy nikomu nie przynosi. Co najwyżej może odbić się na frekwencji. A o tę dodatkowo Rafael Bittencourt i spółka musieli walczyć z grającymi równolegle na jednej z głównych scen Holendrami z Epica. Do dyspozycji jedynie 45 minut, więc nie ma czasu na przestoje. Na początek świeże "Newborn Me" i "Storm of Emotions" przeplecione "Spread Your Fire" (w tym pierwszym Kiko Loureiro spędził mniej więcej tyle samo czasu na grze co na walce ze sprzętem), a potem pierwszy klasyk, "Angels Cry" z obowiązkowym Kaprysem nr 24 Paganiniego w solówce. Gitarowo czysta perfekcja, której kroku dzielnie dotrzymuje reszta zespołu z Fabio Lione na czele. Włoch, który miał nie pasować do Angra tak samo jak wcześniej miał nie pasować do Kamelot, w praktyce w obu zespołach sprawdza się równie dobrze. Dalej "Final Light", zdecydowanie najmniej oczywisty punkt setu, choć z uwagi na teledysk można było się go spodziewać, a potem znów klasyka, "Nothing to Say", "Carry On" i już na koniec "Nova Era". Właśnie tak gra się krótkie koncerty. Falconer widziałem na W:O:A 2007 i nie wspominam tego dobrze. Falujący na wietrze dźwięk i fatalna dyspozycja wokalna Mathiasa Blada sprawiły, że po dosłownie kilku utworach się ewakuowaliśmy. W tym roku rozważałem nawet odpuszczenie ich występu, ale że ktoś z ekipy rzucił, że to jeden z ostatnich kon-

certów Falconer w ogóle, postanowiłem jednak dać im drugą szansę. Motywując decyzję o zakończeniu koncertowej aktywności Stefan Weinerhall tłumaczył, że zespół tak naprawdę miał być tylko projektem studyjnym. Cóż, że nie jest to drugie Arch Enemy czy drugi Evergrey widać na pierwszy rzut oka. Brak ruchu na scenie i charyzma godna nauczycieli muzyki na poziomie liceum to nie jest to, czego większość oczekuje od metalowego zespołu. Ale, że wykonawczo Szwedzi tym razem byli niemal bezbłędni, a na dodatek połowę ich setu stanowiły kompozycje z dwóch pierwszych płyt z "Upon the Grave of Guilt", "Mindtraveller" oraz "The Clarion Call" włącznie, było naprawdę nieźle. I gdyby jeszcze tylko więcej nowszych kompozycji trzymało poziom "Northwind"… Niemniej, tak czy inaczej, progres w stosunku do roku 2007 ogromny. Występ Queensryche był dla mnie jednym z ważniejszych punktów tegorocznego W:O:A. Przedłużająca się łączona konferencja prasowa Savatage i Trans-Siberian Orchestra, a w szczególności jej część integracyjna sprawiły jednak, że udało mi się obejrzeć tylko ostatnie 25 minut. Cóż, są rzeczy ważne i ważniejsze, ale tutaj nie o tym… Drogę ze strefy prasowej na teren festiwalu pokonaliśmy przy dźwiękach "NM 156" (wcześniej można było usłyszeć m.in. "Nightrider", "Warning" i "En Force"), a gdy przechodziliśmy przez bramki Todd La Torre zapowiadał już zwiastun nowego albumu, udostępniony kilka dni wcześniej "Arrow of Time". Utwór, który pozwala mieć nadzieję, że Amerykanie, próbując wykorzystać w pełni to, co daje im nowy wokalista, sięgną nieco głębiej do swoich muzycznych korzeni (oparty na klasycznych kompozycjach set również zdawał się sugerować, że coś jest na rzeczy). I naprawdę nie ma przesady w stwierdzeniu, że zatrudnienie La Torre było najlepszą rzeczą, jaka mogła się Queensryche przytrafić. Nie, nie wykluczam, że swoje mógł zrobić również grający na drugiej gitarze Parker Lundgren, ale jeśli tak, to jest to raczej zawodnik, o których mówi się, że budują atmosferę w szatni. Na żywo z tej dwójki liczy się wyłącznie Todd. W głowie się nie mieści, że gość, który bez problemu radzi sobie z klasycznym repertuarem Queensryche, a wcześniej Crimson Glory, śpiewając niczym brat bliźniak oryginalnych wokalistów, do czasu wyłowienia przez Drenninga i spółkę był postacią całkowicie anonimową. "Eyes of a Stranger"? "Queen of the Reich"? "Take Hold of the Flame"? Proszę bardzo. A wszystkie zaśpiewane z pasją i zaangażowaniem nie pozostawiającym najmniejszych wątpliwości co do tego, że na tę szansę La Torre czekał całe życie. Liczę, że "Human Conditon" nie zawiedzie i że w niedługim czasie Queensryche pojawi się gdzieś w okolicy, bo te niespełna pół godziny to było zdecydowanie za mało. Strati: Na razie o Queensryche "w okolicy" ni widu ni słychu, za to niedługo zagra u nas Annihilator. Bardzo cieszyła mnie ta wieść… do czasu. Annihilator daje znakomite koncerty. Ten na Wacken 2013 po prostu zwalił nas z nóg. Tym razem jednak coś nie zagrało. Jeśli ten jesienny warszawski występ ma być taki, jak ten na Wacken, to chyba sobie odpuszczę. Otóż to coś, co nie zagrało, to kolejna zmiana w składzie, a dokładnie jego okrojenie o Paddena. Choć większość z nas zgodzi się, że David Padden nie jest znakomitym wokalistą, zgodzi się zapewne też z tym, że jego rola służyła odciążeniu Jeffa Watersa. Waters jest nie tylko świetnym gitarzystą, ale też potrafi kapitalnie odnaleźć się na scenie. Nie tylko słychać, ale także widać jego wielką pasję i radość z tego, co robi na jej deskach. Każde zagranie, podkreślenie riffu niemal odbija się na jego ruchach, mimice i gestykulacji. Koncert Annihilator zazwyczaj jest fantastycznym show zrobionym tylko za pomocą dobrych "aktorów". Tymczasem, kiedy zabrakło wokalisty, Waters musiał przejąć jego rolę. Widać było, że koncert na Party Stage na Wacken jest jednym z pierwszych po odejściu Paddena, bo Jeff wyraźnie sobie nie radził. Wydawało się, że nie był jeszcze obyty ze sceną, mikrofonem i repertuarem pisanym z myślą o pełnoprawnym wokaliście. To, czym zazwyczaj Annihilator zachwycał zostało "rozpisane" na dwie role i niejednokrotnie Waters poświęcał spektakularne granie na gitarze (dające rewelacyjne efekty muzyczne i wizualne) na rzecz statycznego śpiewania do mikrofonu. Nic dziwnego, że repertuar Annihilator na tym koncercie był również oparty na płytach z Watersem na wokalu. Zespół zagrał numery z "King of the Kill", "Refresh the Demon" i nadchodzącej

WACKEN 2015

93


"Suicide Society". Drugie pół tworzyły klasyki, których wstyd nie zagrać, takie jak choćby "Alison Hell", po którym naprawdę było widać i słychać, że zespół jest jeszcze "w proszku" po rewolucji w koncertowym składzie. Dodawszy do tego niespecjalnie dopracowanie brzmienie (zaskakujące jak na Wacken) i efektem był taki sobie koncert. Może do październikowego występu w Polsce Annihilator się już trochę ogra? Marcin Książek: Mój pierwszy koncert Dream Theater. Wiem, dziwne, ale nigdy wcześniej jakoś się nie złożyło. W ostatnich latach nie miałem już też szczególnego ciśnienia. Studyjnie ten zespół skończył się dla mnie na znakomitym "Metropolis Pt. 2: Scenes from a Memory", a dodatkowo, co słyszałem z wielu stron, jego koncertowym przekleństwem miał być James LaBrie. Niestety, że nie jest dobrze, potwierdziło się już na samym początku. Otwierające koncert "Afterlife" Kanadyjczyk zaśpiewał tak, że uszy więdły. Rozumiem, że to utwór Dominici'ego, rozumiem, że nie ta skala, również nie te lata, ale od tak doświadczonego wokalisty nie tylko można, ale i należy oczekiwać, że niezależnie od okoliczności będzie w stanie zaśpiewać dowolny utwór tak, by efekt był przynajmniej przyzwoity. W genialnym "Metropolis Pt. 1: The Miracle and the Sleeper" ta sztuka również nie do końca się udała i mniej więcej w połowie, obserwujące techniczne wymiatanie pozostałych muzyków (Petrucci w klasycznej pozie z nogą na odsłuchu, Myung stojący niczym przybity do sceny kawałek dalej, Rudess na podeście kręcący się razem keyboardem i Mangini schowany za dość skromnym jak na standardy Dream Theater zestawem perkusyjnym), co sprawiło, że LaBrie, który nawet w swoim najlepszym okresie nie był wielkim wokalistą, zdołał zakotwiczyć w Dream Theater na tak długo? I czy w ogóle jest możliwe, że jego obecna dyspozycja nikomu w zespole nie przeszkadza? Lekka rehabilitacja miała miejsce w "The Spirit Carries On" (może powinni grać więcej ballad?) oraz "As I Am" (jak za "Train of Thought" nie przepadam, bo uważam, że wokale nie współgrają z muzyką, tak tutaj przynajmniej obyło się bez piania), ale choć już do końca tak źle jak "Afterlife" już nie było i chociaż wcale tego nie chce, to właśnie popis Jamesa najlepiej z tego koncertu zapamiętam. "Panic Attack", "Constant Motion", "Bridges in the Sky", "Behind the Veil" i Dream Theater schodzi ze sceny, a ja, bez większych emocji, odhaczam kolejną nazwę na liście zespołów do zobaczenia. Strati: Niestety nie udało nam się zobaczyć występu Armored Saint od samego początku. Grupa występowała na scenie pod namiotem, część koncertu się pokrywała z Dream Theater i trzeba się do niej było dostać przez morza bagna. Koncert był bardzo dobry, choć z kultowego "March of the Saint" Amerykanie zagrali tylko dwa numery, z czego na jeden niestety nie udało mi się zdążyć, a na osiem numerów aż trzy pochodziły z czasów po reaktywacji. John Bush był w bardzo dobrej wokalnej formie, czego nie można powiedzieć o image'owym dopasowaniu się do grupy. Członkowie Armored Saint prezentowali się bardzo klasycznie jak na metalowych muzyków, podczas gdy Bush wystąpił w białym t-shircie i kraciastej koszuli. Olej: W czasie kiedy pod główna sceną gromadzili sie już fani Running Wild, zwolennicy podszytego hardcorem thrashu mieli okazje uczestniczyć w koncercie weteranów z Nuclear Assault, który odbył się na W.E.T. Stage. Zespół, w którym wyróżniał się (nie tylko wzrostem) legendarny basista Dan Lilker, pokazał się z dobrej strony. Nawałnica riffow i piskliwych wokali została bardzo dobrze przyjęta przez publiczność. Strati: Cóż to za festiwal, jednego dnia gwiazdą jest Savatage, drugiego Running Wild, a trzeciego Judas Priest! Nic dziwnego, że pogoda się popsuła, nie mogło być zbyt pięknie. Cóż, punktualnie - jak to na Wacken - o północy rozpoczął się występ Rolfa i jego towarzyszy. Ostatni raz widziałam Running Wild sześć lat temu. Rolf też. Rzeczywiście, ostatni koncert Niemców także miał miejsce na Wacken i, co ciekawe, został zagrany pod znakiem wielkiego pożegnania formacji. Formacja się wskrzesiła, nagrała w międzyczasie nawet dwie płyty, ale o koncertach nie było ani widu ani słychu. Występ Rolfa AD 2015 miał tę przewagę nad tym z 2009, że Rolf był w dużo lepszej formie (pod każdym względem), ale niestety ustępował mu setlistą. Piraci wystąpili w składzie: Rolf, jego wieloletni gitarzysta, Peter Jordan oraz Michael Wolpers na perkusji i Ole Hempelmann na basie. Mimo, że muzycznie nowe płyty nie oddają ducha

94

WACKEN 2015

starego Runninga, opartego na ostrych na brzytwa riffach, coś musiało się poruszyć w sercu Rolfa, ponieważ koncert próbował odtworzyć dawny klimat. W przeciwieństwie do większości kapel na Wacken, występowi Running Wild nie towarzyszyły żadne wizualizacje. Wręcz przeciwnie, scena wyglądała skromnie, a jedyną dekoracją były kapitalnie ustawione, białe światła przywodzące na myśl koncerty z lat osiemdziesiątych. Dodatkowym pomostem z dawnymi czasami były sceniczne stroje muzyków, które nawiązywały do kostiumów z ery "Blazon Stone". To wszystko było jednak niczym przy samej postawie Rolfa - uśmiechniętego, rozgadanego, wykonującego nawet pewne mniej lub bardziej nieśmiałe podskoki na scenie. Takiego Rolfa brakowało sześć lat temu! Niestety sama warstwa muzyczna i wspomniana set lista nie do końca spełniła moje oczekiwania. O ile gitara Rolfa przy części numerów brzmiała całkiem nieźle, tak druga kompletnie nie brzmiała runningwildowo, momentami zamiast charakterystycznego, wyrazistego brzmienia Running Wild słychać było miękkie, rozjeżdżające się dźwięki. I choć mieliśmy okazję usłyszeć takie klasyki (jak to mówi Rolf "klassikery" lub nawet z grubej rury - "mega klassikery") jak "Under Jolly Roger", "Riding the Storm" czy takie niespodziewane perełki jak "Raw Ride" oraz "White Masque" - setlista zdecydowanie powinna iść do krawcowej na przeróbkę. Najwyraźniej panu Kasparkowi się wydawało, że można sprytnie wpleść w stare kompozycje utwory nowe i nikt się nie zorientuje. A może wręcz przeciwnie, uznał, że tym zabiegiem sprawi, że na fali radości ze słyszenia "klasikkerów" ludzie łykną i numery powstałe w ostatnich latach. Nie panie Rolfie, to nie zadziałało. Te nowsze kawałki, nawet tak wychwalany "Bloody Island" wypadają jak bawełna przy adamaszku. Kontrast łatwo było wychwycić bo setlista podkreślała układ "stare, nowe, stare". O ile trzy pierwsze kawałki to klasyki, o tyle jako czwarty poleciał numer o ciuchci, czyli "Lokomotive". Podobno Rolf napisał go, ponieważ jako dzieciak odmówił sobie zakupu kolejki-zabawki, bo marzyła mu się gitara (może i lepiej, że nie został maszynistą). Potem już poszło z górki, kolejny staroć i bum, coś nowszego. W jednym momencie zamiast nowości, pojawiła się zmora koncertów czyli solówka na perkusji. Nic na to nie poradzę, że - jeśli nie gra ich Mangini albo Terrana uważam je za stratę cennego, koncertowego czasu. Pod koniec nadszedł czas na rozwlekły epicki numer. Niestety wypadła mu kolejka po "Bad to the Bone", więc zamiast "Treasure Island" czy "Ballad of William Kid" Rolf zagrał "Bloody Island" z ostatniej płyty. Na szczęście koncert zakończył obdarzony nośnym riffem "Little Big Horn" i właśnie on grał mi w głowie, kiedy przedzierałam się przez błoto wracając z koncertu. Z jednej strony wiem, że ten koncert mógłby być naprawdę wspaniały, ale z drugiej wiem, że to co widziałam, to chyba najwięcej na ile obecny kształt Running Wild stać. Dopóki Rolf nie zrobi tego samego, co Peavy zrobił Refuge, będziemy musieli cieszyć się takim "prawie fajnym koncertem". Mimo wszystko, dobrze było zobaczyć Rolfa w takiej pozytywnej odsłonie.

Sobota Jeszcze nigdy nie dane mi było zobaczyć Powerwolf wieczorową porą. Choć muszę przyznać, że dziś, gdy zespół przerzucił się z kreowania koncertu-mszy na koncerty-festynowe zabawy, taka oprawa przestaje mieć aż tak duże znaczenie. Dwa lata temu obmyślaliśmy plan przybycia na koncert Powerwolf z palmami wielkanocnymi, nawet wypytaliśmy muzyków zespołu czy ten gest byłby czytelny. Plan jednak spalił na panewce, bo zawczasu nie zakupiliśmy palm, a te, które ktoś miał w domach, były już użytkowane świątecznie. Koniec końców, udaliśmy się na występ Wilka bez palm, za to uradowani coraz to lepszą aurą. Zespół był świetnej formie, zarówno "estradowej" jak i muzycznej, z samym Attilą Dornem na czele, który śpiewał kapitalnie, czasem wręcz zdradzając swoje klasyczne wokalne wykształcenie. Niestety setlista koncertowa była bardzo słaba. Ewidentnie została wybrana pod kątem prostych numerów nadających się do zabawy. Poza podniosłym, kończącym koncert "Lupus Dei" z True Stage popłynęły, czy raczej w podskokach wygalopowały, same skoczne, przaśne numery do tańca i - nomen omen - różańca. Wśród nich znalazły się także utwory pochodzące z nowej płyty: sabatonowy "Army of the Night", ludowy

"Armata Strigoi" czy, chyba najlepszy z tego zestawu, bo najmocniej oparty na riffach, "Blessed and Possessed". Publika bawiła się przednio, śpiewając refreny, bawiąc się w dzielenie jej na prawą i lewą oraz w klasyczne już wykrzykiwanie przez nią na przemian "hu!" i "ha!". Ja miałam do wyboru albo się obrazić na Powerwolf za takie numery, albo oddać się przyjemności byciu na koncercie. Rzecz jasna wybrałam to drugie. Chcąc nie chcąc przyczyniłam się do obrazu dobrze bawiącej się publiki, co pewnie z koncertu na koncert utwierdza Niemców, żeby właśnie taką setlistę dobierać. Cóż, żarty żartami, ale naprawdę tęsknię do pierwszych koncertów Wilków, na których nastrój i wyeksponowanie heavy metalu miały bardzo dobre proporcje. Zupełnie inny charakter miał koncert Amorphis, który zagrał zaraz po Powerwolf na sąsiedniej scenie. Po festynowym śpiewaniu, występ Amorphis był jak przejazd walca po głowie. Finowie mieli grać w całości album sprzed dwudziestu lat, "Tales from the Thousand Lakes", co być może było wielką gratką dla fanów, jednak dla osób, które na co dzień ani Amorphis, ani tego rodzaju domowego grania nie słuchają, ich występ był nieco… męczący. Być może lepiej sprawdziłby się w klubowej atmosferze niż wczesnym popołudniem w pełnym słońcu (tak, tak, wyszło słońce na dobre, ale nogi nadal grzęzły w błocie). Tomi Joutsen wyskoczył na scenę z czymś na szyi, co przypominało wielki młot z okładki "Far from the Sun", w czarnej kamizelce, z ciemnymi okularami oraz z naturalnymi włosami, dzięki czemu wyglądał raczej na zaginionego czwartego członka Grand Magus, niż wokalistę Amorphis. Przez ponad godzinę Finowie raczyli nas walcowatymi dźwiękami wyrykiwanymi do osobliwie wyglądającego mikrofonu. Co ciekawe, odgrywany krążek na żywo zyskał zaburzoną kolejność utworów, a na dodatek dostaliśmy kilka numerów z kolejnej płyty, "Elegy", przy czym zespół zupełnie pominął fakt wydawania nowej płyty - "Under the Red Cloud". Ta ujrzy światło dzienne we wrześniu, a numer ją promujący już został wypuszczony do sieci. Ostatni dzień Wacken chyba stanął pod znakiem kontrastów, bo kolejny koncert, na jaki się udaliśmy nie tylko radykalnie różnił się od przaśnego Powerwolf i wydumanego Amorphis, ale i sam w sobie był jednym wielkim miksem estetyk. Mowa o projekcie mistrza tworzenia projektów, Matta Sinnera - Rock Meets Classics. Idąc na ten show wiedzieliśmy "tylko", że będą grane klasyki rocka i że występ uświeni Kiske oraz Dee Snider. Nie sądziliśmy, że będzie to tak wspaniały koncert! Zaczęło się od dynamicznego uderzenia, "Thunderstuck" AC/DC, które zapowiedziało, że od teraz mamy spodziewać się czegoś w rodzaju "radia złote przeboje" na żywo i z orkiestrą. Tymczasem zaraz potem na scenę wyszła nieznana nam kobieta, zaśpiewała nieznany nam utwór i zaczęliśmy się zastanawiać czy to, na co przyszliśmy to własnie to, co na co jesteśmy nastawieni. Potem okazało się, że dziewczyna to wokalistka Beyond the Black, numer był jego coverem i zapewne chodziło o promocję bandu, który już wcześniej promował się na telebimach między koncertami na Wacken. Potem dołączył do niej Herbie Langhans znany z Sinbreed, co od razu natchnęło nas nadzieją na ciekawszy koncert. Oczywiście całości wciąż wtórowała praska orkiestra (Bohemian Symphony Orchestra), której szefostwo chyba kazało zluzować sztywne kanony postawy podczas grania, bo muzycy na scenie sami bawili się świetnie. Z utworu na utwór robiło się ciekawiej. Po mniej znanych osobach na scenę wyszedł Joe Lynn Turner w ciemnych okularach i podejrzanie sztywno wyglądającej fryzurze, będącej albo peruką albo sążnistą porcją pomady na włosach. Przy wtórze orkiestry zaśpiewał "I Surrdender", "Spotlight Kid" i chyba najlepszy numer Rainbow, "Stargazer", którego pompatyczna aranżacja kapitalnie współgrała z orkiestrą i chórkiem. Czas hitów dopiero się rozkręcał, bo zaraz po klasyce hard rocka na scenę wjechała klasyka heavy metalu - sam Michael Kiske zaśpiewał "A Little Time", "I Want Out" oraz ku małemu zaskoczeniu, "Kids of the Century". Covery Helloween wypadły kapitalnie nie tylko ze względu na ciekawą aranżację, ale przede wszystkim na samego Kiskego, który nie tyle sprostał swojemu wykonaniu sprzed lat, ale wręcz przeszedł samego siebie prezentują rewelacyjną wokalną formę. Choć wielu miało gęsią skórkę na rękach słysząc klasyki Helloween w oryginalnym wykonaniu wokalnym, cały show skradł jeden facet -


Dee Snider. To, co zrobił na scenie, to nie tylko odegranie klasyków Twisted Sister ze smyczkami (co ciekawe, udało się to nawet w przypadku tak prostego numeru jak "I wanna Rock"), ale przede wszystkim zaczarowanie publik swoją osobą. Dee Snider wplatał między utwory stand-upowe wstawki, rozbawiał publikę do łez, co więcej, śmiał się z własnych żartów, co dawało jeszcze bardziej komiczny efekt. Kulminacją kabaretu w jego wykonaniu było poruszenie według niego - pewnego globalnego problemu, przeciwko któremu Snider chce właśnie zaprotestować. Otóż jego przesłanie brzmiało: "ludzie, przestańcie robić sobie selfie!". Facet tak zjednał sobie publikę, że ta skandowała wraz z nim wszystkie refreny coverów Twisted Sister i AC/DC (którym koncert zamknięto), tak świetnie się bawiąc, że nawet nie zauważając orkiestry, która miała stanowić clou tego występu. Bez wątpienia Rock Meets Classic należy do lepszych koncertów tegorocznego Wacken. Kto by pomyślał, że ten niewielki zespół, na którego koncerty przychodziła garstka osób, którego polecaliśmy sobie pocztą pantoflową, zagra na największym metalowym festiwalu jako gwiazda? Mowa oczywiście o Sabaton, który występował już na Wacken, ale nigdy nie dostał jeszcze tak później, ekskluzywnej pory. Zresztą wybór Szwedów na gwiazdę był strzałem w dziesiątkę - dla publiki ten młody i często grający w Europie band naprawdę był gwiazdą. Biada tym, którzy grali w tym samym czasie na innych scenach. Prawie całe Wacken przyszło zobaczyć Sabaton. Trudno było wcisnąć się choćby na wysokość wieży akustyków, co się działo pod samą sceną - strach pomyśleć. Dość wspomnieć, że wśród publiczności zdarzali się osobnicy przebrani za Joakima Brodena, imitujący go od stroju, przez fryzurę, po okulary. My stanęliśmy pod sąsiednią sceną, True Stage, z myślą o kolejnym koncercie, Judas Priest. I tam było bardzo tłoczno. Szwedzi zaprezentowali setlistę, którą "wałkują" od wydania "Heroes" w Europie, ale daję sobie rękę uciąć, że mogliby do niej dokooptować jeszcze ze dwa lub nawet trzy kawałki, gdyby tyle nie gadali między numerami. Na szczęście show jaki prezentuje Broden jest zawsze dowcipny, a jego nieus-

tająca radość z bycia na scenie i wdzięczność, za to, że znalazł się w tym miejscu, w jakim są, prawdziwa. Niewątpliwie Sabaton prezentuje doskonały model kontaktu z publiką, świetną prezencję i niewiele metalowych kapel może się z nimi pod tym kątem równać. Nie zmienia to jednak faktu, że żarty są powielane i jest ich tak dużo, że trudno znaleźć kawałek nie zaczynający się od "pogadanki". Niemniej jednak udało zobaczyć się coś, czego nie widzieliśmy na dziesiątkach koncertów Sabaton przed nim, choćby "Gott mit Uns" zaśpiewany z innym tekstem w refrenie to jest… "Noch ein Bier" czy tekst "technicznego" obsługującego czołg-podest pod perkusję wołającego "Mein Panzer ist kaputt!". Olej: W bardzo niewdzięcznym momencie, bo w tym samym czasie kiedy na głównych scenach grały Sabaton i Judas Priest, swoje okienko na festiwalu otrzymał niemiecki Exumer. Wielka szkoda, że nie udało im się załapać na lepszą godzinę, gdyż w tych okolicznościach prawdopodobnie najlepszy thrashowy koncert festiwalu oglądało jedynie kilkaset osób. Od pierwszych chwil, kiedy na scenie pojawił sie schowany za znaną z okładek Exumera maską, basista oraz reszta zespołu, nie było wątpliwości ze będziemy mieli do czynienia ze świetnym przedstawieniem. Idealne, selektywne brzmienie doskonale podkreślało atuty zespołu, którego klasyczny, mocno inspirowany Slayerem thrash rozpętał niezłe piekło pod sceną nawet pomimo niewielkiej frekwencji widać było, ze metal to wojna a nie rurki z kremem. Exumer zaprezentował zarówno klasyczne utwory z pierwszych dwóch płyt, jak i kawałki ze stosunkowo świeżego "Fire & Damnation". Strati: Po tym, ile osób przyszło na Sabaton, trudno było uwierzyć, że to Judas Priest jest gwiazdą tego wieczoru. Mimo tego, że faktycznie Sabaton wdrapał się niezwykle wysoko na szczeblach kariery, organizatorzy Wacken uhonorowali Priest zapaleniem ogni na wielkiej czaszce krowy wiszącej pomiędzy dwoma największymi scenami. Ta zaś płonie podczas koncertów gwiazd wieczoru (na Savatage nie płonęła, bo deszcz spowodował awarię gazowej infrastruktury krowy). Muszę przyznać, że występ Halforda i spółki

zrobił na mnie wielkie wrażenie. Zespół wystąpił w pełnym koncertowym "rynsztunku" z oświetleniem, wizualizacjami, klasycznym już wjazdem motocykla i przebogatą garderobą samego Roba, który przebierał się chyba częściej niż swego czasu Tina Turner - od katanki, skóry, po srebrny płaszcz. Mimo, że Brytyjczycy wydali własnie kolejny album, setlista była ustalona pod typowy, festiwalowy koncert, a więc przekrój przez twórczość z naciskiem na hity. Z najnowszej "Redeemer os Souls" grupa zagrała jedynie trzy kawałki. Resztę co do jednego stanowiły klasyki. I choć można pomarudzić, że zamiast "Love Bites" Priest gra teraz "Turbo Lover" i że zabrakło "Diamonds and Rust", numery dobrane były bardzo trafnie. Można było usłyszeć zarówno świetnie wypadający live "Jawbreaker" jak i genialny "Beyond the Realms of Death". To, co pozytywnie zaskoczyło, to bardzo dobra wokalna forma Halforda. Mocno wypadł nie tylko we wspomnianym utworze, który wymaga mocy w głosie o odpowiedniej ekspresji, ale też nie oddał całego "Painkillera" publiczności. Zaśpiewał go dużo lepiej niż na, na przykład, katowickim koncercie cztery lata temu. Całości dopełniało mocne i czytelne nagłośnienie pozwalające się rozkoszować każdym instrumentem na koncercie. Zauważyłam pewien paradoks - było tak dobre, że zatyczki do uszu z filtrem odcinającym "piach" po prostu przestawały działać. Po koncercie Judas Priest popłynęliśmy w błocie na pole namiotowe. Rano wyszło słońce. XXVI edycja festiwalu Wacken z pewnością należała do wyjątkowych. Choć trudno mówić o dużej ilości znakomitych koncertów (tych było tylko kilka, ale za to jakich!), możemy mieć niemal pewność, że więcej nie zobaczymy już Savatage, być może nie zobaczymy już Falconer, a lista niewidzianych na żywo zespołów "koniecznie do zobaczenia" znów się skurczyła. Poza tym, większego błota też już nie będzie (ha! W 2012 roku też tak mówiliśmy). I oczywiście znów odliczamy dni do kolejnej, tym razem XVII edycji W:O:A. Katarzyna "Strati" Mikosz, Marcin Książek, Bartosz "Olej" Olejniczak, Adam "Ramza" Jaśko


Decibels’ Storm recenzje płyt CD 1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna

2 Cards Of 25 - Lone Ranger 2014 Self-Released

Jak pokazuje przykład Kolumbijczyka Diego Gutierreza na Wyspy Brytyjskie nie emigrują tylko Polacy. Ten wokalista i gitarzysta zwerbował do składu czterech innych muzyków, a grupa, przyjąwszy nazwę 2 Cards Of 25, debiutuje właśnie EP-ką "Lone Ranger". Cztery zawarte na niej utwory jakoś nie podnoszą mi ciśnienia na tyle, by mówić o jakimś rockowym objawieniu, ale jest to wszystko zaśpiewane i zagrane zawodowo, wstydu swym twórcom nie przynosząc. "Alice In Wonderland" to taki dość przebojowy rock/hard rock z wpływami grunge; równie chwytliwa jest ballada "Penumbra" - w znacznej części oparta na partii fortepianu, ale też z momentami bardziej dynamicznymi, w tym dwiema gitarowymi solówkami. "Lone Ranger" to miarowy, znacznie bardziej surowy numer z niższym, bardziej zadziornym śpiewem Gutierreza, ale najciekawszy wydaje mi się finałowy "Sweetest" - rzeczywiście zgodny z tytułem, inspirowany tradycyjną kolumbijską muzyką ludową. Trudno wyrokować po tych czterech, bardzo odmiennych utworach, co z nich wyrośnie, ale udany początek 2 Cards Of 25 mają za sobą pora na coś większego. (4) Wojciech Chamryk

Adramelch - Opus 2015 Pure Prog

Zasłużeni dla włoskiego metalu twórcy kultowego "Irae Melanox" pożegnali się właśnie z publicznością, zostawiając fanom na pocieszenie czwarty album "Opus". Nie zawsze dopisywało im szczęście, prawdę mówiąc pierwsze lata istnienia, mimo imponującego startu mogli spisać na straty i tak na dobrą sprawę dopiero po reaktywacji zespół zaczął funkcjonować jak należy. Dzięki temu mógł nagrać przez 10 lat trzy albumy i postawić przysłowiową kropkę nad i tegorocznym wydawnictwem. Mamy tu zauważalny już od poprzedniej płyty kolejny krok w kierunku bardziej progresywnego grania - zakorzenionego w metalu, ale zdecydowanie odbiegającego od typowej metalowej średniej. Rozbudowane aranżacje, budowanie nastroju, specyficzna atmosfera - wszystko to mamy w tych długich, klimatycznych kompozycjach. Czasem bardziej dynamicznych, jak opener "Black Mir-

96

RECENZJE

ror" czy mroczniejszych jak "Bride", ale częściej wielowątkowych, kojarzących się nawet bardziej z rockiem progresywnym niż metalem (wzbogacony wokalnym duetem Simona Pala - Vittorio Ballerio "Northern Light", instrumentalny "Ostinato"). Typowo progresywno metalowe oblicze grupa prezentuje za to w "Trodden Doll" i w posępnym "As The Shadows Fall", ciekawym zabiegiem okazało się też połączenie progresywnych rozwiązań z doom metalem w "Fate". Nie brakuje też efektownych ballad w rodzaju patetycznej "Forgotten Words", tak więc z jednej strony szkoda, że Adramelch przeszedł do historii, jednak z drugiej odeszli z tarczą, nagrywając płytę do której warto będzie wracać. (5) Wojciech Chamryk

Agressor - Victim Of Yourself 2006 Dark Sun

Początki Agressor sięgają wczesnych lat 80-tych, kiedy to takiej Sepulturze, Mutilator, Attomica czy Sarcófago jeszcze się nawet nie marzyło granie metalu. Późniejsze dzieje zespołu nie były już jednak w żadnym razie spektakularne, bo skończyło się raptem na dwóch demówkach, "Destruicao Metalica" i "Kill Or Die". Inne brazylijskie zespoły zyskiwały popularność, czasem nawet międzynarodową albo stawały się kultowe, a Agressor coraz bardziej wrastał w podziemie, by w końcu dać za wygraną. Była to jednak czasowa przerwa, a po oficjalnym wznowieniu na srebrnych i czarnych płytch drugiego demo Brazylijczycy uderzyli w 2006r. debiutanckim albumem, "Victim Of Yourself". Ze starego składu pozostał już wtedy tylko perkusista Paulo, który w dodatku zajął się też śpiewem po kolejnych nieudanych próbach znalezienia odpowiedniego wokalisty. Razem z trzema młodszymi muzykami drummer przygotował całkiem udany materiał. Czerpiący głównie z wysokooktanowego thrashu wczesnych lat 80-tych, ale nie tylko dlatego, że grupa zarejestrowała ponownie kilka starszych numerów, jak szaleńczy opener "Toxicomaniac" czy "Mercenary Politician". Doskonale słychać bowiem na tej płycie, że thrash to naturalne środowisko Agressor - nezależnie czy ostry i bezkomporomisowy, na modłę Kreator oraz Sodom ("Manipulation Of Masses", "Eyes Of The World"), czy też bardziej melodyjny i techniczny, bliższy Bay Area ("Old Man"). Nie brakuje też wycieczek w stronę doom metalu ("Sacred Words") czy thrashu podszytego blackiem, tak popularnego w Brazylii ("Dr Death", "Puppets Of Society"). (4,5) Wojciech Chamryk

fajnym nawiązaniem do czasów kiedy muzyka rockowa rozbrzmiewała na równych prawach nie tylko z płyt czy sal koncertowych, ale też z radiowego eteru czy programów telewizyjnych. (5) Wojciech Chamryk

Agressor - Demise Of Life 2014 Self-Released

Na następcę udanego debiutu fani Agressor musieli poczekać kilka lat, bo znowu dały o sobie znać zmiany składu. Z nowymi gitarzystą i basistą zespół wydał w ubiegłym roku "Demise Of Life". Z kolejnymi pożyczkami z lat 80-tych (chociaż w tzw. międzyczasie na CD ukazało się również pierwsze demo grupy), ale nowe utwory są jeszcze ostrzejsze od "Accident Murder" czy "Spirit Of Death". Gniewny "Save The Forest" ma w sobie coś z Destruction, "Morte Em Vida" rozpędza się do niemal blackowych prędkości, równie surowy i dynamiczny jest "Stupid Pleasure". Są też urozmaicenia, bo nie brakuje melodii i gitarowych, melodyjnych zagrywek ("Terra Sem Lei", utwór tytułowy), a czasem pojawiają się i bardziej klasyczne inspiracje, w rodzaju wybrzmiewających riffów z katalogu Black Sabbath ("Quantanamo"). (5) Wojciech Chamryk

Aktor - Paranoia 2015 High Roller

Aktor to kolejny międzynarodowy projekt na metalowej scenie, założony przez trzech doświadczonych muzyków. Wygląda jednak na to, że Jussi Lehtisalo, Tomi Leppänen i Professor Black podeszli do zagadnienia w sposób dalece odmienny od schematów powszechnie kojarzonych z metalowymi supergrupami. Postanowili oni bowiem wrócić do korzeni muzyki, przypominając jak grało się ciężkiego rocka wiele, wiele lat temu. Dlatego też "Paranoia" to dziesięć surowych, oszczędnie zaaranżowanych, ale mleodyjnych kompozycji, które równie dobrze mogły powstać w roku 1972 czy 1981. Czasem bliżej im do dynamicznego hard 'n' heavy ("Devil And Doctor", "Six Silver Suns", "Where Is Home"), a w takim "Something Nasty" można chyba już mówić o wczesnym, archetypowym metalu. Aktor z powodzeniem sięga też do bardziej melodyjnych rozwiązań, jak w kojarzącym się z The Doobie Brothers "Stop Fooling Around", zresztą melodyjne refreny i pomysłowe wykorzystywanie syntezatorów to kolejny mocny punkt tej płyty, co z pewnością docenią np. fani Blue Öyster Cult czy szerzej AOR z lat 70-tych i 80-tych. Może i ta "Paranoia" z butów nie wyrywa, ale jest

Alas Negras - Solo Dos Monedas... 2006 Self-Released

"Solo Dos Monedas..." to heavy metalowy debiut Alas Negras, zawierający w sobie 43 minut materiału. A materiał w większości jest hiszpańskojęzyczny, wyłączywszy "The Raven". W dobie tworzenia muzyki głównie w języku angielskim, jest to całkiem przyjemna odmiana. Album zaczyna się od wstępu zagranego na gitarze akustycznej, przechodzi w heavy metalowe klimaty "Todos Tus Muertos" (mój ulubiony), by następnie ucieszyć ucho słuchacza kolejnymi utworami. Album jest oparty na dość prędkiej sekcji rytmicznej, zawodzącym, czystym i dość przyjemnym głosie wyśpiewującym kolejne słowa. Riffy przeplatają się z melodyjnymi solówkami, przeradzają się w wybrzmiewające galopady. Jest parę thrashowych momentów, chociażby początek "Hora De Lobos". Jest parę riffów, które mogą przypominać między innymi o Liege Lord (początek "Paraiso Perdido"). Na albumie jest też kilka spokojnych utworów, trochę ostrzejszych, aczkolwiek nie przekraczających granicy ciężkości trashu. Napotkamy też na parę klimatycznych kawałków, jak chociażby "Lagrimas", idealny na emocjonalne spotkanie pod księżycowym, lipcowym niebem. Jest także utwór "The Raven", który jest odniesieniem do dzieła Edgara Allana Poe'go o tym samym tytule, gdzie ze spokojnego riffu i melodyjnego głosu wokalisty recytującego fragment poematu przeradza się w końcowej części w emocjonalną galopadę. Album brzmi dość szorstko, aczkolwiek ładnie brzmią w tym brudzie gitary elektryczne, nieźle prezentuje się wcześniej wspomniany wokal, całkiem w porządku wybrzmiewa sekcja rytmiczna. Płyta kończy się utworem "Alas Negras", w moim odczuciu to dość kiepskie zakończenie. Dla kogo ten album? Dla fanów heavy metalu, którzy lubią sobie posłuchać chociażby takiego Saracena, oraz dla ludzi znudzonych już angielskojęzycznymi utworami. Za dobry start przyznaję (4,5). Jacek "Steel Prophecy" Woźniak Alas Negras - The Slasher Show 2010 Self-Released

Alas Negras w 2010 stworzyło album, oparty na dziełach, znanych każdemu fanowi filmów grozy. Jest to swoisty hołd dla filmów takich jak "Piątek 13go", "Candyman" czy "Teksańska masakra piłą mechaniczną". Przez pro-


dukcję Alas Negras przewijają się takie postacie jak Freddy Kruger czy Pumpkin Head. Album różni się od debiutu mocniejszym, bardziej thrashowym brzmieniem (chociażby "Master of Horror") oraz mroczniejszymi riffami. Alas Negras zmieniło swój kierunek z heavy metalowej, hiszpańskiej przystani na thrashowy port grozy. Jak im to wyszło? Całkiem przyzwoicie. Zespół zaserwował nam parę kwadransów thrash metalową stylistyką przemieszaną z lekką nutą heavy metalu. Gitary mają odpowiednie mięso w brzmieniu, bas i perkusja uzupełniają kompozycję, wokal stał się bardziej zawzięty, choć nadal czytelny. Muzycznie jest całkiem ciekawie. Chociażby w "Master of Horror" jest uraczony raz to prostym (prawie "djentowym") riffem, by następnie przejść do dość dziwnego, motywu przywołującego Watchtower'a, by znowu powrócić do prostego motywu z początku. Jeszcze do tego wstawki z monologiem, wprowadzającym do utworu. Kolejna wstawka, kolejne powtórzenie motywu i koniec utworu. Czy chociażby stylizowany na dźwięk piły mechanicznej riff z "Chainsaw Massacre". Ogółem riffy mogą przypominać także dokonania Coroner'a czy Forbidden. Utwory zazwyczaj są w średnim bądź w wolnym tempie. Ogółem warto przesłuchać ten album, nie kuje jego wtórność, porusza całkiem ciekawymi tematami. Głównie dla fanów thrashu z wpływami heavy metalu, ode mnie (5). Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Alas Negras - Facing The If 2013 Self-Released

"Facing The If" to 37 minut heavy metalowego, (w znacznej mierze) angielskojęzycznego materiału muzycznego, obracającego się niczym tancerka wokół odniesień do filmów (utwór "Devil's Advocate") życia, podbojów, itd. Zaczyna się dość brudnym, obskurnym riffem utworu tytułowego, dobrymi wokalizami Giancarlo Martineza i upiększającymi chórkami w refrenach. Muzycznie album odpłynął z portu thrashmetalowej grozy (odniesienie do albumu "The Slasher Show") i zacumował w przystaniach heavy metalu, jednak siarczysty zapach thrashu został. Brzmienie albumu? Trochę brudniejsze, niż na "The Slasher Show". Gitary wiodą prym, obok nich wybrzmiewają kolejne słowa wokalisty, za nimi zaś wybija rytm perkusja i cicho mruczy bas. Na albumie znalazło się dziewięć kompozycji, dużo heavy metalowych szlagierów i thrash metalowych riffów. Jeden utwór przywołuje dokonania Running Wild ("Black Sails Under a Crimson Sky"). Kolejny zaś sięga po pewną porcję groove w riffie (hiszpańskojęzyczny

"Noche De Brujas"). W innym kawałku, intro wygrane na gitarze elektrycznej, do którego dołącza druga gitara i perkusja, przeradza się w przyjemny, dość emocjonalny w treści "Death & The Maiden". Natomiast "Devil's Advocate" oparty na dokonaniach kinematografii, opatrzony jest ostrym, zawziętym wokalem i dodatkowymi chórkami, oraz dość skocznym, thrashowym riffem. Album posiada też parę szczególików, które przyciągają ucho, jest to kilka melodyjnych, miękkich solówek zagranych na przetworniku przy gryfie, oraz dozę bluesowych podciągnięć pełnych emocji. Album dla ludzi lubiących posłuchać w miarę ciężkiego albumu heavy metalowego, posiadającego parę łagodniejszych momentów. Ode mnie (5).

ść wrażenie, że brzmi równie mocno co oryginał. Właściwie nie ma tutaj słabych wykonań i każdy rozegrany na nowo kawałek Dio brzmi świeżo i energicznie. Jest heavy metal, jest nutka power metalu nawet w takim marszowym "Holy Diver". Soczyste brzmienie, świetny dobór kompozycji Dio z różnego okresu i idealny zbiór zespołów z kręgu heavy/power metalu, które podjęły się wyzwania i zmierzyły się z klasyką heavy metalu. Efektem tego jest świetna składanka ku chwale Dio. Polecam. (4,8)

AntiPeeWee - Human Grill Party 2013 GoodDamn

Alkoholizer - Free Beer... Surf's Up!!! 2014 Punishment 18

A Light In The Black - Tribute To Ronnie James Dio Nie ma już wśród nas Ronniego James Dio, ale jego muzyka wciąż jest żywa. Szkoda tylko, że metalowy świat jeszcze chyba na dobre nie ochłonął i co jakiś czas pojawia się jakiś tribute czy inne wydarzenie związane z twórczością Dio. Choć minęło pięć lat od śmierci, nie brakuje kapel, które chcą zagrać swój cover i zaprezentować światu. Z tych wszystkich dotychczasowych składanek, akurat "A Light In The Black" w moim odczuciu jest najciekawsza. Wynika to choćby z tego, że są tu zespoły, które cenię i bardzo lubię. Nie tylko przez to, że większość z nich prezentuje gatunek heavy/power metal, ale też przez to że są to doświadczone i zaprawione w bojach zespoły. Taki niemiecki Messenger nadał utworowi "Kill the King" nowe oblicze i ma w sobie oczywiście więcej power metalu. "Evil Eyes" w wykonaniu Gun Barrel brzmi bardziej hard rockowo, zaś Metal Inquisitor zagrał "King of Rock'n Roll", który również dobrze wypada w ich wykonaniu. Każda z kapel nie tylko radzi sobie z warstwą instrumentalną, ale także jeśli chodzi o kwestie wokalne. Wokaliści są różnorodni, ale każdy z nich śpiewa szczerze i prosto z serca, często oddając klimat twórczości Dio. Za to należy się szacunek. Bardzo fajna interpretacja "One Night In The City" przedstawił Circle of Silence. Nie zabrakło też czegoś dla fanów bardziej agresywnego grania - Burden of Grief w nieco death metalowej formie przedstawia klasyk, "Neon Knights". Znany i bardzo lubiany Love Might Kill świetnie tchnął ducha heavy/power metalu w rozpędzony "Stand Up And Shout", który jest jednym z najlepszych coverów na płycie. Miło jest słyszeć, że Rebellion też żyje i ma się całkiem dobrze. Ich wykonanie "I" jest toporne i przybrudzone. Tak więc klimat udało się wykreować w miarę podobny. Mocne wrażenie wywarło na mnie zagrany przez Iron Fate "A Light In The Black", który ma w sobie tyle lekkości i energii co oryginał. Kawał dobrej roboty i nic tylko chwalić zespół tak świetnie zagrany cover. Równie ciekawie wypada "The Last In Line" w wersji The Order i właściwie można odnie-

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Łukasz Frasek

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

2015 Massacre

zbędnych dodatków. Mój ulubiony utwór to "Mind Polution". "Free Beer... Surf Up" ode mnie dostaje (4).

Hiszpański Alkoholizer po debiucie "Drunk or Dead" (2009) miał pięcioletnią przerwę od nagrywania albumów; w między czasie nagrał jedynie EPkę "Sardinian Boars Are Back" (2013), aby w roku 2014 wydać swój drugi studyjny album - "Free Beer... Surf Up". Za pomocą openera, "The HogMosh Nonzo Strikes Back!!!" i jego prostego riffu, okraszonego dość energiczną perkusją oraz chórkami, rozgrzewa słuchacza i przygotowuje do zawartości płyty, w której zgodnie z tym czym nęci nas jej tytuł, piwo będzie się w tekstach lało strumieniami ("Surfin' Beer", "Never Come Back Sober"). Wraz z piwem przemycone zostały takie tematy, jak chociażby kwestia mediów ("Mind Polution"), pozerów ("Stop Hit Off the Ghetto - Join the Boar Party!!!"), ludzi bez własnej osobowości ("Faceless"), wolności ("System Abberation"), testu trzeźwości przez mundurówkę ("Breathalize and Destroy") i innych takich. Alkoholizer odwołuje się całokształtem do twórczości Tankarda, czasami zabrzmi jakieś lekkie zapożyczenie od Slayera ("Mind Polution"), trochę zapachnie Coroner'em (początek "Antisocial Trap") jest także masa odwołań do thrashu z Bay Area. Zespół brzmi całkiem old schoolowo, przy tym także dość przystępnie. Gitary brzmią w porządnie, dość brudno w średnich rejestrach. Perkusja scala sekcję rytmiczną swoim dość wyraźnym brzmieniem, bas czasami wyjdzie na pierwszy plan ("Stop Hit Off the Ghetto - Join the Boar Party!!!"). Wokalista operuje średnio-niskim i średnim pasmem, a jego wokal idealnie pasuje do stylu zespołu. Swoją zadziornością i werwą połączoną z brzmieniem chórków daje wrażenie dobrej roboty (chociażby w "Surfin' Beer"). Kompozycje są dość żwawe, przebojowe, czasami walcowate ("Skating Madness"), ogółem utrzymane w crossoverowym, energicznym klimacie. Kompozycyjnie riffy nie są zbyt nowatorskie - jest to dość dobra, rzemieślnicza robota, która nie porywa swoją innowacyjnością. Album się kończy utworem "Stop Hit Off the Ghetto - Join the Boar Party!!!", którego końcowa część jest zwieńczona dość przytłumioną perkusyjną mającą kreować plemienny klimat. Ogółem album jest przyzwoity, idealny dla fanów Tankarda, czy innych zespołów thrashowych, bądź crossoverowych obracających się w temacie piwno-rozrywkowym, choć jest parę

Niemcy słyną z wielu świetnych thrashowych albumów, stworzonych przez zespoły, takie jak: Poltergeist, Living Death, Deathrow, Vendetta, Darkness i wiele innych. "Human Grill Party" nie zajmuje wśród nich czołowego miejsca, jednakże jest to całkiem przyzwoity, "jajcarski" album, czasami także prostacki i odtwórczy zbiór piosenek trwający całe 37 minut. AntiPeeWee stworzył jedenaście utworów składających się z punkowych i thrashowych riffów, paru solówek, chamsko kopiących po ryju feministki i korpoludków ("I Am Your Enemy") oraz tłustego brzmienia basu ("Pleasure of The Flesh"). W kwestii technicznej, brzmienie albumu jest całkiem przystępne, posiada dużą dozę groove, jest mięsiste i klarowne. Poza tym jazda po bandzie na całego. Zaczynamy od dość niedbale zaczynającego się "Aggressive, Excessive Violence", które rozpędza się i zwiastuje ostrą rzeźnie. Powiem nawet, że lwia część utworów zawiera w sobie motyw agresji, przemocy, dekapitacji, gniecenia, miażdżenia, itd. Nastepnie mamy utwór tematycznie godny kawałka "Bodily Dismemberment" autorstwa Rigor Mortis, a chodzi o "Separate (The Head From The Body)". Potem "Aids is My Weapon" i "Vomit My Orgasm". Powiem wam, nie dla miękkich fujar ten album. Dlaczego? Chociażby dlatego, że na albumie jest także masa odniesienia do seksu, oraz różnych fetyszów, takich jak chociażby picie moczu. O piciu piwa nie wspomnę. Poza tym wśród surferów i rekinów pomyka Cthulhu ("Cool Guy Cthulhu"). Znajdziemy też wiele odniesień - jak to w środowisku heavy metalowym - do twórczości Lovecrafta. Mamy także parę utworów z udziałem dodatkowych wokali ("I Am Your Enemy", "Surf, Mosh and Die"). Reasumując: technicznie w porządku, bas jest słyszalny, perkusja uzupełnia sekcję gitarową i wokalistę; tekstowo dość obrzydliwie i prostacko (co by nie mówić, większość tekstów taka jest), ale jest kop. Niestety album jest przesycony przerysowaniem tej tematyki, co sprawia, że mimo swojego całokształtu nie dorównuje brutalnością wcześniej wymienionemu Rigor Mortis czy "Spectrum of Death" Morbid Saint'a. Komu polecać? Fanom lubiącym thrash polany dużą porcją czerwonego, krwistego sosu z dodatkiem amoniaku, zmiksowany z flaczkami. Najpewniej przez tłukących się szpejem gości w tle "Attack The Brewery". Ode mnie tak (4), choć raczej nie jest to album dla mnie - ale w końcu ma jaja... I jeszcze jedno, czy ta okładka może kłamać? Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

RECENZJE

97


Armored Saint - Win Hands Down 2015 Metal Blade

Szczerze powiedziawszy nigdy nie byłem wielkim fanatykiem Armored Saint. Owszem, bardzo ich cenie za wszystkie dokonania, jednakże zawsze stanowili dla mnie tło dla innych kapel grających metal ze Stanów. Sam nie wiem z czego to wynika. Może, jak na mój gust, ich muzyka jest zbyt mało rozpoznawalno-charakterystyczna? Pewnie jak zwykle się czepiam, ale w Armored Saint zawsze brakowało mi tego pierwiastka, który wyniósłby ich muzykę nad poziom zwykłego słuchania i przeniósł na etap prawdziwego doznawania i przeżywania. Dobra, koniec filozofowania. Muza na "Win Hands Down" jest bardzo w porządku. Doskonale wyprodukowana, świetnie i głęboko brzmiąca, ale jednak czegoś mi brakuje. Trzeba przyznać, że John Bush brzmi (jak zawsze) rewelacyjnie, ale jego linie wokalne nie przykuwają szczególnej uwagi. Wszystko jest bardzo, ale to bardzo poprawne, lecz nie wybitne i nie wyróżniające się znacznie. Momentami mam wrażenie, że może troszkę zbyt nowoczesne i wcale nie mówię teraz o brzmieniu, tylko raczej o sposobie aranżacji poszczególnych motywów i kompozycji. Płyta jest równa i ciężko wymienić faworytów. Mimo wszystko wskazałbym na tytułowy kawałek, nieco spokojniejszy "Muscle Memory", który wprowadza ciekawy, zakręcony klimat, ładny balladowy "Dive" dzięki któremu można nieco odpłynąć i się rozluźnić oraz kończący płytę "Up Yours", który wprowadza oczekiwaną przeze mnie dawkę melodii. Na płycie znajdują się jednak kompozycje, które zwyczajnie mnie drażnią i nie umiem ich słuchać z przyjemnością. Należą do nich "That was Then, Way Gack When" i "In an Instant" zbyt nowoczesne i przekombinowane granie, które nie do końca do mnie nie przemawia. Jako całość płytę oceniam poprawnie lecz nie powiem, że jestem zauroczony. Są momenty ciekawsze i zwyczajnie nudne, jednak reasumując wszystko się w jakiś sposób równoważy i wychodzi raczej średnie wydawnictwo, któremu jednak należy się szacunek i warto poświęcić te 50 minut na odsłuch. Chociażby z ciekawości. (3,9) Przemysław Murzyn

Artizan - The Furthest Reaches 2015 Pure Steel

To już trzecie pełne wydawnictwo w karierze tej amerykańskiej formacji. Swoją muzykę określają jako melodyjny heavy/power metal, jednak jak dla mnie jest to nieco przesadzone stwierdzenie. "The Furthest Reaches" brzmi raczej jak flirt heavy metalu z hard rockiem z domieszką progresywności. Nie jest jej

98

RECENZJE

za dużo, ale można zauważyć jej piętno. Całość stanowi integralną całość i szczerze powiedziawszy średnio mnie zaciekawiła. Kosmiczna tematyka jakoś do tej pory mnie nie przekonuje, poza tym same kompozycje są jakieś takie niemrawe, jakby brakowało im mocy. Momentami są niepotrzebnie przekombinowane, średnio dynamiczne i bynajmniej mnie nie wciągają. Rzadko kiedy pojawia się naprawdę interesujący i przykuwający motyw, który pozostałby w głowie na dłużej. Trzeba jednak oddać, że produkcja stoi na naprawdę wysokim poziomie. Brzmi solidnie i selektywnie. Głos Toma Bradena doskonale pasuje do konceptu zespołu, mimo że czasem odnoszę wrażenie, iż stać go na znacznie więcej. Na "Wardens of the New World" mamy wokalny duet. Niestety mało przekonujący, gdyż brzmi jak popowa wersja Nightwish czy innego badziewia. Ogólnie rzecz biorąc słabo. Zdaję sobie sprawę, że to może się podobać, a takie kawałki śmiało mogłyby lecieć na spotkaniach oazowych albo na "rockowych" imprezach w podstawówce. Na płycie sporo jest gadaniny. Co parę chwil pojawia się lektor, który coś nam tłumaczy, albo aktorzy odgrywający jakieś scenki. Nie chcę jakoś strasznie krytykować Artizan, lecz słuchając ich nowego albumu wcale nie odczuwałem przyjemności. Jedynie ostatni na płycie "Into the Sun" przykuł moją uwagę. Energiczny riff i fajny refrenik. W zasadzie tyle. Jestem pewny, że album jednak znajdzie swoich amatorów. Rzecz dla fanów nowych dokonań Queensryche itp. (3) Przemysław Murzyn

były na porządku dziennym, w dodatku o niebo lepsze niż rozwleczone ponad miarę "Strong As A Rock" czy perkusyjny pojedynek "Drum Battle" - popis Bobby'ego Rondinelli'ego i Vinnie'go Appice'a, ale coraz bardziej nużący z każdym kolejnym przesłuchaniem. Są też jednak jasne momenty, jak inspirowany Dio "Long Way To Go", cover Neila Younga "Hey Hey My My" w zaskakującym, znanym już z ostatniej płyty studyjnej opracowaniu czy dwie wiązanki starszych utworów. Impreza rozkręca się jak zwykle na końcu. Najpierw Ronnie Atkins (Pretty Maids) porywająco śpiewa "Black Night" Deep Purple. Za mikrofonem zmienia go dawno przeze mnie nie słyszany John Lawton, który najpierw wykonuje "Sympathy" swego niegdyś macierzystego Uriah Heep, po czym następuje totalna zmiana klimatu i leci... "Tush" ZZ Top. Z każdym kolejnym utworem robi się coraz gęściej, bo "Mistreated" Purpli śpiewają zgodnie Doogie White (Rainbow, Tank) i Johnny Gioeli, a klawiszowe tła zapewnia też nie byle kto, bo sam Tony Carey (Rainbow). Ten zespół miał ogromy wpływ na Pella, dlatego jako następne słyszymy "Since You Been Gone" (śpiewający ten numer na "Down To Earth" Graham Bonnet, Doogie White, Michael Voss z Mad Max) i "Long Live Rock 'N' Roll" (ponownie Bonnet i White, za klawiszami Carey). Finał przewidywalny, ale dość urokliwy, mimo oczywistego przy tak licznej obsadzie pewnego chaosu: "Smoke On The Water" z udziałem wszystkich gości. Jak więc widać nie brakuje na "Magic Moments - 25th Anniversary Special Show" naprawdę magicznych momentów, ale pewne dłużyzny utwierdzają mnie w przekonaniu, że lepiej jednak nabyć wersję video, gdzie obraz nieco rekompensuje dźwiękową monotonię. (4.5) Wojciech Chamryk

Axel Rudi Pell - Magic Moments 25th Anniversary Special Show 2015 SPV

Dopiero tego typu wydawnictwa uzmysławiają mi z całą bezwzględnością bezlitosny upływ czasu. Pamiętam bowiem doskonale, jak kolega przekazał mi informację wyczytaną w niemieckim Metal Hammerze - o interncie nikt jeszcze wtedy nie marzył - że gitarzysta jakże przez mnie lubianego Steeler odszedł z zespołu i ma swój własny, solowy projekt. Wkrótce po tym ukazał się LP "Wild Obsession", a potem poszło już jak z płatka i tak oto Axel Rudi Pell został szacownym jubilatem. Centralne uroczystości dożynkowe, to jest jubileuszowe odbyły się na festiwalu Bang Your Head w lipcu ubiegłego roku. Koncert został oczywiście zarejestrowany i jest już dostępny jako 3CD oraz 3DVD/Blu-ray. Zaczyna czterema utworami ostatni skład Steeler, przypominający jednak nie tylko utwory z LP's "Strike Back" czy "Undercover Animal", ale też stareńki "Call Her Princess" z debiutanckiego "Steeler". Następnie na scenie pojawiają się dawni wokaliści zespołu Pella: Rob Rock ("Nasty Reputation") i Jeff Scott Soto ("Warrior", "Fool Fool"), by oddać pole obecnemu składowi grupy niemieckiego wirtuoza z Johnny'm Gioeli za mikrofonem. Tu momentami napięcie nieco siada, bo ktoś najwyraźniej zapomniał, że nie mamy już wczesnych lat 70-tych, kiedy to długie, rozbudowane utwory

Axemaster - Overture To Madness 2015 Pure Steel

Axemaster to przedstawiciele drugiej fali amerykańskiego heavy metalu. Grupa powstała w roku 1985, by już dwa lata później świętować wydanie debiutanckiego LP "Blessing In The Skies". Nie da się jednak ukryć, że wówczas tradycyjny/power metal tracił w Stanach Zjednoczonych na znaczeniu, wypierany z jednej strony przez szturmujące listy przebojów grupy hair/glam metalowe, z drugiej zaś grupy thrashowe, których płyty też sprzedawały się nad podziw dobrze. Ekipa Joe'go Simsa nie dawała za wygraną, doczekała się nawet drugiego albumu "Death Before Dishonor", ale rynkowe szanse powodzenia tej płyty w roku 1990 były, jak można się domyślać, mniej niż znikome. Późniejsze losy zespołu też nie były usłane różami, bowiem grupa zanotowała sporą przerwę w działalności po tym jak zmieniła nazwę na The Awakening. Odrodziła się jako Inner Terror, by pięć lat temu wrócić do dawnego szyldu. Axemaster powrócił też do dawnej formy, proponując na swym trzecim longplayu 57 minut siarczystego metalu. Utrzymanego zwykle w średnich

tempach, surowego i mrocznego, ale nie brakuje też na "Overture To Madness" ostrych przyspieszeń. Tu największe wrażenie robią "Thirty Pieces of Silver" i "Ashes", z kolei "Chylde" łączy dobrze pojmowaną przebojowość z szybkością i blladowymi partiami. Nie brakuje ich również orientalizującym "Peeling Skin" oraz "Dream Of Nightmare", z kolei finałowy "Epic" to zdecydowanie większa forma i dowód na to, że Axemaster nie płynie tylko na fali nostalgicznych powrotów. (5) Wojciech Chamryk

Backhill - Shadow Man 2015 Stormspell

Kimmo Perämäki to muzyk, który powinien być nam znany z takich zespołów, jak choćby Celesty czy Masquerage. W tym roku powraca z solowym projektem Backhill. Jest to coś innego niż to co prezentował do tej pory. Ten projekt pokazuje, że zna się on też na progresywnym rocku, AOR, czy melodyjnego metalu, bo to właśnie znajdziemy na albumie "Shadow Man". Najlepsze w tym wszystkim jest to, że Kimmo postanowił nawiązać do klasycznych zespołów - Whitesnake czy Deep Purple. Dzięki temu płyta brzmi oldscholowo i klimatycznie. Jest w tym nutka magii i nostalgii, ale to jest właśnie piękne w tym krążku. Może nieco przesadzono z wolnymi i smętnymi utworami, które mają nas wzruszyć? Okładka nawiązująca do płyty z lat 70tych, to nie jedyny trik jaki tutaj zastosowano. Wystarczy wsłuchać się w przybrudzone brzmienie czy wokal Kimmo, który jest pod wpływem Iana Gillana. "For the White Flag" to znakomity przykład tego hard rockowego grania w stylu lat 70-tych. Sporo na tej płycie wolnych kawałków i to potwierdza "Little Lighthouse" czy brzmiący komercyjnie "Living A Lie". Lepiej zespół wypada w szybszym "Morning Sun" czy przesiąkniętym power metalem "She Said", który pokazują niebanalne umiejętności Kimmo. Jest on nie tylko charyzmatycznym wokalistą, ale też gitarzystą, który wychował się na twórczości Blackmore'a. Właśnie takie energiczne kawałki są mocnym atutem tego wydawnictwa i pokazują jak utalentowany jest Kimmo. Potrafi odtworzyć hard rock z lat 70/80-tych. Również dobre wrażenie robi stonowany "Rich Inside" , który ma coś z twórczości Alice Coopera. Z kolei "Shadow Man" to taka kwintesencja hard rocka i w ogóle stylu Backhill. Całość zamyka "Time Won't Wait Your Crying", który jest bardziej energiczny, bardziej radosny i z pewnością bardziej finezyjny. Podsumowując, jest to nie lada gratka dla fanów hard rocka, Deep Purple i ogólnie muzyki lat 70-tych. Może nie jest to nic odkrywczego, ale jest to solidny album, który ma w sobie to coś. (4,5) Łukasz Frasek BAT - Primitive Age 2015 Hells Headbangers

Dwa lata temu to debiutanckie demo speed metalowców z BAT ukazało się na kasecie, a teraz Hells Headbangers


Records wznawia ten materiał na 12"EP. I nie da się ukryć, że są to dźwięki wręcz stworzone do takiego nośnika, Amerykanie lubują się bowiem w archetypowym graniu z wczesnych lat 80tych. Na początek uderzają więc "BAT", szybkim numerem żywcem wyjętym z przełomu lat 70-tych i 80-tych, z niskim surowym śpiewem, by błyskwicznie poprawić to wrażenie półtoraminutowym "Total Wreckage" łączącym klimaty starego Venom z... "Paranoid" Black Sabbath. Do twórczości Cronosa i spółki nawiązują też w "Code Rude", dorzucając do niego sporo z thrashu z czasów gdy ten gatunek dopiero się tworzył, zaś w trwającym niewiele ponad dwie minuty "Rule Of The Beast" mamy coś na kształt NWOBHM w najbardziej surowej formie. Płytkę zamyka utwór tytułowy, rzecz na styku stylów Venom i Hellhammer, z kanonadami bębnów i równie surowa brzmieniowo jak cztery wcześniejsze utwory. Dlatego też "Primitive Age" trafi raczej do fanów podziemnego i suroweg metalu. (4) Wojciech Chamryk

Bio-Cancer - Tormenting the Innocent 2015 Candlelight

Ateńscy thrashersi powrócili po trzech latach i dalej kopią dupy tak jak robili to wcześniej. Debiut Bio-Cancer, czyli wydany w 2012 roku "Ear Piercing Thrash" był kawałem naprawdę porządnego łomotu i pomimo upływu kilku lat styl grupy pozostał taki sam. Brutalny, niezwykle agresywny i momentami obłąkańczo szybki thrash w ich wykonaniu przywodzi na myśl takie nazwy jak Morbid Saint czy wczesny Kreator, natomiast chórki i niektóre bujające riffy to typowy Exodus. Bębniarz napierdala w sposób niemiłosierny, nie unikając nawet blastów. Basista dzielnie dotrzymuje mu tempa, a gitarzyści wymiatają z taką prędkością, że mam wrażenie, że w czasie gigów paluchy muszą im krwawić lub płonąć. Do tego radykalny wokal, którego jadowitego szczekania mógłby mu pozazdrościć niejeden blackowiec (Czasem brzmi nawet jak ten mały dewiant z Cradle of Filth). Płyta jest bardzo wyrównana stylistycznie, choć pojawiają się też małe urozmaicenia w postaci Melodyjnych riffów a'la wczesne In Flames we "F(r)iends or Fiends?" czy niemalże doomowy riff na początku "Think!". Poza tymi fragmentami zostaje przypuszczony zmasowany atak na nasze narządy słuchu i wcale nie jest nam z tego powodu źle. Album trwa 38 minut co jest odpowiednią dawką dla takiego grania i dzięki temu bez chwili znużenia możemy wytrwać do ostatniego dźwięku po czym włączyć przycisk repeat. Tym bardziej, że w porównaniu z debiutem zespół trochę okrzepł i zaczął pisać jeszcze lepsze

numery okraszone mocniejszym brzmieniem. "Tormenting the Innocent" to bardzo dobry album, który mogę szczerze polecić wszystkim thrasherom, a szczególnie tym gustującym w agresywniejszej od-mianie gatunku. Krążek ten, podobnie jak reedycja debiutu, wyszedł nakładem Candlelight Records, więc myślę, że nie powinno być problemów z ich nabyciem do czego szczerze was namawiam. (4,8) Maciej Osipiak

Black Star Riders - The Killer Instinct 2015 Nuclear Blast

Black Star Riders na swym drugim albumie kontynuują tradycje Thin Lizzy. Na szczęście zrezygnowali z tej nazwy przed nagraniem debiutu, bo jakie to może być Thin Lizzy bez Phila Lynotta, chociaż na gitarze gra Scott Gorham, niegdyś filar irlandzkiej formacji? Nadal pachnie mi to jednak pewnym szwindlem, bo już od tytułowego openera mamy jasną sytuację: muzycy wciąż kopiują patenty dopracowane przez Thin Lizzy do perfekcji w latach 70tych. Brzmi to stylowo, momentami wręcz perfekcyjnie, nie brakuje nawiązań do siarczystego rock 'n' rolla podszytego... grunge ("You Little Liar"), ostrego, ale melodyjnego hard rocka ("Charlie I Gotta Go", tytułowy), czy zwiewnych, klimatycznych ballad ("Blindsided", "Finest Hour"). Są też oczywiste wycieczki w irlandzkie klimaty w "Soldierstown", gitarowe, jakże charakterystyczne i miłe dla uszy fanów Thin Lizzy gitarowe unisona, a Ricky Warwick brzmi prawie jak Phil Lynott, doskonale podrabiając nie tylko jego wokalną manierę, ale też barwę głosu. Owo prawie czyni jednak różnicę, bo nawet najlepsza imitacja jest wciąż tylko imitacją i śmiem wątpić, by ta grupa, złożona z doświadczonych, niegdyś na-wet bardzo znanych muzyków, miałaby szansę przebić się z własnym repertuarem, bez eksploatowania dziedzictwa Thin Lizzy i bazowania na sentymencie starych fanów zespołu. Coraz więcej niestety takich sytuacji, że muzycy chcąc zarobić odwołują się do dawnych dokonań, nawet gdy nie do końca byli ich twórcami i podobną sytuację mamy również tutaj. (3) Wojciech Chamryk Blackwelder - Survival Of The Fittest 2015 Golden Core

Doczekaliśmy się czasów, w których wielu muzyków szuka odskoczni od swoich macierzystych kapel, wielu z nich tworzy jakieś projekty poboczne czy też jednoczy się z innymi wielkimi muzykami w tak zwane super grupy. W tym roku sporo powstało takich super grup i jedną z nich jest Blackwelder. Miło w końcu zobaczyć, że Ralf Sheepers znany przede wszystkim z Primal Fear postanowił poświęcić czas innemu zespołowi. To jest główny czynnik, który sprawił, że z niecierpliwością czekałem na pierwsze uderzenie zespołu. Właściwie wokół samego albumu było dość cicho. Pojawiła się w sieci mała próbka i kilka detali, ale dalej nic nie

było wiadomo. Czas opuścić kurtynę i przedstawić wam debiutancki album tej super grupy, który nosi tytuł "Survival Of The Fittest". Blackwelder od samego początku był postrzegany jako ciąg dalszy Seven Seraphim. W końcu to Andrew Szucs jstworzył ten zespół. Jest Pan Priester znany z Angra, Englen znany choćby z Yngwie Malmsteena, no i Ralf Sheepers w roli wokalisty. Mamy więc poniekąd mieszankę tych zespołów i w efekcie wybrzmiewa z płyty progresywny power metal z domieszką neoklasycznego power metalu. Wszystko opiera się na mocnej sekcji rytmicznej oraz pomysłowych i bardziej złożonych partiach Andrew. To on jest właściwie główną atrakcją, a jego partie są po prostu świetne. Emocje wybrzmiewają w każdej solówce i riffie. Tak powinno się grać progresywny power metal. Bez wątpienia jedna to z ciekawszych płyt pod względem popisów gitarowych. Również Ralf wydaje się więcej dawać z siebie niż na ostatnim albumie Primal Fear. Można odnieść wrażenie, że Blackwelder ma do zaoferowania znacznie więcej fanom Primal Fear niż im się wydaję. Otwieracz "The Night Of New Moon" to taki utwór typowy dla formacji Ralfa. Jest agresja, przebojowość i coś z Judas Priest. Podobne klimaty wybrzmiewają w "Spaceman", lecz tutaj Andrew nadaje kompozycji owego progresywnego charakteru. Ciekawe są klawiszowe ozdobniki i pierwsze emocjonujące solo w wykonaniu Andrewa. Jego talent i skłonności do neoklasycznego grania potwierdza instrumentalny "Adeturi". Stonowany, podniosły, choć troszkę marszowy "Freeway of Life" też pokazuje, jak zespół potrafi urozmaicić swój materiał. To nie koniec niespodzianek. "Inner Voice" wyróżnia się pomysłowym riffem i klimatem w stylu Angry. Na płycie jest pełno szybkich killerów, które są jakby mieszanką Primal Fear, starej Angry czy Yngwiego Malmsteena. Dobrze to prezentuje "With Flying Colors", melodyjny "Remeber the Time" czy klimatyczny "Play Some More". Bardzo podoba mi się energiczny i mocny "Oriental Spell" z wyraźnym neoklasycznym charakterem. Na koniec znów mamy coś dla fanów Primal Fear. Taki nieco bardziej heavy metalowy "Judgment Day". Nie ma słabych utworów czy nudnych momentów, które najchętniej by się wycięło. Fani Primal Fear czy Angry będą w siódmym niebie, z tym, że Blackwelder nie jest jakimś tam klonem. Choć ten projekt ma cechy macierzystych kapel muzyków, udało mu się stworzyć własny charakter, coś co brzmi dość świeżo i jest dalekie od plagiatu. Blackwelder obok Serious Black czy Shadowquest najbardziej mnie zachwycił jeśli mowa o super grupach. Dawno nie słyszałem tak udanej mieszanki progresywnego power metalu z neoklasycznym graniem. Pozycja obowiązkowa dla fanów power metalu. Prawdziwa moc! (5,5)

nej dla popularyzacji klasycznych odmian metalu Pure Steel Records. Jak wskazuje nazwa koncentruje się on na wydawaniu płyt utrzymanych w stylistyce progresywnego metalu i taki też jest debiut Bleeding. Grupa z Hamburga przywołuje jako swe źródła inspiracji takie zespoły jak: Psychotic Waltz, Secrecy, Sieges Even czy Depressive Age i nie da się ukryć, że coś jest na rzeczy. Dodałbym do tego ewidentne wpływy tradycyjnego heavy metalu oraz ostre, kojarzące się często z thrashową stylistyką riffy i mamy obraz całości "Behind Transparent Walls". Co istotne "progresywny" w wydaniu Bleeding nie oznacza wcale przekombinowany i nudny - panowie zadbali o to, by aranżacje były urozmaicone, a całość miała odpowiednią moc i nie nużyła, nawet w 10minutowym "Solitude Pt. 2". Zespołowi często też bliżej do eksperymentalnego podejścia Voivod z przełomu lat 80. i 90. (orientalizujący "Infinite Jest"), pojawia się mroczny klimat ("Fading World"), są też momenty z wykorzystaniem mrocznych, elektronicznych partii ("Humanolumiscene"). A chociaż wokalista Haye Graf jest też jednocześnie klawiszowcem, to nie mamy na "Behind Transparent Walls" nadmiaru syntetycznych dźwięków - klawisze są używane z umiarem, zapełniając raczej dalsze plany tej zdecydowanie gitarowej i całkiem udanej płyty. (4,5) Wojciech Chamryk

Bloodlost - Evil Origins 2015 Massacre

Dostałem do przesłuchania album pewnej nowofalowej kapeli zwanej Bloodlost, pochodzącej ze Szwajcarii. Cóż, muszę się przyznać, że nie dałem rady wysłuchać całego "Evil Origins". Oczekiwałem czegoś, co będzie w stanie pogodzić modernistyczne brzmienie z oldschoolowym przywaleniem w twarz. No i niestety, trochę się na chłopakach zawiodłem... W brzmieniu gitar i basu słychać tylko plastik, który aż wycieka zza artworka, mówiącego o nie wiadomo czym. Solówki nie wyróżniają się niczym wielkim, wszystkie zawarte w niej dive-bomby próbują je uratować. Bez skutku. Wokal jest najprostszy z najprostszych, nawet moja babcia potrafiłaby efektowniej się wydrzeć na swojego kota. Wybaczcie, że tak krótko, ale tego co stworzyli inaczej nie umiem opisać. (2) Marcin Nader

Łukasz Frasek Bleeding - Behind Transparent Walls 2015 Pure Prog

Pure Prog Records to sublabel zasłużo-

RECENZJE

99


Nie chcę chłopakom absolutnie cisnąć, bo nagrali fajną płytkę. Na przyszłość jednak wolałbym więcej dzikości i jazdy bez trzymanki. Tak czy inaczej polecam, bo potencjał jest i chłopaki wiedzą jak się gra! (4)

tytanów, to z klasą. Definitywnie jest to jedna z fajniejszych pozycji speed metalowych wydana na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat. Tylko czekać aż nowym albumem zasoli Motorhead albo mniej znany (aczkolwiek również legendarny) Iron Angel (4.6)

Przemysław Murzyn Łukasz Brzozowski Bloodrocuted - Disaster Strikes Back 2015 Punishment 18

Thrash w Belgii wciąż trzyma się mocno, co potwierdza drugi album Bloodrocuted. Młodzi muzycy zdecydowanie hołdują nowej szkole thrashowego łojenia, chociaż na szczęście zapatrzenie w Suicidal Angels czy Fueled By Fire nie przybiera tu jakichś karykaturalnych i asłuchalnych form. Przeciwnie, nie brakuje na "Disaster Strikes Back" udanych, wręcz porywających utworów w rodzaju ostro rozpędzającego się openera "Revolution Of The Enslaved", niesionego basową partią utworu tytułowego czy wściekle zajadłego "The Sickened Mind". Zespół śmiało nawiązuje też do do death metalu w "Consumer Of Death" i bonusowym, surowiej brzmiącym "Rise Ov Evil", a w "Mors Indecepta" Gaetan De Vos sprawdza się też w szaleńczych blastach. Generalnie więc "Disaster Strikes Back" to rzecz dla zwolenników nowej fali thrashu z wpływami bardziej brutalnych gatunków. (4) Wojciech Chamryk

Booze Control - Heavy Metal 2015 Self-Released

To już druga, długo grająca płyta Niemców. Po nazwie zespołu oczekiwałem prawdziwego jebnięcia, a w zamian dostałem tylko lekkiego klapsa. Niby wszystko jest na swoim miejscu. Fajne melodyjne gitarki, dość żwawe tempo, przyzwoity wokal… No ale jednak czegoś mi brakuje. Zespół z taką nazwą powinien kopać i nie brać jeńców. Mam wrażenie, że wszystko na płycie "Heavy Metal" jest jakieś takie wygładzone, jakieś takie zbyt grzeczne, zbyt porządne, za mało… heavy metalowe?! Oczywiście muzycznie jest to heavy metal, ale mimo wszystko brakuje mi pierwiastka dzikości i szaleństwa. Za mało w tym łobuzerstwa i złej, groźnej miny. Nie brakuje jednak naprawdę dobrych kompozycji! Album zrobiony jest bardzo porządnie i solidnie. Wszystkie kawałki trzymają tak samo wysoki poziom. Żadna jakoś szczególnie się nie wyróżnia, więc daruje sobie tym razem analizę "numer po numerze". Jest solidnie, ale materiał nie wyróżnia się spośród konkurencji. Jest to raczej płyta z kategorii tych, które wsadza się do odtwarzacza, stwierdza, że spoko granie i później rzadko albo w ogóle się do nich nie wraca. Z jednej strony cieszy fakt, że mamy kolejny, bardzo przyzwoity album zachowany w najlepszej tradycji heavy metalu, a z drugiej czuje pewien niedosyt, bo w gruncie rzeczy jest to materiał dość przeciętny. Super, że jest ale jakby go nie było nic by się nie stało. Nie wiem w czym rzecz, ale mam wrażenie że materiał jest dość "suchy" i bez głębi. Pewnie to kwestia produkcji…

100

RECENZJE

Brain Damage - Born To Lose... Live To Win 2015 Self-Released

W 1988 wyszło drugie wydawnictwo niemieckiego thrashowego zespołu Vendetta, zatytułowane "Brain Damage". Natomiast 27 lat później, niemiecki zespół Brain Damage wydaje swój debiutancki album "Born To Lose... Live To Win". Zbieżność pomiędzy dwoma zespołami nie jest przypadkowa - wszak w obu zespołach udzielali się m.in Daxx i Micky (gitarzyści i wokaliści Vendetty). "Born To Lose... Live To Win" nie różni się tematyką od wczesnych dokonań Vendetty - oba jej albumy traktują o społeczeństwie i polityce. Także tytuł albumu miał swoją inspiracje - prawdopodobnie dokonaniami Motorheada. Czasami także da się usłyszeć wpływy tegóż zespołu w muzyce Brain Damage (chociażby "Bite" czy "Shooter"). Wokalista brzmi prawie jak Lemmy, czasami przypomina samego siebie z pierwszych albumów Vendetty. Tylko przypomina, gdyż już nie śpiewa w ten sposób jakim raczył nasze uszy na "Go and Live... Stay And Die". Riffy też przypominają ich wcześniejszy zespół. Aczkolwiek ich brzmienie stało się znacznie bardziej basowe, czystsze. Jednak wydaje mi się, że jest trochę za niskie (np w "Shooter"). Perkusja czasami znika pod niskimi tonami gitar, tak samo jak bas. Album rozpoczyna się monologiem wokalisty przy wtórujących mu gitarach elektrycznych z kaczką, następnie przeradzając się w rytmiczną galopadę, która okrasza antyrządowy kawałek, "Anarchy". To prosty utwór, zawierający w sobie pochwałę wolności i jest całkiem przyjemnym wstępem do całości. Aczkolwiek nie jest już to taki stricte brudny, ostry thrash metal, a thrash z wpływami ekipy Lemmy'ego i groove w brzmieniu. Czuć jednak, że daleko temu albumowi do czasów świetności Vendetty i jej obskurnego, starego stylu. Ogółem powiem, że te osiem kompozycji nie przedstawiają się źle, aczkolwiek jest parę nudnych momentów. Jeśli ktoś lubi Motorhead i Vendette, to może dać temu albumowi szanse. Przede wszystkim namawiam do przesłuchania wcześniejszych dokonań Daxx'a i Mick'iego. (3,4) Jacek "Steel Prophecy" Woźniak Broken Lingerie - Lying Words 2015 Self-Released

Kobiecy hiszpański kwartet oferuje nam mieszankę rock'n'rolla z klasycznym metalem spod znaku NWOBHM, hard rockiem i punkiem. Efekt jest całkiem zadowalający. Materiał EP zawiera pięć żywiołowych, bezkompromisowych i melodyjnych wałków. Słychać, że nie jest to wysokobudżetowa produkcja, jednak wszystko rekompensuje szczerość, która przemawia przez kompozycje za-

warte na "Lying Words". Konkretny otwieracz w postaci "Crucified Decay" pokazuje, że będzie surowo, topornie i do przodu. Potwierdza to świetny "Mile 69", który jest po prostu hitem. Refren to klasa sama w sobie. Trzeba przyznać, że chodzi po głowie. To duża zaleta! Utwór tytułowy to z kolei ukłon w kierunku melodyjnego, amerykańskiego punka rocka. Nie do końca moja bajka, ale trzeba przyznać, że młode hiszpanki i w takim klimacie poruszają się bardzo sprawnie. Kolejne kompozycje zachowane są w około rock'n'rollowym klimacie. Ogólnie rzecz biorąc jest dość sympatycznie i skocznie. Jestem przekonany, że na koncercie dziewczyn bawiłbym się świetnie. Czuć radość z grania, pasje i zaangażowanie. Fajne granie po prostu. Nie za bardzo jest się nad czym rozpisywać. Pięć fajnych, miłych, prostych piosenek. Ot całkiem przyzwoity wypełniacz czasu. (4) Przemysław Murzyn

Bulldozing Bastard - Under The Ram 2015 High Roller

No, no, no! Czekałem na bardzo dobry album speed metalowy w tym roku i… Bum! Trzynastego marca roku bieżącego, dwóch niemieckich fascynatów Motorhead i innych bogów speed metalu wydali swój drugi krążek, który rżnie zawodowo. Muzyka tych Panów to klasyczny speed metal w najlepszej formie z przebijającymi się - momentami - elementami black metalu lat 90-tych (książkowym na to przykładem jest kawałek "Mayhem Without Mercy"). Najfajniejszym plusem rzeczonego albumu jest, pewnego rodzaju, eklektyzm. Oczywiście mówię tu o poszczególnych kawałkach. Mamy wyśmienite solosy ("Queen of The Night", "Aleys of The Undergroud", Brassknuckle Deathstrike"), świetne, zdarte, typowe dla speedu wokale. Zespół zaserwował nam nawet, niemalże hardrockowy, majestatyczny i… rzewny (jak na nich oczywiście) marsz zatytułowany poetycko "Once The Dust Has Setted". Szczerze polecam. Wybitny utwór. Bardzo ciekawy jest także, podjeżdżający mi trochę naszym Turbo (mam na myśli album "Piąty Żywioł"), ciekawy "Aleys of The Undergroud", który na pewno spodoba się wszystkim poszukiwaczom nieco bardziej wyszukanej galopady. Dla miłośników czystego speedu polecam, bardzo wymowny w tytule, "Full Speed Ahead" oraz podbarwiony blackiem, również z, aż nadto, oczywistym tytułem "Black Metal Slut". Lemmy byłby co najmniej dumny, gdyby usłyszał jak dobrze grzeją powiernicy jego, "motorheadowej", tradycji. Ogółem rzecz biorąc, chłopaki świetnie wybronili się swoim drugim albumem pokazując, że jeśli zrzynać od

Burning Point - Burning Point 2015 AFM

Wielkie osobowości nie znikają tak po prostu ze sceny metalowej, nawet jeśli nie udaje się kontynuować kariery z pierwszą kapelą. Nitte Valo dała się poznać w Battle Beast jako żywiołowa wokalista o charyzmatycznej manierze. Wielu okrzyknęło ją córką Ronniego Jamesa Dio. Debiut z Battle Beast był godny uwagi i szkoda, że na dłuższy czas przepadła bez wieści. Jednak takie talenty nie odpadają o tak bez walki i Nitte powróciła. Postanowiła zasilić potęgę fińskiego melodyjnego power metalu, a mianowicie Burning Point. Z nim nagrała najnowsze dzieło zatytułowane po prostu "Burning Point". Znajdziemy tutaj oczywiście nowe kawałki, ale jest to przede wszystkim album, który zawiera klasyki zespołu na nowo nagrane z Nitte. Tak więc można w pełni ocenić jak radzi sobie Nitte w roli wokalistki Burning Point, posłuchać odświeżonych hitów fińskiej formacji i zorientować się jaki drzemie w nich jeszcze potencjał. Ostatnie dzieła tej kapeli to właściwie równia pochyła. Tak więc można śmiało powiedzieć, że Nitte wlała świeżej krwi do zespołu. Dzięki niej zespół ożył i znów znalazł w sobie ikrę. Basista i klawiszowiec to również nowe nabytki zespołu. Co ciekawe, paradoksalnie taka roszada sprawiła, że zespół brzmi jak za dawnych lat. Warto mieć na uwadze, że Burning Point to kapela, która działa już od lat 90-tych. Szybko znalazła swoje miejsce na rynku muzycznym i wiele osób wciąż kocha ten zespół za ich wkład w ten gatunek. Najlepszym potwierdzeniem klasy tego zespołu jest bez wątpienia nowe dzieło. Album brzmi świeżo, mimo iż materiał jest w sumie stary i znany nam. Jednak odświeżone brzmienie, ponowne zarejestrowanie, sprawiło że zyskał on na świeżości i mocy. Dzięki czemu płyta to nie tylko udany "best of", ale prezentacja nowego wcielenia Burning Point. Z takim składem, z takim zgraniem są wstanie osiągnąć znacznie więcej. Nitte brzmi tutaj jeszcze lepiej niż w Battle Beast. Jest bardziej doświadczona i słychać, że i technicznie już lepiej wypada. Pete i Pekka też dają niezłego czadu w sferze partii gitarowych. Nie brakuje energii i elementów zaskoczenia. Najbardziej cieszy harmonia, technika, a zarazem lekkość . Płytę otwiera "In the Shadows", który jest nowym kawałkiem. Czysty power metal w europejskim wykonaniu - jest szybkie tempo, ostry riff i chwytliwy refren. Z starych dobrych kawałków pojawia się przebojowy "All the Madness", agresywniejszy "Signs of Danger", hard rockowy "Heart of Gold" czy rozpędzony "Into the Fire". Zostawmy stare hity, które nie straciły swojego blasku i skupmy się na zupełnie nowych utworach. "Find Your Soul" to


prawdziwa petarda i brakowało takich hitów na ostatnich albumach Burning Point. Nieco słabszy jest "My Darkest Times" czy "Queen of Fire", w którym więcej komercyjnego klimatu niż power metalu. Jednak są to dość solidne kompozycje, które nieco urozmaicają owy materiał. Tak jak w Battle Beast tak i w Burning Point główną atrakcją jest bez wątpienia Nitte, która swoim wokalem po prostu oczarowuje. To właśnie ona ratuje te momenty, gdzie nieco opada tempo i ciśnienie. Mimo to fińska formacja od żyła dzięki tym zmianom personalnym. Efektem tego jest naprawdę udane dzieło, szkoda że więcej tutaj starych hitów, ale zobaczymy jak będzie wyglądał kolejny album. Jeśli będzie w podobnych klimatach, to można już mówić o drugiej młodości Burning Point. (4,8) Łukasz Frasek

Night To Forget", który troszkę odstaje od pozostałych kompozycji. Fanów dawnej Sonata Arctica czy Stratovarius ucieszy przebojowy "I Will Build You A Rome", który oddaje to co najlepsze w tych dwóch zespołach. Jest ostry riff, szybsze tempo i chwytliwa melodia, która jest mocno zakorzeniona w europejskim power metalu z lat 90-tych. Takie utwory pokazują, że jednak ten projekt ma jakiś sens. Równie pozytywne emocje wzbudza rozpędzony "Constellation of Tears", który pokazuje na co stać klawiszowca Jensa. Kto lubi symfoniczny metal i Nightwish ten od razu zostanie zauroczy podniosłym "Antemortem". Do grona ciekawych utworów zaliczyć należy "romantyczny" "My Heart Beats For No One" czy melodyjny "Rising Sun", a całość zamyka "On The Shore" , który też pokazuje przebojowe oblicze zespołu. Są słabsze momenty na "Stormcrow", są "komercyjne" wstawki, ale i tak mimo pewnych niedociągnięć jest to ciekawszy krążek niż debiut. Przede wszystkim więcej tutaj power metalu, więcej przebojów, które zapadają w pamięci i wszystko jest bardziej przemyślane. Minęło sześć lat, ale ten czas został dobrze wykorzystany i efektem tego jest naprawdę udany album w klimatach Sonata Arctica i Stratovarius. Polecam. (4,5)

wstawki, jakby outra, tym bardziej, że "Headbanger" zamyka koncertowy popis "Rabid Thunder" - bootlegowej jakości, ale ciekawy. Wśród utworów bonusowych wersje demo, chyba najciekawszego na płycie, "Cult Of The Poisoned Mind" i "No One Walks Away" oraz utwór zaskakujący, bo "The Code" z udziałem Ronniego Jamesa Dio, znany już przecież z powrotnego albumu "The Rods" sprzed czterech lat. Zaskakuje też nieco ponowne nagranie dwóch innych numerów z "Vengeance", "Ride Free Or Die" i "Madman" - wygląda na to, że bez tych dodatków i pożyczek Canedy miałby jednak zbyt mało materiału na album. (4,5) Wojciech Chamryk

Carnal Agony - Preludes & Nocturnes 2014 Sliptrick

Łukasz Frasek

Cain's Offering - Stormcrow 2015 Frontiers

Nie sądziłem, że doczekam się jeszcze kiedyś nowego albumu projektu muzycznego Cain's Offering. Debiut "Gather The Faithful" nie odniósł większego sukcesu. Niby była to płyta skierowana do fanów Sonata Arctica i Stratovarius, jednak czegoś brakowało... powiewu świeżości, ciekawych kompozycji, ognia i energii? Było to zbyt słodkie i zarazem bez wyrazu. Od tamtej płyty minęło sześć lat i o dziwo Timo Kotipelto oraz Jani Liimatainen powracają nowym albumem w postaci "Stormcrow". Skład nieco uległ zmianie bo zespół zasilił basista Jonas Kuhlberg oraz Jens Johannson i słychać, że wnieśli troszkę świeżości do Cain's Offering. Przede wszystkim muzyka zyskała na jakości, stała się bardziej przystępna, dojrzalsza i w pełni oddająca najlepsze cechy Sonata Arctica i Stratovarius. Styl nie został zmieniony i dalej dostajemy słodki, melodyjny power metal, mimo to jest ostrzej i bardziej przebojowo. Brzmienie zostało przerysowane z debiutu i wydaje się zbyt sterylne. Jeśli ktoś pamięta ostatnie albumy Stratovarius, ten raczej przywyknie do takiej produkcji. Skupmy się na tym jak przyłożyli się muzycy do stworzenia nowego albumu. Timo wokalnie nie zaskakuje i co więcej, mam wrażenie, że nie dał z siebie stu procent i to przekłada się na zadziorność materiału. Na szczęście sporo ratuje ex-gitarzysta Sonata Arctica tj. Jani, który gra znaczniej ciekawiej niż na debiucie. Można uświadczyć znacznie więcej energii, ciekawszych popisów gitarowych i znacznie mocniejszych riffów. To jest bez wątpienia zmiana na plus. Wizualnie i techniczne album się broni dzielnie, a jak jest z materiałem? Mamy prawie godzinę muzyki i to troszkę za dużo jak na tego typu album.Na start dostajemy sześciominutowy tytułowy kawałek i to jest dobre otwarcie. Jest power metal, jest szybkość i chwytliwy refren. Nieco progresywny "The Best Of Times" jest troszkę przekombinowany, ale też słychać, że power metal tutaj odgrywa kluczową rolę. Niestety gdzieś została owa komercja z poprzedniego albumu, która daje osobie znać w spokojniejszym "A

Carl Canedy - Headbanger 2015 Self-Released

Młodsi zwolennicy wszelakich odmian metalu pewnie nie kojarzą kto zacz ów Carl Canedy, ale starsi wyjadacze wiedzą doskonale, że chodzi o perkusistę The Rods, znanego ze współpracy z wieloma gwiazdami metalu lat 80-tych i 90-tych, odpowiedzialnego też za produkcję wielu klasycznych płyt, m. in. Anthrax, Exciter, Helstar, Overkill czy Possessed. The Rods wrócili pięć lat temu do gry, a Canedy nagrał w końcu debiutancki album - niezły wynik, jak na kogoś, kto jest obecny w branży muzycznej od połowy lat 70tych minionego wieku. "Headbanger" to czytelne nawiązanie do muzyki z tamtej dekady oraz lat 80-tych, tak więc mamy tu archetypowy, totalnie oldschoolowy surowy heavy metal, coś dla fanów The Rods, Dio, Black Sababth i tego typu zespołów. W dodatku lider zaprosił do współpracy liczne grono gwiazd. I tak za partie wokalne odpowiadają: Mark Tornillo (TT Quick, Accept), Joe Comeau (Liege Lord, Overkill), David Porter (progresywny 805) i Erin Canedy. Solówki wycinają Chris Caffery (Savatage czy Trans Siberian Orchestra) i może mniej znany w tym gronie, ale równie wyśmienity John Hahn (Harpo, działalność solowa). Także wśród licznych basistów mamy wymiataczy najwyższych lotów, pojawia się tu bowiem np. Garry Bordonaro, czyli kumpel Canedy'ego z The Rods. Drummer na szczęście nie przesadza z nadmiernym epatowaniem swymi umiejętnościami i trudną do ogarnięcia liczbą przejść, wygląda na to, że naprawdę zależało mu na stworzeniu spójnego, konkretnego albumu. Mógł co prawda darować sobie kończące wiele utworów perkusyjne

Wiecie jak brzmi US power/thrash? Nie? To polecam przesłuchać Metal Church bądź Matthias Steele. A wiecie jak brzmi EU power/thrash? Nie? To recenzowana płytka wam pokaże z czym to się je. Szwedzi z Carnal Agony tworzą nowy zespół, który poza "Preludes & Nocturnes" wydał parę demówek - tyle i aż tyle - by przekonać jednego z perkusistów Mekong Delta, Helloween i Holy Moses, Uli Kusch'a, by wziął udział w nagraniach do debiutu. Album zaczyna się połamanym riffem, który zostaje uzupełniony chórkiem, tak zaczyna się "War Prayer". Jest to wałek charakteryzujący się thrash' owym, niskim zacięciem i pełnią groove. Następnie bardziej obracające się w melodyjnej, jasnej stylistyce, "The Frozen Throne", "Rebel's Lament" i "Rebellion", potem bardziej thrashowe "Carnal Agony" połączone z groove i tak dalej... zawsze trochę grają thrashu. Ogółem mogę powiedzieć, że ten album łączy te lepsze cechy power metalu ze starego świata: niski, basowy głos wokalisty oraz niskie, mięsiste gitary otoczone są sączącym się basem i perkusją, która dudni po uszach niczym akwizytorzy w sobotni poranek. No i te czterdzieści parę minut kończy "Together We're Lost". I o czym to było? Było trochę o tych Bogach całych, trochę o destrukcji, trochę o kobietach, trochę odniesień do "Piątku 13-tego", trochę odniesień to twórczości Howarda Philipsa Lovecrafta, no i się skończyło. Album ma dość niski jak na typowy power brzmienie, brakuje tutaj (na szczęście dla jednych i nieszczęście tych drugich) wysokich falsetów głównego wokalisty, jednak pojawiają się riffy typowe dla power metalu. Moim ulubionym utworem jest "War Prayer". Jak dla mnie całkiem przyjemny, przaśny, choć nie do końca taki ciężki album. Jeśli ktoś gustuje w takim graniu, to czemu nie? Takie mocne (5). Jacek "Steel Prophecy" Woźniak Ceaseless Torment - The End They Bring 2014 BWK

Finlandia i thrash metal? Nie jest to nader oczywiste, ale rzućmy okiem na

tamtejszą scenę… Są tam zespoły cieszące się statusem kultowych jak A.R.G. czy też Faff-Bey albo młode i obiecujące kapelki pokroju Lost Society, Axegressor lub właśnie Ceaseless Torment. Krótko i na temat - muzyka tych czterech młokosów porywa, miecie i rozrywa na strzępy. Jest tu wszystko czego może zapragnąć maniak głodny bezlitosnego, chłoszczącego thrashu. Dziki, ani na chwilę niezwalniający killer? Proszę bardzo! Otwierający krążek, utwór tytułowy idealnie spełnia owe wymagania. Jestem podjarany niczym chrześcijanie podczas inkwizycji. Wypluć z siebie kawał energetycznego, nienudzącego thrashu to dzisiaj nie lada wyzwanie. Im dalej w las tym ciekawiej, albowiem dostajemy świetnego hiciora utrzymanego w średnim tempie z licznymi nawiązaniami zarówno do groove jak i death metalu ("Apocalyptic Battle"), prującego, niczym stado rozwścieczonych wilków, lecz pogmatwanego w końcowych minutach, "death'owca" ("High Mortality"), niesamowicie szybkie i treściwe, aczkolwiek świetnie zwalniające oraz biczujące natłokiem bardzo dobrych riffów, strzały w postaci "Genocide (Spreading Your Disease)" i "Craving for Revenge", a nawet podjeżdzającego crossoverem z połowy lat 80-tych dzikusa zatytułowanego "Worthless World" Jedynym, małym minusikiem tej płyty jest nieco monotonny i nudnawy "Path" zagrany na jedno kopyto. Ogółem - wyśmienisty album, absolutna gratka dla starszych jak i młodszych "stażem" thrashersów. Myślę, że najbardziej zadowoleni podczas słuchania tego nagrania powinni być fani Sepultury (starej), Slayera, Dark Angel, Epidemic czy Sadus. Nowofalowcy zadebiutowali wydając krążek bliski ideałowi. Naprawdę niespodziewane zjawisko. Co do oceny nie mam żadnych wątpliwości, ujmując jedynie małą jej część za słaby "Path". Tak o to kończę tę recenzję, będąc jednocześnie niesamowicie ciekawym jak potoczą się dalsze losy tych młodziaków. (5,4) Łukasz Brzozowski

Comaniac - Return To The Wasteland 2015 Self-released

Nadszedł czas na szwajcarskiego Comaniac. Spodziewałem się plastiku, nędzy i tandety. Ale cóż... myliłem się. Te młodziaki naprawdę wiedzą, jak wpleść ciekawe patenty w swoje kompozycje! Nie jest to zwykłe piru-riru pata-pata. Co większa, wykorzystują oni bardzo modernistyczne brzmienie, ale o dziwo mi bardzo podpadło, kojarzy mi się z Havokiem, jednym z niewielu nowofalowców, które szanuję. Perkusja jest idealnie strojona, nie ma żadnych plam dźwiękowych, idealnie wystukane rytmy. Bas - żyleta. Odpowiednia ilość

RECENZJE

101


przesteru robi swoją robotę i nic więcej nie potrzeba. Gitary idealnie ze sobą współgrają, nie ma żadnego plastikowego rzężenia, które mogłoby skrzywdzić ucho przeciętnego słuchacza. Trochę więcej wyczekiwałem od wokalu, który jest bezsensownym, bezcelowym darciem ryja, ale cóż - thrash taki jest. Nie można mieć wszystkiego, prawda? Nie ma się czym zrażać. Ostatecznie, "Return To The Wasteland" jak na realia dzisiejszej nowej fali jest bardzo przyzwoitym albumem. Daję mu 5 z minusem... Albo nie. Całą piątkę otrzymuje ode mnie dziś. (5) Marcin Nader

Condition Critical - Operational Hazard 2013 Burned By God

Condition Critical stworzyło album, który czerpie pełnymi garściami z dokonań nowej fali thrashu i miksuje to ze stylem przypominającym Demolition Hammer. Zespół zabiera nas na 30 minutową wycieczkę po pejzażu agonii i destrukcji. Na spotkanie z ośmioma utworami, które walcują ziemię pokrytą trupami i narzędziami chirurgicznymi. Brzmieniowo album przypomina kalkę wcześniej wspomnianego Demolition Hammer, wokalista stara się naśladować manierę Steve'a Reynolds'a, gitary wygrywają riffy brzmiące podobnie do utworów z "Tortured Existence" i "Epidemic of Violence". Gitary i wokal wraz z perkusją są na pierwszym planie, gitara basowa uzupełnia tło. Riffy oparte na pojedynczych dźwiękach i power chordach, solówki za to dość melodyjne. Teksty głównie o śmierci, chirurgii i destrukcji. "Operational Hazard" będzie idealnym rozwiązaniem dla ludzi, którzy poszukują jakiegoś modernistycznego thrashu z wpływami deathu ode mnie (4).

świeżości. Crystal Ball postawił na proste, ale skuteczne pomysły, które łatwo wpadają w ucho, dzięki czemu album jest łatwy w odbiorze i można go zapuścić w ramach relaksu, jak i jako "umilacz" w podróży. Może okładka bardziej nasuwa nam na myśl wydawnictwo rockowe, nie ma się tym jednak co kierować, bo nie brakuje na niej heavy jak i power metalu. Mieszanka jest wybuchowa i już daj nam popalić w chwytliwym "Mayday". Dobrze dopasowano tutaj melodie i wstawki klawiszy, czyniąc ten kawałek rasowym hitem. To jeden z ciekawszych tegorocznych przebojów w kategorii ciężkiego brzmienia. "Eye to Eye" to właśnie utwór o podłożu power metalowym skierowanym do fanów Gamma Ray czy... Battle Beast bo w nim swoją rolę dobrze odegrała Noora z tej fińskiej formacji. Wyszedł z tego energiczny i dość agresywny kawałek. Warto zaznaczyć, że nad produkcją czuwał Stefan Kaufmann i rzeczywiście wpływy U.D.O. dają się we znaki w "Paradise". Zespół nie boi się grać nowocześnie, z polotem i z pomysłem, co pokazuje żywiołowy "Balls of Steel". Słucha się tego naprawdę przyjemnie i nie brakuje takich właśnie rytmów, które brzmią z jednej strony klasycznie, a z drugiej mają nutkę nowoczesności. Gitarzyści, Flu i Leach też przy każdej możliwej okazji dają czadu i nie oszczędzają się - jest sporo ciekawych solówek jak na album utrzymany w takiej formule. Marszowy, bardziej epicki "Hold Your Flag" to w sumie coś dla fanów Accept czy właśnie U.D.O. Wydaje się, że brakuje tutaj w sumie głosu Udo Dirkschneidera. Sam Stefan Kaufmann gościnnie wystąpił w balladzie "Bleeding" i choć nie jest genialna, zapada w pamięci. Heavy/power metal pełną gębą mamy w żywszym w "Liferider". Ten utwór oddaje najlepiej to jak brzmi nowe dzieło Crystal Ball. Z pewnością nie można pominąć tego krążka, zwłaszcza jak się lubi U.D.O., Edguy, czy Battle Beast. Energia, prosta chwytliwa melodia, ostry riff to chwyty jakie stosuje zespół na tej płycie. Efektem tego jest naprawdę bardzo dobry album, który pokazuje że Crystall Ball jest w formie. Polecam. (4,8)

wdę nie ustępuje jakością od omawianego "Fated to Burn". Przede wszystkim Darkology tworzy muzykę całościową, holistyczną. Nie jest to przypadkowy zbiór tekstów doklejony do spreparowanej muzyki i zaśpiewany przez przypadkowego wokalistę. To dzieło kompletne. Fundament muzyki stanowi amerykańskie granie oparte na dynamicznej sekcji rytmicznej i całym bogactwie riffów - jednocześnie surowe i ostre w brzmieniu i jednocześnie obfite w całą rozmaitość zmieniających się jak w kalejdoskopie riffów. Na tym fundamencie wznosi się cała gama wszelkich smaczków Darkology - zakręconych solówek, progresywnych zakrętasów, szaleńczego głosu Kelly'ego Carpentera. Przez jeden numer, dajmy na to "Shadows of Oth" może przewinąć się ostry jak brzytwa riff á la Judas Priest, niemal jazzowa solówka, skandowany refren i hipnotyczne zwolnienie. Przy tym całym bogactwie dźwięków "Fated to Burn", zwłaszcza w przypadku szybkich numerów (a tych jest na krążku większość) nie traci ani grama dynamiki i mocy. O ile zazwyczaj tak zwane "progresywne" granie klasyfikuje się często jako melancholijnie, niekiedy nieczytelne i przerysowane, tak Darkology potrafi umiejętnie połączyć dwa światy. Dwa światy, czyli muzykę, której słucha się dla kwintesencji heavy metalu (zadowoleni będą fani Judas Priest, Wolf i Vicious Rumors) i równocześnie dla ciekawych kompozycji, nastroju, teatralnych wokali. "Fated to Burn" wciąga jak odkurzacz. Można jej słuchać kilkanaście razy z rzędu nie nudząc się, doszukując się coraz to ciekawszych motywów i zanurzając się w nastrojowy, trochę mroczny świat wykreowany przez Michaela Harrisa (gitarzystę i głównego kompozytora Darkology) i Carpentera, którego głos, linie wokalne przeplecione ze scenicznymi wręcz wokalnymi rekwizytami tworząc magiczne przedstawienie. A wszystko to tylko na jednej płycie. (5,5) Strati

Łukasz Frasek

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Darktribe - The Modern Age 2015 Scarlet

Darkology - Fated to Burn 2015 Prime Eon Media

Crystal Ball - Liferider 2015 Massacre

Szwajcarski Crystal Ball przeżywa obecnie drugą młodość. Muzycznie przypomina nieco Gotthard, Krokus, czy Edguy. W 2013 roku muzycy powrócili po sześcioletniej przerwie i był to udany powrót. Dobra passa trwa, bo najnowsze dzieło, "Liferider" tylko zespół umacnia. Nowe nabytki,basista Cris Stone i wokalista Steven Mageney dali zespołowi energii i nieco świeżości. Dalej jednak trzymają się ram hard rocka i power metalu, w takim stylu jest utrzymany nowy album. Podobnie tak jak inne wydawnictwa tej doświadczonej formacji, tak i ten wyróżnia się przebojowością i pozytywną energią, Z albumu kipi witalność i powiew

102

RECENZJE

W tak zwanym "muzycznym przemyśle" większość wychodzących płyt nie grzeszy ani oryginalnością ani szlachetnością. Chcemy tego czy nie, gros wydawnictw to zwyczajne produkty powstające nie tyle w efekcie twórczego procesu, co rzemieślniczej manufaktury. Raz na jakiś czas można jednak odnaleźć prawdziwy "kwiat paproci" tego "przemysłu muzycznego" - płytę interesującą, doskonale brzmiącą, twórczą, szlachetną i niebanalną. I nie, nie mam na myśli wydumanych ambientowych dźwięków. "Fated to Burn" to prawdziwie mocna, ciężka heavymetalowa płyta, której progresywne zakręcenie jedynie pomaga, a nie wprowadza w przerysowane rejony. Ciekawe jest to, że wydany w 2009 w roku znakomity debiut grupy w zasadzie przeszedł bez echa, a napra-

Darktribe to dość młody zespół, który pochodzi z Francji. Powstał w 2009 roku i do tej pory zarejestrował wydaną własnym sumptem EPkę "Natural Defender" (2009) i opublikowany w Massacre Records debiutancki album "Mysticeti Victoria" (2012). Tegoroczny krążek "The Modern Age" to moje pierwsze zetknięcie sie z tym zespołem. Francuzi są przedstawicielem nurt europejskiego melodyjnego power metalu. Ogólnie płyta prezentuje dobry poziom, kompozycje są ciekawe, zagrane z pomysłem, posiadają atrakcyjne melodie oraz zajmujące tematy muzyczne. Odtworzone jest to na poziomie i z luzem, co świadczy bardzo dobrze o muzykach, a szczególnie o ich warsztacie. Płyta zaczyna się indrustialnym i zdygitalizowanym intro, które przechodzi w nowocześnie brzmiący riff i sekcję, a następnie przeradza się w pierwszy kawałek "Red House Of Sorrow". Trochę przypomina mi to, co ostatnio robi Vanishing Point. Ta współczesna pro-

dukcja wybrzmiewa jeszcze (w takim wymiarze) w dwóch fragmentach, jednak pozostała część albumu, to już bardziej konwencjonalny melodyjny power metal, w stylu Sonata Arctica, Stratovarius czy Freedom Call. Ogólnie na produkcję, jak i na brzmienie, duży wpływ miał z pewnością producent Jacob Hansen. W dodatku muzyka Darktribe oprawiona jest jednym z ciekawszych wokali. Anthony Agnello ma dość oryginalny tembr, melodyjny a zarazem bardzo mocny wokal, także nie ma problemu śpiewać w różnych rejestrach. W niektórych momentach przypomina mi Timo Kotipelto. Nie ma co długo rozważać nad "The Modern Age" bardzo solidny materiał ale niestety nie wyłamuje się z ram przeciętności. Na te czasy to ciut za mało. (3,5) \m/\m/

Dark Void - Release the Kraken 2015 Self-Released

Tym razem przyszło mi się zmierzyć z debiutancką EPką Cypryjczyków z Dark Void. Całkiem ładna okładka wyglądała zachęcająco, więc z pozytywnym nastawieniem zabrałem się za słuchanie tej płytki. No i niestety "Release the Kraken" nie jest dziełem wysokich lotów. Ogólnie jest to thrash, czyli mamy klasyczne riffy, solówki, rytmiczne bębny, ale kompozycyjnie jeszcze nie jest najlepiej. Dramatu nie ma, ale w takim zalewie thrashowych kapel reprezentujących wyrównany i wysoki poziom wypadałoby się czymś wyróżnić. Nie pomaga też wymęczony, jednostajny i pozbawiony mocy wokal. Jest to debiut, więc na pewno nie będę ich skreślał, tym bardziej, że są tu też niezłe momenty jak choćby oklepany, ale zawsze zajebisty walcowaty motyw w "Anger Within". Niestety obok fajnych pomysłów pojawiają się też nijakie, albo wręcz chujowe. I taka też jest ta płytka. Trochę spoko, trochę z dupy. Umiejętności jako takie posiadają, więc jeśli popracują jeszcze nad sferą kompozycyjną, wyeliminują mielizny i zrobią coś z wokalem to może w przyszłości nagrają jeszcze coś wartościowego. Choć boję się, żeby nie poszli w niezbyt lubianym przeze nowoczesnym kierunku, bo takie ciągoty też da się w ich graniu wychwycić. (2,8) Maciej Osipiak David Shankle Group - Still a Warrior 2015 Pure Steel

Tego typu recenzje zaczyna się często słowami "tego pana nie trzeba nikomu przedstawiać". Tymczasem wbrew pozorom wiele osób nie kojarzy, że David Shankle to były gitarzysta Manowar, który towarzyszył zespołowi na płycie "Triumph of Steel". "Still a Warrior" o wymownym tytule nie jest jednak w żadnym wypadku kopią ani nawet nawiązaniem do macierzystej formacji Davida Shankla. Poza "Demonic Solo", który kłania się charakterystycznym dla Manowar jazgoczącym solówkomminiaturom, muzyka płynąca z "Still a Warrior" to zupełnie inna bajka. Jest raczej tradycyjnym amerykańskim heavy metalowym czy momentami nawet


hard'n'heavy graniem, któremu bliżej do Dio, Leatherwolf, początkowego Virgin Steele czy Queensryche niż do samozwańczych królów. Mimo licznych i długich solówek Pan Shankle postawił na luźne, tradycyjne brzmienie z lekkim pogłosem, wyraźnie dzwięczącymi talerzami i klangującym basem. Dzięki temu, ale także dzięki niezwykle swobodnie śpiewającemu Warrenowi Halvarsonowi, "Still a Warrior" brzmi naturalnie i daleko mu do wystudiowanej estetyki Manowar. Swoją drogą, Davidowi udało się wytrzasnąć perełkę jeśli chodzi o wokalistę. Po niezbyt udanych próbach trafił na gościa obdarzonego bardzo dobrym głosem, mogącego w zasadzie śpiewać nawet numery Geoffa Tate'a czy Dio, i co ciekawe - kompletnie wcześniej nieznanego. Dziwne tym bardziej, że - przyglądając się zdjęciom facet ma już trzydziestkę dawno za sobą. Cóż, David Shankle także dzięki niemu wychodzi wraz z "Still a Warrior" z twarzą. (3,8) Strati

Death Keepers - On The Sacred Way 2013 Self-Released

Ta płytka została wydana dwa lata temu przez młody hiszpański zespół Death Keepers. Drugi człon jasno stawia sprawę, co zainspirowało ich do założenia kapeli. "On The Sacred Way" tylko potwierdza przypuszczenia. EPka zaczyna się bardzo mocnym akcentem, sztandarowym "Death Keepers", który w wyśmienity sposób nawiązuje do najlepszych dokonań Helloween z początków kariery, ale także do Iron Maiden. W ten sposób Hiszpanie deklarują w jakim kierunku chcą pchnąć swoją karierę. Sama kompozycja też sugeruje jakie możliwości może mieć band, bo "Death Keepers", to bardzo udany kawałek, melodyjny ale mocny, trafiający do słuchacza lecz złożony i ciekawie zagrany. Muzykę wspiera wokalista o dobrych umiejętnościach, któremu jednak bliżej do Kiske niż Derisa. Pozostałe kompozycje są ciut gorsze ale na poziomie, mają coś, co można nazwać, próbą zaznaczenia własnej interpretacji swoich inspiracji. Niemniej, tym razem bardziej to kojarzy się z dokonaniami ery Helloween z Andi Deris'em. "On The Sacred Way" to jasna deklaracja,w sumie całkiem niezła. Przypuszczam, że Hiszpanie zbliżają się do swojego dużego debiutu, liczę, że znajdzie się na nim więcej kompozycji pokroju "Death Keepers", bo gdy kapela weźmie za wzorzec pozostałe utwory, wtedy najprawdopodobniej będziemy mieli do czynienia jedynie z poprawnym debiutem. Niestety na ostateczną odpowiedź musimy czekać. Ciekawe jak długo. (3,7) \m/\m/

Deadly Mosh - United By Pain 2014 EBM

Ta serbska ekipa nie gustuje w półśrodkach - nie dość, że grają siarczysty speed/thrash, to jeszcze nie ustają w pracowitym powiększaniu swej dyskografii o kolejne EP-ki, splity i albumy. "United By Pain" jest drugim z kolei długograjem zespołu Miloša Stošića i ukazał się w grudniu ubiegłego roku nakładem meksykańskiej EBM Records. Profil tej wytwórni jasno sugeruje zawartość tego albumu i Deadly Mosh zdecydowanie wyróżniają się w katalogu zespołów Jose Louisa Romero. Przede wszystkim tym, że stawiają na połączenie naprawdę ciekawych melodii z mocnymi, surowo brzmiącymi riffami oraz dynamiczną sekcją rytmiczną. Owszem, oryginalności temu patentowi brak już od wielu lat, ale w wykonaniu Serbów "Claws Of Fear" jawi się niczym zapomniana perełka germańskiego speed metalu z lat 80-tych, "Hatred" obok ostrej thrashowej łupanki wciąga miarowym refrenem z chóralnym skandowaniem i iście wirtuzowskimi zagrywkami gitarowymi, zaś "The Haunted" bliżej z kolei do tradycyjnego heavy metalu w w europejskim wydaniu. W podobnej stylistyce utrzymany jest opener "Altar Of Pain", "Self Destruction" i "A 1000 Tons Of Metal" są bardziej przebojowe, finałowy utwór tytułowy to numer mroczny, utrzymany w lekko orientalnym klimacie, a w "On The Fields Of Glory" zespół umiejętnie wplata balladowe partie. Tak więc może to jeszcze nie ekstraklasa, ale jeśli Deadly Mosh nadal będą rozwijać się w takim tempie, to efekty powinny być jeszcze ciekawsze. (4,5) Wojciech Chamryk

się też trochę melodyjniejsze motywy, jak choćby w najlepszym na krążku numerze tytułowym, który jest doskonałym wprowadzeniem do reszty materiału. Brzmienie trochę niedomaga choć mi akurat taka surowizna nie przeszkadza. Dominują zdecydowanie szybkie tempa, więc dynamika nie siada nawet na sekundę. Ogólnie rzecz biorąc, debiut Dekapited uznaję za udany choć jak na razie to za mało, żeby zaczęło się mówić o tej hordzie więcej. Jednak wszystko przed nimi i jeśli tylko popracują jeszcze nad brzmieniem i nadadzą swoim kawałkom nieco bardziej indywidualnego charakteru to może być dużo lepiej. (3,6) Maciej Osipiak

Deliverance - Relentless Grace

Strati

2013 Empire

Ta recenzja to bardziej przysłowiowa musztarda po obiedzie, bowiem Finowie od kilku miesięcy zwą się już Deep River Acolytes. Jedynym długogrającym efektem ich czteroletniej pracy pod poprzednią nazwą pozostał wydany jesienią 2013 roku CD "Relentless Grace". Zasadniczo mamy na tej płycie utwory utrzymane w stylistyce tradycyjnego heavy metalu i to właśnie one wypadają najciekawiej. Są wśród nich zróżnicowany, mroczny opener "The Awakening" z wpływami Iron Maiden, rozpędzony, niezbyt mocny, ale surowo brzmiący "The Devil's Acolytes", równie ostry "Ride The Night" czy miarowy "Leper's Hand That Feeds" z zarówno wysokimi wokalami jak też i growlingiem. Joey Turunen jeszcze kilkakrotnie przypomina o swej death/black metalowej przyszłości i niestety nie zawsze pasuje to do każdej kompozycji ("Merciless Faith"), nie wszystkie utwory są też tak dopracowane jak wymienione powyżej (monotonny, mimo krótkiego czasu trwania "Diabolical Queen"). Jak dla mnie niepotrzebne są też te odniesienia do grunge w końcówce "Earthbound", ale generalnie "Relentless Grace" trzyma poziom. (4) Wojciech Chamryk

Dekapited - Nacidos del Odio 2015 Defense Z kraju zwycięzców ostatniego Copa America nadchodzi Dekapited, by pokazać, że poza piłką nożną Chilijczycy są równie dobrzy w thrash metalu. No aż tak dobrzy to jednak nie są, ale "Nacidos del Odio" to całkiem niezły krążek. Jest to dopiero debiut zespołu założonego w 2006 roku, mającego jednak też na koncie trzy dema, EPkę i split. Jak wypada Dekapited na swoim pierwszym długograju? Otóż "Nacidos del Odio" to 28 minut bardzo agresywnego thrashu opartego na patentach starego Kreator, Slayer czy Dark Angel. Riffy tną niemiłosiernie, bębny napierdalają bez chwili wytchnienia, a wokal wyrzyguje z siebie kolejne wersy w swoim ojczystym języku, który w takim graniu brzmi naprawdę brutalnie. Słucha się tego całkiem git i naprawdę da się wyczuć autentyczne wkurwienie w tych dźwiękach. Momentami pojawiają

demdziesiątych brzmią tak, że trudno je odróżnić od oryginałów. W tym przypadku byłoby to trudniejsze, bo fuzję takiego grania z takimi tekstami zapoczątkował w zasadzie dopiero Black Sabbath i zapewne trudno byłoby o tego rodzaju kapelę 40 lat temu. Poza tym drobnym merytorycznym niuansem, Demon Eye to klasyczny zespół z protometalowego nurtu - zarówno pod kątem soundu instrumentów jak i miksu brzmi bardzo naturalnie, a sama maniera wokalisty i konstrukcje utworów przywołują końcówkę lat siedemdziesiątych. Plusem tej amerykańskiej formacji jest smykałka do tworzenia nośnych melodii i kreowania sentymentalnego, tak poszukiwanego przez miłośników tej estetyki, nastroju. Muzyka jest bardzo kameralna i mimo mocnej sekcji rytmicznej brzmi bardzo subtelnie. Z pewnością miłośnicy takiej "pierwotnej" stylistyki docenią "Tempora Infernalis". Ja niestety, słuchając tej płyty wciąż myślę, jakby to brzmiało przy mocniejszej, bardziej "latoosiemdziesiątowej" aranżacji. Z tymi pomysłami na kompozycje i linie melodyczne, była by to gratka także i dla fanów tradycyjnego heavy metalu. (4)

Demon Eye - Tempora Infernalia 2015 Soulseller

Mówi się, że każda szanująca się wytwórnia metalowa powinna mieć AD 2015 protometal w swojej ofercie. Jak widać z kanonu nie chciała się wyłamać i Soulseller Records. Ta firma wydająca na co dzień grupy black i death metalowe sięgnęła jednak po "towar" znajomy. O ile Demon Eye gra hard rocka czystej postaci lat siedemdziesiątych, lirycznie jest bliska klasycznej, blackmetalowej stylistyce. Cóż, mówi się też, że te zespoły sięgające do lat sie-

Desert Near The End - Hunt For The Sun 2014 Total Metal

Grecki band grający na pograniczu thrash/speed i heavy metalu. Wszystko w raczej nowoczesnych aranżacjach i z ciężkim, przytłaczającym brzmieniem. Nie jest to do końca moja bajka i w świecie Desert Near The End nie czuje się zbyt pewnie i komfortowo. Nie przekonuje mnie ten rodzaj krzyczanego wokalu, który bardziej kojarzy mi się z szeroko rozumianymi odmianami core'a. Muzycznie panowie lubią również pobłądzić w różnych rejonach metalowych czeluści. Najogólniej to panowie grają jakiś metal, lecz nie jest on dla mnie konkretnie sprecyzowany. Kawałki są do siebie podobne, zlewają się i po przesłuchaniu albumu ciężko jest wyróżnić jakikolwiek utwór. Oparte na tym samym schemacie kompozycje z biegiem płyty zaczynają nużyć. Nie przyciągają uwagi i mimo, że sporo się w nich dzieje, nie ma efektu "wow"… Są przewidywalne i monotonne. Trzeba jednak oddać, że zagrane niezwykle precyzyjnie i profesjonalnie. Produkcja również stoi na bardzo wysokim poziomie i niczym nie odbiega od wydawnictw z najwyższej półki. Za to niewątpliwie należy się Grekom wielki szacun. Ciężko mi ich porównać do jakichś konkretnych zespołów. Na upartego można tu znaleźć wpływy bardzo wielu innych kapel. Poprzez nowszą Panterę, Iced Earth po Exodus i Overkill… Naprawdę jest tu tego wiele. Jest to mocna pozycja i na pewno znajdzie swoich amatorów. Mnie bynajmniej nie powaliła. Za mało w niej polotu, za wiele rzemiosła. (3) Przemysław Murzyn

RECENZJE

103


Desolate Pathway - Valley Of The King 2014 Self-Released

Co może grać londyński kwartet założony przez byłego gitarzystę zespołów Pagan Altar i Sacrilege? Odpowiedź nasuwa się od razu i Desolate Pathway pod wodzą Vince'a Hempsteada pogrywają archetypowy, zakorzeniony w przełomie lat 70-tych i 80-tych heavy/ doom metal. "Valley Of The King" to ich debiutancki, wydany nakładem zespołu album: osiem utworów i raptem 38 minut muzyki. Jednak o tym, że nie ilość lecz jakość przekonały już dawno rozwleczone ponad miarę 65-75 minutowe płyty kolosy, przez które trudno było przebrnąć. U londyńczyków nie ma o tym mowy, bo muzycy - z perkusistką Mags w składzie - mają poczucie umiaru i spore umiejętności. Co istotne równie dobrze zespół wypada w rozpędzonych, surowych i krótkich kompozycjach jak "Seasons Of The Witch" i "King Of Vultures", numerach bardziej epickich, jak patetyczny "Last Of My Kind (The Ring Keeper)" czy doomowych, inspirowanych hard rockiem walcach pokroju tytułowego openera, "Desolate Pathway" i "Shadow Of The Tormentor". Debiut z klasą i dowód na to, że brytyjski tradycyjny metal jeszcze nie szczezł w powodzi miałkiego popu i finalistów telewizyjnych programów dla przyszłych gwiazd jednego sezonu. (5) Wojciech Chamryk

Distant Sun - Dark Matter 2015 Metalism

Rosja czy Rosjanie nie mają jakoś ostatnio zbyt dobrych notowań w naszym kraju, ale jeśli odrzucimy polityczne uprzedzenia to okazuje się, że Distant Sun w ciekawy sposób łączą power i thrash metal, a ich perkusista pochodzi z Ukrainy. W dodatku perkusista całkiem niezły, bowiem Erland Sivolapov ma na "Dark Matter" wiele momentów do wykazania się i wykorzystuje je bez pudła, udowadniając spore już mistrzostwo w perkusyjnym fachu. Nie tylko umiejętnie akcentuje folkowe klimaty takiego "Gifts Of Journey" (kłania się Blind Guardian) czy balladowego "Healer Of Souls", ale też ostro grzmoci w "Apocalypto", zaś w "Matrix Hacked" rozpędza się do blastów. Basista też ma dla siebie sporo miejsca (wstęp rzeczonego już "Healer Of Souls", tworzenie podkładu pod riffowanie w powerowych galopadach), ale na "Dark Matter" królują jednak niepodzielnie gitary, łącząc agresywne riffy i sporo ciekawych melodii. Może nie zawsze muzykom udaje się uciec od metalowych klisz czy banału (sztampowe refreny - skądinąd interesującego - "Shattered Empire" czy nijaka melodyjka "Godsdoom"), ale generalnie mamy tu sporo mocnego, fajnego grania na najwyższych obrotach, a wokalista Alexey Markov dodaje do tego surowe, agresywnie brzmiące partie, co szczególnie efektownie brzmi w "Kill The Freedom" oraz "Zero The Hero" - nawet chórki nie łagodzą w najmniejszym stopniu pełnego pasji śpiewu lidera. Mocny debiut, bez dwóch zdań. (4,5) Wojciech Chamryk

Devastation - Pussy Juice Blues 2015 Battle Cat Productions

Devastation. 2015. Legendy teksańskiego thrash/death wracają na scenę? Z nową płytą?! Błąd! Mamy bowiem do czynienia z Belgami, dla których jest to już drugi krążek. Belgia i thrash? Oprócz genialnego Cyclone nie jest to wcale takie oczywiste, więc z tym większą ciekawością do owej płyty podszedłem. I co? Jest dosyć przeciętnie. Taki tam typowy thrash metal nowej fali wyróżniający się ni to na plus, ni to na minus. Chociaż... jeśli już to wielki minus. Utwory są szybkie, bądź też bardzo szybkie. Brzmią one bardzo podobne i jedynym kawałkiem wyrastającym ponad resztę jest "motorhead'owaty" "Pirate Trash". Fajnie też grzeje otwierający całość piekielnie ostry "Storm of Hate". Na tym można opis płyty skończyć. Gdybym miał wybrać najbardziej nijaki i nużący album thrashowy 2-ego tysiąclecia - wybór padłby na "Pussy Juice Blues". Nie ma tu absolutnie nic przyciągającego moją uwagę na dłużej. Sugeruję poprzez to, iż powinniście obadać ten krążek sami i wydać opinię, aczkolwiek cudów nie uświadczycie. (2) Łukasz Brzozowski

104

RECENZJE

pod tym względem znacznie lepiej. Mogą się też podobać, zarówno muzycznie jak i tekstowo, "Yerushalayim A.D. 1096" o wyprawie krzyżowej czy poprzedzony klimatyczną bliskowschodnią miniaturą "Jubilation At The King Nimrod's", zróżnicowany, mocarny "Babel". Dlatego, mimo tych, na szczęście niezbyt poważnych, brzmieniowych niedociągnięć, "Once Upon A Time... In Hell!" prezentuje się całkiem solidnie. (4) Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk

Dr X - Meet The Doctor 2013 Self-Released

Hiszpański kwartet (chociaż swą debutancką EP-kę nagrał jeszcze w pięcioosobowym składzie) przypomina i z powodzeniem kultywuje najlepsze tradycje tamtejszego tradycyjnego metalu z lat 80-tych. Młodzi muzycy nie są jakimiś wybitnymi wirtuozami, ale potrafią przekonywująco wypaść zarówno w szybkich, surowych kompozycjach jak opener "Get Injected", podszyty rock 'n' rollowym sznytem "Hungry For Metal", jak też w miarowym rockerze "God Bless Hell". Są co prawda w tych utworach partie jeszcze rażące nieporadnością, jak nieco amotorska sekcja w pierwszym utworze czy równie niepewne partie rytmiczne w drugim, ale z nawiązką rekompensują je entuzjazm instrumentalistów, ogniste riffy oraz przede wszystkim śpiew Alby Karry. Jej ostry, zadziorny głos kojarzy mi się zdecydowanie z początkami Warlock i Doro Pesch nie usidlonej jeszcze przez menadżerów perspektywami kariery w Stanach Zjednoczonych. I chociaż urokliwa ballada "One In A Million" jest zdecydowanie przydługa, trwa bowiem aż 7 min. 30 sec., to jednak finałowy cover siarczystego "Rockin' In The Free World" Neila Younga z duetem Alby i Elisy C. Martin (znanej m.in. z Dark Moor) zaciera to niekorzystne wrażenie. Solidny debiut, jak tak dalej pójdzie będą z nich ludzie. (4) Wojciech Chamryk

Drakkar - Once Upon A Time... In Hell! 2014 Spinal

Do niedawna można było odnieść wrażenie, że ci belgijscy speed metalowcy poprzestaną na wydanym w 1988r. LP "X-Rated" i okazjonalnych, krótkowtrwałych powrotach. Jednak trzy lata temu panowie ponownie skrzyknęli się w 3/5 oryginalnego składu, zwerbowali trzech nowych muzyków i na początek... wydali nagraną ponownie i rozszerzoną wersję swego debiutu. Teraz dostajemy już w pełni premierowy materiał. Drakkar wciąż grają dość melodyjny, tradycyjny heavy/speed metal. Czerpiący z dokonań zespołów NWO BHM ("Never Give Up"), kojarzący się zarówno z belgijskim metalem lat 80tych i grupami pokroju np. Killer ("Saint Bartholomew's Night") czy też z zaczynającym w tym samym czasie Helloween ("War"). Zaskakuje mnie tylko brzmienie perkusji w części utworów: płaskie, syntetyczne i totalnie pozbawione mocy, co dziwi o tyle, że w takim "Scream It Loud" czy "War" jest

Niemcy wśród setek, jak nie tysięcy, młodych thrashowych grup z całego świata wyróżniają się też interesującymi kompozycjami. Sporo w nich niebanalnych riffów ("Living Hell", "Agent Thrash"), urozmaiconych przejść czy patentów rytmicznych (zwolnienie w "Soul Erazor", "Worlds Built To Deceive"). Praktycznie w każdym utworze mamy też efektowne solówki - niekiedy nawet dwie, jak w "Beneath The Earth", pojawiają się melodyjne gitarowe unisona, a "Distant Dream (The Monotonous)" jest klasycznym już przykładem thrashowego numeru rozwijającego się od balladowego wstępu do szaleńczej łupanki na najwyższych obrotach. Mocna rzecz, nie tylko dla ortodoksyjnych thrashers. (5)

Dust Bolt - Awake The Riot 2014 Napalm

Czterech młodzieńców z Bawarii od niemal dziesięciu lat z powodzeniem łoi thrash. Niezmiennie deklarują uwielbienie dla Kreatora i wpływy tej zasłużonej formacji słychać na "Awake The Riot", podobnie zresztą jak Destruction czy Sodom. Dust Bolt nie poprzestają jednak na rodzimych źródłach inspiracji, śmiało sięgając też do skarbnicy amerykańskiego thrashu (wpływy Slayer, Vio-lence, kompetentna wersja "Future Shock" Evildead) oraz tradycyjnego metalu. Efekt to blisko godzina porywającego, kipiącego energią thrashu.

E-Force - Demonikhol 2015 Mausoleum

Wyjątkowo szybko uwinął się Eric Forrest z nowym krążkiem. Zaledwie w ubiegłym roku ukazał się "The Curse", a już możemy nacieszyć nasze metalowe uszy nowym dziełem zatytułowanym "Demonikhol". Jak można wywnioskować z tytułu, tym razem mamy do czynienia z konceptem poświęconym alkoholowemu nałogowi i spustoszeniu jakie robi w człowieku. Tak więc temat raczej z tych niewesołych, ale niestety bardzo prawdziwych, bo myślę, że pewnie każdy z nas zna kogoś kto dał się wódzie złapać w swoje sidła. Skoro warstwa liryczna jest niespecjalnie radosna to raczej logiczne, że i muzyka też nie wywołuje w nas nieskrępowanej radości życia. Jest to thrash, ale nie w stylu Bay Area. Może jedynie echa Exodus tutaj pobrzmiewają od czasu do czasu. Thrash w wydaniu E-Force jest bardziej mechaniczny, momentami nawet odhumanizowany i zimny. Oczywiście da się tutaj wyczuć ducha poprzedniego zespołu Erica, czyli wielkiego VoiVod i przede wszystkim płyt nagranych właśnie z Forrestem. Momentami słychać też odrobinę groove, ale to są tylko fragmenty. Muszę pochwalić solówki, do odegrania których zaproszeni zostali różni gitarzyści, ale raczej nie z tych dużych nazwisk. Brzmią naprawdę świetnie i dodają trochę przestrzeni do dusznej muzyki E-Force. "Demonikhol" ma skłonności do zapętlania się, a to oznacza, że intryguje, wciąga i zdecydowanie jest to rzecz na wiele przesłuchań. Jak na razie uważam, że jest naprawdę dobry materiał choć zachwycony nie jestem. Jednak skoro album z każdym kolejnym przesłuchaniem rośnie w moich oczach i co raz bardziej mnie ciekawi to znaczy, że zaczynam się wkręcać. Myślę, że za jakiś czas ocena może być jeszcze wyższa. (4,7) Maciej Osipiak Erazor - Dust Monuments 2015 Evil Spell

Na swym drugim albumie niemiecka ekipa w jeszcze bardziej zdecydowany sposób hołduje black/thrash metalowi. Dla Black Demona i spółki czas zatrzymał się chyba gdzieś w okolicach wczesnych lat 90-tych i nawet w najm-


niejszym stopniu nie dopuszczają do siebie myśli, że coś się w ekstremalnym metalu od tamtych lat zmieniło. Mamy więc na "Dust Monuments" niewiele ponad 40 minut siarczystego, aczkolwiek nie pozbawionego melodii grania. Blasty i wściekły skrzek sąsiadują tu więc z pomysłowymi solówkami ("Total Might"), ekstremalnie szybkie tempa płynnie przechodzą w miarowe, mocarne zwolnienia ("Torchlight"), a nad tym wszystkim unosi się duch starego Hellhammer ("Edge Of The Razor"). Nie brakuje też momentów zaskakujących, bo trudno było się spodziewać na takiej płycie pięknego akustycznego wstępu na dwie gitary w utworze tutułowym, fajnie urozmaica też "From The Abyss To The Void" oszczędna sekcja i monumentalne, dooom metalowe riffowanie, zaś finałowy "In Her Tower" to mroczna opowieść rodem z horroru i takaż warstwa muzyczna. Dla zwolenników starej szkoły metalu spod znaku Desaster czy Hellish Crossfire jak znalazł, tym bardziej, że "Dust Monuments" ukazał się też na winylu. (4) Wojciech Chamryk

by drugim albumem po "Bag Of Bones" - z okresu po reaktywacji - który w jakiś sposób przypadł mi do gustu. Ze względu na wspomniane zagadnienia bardzo długo przekonywałem się do pozostałej części tego albumu. Nie było to wspomniane kilka razy, a wręcz kilkadziesiąt razy, zanim zacząłem słuchać "War Of Kings" bez oporów. Wątpię, aby wielu dało temu krążkowi, aż tyle czasu na to, aby w końcu mógł przekonać do siebie. Najpierw trafił do mnie tytułowy kawałek "War Of Kings", następnie "Nothin' To Ya", "Rainbow Bridge" i "Days Of Rock 'N' Roll". Teraz gdy piszę recenzje spokojnie wysłucham cały krążek. Przyzwyczaiłem się do brzmienia, nawet podoba mi się to, że klawisze to głównie organy o niskim brzmieniu. Podejrzewam jednak, że gdy na jakiś czas odłożę ten albumu, to przy ponownym sięgnięciu po niego, problemy z brzmieniem i przyzwyczajeniem się do muzyki znowu się pojawią. Także trudno, za "War Of Kings", dać więcej niż - (3,5) \m/\m/

Evil Force - Ancient Spores 2014 Headbanger Force

Europe - War Of Kings 2015 UDR

Od momentu reaktywacji mam problem z Europe. Od tamtej pory band stara się aby nikt nie pomyślał o porównaniu go z "The Final Countdown". Broni się głównie brzmieniem, które nawiązuje do tego współczesnego, wypracowanego przez obecne kapele hard rockowe, w stylu Chickenfoot, Velvet Revolver czy Black Country Communion. Nie bardzo to lubię. Przy okazji nowego albumu "War Of Kings" zatrudnili jeszcze niejakiego Dave'a Cobb'a, który produkował m.in. Rival Sons. Jak dla mnie równie nie udany wybór. Owszem, brzmienie jest ciężkie i "tłuste" ale za razem jest duszne i zatęchłe. Trudno się do niego przyzwyczaić. Dodatkowo Szwedzi bardzo mocno trzymają się kanonów i schematów hard rocka (Deep Purple, Led Zeppelin, Whitesnake itd). Może to niezły wybór ale trzeba mieć wyjątkowy talent aby nie zanudzić słuchaczy. Ta sztuka muzykom z Europe nie zawsze się udaje. Także miałem bardzo duży problem aby kilkoma pierwszymi odsłuchaniami "War Of Kings" do mnie trafił. Jedyny kawałek, który do razu wpadł do ucha to "Praise You", skrzący hard rock wymieszany z bluesem a'la początki lat siedemdziesiątych. Nawet zacząłem szukać czy przypadkiem nie jest to jakiś cover, ale nie, to autorska kompozycja. Bardzo kojarzy mi się z pierwszymi dokonaniami Whitesnake ale także z Cactus czy Led Zeppelin. Gdyby muzycy wykrzesali z siebie więcej takich kawałków to prawdopodobnie, "War Of Kings" był-

Po serii demówek, EP-ek i splitów Paragwajczycy z Evil Force po dziesięciu latach istnienia doczekali się wydanego własnym sumptem debiutanckiego albumu "Ancient Spores". Co ciekawe gdyby nie jasno podany kraj pochodzenia tego kwintetu, to możnaby raczej przypuszczać, że to ekipa z Niemiec. Chłopaki grają bowiem ultraszybki, siarczysty, ale i melodyjny speed/thrash metal wedle najlepszych wzorców Destruction czy Kreator. Owszem, w dłuższych utworach, jak np. tytułowy opener z miarowym riffowaniem na modłę pierwszych LP's Dio czy instrumentalny "The Rise Of Enki" (8'45!) - inspirowany epickimi numerami Iron Maiden, mamy bardziej klasyczne, heavy metalowe akcenty. Sporo w nich efektownych solówek, licznych przejść czy zróżnicowanych partii, ale to w germańskim speed metalu Evil Force czują się najlepiej. Dowodów na "Ancient Spores" nie brakuje: "Unleash The Fury", "Spitting Rage" czy "Headbanger Force" dobitnie potwierdzają, że Evil Force w tej dziedzinie osiągnął już naprawdę wysoki poziom. (5) Wojciech Chamryk Exarsis - The Human Project 2015 MDD

Grecja… Z czym kojarzy wam się ten kraj? Feta, wyspy, niebotyczne temperatury, przepiękne kobiety, kryzysy gospodarczy i… bardzo dobry thrash nowej fali! Na tle reszty państw z zakamarków południa Europy to właśnie Hellada wypluła z siebie największy potok zespołów parających się tą odmianą metalu. A wśród nich są: Suicidal Angels, Chronosphere, Chainsaw, Riffobia, Mentally Defiled, Warhammer i właśnie Exarsis. Najnowszy (trzeci już) długograj tych młodziaków obfituje w czysty gatunkowo thrash najwyższych lotów. Podczas słuchania rzeczonego krążka nogi same proszą się o

nie pozwalał jej przekroczyć. Cóż, nie będę kłamał, w tej kwestii "Haze" powinien być w sam raz na "ujdzie". Ale nie zrozumcie mnie źle! Uważam, że Włosi mają dużo potencjału i są w stanie wykrzesać z siebie o wiele więcej, zapowiadają się całkiem nieźle. Daję im mocne (4,5). Marcin Nader wystukiwanie kolejnych to, prędkich rytmów, a trochę ich jest. Panowie napieprzają z każdej strony, a to melodyjne riffy ("Arrivals", tudzież absolutnie zabójczy "Brutal State"), a to, siejący spustoszenie prawdziwy killer ("Police Brutality") czy też ciekawy, zróżnicowany pod względem temp, singlowy "False Flag Attack". Genialnie wyszła też zespołowi zmiana wokalisty, dzięki czemu zamiast, powodującego mimowolne bóle głowy, Alexa otrzymaliśmy Nicka, który dysponuje nieco niższym głosem, aczkolwiek jest znacznie bardziej wszechstronny co skutkuje zarówno pianiem w wysokich rejestrach (kłania się Mike Sanders z Toxik) jak i złowieszczym śpiewem w wymagających tego partiach (ponownie "False Flag Attack"). Na uwagę zasługują również majestatyczne, wysmakowane solówki przywodzące na myśl gitarowe ekwilibrystyki Jeffa Loomisa w Nevermore ("R.F.I.D.", "Skull and Bones"). Kolejną zaletą jest typowo thrashowy chórek idealnie kontrastujący z, powerowymi niemalże, wokalami Tragakisa. Bądźmy szczerzy. Exarsis jest kolejną hordą, u której sprawdza się "zasada trzeciej płyty". Mieli niezłe "Under Destruction", bardziej dopracowane "The Brutal State" i w końcu wyjątkowo udane, dojrzałe, zachwycające "The Human Project". Liczę na ich koncert w Polsce, ponieważ do dziś w pamięci mam świetną, wrocławską część trasy "Conquering The Europe Tour" (Suicidal Angels, Fueled By Fire, Lost Society, Exarsis). Podsumowując: super album, więcej takich poproszę! (5.4)

Fangtooth to kolejny z zespołów, którego muzycy nie ograniczają się tylko do black, death czy podszytego thrashem speed metalu i w tej konfiguracji grają dla odmiany doom metal. Słuchając ich drugiego albumu można bez żadnego problemu przenieść się w czasie do lat świetności zarówno Black Sabbath ("Of Flesh And Bolts") jak i pionierów doom metalu z przełomu lat 70-tych i 80-tych Pagan Altar ("No Tomorrow"). Do czasów kształtowania się NWO BHM nawiązuje też dynamiczny "The Wild Hunt" z drapieżnym śpiewem Sfacka, jednak Włosi najlepiej czują się w rozbudowanych i długich, iście epickich kompozycjach. Pierwsza to monumentalny kolos "Scylla (The Bitch That Lurks In The Abyss)" - 11 minut majestatycznego i mrocznego klimatu, z kolei na finał dostajemy krótszy raptem o pół minuty "Lord of The Kingdom Dead" - jeszcze bardziej złowieszczy, w którym balladowe partie płynnie przechodzą w mocarny doom o nieco orientalnej proweniencji. Mocna rzecz, bez dwóch zdań. (5)

Łukasz Brzozowski

Wojciech Chamryk

Expired - Haze 2015 Wine Blood

Dzisiaj na stół operacyjny idzie pewien włoski reprezentant nowej fali, Expired. Jako purysta w kwestii nowofalowych albumów, muszę przyznać, że nie usłyszałem na ich albumie (a ma on minut aż czterdzieści trzy) ani jednej zrzynki! Prawdą jest, że brzmią dosyć podobnie do... powiedziałbym, że trzymają swoje korzonki w starym Sodom i dorzucili do tego domieszkę nowego Kreatora. Jednakże, słychać wyraźnie, że trzymają się swojego stylu, za co jest spory plus w tych ciężkich czasach. Wokal dobrze robi swoją robotę, traktując nasze uszy wokalem a'la Ron Royce, nie wychodząc poza ramy dobrego smaku. Gitary brzmią zacięcie, ale jednocześnie nie syntetycznie. Interakcja basu z perkusją jest niemalże idealna, czego by chcieć więcej? Solówek. Z tym niestety włoskie młodziaki wypadły nieco gorzej, bo wyraźnie słychać, że oszczędzają nieco na możliwościach, jakby ktoś postawił im niewidzialną linię przed stopami i

Fangtooth - As We Dive In The Dark 2014 Jolly Roger

Foreigner - The Best Of Foreigner 4 And More 2014 Frontiers

Foreigner to już niestety nie ten sam zespół co w latach 70-tych i 80-tych. I to nie tylko dlatego, że z oryginalnego składu od dawna na placu boju pozostał tylko lider i gitarzysta Mick Jones, ale problem tkwi chyba bardziej w tym, że zespół od dawna wypalił się, będąc tylko miejscem pracy dla tworzących go muzyków. Pewnie dlatego nieliczne albumy z premierowym materiałem to popłuczyny po dawnych dokonaniach, a dyskografię Foreigner wciąż dopełniają kolejne składanki i płyty koncertowe. "The Best Of Foreigner 4 And More" jest następną z nich i odwołuje się bezpośrednio do jednego z największych sukcesów komercyjnych w historii Foreigner, to jest LP "4" wydanego w 1981 roku. Tylko w Stanach Zjednoczonych znalazł on ponad 6 milionów nabywców, nieźle sprzedawał się też w Kanadzie, Niemczech czy innych krajach europejskich. Z jego odświeżoną wersją

RECENZJE

105


pewnie nie będzie już tak dobrze, bo to i czasy nie te, a i poziom wykonania słabszy, ale można jej posłuchać. Było nie było "Urgent" z saksofonem Toma Gimbela, megaprzeboje "Waiting For A Girl Like You" i "Juke Box Hero", dynamiczny "Break It Up" czy całkiem zadziorny, jak na czas wydania, "Night Life" to już kanon melodyjnego rocka. Tytułowe "more" odnosi się zaś do całkiem przyjemnych dodatków w postaci utworów z innych płyt. Najciekawiej wypadają tu zagrany unplugged "Say You Will" z fajnym dialogiem fletu Gimbela i fortepianu Michaela Bluesteina, dynamiczny "Feels Like The First Time" z debiutu, pamiętny "Cold As Ice", mocarny "Hot Blooded" i kolejny wielki przebój "I Want To Know What Love Is". Trochę szkoda, że nie śpiewa ich już Lou Gramm, ale Kelly Hansen (znany m. in. z Hurricane) to też zawodowiec, a Jonesa, obok gitarzysty Bruce'a Watsona, wspiera też całkiem utytułowana sekcja: basista Jeff Pilson (Dokken, Dio, MSG) oraz Chris Frazier (Steve Vai, Whitesnake). Tak więc posłuchać tej koncertówki można, ale mnie zainspirowała ona do odkurzenia LP's Foreigner z lat 1977-1987 i jest to całkiem sensowne połączenie. (4) Wojciech Chamryk

Freedom Call - 666 Weeks Beyond Eternity 2015 SPV Wiele zespołów co raz częściej bawi się w ponowne wydawanie swoich najlepszych wydawnictw. Moda ma na celu zarobienie dodatkowych pieniędzy i jednocześnie dać możliwość nabycia albumu, którego kopie dawno się wyczerpały. Freedom Call też postanowił ponownie wydać swój najlepszy krążek czyli "Eternity".Na szczęście tym razem obeszło się bez ponownego nagrywania tego wydawnictwa i psucia czegoś, co nie wymaga poprawki. Postawiono na bogatszą wersję tego albumu. Dodano kilka bonusów w postaci wersji koncertowych utworów z tej płyty, bonusów z albumu "Land of the Crimson Dawn" z 2012 roku i zupełnie nowy kawałek. Całość zatytułowano "666 Weeks Beyond Eternity". To okazało się całkiem udanym pomysłem, bo album sam w sobie jest perfekcyjny i nie wymaga poprawek, a wzbogacenie go różnymi takimi bonusami jest tylko miłym dodatkiem. "Eternity" ma już trzynaście lat, a mimo tego czasu jest to wciąż dzieło kompletne i jeden z najbardziej cenionych albumów power metalowych. Jest na niej i energia i radość, ciekawe przejścia, dopracowane aranżacje. Największym jednak atutem tej płyty jest przebojowość. Fani Gamma Ray czy starego Helloween powinni znać ten album i docenić jego wartość. Płyta bardzo przypomina stylistycznie te zespoły, słychać, że Daniel Zimmermann sporo wyniósł z Gamma Ray. Sprawił, że zespół Freedom Call na tym albumie brzmi dojrzale, jest agresywniejszy i co ważniejsze, rozwinął skrzydła względem dwóch poprzednich albumów. Udało się to zrobić bez porzucania swoich wartości, tożsamości,

106

RECENZJE

pozostając wciąż zespołem grającym radosny power metal. Mimo tego, że odszedł Sasha Gerstner, który potem zasilił Helloween, to jednak Cedric Dupont szybko odnalazł się w Freedom Call i, co ciekawe, jego popisy z Chrisem są tutaj pełne lekkości, finezji i potrafią porwać słuchacza w prawdziwy wir power metalu. Podniosłe chórki to też kolejny atut tej płyty i za ten aspekt odpowiadał choćby Tobias Sammet czy Oliver Hartmann. Soczyste brzmienie, takie nieco w stylu Gamma Ray to kolejna mocna rzecz, która sprawia że album jest perfekcyjny i najlepszy w dorobku Niemców. Nowa wersja składa się z dwóch płyt. Pierwsza, to ten znany nam wszystkim album z nieco zmienioną tracklistą pod względem kolejności. Druga to owe bonusy i ten zupełnie nowy utwór. Skupmy się najpierw na pierwszej płycie, bo to jest w końcu prawdziwe arcydzieło. Tym razem całość otwiera instrumentalny "The Spell". Potem, szybko atakuje nas pierwsza petarda na tej płycie czyli "The Eyes Of The World". To utwór, który oddaje w pełni styl grupy.Te charakterystyczne melodie, które nie da się pomylić z żadnym innym zespołem i radosne podejście. Sam ostrzejszy riff przywołuje oczywiście Gamma Ray, co jest największą zaletą nie tylko zaletą tego kawałka, ale i całej płyty. "Flying High" brzmi jak nieco mieszanka Gaia Epicus, Hammerfall i Gamma Ray. To kolejny hit i power metalowa petarda. To w nim znakomicie prezentuje swój talent Daniel Zimmermann, który urozmaica kawałek swoimi partiami i nadaje odpowiedniej dynamiki. "Island of Dreams" to kolejny szybki utwór na płycie i wyróżnia go niezwykle chwytliwa melodia. Ten aspekt został dopracowany i właściwie każda melodia jest zapadająca w pamięci i ukazująca piękno power metalu. Marszowy, bardziej epicki "Bleeding Heart" ukazuje to że zespół potrafi zaskoczyć i urozmaicić materiał. Nieco słabszy może wydawać się zaś "Flame In the Night", który jest nieco progresywny i bardziej pokręcony. Jednak jest to też ciekawa kompozycja, która całkiem sporo wnosi do tego wydawnictwa. Wielkim hitem z tej płyty jest utrzymany w stylu Gamma Ray czy Edguy "Metal Invasion", który jest tym co fani power metalu kochają. Również pozytywne emocje wywołuje energiczny "Ages of Power", który zaskakuje pomysłowym riffem i helloweenowym klimatem. Jest jeszcze klimatyczna ballada "Turn Back The Time", mocno zakorzeniony w stylu Kaia Hansena "Warriors" i największy hit zespołu czyli "Land of The Light". Druga płyta to bonusy, wśród których głównym daniem jest nowy kawałek zatytułowany "666 Weeks Beyond Eternity", który niezmiernie pasuje do tego wydawnictwa. Później pojawiają się koncertowe wersje kawałków z "Eternity" i utwory Freedom Call zagrane przez Neonfly czy Powerworld. Tak więc jest to bogata wersja "Eternity". Nie macie w swojej kolekcji jeszcze najlepszego albumu Freedom Call? Cóż zespół wychodzi naprzeciw waszym potrzebom i wydaje ponownie ten album, tylko że w bogatszej wersji z bonusami. Bardzo udane wznowieniem tego klasyka, który jest kultowym dziełem w kategorii power metalu i szczytowe osiągnięcie Freedom Call. Polecam. (6) Łukasz Frasek

Hammercult - Built For War 2015 SPV

Zespół zwie się Hammercult, a na okładce ich najnowszego tworu widnieje monstrum dzierżące w swych dłoniach dwa, pokaźnych rozmiarów, młoty. Pierwsza myśl - "Typowy power metal na europejską modłę." a tu zaskok, bo power metal występuję na omawianym krążku w niezbyt dużych ilościach. To co tutaj mamy? Ano żwawy, motoryczny i wściekle ujadający thrash/death z lekkimi naleciałościami wcześniej wspominanego gatunku w postaci nośnych refrenów i podniosłych solówek. Brzmi fajnie i jest fajnie. Może od razu, na wstępie, nadmienię, iż gryzie mnie, momentami, zbyt wysoki poziom patosu co nie zawsze dobrze komponuje się z agresywnymi, jadowitymi utworami (dobrym przykładem są nazbyt rzewne leady w "Ready to Roll" oraz "Altar of Pain"). Nie bójcie się jednak, albowiem mamy tu do czynienia z dzikim, piekielnie szybkim stuffem, zasuwającym na najwyższych obrotach. W zasadzie mógłbym rzec, że fani thrash/death'owej rzezi znajdą tu wszystko dla siebie. Tutaj gnający przed siebie, "slayerowaty", "Altar of Pain", tam radosny, podszyty crossoverem "Saturday Night Circle Pit". Coś świetnego. Wzorem na bardzo udane zbalansowanie thrashowej sieki i powerowego monumentalizmu jest "Rise of The Hammer". Rześka, rwąca do przodu zwrotka, naprzeciw której staje wielki, bombastyczny refren, dający niesamowitej mocy i powodujący, iż słuchacz zdolny jest kruszyć mury. Intrygujące! Niestety, nie obeszło się bez mielizn. Toporne "Blood and Fire" i monotonne, do bólu egzaltowane "Raise Some Hell", w którym powerowe "p2p2" bierze górę nad thrashową prostotą i bezkompromisowością. Poza tym - nie mam zastrzeżeń. Izraelczycy wydali wyjątkowo przyzwoity album, co spokojnie pozwala mi rzec, że nie mają sobie równych na swoim lądzie. (5) Łukasz Brzozowski

Hammer King - Kingdom of the Hammer King 2015 Cruz Del Sur

Hammer King to nieco dziwny zespół. Tworzą go niemieccy muzycy, grają koncerty głównie w Niemczech, a zarzekają się, że są z Francji. Skąd taka decyzja? Prawdopodobnie nakazuje im to mit jaki sami o sobie opowiedzieli. Z jakichś powodów nie chcą przyznawać się do przeszłości spędzonej w szeregach Ivory Night i postanowili nie tylko założyć Hammer King, ale też otoczyć go pewną baśnią. A baśń mówi, że tytułowy Król Młotów mieszka na zamku w Sanit-Tropez we Francji. Podobny, choć mniejszego kalibry zabieg zastosował kiedyś Majesty zamie-

niając się w Metalforce. W każdym razie muzycznie trudno ukryć germańskość recenzowanej kapeli. Hammer King w dużej mierze brzmi jak nieco mniej helloweenowy Stormwarrior. Z tym zespołem łączy Hammer King bardzo wiele: galopady, zbliżone linie melodyczne, refreny, wokalista z podobną manierą, a niektóre numery brzmią wręcz dosłownie jak kawałki ekipy Larsa Ramckego (choćby "We are the Hammer", "I'm am the King"). Co więcej, wspólnym mianownikiem jest też "truemetalowy" wydźwięk grupy i w mniejszym stopniu również teksty. Poza wpływami Stormwarrior słychać w Hammer King wszystkie klasyczne wyznaczniki gatunku - marszowe tempa, wyrazisty bas, chóralnie śpiewane refreny i podniosłe melodie. Gdzieniegdzie brzmi Hammer King jak Burning Starr, momentami jak Domine czy jak Wizard. Muzyka jest niewyszukana, wpadająca w ucho, oparta na bardzo tradycyjnych riffach i ujęta w proste kompozycje, dzięki czemu idealnie wpasowuje się w standardy gatunku. Przez nagromadzenie oczywistych atrybutów tej estetyki - wszechobecnych młotów, haseł typu "fight", "sacrifice" czy "king" krążek wydaje się być nawet nieco przerysowany. Nic dziwnego, że jeśli miałabym kogoś doń odesłać, to tylko miłośników gatunku. W pozostałych słuchaczach "Kingdom of the Hammer King" może prawdopodobnie wywołać jedynie uśmiech. Co ciekawe, w omawiany krążek zasadzie nie jest do końca debiutem tej niemieckiej/francuskiej formacji - przez lata działała ona jako Ivory Night i wydała trzy krążki. Ba, sam wokalista, Patrick Fuchs śpiewał na... solowych płytach Rossa the Bossa. Być może to jest klucz do zagadki związanej z obraną stylistyką Hammer King. Polecam posłuchać jako ciekawostki, a fani takiej estetyki zapewne pozwolą zagościć tej płycie u siebie na dłużej. (3,8) Strati

Harem Scarem - Thirteen 2014 Frontiers

Kanadyjczycy to swoista legenda melodyjnego rocka. Oczywiście nie w Polsce, bo u nas takie granie nawet w okresie jego największej popularności cieszyło się minimalnym zainteresowaniem, a co mówić o czasach współczesnych, ale w innych regionach świata Harem Scarem to uznana marka. Po ponownym nagraniu klasycznego "Mood Swings" przed dwoma laty zespół szybko przygotował jego, już w pełni premierowego, następcę. "Thirteen" nie powinien raczej zawieść fanów grupy, bo sporo na tej płycie udanych utworów. Takich jak miarowy, rytmiczny opener "Garden Of Eden", dynamiczny "Saints And Sinners" czy podszyty zeppeliniastym bluesem "Troubled Time". I chociaż nie zawsze mamy tu do czynienia z jakimiś kompozytorskimi wzlotami (mdława, popowa pół ballada "All I Need", mocniejszy "Never Say Never") to jednak nawet w tych słabszych utworach niepowtarzalny głos Harry'ego Hessa lśni pełnym blaskiem. (4) Wojciech Chamryk


Harmony - Remembrance 2015 Ulterium

Dość niedawno pisałem o ich pełnym studyjnym albumie "Theatre Of Redemption". Dobra płyta gdzie zespół kontynuuje swój pomysł na lekkie, melodyjne granie, acz nie pozbawione ambicji. Od pewnego czasu band współpracuje z wokalistą Daniel'em Heiman' em. Współpraca wydaje się udana, pewnie z tego powodu muzycy sięgnęli po repertuar z pierwszej dużej płyty Harmony aby ostatecznie upewnić się na wzajem, że są w odpowiednim miejscu. Tak przynajmniej sobie to tłumaczę. Na tapetę wzięto cztery kawałki. "Eternity" to powermetalowy "patataj" jakich wiele było na przełomie wieków, lecz już wtedy Szwedzi mieli włączony "kombinator", bo kawałek ozdobili wstawką "smyków" i neoklasyczną solówką. Oczywiście zrobili to ze smakiem. Kolejny odświeżony numer to "Dreaming Awake" (taki tytuł nosiła też pierwsza płyta). Kompozycja stonowana, rozbudowana, z kilkoma ciekawymi pomysłami (szczególnie ta gitara akustyczna i znowu "smyki"), o ewidentnym progresywnym posmaku. W ten sposób właśnie kapela budowała swój styl. "Without You" zawiera charakterystyczne elementy dla Harmony, jednak utwór jest utrzymany w konwencji ballady, która w dodatku przypomina mi Scorpionsów. Czwarty zaś kawałek wyjęty z debiutu to "She", który zagrany jest na modę prog-poweru i wydaje się najzwyczajniejszy na świecie. Oczywiście tak by było, gdyby nie bardzo intrygujący motyw wykorzystany w drugiej części tego utworu. Kolejne dwie kompozycje - te nowe - utrzymane są w typowym stylu Harmony, jednak bardziej są dopasowane do wcześniejszego, odkurzonego materiału. Brzmienie jest typowe dla bandów grających ambitny power metal. Jest jednak coś, co ciut różni "Remembrance" od "Theatre Of Redemption". Na EPce brzmienie i gra gitary jest ostrzejsza, ale tylko trochę, niemniej jest to wyczuwalne. Nie zmienia to roli melodii w wypadku Szwedów ale ewidentnie nadaje większej szlachetności samym kompozycjom. To dobry symptom na przyszłość, choć nie ma co się oszukiwać, Harmony ma już dopracowany swój własny styl, i nadal będzie grała melodyjny power metal nie pozbawiony niemałych ambicji. "Remembrance" to miły przerywnik dla fanów w oczekiwaniu na następny studyjny album. (4) \m/\m/ Helloween - My God - Given Right 2015 Nuclear Blast

Nie wiadomo kiedy to zleciało, ale fakt jest faktem: ekipa z Hamburga świętuje 30-lecie premiery swego fonograficznego debiutu "Helloween" i wydała właśnie 15-ty album studyjny. "My God - Given Right" ma niezaprzeczalny związek z wczesnymi latami istnienia Helloween, bowiem nie dość, że muzycy wykorzystali w nagraniach analogowy sprzęt, to jeszcze nawiązują do tamtych czasów muzycznie. Oczywiście Andi Deris to nie Michael Kiske, osobiście zdecydowanie bardziej jako wokalistę cenię też Kaia Hansena, ale były

frontman Pink Cream 69 wzniósł się na na tej płycie na wyżyny. Słychać to nie tylko w mrocznym, nawiązującym do albumu "The Dark Ride" patetycznym "The Swing Of A Fallen World", ale też w typowych dla Niemców radosnych, często żartobliwych numerach jak tytułowy, nawiązujący do "I Want Out"/'Future World" skoczny "Lost In America" czy "If God Love's Rock 'N' Roll". Porcję ballaldowych dżwięków gwarantuje "Like Everybody Else", w "Creatures In Heaven" słychać mroczną elektronikę, a finałowy "You Still Of War" to kolejna długa i rozbudowana kompozycja w dorobku Helloween, chociaż muzycy nie odważyli się przekroczyć bariery kilkunastu minut jak przy utworach z cyklu "Keeper Of The Seven Keys". Dawnym fanom zespołu sporo radości dostarczą też pewnie ostry opener "Heroes", równie szybki i surowy "Battle's Won", dynamiczny "Stay Crazy" z chóralnym refrenem czy mocny "Russian Rule" z wplecioną weń rosyjską melodią. I chociaż już od dobrych kilkunastu lat dokonania Helloween nie wywoływały we mnie praktycznie żadnych pozywnych emocji, to "My God - Given Right" zaskakuje na plus. (5)

Kamp'em. Czasami jego maniera zapuszcza się w rejony stylu Erica Adamsa. Wyłapać można od czasu do czasu taki bezbarwny, nijaki śpiew, co każe zastanowić się czy ta cała maniera nie niesie ze sobą pewnej sztuczności czy fałszu. Mimo zacnych wzorców jakie obrała kapela, nie przekłada się to na ogólną jakość muzyki. Kompozycje jednak nie są najlepsze. Nie porywają sobą od razu. Z resztą wraz z kolejnymi odsłuchami wiele nie zyskują. Owszem fragmenty są całkiem dobre, ale to tylko wyjątki. Najlepszym na krążku wydaje się, mocny, a nawet agresywny "Lord of Fire". Równie udany wydaje się bardziej rozbudowany "The Sword Of Heroes". Gdyby Szwedzi przyłożyli się do reszty kawałków, jak do tych dwóch wymienionych, moglibyśmy mówić o całkiem udanym debiucie. Choć na pewne wyróżnienie zasługuje również instrumentalny, klimatyczny "The Forlorn Watchman", który niesie echa Iron Maiden, z pewnymi wpływami Blind Guardian czy Running Wild. Do brzmienia też można się przyczepić, nie jest to żaden popis studyjnej realizacji. Całe szczęście, że band nie próbuje tu eksperymentować i silić się na jakieś ekstra old-schoolową produkcję. Jest to współczesne brzmienie nawiązujące do tego z lat osiemdziesiątych. Okładka niskobudżetowa, klimatyczna... może być. Heroes Of Vallentor wraz z "Warriors Path Part I" zaliczył wpadkę, niemniej udowodnił, że ma potencjał i przy kolejnych wzmożonych wysiłkach ma szanse, aby na prawdę zaistnieć na scenie tradycyjnego heavy metalu. Na razie (3) \m/\m/

Wojciech Chamryk

HI-GH - Till Death And After 2014 Metal On Metal

Heroes Of Vallentor - Warriors Path Part I 2014 Inverse

Heavy metalowe produkcje, które przychodzą ze Szwecji przyzwyczaiły mnie do tego, że podczas ich słuchania samoistnie pojawia się banan, a czasami wręcz rozdziaw paszczy. Wrzucając do odtwarzacza debiut Heroes Of Vallentor miałem podobne oczekiwania. Wraz z nieuchronnym końcem "Warriors Path Part I" ze zdziwieniem zorientowałem się, że nic takiego nie nastąpiło, czym jestem troszkę oszołomiony. Debiut Szwedów ma praktycznie wszystko co powinien mieć taki zespół... oldschool, rycerskość, epickość itd. Muzycznie kojarzy się to głównie z heavy/ power metalowym europejskim graniem z lat osiemdziesiątych (z pewnymi wyjątkami). Co chwile przemyka jakiś cytat, a przynajmniej tak się człowiekowi zdaje. Jednak najwięcej odniesień jest do Grave Digger i Manowar. W wypadku tej ostatniej inspiracji bardziej przypomina, to co kiedyś robili chłopcy z niemieckiego Wizard. To też jest drugi ślad, którym próbuje podążać Heroes Of Vallentor, a mianowicie drogą współczesnych kapel ze sceny tradycyjnego heavy metalu, pokroju: Stormwarrior, Lonewolf czy Wolf. Ogólnie NWOTHM. Wokal też jest niczego sobie. Kojarzy się on z Chrisiem Boltendahl'em czy Paul'em "Shorty" Van

Ci młodzieńcy rodem z Rzymu muszą być naprawdę nieźle zakręceni na punkcie archetypowego metalu z pierwszej połowy lat 80-tych. Już ich pierwszy album "Night Dances" potwierdzał to w 100 %, ale na "Till Death And After" poszli jeszcze dalej, proponując trzy kwadranse szaleńczego, ale jednocześnie piekielnie chwytliwego speed/power metalu. Dwie minuty mrocznego intro i cofamy się dzięki utworowi tytułowemu, "Sex Machine" czy "Drug Your Destiny" w czasie o dobre 30 lat, kiedy takie granie święciło największe triumfy. Wczesny Slayer, Exciter czy Judas Priest, ale też Helloween, Saints Anger, Running Wild ("The Russian Border", "Deal Of Death") czy Motörhead (rozpędzony w najlepszej tradycji kultowego "Ace Of Spades" "Devil's Fire"). Może to i old school, może brakuje na tej płycie rewolucyjnych rozwiązań i nowych pomysłów, ale słucha się tej płyty naprawdę świetnie, tym bardziej, że chłopaki z HI-GH znowu wpletli tu i ówdzie elementy klasycznego, zadziornego punk rocka, ubarwiającego "White Car Fever" czy "German Metal Attack", przeróbkę Hastighed - poprzedniego zespołu wokalisty i basisty Tommaso. (5) Wojciech Chamryk

Hollow Haze - Memories Of An Ancient Time 2015 Scarlet

Hollow Haze istnieje od 2003 roku i właśnie nagrał swoją szóstą płytę. Zespół kontynuuje swoją karierę głównie dzięki uporowi gitarzysty Nicka Savio. A niby na tym powerku można się dorobić, taki to z niego komercyjny produkt. Muzyka w wykonaniu Hollow Haze to - jakby inaczej - melodyjny power metal z wpływami symfoniki i neoklasyki. Z inspiracji Rhapsody trudno im sie wyrwać do tej pory. Aby było weselej napomknę, że na poprzedniej płycie "Countdown to Revenge" oficjalnym wokalistą był Fabio Lione. Kompozycje głównie utrzymane są w szybkich tempach, z rozpędzonymi perkusyjnymi "patatajami", wartkimi "bzykającymi" gitarami, wirtuozersko/neoklasycznymi solówkami oraz tłem w postaci klawiszy udających orkiestrę. Oczywiście pojawiają się kontrasty oraz granie w różnych tempach. Trochę problemu jest z wokalistą, bowiem na stałe na omawianej płycie takowego nie ma. Z tego co wyczytałem z informacji dostarczonych przez wytwórnię, Włochów na "Memories Of An Ancient Time" wspierali, Mats Leven, Rick Altzi i Amanda Somerville. Z pewnością ten aspekt został dopracowany. Z resztą muzycy też nie mają się czego wstydzić, ich umiejętności są naprawdę duże. Szczególnie wspominanego już gitarzystę Nicka Savio. Wracając do krążka, jego zawartość, utwory, brzmienie, produkcja są w niezłej jakości i utrzymane w dobrych standardach melodyjnego power metalu. Może to być atut, bo gdyby Hollow Haze nagle zacząłby grać zupełnie coś innego to dotychczasowi fani byli by raczej rozczarowani, a tak widzą po co sięgają. Natomiast ja uważam, że teraz takie grupy jak ta, muszą próbować zaintrygować w ramach swojego stylu. Niestety mimo pewnego rozmachu, Włosi starali się jedynie zachować normy wynikające z tego co grają. (3) \m/\m/

Impalers - Prepare for War 2014 Self-Released W przerwie pomiędzy albumami studyjnymi "Power Behind The Throne" (2013) i "God From The Machine" (2015) Duńscy thrashersi z Impalers wypuścili EPkę "Prepare for War". Tytuł ten idealnie pasuje do tego materiału. Doskonale odzwierciedla styl zespołu zawarty na czterech utworach z tej płytki. Wśród nich odnajdziemy dwa covery - wykonane przyzwoicie - "Napalm in The Morning" Sodom'a i "The Hammer" Motorhead'a. O ile cover Sodoma idealnie współgra tematycznie

RECENZJE

107


z pozostałymi dwoma utworami ("Prepare for War" i "Destination: Warfare") tak "The Hammer" odbiega od typowo wojskowej tematyki, jest też odskocznią, od brudnego, wypełnionego pożogą wojenną thrashu reprezentowanego przez pozostałą część dysku. Reszta utworów - a zarazem główna część krążka - to dość siarczysty, ostry thrash przeorany raz to charczącym wokalem, innym raze chórami, solówkami, czy też wolniejszymi, spokojniejszymi motywami. Brzmieniowo całkiem w porządku. Co więcej napisać: kwadrans dla fanów zespołu i ludzi, którzy chcą zapoznać się z tym zespołem i im właśnie dedykuje tą EPkę. Jest dobrze, aczkolwiek nic nadzwyczajnego. (4). Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

sporo power metalu. Rob Rock w końcu też pokazuje na co go stać i słychać, że jest to wciąż jeden z najbardziej cenionych wokalistów. Melodyjny metal też jest tutaj obecny co potwierdza lżejszy "Face The Enemy" czy "Holding On". Najważniejsze jest to, że ta płyta ma kopa i słychać ducha starych płyt, że jest nutka neoklasycznego power metalu i shredowe granie pełną parą. Dawno Chris nie zachwycał petardami i takie kawałki jak rozpędzony "Domino Theory", nowocześnie brzmiący "Jehovah" czy melodyjny "Time Machine" są bardzo ważnymi momentami na płycie, podkreślającymi w jakiej znakomitej formie jest band i jak wiele się zmieniło od ostatniego albumu. Zostało brzmienie, ale powrócono do większej ilości shredowego grania, postawiono znów na szybkość. Miło jest też usłyszeć więcej power metalu, który porywa słuchacza lekkością i finezją. Tego właśnie brakowało na ostatnich płytach Impellitteri. Jest to jedno z kolejnych pozytywnych zaskoczeń roku 2015. Pozycja obowiązkowa dla fanów popisów gitarowych, a także wszelako pojętego melodyjnego heavy metalu. (5) Łukasz Frasek

Impellitteri - Venom 2015 Frontiers

Skoro Duscahn Petrossi potrafił powrócić po pięciu latach z Magic Kingdom i nagrać jeden z najlepszych albumów w swojej twórczości, to czemu inny wielki gitarzysta nie może tego dokonać? Otóż Chris Impellitteri też postanowił przerwać milczenie i wskrzesić zespół Impellitteri. W końcu ostatni album, "Wicked Maiden" ukazał się w 2009 roku. Minęło sześć lat, skład nie uległ zmianom, a Chris za sprawą projektu Animetal USA pokazał, że ma w sobie jeszcze to coś i potrafi wciąż wygrywać ciekawe i pełne ikry partie gitarowe. Może nowy album, "Venom" nie jest najlepszym dziełem Chrisa, może nie jest tak intrygujący jak debiut Animetal USA, jednak jedno jest pewne, jest to album znacznie ciekawszy niż ostatnie dzieła wydane pod szyldem Impellitteri. Niby można odczuć, że to kontynuacja "Wicked Maiden", że dalej jest nacisk na heavy metal i ostre riffy. Jednak jest różnica między tymi albumami. Tutaj Chris znów stara się zauroczyć swoją grą, bardziej złożonymi motywami, shredowymi solówkami i swoją niepowtarzalną techniką. Jest na niej więcej finezji i lekkości, której brakowało na ostatnich płytach. Znakomicie to słychać w otwierającym "Venom", gdzie Chris daje niezły popis. Zabiera nas oczywiście do świata shredowych zagrywek, heavy metalu i neoklasycznego power metalu. Ta wycieczka może się podobać, zwłaszcza że zabiera nas do starych płyt, w których liczyła się lekkość i finezja, a nie tylko ciężar. Czego mi brakowało też na ostatnich płytach Chrisa to z pewnością przebojów, utwo-rów, które imponują intrygującą melodią i atrakcyjnym refrenem. "Empire of Lies" to jeden z najlepszych hitów jakie stworzył Chris w ciągu ostatnich dzie-sieciu lat. Jest też coś dla fanów heavy metalu w stylu lat osiemdziesiątych i im polecam posłuchać szybkiego i nieco przesiąkniętego hard rockiem "We Own The Night". Im dalej się zagłębiamy w ten krążek, tym bardziej dostrzegamy jego wartość i coraz więcej w nim elementów zaskoczenia. Jednym z nich jest najostrzejszy na płycie "Nightmare", który został zbudowany na mocnym riffie i nowoczesnym brzmieniu. Brzmi to znakomicie, zwłaszcza że ma w sobie

108

RECENZJE

nymi garściami z przełomu lat 70-tych i 80-tych tradycyjny metal. "Infernal Manes" to reedycja na winylu ich jedynej demówki "Battle Of Souls", czyli sześć utworów pasujących idealnie do tego nośnika. Nie ma tu bowiem ani cienia jakiegoś syntetycznego posmaku cyfrowego studia, wszystko brzmi tak, jakby było nagrane na taśmę na tzw. setkę, a repertuar może wręcz zmylić, bo panowie łoją ostro, ale melodyjnie tak, jak grało się wiele lat temu. Nie unikają przy tym wpływów starego dobrego Rainbow czy Black Sabbath, a gitarowe unisona charakterystyczne dla tamtej epoki stosują może nawet w nadmiarze, ale z wyjątkową klasą i wyczuciem melodii. Sporo też tu wpływów NWOBHM, są pełne rozmachu epickie partie, zaś finałowa deklaracja w postaci "Come To The Sabbath" Mercyful Fate nie pozostawia cienia wątpliwości kto odcisnął na ich muzyce niezmywalne do dziś piętno. (5)

to na pewno nie szczyty tego nurtu. Ogólnie Hiszpanie używają dość topornych riffów, którym wtóruje dynamiczna ale równie obcesowa sekcja rytmiczna. Z drugiej strony solówki gitarzystów oraz linie melodyczne są bardzo pomysłowe i łatwo wpadające w ucho. Wokal choć zawieszony nad obiema opcjami jest bardzo głośny i krzykliwy. Także trudno określić co bardziej inspiruje muzyków z Injector. Brzmienie na "Black Genesis" jest niezłe, na pewno lepsze niż te co było na EPce "Harmony Of Chaos". Nagrania zyskały mocy, wigoru, głębi, choć ciągle nie pozbawione są szorstkości. Mimo wszystko Injector i jego duży debiut "Black Genesis" nie wyróżnia się znacząco na tle innych podobnych mu zespołów. Znajdziemy tu jedynie zajawki, które niosą nadzieję, że może być lepiej. Na koniec jeszcze jedna dygresja. Na wspomnianej EPce "Harmony Of Chaos" jest kawałek "Breathe the Dust", zdecydowanie najszybsza kompozycja Hiszpanów, w której wprowadzają elementy crossoweru. Jak nie przepadam za tą formą muzyczną, tak w wykonaniu kapeli zabrzmiało to wiarygodnie i świeżo. Dziwię się, że podobnego pomysłu nie wykorzystali na swoim debiucie. Tymczasem... (3,5) \m/\m/

Wojciech Chamryk

Inculter - Persisting Devolution 2015 Edged Circle

Jeśli ktoś lubi oldschoolowy thrash wymieszany w odpowiednich proporcjach z black metalem i doprawiony szczyptą speed metalu z lat 80-tych, to debiut norweskiego Inculter powinien znaleźć się na liście jego zakupów obowiązkowych. Chłopaki potrafią bowiem grać i umiejętnie czerpią zarówno od mistrzów pokroju Slayer czy Destruction ("Pastoral Slaughter"), dorzucając do tego stricte blackowe patenty ("Mist Of The Night"). Generalnie jest ostro, hałaśliwie i surowo, Even Bakke wali w bębny jak oszalały, Remi Nygard odnajduje się zarówno w szaleńczych thrashowych riffach jak i blackowej ścianie gitar, dodając do tego całkiem efektowne solówki ("Commander", "Death Domain"). Jak dla mnie dwa najmocniejsze punkty tej płyty to stopniowo się rozpędzający "Envision Of Horror" z mroczną klawiszową kodą i speed/thrashowa petarda na otwarcie, to jest "Diabolic Forest", ale zasadniczo wypełniaczy na "Persisting Devolution" nie stwierdziłem. (4,5) Wojciech Chamryk Infernal Manes - Infernal Manes 2015 Edged Circle

Ten norweski zespół w żadnym razie nie jest rekordzistą świata czy nawet Europy, jeśli chodzi o czas oczekiwania na debiutancką płytę, bo każdy z czytelników pewnie bez problemu poda ileś nazw grup NWOBHM, fetujących debiutanckiego longa u progu emerytury. Dwanaście lat w tym kontekście to naprawdę krótka chwila, tym bardziej, że muzycy Infernal Manes po rozpadzie grupy pozostali w zawodzie, udzielając się w licznych zespołach i projektach black metalowych. Jednak w Infernal Manes grali, a od niedawna czynią to ponownie, oldschoolowy, czerpiący peł-

In Malice's Wake - Blackened Skies 2005 Self-Released

Injector - Black Genesis 2015 Art Gates

Ten hiszpański zespół powstał w 2012 roku. Przed debiutem zarejestrował EPkę "Harmony Of Chaos", której większa część stanowi kompozycje omawianego krążka "Black Genesis". Hiszpanie prezentują nurt młodych kapel grających oldschoolowy thrash metal. Swoim brzmieniem jak i kompozycjami nawiązuje bezpośrednio do lat 80-tych. Niestety ich muzyka to taki dziwny konglomerat wpływów thrashu amerykańskiego i europejskiego. Nie unikają też naleciałości klasycznego heavy metalu, co słyszymy głównie w niezłych solówkach. Utwory są długie, czasami zbyt długie, mam na myśli przede wszystkim, blisko dziesięcino minutowy, tytułowy "Black Genesis". Mimo kilku prób urozmaicenia tej kompozycji to pod koniec kawałek trochę nudzi. Wynika to z tego, że członkowie Injectora opierają się na prostych konstrukcjach muzycznych. Zdecydowanie lepiej muzycy poradzili sobie w instrumentalnym "Andromeda's Vibrations", który jest bardziej skondensowany, urozmaicony i zdecydowanie mocniej inspirowany heavy metalem. Ogólnie Hiszpanie lepiej radzą sobie w krótszych formach, taki żwawy i konkretny "Storming The Heavens" wydaje się najciekawszą propozycją na całym albumie. Choć w drugim co do czasu trwania "Where Death Dwells" band udowadnia, że mimo wszystko drzemie w nim potencjał na zbudowanie ciekawych dłuższych kompozycji. Muzycy częściej niż zwykle zmieniają w nim tempa z średnich w szybkie oraz stosują zwolnienia, a także żonglują tematami muzycznych, choć

Australia. Kraj kangurów, Mortal Sin, Hobbs Angel of Death i innych hord. Tam także powstał zespół In Malice's Wake, który w 2005 wydał EPkę "Blackened Skies". Jest mrocznie, jest pesymistycznie i dość brudno brzmieniowo. Wokalista wyrzuca kolejna słowa w niskim, charczącym tonie, (lekko przypominającym wokalistę Protector'a i Obliveon'a), gitary wtórują, okuwając pesymizm tekstów w thrashowe riffy. Perkusja i bas dopełnia ich dzieła. Kompozycyjnie łączy thrash i parę motywów znanych z black metalu. Trochę rozbudowanych solówek, parę riffów, trochę odczuwalny brak kopa w zad. Co tu można więcej powiedzieć: ogółem EPka dla ludzi poszukujących dość pesymistycznego thrashu na klimatyczne, deszczowe dni. "Blackened Skies" nie przypadła mnie jednak zbytnio do gustu, takie (3,5). Jacek "Steel Prophecy" Woźniak In Malice's Wake - Eternal Nightfall 2008 Self-Released

Rok 2008. Parę lat po EPce "Blackened Skies" powstaje kolejny album In Malice's Wake pod tytułem "Eternal Nightfall". Zespół wydaje jedenaście kompozycji (w tym jedną instrumentalną), które dają nam 45 minut egzystencji w mroku. Album ten jest trochę bardziej klarowniejszy i jaśniejszy niż EPka, przy czym znalazło się na nim miejsce także dla odświeżonych wersji utworów z "Blackened Skies", np. "As Dusk Covers Day" z lekko zmienioną aranżacją (chociażby intro grane przez gitarę klasyczną, gdzie w oryginale jest wygrywane przez gitarę elektryczną). Jak jest muzycznie? Dużo thrashowych zagrywek,


troszkę riffów opartych na sekstach, trochę riffów na wzór Destruction, parę spokojniejszych momentów, parę emocjonalnych solówek na piskliwym uroku flażoletów. Utwór instrumentalny całkiem w porządku, przyjemny, wyrażający emocje. Jak album brzmi? Klarowniejsze gitary, wokalista brzmieniowo troszkę podobny do wokalisty Obliveon z okresu albumu "From This Day Forward", dość wyraźna perkusja, a to wszystko zostało przykryte brzmieniem basu. Tematyka? Ciemność, ponurość, noc, śmierć, poniżenie ludzkości i tak dalej, i tak dalej. Jak dla mnie czasami muzycznie brzmi to zbyt "jasno", jak na taką tematykę. Ogółem napiszę, że jeśli ktoś szuka całkiem dobrze brzmiącego thrashu z dość depresyjną otoczką tekstową to zawsze może odpalić ten album, któremu daje (4,2). Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

In Malice's Wake - The Thrashening 2011 Self-released

"The Thrashening" to album, który rozwija się względem poprzednika: jest szybszy, klarowniejszy brzmieniowo oraz ma troszkę większego kopa niż poprzednie dokonania In Malice's Wake. Co pozostało takie samo? Nadal jest dużo o śmierci, o poniżeniu, z albumu ciągle sączy się pesymizm oraz post apokalipsa. Muzycznie? Jest dużo thrashowych riffów, dosłowna szczypta Razor ("Endless Possession"), Motorhead ("Fuel For The Fire") i Vendetty. Brzmieniowo? Jak już wcześniej wspomniałem, jest klarowniej, dźwięk jest bardziej wyrazisty i głośniejszy. Wokalizy stały się czytelniejsze (choć nadal są nadal w dość niskim, mrukliwym tonie), uśmiech budzi sepleniący chórek w "Onslaught". Mamy dość słyszalny bas, a perkusja nadaje tempa całości. O czym tu mogę jeszcze napisać... W sumie osiem utworów dające 32 minuty radości ze słuchania tego gatunku. Zaczyna się od "Endless Possession", przez "Evil By Design" i "Onslaught", "Fuel For The Fire" po spajające całość pesymistyczne "No Escape" i "Nuclear Shadow". Nadal jest tutaj dość depresyjnie, jednakże przez membrany głośników bardziej przebija się energia thrashu niźli sama mroczność tegoż albumu. Jeśli ktoś poszukuje porządnie zagranego, aczkolwiek niezbyt oryginalnego thrashu, to ma jak znalazł - dla mnie takie (4,3). Jacek "Steel Prophecy" Woźniak In Malices Wake - Visions Of Live Destruction 2014 Self-Released

Trudno połapać się w natłoku młodych thrashowych kapel. Czasami, po prze-

słuchaniu jednego albumu jesteś pewien, że właśnie ten zespół będzie coś znaczył na scenie, gdy wraz z następnym krążkiem ta idea zupełnie gaśnie. Mam wrażenie, że nazwę In Malices Wake powinniśmy zapamiętać na dłużej. Australijczycy prezentują thrash, który nawiązuje do Testament z okresu albumu "The Gathering". Kompozycje wydają się konkretne, ciekawe, bogate, świetnie zaaranżowane a zarazem wściekłe i szybkie. Brzmienie klarowne, mocne, miażdżące, tak jak w thrashu być powinno. Instrumentaliści zaś sprawiają wrażenie bardzo sprawnych. Takie przynajmniej odnoszę wrażenie oglądając i słuchając "Visions Of Live Destruction". In Malices Wake to w tej chwili zwykły undergroundowy zespół, więc nic dziwnego, że DVD/CD zarejestrowano w małym klubie. Miało to wpływ też na brzmienie, czy ogólne wrażenie, bowiem do muzyki - jakby nie inaczej wdarł się koncertowy brud. Także jakby ktoś chciał w pełni posmakować wszystkie walory tego zespołu to raczej powinien sięgnąć po album studyjny. A do tej pory nagrali EPkę "Blackendes Skies" (2005) i dwa duże krążki "Eternal Nightfall" (2008) oraz "The Thrashening" (2011). Natomiast wraz z "Visions Of Live Destruction" można przekonać się, że team tworzą żywi muzycy, którym nie obce są pomyłki i błędy, że ich muzyka to prawdziwe emocje, a nie te wygenerowane przez technikę. Nie jest to zły album, a nawet całkiem udany, jednak band o takim statusie powinien bardziej skupić się na kolejnych studyjnych produkcjach, żeby walczyć o kolejne rzesze fanów. Tak jak wspominałem, Australijczycy z In Malices Wake są tego warci. \m/\m/

Iron Kobra - Might and Magic 2015 Dying Victims

Oldskulowej passy ciąg dalszy. Na szczęście, mimo pewnych ciekawych przekonań, panowie z Iron Kobra nie przesunęli wajchy w wehikule czasu za daleko i nie wpadli w zawiesisty sos lat siedemdziesiątych. Te pewne przekonania to teoria, że najlepszy metal grano w latach osiemdziesiątych (z czym pewnie większość z was się zgodzi), warto grać w tym stylu, ale nie należy inspirować się gotowcami z tego kresu. Co więc robić? Wsłuchać się w to samo, co stanowiło inspirację dla klasycznych zespołów z lat osiemdziesiątych, wcielić się w ich rolę i spróbować wejść w ich sposób komponowania. Ta metoda chyba faktycznie działa, ponieważ Iron Kobra nagrał płytę, która całkowicie od brzmienia po kompozycje brzmi jak sprzed 30 lat. Na "Might and Magic" można trafić na drobne inspirację Ma-

nowar ("Born to Play on 10"), wielkie inspiracje NWoBHM (choćby "Watch the Skies", "Fire!" - choć muszę przyznać, że mi to brzmi również jak wczesny Virgin Steele ze Starrem) i starą amerykańską sceną ("Cult of the Snake"). Ciekawostką jest też numer zainspirowany... sceną w NRD. Jest nim zaśpiewany po niemiecku, prościutki, oldskulowobuntowniczy "Wut im Bauch". Muzycy przyznają się do używania sprzętu analogowego, nagrywania bez poprawek i pewnie dlatego płyta brzmi bardzo naturalnie, szczerze, koncertowo i - w dobrym tego słowa znaczeniu - staroświecko. Co ciekawe, wydaje się, że słychać ten bezpoprawkowy sposób nagrywania. Nic dziwnego, że w parze z naturalnością idzie też coś, co może nie zyskać fanów, a więc pewna nieznaczna "niechlujość" produkcji. Mimo faktu, że "Might and Magic" należy do nurtu tradycyjnego metalu granego współcześnie, nie płynie ona wraz z tym samym statkiem co szwedzkie kapele. Nie jest ani tak precyzyjnie wycyzelowana jak Enforcer czy Portrait, ani nie posiada tak dopieszczonego brzmienia. Niemniej jednak i tak na swoim poletku się wyróżnia - Iron Kobra pochodzi z Niemiec. A któż w Niemczech gra tak mocno siedzący w NWoBHM metal? (4) Strati

Iron Lamb - Fool's Gold 2015 High Roller

Kolejny zespół grający w rock and/or rollowym stylu… Czyżby kolejna kopia Motorhead? Tak też mogłoby się wydawać po pierwszych utworach. Nawet wokalista brzmi jak Lemmy! Jakkolwiek by tego nie klasyfikować, tym razem mamy do czynienia z czymś bardzo dobrym. Z czymś, co nie pozwala przejść obok siebie obojętnie. Zasadniczo płyta "Fool's Gold" brzmi jakby została wydana pomiędzy "Overkill" a "Bomber" wspomnianego Motorheada. Jest czysta, niczym nie zmącona moc. Surowa produkcja nadaje dodatkowego smaczku i przenosi ten album na wyższy poziom. Czuć przestrzeń i głębię, zwłaszcza w takiej kompozycji jak "Leave Me Be", która zdecydowanie odróżnia się od reszty. Jest jakby z zupełnie innej bajki. Gościnnie zaśpiewał na niej sam Rob Coffinshaker, którego głos może przywoływać skojarzenia z Johnnym Cashem czy nawet Nickiem Cavem. Bardzo ciekawe posunięcie i inspirujące przełamanie na płycie. Kolejny "Pink Mist" również zachowany jest w tajemniczym, nieco psychodelicznym klimacie. W tym momencie słuchacz zdaje sobie sprawę, że Iron Lamb to jednak nie kolejna tania kopia Motorhead, tylko coś bardziej wartościowego. Coś co samo w sobie stanowi jakość. Nie od dziś wiadomo, że czego Szwedzi się nie dotkną i tak wyjdzie z tego dobra gitarowa muzyka. Tak też jest w przypadku Iron Lamb. Całość nie tyle mnie do siebie przekonała, co wielce zaskoczyła. Spodziewałem się typowego rock'n'rollowego podszytego punkiem grania, jakiego jest na pęczki, a tutaj takie ciekawe kompozycje! Taka dojrzałość i wyczucie. I to fenomenalne brzmienie! Panowie potrafią zaskoczyć i obok klasycznych rockerów, przy których głowa

sama się buja, dać utwór, który przełamuje cały przewidywalny schemat. Bardzo wartościowa, wcale nie banalna pozycja. Polecam zdecydowanie! (5) Przemysław Murzyn

Iron Savior - Live At The Final Frontier 2015 AFM

Prawie 20 lat przyszło poczekać fanom Iron Savior na pierwsze oficjalne wydanie koncertowego albumu i DVD. Do tej pory była EPka w postaci "Interlude", która zawiera parę utworów live i różnego rodzaju bootlegi. Teraz jednak kiedy Iron Savior powrócił na dobre do życia, co potwierdziły ostatnio albumy "The Landing" i "Rise of The Hero" to przyszedł czas na właśnie pierwszy koncertowy album. Długo przyszło czekać, ale warto było. Dzięki temu dostaliśmy naprawdę wysokiej klasy album zarejestrowany na żywo. Żywa i reagująca publika, ciekawa setlista, dobra predyspozycja muzyków i przede wszystkim wysokiej klasy jakość muzyki. Dawno nie było tak udanego albumu koncertowego, który porwałby swoją formą i wykonaniem. Soczyste brzmienie, znakomity klimat, który wciąga i to jak udało się uchwycić piękno tego koncertu jest tutaj na wagę złota. Szkoda tylko, że panowie z Iron Savior nie postanowili użyć języka angielskiego czasie koncertu, co byłoby znacznie łatwiejsze w odbiorze. Przede wszystkim podobać się może otoczka, emocje jakie panowały na koncercie jak i sama forma muzyków. Piet wokalnie brzmi tak samo świetnie jak w wersjach studyjnych i w sumie to tyczy się pozostałych muzyków. Najwięcej zagrano utworów z dwóch ostatnich albumów. Na rozruszanie publiki zagrano "Last Hero", który jest jednym z najlepszych utworów z nowej płyty. Dalej mamy jeszcze szybszy "Starlight" i epicki "The Savior", które pochodzą z "The Landing". Trzeba przyznać, że nowe utwory dobrze wypadają na żywo. Później Piet i spółka grają "Revenge of Bride", czyli kolejny szybszy kawałek, który oddaje to, co najlepsze w Iron Savior. Z "Battering Ram" mamy w sumie słabszy "Break The Curse", ale okazał się dobrym utworem do rozgrzania publiczności. Z starych klasyków pojawia się "Mind Over Matter", choć moim zdaniem z "Unification" można było wybrać coś lepszego. Kolejnym ważnym klasykiem jest jeden z najlepszych utworów tego zespołu czyli "Condition Red". Nie mogło też zabraknąć "I've Been to Hell", który znów rozruszał publikę, choć chyba największą frajdę fanom sprawił hymniczny "Heavy Metal Never Dies". W sumie najciekawsza jest końcówka tego koncertu. Mamy bowiem killera w postaci "Coming Home", który jest w sumie najmocniejszym punktem tego koncertu. Dobrze było też usłyszeć "Watcher In The Sky" w "Iron Watcher Medley". Trzeba przyznać, że mimo braku Hansena w roli wokalisty to i tak utwór niszczy na żywo. Później zespól zaprezentował również kultowy "Atlantis Falling" i jedynie obecność coveru Judas Priest zastanawia, bo w końcu Iron Savior ma wystarczająco własnych kawałków, które mógłby zagrać. Mimo pe-

RECENZJE

109


wnych wad, jak choćby zbyt mała ilość klasyków w setliscie czy może brak języka angielskiego w zapowiedziach to i tak jest to jeden z najlepszych albumów nagranych na żywo jakie ostatnio pojawiły się na heavy metalowym rynku. Bardzo dobra robota i szkoda, że tak późno panowie zebrali się za nagranie takiego krążka. Jednak lepiej późno niż wcale. Polecam. (5,5)

Jak zapewne wielu z was uważam debiut Jaguar "Power Games" za zdecydowanie ich najlepszy album oraz jeden z lepszych nagranych w schyłkowym okresie NWoBHM. Później jak to się działo w większości podobnych przypadków, bywało raz lepiej raz gorzej, jednak teraz wydaje się, że zespół wskoczył wreszcie na właściwe tory. "Metal X" to najlepsze co stworzył Garry Pepperd i spółka od czasu wspomnianej legendarnej jedynki. Takiej energii jaka bije z tego krążka może im pozazdrościć większość młodych kapelek bawiących się w heavy metal. Masa zajebistych riffów, wyraźny bas momentami sprawiający wrażenie, jakby był puszczony na przyspieszonych obrotach, rozpędzona perkusja i mnóstwo bardzo dobrych melodii to składowe muzyki Jaguar. Tym co jeszcze uderza słuchacza podczas obcowania z "Metal X" to bezpretensjonalność, szczerość i naturalność, które słychać w każdym dźwięku. Momentami naprawdę mam wrażenie jakbym cofnął się w czasie do 83 roku. Klasyczny brytyjski heavy metal grany przez Jaguar to istny huragan. Przeważają szybkie tempa, więc nie ma czasu na odpoczynek. Chciałbym zobaczyć jak te utwory wypadają na żywo, bo może być naprawdę srogo. Tak naprawdę nie ma sensu się dłużej rozpisywać i opisywać po kolei wszystkich numerów, gdyż mija się to z celem. Jaguar nagrał taki krążek jakiego chyba wszyscy fani oczekiwali i to jest najważniejsze. Dla mnie jest to jedna z przyjemniejszych niespodzianek w ostatnim czasie i wiem, że będę regularnie wracał do tego albumu. Jaguar nagrał klasyczną płytę, najlepszą od czasów "Power Games", więc nie ma się nad czym zastanawiać tylko trzeba szukać tego krążka, kupować i słuchać głośno. (5)

bardziej epickiego, bardziej nowoczesnego, coś co przypomina soundtrack do filmu, jednocześnie zostając przy znanych patentach Kamelot. Udało się to osiągnąć, bo album jest progresywny, mroczny i zarazem melancholijny. Świetnie to wpasowuje w teksty poruszające kwestię obecnego świata i naszej cywilizacji. Zresztą płyta pod względem technicznym imponuje jakością i brzmieniem. Zapowiedzi i szum wokół płyty nastawiał mnie sceptycznie, ponieważ bałem się, że będzie to dzieło ciężkostrawne. Nie do końca tak jest, bowiem nie brakuje na nim ciekawych i łatwo w padających w ucho melodii. Zacznijmy jednak od początku. Płytę otwiera "Fallen Star" i jest to dobry kawałek oddający to, co najlepsze w tym zespole. Może za mało w nim ognia ale jest klimat. Ducha starych płyt można wyczuć w szybszym "Insomnia" czy w power metalowym "Veil of Elysium". Krążek wyróżnia się spokojnym, wręcz melancholijnym klimatem i ciekawymi motywami. Dobrze to obrazuje progresywny "Citizen Zero". Niby nieco komercyjny, niby nieco symfoniczny, ale pokazuje że wyróżniający się riff i melodia to połowa sukcesu. "Under Grey Skies" to utwór przypominający nieco Nightwish i w nim swoją role odegrali Troy Donockley i Alissa White Gluz, który wystąpili gościnnie. Kolejnym ciekawym kawałkiem z tej płyty jest "My Therapy", który jest utrzymany w stylu bardziej nowoczesnym, co pokazuje elastyczność zespołu. Jest jeszcze symfoniczny "End of Innocence", który ma w sobie znacznie więcej agresji niż poprzednie kawałki. To jeden z niewielu kawałków, o którym można mówić w kategorii przebojów. Jako fan power metalu i starych płyt Kamelot muszę przyznać, że największe wrażenie na mnie zrobił "Liar Liar". Jest to szybki i energiczny kawałek, który niszczy swoją formą i wykonaniem. Na końcu płyty mamy jeszcze troszkę eksperymentowania w postaci "Revolution", czy też instrumentalny "Haven". Teraz kiedy już znam ten album, to mogę stwierdzić, że obawy były bezpodstawne bowiem zespół nagrał całkiem przyzwoity krążek. Oczywiście, według mnie za mało w nim power metalu i szybkiego grania,. Może nie jest łatwo oswoić się z tą płytą, ale jest kilka ciekawych momentów, które przyprawiają o szybsze bicie serca. Polecam. (4,5)

Maciej Osipiak

Łukasz Frasek

Łukasz Frasek

Jaguar - Metal X 2015 Golden Core

110

Kamelot - Haven

Killer - Monsters of Rock

2015 Napalm

2015 Mausoleum

Jednym z najbardziej charyzmatycznych zespołów w dziedzinie muzyki metalowej jest bez wątpienia amerykański Kamelot. Jest to zespół z bogatą historią i jego stylu nie da się łatwo zaklasyfikować. Wynika to z faktu, że w ich kompozycjach można doszukać się heavy/power metalu, progresywnego metalu, czy nawet gotyku. Takie albumy jak "Karma" czy "Black Halo" to prawdziwe perełki w ich dyskografii. Trzy lata przyszło czekać nam na nowy krążek Kamelot i w sumie nie był to czas zmarnowany, bowiem zespół zrobił jakby krok do przodu. Stworzył coś

Moja znajomość muzyki belgijskiego Killer ogranicza się do trzech pierwszych albumów wydanych w latach 80-84. Był to kawał porządnego tradycyjnego metalu z elementami speedu i wyraźnie inspirowanego twórczością Motorhead. Niestety z trzema kolejnymi krążkami jakoś nie było mi po drodze. Najnowszy, wydany po 10-cio letniej przerwie "Monsters of Rock" jest materiałem do bólu klasycznym, gdzie podstawę stanowi tradycyjny metal. Tę stronę Killer reprezentują takie numery jak tytułowy otwieracz, będący jednocześnie jednym z większych hiciorów,

RECENZJE

oraz "Back to the Roots" i zajebisty "Firestorm". Bardziej speedowe oblicze zabójcy przedstawiają "Deaf Dumb and Blind", "Children of Desperation" i "The Reactor". W obu tych stylistykach zespół radzi sobie bardzo dobrze i słychać, że tworzenie prostych, walących w pysk numerów nie sprawia mu problemów. Poza tym pojawiają się takie urozmaicenia jak doomowy riff w "Shotgun Symphony", balladowy "Danger Zone" czy też bluesujący "Making Magic". Dzięki temu, mimo że materiał sprawia wrażenie zwartego monolitu, to jednak te smaczki sprawiają, że 67 minut trwania płyty mija trochę szybciej. I tu właśnie dochodzimy do największego mankamentu czyli długości. Niestety przy którymś kolejnym przesłuchaniu zaczyna wkradać się znużenie i ciężko wytrwać do końca. Czy nie lepiej zamiast 14 numerów byłoby nagrać ich 10, a pozostałe przeznaczyć na EPkę lub kolejny album? Muszę pochwalić jeszcze producenta, dzięki któremu "Monsters of Rock" brzmi naprawdę znakomicie. Ogólnie rzecz biorąc jest to zdecydowanie dobry krążek, który z czystym sercem mogę polecić fanom Motorhead, Exciter, Grave Digger, Accept, Judas Priest, czyli ogólnie gustującym w klasycznym, tradycyjnym metalu. Proste, momentami toporne i siermiężne riffy, nośne refreny doskonałe do wspólnego darcia ryja na gigach oraz oldschoolowy klimat całości to główne cechy nowego albumu Killer. Gdyby nie długi czas trwania to ocena może byłaby wyższa, ale i tak nie mają chyba co narzekać. (4,5) Maciej Osipiak

Kiske / Sommerville - City of Heroes 2015 Frontiers

Micheal Kiske wrócił na dobre do muzyki heavymetalowej. Można rzec, że Avantasia sprawiła, że jeden z najlepszych metalowych głosów powrócił i to w wielkim stylu. Zaczęło się niewinnie, bo od Place Vendome, potem przyszedł czas na Unisonic i projekt muzyczny, który Kiske stworzył z Amandą Sommerville i kilkoma innymi muzykami. Projekt powstał w 2010 roku pod nazwą Kiske/Sommerville. Znów początków można doszukiwać się w Avantasii, gdzie doszło do spotkania tych dwojga utalentowanych muzyków. Debiutancki album "Kiske/Sommerville" był mieszanką melodyjnego metalu, hard rocka, heavy metalu i power metalu. Proporcje składników były niekorzystne dla fanów starego Helloween, czy tych, którzy pragnęli czegoś ostrzejszego niż lekkie i przyjemne, "słodkie" granie. Oczywiście nic złego o tej płycie nie można było napisać, bo było to dzieło bez wątpienia przemyślane i po-

mysłowe. Duet kobiecego wokalu i męskiego okazał się strzałem w dziesiątkę, przez co projekt nabrał innego wymiaru. Muzyka była lekka, przyjemna i szybko trafiała do słuchacza. Mimo, że było na niej więcej hard rocka, mniej power metalu, i mimo upływu czasu, ta płyta wciąż zachwyca. Nie sądziłem, że dojdzie kiedyś do nagrania drugiego krążka. Jednak plotki o kolejnej płycie opowiadali kilka lat temu sami muzycy. Tak o to doszło do nagrania "City of Heroes". Muzycy udzielali się we własnych kapelach i w innych superprojektach, jednak mimo to udało im się znaleźć czas - i co ciekawe - nagrać jeszcze ciekawszy album niż debiut. Przede wszystkim, tak jak w przypadku nowego Unisonic jest więcej power metalu i więcej szybkich momentów. I tym razem Matt Sinner i Magnus Karlsson spisali się jeśli o komponowanie utworów. Fani starego Helloween, Avantasii czy Unisonic będą zachwyceni w stu procentach. Soczyste, ciepłe, nieco hard rockowe brzmienie, idealnie podkreśla jakość muzyki i tego, co potrafią muzycy. W lepszej formie wokalnej są bez wątpienia główni bohaterowie, ale nie tylko oni tutaj zasługują na brawa. Magnus dawno nie zagrał tak ciekawych, pełnych ekspresji i emocji partii gitarowych. Dał więcej z siebie niż choćby na ostatnim Primal Fear. Słychać, że jest to dzieło doświadczonych muzyków, którzy pokazali, że są wszechstronni i w ich sercu gra nie tylko typowy, ostry, rasowy heavy/power metal. Choć tego power metalu mamy naprawdę znacznie więcej. Płytę promował genialny "City of Heroes". Nic dziwnego, że ta petarda otwiera krążek. To jest kawałek, który zabiera nas w klimaty starego Helloween, Avantasii czy Unisonic. Mocny, energiczny, ale zarazem bardzo melodyjny riff to podstawa tego kawałka. Do tego posiada niezwykle porywający i chwytliwy refren, który oddaje to, co najlepsze w power metalu. Świetnie zaśpiewanie zarówno przez Amandę jak i Michaela. To być może jeden z najlepszych utworów w twórczości Kiske. Drugim utworem, który promował nowy album był "Walk on Water". To ukłon w stronę melodyjnego metalu z domieszką gotyckiego metalu i hard rocka. Sam refren nasuwa namyśl Nightwish czy inne tego typu zespoły. Może jest lżejszy ale to równie ciekawy utwór. Dla fanów Silent Force czy Primal Fear też coś jest. W tym wypadku całkiem dobrze radzi sobie "Rising Up", choć nie do końca są tu trafione klawisze, stylizowane momentami na estetykę Sabaton. Bardziej rozbudowany "Salvation" to mieszanka progresywnego hard rocka, heavy/power, a nawet symfonicznego metalu. Dzieje się tutaj sporo i stonowane tempo tylko podkreśla epicki wydźwięk. Mieszankę melodyjnego power metalu i hard rocka mamy w "Lights Out". To znów typowy chwytliwy przebój, charakterystyczny dla tej formacji. Lżejszy i rockowy "Breaking Neptune" mimo swojego komercyjnego stylu ma w sobie też całkiem sporo mocy, wystarczy się w słuchać w partie gitarowe Magnusa. Niezwykle piękna jest ballada "Ocean of Tears", a zaraz po niej następuje power metalową uczta. Atakuje nas szybszy "Open Your Eyes", melodyjny "Last Goodbey" oraz ostrzejszy "Run with a Dream". Ten moment płyty jest uroczy i kto wie, może kolejny album będzie cały właśnie taki? Jednak mimo pewnego hard rockowego feelingu słychać, że "City of Heroes" to bardziej dojrzały album aniżeli debiut. Nie tylko więcej na nim power metalu, ale i same kompozycje są bardziej urozmaicone i dopracow-


ane. Nie ma słabego kawałka, a całość jest równa i niezwykle przebojowa. Miło, że Kiske jest w tak świetniej formie i udziela się w większej ilości zespołów. Krążyła plotka że Kiske/ Somerville ruszą w trasę koncertową. Mam nadzieję że i ta plotka się potwierdzi. Póki co zapraszam was do miasta bohaterów, którymi bez wątpienia są Amanda, Micheal, Mat, Magnus, no i mało znana komu perkusistka Veronika Lukesova. (5,5)

Przemysław Murzyn

\m/\m/

Łukasz Frasek

Liar Symphony - Before The End 2014 Encore

Lancer - Second Storm 2015 Despotz

W skrócie można powiedzieć, że Lancer to porządny europejski power metal, mocno zakotwiczony w najlepszej tradycji lat 80-tych. Obecnie stosunkowo rzadko można natknąć się na tak doskonałe odwzorowanie tego rodzaju muzyki. Wszechobecny plastik, brak polotu, kreatywności i nuda zdominowały gatunek. Młodzi Szwedzi udowodnili, że jeszcze można temu zaradzić i nagrali album, który można postawić obok Keeperów I i II, wczesnych Scannerów, Blind Guardianów czy Chroming Rose. Nad wszystkim unosi się jednak duch wielkiego Iron Maiden z najlepszych czasów. Mieszanka wybuchowa, ale udało się. I to jak! Płytę otwiera rozpędzony "Running from a Tyrant", który jednoznacznie kojarzy się z wczesnym Helloween. Doskonały początek i wstęp do tego, co będzie się działo później. "Iwo Jima" to z kolei bardzo Maidenowy kawałek z epickim refrenem i fantastycznymi melodiami podczas solówek. "Masters and Crowns" to hit. Bez problemu widzę ten numer na albumie "Keeper of the Seven Keys Part. II". Niczym nie odbiega od najlepszych wzorców. Jest świetny riff, ciekawe zwrotki no i kulminacja w postaci niesamowitego refrenu, którego przez długi czas nie sposób pozbyć się z głowy. Jest naprawdę bardzo dobrze! "Behind the Walls" natomiast jest tym, co niegdyś prezentował niemiecki Scanner na swoim debiucie. Słuchając "Second Storm" mam wrażenie, że znalazłem się w kapsule czasu. Wszystkie aranże, melodie, solówki są dokładnie w takim stylu, jaki niemal trzydzieści lat temu prezentowały wspomniane zespoły! Bynajmniej nie jest to zarzut. Jest to ogromny plus, gdyż wszystko jest zrobione niezwykle świadomie i z niezwykłą starannością. Tu nie ma przypadkowości. Szwedzi garściami czerpią z najlepszych wzorów gatunku, tworząc tym samym pewnego rodzaju hołd. Wszystkie kompozycje są precyzyjne i doskonale skomponowane, jednak wspomnę jeszcze tylko o monumentalnym "Aton" i "Children of the Sun". Ten pierwszy to dziesięć minut czystej epickości i wielu ciekawych rozwiązań. Słucha się z zaciekawieniem, nie nudzi. Jest dramaturgia, pomysł, momenty kulminacji. Wszystko tak, jak powinno być. "Children of the Sun" to z kolei kompozycja, której nie powstydziłoby się samo Iron Maiden. Ba! Uważam, że Iron Maiden od piętnaście lat nie nagrało nic lepszego od tego utworu! Generalnie bardzo udany album! Mocno rekomendowany dla fanów old schoolowego heavy/power

Panowie z Maestah są tak pewni swego, że ostatni kawałek podają nam również jako bonus w wersji portugalskiej. Produkcja i brzmienie przyzwoite, ciutkę odbiega od standardowego, ogólnie obowiązującego. Niemniej dobry początek kariery. (4)

metalu lat 80-tych. Prawie zapomniałem… na wokalu jest brat bliźniak Bruce'a Dickinsona. (5,5)

Brazylijski Liar Symphony działał w latach 1993 - 2010. W tym czasie nagrał pięć studyjnych albumów i jeden koncertowy. Niestety wtedy nie znalem tego zespołu. Nie pamiętam, czy w ogóle ich nazwa obiła mi się o uszy. W 2014 roku kapela ponowiła swoją działalność wypuszczając omawiany "Before The End", który wpadł w moje ręce teraz i to przez zupełny przypadek. Podobnie było z progresywnym Mindflow. Jest też pewna analogia, oczywiście muzyczna, bowiem Liar Symphony gra ambitną odmianę melodyjnego, tradycyjnego, heavy / power, gdzie progresywny metal odgrywa nie poślednią rolę. W tym co gra Liar Symphony odnajdziemy inspiracje Accept, Black Sabbath, Primal Fear, Savatage, czy Symphony X. Równie dobre będą też skojarzenia z Angrą czy właśnie Mindflow, choć oba zespoły są znacznie subtelniejsze niż Liar Symphony. Kompozycje, jak to w wypadku ambitnych zespołów, są rozbudowane, przemyślane, ciekawe, wielowątkowe i efektownie zaaranżowane. Nie brakuje też gry emocjami. Oczywiście całość wyśmienicie zagrane. Smakosze wirtuozerii, będą zachwyceni warsztatem muzyków z Liar Symphony. Całość albumu bardzo udana. Kapela włożyła bardzo dużo serca aby uzyskać tak wysmakowaną zawartość swojego najnowszego albumu. Narracje zaś prowadzi wokalista obdarzony mocnym, rockowym głosem, ze szkoły nieodżałowanego Ronnie J. Dio. "Before The End" należy do tych krążków, które słucha się w całości. Każdy utwór jest równie dobry, równie ciekawy, przez co płyta wciąga i ciągle podsyca emocje rozbudzone u słuchacza. Za każdym odsłuchem człowiek żałuje, że stracił tak wiele i zupełnie nie zna tych wcześniejszych płyt tego zespołu. Mam też nadzieje, że Liar Symphony nie podzieli losu Mindflow, który znowu znikną z moich oczu. Liczę, że "Before The End" wywrze podobne wrażenie na innych, tak jak stało się to w moim przypadku. (5) \m/\m/ Lintver - Snakebite 2013 Self-Released

Lintver to podręcznikowy przykład prawidłowego rozwoju. Założona przez czterech nastolatków grupa nie siliła się bowiem na jakąś "karierę", systematycznie robiąc swoje i uzupełniając skład po kolejnych zmianach. Po kilku latach przyszła pora na debiutanckie demo, a dwa lata temu Słoweńcy podpisali się pod debiutanckim, wydanym własnym sumptem albumem. "Snakebite". Słychać w tych dziesięciu utworach, że panowie nie marnowali czasu na próbach, a klasyków europejskiego i amerykańskiego thrashu też przerabiali wielokrotnie w te i wewte. W dodatku są zadeklarowanymi miłośnikami starej szkoły

gatunku, nie dla nich jakiś nowomodny thrash czy inny groove, dlatego wpływy Destruction i Kreator oraz Slayer i Testament dają o sobie na "Snakebite" wielokrotnie znać. Czasem robi się bardziej crossoverowo ("Kopkiller" z basowym wstępem i chóralnym, skandowanym refrenem), nie brakuje też odniesień do ostrego punka (gniewny "Junkie"), ale to generalnie oldschoolowy thrash, niepozbawiony melodii i momentami nawet dość chwytliwych refrenów. Erik Kodermac nie tylko sprawnie posługuje się gitarą, ale robi też niezły użytek ze swych strun głosowych, a na koniec chłopaki zapodają "G.L.A.M.", czyli swoje rozliczenie z hair/glam metalem, wykorzystując różne sample i cytaty - czyje, sprawdźcie sami, przy okazji dając szansę innym numerom Lintver. (4,5) Wojciech Chamryk

Maestah - Maestah 2015 Self-Released

Maestah to młody prog-power-metalowy band z Brazyli. Takie połączenie w pewnym sensie jest gwarantem dobrego albumu. Poniekąd w wypadku tego zespołu to się sprawdza. Bo muzyka jest na pewno solidna, a muzycy mają bardzo dobry warsztat, dzięki czemu dają nam komfort całkiem niezłych doznań. Niemniej ciężko jest być w pełni oryginalnym jeśli chodzi o preferowany styl przez Brazylijczyków. Zdecydowana większość pomysłów została dawno wymyślona, lecz ich interpretacja wydaje się - jak do tej pory - zupełnie niezgłębiona. Dlatego muzycy Maestah nie próbują wymyślać prochu, ale starają się zagrać swoje dźwięki w jak najciekawszy sposób. Wychodzi to im nieźle, choć Brazylijczycy zachowują się zbyt zachowawczo. Kompozycje mają wiele muzycznych wątków, rozbudowaną konstrukcję, ciekawe melodie, dotykają wielu emocji i klimatów. Po prostu wciągają. Na pierwszym planie są gitary, których brzmienie ociera się o groove. Solówki brzmią już w sposób tradycyjny. Sekcja zaznacza się równie mocno. Z rzadka ale zawsze - bas ucieka i zaczyna żyć własnym życiem. Klawisze ciekawie uzupełniają muzykę lub stanowią tło. Zbytnio nie atakują zmysłów słuchacza. Muzycy do swoich partii podchodzą z wielką dbałością. Ich wirtuozerię zdecydowanie równoważą bardzo dobre melodie. W tym wypadku dużą rolę odgrywa wokalista. Mimo chrypy i wrzaskliwego stylu śpiewania, dba aby melodie były wyraziste. Tempa kawałków przeważnie są średnie, ale Brazylijczycy potrafią i zwolnić i przyśpieszyć. W połowie i na końcu albumu muzycy raczą nas power-balladami. Może te utwory są w swoim stylu dobre, ale dla mnie raczej psują to co z trudem stworzyli. Jednak

MainPain - The Empirical Shape Of Pain 2014 Diverso Edizioni

MainPain to kolejna włoska grupa rozkochana w tradycyjnym heavy metalu. Dave Valli wraz z kolegami nie ma chyba nawet w najmniejszym stopniu ciśnienia na karierę, etc. Od blisko dwódziestu lat łupią za to ten staromodny, wręcz oldschoolowy metal, od czasu do czasu dając znak życia kolejnym wydawnictwem. Wydany w roku ubiegłym "The Empirical Shape Of Pain" jest drugim albumem MainPain, a zważywszy na to, że poprzedni ukazał się aż osiem lat wcześniej, muzycy mieli aż nadto czasu, by dopracować jego zawartość i sfinalizować sesję nagraniową po skompletowaniu składu. I chociaż całość momentami jest zbyt "przegadana", tak jak zdecydowanie za długa, 12-minutowa kompozycja "Wake Up The Sleeping Giant", która w bardziej zwartej, krótszej o minutę - drugiej wersji, zalśniłaby na pewno znacznie bardziej, czy też zbyt monotonny "Blood Arena", to jednak nie brakuje na tej płycie ciekawych utworów. Ostry, riffowy, inspirowany thrashem "The Healer" dopełnia melodyjny refren, równie zadziorny jest "Kiss Of Death" z agresywnym śpiewem Ronniego Borgese i klangiem basu. Z kolei "On The Run" i "Reflex Of Events" to bardziej surowe, totalnie archetypowe granie z początków lat 80-tych, a o tym, że panowie radzą też sobie z bardziej rozbudowanymi formami przekonuje 10-minutowy, orientalny w klimacie numer "Cleopatra". Czyli jest nieźle, chociaż mogłoby być jeszcze lepiej - może na trzeciej płycie? (4) Wojciech Chamryk

Malakyte - Human Resonance 2013 Self-Released

Malakyte miała okazję zagrać z takimi zespołami jak chociażby Anthrax, Municipal Waste czy Alestorm. Ich debiut, został poprzedzony EPką "S2076" i dwoma singlami. Na "Human Resonance" znalazły się utwory z poprzednich albumów, lecz nagrano je z nowym wokalistą. Kawałki z debiutu różnią się od tych z EPki, jakością (są czystsze) i stylem wokalów (m.in bardziej skrzekliwym, spazmatycznym brzmieniem) oraz drobnymi poprawkami w tekście. Malakyte zapewnia nam całe 48 minut ciężkiego, dość skrzekli-

RECENZJE

111


wego i agresywnego thrash metalu, przeoranego ciężkimi, wałkowatymi riffami i usianymi paroma instrumentalami. Wymienię, akustyczne "7.83" (odniesienie do rezonansu Schumanna, którego częstotliwość wynosi rzeczone 7.83 hz), oparte na syntezatorach "Skeksis" (postaci z uniwersum "Ciemny Kryształ") czy "Resonance Cascade" (inspiracja Half Life?) zbudowane na technicznych thrashowych riffach i sekcji instrumentalnej, która to raz przyśpiesza, raz zwalnia. Gitary brzmią mięsiście, zapewniając nam miarowe wsączanie klimatu tegóż albumu do naszej percepcji. Połamane riffy przypominają troszkę Municipal Waste innym razem Vektor'a. Uślyszymy też parę melodyjnych solówek, parę licków w krótkich przerwach pomiędzy kolejnymi wokalami. Głos Tommiego (Tommy Muz - wokalista zespołu) przypomina nieco wokalistę Vektora. Jak wcześniej wspomniałem, jest skrzekliwy, nie każdemu przypadnie do gustu, jednak idealnie pasuje do ich własnego stylu opartego na połączeniu prostych i walcowatych riffów z bardziej technicznymi motywami. Bas czasami przygrzeje (chociażby na "Flood of Flames"), a perkusja intensywnie okrasza zaś całą tą otoczkę instrumentalną. Album jest oparty na odniesieniach do zjawisk fizycznych, wojnie czy ogólnym miejscu człowieka w tym środowisku. Nie zabrakło tu także tematów fantasy. Poruszane są też wątki eksplozji nuklearnej ("Zero Hour"), paradoksalnego (bez)sensu życia ("Inbetween Terminals") czy działań militarnych ("Warhawk"). Ogółem album jest dla ludzi poszukujących ostrych, walcowatych riffów, dość oklepanej tematyki i ostrego, wczuwającego się w rolę wokalu. Warto przesłuchać te 48 minut, lecz aby w pełni wczuć się w muzykę Malakyte, trzeba nastawić się na klkukrotne przesłuchanie "Human Resonance". Wystawiam (4,8) i oczekuję kolejnych dzieł.

rykiem pod blackowy skrzek i dudniącym basem. Generalnie "Masquerader" to coś wyłącznie dla maniakalnych kolekcjonerów demówek z najgłębszego podziemia. (3) Wojciech Chamryk

Masquerader - Singular Point 2013 Self-Released

Na szczęście "Singular Point" (2013) jest znacznie ciekawszy. Słychać, że zespół popracował na próbach, bo kompozycje są ciekawsze i więcej się w nich dzieje. "Atomic Funeral" uderza natychmiast na najwyższch obrotach, równie ostry jest "Thrasher Commandos" z chóralnym skandowaniem - chociaż to beknięcie mogli sobie darować, a "S.A.T.A.N." to coś bardziej w stylu speed metalu lat 80-tych, łączącego melodię z metalowym czadem. Ostatni na liście "Symbiosis" to raptem trzy minuty szaleńczego czadu z histerycznym wrzaskiem wokalisty, ale znalazło się w nim też miejsce na mocarne zwolnienia z kanonadami perkusji, melodyjne solo a nawet gitarowe unisono. (4) Wojciech Chamryk

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak Max Pie - Odd Memories 2015 Mausoleum

Masquerader - Masquerader 2011 Self-Released

O tym, że wszelkie odmiany metalu, z naciskiem na te bardziej brutalne jego odmiany, są w Azji bardzo popularne nie trzeba chyba już nikogo przekonywać. Tamtejsza scena podziemna to swoisty fenomen, zważywszy na wiele niesprzyjających rozwojowi takiej muzyki okoliczności, a Masquerader wpisuje się w ten nurt bez dwóch zdań. Chłopaki łupią od sześciu lat surowy, chociaż momentami całkiem melodyjny thrash. Debiutanckie demo/EP (2011) to jeszcze zdecydowanie underground, zarówno brzmieniowo jak i co do jakości tych trzech numerów. W "Capitalism Cannibalism" gitary owszem, suną jak trzeba, są dwie solówki a nawet fortepianowa jakby koda, ale warstwa rytmiczna tego numeru jest po prostu niedopracowana i trochę razi nieporadnością. Znacznie lepiej pod tym względem prezentuje się, przełamany miarowym zwolnieniem, "Carcass" z niskim, bulgoczącym rykiem wokalisty i seriami blastów, z kolei finałowy "Samurai Slave Driver" to znowu szybka, ostra jazda z

Czas biegnie nieubłaganie, już mija drugi rok od wydania poprzedniego albumu Belgów z Max Pie. Nowy album "Odd Memories" to kontynuacja a zarazem bardzo dobre podtrzymanie kariery zespołu. Ba, można mówić nawet o pewnym progresie, bowiem jako twórcy jeszcze bardziej krzepną w tym co robią. Choć nadal możemy spotkać pewne rozdźwięki stylistyczne, np. obok progpowerowego "Unchain Me" mamy poppowerowy "Hold On", to zdecydowana większość muzyki z "Odd Memories" to typowy progresywny metal z pewnymi naleciałościami. Czyli mamy do czynienia z rozbudowanymi, ciekawymi kompozycjami, o natłoku pomysłów i kontrastów muzycznych oraz z tyglem emocji. Wszystko zagrane jest przez muzyków o nieprzeciętnych umiejętnościach oraz wysmakowanym warsztacie. Produkcja, brzmienie, ogólnie praca w studio na wysokim poziomie. Oczy-wiście muzycy oprócz swojej perfekcji i talentu proponują nam nieliczne, ale zawsze, dowody geniuszu, zaskakując nas jakimś pomysłem, oryginalnym brzmieniem czy niesamowita melodią. Dzięki czemu zespół nadal nie popada w schematy gatunkowe. Zwolenników tej odmiany metalu ten album na pewno zadowoli. Nie mniej "Odd Memories" nie jest jeszcze przepustką do Ligi Mistrzów progresywnego metalu, to tylko, ciągle mocny, dobrze wyważony i całkiem oryginalny materiał. Maniaków


ambitnego heavy metalu i power metalu nie muszę namawiać (4,5) \m/\m/

Merciless Attack - Back to Violence 2014 EBM

"No modern shit - they only deserve to die" - takimi oto słowami Włosi rozpoczynają swój debiutancki album. Kierunek jaki sobie obrali jest nad wyraz klarowny. Wprawdzie powoli muli mnie od tych wszystkich niby old schoolowych thrashowych składów, ale Merciless Attack ma w sobie jednak coś z tego prawdziwego, brudnego, mocnego młucenia. Jest energia - tego na pewno nie można im odmówić. Może kawałki nie mają jakiegoś wybitnego polotu, może te wszystkie zagrywki znane nam są od dawna, ale mimo wszystko słucha się dobrze. Materiał nie wkurza słuchacza swoją sterylną produkcją i wygładzonym brzmieniem. Merciless Attack to faceci, którzy swój przekaz kierują bezpośrednio i nie mają kompleksów. Ich muza jest jak cios w nos. Prosty i bezpośredni, mocny cios. Cios, który wywodzi się raczej ze sztuki walki zwanej uliczną, niż z jakiejkolwiek innej wymagającej głębszej filozofii. Tematyka utworów obejmuje zagadnienia związane z szeroko pojętymi klasykami gatunku, czyli nie brakuje kwestii siły, dominacji, zabijania pozerów, szybkości na drodze itp. itd. Jednym słowem jest bardzo klasycznie. Nie wiem czemu, ale Merciless Attack kojarzy mi się z takim typowym "ulicznym" zespołem. Po prostu z bandą lokalnych metalowych rozrabiaków, którzy chcą kopać tyłki grając bezpośredni, mocny, może momentami nieco nonszalancko prostacki thrash metal, zachowany jak najbardziej w klimacie lat 80-tych. Generalnie taki stan rzeczy mi odpowiada, więc nie mam wielu powodów, by się ich czepiać. Grają fajnie, może nieco nudnawo i monotonnie na dłuższą metę, ale na pewno z jajem i pasją. Szanuję. (4) Przemysław Murzyn

Messenger - Captain's Loot 2015 Massacre

Nigdy za wiele heavy/power metalu w wykonaniu niemieckiego Messenger. Ostatni ich albumy to prawdziwa uczta dla fanów tych gatunków. Panowie są naprawdę w formie, a ich świeżutki mini album zatytułowany "Captain's Loot" to najlepszy dowód na to. Messenger to przykład, że można mieszać styl Gamma Ray, Running Wild czy Scanner. Nowy mini album to w zarówno covery, jak i świeże kawałki. Słuchając tej płyty można się dobrze się bawić wraz z power metalowym hymnem w postaci "Sing Of The Evil Master".

Wokalista Siegfried momentami znakomicie imituje Erica Adamsa czy Ralfa Sheepersa. Klasa sama w sobie i ciężko sobie wyobrazić muzykę Messenger bez jego wokali. Dalej mamy nieco hard rockowy "Tod Dem Dj", który brzmi jak mieszanka Krokus i Judas Priest - kawał tradycyjnego heavy metalu w stylu lat 80-tych. Z kolei tą typową niemiecką toporność można uświadczyć w "Asylum XTC", który posiada partie basu godne "Balls to The Wall" Accept. Jednak największą ciekawostką od samego początku były covery, jakie miały się znaleźć na tym mini albumie. Zespół sięgnął do klasyki i trzeba przyznać że znakomicie sobie poradził. Wersje Messenger mają kopa i pazur, a to zawsze działa korzystnie na słuchacza. Pierwszy jest "Kill The King" i brzmi bardziej power metalowo, ale taki kierunek nadaje temu utworowi nieco innego charakteru. Znów wokalista interpretuje kawałek na swój sposób, nie bawiąc się w udawanie Dio. Pierwszy cover oczywiście na plus. Dalej mamy "Port Royal" z gościnnym udziałem Preachera. Również ten utwór wypada bardzo dobrze: mocny, soczysty riff no i wokal na miarę Rolfa. Może to Messenger powinien nagrywać muzykę w stylu Running Wild? Słychać, że dobrze się czują w tych klimatach. Nieco słabiej wypada "Dr. Stein", ale może to przez jakieś wolniejsze tempo, sztuczną perkusją i bezpłciowe gitary? No tutaj panowie dostają minus. Na koniec jest jeszcze jakże klimatyczny "Dont Talk To Strangers" z repertuaru Dio i znów zespół imponuje pomysłowością i techniką. Szkoda, że nie jest to nowy album, tylko mini album właściwie z coverami, ale dobre i to. Jakoś trzeba zaspokoić głód na muzykę Messenger. Polecam fanom klasyki i oczywiście Messenger. (4,8) Łukasz Frasek

Messiah's Kiss - Get Your Bulls Out 2015 Massacre

Messiah's Kiss to projekt, w skład którego wchodzi niemiecki band o nazwie Repression, działający na scenie od lat 80-tych oraz wokalista Michael Tirelli, znany szerszej publiczności ze współpracy z Jack Starr's Burning Starr. Zapowiada się interesująco. Co my tu tak naprawdę mamy? "Get Your Bulls Out" to już czwarty pełny album tej formacji i jedno można powiedzieć na pewno - po raz kolejny nie zawiedli. Album brzmi rasowo, solidnie, świeżo i melodyjnie. Głos Mike'a jak zawsze zachwyca. Cała produkcja brzmi wzorowo. Jest dynamiczna, nie zamula i jest bardzo selektywna. Muzyce Messiah's Kiss zdecydowanie blisko jest do heavy metalu zza oceanu. Na płycie znajduje się mnóstwo amerykańskich hard rockowo/heavy metalowych patentów. Samo brzmienie jednoznacznie się kojarzy i sprawia, że mimo iż materiał jest nowy, czujemy się jakbyśmy słuchali wydawnictwa rodem z lat 80-tych. Jest to ogromny atut albumu, gdyż wszystko brzmi niesamowicie naturalnie i bardzo autentycznie. Co do muzyki, to ciężko napisać coś oryginalnego, bo sama muzyka oryginalna nie jest. Typowy flirt hard rocka z heavy metalem, który większość

z nas już przerabiała. Jednym się to podoba, inni krzywią nosem. Mnie "Get Your Bulls Out" kupiło od razu. Niby nic nowego, ale klimat zachowany brawurowo. Wszystkie kawałki są na bardzo wysokim poziomie wykonawczym i aranżacyjnym. Genialny Mike Tirelli rządzi niepodzielnie. Jego głos brzmi czysto, mocno i bardzo melodyjnie. Jest argumentem przemawiającym za tym, że warto zapoznać się z albumem. Muzyka dla niegardzących heavy rockiem ze Stanów końca lat 80-tych z domieszką europejskich klimatów spod znaku Pretty Maids, pierwszych Raugh Silk czy Sargant Fury. Jedyne co można zarzucić płycie, to - to, że jest przydługawa. Jak dla mnie za dużo kawałków, ale generalnie naprawdę fajna pozycja. (5) Przemysław Murzyn

Metal Raign - Diary Of The Night 2013 Metal Target

Metal Raign to projekt trzech muzyków thrashowego GumoManiacs, którzy, wraz z drugim gitarzystą oraz klawiszowcem, grają sobie bardziej melodyjny metal. I chociaż istnieją od jedenastu lat, to dopiero ostatnimi czasy zintensyfikowali działania zmierzające do wydania debiutanckiego albumu, co zaowocowało premierą "Diary Of The Night" w 2013 roku. Jednak słuchając tej płyty mam mieszane uczucia, bo zespół zdecydowanie przekombinował. Mamy tu intro i dziesięć właściwych kompozycji, ale nie wszystkie trzymają poziom kąśliwego, ocierającego się o thrash, openera "New World Order", mrocznego i surowego "Assassin", równie dynamicznego "Lunatic Desire" czy wzbogaconego partiami organów "Time Will Show". Sąsiadują one bowiem niestety z bardziej sztampowymi numerami, brzmiącymi niczym Helloween bez formy ("Mirrority") czy jak współczesny, bezpłciowy power metal ("Colors Of Hell"). Również te bardziej tradycyjne utwory w stylu lat 80-tych nie zawsze brzmią wystarczająco ciężko (tracący moc po mrocznym początku "Reckoning", ostra, ale nijaka "Enigma"). Płytę kończy jednak zróżnicowany utwór tytułowy: mroczny, ciężki, z napędzającą całość perkusją - jeśli w takim kierunku pójdą na drugiej płycie, powinno być dobrze. (3,5) Wojciech Chamryk Młot Na Czarownice - Popioły wiar 2015 Self-Released

Będę słodził… Na wstępie muszę zaznaczyć, że materiał zawarty na "Popiołach wiar" od pierwszego przesłuchania mnie uwiódł. Niebywałe jest, że w takim małym miasteczku jak Pionki może istnieć tak rasowy heavy metalowy band! Już otwierający płytę "Napój głupców" pokazuje, że mamy do czynienia z materiałem, obok którego nie da się przejść obojętnie. Wprawdzie zaczyna się od chyba najbardziej oklepanego riffu na świecie, co wcale nie przeszkadza, by kompozycja zaciekawiła słuchacza. Pierwsze, co rzuca się w uszy, to fantastyczny wokal Dawida Siweckiego. Dawid nie odkrywa jednak od razu

wszystkich kart, jest to dopiero rozgrzewka, swoiste preludium do tego co będzie się działo dalej. Kolejny utwór to firmówka kapeli - "Młot na czarownice". Ciężki, ponuro kroczący, mroczny riff zwiastuje zagładę. Tak też się zresztą dzieje. Ten numer to prawdziwy młot, który niemiłosiernie wali wszystkich, którzy się mu sprzeniewierzają. Na jaw wychodzi oczywista fascynacja "Młota" zespołem Kat. Nie da się uniknąć porównań do Kata. Muzyka zawarta na "Popiołach wiar" wspaniale wpasowuję się w konwencję, w której tak zgrabnie porusza się nasz rodzimy prekursor diabelskiego heavy metalowego rzemiosła. "Czas zastygłych istnień" to kolejny numer, zachowany raczej w średnim tempie. Jest ciężko i złowrogo. Dawid Siwecki coraz bardziej się rozkręca, a zgrany dueat gitarzystów dba o to, by słuchacz czuł się niepewnie i z niepokojem śledził rozwój kompozycji. "Horyzonty niespełnienia" to pierwsza ballada na płycie. Spokojne klimatyczne intro nieco łagodzi klimat i daje słuchaczowi chwilę wytchnienia. Melodyjny wokal i spokojne tempo powodują, że zaczynamy powoli odpływać. Kulminacją jest wspaniały refren i bardzo dobre solówki gitarzystów. "Fantasmagoria" to nieco bardziej rozpędzony, czysty jak łza tradycyjny heavy metalowy strzał. Jeden z moich faworytów na płycie. Jest po prostu super, nie ma co się rozwodzić. "Za złamany krzyż" - prawdziwa perełka. Dumnie kroczący riff nie bierze jeńców, po raz kolejny udowadniając, że Młot Na Czarownice to zespół z pomysłem i pasją. Tytułowy wałek to żywiołowy, energiczny i diabelnie dobry heavy metal z fantastycznym refrenem. Nie ma sensu rozkładać poszczególnych kompozycji na czynniki pierwsze, gdyż wszystkie składają się na integralną całość i wszystkie są niesamowicie dobrze zagrane i skomponowane. Tak samo jest z kolejnymi - balladą "Przedwiosenny świt", genialnymi "Psami ogrodnika" (ten refren!!) oraz "Niją". Gene-ralnie nie mam do czego się przyczepić! Muzyka jest zasadniczo prosta, panowie nie kombinują, ale mimo wszystko w kompozycjach sporo się dzieje. Brzmienie i produkcja są raczej nowoczesne, co tym razem jakoś w ogóle mi nie przeszkadza. Może bębny są trochę zbyt "płaskie", przez co nie ma wrażenia głębi, ale to już jakbym na siłę miał się czegoś doczepić. Na szczególną uwagę zasługują również bardzo ciekawe teksty, których autorem jest sam wokalista. Rzecz godna polecenia. Trzymam kciuki za rozwój kariery. (5) Przemysław Murzyn Monument - Renegades 2015 MGR Music

"Renegades" to pierwsza, pełna płyta Anglików. Otwierający kawałek tytułowy przechodzi niczym tornado. Jest moc, i to jaka moc! Energia niemal kipi z każdego instrumentu, a nad wszystkim unosi się genialny głos lidera formacji - Petera Ellis'a! Facet ma w głosie istny dynamit! To chyba pierwsza rzecz, na którą zwraca się uwagę przy kontakcie z Monument - wokal! Gdybyśmy mieli jednak wątpliwości, kolejny utwór

RECENZJE

113


- "Fatal Attack" udowadnia, że żartów nie będzie i mamy do czynienia z naprawdę fantastycznym materiałem. "Crusaders" z kolei pokazuje, że i w marszowym, podniosłym tempie Anglicy czują się doskonale. Kolejny - "Runaway" to ukłon w kierunku NWOBHM, z którym muzycy bardzo się utożsamiają. Trzeba przyznać, że coś w tym jest, gdyż duch starych zasłużonych bandów spod znaku Saxon czy Iron Maiden został tu fantastycznie zachowany. Podobnie z "Midnight Queen". Po prostu Long Live NWOBHM! Gdyby nieco przybrudzić produkcje, byłbym przekonany, że to materiał z początku lat 80tych. Stylistycznie - genialna podróż w czasie. Wszystko zrobione z głową i pomysłem. Na pewno nie jest to amatorska płyta. Wszystko jest doskonale zbilansowane, fajnie brzmiące, świeże, z polotem i pasją. Nie ważne czy jest to instrumentalny "Red Dragon" czy hiciarski "Carry On" - każdy kawałek oferuje coś ciekawego. Interesująco wygląda sprawa z "Rock the Night" - tytuł brzmi znajomo, czyż nie? Otóż panowie postanowili oddać hołd samemu Dio i "Rock the Night" to nic innego, jak nieco przearanżowany "I Speed At Night", wspomnianego wykonawcy. Efekt naprawdę dobry! Tempo Monument zwolnił dopiero przy samym końcu płyty w postaci balladowego "Save Me". Album zamyka pierwszy, jak sami muzycy przyznają., prawdziwie epicki numer zatytułowany "Omega". Trzeba przyznać, że się udało. Płyta bardzo dobra, a nawet wyróżniająca się. Zdecydowanie polecam! (5,5) Przemysław Murzyn

Mortal Strike - For The Loud And For The Agressive 2014 Self-Released

W listopadzie ubiegłego roku zespół Mortal Strike wydali swój debiutancki album, gdzie zawarli m.in. utwory z wcześniejszych wydawnictw ("Outburst of Fury", "For The Loud And The Agressive" czy "Here Comes The Tank") oraz trochę świeżego materiału ("MG 42"). Album rozpoczyna się utworem tytułowym, który od pierwszych sekund miażdży gąsienicami percepcję słuchacza. Zespół się nie patyczkuje, do ostrych, aczkolwiek ogranych, galopujących riffów, wpakowuje wyrazistą perkusję, wraz z paroma solówkami i mocną linią wokalną raczy nas swoją twórczością. Jak widać na okładce, chłopacy lubią czołgi. No bo kto nie lubi. Pewnie dlatego teksty są usytuowane w okolicach wojny, agresji, zemsty i oręża. Czyli traktują o tym co tygrysy lubią najbardziej. Wstęp do "For The Loud And For The Agressive", w stosunku do wersji z EPki "Unleash the Hounds of War" został bardziej dopieszczony, czego rezultatem

114

RECENZJE

jest zmieniony początek kompozycji. W pozostałych utworach zaszły kosmetyczne zmiany w konstrukcji. Ogółem w stosunku do poprzednich tworów Mortal Strike, album ten brzmi bardziej nowocześnie i klarownie. Brzmienie tego albumu opiera się na wysuniętej grze gitarowej i perkusyjnej, która akompaniuje wokalowi, bas uzupełnia grę rytmiczną. Gitary mają dość ostre, mocne i lekko przybrudzone brzmienie, perkusja jest wyraźna, a bas grzmiący w przerwach pomiędzy kolejnymi nawałami, wokalista zaś ma dość "żołnierskie", agresywne brzmienie. Kompozycje są oparte na standardowych thrashowych motywach, często możemy usłyszeć riffy stylizowane na modłę zespołów z Bay Area, Slayer, Testament oraz wpływy europejskich kapel, takich jak Tankard, (którego cover utworu "Zombie Attack" został umieszczony na płycie). Czasami możemy ułowić uchem riffy, które zakrawają już na death metal (chociażby na początku "Unleash the Hounds of War"). Dość charakterystyczne są też ostre riffy, do których czasami wpleciono solówki oraz energiczną, ciętą grę perkusji (chociażby to intro na "MG 42", gdzie perkusista starał się oddać dźwięk owego karabinu maszynowego). Dla kogo ten album? Dla ludzi szukających dobrego, thrashowego i energicznego albumu, który także nie sili się na specjalną wirtuozerię. No i koniecznie muszą to być fani czołgów i wojennej tematyki. Ode mnie (4,5) Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

M.o.s.s.a.D - Popioły 2015 Self-Released

Nazwa tego poznańskiego zespołu nie zachęcała mnie do zapoznania się z ich najnowszym materiałem "Popioły" jednak, gdy wreszcie się przemogłem nie byłem w stanie przestać tego słuchać. Bardzo dobry, momentami wręcz znakomity heavy metal z wpływami przede wszystkim Iron Maiden i nie pozbawiony epickości, nie mógł mi nie przypasować. Dużo szybkich temp, obowiązkowe patataje, ogniste riffy i solówki, czyli wszystko o co chodzi w tej muzyce. I co najważniejsze to każdy z siedmiu numerów (nie liczę krótkiego intro) to potencjalny hit. Tych czterech gości posiada naprawdę dużą umiejętność pisania znakomitych i co najważniejsze zapadających w pamięć utworów. Już pierwsze dwa następujące po sobie "Król" oraz "Ostatnia bitwa" nie pozostawiają złudzeń i porywają słuchacza do świata naszych dzielnych przodków. Ciężko wyróżnić jeszcze jakieś numery, bo wszystkie zasługują na uwagę, ale może wspomnę jeszcze "Powstańczą krew" oraz świetną balladę "Wieczny sen". No i tutaj dochodzimy do kolejnego, bardzo dużego plusa jakim są niewątpliwie polskie teksty oraz warstwa liryczna. M.o.s.s.a.D porusza się w tematyce patriotyczno-historycznej co niestety jest niezwykle rzadkim zjawiskiem na naszej scenie. Świetnie napisane i zaśpiewane teksty opisujące niektóre wydarzenia z naszej historii takie jak choćby powstanie wielkopolskie znakomicie komponują się z muzyką i dodają jej jeszcze bardziej bojowego ducha. Jestem pod bardzo dużym wrażeniem i

z niecierpliwością czekam na koncerty i kolejne wydawnictwa. Oby więcej takich płyt na naszej scenie. (5) Maciej Osipiak

Negacy - Flames Of Black Fire 2015 Jolly Roger

Odgrzewany kotlet? Może nie do końca, bo przecież debiut "Negacy" zespół wydał samodzielnie, a teraz, dzięki współpracy z Jolly Roger Records, mamy do czynienia z nową wersją tamtej płyty, ale fakt faktem, że ktoś znający tamten krążek może poczuć się "Flames Of Black Fire" nieco rozczarowany. Jestem tym bardziej zaskoczony tak zachowawczą postawą muzyków, bo to przecież doświadczeni starzy wyjadacze, grający wcześniej osiem lat pod nazwą Red Warlock - dlatego wydaje mi się, że wystarczyłoby zremasterowane wznowienie, a nie stara-nowa płyta, ale OK, niech im będzie. Tym bardziej, że Negacy grzeją ostro, ale melodyjnie, całkiem umiejętnie łącząc surowy, tradycyjny heavy ("The Great Plague", "Nothing Changes" ) z mocnym power metalem (utwór tytułowy). Nierzadko też melodyjny powerowy refren sąsiaduje z ostrą, niemal thrashową zwrotką ("Eye Of The Thunderstorm"), bywa też, że mamy mocarną, nowocześniej brzmiącą ostrą jazdę z kotłującymi riffami ("Need No Guidance"), a Marco Piu czuje się pewnie nie tylko w najwyższych, ale też i niższych rejestrach, od których przechodzi niekiedy do czytelnego, potężnie brzmiącego quasi growlingu ("Epitaph"). Tak więc o objawieniu nie ma mowy, ale posłuchać można. (4) Wojciech Chamryk

From Grace" to już właściwy obraz projektu Nergard. To bardzo melodyjny miszmasz rocka i power metalu podany w progresywnej aranżacji z bardzo melodyjnym refrenem, który kojarzy mi się z "Dancing With Tears In My Eyes" Ultravox. Także można pokusić się o komentarz, że Andreas Nergard nie boi się wpleść w swoją muzykę pomysłów z muzyki pop. Trzeci w kolejności utwór "On Through The Storm" wprowadza nas w klimaty kobiecego melodyjnego prog-poweru, kojarzącego się z Epica, After Forever, Sirenia itd. W nim to właśnie udziela się również niejaka Elize Ryd znana z zespołu Amaranthe. "Fall From Grace" i "On Through The Storm" w pełni nakreślają muzyczny świat wymyślony przez Andreasa Nergard'a. Bowiem pozostałe kompozycje na krążku bezpośrednio nawiązują właśnie do nich, oczywiście w jakimś tam stopniu są zinterpretowane i zmodyfikowane. Choć taki "Let It Come" wręcz jest bliźniakiem dla "Fall From Grace". Następny "Help Me Thogh The Night" wprawdzie mają ten sam rdzeń ale ponownie więcej pojawia się power metalowych naleciałości. Natomiast "I Will Find You" oraz tytułowy "A Bit Closer To Heaven" ponownie sięgają do filmowo - klimatycznych efektów znanych z "On Through The Storm". Finałowy "When All I Want Is You" nie odbiega od tej aury, lecz zaaranżowany jest tak, że można byłoby go śmiało promować jako popowy song, gdyby nie gitarowe sola w środkowej części i pod koniec utworu. Bardzo dobrą robotę wykonali instrumentaliści i wokaliści, bardzo ciekawie i sprawnie odegrali swoje partie. Wcześniej zdążyłem wymienić parę wokalistów Scheepersa i Ryd, ale na wymianę zasługują jeszcze Michael Eriksen, Nils K. Rue oraz Andi Kravljaca, który chyba najwięcej wsparł Nergard'a swoim śpiewem. Oczywiście jest to tylko część wspomagających muzyków podczas sesji "A Bit Closer To Heaven". Wszyscy oni włożyli całe mnóstwo pracy i talentu - to słychać - ale mimo wszystko, tego albumu nie można traktować nie inaczej, jak kolejny z tego samego nurtu. Ciężko jest przebić się przez całą masę podobnych produkcji. Andreas Nergard przygotował swój projekt najlepiej jak umiał, niestety w sposób tradycyjny, co na tą chwilę jest jego największą zgubą. (3) \m/\m/

Nergard - A Bit Closer To Heaven 2015 Battlegod

Nergard to projekt norweskiego muzyka, multiinstrumentalisty, kompozytora Andreasa Nergard'a. Jego projekt wtłoczony jest w ramy melodyjnego grania, gdzie podstawą jest rock z domieszką power metalu i progresu. Ze względu, że do współpracy zaproszonych zostało całe mnóstwo wokalistów i instrumentalistów, można skojarzyć ten projekt z Avantasią, ale taką bardziej rockową. O dziwo album zaczyna się bardzo mocno heavy/powerowy riff, takaż jazda sekcji i ostry acz melodyjny wokal Ralfa Scheepersa. Gdyby Andreas zdecydował się na taki obraz swojego projektu, podejrzewam, że znalazłby sporą gromadkę fanów, bo ten fragment zabrzmiał wiarygodnie, dość dziko i przebojowo. Lecz "Lights And Shadows" gdzieś blisko połowy zwalnia i zmienia klimat w bardziej epicko progresywny, poczym pod koniec przechodzi znowu w melodyjny power ale bardziej łagodny i klimatyczny. Następny kawałek "Fall

Nightmare World - In The Fullness Of Time 2015 Pure Legend

Brytyjczycy debiutują w barwach Pure Legend Records pierwszym albumem, co jest logiczną konsekwencją dobrego przyjęcia pierwszej EP "No Regrets". Ukazała się ona co prawda dość dawno temu, bo w roku 2009, jednak zawartość "In The Fullness Of Time" potwierdza, że czasem lepiej dopracować na spokojnie to i owo, niż w pośpiechu wydawać niedopracowaną płytę. Mamy na niej sprawnie zagrany, a momentami nawet porywający, progresywny power metal. Słychać wpływy Dream Theater czy Queensryche, pewnie niektórzy ze słuchaczy będą się


też sugerować tym, że wokalista Pete Morten jest też muzykiem Threshold. W tamtym zespole gra jednak, w dodatku od niedawna, na gitarze rytmicznej, a jako na kompozytora pewnie znacznie większy wpływ miały na niego dokonania Helloween bądź Stratovarius. Nie zawsze jeszcze Nightmare World potrafią łączyć te wszystkie elementy w spójną całość, co potwierdza, zbyt sztampowy, płasko brzmiący i chyba za bardzo naszpikowany elektroniką "The New Crusade" - w "Damage Report" owe liczne klawiszowe, symfoniczne i elektroniczne partie współbrzmią o niebo lepiej - ale to to bodaj jedyna wpadka. Mnie osobiście najbardziej przypadły do gustu mroczny, patetyczny i wywiedziony z doom metalowego riffu "Defiance" oraz siarczysty, ale melodyjny "Burden Of Proof", jednak "In The Fullness Of Time" należy do płyt tego typu, że każdy fan prog metalu znajdzie na niej coś dla siebie. (4,5) Wojciech Chamryk

Nightshock - Nightshock 2015 Iron Shield

Nightshock to trio powstałe w 2013 roku we Florencji i debiutujące właśnie pełnym albumem. Najczęściej pojawiający się opis granej przez nich muzy to speed/thrash, jednak tego drugiego w jego klasycznej formie raczej tu za wiele nie uświadczymy. Jest za to dużo wulgarnego i brudnego rock&rolla spod znaku Motorhead, Venom czy też ich ziomków z Bulldozer. Na "Nightshock" przede wszystkim powinni też zwrócić uwagę ci, którzy dokonują brutalnych samogwałtów na sam dźwięk takich jak Midnight, Blizzard, Chapel etc. Ładnie uczesani zwolennicy miłego i czystego brzmienia raczej nie powinni zabierać się za obcowanie z tymi dźwiękami. Oparte na prostym, pędzącym do przodu rytmie, klasycznych speed metalowo/rock&rollowych riffach i przepitym głosie Lorenzo Belii utwory trafiają w mój gust idealnie, choć na pewno nie jest to najlepsza płyta z tych klimatów. Do wymienionych wcześniej zespołów trochę Nightshock jeszcze brakuje, ale debiut jest bardzo obiecujący. Jakie utwory zasługują na wyróżnienie? Mi zdecydowanie najlepiej robi rozpędzony "Faith and Dishonor" z bardzo zajebistym riffem, natomiast reszta prezentuje mniej lub bardziej wyrównany poziom. Ogólnie rzecz biorąc, żadnego kloca tutaj nie stwierdziłem. Ta muzyka na pewno znakomicie sprawdza się na żywo, a także nadaje się jako soundtrack do pijackiej imprezy. Tak więc debiut Nightshock to naprawdę dobra metalowa płyta i udany start dla tych trzech makaroniarzy. (4) Maciej Osipiak Nightwish - Endless Forms Most Beautiful 2015 Nuclear Blast

Nastała era Floor Jensen, która znana jest choćby z After Forever, Revamp czy Star One. Z pewnością jest to charyzmatyczna wokalistka, która jest bardziej uzdolniona niż Anette i z pewnością jej bliżej do Tarji. Mnie osobiście

ucieszyła informacja, że to Floor obejmie rolę wokalistki Nightwish. Pojawiła się nadzieja, że nadchodzący album "Endless Forms Most Beautiful" będzie bardziej w starym stylu, że będzie bardziej metalowy. Po części udało się spełnić owe pokładane nadzieje, ale czy rzeczywiście jest to ten Nightwish za którym tak wielu tęskni? Z pewnością ten krążek nie jest czymś nowym i właściwie można mówić o rozwinięciu pomysłów z poprzedniej płyty. Znów mamy koncepcyjny album, który został zainspirowany pracami Darwina i zabiera nas do krainy nauki i świata natury. Filmowy charakter materiału tylko to podkreśla jednocześnie epickość, rozmach albumu i klimat zaczerpnięty z poprzedniego wydawnictwa. Zespół znów postawił na efekty i bogate aranżacje, czyli mamy właściwie powtórkę z rozrywki. W sumie to jest nawet na miejscu, bo Nightwish to jeden z najważniejszych zespołów grających symfoniczny metal. Szkoda tylko, że zespół gdzieś traci na swojej agresji i traci heavy metalowy pazur. Na szczęście i tak "Endless Forms Most Beautiful" ma w sobie więcej energii i heavy metalu niż ostatnie dwa albumy. Słuchając nowego krążka, można poczuć się jakby zespół próbował nawiązać do "Once" i w sumie wyszło to nie najgorzej. Z pewnością nie brakuje utworów, które robią wrażenie. Najlepiej wypadają te utrzymane w starym, heavy metalowym stylu. Tu trzeba wyróżnić energiczny "Shudder Before The Beautiful", który przypomina do bólu "Storytime", czy mocniejszy, agresywniejszy "Weak Fantasy". To bardzo dobry początek płyty. Co ciekawe gitarzysta Empuu jakoś mało z siebie daje i właściwie niespecjalnie go słychać. Wyraźniej brzmi nowy perkusista, Kai Hanto czy lider grupy Tuomas. Album słusznie promował "Elan", bo w końcu to typowy singlowy kawałek - prosty, chwytliwy, mający coś z "Nemo" czy "I Want Tears My Back". Jest spokojny, klimatyczny i przede wszystkim porywa swoim chwytliwym charakterem. Nie jest to ich najlepszy kawałek, ale z pewnością wstydu im nie przynosi. Podoba mi się znów wykorzystanie folkowych patentów i stworzenie ciekawej melodii. Jednym z najlepszych utworów na płycie jest również energiczny "Yours Is An Empty Hope". Jest w końcu heavy/power metal, mocniejszy riff i pewniejszy wokal Floor, który wspiera Marco. Pierwszym zgrzytem jest na płycie balladowy "Our Decades In The Sun", który niczego nie wnosi do całości. "My Walden" to kawałek podobny stylistycznie do singlowego "Elan" , z tą różnicą że jest bardziej zadziorny i ma w sobie więcej energii. Mocnym akcentem na płycie jest też tytułowy kawałek, który jest znów mieszanką "Once" i "Imaginaerum". Bardzo dobra mikstura, miło znów usłyszeć nieco mocniejsze granie w wykonaniu Nightwish, bo tego brakowało ostatnio. W podobnej tonacji jest utrzymany przebojowy "Alpenglow", który również zabiera nas do starego dobrego Nightwish i tutaj Floor też stara się śpiewać agresywniej. Miłym dodatkiem są partie fletowe. Całość niezwykle długi, epicki kolos w postaci 20 minutowego "The Greatest Show On Earth". Moim zda-

niem jest w nim za dużo patosu, przepychu i filmowego charakteru, które wręcz sprawiają, że utwór momentami… przynudza. Każdy z nas liczył na wielkie wydarzenie i na wielki powrót Nightwish do korzeni. To udało się tylko w połowie i zespół jakby tylko trochę nawiązał do czasów "Once" co już nie lada sukcesem. Przede wszystkim "Endless Forms Most Beautiful" to płyta energiczna, mająca kopa, ale to wciąż album będący kontynuacją stylu wypracowanego na "Imaginaerum", z tym że Floor jest lepszą wokalistką. Szkoda tylko, że nie pokazała swojego prawdziwego charakteru i tej swojej mocy, z której słynie! Co by nie napisać, to trzeba oddać że jest to solidny album i jest kilka ciekawych momentów, które sprawią że łezka w oku się zakręci. Warto posłuchać, jak Nightwish prezentuje się z nową wokalistką. (4,5)

Guy". Bardzo szybki, jajcarski i szarpiący za fraki swoją intensywnością. Jak widzicie więc, mamy do czynienia z krążkiem dobrym, ale tylko dobrym. Czemu tak? Momentami można odnieść wrażenie, że kawałki są nazbyt monotonne oraz wtórne ("Confront", "Waging War") przez co część płyty zlewa się w jedną "papkę" bez wyrazu co jest rozczarowujące również ze względu na bardzo krótki czas jej trwania (tj. niecałe dwadzieścia dziewięć minut). Pomimo tej wady ma się jednak przyjemność obcowania z solidnym i rzetelnym kawałkiem thrashowego rzemiosła. (4) Łukasz Brzozowski

Łukasz Frasek

Oblivious - Out Of Wilderness 2015 Gaphals

Nuclear - Formula For Anarchy 2015 Candlelight

Chilijski kwintet powstał w roku 2003 (a właściwie w 1995 pod szyldem Escoria, wydając zaledwie jedno demo) i jest to już czwarty pełnoprawny krążek, który spłodzili. Tyle słowem wstępu. A co tutaj znajdziemy? Prawdziwie chamski i obskurny thrash! Otwierający "Offender" bez zbędnych introdukcji przygniata niemalże blackowym wstępem, aby po chwili dołożyć niczego nieświadomemu słuchaczowi prawdziwie thrashowym grzaniem złożonym z ostrych, agresywnych riffów, perkusyjnego napieprzania, surowych wokali oraz dusznego i gęstego klimatu. W środkowej części kawałek wyraźnie zwalnia, żeby nieco pochłostać wyrazistymi partiami wszystkich instrumentów, a dalej mamy świetny, "przebojowy" refren, rozwrzeszczanego solosa i… koniec! Świetny numer! Równie wysoki poziom oszalałej masakry trzyma "Self-Righteous Hypocrities". Najszybszy na płycie kawałek miota nami niczym sam szatan, a każda kolejna sekunda utworu niesie za sobą coraz większe zniszczenia, do czasu. W połowie piosenki zespół bardzo fajnie zwalnia (są w tym naprawdę nieźli) racząc nasze uszy wulgarnymi, acz chwytliwymi riffami wraz z precyzyjną robotą sekcji rytmicznej. Kolejny cios tej układanki stanowi cierpki, utrzymany głównie w średnim tempie "Killing Spree". Siarczysta riffowanina, wściekły wokal, o tak! Delicje. Nie na tym jednak utwór zakońćzymy. Znienacka po mordzie daje nam treściwy, ultraszybki riff, a co dzieje się do końca każdy powinien już wiedzieć. Błyskawiczne, bezlitosne grzanie do przodu bez oglądania się na nic. Płyta coraz mocniej zbliża się ku końcowi, ale Panowie wciąż barbarzyńsko prują przed siebie. Dobrym na to przykładem jest "suicidal-angelowski" "Left For Dead". W dwóch minutach i czterdziestu siedmiu sekundach zawarto esencję brudnego, bezpardonowego "thrashbliztkriegu" w każdym aspekcie. Molsetowane gitary, zestaw perkusyjny, płuca wokalisty oraz niemiłosierna szarpanina bassu, który w swoich łapskach dzierży chyba sam diabeł. Kolejną ciekawostką jest crossoverowy najkrótszy na albumie i wesoło brykający "Tough

Heavy rock w swej najbardziej klasycznej formie ma się całkiem nieźle, chociaż od czasów debiutu różnych power trio w rodzaju Cream czy pierwszych LP's Black Sabbath minęło kilkadziesiąt lat. Oblivious nie zwracają na takie drobiazgi uwagi, dlatego ich trzeci album "Out Of Wilderness" mógłby spokojnie ukazać się gdzieś w okolicach 1970 roku, ponieważ ani jego zawartość, ani tym bardziej okładka, nie odstawałyby bynajmniej od tego, co wówczas eksponowano na półkach sklepów muzycznych. Młodzi Szwedzi zdają się być tradycjonalistami w każdym calu: przygotowali osiem archetypowych wręcz, trwających po 3-4, a czasem nawet krótszych, kompozycji, idealnych do trafienia na winylowy krążek. Najwięcej w tych utworach wpływów Black Sabbath z czasów debiutu, słyszalnych zwłaszcza w sposobie konstruowania utworów: z surową perkusją, basem wtórującym gitarze w czasie solówek czy charakterystycznych melodiach. Muzycy nie ograniczają się jednak tylko do czerpania z tego jednego źródła, bowiem "For Who Do Burn" to rozbujany hard/stoner rock, "Dirty Hand" czy "Screwed" lokują Oblivious nieopodal takich np. Rival Sons, chóralne refreny "Shore To Shore", "Midnight Mess" oraz "Riding Down" to harmonie w stylu najlepszych lat Uriah Heep, a finałowy "Like Brothers" to akustyczny blues może nie tak cieakwy jak u wczesnych Led Zeppelin, ale bez wątpienia stylowy. (5) Wojciech Chamryk

Odium - The Science of Dying 2014 NoiseHead

Zespół dojrzały, bo od debiutu minęło już 18 lat. Taki niby thrash, a nie thrash. Niby panowie stroją złe miny, młócą i napieprzają, ale jakoś mnie to zupełnie nie rusza. Oczywiście najbardziej upodobałem sobie old schoolowe klimaty, ale nie ograniczam się i ciągle

RECENZJE

115


jestem otwarty na nowe brzmienia. Nie trafia do mnie jednak to, co zaprezentowało na nowym albumie niemieckie Odium. Niestety jest to muzyka, której raczej unikam i z własnej woli nigdy sobie nie puszczam. Często powtarzam, że cenię twórcze odtwórstwo. Ten album jest natomiast przykładem nietwórczego odtwórstwa. Wszystko to już było i teraz zostało odgrzane w niestrawny sposób. Nudą wieje, brzmienie werbla odstręcza, gitary jakieś takie płaskie i nieatrakcyjne. Słaby wokal, nie silący się zbytnio na zróżnicowania i tworzenie melodii, które mogłyby pozostać w naszej pamięci. Nie wiem, mnie ta muzyka nie przekonuje. Ciekawie robi się dopiero przy czwartym kawałku - "Die With Pride" - gdzie gościnnie zaśpiewał sam Paul Di'Anno. Tu mamy jakieś zróżnicowanie i jakiś pomysł. Dalej znowu robi się szaro i nijako. No może z wyjątkiem "War", gdzie pojawia się bardzo fajny chórek dzieci. Super patent i od razu czuć przypływ świeżej energii. Szkoda, że takich patentów nie ma za wiele na "The Science of Dying". Nie będę się rozpisywał na temat poszczególnych numerów, bo wszystkie są zasadniczo takie same. Nie chcę chłopakom jakoś jechać, gdyż grają technicznie bardzo ok, w końcu są na scenie prawie dwie dekady i z niejednego pieca chleb jedli! Nie jest to zespół amatorów i jakichś świeżo upieczonych leszczy. Po prostu chyba zabrakło im troszkę pomysłów i wyszedł średnio udany album. Na przyszłość życzę więcej weny, bo potencjał jest. Oby nie na wykończeniu. (3) Przemysław Murzyn

Ostrogoth - Last Tribe Standing 2015 Empire

Gdy tylko dowiedziałem się, że legendarny Ostrogoth nagrywa nowy materiał byłem przeszczęśliwy. Jednak śmierć głównego gitarzysty i kompozytora Rudy'ego "Whiteshark" Vercruysse'a zmąciła ten radosny nastrój. Na chwilę obecną w składzie zespołu jest tylko jeden oryginalny muzyk i współzałożyciel, czyli perkusista Mario "Grizzly" Pauwels. Oprócz niego w Ostrogoth nie ma obecnie żadnego muzyka związanego z tą kapelą w przeszłości, a jedynie samych nowych, którzy dołączali do składu w latach 2011-14. Wobec tego poważnie zastanawiałem się nad tym czy jest w ogóle sens grania pod tą samą nazwą, ale skoro "Grizzly" postanowił to dalej ciągnąć to widocznie tak ma być. Nowy materiał "Last Tribe Standing" to cztery premierowe kawałki plus cała kultowa EPka "Full Moon's Eyes" zarejestrowana na żywo w nowym składzie. Na temat numerów live napiszę tylko tyle, że oczywiście są znakomite jednak w porównaniu z oryginałem zabrakło w nich magii i tego młodzieńczego szaleństwa. Przejdźmy jednak do sedna płyty czyli nowych utworów. Ostrogoth w roku 2015 brzmi bardzo heavy metalowo, jednak słychać, że w zespole grają inni muzycy. Brakuje tym kawałkom trochę własnej tożsamości i czegoś co by je wyróżniało. Nie są złe, ba są całkiem dobre, a taki "Clouds", który jest heavy

116

RECENZJE

metalową petardą utrzymaną w szybkim tempie, nawet świetny. Jednak, gdybym nie widział loga na okładce to nie poznałbym, że to Ostrogoth. Wystarczy posłuchać takiego "Return to Heroes Museum", w którym mamy znakomity główny riff, ale też bardzo wyraźnie słychać Stormwitch, szczególnie w liniach melodycznych. Podoba mi się brzmienie instrumentów, które jest przestrzenne, mocne i selektywne jednak chwilami mam wrażenie, że wokal jest za cicho. Ogólnie słucha się tego dobrze jednak przynajmniej u mnie pozostało spore uczucie niedosytu. Jeśli Ostrogoth planują nagrywać kolejne płyty to mam nadzieję, że będą lepsze, a "Last Tribe Standing" jest dopiero rozgrzewką podczas której nowy skład może się ze sobą zgrać oraz pokazać fanom. Na pewno warto sprawdzić ten krążek i usłyszeć nowe wcielenie legendy belgijskiej i europejskiej sceny. (4) Maciej Osipiak

Overtures - Rebirth 2010 Sleaszy Rider

Na scenie Włoskiej jest sporo zespołów z nurtu progresywnego metalu czy też prog-power metalu. Także konkurencja na tym poletku jest spora. Trudno jednoznacznie określić z jakiego punktu startował band Overtures. Ich album "Rebirth" to zbiór melodyjnych kompozycji, jednak zdecydowanie bardziej prostych, heavy/power metalowych, ocierających się o estetykę progresji. Mają dar Włosi do chwytliwych melodii, każdy z ich kawałków można spokojnie sobie zanucić. Umieją zachować również pazura, gitary są dość cięte, a solówki potrafią z dzikością wwiercać się pod czaszkę. Muzycy są bardo sprawni, w każdym dźwięku słychać ich niesamowite umiejętności. Nie raz potrafią zaskoczyć ciekawie zaaranżowanym patentem. Nad muzyką góruje bardzo dobry, wysoki a zarazem mocny wokal Michele Guaitoli. Mimo wielu walorów Overtures na "Rebirth" zespół gubi brak charakteru. Bowiem mimo melodyjności - całkiem nie głupiej - to nic z niej w słuchaczu nie zostaje. Ot jednym uchem wlatuje, drugim wylatuje. Muzycznie też jest zbyt zachowawczo. Odnoszę wrażenie, że muzycy zbyt mocno skupili się na aspekcie komercyjnym i chęci dotarcia do jak największej liczby odbiorców. Overtures jest zdecydowanie zespołem gitarowym, bliżej rejonów melodyjnego heavy metalu. Nie maja na stale klawiszowca. Jednak przez ich muzyka czasami przemyka coś z klawiszy. Zupełnie namacalne jest to w ostatnim utworze "Daemons", który to, rozpoczyna się krótką orkiestracją. O dziwo najciekawiej na tym krążku wypada wersja akustyczna "Not Too Late" dołączona jako bonus. Gitara akustyczna, fortepian, mini orkiestracja w tle, całość zaaranżowana progresywnie. Jednak jedna jaskółka nie czyni wiosny. Na "Rebirth" jest przeciętnie. (3) \m/\m/

Overtures - Entering The Maze 2013 Sleaszy Rider

Wraz z pierwszymi dźwiękami openera "The Maze" orientujemy się, że w zespole nastąpiła przemiana. Przy zachowaniu swoich walorów - melodyjność, niesamowity wokalista, sprawni instrumentaliści, gitary na pierwszym planie muzyka nabiera charakteru. Pierwsze wrażenia, to jakby Włosi, do swego muzycznego świata, zaprzęgli dokonania Kamelot i Symphony X. Kompozycje są naszpikowane całą masą technicznie zagranych partii, a całość sprzęgnięta jest niezwykłymi emocjami, dzięki którym owa technika rozmywa się wraz z kolejnymi dźwiękami. Do tego typowe dla progresji granie tempami, nastrojami, pomysłami muzycznymi, aranżacjami, itd. Z rzadka powracają echa znane z poprzedniego albumu "Rebirth" w postaci prostszych rozwiązań muzycznych i melodii. Na bohaterów wyrastają tu gitarzyści, Adriano Crasnion i Marco Falanga, bowiem obok wokalisty stają się równie ważnymi narratorami muzyki Overtures. Nie bagatelną rolę odgrywa tu lepsza produkcja i brzmienie. Pewnym magnum opus tego albumu jest znowu ostatnia kompozycja, tym razem rozbudowana, prawie dziewięciominutowa mini suita. Utwór rozpoczyna się dość epicką i podniosłą orkiestracją, przechodzi w emocjonalną heavy/power nawałnicę, z bardzo melodyjnym tematem. Następuje chwilowe zwolnienie a wraz z mocarnymi gitarami znowu rozpędza się główny temat aby przy akompaniamencie ciężkich gitar znowu zwolnić, ale na dłużej w zdecydowanie klimatyczny fragment. Po tym ponownie kompozycja wraca do głównego tematu, którego finałem jest wzrastająca moc gitar, oczywiście w ramach heavy i power metalu. Oblicze Overtures z "Entering The Maze" przypadło mi do gustu, w dodatku daje obietnice, że następne albumy Włochów będą równie ciekawe. Choć z drugiej strony zespół muzycznie może pójść w każdym kierunku. Uzupełnieniem albumu jest dysk DVD. W jego centrum są oficjalne teledyski do "Savior" z omawianego "Entering The Maze" oraz "Fly Angel" z poprzedniego krążka "Rebirth". Uzupełnieniem jest sesja zarejestrowana w The Groove Factory Academy Studio do kilku kawałków. Jest także tzw. "the making of" do teledysku "Savior", cover "Pirate Song" Running Wild w wersji audio, w takiej samej wersji można posłuchać też całego albumu "Entering The Maze" i coś jeszcze w stylu "inne spojrzenie". Dla fanów melodyjnego heavy metalu i prog metalu nowy band do rozkminienia. (4)

wiać, że dotarł do nas dopiero teraz. Okładka dość fajna ale może wprowadzić w błąd, raczej ciężko można ją kojarzyć z thrash metalem. Nie inaczej jest z prezencją samych muzyków. Znam takich co oceniają kapele po wyglądzie, w tym wypadku srodze by się przeliczyli. Co prawda muza w wykonaniu Pandorium to nie chamski, prostacki thrash ale równie łatwo ścina z nóg swoim rozmachem, fantazją i mocą. Sam zespół przyznaje sie do inspiracji Testament, Exodus, Heathen i Forbidden, ale także do Death i Nevermore. Co doskonale słychać w każdym nagraniu na "The Human Art Of Depression". Kompozycje tego kwartetu są rozbudowane, znakomicie zaaranżowane, porywające, często w agresywne thrashowe granie wplatają różne zwolnienia i inne przeszkadzajki. Wyłapać też można motywy z death metalu ale tego zdecydowanie ambitniejszego, nowoczesnego, dopuszczającego subtelniejsze pomysły i aranżacje. Nie psuje to ogólnego thrashowego przesłania. Tak samo jak długość kompozycji, najkrótsza ma trochę ponad pięć minut (w sumie standardowy timing dla thrashu), a najdłuższa to prawie jedenasto minutowy kolos. Słuchacza nie dopada jednak jakiekolwiek uczucie przesytu. Instrumenty pracują na najwyższych obrotach, i nie chodzi tu o szybkość grania, a raczej technikę, warsztat, umiejętności i wirtuozerie. Chwalić można każdego instrumentalistę z osobna. Mnie jednak paszcza rozdziawia się gdy gitarzyści popisują się swoimi umiejętnościami (rewelacyjne sola). Ciut gorzej jest z wokalem, jego barwa i maniera, nie jest atutem ani śpiewaka ani zespołu. Swego czasu tak grany thrash określano jako technothrash, teraz trochę źle się to kojarzy, pewnie dlatego operuje się terminem progresywny thrash. Jak mówimy o progresji to jeszcze wspomniałbym o brzmieniu. Jest ono tak ustawione, że bardzo przypomina, to co dzieje się na typowych prog-metalowych produkcjach, niesamowicie klarowne brzmienie, uwypuklające każdy instrument (choć w wypadku basu nie zawsze to się sprawdza), każdy dźwięk, niemniej jednak zachowujące moc potrzebną thrashowej załodze. W wypadku tej pły-ty i pomysłów tego zespołu sprawdza się znakomicie. "The Human Art Of Depression" robi niesamowite wrażenie jako całość i nie ma sensu aby szukać jego najsłabszego czy najmocniejszego momentu. Jeżeli umknął waszej uwadze ten krążek warto pokusić się o jego odnalezienie. Powinno być o tyle łatwiej, że jakiś czas temu wznowiła ten album Bret Hard Records. (5) \m/\m/

\m/\m/ Pandorium - The Human Art Of Depression 2013 Self-Released

Pandorium to młody niemiecki zespół, który swoją działalność rozpoczął w okolicach 2009 roku. Na swoim koncie mają EPkę "Demolition" z 2011 roku oraz duży debiut - omawiany - "The Human Art Of Depression" z 2013 roku. Album wydany własnym sumptem, co poniekąd może trochę usprawiedli-

Porphyra - Faith, Struggle, Victory 2014 Self-Released

Kiedy myślicie "symfoniczny metal" słyszycie zapewne uszyma duszy Nightwish, Therion, Dragonland i muzykę wykrojoną według pewnego utartego schematu. Tymczasem ni stąd ni zowąd w Nowym Jorku pojawił się niewielki, wydający własnym sumptem amerykańsko-grecki zespół grający hard'n' heavy okraszony muzyką... bizantyń-


ską. Sami określają się metalem symfonicznym, choć łatwiej jest Porphyrę zobrazować raczej jako zespól folk rockowy. Fakt faktem, pomysł na zespól mieli panowie niesamowity. Na pierwszy rzut ucha Porphyra brzmi nieco podobnie do Tarot's Myst, na drugi, jest to Tarot's Myst ze skrzypcami i chórami wygrywającymi orientalne melodie. Na szczęście "orientalne" nie oznacza w tym przypadku "kebabowe", nie są to rytmy ani rytmy tureckie, ani te do tańca brzucha. Co więcej, są one bardzo umiejętne wplecione utwory, a mocne i przejrzyste brzmienie krążka sprawia, że wcale nie zmiękczają jego wyrazu. Mimo że Porphyrze bliżej do zespołu hard rockowego niż klasycznie heavymetalowego, "Faith, Struggle, Victory" to płyta dynamiczna, mocna i ubrana w świetne, wyraziste linie melodyczne. Na jej korzyść działają także niemal musicalowe linie wokalne oraz fakt, że mocnemu, czystemu głosowi Chandlera Mogela towarzyszy tu i ówdzie kapitalny, silny głos kobiecy. Niewątpliwie debiut Porphyry jest płytą inteligentną, oparta na interesującym pomyśle i sięgającą po niebanalne rozwiązania. I mimo pozornie wydumanego pomysłu i sięgania do historii (tak, tak, jeden kawałek nosi tytuł "988AD: In the Time of Basil II Emperor of Byzantium") jest to krążek nośny, energiczny i naprawdę nieźle się go słucha. (4,5) Strati

Powerwolf - Blessed & Possessed 2015 Napalm

"I klops. Z heavymetalowego zespołu błyskotliwie wzbogacającego klimat religijnymi cytatami, Powerwolf stał się kabaretowym bandem idealnym do grania na metalowym odpowiedniku Dni Śliwki." - tak zaczęłam recenzję poprzedniej płyty Powerwolf, "Preachers of the Night". Tym razem mogłabym zacząć ją podobnie, choć najchętniej pominęłabym ten "klops", bo jestem już z tą ewolucją Powerwolf pogodzona. Kiedy Niemcy ogłosili wydanie swojej szóstej "jak ten czas leci" płyty, dokładnie wyobraziłam sobie jakiego rodzaju to będzie album. Będzie galopada, będą proste, wpadające w ucho, łatwe do śpiewania na koncertach refreny, będzie numer oparty na rumuńskim folku, a krążek zamknie jedyny na płycie majestatyczny utwór. Proszę bardzo, nietrudno być prorokiem, jeśli chodzi o Powerwolf. Jest galopada ("Blessed & Possessed", "Dead until Dark", "Christ & Combat"), są koncertowe refreny ("Blessed & Possessed"), jest ludowa melodia ("Armata Strigoi") i jest podniosły utwór na koniec ("Let there be Night"). Choć zespól wciąż trzyma się heavymetalowej kanwy i kontynuuje muzyczną tradycję

takich grup jak choćby Running Wild, odnoszę wrażenie, że to nie riffy są tutaj najważniejsze. Wydaje się jakby sama muzyka nie była najistotniejsza, a proces kreowania czegoś wielkiego został zastąpiony wytwarzaniem sympatycznych produktów do zabawy na występach. To rzeczywiście się sprawdza, bo Powerwolf porzucił już image podniosłej "mszy" na koncercie na rzecz przedniej zabawy przy najbardziej "hiciarskich" numerach, a utwory z nowej płyty idealnie wpasowały się w tę konwencję. Potwierdzeniem tego może być tegoroczny występ Powerwolf na Wacken, na którym zespół poza "Lupus Dei" zagrał same tego rodzaju kawałki (w tym trzy z "Blessed & Possessed"), a publika szalała z radości. Co więcej, na nowym krążku Wilka znalazły się również motywy zaczerpnięte rodem z innego zespołu, który zdobył oszałamiającą popularność i do której sam Powerwolf się przyrównuje, a mianowicie Sabaton. Na płytę trafił oparty na prostym, sabatonowym rytmie i okraszony wykrzykiwanym refrenem "Army of the Night", a "Christ & Combat" zaskakuje sabatonowo zaaranżowanymi klawiszami. Na szczęście są także na "Blessed & Possessed" elementy, który bardzo mi się podobają: niebanalna melodia zwrotek w "We are the Wild", początek "Dead until Dark" nawiązujący do świetnego numeru Powerwolf "Son of a Wolf" oraz solówka rozpoczynająca zwrotki w "Sanctus Dominus" zaaranżowana w starym stylu Niemców. Plusem są też dobre wokale Attili, które zdradzają, że wokalista Wilka nie jest amatorem. A teraz napiszę kilka słów odchodząc kilka kroków dalej i łapiąc szersza perspektywę. Powerwolf dokonał rzeczy niezwykłej. Wtargnął na chylącą się ku upadkowi niemiecką, heavymetalową scenę i usadowił się wygodnie wśród największych nazw. Nie pod kątem jakości granej muzyki, ale pod kątem popularności, sprzedanych płyt i biletów na występy. Co więcej, stworzył własny, zupełnie pionierski styl, którego konsekwentnie się trzyma. Za to Powerwolfowi chwała. Mogę marudzić, że brak mi już u Niemców numerów na miarę "Prayer in the Dark" o kapitalnym heavymetalowym feelingu, czy na miarę szalenie nastrojowego i potężnego "When the Moon Shines Red". Mogę sobie marudzić, że zespół powędrował prostą, rozrywkową ścieżką. Ale tego, czego dokonał, trudno mu odmówić. Czy gdyby ktoś wam powiedział dziesięć lat temu, że na niemieckiej scenie heavymetalowej pojawi się nowa wielka nazwa... uwierzylibyście? (3,8)

wer metalu. Jednak można odnieść wrażenie, że zespół szukał nieco innych smaczków, różnych nowych, świeżych pomysłów, dzięki czemu dostaliśmy ciekawe dzieło, które przypomina choćby dokonania Symphony X czy Kamelot. Brakuje w nim może agresji, tego ognia, tej pewności, co na poprzednich albumach. W zamian mamy nowoczesny metal podany w dość ciekawej formie, które ma przekonać tych którzy szukają czegoś bardziej oryginalnego. Tutaj Pyramaze wykazał się i nagrał materiał dość wymagający. To jest proste i chwytliwe granie, które od razu przemawia do słuchacza. Sporo w nim połamanych dźwięków i nietypowych aranżacji, przez co płyta może nie trafić do każdego słuchacza. Nowy wokalista z pewnością jest dobry technicznie, ale nie do końca mi pasuje do tego zespołu. Teraz za mało w tym wszystkim Pyramaze. Album wyróżnia się soczystym i solidnym brzmieniem. To jednak dzisiaj jest standard. Skupmy się zatem na samej muzyce. Nieco symfoniczny "The Battle of Paridas" to jeden z pierwszych mocnych uderzeń zespołu. Utwór ostry, progresywny, ale słucha się go naprawdę przyjemnie. Przypomina mi się nieco tegoroczny album Angry. Tytułowy "Disciples of the Sun" to ukłon w stronę Masterplan, ale o dziwo jest to kompozycja melodyjna i łatwo zapadająca w pamięci. Riff rodem z neoklasycznego power metalu to atut "Back for More", który pokazuje, że Pyramaze jest stać na dobre hity. "Fearless" to kompozycja również utrzymana w szybszym tempie i w tym przypadku mamy nowoczesny power metal. Według mnie niepotrzebne są kombinacje i udziwnienia jak w "Unveil" czy zamykającym "Photgraph". Płyta jest dojrzała, jest świeże podejście do tematu progresywnego power metalu. Sporo jest na niej pomysłowych zagrywek gitarowych i innych smaczków, które sprawiają że płyta ma sporo atutów. Może nie jest to najlepsze dzieło tej duńskiej formacji, ale z pewnością pokazuje, że powróciła i wciąż wie jak nagrać solidny materiał z kręgu progresywnego power metalu. Płyta godna polecenia. (4) Łukasz Frasek

Strati Raging Death - Raging Death 2015 Punishmenr 18

Pyramaze - Disciples of The Sun 2015 Inner Wound

Wielu osobom Pyramaze kojarzy się z osobą Matta Barlowa czy też Lance'a Kinga. Teraz ta duńska formacja ma nową twarz, a jest nią Terje Haroy, który dołączył do zespołu w 2015 roku. Od dłuższego czasu Pyramaze przeżywał kryzys, ale w końcu udało mu się z niego wyjść i wydać nowy album, "Disciples of The Sun". Z jednej strony typowy album tego zespołu, który zabiera nas do świata progresywnego po-

Oficjalny debiut thrasherów z Żor został wydany nakładem Punishment 18 co jest sporym zaskoczeniem in plus. Niestety na "Raging Death znajdują się tylko dwa nowe numery, a więc bardzo udany, melodyjny "Back to the Past" oraz krótki, spokojny instrumental "Cry for Time". Szczególnie ten pierwszy narobił apetytu na przyszłość i jeśli zespół będzie komponował więcej tak udanych numerów to może być naprawdę dobrze. Na resztę programu składają się cztery kawałki z pierwszego demo "Killing Feast" i dwa z drugiego "Pestilent Waste". Tak więc kto słyszał te wydawnictwa wie czego się po "Raging Death" spodziewać. Oldschoolowy i bezkompromisowy germański speed/ thrash zagrany totalnie na żywioł bez większego dbania o szczegóły. Stąd też pewne niedociągnięcia, ale słychać przynajmniej, że to gra zespół z krwi i kości.

Poprawie uległy też solówki i dynamika co może być zasługą nowego wiosłowego Piotra Ciepłego oraz bębniarza Dawida Sówki. Za miks odpowiada Ced znany z takich bandów jak Rocka Rollas czy Blazon Stone, więc ten materiał brzmi i płynie zdecydowanie lepiej niż dema. Ogólnie jest nieźle i trochę lepiej niż dotychczas, ale słuchając nowego wałka wiem, że mają potencjał by pisać zdecydowanie lepsze numery i tego oczekuję od nich w przyszłości. Szkoda, że po trzech latach przerwy Raging Death nie zdecydowali się nagrać w pełni premierowego materiału. Mam nadzieję, że jak najszybciej nas takowym uraczą. Pomimo tego, że ocena nie jest może zbyt wysoka to słucha mi się tej płytki naprawdę dobrze, a nawet lepiej od wielu tych z teoretycznie wyższej półki. (3,5) Maciej Osipiak

Repulsor - Trapped in a Nightmare 2014 Thrashing Madness

No proszę, takie niespodzianki to ja lubię. Młoda gdańska horda Repulsor powstała w 2010 roku i do tej pory ma na koncie demo "Death is the Beginning"(2011) oraz bardzo udaną EPkę "Trapped in a Nightmare" z roku ubiegłego. No i właśnie o tym ostatnim materiale napiszę kilka bardziej lub mniej mądrych zdań. To co prezentuje tych trzech kolesi to energiczny thrash metal zagrany z zajebistym kopem i oparty przede wszystkim, a jakże, na amerykańskich wzorcach. Tak więc słychać tu tak oczywiste wpływy jak Exodus, Slayer, Overkill, a jeden riff w "R.M.D.H." kojarzy mi się z Testament i Katem z "Bastard". Nie ma sensu doszukiwanie się w tych dźwiękach oryginalności, ważne, że słucha się tego bardzo dobrze o co tak naprawdę w tym temacie chodzi. Muzycy prezentują już naprawdę wysoki poziom jak na tak młody zespół. Sekcja rytmiczna perfekcyjnie napędza tę maszynę, a gitara atakuje nas ciekawymi choć jeszcze pozbawionymi indywidualnego sznytu riffami. Do tego naprawdę udane sola i bardzo dobry, wyraźny i utrzymany w średnich rejestrach wokal. Płytka składa się z pięciu utworów plus klimatyczna akustyczna miniaturka "The Summoning" i każdy z nich to konkretny thrash metalowy strzał w pysk. Całości dopełnia znakomita okładka w niczym nie ustępująca tym zdobiącym niejeden klasyk z przeszłości. Jako że "Trapped in a Nightmare" ukazała się już w 2013 roku to chyba najwyższa pora zaatakować rynek długograjem, tym bardziej, że zespół znalazł się pod skrzydłami Thrashing Madness. Radzę bacznie obserwować tych Gdańszczan, bo Repulsor ma papiery na naprawdę duże granie. (4,7) Maciej Osipiak Revenge - Survival Instinct 2014 Fuel

Tytuł tej płyty brzmi dość wymownie, bo ta włoska (działająca z długą przerwą od 1981r.) ekipa po podsumowaniu dorobku lat 80-tych na CD "Archives" doczekała się też albumu z premierowym materiałem. "Survival Instinct" nie przynosi żadnych zaskoczeń czy

RECENZJE

117


objawień, ale zawiera dziesięć solidnych numrów utrzymanych w stylistyce hard 'n' heavy. Revenge hołdują starej szkole gatunku, czerpiąc zarówno od zespołów NWOBHM przełomu lat 70-tych i 80tych (rozpędzony opener "Dead Or Alive", równie dynamiczny "Shelter"), jak też mistrzów ostrego, ale i przebojowego grania Kiss czy Scorpions ("Can't Hold Me Down", chyba aż za melodyjny i zbyt lekki w refrenie "Bite The Bullet"). Traci też opatrzony podobnym refrenem drapieżny, power metalowy "Not The Same", ale na szczęście to jeden z nieliczych tak zdecydowanie komercyjnych patentów na tej płycie, bo już "Cannonball" czy numer tytułowy kąsają jak trzeba nie tylko w zwrotkach. Mamy też dwie ballady: "Flying", mimo smyczkowego podkładu i generalnie ciekawego początku robi się stopniowo coraz bardziej "festiwalowa", ale już "Home Again" - skojarzenia z "Before The Dawn" Priest jak najbardziej prawidłowe - z partią piana, patetycznym refrenem i dynamiczną końcówką efektownie wieńczy tę może i nierówną, ale i nie najgorszą płytę. (4) Wojciech Chamryk

Revile - Revolution Isle 2015 Self-Released

Od pierwszych dźwięków intra wiedziałem, że to album dla mnie. Revile to młody szwedzki zespół, który nawiązuje do tradycyjnego heavy metalu, w typowy dla tej nacji sposób. Człowiek cieszy sie jak dziecko wsłuchując się w kolejne kawałki. Z łatwością można odnaleźć wpływy Judas Priest, King Diamond, Grave Digger czy Manowar. Niekiedy przebijają się dźwięki, które kojarzą się z Iced Earth czy Hellstar, ale klasyczny europejski heavy metal to domena Revile. Kompozycje "palce lizać", wypełnione ciężkim i ciekawie zagranym heavy metalem, okraszone wyśmienitymi solówkami i konkretnym wokalem. Muzyka i brzmienie nawiązuje do złotej epoki heavy metalu, jednak ostatecznie jest współczesne. Jest to kolejny plus tej płytki. Niestety te dwadzieścia minut z "Revolution Isle" to zdecydowanie za mało. Człowiek chce od razu przynajmniej drugie tyle. W każdym razie Szwedzi osiągnęli swój cel. Wzbudzili zainteresowanie fanów tradycyjnego heavy metalu. Pozostaje teraz czekać na ich duży debiut oraz żywić nadzieję, że przez czas oczekiwania nie zagubią swojego talentu i potencjału. Radzę zwróćcie uwagę na Revile. (4,5) \m/\m/

Rhapsody - Prometheus - Symphonia Ignis Divinius 2015 Nuclear Blast

Rhapsody to niegdyś była potęga. Wystarczy cofnąć się do lat 90-tych czy świetnego "Power of Dragonflame". Niestety z czasem zespół gdzieś zatracił swój blask. Na domiar złego doszło do rozłamu. Fabio Lione został w Rhapsody of Fire. Luca Turilli założył swój Rhapsody i tutaj udało mu ściągnąć utalentowanego Alessandro Contiego. Kto słyszał o Trick Or Treat ten powinien go znać bliżej. Pierwszy album Rhapsody prowadzonego przez Lucę był czymś godnym uwagi i posiadał ducha starego Rhapsody. Kiedy Fabio i spółka zawodzi, cała nadzieja została pokładana w nowy album w Rhapsody Luca Turilliego. Niestety, ale "Prometheus - Symphonia Ignis Divinius" nie do końca budzi taki zachwyt jaki mogło się spodziewać. Problem tkwi nie tyle w tym co zespół gra, czy stylu, bo tutaj niewiele uległo zmianom. Zespół chce iść w stronę bardziej filmowego klimatu, przez co całość brzmi jak soundtrack do epickiego i podniosłego filmu, a nie jak album metalowy. Brakuje w nim mocnego uderzenia, a przede wszystkim większej dawki power metalu. Za to powinno być znacznie mniej filmowych patentów. Można od samego początku odnieść wrażenie, że jest przerost formy nad treścią i to jest bolączka tego albumu. Przesadzono ze wszystkim. Pomówmy o dobrych rzeczach. Jedną z nich jest petarda w postaci "Il Cigno Nero", który w pełni oddaje to co najlepsze w Rhapsody i twórczości Turillego. Jest szybkość, podniosłość, mocny riff i ciekawe rozegrane solówki. Płytę promował "Rosenkreuz", który jest już bardziej progresywny, bardziej epicki. Tutaj zespół przesadził nieco z ozdobnikami, przez co power metal zszedł na dalszy plan. Dla fanów symfonicznego metalu i bogatej aranżacji z pewnością "Anahata" będzie czymś niezwykłym. Najbardziej zapadającym utworem w pamięci jest rozbudowany, ale zarazem pomysłowy "One Ring To Rule Them All". Sporo się też dzieje w tytułowym "Prometheus", który pokazuje że zespół ewoluował i jeszcze bardziej poszedł w stronę filmowego charakteru. Kiedy już myślisz że Luca pokazał już na co go stać i wyczerpał limit kolosów, to na koniec serwuje nam osiemnastominutowego tasiemca w postaci "Of Michael the Archangel and Lucifer's Fall Part II: Codex Nemesis". Jestem zdania, że to już lekka przesada i choć są w nim ciekawe momenty, to jednak dominuje nuda i przerost formy nad treścią. Ta płyta to soczyste brzmienie, przesycona i przesadzona pod każdym względem produkcja i aranżacje, a w efekcie mało power metalowy album. Za dużo filmowego klimatu i podniosłości, za dużo urozmaiceń i smaczków, a za mało konkretów i ognia. Szkoda, że skupiono się na symfonice i pozostałych aspektach bogatej aranżacji, zapominając o gruncie w postaci power metalu. No nic może następnym razem będzie lepiej. (3) Łukasz Frasek

118

RECENZJE

Riotor - Rusted Throne 2015 Inferno

Bez owijania w bawełnę - jestem rozczarowany. Bardzo ubolewam nad tym, że "Rusted Throne" nie trzyma nawet w połowie tak dobrego poziomu jak świetny debiut "Beast of Riot". Thrash/ speed/death Kanadyjczyków, teoretycznie, nie uległ rewolucyjnym zmianom, aczkolwiek ich spektrum jest na tyle duże, że materiał ten nuży niemiłosiernie. Nie zrozumcie mnie źle. Ten album ma swoje momenty. Chociażby w postaci chamskiego, prującego niczym niemieckie czołgi podczas II Wojny Światowej, killera "Nightmare Is My Life", sztyletującego, ostrymi jak brzytwa riffami, "death'owca" "Flesh Desire", mrocznego, a przy tym zakręconego i okraszonego genialnymi solówkami "Tryumph of Sorrow" albo czysto speed metalowych, bardzo żywych, charakternych "Thy Drunken Sinner" jak też "Narcotic Death". Te pięć kawałków to pokaz bardzo dobrego grania z pasją, zapałem, agresją oraz niesamowicie wielkimi jajami. Wszakże nie tak łatwym jest znaleźć nowofalowy zespół, który z ogrywania starych, znanych wszystkim maniakom, patentów potrafi uczynić coś intrygującego i powalającego. Niestety, na tym kończą się plusy krążka. Reszta numerów to poziom niski (np. ciągnący się jak flaki z olejem tytułowy) albo bardzo niski (monotonne, nazbyt chaotyczne "Learning To Hate"). Kolejnym minusem jest długość albumu. Czterdzieści osiem minut to definitywnie zbyt wiele jak na płytę z prostym thrash metalem. Na zakończenie dodam, iż pomimo ogromnego zawodu wierzę, że ta sympatyczna gromadka z Kanady nieco się otrząśnie i trzecim "pełniakiem" rozpieprzy wszystko. Przede wszystkim pozerów. Wiadomo, że takowi działają na thrasherów jak płachta na byka. (2)

całość ociera się o fantastykę. Może nie jest to album, który zaskoczy nas ambitną muzyką czy też porwie swoją formą wykonania. To nie tego typu opera, ale coś dla szukających lekkiego i przyjemnego grania. Jeśli zależy Wam na melodiach i motywach, które zostają w pamięci to z pewnością materiał zgotowany przez Yannisa do was trafi. Dominują długie kolosy, co według mnie jest to minusem tego dzieła. Przydałoby się więcej treściwych kawałków, które rozrywają na strzępy; szybkich i mocnych, bez zbędnego rozwlekania w czasie. Już "Rising Empire" pokazuje, że właśnie takie dłuższe kompozycje rajcują Yannisa. "Days of War" to z kolei szybszy utwór zbudowany na rasowym power metalowym riffem rodem z starych płyt Helloween. Utwór robi dobre wrażenie i tutaj dzieje się całkiem sporo. Yannis to typ gitarzysty, który nie trzyma się kurczowo jasno określonych ram. Stawia na technikę, ale też liczy się element zaskoczenia. Dzięki temu, mamy bardziej złożone i dopieszczone solówki. To one są tak naprawdę jedyną i właściwą atrakcją tego dzieła. Troszkę Rhapsody pojawia się w podniosłym i epickim "In The Name of Man", aczkolwiek sama konstrukcja i układ złudny do poprzednich utworów. Dobrze wypada też marszowy "The Cave of The Dead", który ma w sobie pokłady true metalu. Moim faworytem od razu stał się energiczny "Moonstone", w którym jest pełno power metalu, również tego z kręgu neoklasycznego. Na krążku jest wiele wypełniaczy i nietrafionych pomysłów, a całość jest przesadzona i rozwleczona. Za mało konkretnego metalowego grania, za mało przebojów i zapadających w głowie motywów. Soczyste brzmienie i klimatyczna okładka to niewystarczające argumenty za. Yannis to dobry gitarzysta, ale to również atut, który przestaje istnieć w gąszczu wad. Tym największy to sam materiał, który nie jest taki przemyślany jak mogłoby się wydawać. Może następnym razem będzie lepiej? (3) Łukasz Frasek

Łukasz Brzozowski

Running Death - Overdrive 2015 Punishment 18

Royal Quest - The Tale of Man 2015 Self-Released

Yannis Androulakakis to nazwisko greckiego muzyka, które ostatnio jest bardziej rozpoznawalne dzięki swojemu projektowi muzycznemu Royal Quest. Sama idea zrodziła się w 1998 roku i przez lata zmieniali się muzycy, aż w końcu Yannis wziął większość roboty na swoje barki. W efekcie udało się wydać wreszcie pierwszy album zatytułowany "The Tale of Man". Ten album to bardziej coś pokroju rock opery, gdzie mamy rozdzielone role, głównie pomiędzy różnych wokalistów. Płyta zabiera nas w rejony symfonicznego metalu wymieszanego z progresywnym power metalem. Nie ma na niej znanych gości ani też ciekawej historii, choć

Młodzi Niemcy po wydaniu dwóch EPek atakują debiutanckim albumem. "Overdrive" podsumowuje zarazem pierwsze dziesięć lat istnienia zespołu i ukazuje jego najświeższe oblicze, ponieważ muzycy sięgnęli głównie po nowe kompozycje. Thrash Running Death czerpie zarówno od niemieckich jak i amerykańskich mistrzów, dlatego mamy tu odniesienia do dokonań Kreator czy Destruction ("Raging Nightmare") oraz Metalliki z pierwszych LP's (balladowy "Close Minded"). Sporo też w tych utworach melodii, niejednokrotnie bas przejmuje rolę wiodącą, nie brakuje dynamicznych partii solowych, a parti wokalne Simona Bihlmayera też są zróżnicowane: od niskiego, zadziornego wrzasku ("Hell On Earth"), niskiego ryku w manierze growlingu ("Overdrive"), aż do mrocznej melodeklamacji w finałowym "I See A Fire". Utwór ten wydaje mi się jednym z najciekawszych


na "Overdrive", a to za sprawą zakręconych partii gitar, dynamicznej zwrotki i melodyjnego refrenu, a spaja to wszystko w rytmicznie powiązaną całość dynamiczna perkusja. I chociaż można mieć zastrzeżenia do jej brzmienia - ta syntetyczna stopa! - to jednak jako całość debiut Running Death nie rozczarowuje. (4) Wojciech Chamryk

Sacred Blood - Argonautica 2015 Pitch Black

Grecja, jak na niewielki graj, owocuje w wiele heavymetalowych zespołów. Co więcej, większość z nich śmiało czerpie ze swojej antycznej przeszłości. Kto wie, być może te bogate, majestatyczne dzieje ich kraju tak napędzają ten heavymetalowy "przemysł" w Grecji? Do grona wspomnianych zespołów niewątpliwie należy ateński Sacred Blood, a omawiana "Argonautica" to jego trzecia płyta. Znajdziecie na niej wszystko, czego dusza zapragnie. Heavymetalowe riffy, "powermetalową" melodyjność, rhapsodowe deklamacje, manowarowe marsze, kamelotowy rozmach oraz folkowe ozdobniki. Bezpardonowo spotykają się na niej akustyczne motywy z głośnymi klawiszowymi tłami. Cóż, podobno od przybytku głowa nie boli. Muszę przyznać, że mimo tego natłoku absolutnie wszystkiego, "Argonautiki" słucha się bardzo dobrze. Jest bardzo sprawnie skomponowana i przede wszystkim pławi się w bardzo chwytliwych patentach. Brzmi jak płyta ujęta w estetykę końca lat dziewięćdziesiątych, ale jednocześnie słychać, że to współczesne wydawnictwo. Jest to również typowa "rycerska" płyta, która z powodzeniem mogłaby zasilić płytową półkę miłośników Rhapsody i Domine. Jednocześnie jednak daleko jej do zamkowo-smoczego kiczu. Krążek w całości opiera się na helleńskich legendach, a w szczególności - o ile dobrze mi się wydaje - na micie o bohaterskiej wyprawie po Złote Runo (herosi wybrali się na łodzi o nazwie Argo, stąd zapewne tytuł płyty). Jej historia toczy się przez pełne pompy epickie numery, przeplatane utworami okraszonymi niemal rockowym pazurem. Jeśli nie boicie się sięgnąć po tego rodzaju płytę i gotowi jesteście na feerię wszelkiej maści epickich estetyk - słuchajcie koniecznie. Jeśli wolicie ascetyczny doom to... a zresztą, pewnie odpadliście po piątym zdaniu tej recenzji. (4) Strati Satori - Crave For Chaos 2014 Self-Released

Poznaniacy zadebiutowali w ubiegłym roku wydanym samodzielnie i do tego bardzo profesjonalnie prezentującym się albumem. Recz brzmi zawodowo, bo wyszła z Perlazza Studio Przemysława "Perły" Wejmanna, współodpowiedzialnego też za produkcję "Crave For Chaos". Muzycznie też jest całkiem zacnie, bo młodzi muzycy - koncentrując się na tradycyjnym heavy metalu jako swoistej podstawie - chętnie nawiązują też do innych rodzajów ciężkiego rocka. Siglowy "Psycho" to idealny opener, oferujący poza siarczystym riffowaniem ró-

wnież sporo klawiszowych barw i patentów rytmicznych. Syntezatory odgrywają zresztą dość istotną rolę w aranżacjach poszczególnych utworów z tej płyty: dopełniają rozpędzony "It's Not Easy" czy częściowo balladowy "Mr. Hyde", stanowią o klasie ballady "Crave", dzięki swoistemu duetowi fortepianu ze skrzypcami, mamy też klawiszowe solo w zwolnieniu thrashowej petardy "Don't Remember (Who Cares About You?)". Dla zwolenników bezkompromisowych czadów są za to: kojarzący się z hardcore "Go Get It", ostry niczym brzytwa, szaleńczy "Disillusion" czy nieco bardziej melodyjny "Your Lies, Your Truth". (4) Wojciech Chamryk

Savatage - Return to Wacken 2015 earMusic

Jednym z najważniejszych wydarzeń tego roku - jeżeli nie najważniejszym - jest występ Savatage na Wacken 2015. Jest to nie wątpliwie gratka dla fanów. Zespół od lat nie koncertuje i nie nagrywa nowych albumów. Pojawiają się za to wznowienia albumów, boxy czy składanki. Na początku, gdy dowiedziałem się o zbliżającej się premierze "Return to Wacken", pomyślałem, że kapela pokusi się o skompilowanie nagrań z ich wcześniejszych występów na Wacken, gdzie uczestniczyli w dwóch edycjach, w latach 1998 i 2002. Nawet w jakiś sposób mnie to poruszyło. Później jak się wczytałem okazało się, że ma to być kolejny zwyczajny składak. Wtedy mina mi zrzedła. W sumie okazja wydaje się niezła. Zespół przypomina się, starzy fani nie muszą wygrzebywać z zapomnianych zakątków starszych płyt Savatage, nowi mają szanse zetknąć z ich muzyką po raz pierwszy. Nie wiem jak inni ale mnie ponownie ciarki przeszły jedynie przy "Chance" z "Handful of Rain", bo zapomniałem, że to taki niesamowity kawałek. Resztę przesłuchałem bez większego uniesienia. Powiem więcej, wolę te kawałki - "Chance" z resztą też - ze swojego naturalnego środowiska, czyli z albumów, z których pochodzą. Generalnie "Return to Wacken" będę traktował jako "zapchaj dziurę", gdy nie będzie niczego innego pod ręką to tą płytkę odpalę. A, że na Wacken nie jadę, to niedługo zrobię sobie wieczór z Savatage i przesłucham tyle płyt, ile będę mógł wysłuchać za jednym posiedzeniem. "Return to Wacken" to tylko kompilacja, ciekawsze będą relacje z Wacken oraz - być może - konsekwencje tego występu. \m/\m/

Secret Sphere - A Time Never Come 2015 Edition 2015 Scarlet

To już 15 rocznica wydania "A Time Never Come" włoskiego bandu Secret Sphere. Jest to jedna z najbardziej znanych włoskich kapel, która gra mieszankę melodyjnego power metalu i progresywnego metalu. Osiem albumów mają już na swoim koncie i właściwie status tego zespołu nie wymaga udowadniania, że są świetni w te klocki. Toteż postanowili odświeżyć jeden z ich najważniejszych albumów, jednocześnie świętując jubileusz wydania "A Time Never Come". Album został na nowo zagrany z Michele Luppi w roli wokalisty. Przyozdobiono go nową szatą graficzną i pomyśleć że to całe przedsięwzięcie było początkowo szykowane dla Japonii. Zdecydowano się jednak również na ponowne wydanie na terenie Europy. Może na tej wersji są nowi muzycy, może jest nowa jakość brzmienia, nieco inny wydźwięk, ale to wciąż wysokiej klasy album w kategorii progresywnego power metalu. Została energia, przebojowość, tylko dodano jakby bardziej podniosłe aranżacje, które momentami ocierają się o symfoniczny metal. Zaczyna się oczywiście od klimatycznego intra w postaci "Gate of Wisdom". Dalej oczywiście mamy bardziej złożony "Legend", który ma w sobie moc i tutaj zespół wykreował bardzo chwytliwą melodię. Progresywny charakter klawiszy to jest właśnie ta cecha, która czyni ten zespół rozpoznawalny. Jest to album przede wszystkim agresywny i mocno osadzony w stylistyce power metalowej. Dobrze to potwierdza "Under the Flag of Mary Read" czy "The Brave". Marco i Aldo znakomicie łączą pomysłowość, świeżość, progresywność i ciekawe aranżacje. Na płycie dzieje się sporo, dzięki czemu panowie pokazują jak się rozwinęli na przestrzeni lat i jak dojrzeli. Na płycie jest jeszcze rockowy "Lady of Silence", romantyczna ballada "Mystery Of Love", czy ocierający się o neoklasyczny power metal "Hammelin". Płyta nie nudzi, bowiem zespół dostarcza urozmaicenia, czego dowodem są klimatyczne przerywniki czy monumentalny, epicki "Dr. Faustus", który jest przepełniony symfonicznymi ozdobnikami. Może jest to płyta na nowo nagrana, może nabrała nowej jakości i trochę nowoczesności, jednak mimo tych pewnych ulepszeń, czy też różnić jest to ten sam album, który przed laty stał się jednym z najlepszych w dorobku grupy. Ryzykowne było to zagranie, ale efekt okazał się zaskakująco dobry. Polecam. Secret Sphere powraca do korzeni i może w końcu doczekamy się równie udanego nowego materiału ze strony Włochów. Oby tak było. (5) Łukasz Frasek Sensorium - The Art Of Living 2015 Self-Released

Hammercult to band, który chętnie słucham, choć wyłamuje się on z głównego nurtu moich zainteresowań. Jednak nie o tym chcę pisać. Ważniejsze jest to, że zespół ten pochodzi z Izraela.

W ten sposób chcę zwrócić uwagę, iż być może ta scena nie jest zgłębiona przez naszą redakcję, ale co jakiś czas dochodzą do nas jakieś produkcje z tamtego rejonu. Taką jest z właśnie omawianym albumem "The Art Of Living" kapeli Sensorium. Izraelczycy grają odmianę melodyjnego power metalu z domieszką symfoniki, neoklasyki i progresji. W dodatku za mikrofonem jest wokalistka, która operuje operowym głosem (sopran?), także wpisują się w nurt takich zespołów jak Nightwish, Within Temtation czy Epica. Muzycznie kapela nie odkrywa niczego nowego, zupełnie nie jest to ich zamiarem. Zaś to co prezentują, utrzymane jest na niezłym poziomie. Rozbudowane, ciekawe kompozycje, z fajnymi tematami muzycznymi, efektownie i bogato zaaranżowane. Kilka razy można natknąć się na intrygujące pomysły. Warsztat instrumentalistów też można ocenić wysoko. Wokal Keseni Glonty trudno mi ocenić wszak operą na co dzień się nie zajmuję. Na pewno jest to bliskie temu co kiedyś robiła Tarja z Nightwish. Niemniej niełatwo jest to przeskoczyć, tym bardziej, że Kesenia czasami nuży. Nie wynika to z warunków głosowych a raczej niedopracowanej linii melodycznej. Gdyby Sensorium rozpoczęło karierę na przełomie wieków, to prawdopodobnie w tej chwili byłby to znaczący przedstawiciel tego nurtu. Niestety na tą chwile pozostaje jednym z wielu. Trudno będzie to im zmienić, bo albo musieliby złamać przyjęte przez siebie konwencje i zacząć eksperymentować, albo otrzeć się o geniusz i spreparować coś naprawdę intrygującego w ramach swojej etykiety. Jednak przesłuchując "The Art Of Living" odnosi się wrażenie, że bardziej młodym Izraelczykom zależy na tym, aby mocno zaznaczyć skąd wywodzi się ich świat muzyczny i czego można sie po nich spodziewać. W sumie osiągają te założenia ale jak już zaznaczyłem, zostają przez to w szeregu kapel nie wyróżniających się ponadto. (3) \m/\m/

Shardborne - Living Bridges 2015 Out On A Limb

Ten Irlandzki zespół rozpoczął przygodę z muzyką w 2004 roku. Swoją obecność na scenie po raz pierwszy zaznaczyli EPką "Aeonian Sequence" z 2011 roku. Po czterech kolejnych latach, w końcu wypuszcza swój debiutancki album "Living Bridges". Muzycznie kapela mieści się w nurcie progresywnego metalu. Jest jednak nielicznym przedstawicielem li tylko instrumentalnego odłamu. Na obraz dźwiękowy oczywiście głównie składa się rock i metal progresywny, ale odnajdziemy także

RECENZJE

119


elementy jazzu (frakcje free, fusion). Muzycy bardzo chętnie korzystają z nowoczesnych brzmień - mocnego groove oraz tych typowych dla progresywnego metalu ale także bardziej subtelnych dźwięków w stylu pomysłów rodem z rocka progresywnego. Kontrasty, dysonanse, żonglowanie nastrojami, emocjami, dźwiękami, brzmieniami, melodiami, konstrukcjami muzycznymi, tempami, stylami itd. to pomysł na muzyczny świat tego zespołu. Jednak to co determinuje irlandzkich muzyków, to technika i warsztat. Cały czas popisują się swoimi umiejętnościami, wyszukując pomysły na jak najbardziej skomplikowany i techniczny sposób zagrania, wymyślonych przez siebie muzycznych figur. Nie powiem można zatracić się w pomysłowości i talencie muzyków Shardborne. W koncepcji na dobrą muzykę pomaga im w tym też umiejętność przemycania fajnych melodii, co prawda są to wręcz ich strzępy, ale ułatwia to wysłuchanie tak skomplikowanej muzyki. Nie wątpię, że wszelkiej maści krytycy ocenią bardzo wysoko "Living Bridges". Lecz w mojej pamięci ciągle tkwi sytuacja zespołów grających technothrash (Realm, Coroner, Midas Touch, Mekong Delta, itd.). Nimi też dziennikarze się zachwycali, niestety te kapele miały tylko nieliczną gromadkę fanów, a teraz ledwie co niektóry pamiętają o nich. Obawiam się, że to samo czeka Shardborne. No i skomplikowane oraz jeszcze bardziej skomplikowane, nie oznacza w cale najlepsze. (4) \m/\m/

Signum Regis - Through The Storm 2015 Ulterium

Power metal wciąż w natarciu. Tym razem ze Słowacji, gdzie od 2007 pogrywają sobie panowie z Signum Regis. Grupa sprezentowała właśnie swym fanom EP-kę, mającą umilić im oczekiwanie na zapowiadany na jesień jej czwarty album. Podoba mi się na tej półgodzinnej płycie - sześć kompozycji, w tym jeden cover - że zespół nie ogranicza się tylko do współczesnego power metalu, śmiało sięgając też do korzeni gatunku z lat 80-tych, tradycyjnego heavy oraz wpływów progresywnych i klasycznych. Dlatego też "Through The Storm" wypada na tle tych wielu peseudometalowych zespołów z Włoch bardzo zacnie, deklasując konkurencję nie tylko poziomem kompozycji, umiejętnościami, ale też konkretnym, często nawet dość surowym brzmieniem. Potwierdza to już opener "Living Well", zaraz po nim grupa uderza zaś jeszcze bardziej surowym "Through The Desert, Through The Storm" z drapieżnym śpiewem Mayo Petranina. Nieco melodyjniej robi się w rozpędzonym "My Guide Of The Night", ale z kolei "Come And Take It" to, może poza refrenem, stary, dobry klasyczny heavy, z niższymi wokalami w stylu Dee Sniera z Twisted Sister. Jeśli ktoś lubi pierwsze płyty Helloween i nawiązania do np. Mozarta, to usatysfakcjonuje go bez dwóch zdań "All Over The World", numer melodyjny, piekielnie chwytliwy, ale też dynamiczny jak się patrzy. A na finał efektowna ciekawostka: "Vengeance"

120

RECENZJE

Malmsteena, z wplecionym w środek fragmentem "Liar" z gitarowymi popisami Filipa Koluša, organowymi pasażami Jána Tupý oraz niższym, zadziornym śpiewem Petranina - takie podejście do przeróbek popieram zdecydowanie! (5)

album bliski naszemu sercu. Jest w nim to coś co przyciąga. Kawał dobrej roboty. (4,8) Łukasz Frasek

Wojciech Chamryk

Skeptor - United We Stand... Together We Fall 2014 Self-Releases

Sirenia - The Seventh Life Path 2015 Napalm

Norweski band o nazwie Sirenia już umocnił swoją pozycję na przestrzeni lat. Nic dziwnego, bowiem zespół wyróżnia się nowoczesnym dźwiękiem, nutką progresywności w swoim stylu, w dodatku na wokalu jest utalentowana Ailyn. To wszystko sprawia, że Sirenia jest zespołem, który ma potencjał. W tym roku zespół wydaje swój siódmy album a "The Seventh Life Path". Kto jak kto, ale tylko oni mogli wymieszać gotycki metal z progresywnym i w dodatku postawić na symfoniczny aspekt. Nowy album może początkowo nieco drażnić przez taką z pozoru ciężkostrawną formę. Jednak z czasem płyta zyskuje, jest z pewnością bardziej dojrzała i świeża niż ostatnie dzieła Sirenii. Ta płyta ma być krokiem na przód w ich karierze i z pewnością tak będzie. Nie ma na niej czasu na odtwórcze granie, na każdym kroku zespół stara się nas zaskoczyć. Dzieje się sporo na płycie, bowiem mamy liczne przejścia, zmiany temp i różne smaczki, które działają na nasze zmysły. Klimat to jest jeden z tych atutów nowego krążka, który daje o sobie znać od samego początku. Intro "Seti" wprowadza nas właśnie w ten nieco baśniowy, epicki klimat. Jest podniosłość i symfoniczny metal pełną gębą. W "Serpent" można już doszukać się owej progresywnej natury, ale mimo kombinowania i eksperymentowania jest to ciekawy kawałek. Słychać wpływy Epica, a sama Ailyn brzmi podobnie do Simone. Nowoczesne, ostre i zarazem soczyste brzmienie to kolejny pozytywny aspekt tej płyty. Choć to nic nowego, bowiem zespół już nas do tego przyzwyczaił. "Once My Light" to nieco ostrzejszy kawałek, który potrafi porwać swoją przebojowością i nie przeszkadza w tym nawet fakt, że utwór trwa ponad siedem minut. "Elixir" to utwór jest znacznie łatwiejszy w odbiorze i ma w sumie coś z Nightwish. Najdłuższy na płycie jest "Sons of The North" i tutaj dzieje się sporo. Utwór bardzo rozbudowany i ukazuje to co najlepsze w Sirenia. Fanów power metalu ucieszy szybszy i energiczny "Earendel" czy "The Silver Eye". Zespół w dość ciekawy sposób wplątuje w to wszystko cechy melodyjnego death metalu i dobrze to brzmi w takim "Concealed Disdain". Całość zamyka ballada w postaci "Tragedienne". Jest piękny klimat, jest podniosłość, jest symfoniczny metal, są intrygujące melodie i ostre riffy, a przede wszystkim jest Sirenia taka jaką znam z najlepszych płyt. Nie jest to jeden z tych albumów, która wchodzi od razu. Jest on wymagający, nieco przekombinowany, ale właśnie w tym tkwi jego urok. Chcemy odkryć z zespołem owe rejony i zrozumieć ich muzykę. Z czasem staje się ten

Poza okładką, stylizowaną na teatr marionetek, album od pierwszych sekund wprowadza nas w swoją tematykę. Słuchacza wita wstęp z monologiem nawołującym do wyłączenia telewizora wciskającego nam propagandowe treści. Po tych trzech minutach wstępu zaczyna się utwór tytułowy, który nas raczy dość progresywnym motywem gitarowym przywołującym na myśł Watchtower'a i nachalną, dziwną grą perkusyjną (szczególnie na wstępie). Także wokalista stara się naśladować styl Alana Tecchio. Niestety, jego wokal jest daleki od perfekcji, choć potrafi co nieco wyciągnąć z siebie. Kompozycyjnie, duże odniesienia do Watchtowera, trochę Possessed (m.in w kawałku "Disciples of The Fourth Branch"). Tekstowo hurr durr politycy, hurr durr manipulacja i tak dalej i tak dalej. Te sześć utworów to - jak to mawiają - co kto lubi (nie licząc instrumentalnego "Savage Metal"). Sekcja gitarowa jest w porządku, dużo ciekawych - inspirowanych Watchtower'em - motywów. Perkusja już trochę mniej, zdziebko nachalna, czasami arytmiczna, przysłaniająca gitary. Bas? Jest. Ale nie jest specjalnie eksponowany, w przeciwieństwie do utworów Watchtower'a. Ogólnie mamy 34 minuty technicznego thrashu o polityce. Ale jest to thrash drugoligowy czy tam trzecioligowy. Polecam głównie napalonym na ten rodzaj grania ludziom, którzy szukają albumów inspirowanych stylem Watchtower'a. Ogólnie można sobie podarować ten album. (3).

riffów, chwytliwych melodii, czy też mocnego uderzenia. To właśnie kompozycje są tutaj siłą tego wydawnictwa. Pojawiają się utwory szybsze zabierające nas w klimaty power metalu lat 90-tych, są kompozycje bardziej epickie, ale nie brakuje też klimatycznych momentów. Tak więc jest urozmaicenie, a muzycy dają z siebie wszystko, żeby miało to ręce i nogi. Mike Galiatos to człowiek, który zajmuje się śpiewem i graniem na gitarze. Wychodzi mu to całkiem dobrze, choć wokal może niektórych drażnić przez to, że jest specyficzny i pod względem technicznym nie zachwyca. Jednak do takiego epickiego heavy/power metal nawet pasuje. Brzmienie nieco takie bez wyrazu i w niektórych momentach perkusja brzmi jak automat, co na pewno nie działa na korzyść zespołu jak i płyty. Pomówmy zatem o kompozycjach. Jednym z najciekawszych utworów na płycie jest stonowany "A Light In The Darkness". Tutaj można poczuć ten epicki klimat i oddanie tradycyjnemu heavy metalowi. Bardziej melodyjne są "The Earth Is On Fire" czy "Magic Crown", które więcej mają cech związanych z power metalową formułą. Zespół najlepiej wypada w bardziej rozbudowanych kompozycjach, gdzie kładzie się nacisk na klimat, na emocje i właśnie to słychać w "Soldier Without a War" czy "Legends Never Die", który zalatuje pod twórczość Majesty. Z kolei najszybszym kawałkiem na płycie jest "For Freedom We Die". Szkoda, że nie ma na albumie więcej takich petard, to wtedy nie byłoby tak przewidywalnie i nudno. Mamy jeszcze toporny "We Never Hide" i sentymentalny "Heroes Dont Cry" . W taki sposób kończy się płyta. Płyta na raz. (3) Łukasz Frasek

Sofisticator - Death By Zapping 2014 Wine Blood

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Snowblind - One Epic Metal Requiem 2015 Sleaszy Rider

Snowblind to kapela pochodząca z Grecji i jej atutem jest to, że potrafi okazać, swoje epickie oblicze kiedy trzeba. Muzycznie nawiązują do takich kapel jak Majesty, Hazy Hamlet czy Ironsword. Działa od 1999 roku i ma na swoim koncie pięć albumów, z czego "One Epic Metal Requiem" to ich najnowsze dzieło z tego roku. Może i tytuł zwiastuje kiczowaty album, ale tak nie jest bo kryje się za nim epicki heavy/ power metal. Zespół nie tworzy niczego nowego i raczej powiela pomysły innych formacji, które w przeszłości słyszeliśmy, ale robi to z pomysłem, dzięki czemu ich nowy album nie jest taki nudny jak mogło się wydawać. Najważniejsze jest to, że płycie nie brakuje mocnych

Włoski kwintet na swym drugim albumie w jeszcze bardziej przekonywający sposób wykonuje thrash metal. Jeszcze więcej na tej płycie wpływów amerykańskiego thrashu, więc np. zwolennicy ostrego, ale nie pozbawionego technicznych smaczków łojenia w stylu Violence, Death Angel czy wczesnego Exodus znajdą na "Death By Zapping" sporo dla siebie. Wprowadzenie "Evil Frequencies" to krótka zmyłka, po której zespół uderza szaleńczym, ale melodyjnym "Channel 666" i momentami miarowym, odznaczającym się chóralnymi refrenami i czasem wręcz growlingiem "Rot - Wash & Roll". W "OK, The Price Is Right" Sofisticator wściekle szarżują, a Dissossator wypluwa z siebie kolejne wersy tekstu z taką wściekłością, że nie ma zmiłuj, z kolei w "Quiz Of Death" i "Walter Texas Thrasher" wplatają sporo melodii i specyficznego, żartobliwie-schizofrenicznego klimatu. Nośnych refrenów nie brakuje też w "S-Factor" czy tradycyjnie metalowym - Maidenowe unisona - "Great Strike", akustyczne partie dopełniają stopniowo rozkręcający się "Who Saw Him" i brzmiący niczym ilustracja z jakiegoś horroru "Dark Side Of Luna Park", zaś totalnie oldschoolowe klimaty grupa eksploruje z powodzeniem cho-


ciażby w "M.C.S." czy najdłuższym na płycie "Miracle Blade". Fakt, perkusja taka trochu plastikowa na tej płycie, co szczególnie daje o sobie znać w tych najszybszych partiach, ale nie jest to na szczęście mankament tak poważny, by przekreślić "Death By Zapping" jako całość. (5) Wojciech Chamryk

Solitary Sabred - Redemption Through Force 2015 No Remorse

Ten cypryjski band kojarzyłem wcześniej z wydanego w 2009 debiutanckiego materiału "The Hero The Monster The Myth" i jakoś specjalnie mną nie pozamiatał. Owszem było kilka dobrych i jeden zajebisty numer (Hammers of Ulric), ale ogólnie było bez szału. I nagle, przynajmniej dla mnie zupełnie niespodziewanie pojawił się ich nowy krążek zatytułowany "Redemption Through Force", który po prostu rozpierdala. Wszystko tu jest przynajmniej o dwie klasy lepsze niż na jedynce, począwszy od brzmienia, poprzez melodie, umiejętności techniczne, aż na samych kompozycjach kończąc. To co stworzyli Solitary Sabred to majstersztyk epickiego heavy/power metalu. Inspiracje sceną amerykańską są oczywiste, a nazwy takie jak Manowar, Helstar czy nawet momentami King Diamond narzucają się same. Mnóstwo soczystych i do bólu klasycznych metalowych riffów, błyskotliwe sola i fantastyczne refreny, które na długo zostają w głowie to są główne zalety tej płyty. Jednak nie można zapomnieć też o sekcji rytmicznej, która znakomicie napędza tę machinę oraz o wokaliście, potrafiącym śpiewać w wielu rejestrach co za każdym razem wychodzi mu świetnie. Dzięki temu jest on w stanie idealnie oddać klimat tej płyty. Do kompletu dodałbym jeszcze epicką atmosferę, która aż bije z tych dźwięków. Wracając do niewątpliwej przebojowości tych utworów to wystarczy rzucić uchem choćby na takie killery jak "Redeemer", genialny "Burn Magic, Black Magic" czy "Damnation", by zrozumieć o co mi chodzi i z miejsca zakochać się w tym krążku. Zresztą równie dobrze mógłbym wymienić każdy z pozostałych kawałków, bo wypełniaczy tu nie uświadczymy. Ja jako człowiek oddany całym sercem klasycznemu metalowi wpadam w stan totalnej euforii za każdym razem, gdy słucham tej płyty, gdyż "Redemption Through Force" ma w sobie wszystko za co kocham tę muzykę. W tym roku ma się pojawić reedycja tego krążka wydana nakładem No Remorse Records, więc namawiam wszystkich, żeby się zaopatrzyli w swój własny egzemplarz, bo jest to jeden z najlepszych albumów z taką muzyką jakie ukazały się w ostatnim czasie, a Solitary Sabred wyrósł na czołową młodą grupę na scenie. (5,8) Maciej Osipiak Sorcerer - In the Shadow of the Inverted Cross 2015 Metal Blade

Taki doom to ja lubię. Bez ucieczki w lata siedemdziesiąte, bez atmosfery

"przećpania", hippisowskiego rozmycia i brudnego brzmienia spod kredensu. Sorcerer to przepiękny, wolny, walcowaty heavy metal jedną noga brodzący w Candlemass a drugą w Manowar. Gdyby miał trzecią, napisałabym, że słyszę wspólne mianowniki z Atlantean Kodex (choć to chyba zbyt późna chronologicznie inspiracja). Świetne melodie podkreśla naturalne, dynamiczne, mocne i przejrzyste brzmienie oraz pełen odcieni i emocji głos Andersa Engberga. Brzmienie nie jest niespodzianką, wszak zespół jest szwedzki, a Szwecja ostatnimi czasy sięgnęła wyżyn perfekcyjnego soundu. Wokal zaś, to niespodzianka nie z tej ziemi. Engberg śpiewając spokojne linie, wkłada w nie taką emocjonalną moc, jaką znamy ze starych ballad śpiewanych przez Erica Adamsa. Śpiewając zaś szybsze, wkłada siłę, dynamikę i rozmach. To coś, czego brakuje mi na większości tak zwanych "doomowych" płyt. Facet nie tylko operuje wszelakiej maści odcieniami swojego silnego, czystego głosu, ale też budzi kilka zaskakujących skojarzeń. W "Lake of the Lost Souls" czaruje niczym sam mistrz wokalu Daniel Heiman, a w "The Dark Tower of the Sorcerer" odzywają się w nim echa hardrockowego ducha spod znaku Europe. Cóż, oba skojarzenia słusznie szwedzkie. Trzecie zaś, to Twilight, czyli prototyp słynnego Beyond Twilight. Jakże trafne się okazało, kiedy sprawdziłam, że to rzeczywiście ten sam facet, który śpiewał na jedynych dwóch krążkach tej duńskiej formacji. Czwarte - pewna słynna legenda wokalu. Nie dość, że konstrukcja "Sumerian Script" jest szalenie mocno zainspirowana przez "Stargazer", to dodatkowo Engberg dorównuje ekspresją i stylem śpiewania samemu Dio. Szczęście w szczęściu, że ten znakomity wokal trafił na naprawdę przemyślane kompozycje - "In the Shadow of the Inverted Cross" to zbiór tylko i wyłącznie ciekawych utworów. Krążek nie zawiera ani zapychaczy, ale rozlazłych flaków z olejem. Każdy utwór wciąga nas innym smaczkiem, a to transującym riffem, a to epickim walcem rodem z "Into Glory Ride", a to samą konstrukcją (posłuchajcie w co przeradza się w połowie z pozoru banalny "Lake of the Lost Souls"), a to klasycznym heavy metalem rodem z amerykańskiej sceny przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych (posłuchajcie "The Gates of Hell"!). Nic, tylko smakować numer za numerem! Wisienką na torcie jest fakt, że Sorcerer to nie kolejna zabawka dzieciaków bawiących się w wehikuł czasu. To autentyczny zespół z lat osiemdziesiątych, który powstał w 1988 roku i na początku działalności wydał dwa demka. Trzymajmy kciuki, żeby został z nami na dłużej. Naprawdę gorąco polecam! (5,5) Strati Soul Secret - 4 2015 ColdenCore

Zespół istnieje od 2004 roku, do tej pory wydał dwie studyjne płyty "Flowing Portraits" (2008 ProgRock) i "Closer To Daylight" (2011 Galileo), w wytwórniach małych ale ogólnie zna-

nych wśród zwolenników progresywnego grania. Tym bardziej dziwi mnie to, że ich najnowszy album "4" jest dla mnie debiutem. Na początku lat dziewięćdziesiątych Dream Theater wydając "Images And Words" spowodował intensywny rozwój sceny prog-metalowej. Wraz z takimi zespołami, jak Vanden Plas, Threshold, Enchant itd. zdefiniowali główny nurt progresywnego metalu i wypracowali schematy, którymi posługiwały się i posługują całe rzesze podobnych kapel. Oczywiście pojawili się tacy, którzy wykorzystali ten fakt do ataku na cały styl, że w takim układzie te wszystkie bandy nie powinny posługiwać się terminem "progresywny". Najwidoczniej bardzo ich bolało, że to był i jest synonim muzyki nieraz bardzo ambitnej. Nie będę ukrywał, że właśnie taki świat progresywnego metalu, mnie, pasował i pasuje najbardziej. Włosi z Soul Secret pod względem muzycznym płyną z głównym prądem tego stylu. Dlatego od intro słucham tego krążka z niezwykłą uwagą, bo schematy wykorzystane przez Włochów uruchomiły nieziemskie ich interpretacje, zaskakując a zarazem intrygując słuchacza na każdym kroku. Niesamowicie rozbudowane konstrukcje utworów, cała paleta przeróżnych motywów, zaskakujące zwroty akcji podkreślające kontrasty klimatów oraz igraszki z emocjami, bardzo energetyczne dźwięki przeszywane tymi bardziej łagodnymi. Wszystko zaś oparte o niesamowity warsztat muzyków oraz ich wirtuozerskie umiejętności. Czego kulminacją jest prawie siedemnasto minutowy kolos muzyczny wieńczący cały album w postaci kompozycji "The White Stairs". Ten gigantyczny utwór w żadnej chwili nie nudzi słucha się go jak zwykłego rockowego kawałka. To nie tylko zasługa sprawnego komponowania, warsztatu muzyków, talentu czy oparcie się na doświadczeniach całej rzeszy muzyków, którzy budowali progresywny metal. Włosi bowiem równie mocno postawili na progresywny i neoprogresywny rock (Pendragon, IQ itd...). Połączenie tych dwóch odłamów - gdzie jednak progresywny metal góruje - dopiero w pełni świadczy o muzycznym stylu Soul Secret. To jednak nie jedyne fuzje, których podejmują się instrumentaliści tego zespołu. Muzycy bardzo chętnie wplatają cytaty z muzyki klasycznej, jazzu, muzyki latynoskiej. Bawią się brzmieniami, a to, co jakiś czas gitarzysta wplata nam nowoczesne riffy, innym razem do wyśmienicie śpiewającego klasycznego wokalu - czasami bardzo przypominającego to co robił James LaBrie - dorzucają death metalowy growl. Są to smaczki, które wyłapuje się z kolejnymi odsłuchami. "Czwórka" jest w każdym calu udana, kompozycje egzystują własnym życiem ale tworzą też bardzo udaną całość pod względem muzycznym jak i lirycznym. Jakby nie było rzadko kto potrafi tak opowiadać jak artyści spod znaku progresywnego metalu. Myślę, że maniacy tej muzy będą tym albumem zachwyceni. Polecam im Soul Secret i ich "4". (5) \m/\m/

Starquake - Times That Matter 2015 Pure Rock

Wokalista i multiinstrumentalista Mikey Wenzel musi być nieźle zakręcony na punkcie progresywnego i hard rocka oraz tradycyjnego metalu z lat 80-tych. Potwierdza to zresztą już sama okładka drugiej płyty Starquake, bo Rodney Matthews pracował z takimi legendami jak chociażby Tygers Of Pan Tang, Eloy, Praying Mantis, Magnum czy Nazareth. Muzycznie też jest tu całkiem zacnie, oczywiście z zastrzeżeniem, że to solidne, ale niezbyt odkrywcze granie. Te często długie, wielowątkowe kompozyzje oparte są na oszczędnie aranżowanych partiach perkusji, ciekawych basowych liniach, a kolorytu dodają im liczne, często wysmakowane gitarowe solówki oraz organowe i syntezatorowe partie, też często wysuwające się na plan pierwszy. Pojawiają się też inne instrumenty, jak skrzypce w "Close Encounter" czy flet w "I'm Goin' Mad (You Comin')", niekiedy też Wenzel daje dowody znajomości nowszej muzyki, stąd nowoczesniejszy beat w mrocznym "The Needle Lies" czy bardziej konwencjonalne, rockowe utwory w rodzaju "Here I Go Again". Opus magnum "Times That Matter" to ponad 20-minutowy "Rise And Fall", udana próba spojrzenia na, tak niegdyś popularne, progresywne suity przez pryzmat tego wszystkiego co wydarzyło się w muzyce po roku 1980. I chociaż nie wszystkie utwory są tak udane (sztampowa tytułowa ballada, klon "Wasted Years" Iron Maiden, zwący się tu dla niepoznaki "No More Hate"), to jednak "Times That Matter" jako całość nie rozczarowuje. (4) Wojciech Chamryk

Steel Inferno - Arcade Warrior 2014 Self-Released

Steel Inferno to zespół założony w Kopenhadze, w skład którego wchodzą muzycy z Grecji, Francji, oczywiście Danii, a nawet z Polski. Materiał na "Arcade Warrior" to dwa kawałki, czyli jest to po prostu 7-mio calowy singiel. Ogólnie rzecz biorąc, oba numery to muzyka mocno zakorzeniona w klasycznym NWOBHM z kobiecym wokalem. Brzmi to bardzo topornie, produkcja rzecz jasna nienajwyższych lotów, okładka rysowana przez jakieś dziecko z przedszkola… Ogólnie rzecz, która niezbyt zachęca na pierwszy rzut oka. Mimo to muza sama się broni. Jest naprawdę fajnie. Oczywiście nie ma tu nic nowego, nic inspirującego, nic świeżego. Ot taki odgrzany kotlet. Jest jednak ten fajny oldschoolowy klimat! Głos wokalistki brzmi baaardzo klimatycznie i gdyby ktoś puścił mi to w ciemno, od razu bym powiedział, że to

RECENZJE

121


jakiś trzecioligowy band z Wielkiej Brytanii, z początku lat 80-tych. Nie ma się nad czym rozwodzić. Fajnie sobie puścić te dwa kawałki i poczuć klimacik. Dwa kawałki to jednak za mało abym mógł jakoś bardziej merytorycznie się rozpisać i wnikliwie ocenić tego singla. Generalnie na plus. Przemysław Murzyn

Terrordome - Machete Justice 2015 Defense

Ja wiedziałem, że nowy album Terrordome skopie dupska. Wiedziałem też, że zmiecie konkurencję na krajowym poletku, ale… żeby aż tak?! To jest album wyśmienity, kompletny, bezpretensjonalny, prosty jak drut, strzelający riffami, niczym kibice Lecha Poznań podczas fetowania zdobytego przez klub tytułu Mistrza Polski i rozpieprzający wszystko w zasięgu wzroku. Autentycznie wkurwione wokale, piłujące gitary, miażdżąca robota sekcji rytmicznej robią swoje nie odpuszczając ani na chwilę. Krążek ten jest niesamowicie spójny i zwarty, ale nie ma mowy o monotonii. Co to, to nie. Utwory nie różnią się od siebie zbytnio, co w żadnym wypadku nie jest wadą, a wręcz przeciwnie. Dzięki temu płyta stanowi nierozerwalny trzon, który, dzięki umiejętnościom Krakusów do tworzenia chwytliwych, nośnych kompozycji, nie nudzi słuchacza nawet na chwilę. Brawo! Wprawdzie "Machete Justice" rzadko kiedy dostarcza nam jakichś urozmaiceń w postaci np. zwolnień, (i dobrze, bo to thrash fucking metal!) ale gdy już takowe usłyszymy, nie mamy prawa poczuć zawodu. Jak tu bowiem zawieść się przy bujającym bridge'u "Favourite Sport Mosh" albo hiciarskim, napierdzielającym po ryju, "exomedley'u" w końcowej sekwencji "Welcome to the Bangbus" (gościnnie za mikrofonem Rafał Halamoda, na co dzień zdzierający gardło w Soul Collector), prawda? Pora kończyć. Zapytacie "a czemu tak krótko?". No bo o czym tu więcej pisać, najważniejsze punkty zostały przecież omówione i jedynym co, Drogi Maniaku/Maniaczko powinieneś/powinnaś zrobić, jest wrzucenie tego nagrania do odtwarzacza i napieprzać mimowolnie łbem do wesołej łupanki tych thrashersów. Terrordome wydało dzieło kompletne, na krok nie ustępujące klasykom crossover. Definitywnie jeden z najgenialniejszych albumów nowofalowych. Brawo chłopaki! Świetna robota! (6) Łukasz Brzozowski The Scourge - First Comes Destruction 2014 Self-Released

Thrash i Texas brzmią razem całkiem efektownie, a gdy w dodatku okazuje się, że kwartet z Houston gra ów thrash na naprawdę wysokim poziomie, to pewnie nikt nie będzie miał więcej pytań. Warto jednak nadmienić, że The Scourge to to nie jakieś żółtodzioby, które sięgęły po gitary zafascynowane najnowszą falą thrash metalu, bo zespół tworzą doświadczeni muzycy, znani, m.in. z Helstar czy Dark Empire. Na

122

RECENZJE

swej debiutanckiej EP-ce panowie wymiatają siarczysty thrash, speawnie wplatając weń inne, ale miłe dla thrash maniacs, wpływy. "Fuck With Fire" czerpie więc z tradycyjnego metalu, momentami szaleńczo rozpędzony "Murderous Pride" urozmaicają balladowe zwolnienia, a "Cradled In Extermination" to wypisz, wymaluj połączenie thrashu i US power metalu. Mimo posiadania w składzie dwóch gitarowych wymiataczy w utworach The Scourge sporo ma też do powiedzenia basista, a gitarowe pojedynki najefektowniej wypadają w "Crawling With Chameleons" i wspomnianym już "Cradled In Extermination". Wokalista - jeden z dwóch gitarowych Andrew Atwood też nie jest jakimś amatorem w kwestii śpiewu, tak więc pewnie już niedługo któraś z niemieckich firm podpisze z tą grupą kontrakt. (5) Wojciech Chamryk

ThrashQuatch - Rager At The Lake 2013 Self-Released

ThrashQuatch tu jest i tworzy muzykę. A konkretnie szereg utworów usytuowanych w teoriach spiskowych i ich rozpoznawalnych postaciach. Ten szyk uformowany został w album: "Rager At The Lake". Zaczyna się on od fragmentu dźwiękowego stylizowanego na wywiad radiowy - niespodziewanie wyskakuje wałek "Running Amuck With Yeti", tak energicznie jak płeć nadobna, która zwęszy okazje na poszerzenie swojej garderoby. Po nim kolejny, "From Biped to Strider", następnie "Rager At The Lake", potem "ThrashQuatch is Here" tak aż do "Outro" i zwienczającego go "popisu" perkusyjnego wymieszanego z fragmentami wypowiedzi różnych osób. Jest to półgodziny z kawałkami utrzymanymi w dość szybkim tempie, z ostrymi riffami, kojarzącymi się z dokonaniami Slayera czy Sodoma (późniejsza część "Dr. Meldrum Believes"), są także odniesienia do dokonań innych zespołów, np: Metallica (na "Terrorizing Deep Thrashprints"). Motywy gitarowe są doprawione dość dobrą sekcją rytmiczną, wokal zaś dopasowywuje się do dość nisko brzmiącego, brudnego brzmienia instrumentalnego. Wokalista również artykułuje kolejne wersy swoim charczącym głosem, przypominającym dokonania wokalistów z Morbid Saint (z okresu "Destruction System") czy Protectora. Często wtóruje mu także chórek, chociażby na "ThrashQuatch is Here" czy "No Extinct, Just Hard To Find". Kompozycje na albumie można scharakteryzować dość krótko: ostry, szybki temat gitarowy okraszony charczącym wokalem, zwolnienie i wejście motywu gitary solowej, która przyspiesza tempo, następnie powrót do tematu utworu, parę ozdóbek jak np: appregio i

koniec utworu. Mniej więcej tak możemy zawartość "Rager At The Lake". Ogółem - jest to dość typowy album thrash metalowy, mieszający odniesienia do różnych zespołów, tworzący własne, dość niskie, "obskurne brzmienie" i posiadający dość ciekawe tematy na teksty. Album nie jest zły, aczkolwiek na początku odrzuca maniera wokalu. "Rager At The Lake" jest dla fanów old schoolowego thrashu, którzy szukają małej odskoczni od typowej oprawy tematycznej, którą poruszają kolejne nowe zespoły. To 30 minut przytupu i teorii spiskowych. Całkiem porządny, zagrany z jajem album. (4). Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Thunderheart - Night Of The Warriors 2015 Killer Metal

Hiszpańskiej metalowej inwazji ciąg dalszy. Jednak gdy zespoły pokroju Dr X (recenzja nieco wcześniej w tym samym numerze) tworzą młodzi muzycy, to Thunderheart założyli doświadczeni instrumentaliści i słychać to na ich debiutanckim albumie. W dodatku większość numerów z "Night Of The Warriors" brzmi tak, jakby powstała w pierwszej połowie lat 80-tych i nie są to jakieś pozbawione energii bezbarwne imitacje, ale porywające, wpisujące się idealnie w tamte czasy utwory. Panowie potrafią więc przekonywująco zapodać szybkie, całkiem melodyjne kompozycje z chóralnymi refrenami i ostrymi solówkami ("Show Them Our Fire", "Concrete Jungle" z balladowym zwolnieniem, "I'll Always Be There For You"). Coś w bardziej patetycznym, jakby epickim klimacie? A jakże, mamy na stanie utwór tytułowy i mroczny "Rules Of A Lie". Są też mocarne rockery, z czerpiącym z Accept "Bullet Proof" na czele, a cała zawartość "Night Of The Warriors" jawi się jako interesująca synteza NWOBHM z germańskim tradycyjnym metalem. (5) Wojciech Chamryk

Thundersteel - The Exorcism 2015 Tmina

Thundersteel, tym co są co nieco obsłuchani, to ta nazwa z pewnością skojarzy się amerykańskim Riot. Tak nosił tytuł jeden z albumów tej kapeli. Właśnie tym tropem powinniśmy pójść jeśli chodzi o ten Serbski zespół. Ogólnie członkowie tego zespołu są fanami tradycyjnego heavy metalu kojarzącego się z początkami lat osiemdziesiątych. Na takich klimatach bowiem zbudowali swój debiutancki album "The Exorcism". Po bliższym zapoznaniem się z tym krążkiem, bardziej pasują mi tu skojarzenia z europejskim zespołami

typu Iron Maiden, Black Sabbath (z Dio), Judas Preist, dopiero później szukałbym inspiracji amerykańskimi kapelami pokroju Riot, Exciter czy Manowar. Po tych ostatnich Thundersteel bardziej się prześlizguje, niż czerpie pełnymi garściami. Większość kawałków utrzymana jest w szybkich tempach ("Anger On The Road", "Sail Away", "Stand Up", "Lock'em Out" i "Past Time Lords"). Właśnie wśród nich upatrywałbym faworytów. Najsłabszymi ogniwami wydają sie zaś utwory w średnich tempach ("Ride The Trigger" i "Idols Castle Of Light"). Chociaż wielu chciałoby mieć tak "słabe" kawałki w swoim repertuarze. Niezły jest dość szybki ze zwolnieniem "Outlaws Lament". Zaś wolny, walcowaty, z wyraźnymi echami Black Sabbath, klimatyczny, tytułowy "The Exorcism", to również majstersztyk, jak te wszystkie szybsze kompozycje. Serbowie czerpią garściami z lat osiemdziesiątych, ale robią to na tyle interesująco, że nikt nie zastanawia sie na jakąś tam naśladowaniem czy wtórnością. W utworach nie eksperymentują, nie wydziwiają, prostymi środkami starają się osiągnąć swój cel. Nie zapominają jednak o atrakcyjności, główny riff, zwrotka, solówki to zawsze musi być cios w nos. Brzmienie również nawiązuje do lat osiemdziesiątych, lecz w studio raczej nie przeginają, nagrywają tak jak brzmią w rzeczywistości. Dzięki internetowi świat stał się zdecydowanie mniejszy, dużo łatwiej wyłuskać coś, co jest wartościowe. Dlatego dziwię się, że żadna z młodych prężnych wytworni pokroju Stormspell, Pure Steel nie zaproponowała jeszcze Serbom współpracy. (5) \m/\m/

Total Death - The Pound of Flesh 2015 Punishment 18

Total Death to włoski zespół mający za sobą debiut "Well of Madness" z 2010r. oraz pięć lat później wydany, właśnie omawiany "The Pound of Flesh", który jest wypełniony miłością do thrash/deathowej stylistyki. Album ten to synteza ostrych, walcowatych riffów, charczącego wokalu i mięsistego brzmienia instrumentów. Zespół stworzył jedenaście utworów, w których jest masa mięcha. Jak sama okładka wskazuje, mamy do czynienia z ciężkim materiałem. Płyta rozpoczyna się dość smutnym, pesymistycznym, gitarowym intrem, które przeradza się w walcowate "Downers". By przejść następnie do kolejnego wałka "Vhemt" i tak aż do utworu okraszającego cały album, tytułowego "The Pound of Flesh". Na albumie nie ma żadnego przerostu formy nad treścią - jest brutalnie, dosadnie. Kompozycyjnie riffy idealnie pasują, czasami przygrzmi bas ("Haunted"), raz to poleci dość pesymistyczny motyw, wyższy od reszty kompozycji lick, innym razem usłyszymy wah-wah (chociażby "No Last Bullet"), a to wszystko jest okraszone morderczą sekcją gitarową i perkusją okalającą całe kompozycje. Treść m.in. o bezcelowej egzystencji zwierząt skazanych na rzeź ("Downers") czy o narkotykach ("Morphine"), itd. Wokal trochę przypomina mi John'a Walker'a (Can-


cer) lekko przybrudzonego Martin'em Van Drunen'em (Asphyx, Pestilence). Brzmienie jest klarowne i dosadne. Ogółem album dla fanów thrash/deathu i deathu, osobiście podoba mi się "Haunted", całkiem porządny materiał, nie ma co tu więcej pisać - jeśli jest ktoś fanem takich klimatów to powinien to ogarnąć. (4,8).

oryginalnego składu grupy Robb Weir podkreśla, że nagrywając te nowe wersje starali się zachować klimat tamtych lat i początków NWOBHM, etc., etc., ale po co, pytam, skoro rzadko kiedy poprawianie oryginalnych i zarazem klasycznych dzieł przynosi satysfakcjonujące efekty, a na "Tygers Sessions: The First Wave" mamy te utwory wiernie skopiowane i niewiele więcej? (3)

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Trial - Vessel 2015 High Roller

Wydawać by się mogło, że patent na takie granie ma Portrait. Tymczasem Szwedom wyrosła mała konkurencja w postaci rodaków. Rzeczywiście, Trial, podobnie jak Portrait silnie inspiruje się pewną legendarną formacją z Kopenhagi, z tą różnicą, że oba zespoły stawiają na nieco inne aspekty. Wydaje się, że Portrait jest bardziej "przebojowy", a Trial chętniej ucieka w bardziej złożone i wielowymiarowe rejony. Muzykę, jaką oferują nam Szwedzi na swoim drugim krążku można określić jako klasyczny heavy metal okraszony nutą Mercyful Fate i przepuszczony przez kilka rodzajów estetyk. Rzeczywiście, na długaśnych utworach umieszczonych na "Vessel" można uświadczyć nastrojów od doomu po speed metal. Ba, na "Vessel" słuchać nawet jazzowe podskoki i pomruki black metalu. Tempa, solówki, harmonie zmieniają się jak w kalejdoskopie kreując nastrojową, zdecydowanie mroczną narrację. Muzyka na płycie jest bardzo gęsta, a liczne wątki instrumentalne nigdy nie zostawiają riffu samego sobie. Wydaje się wręcz, że muzycy mają jakieś muzyczne "horror vacui", bo każde "bezwokalne" miejsce okraszają ozdobnikiem. Dzięki temu płyty słucha się bardzo uważnie, zmieniające się jak pogoda nad morzem riffy nie dają uszom odpocząć i pozwolić nodze wystukiwać rytmu. Na "Vessel" cały czas coś się dzieje, gitarzyści nie są w stanie usiedzieć nad jednym riffem na miejscu. Ma to zarówno zalety - na "Vessel" zdecydowanie jest czego słuchać, ale też wady, bo utwory zlewają się w jedną masę i w zasadzie trudno wyłonić w nich konkretny wątek. To troszkę tak, jak przeczytać opowiadanie i po zamknięciu książki nie bardzo wiedzieć o czym ono było. A przecież czytaliśmy uważnie. Niemniej jednak druga płyta Trial rozpieszcza nas klimatem i sam ten fakt sprawia, że słucha się jej nieźle. A, że ludzka koncentracja nie jest wieczna, warto robić przerwy lub uważać, żeby za szybko się nie wyłączyć. A zresztą... nawet jeśli... jako kreujące atmosferę tło, "Vessel" też jest dobry. (4) Strati Trveheim Vol. 1 - NWOTHM Compilation 2015 Trveheim

Idea tej płyty jest jasna. Prezentuje ona bardzo młode grupy z tzw. nurtu nowej fali tradycyjnego heavy metalu (NWO THM). Tych przedstawicieli jest dziesięciu: Skullwinx, Blackslash, Cloven Altar, Evil Killer, Forensick, Rider, Axe Crazy, Roadhog, Blizzard Hunter i Spitfire. Większość z tych kapel

ma lub będzie miała małe lub duże debiuty za sobą, także zaprezentowały się na "Trveheim Vol. 1" w sposób naprawdę godny. Ten kto nie zetknął się wcześniej z dokonaniami tych kapel, będzie miał doskonały drogowskaz, gdzie należy szukać coś fajnego, młodego, a zarazem oldschoolowego. Oczywiście większość tych nowych team'ów pochodzi z Niemiec, ale o dziwo Polska ma tu swoich dwóch reprezentantów. Mowa oczywiście o Axe Crazy i Roadhog. Trzeba to przyznać, że ich propozycje zupełnie nie odstają od tego co zaproponowali pozostali z tej kompilacji. Możemy być z tego dumni. Jednak mnie bardziej interesuje, aby wymienione zespoły nie zaprzepaściły wypracowanej przez siebie pozycji, dzięki płytom "Angry Machines" i "Dreamstealer". Mam nadzieję, że wszyscy nasi czytelnicy trzymają kciuki, aby ich dobry start przekuł się przynajmniej w dobre europejskie kariery. Faktem jest, że głównie takie składanki, jak ta, trafiają do fanów. Jednak fanami są także szefowie wytwórni metalowych - obojętnie czy to dużych czy małych - może dzięki "Trveheim Vol. 1" będą wiedzieli z kim rozpocząć poważne rozmowy na temat przyszłości. Wracając do samego albumu. Jeżeli nie kojarzycie wymienionych przeze mnie bandów, sięgnijcie po ten krążek. Wszystkie one prezentują się w dobrych i reprezentatywnych kawałkach, może znajdziecie wśród nich coś, co z wami pozostanie na dłużej. \m/\m/

Tygers Of Pan Tang - Tygers Sessions: The First Wave 2015 Skol

Pionierzy The New Wave Of British Heavy Metal z okazji 30-tych rocznic ukazania się swych dwóch pierwszych albumów wydali okolicznościowe EP-ki "The Wildcat Sessions" (2010) i "The Spellbound Sessions" (2011). Na obie płytki trafiły nowe wersje kilkunastu klasycznych utworów Tygers z partiami wokalnymi obecnego wokalisty grupy Jacopo Meille, ale ich nakład szybko się wyczerpał. Stąd pomysł wznowienia tych materiałów na jednym dysku nakładem naszej Skol Records. Jest to niewątpliwie ciekawostka, ale też zarazem rzecz dla najbardziej zagorzałych fanów zespołu i NWOBHM. Jak dla mnie "Tygers Sessions: The First Wave" to typowy odgrzewany kotlet i żerowanie na przeszłości. I chociaż nowe wersje brzmią bardzo dobrze, Meille to niezły wokalista, a wykonanie też jest bez zarzutu, to jednak na kimś przywyczajonym do oryginalnych wersji z LP's "Wild Cat" i "Spellbound" oraz partii wokalnych Jessa Coxa i Johna Deverilla nie robią większego wrażenia. Gitarzysta i zarazem jedyny członek

sądzę, żebym wracał do niej tak często jak do wyśmienitego debiutu. Poziom dwóch wcześniejszych albumów nie został osiągnięty, ale i tak można zaliczyć powrót Tysondog do tych udanych. (4) Maciej Osipiak

Wojciech Chamryk

U.D.O. - Decadent 2015 AFM

Tysondog - Cry Havoc 2015 Rocksector

Do albumów powrotnych starych, często zapomnianych grup podchodzę zazwyczaj z dużym dystansem. Przede wszystkim dlatego, że najczęściej te zespoły nie są w stanie nawet zbliżyć się do poziomu jaki reprezentowali w latach 80-tych, a ich nowa muzyka brzmi jakby była robiona na siłę. Tym razem nową płytą uraczył nas pochodzący z Newcastle reprezentant brytyjskiej nowej fali heavy metalu Tysondog. Zespół ten ma na koncie dwa albumy wydane w pierwszej połowie lat 80-tych, a mianowicie znakomity debiut "Beware of the Dog" oraz niewiele słabszy następca "Crimes of Insanity". Zespół powrócił w 2008 roku, pograł na festiwalach, wydał EPkę z na nowo nagranymi kilkoma starymi klasykami, a w międzyczasie komponował też nowy materiał. No i właśnie niedawno ukazał się świeżutki krążek zatytułowany "Cry Havoc". Jak już pisałem na początku, podszedłem do niego z dużą nieufnością, tym bardziej, że kijowa okładka też nie zachęcała, ale jak się okazało jest całkiem ok. To co prezentuje dzisiaj Tysondog jest oczywiście zakorzenione w ich starym stylu, ale ubrane we współczesne brzmienie i ciężkość. Słychać, że granie sprawia im radochę i raczej nie będą się przejmowali jakimiś krytycznymi głosami. Utwory są dużo cięższe niż kiedyś, Clutch Carruthers też śpiewa niżej wchodząc czasem w podobną manierę do Blaze Bayleya. Na płycie dominuje raczej ciemna atmosfera, co współgra z niezbyt pozytywnymi tekstami. Zdecydowanie muszę pochwalić gitary, które brzmią bardzo dynamicznie, a jednocześnie ciężko. Zresztą nie ma się co temu dziwić, bo producentem płyty jest sam Jeff Dunn, czyli niejaki Mantas, legendarny gitarzysta Venom, a obecnie Mpire of Evil. Poza tym bardzo podoba mi się też gra garowego Phila Brewisa, który w ubiegłej dekadzie nagrał kilka krążków z Blitzkrieg. Jest kilka naprawdę świetnych numerów takich jak "Shadow of the Beast" z zajebistym przyspieszeniem i takąż solówką, "Into the Void", "Playing with Fire" czy balladowy "Broken", w którym pobrzmiewają nawet akustyki. Niestety są też utwory zdecydowanie bardziej nijakie, a do nich mogę zaliczyć "The Needle", "Relentless" czy "Addiction". No i właśnie doszliśmy do największego problemu tej płyty, a mianowicie jej długości. Godzina to zdecydowanie za długo jak dla tego typu grania i w pewnym momencie zaczyna męczyć. Gdyby tak usunąć te słabsze numery i zamknąć całość w 4045 minutach byłoby dużo lepiej i ocena też mogłaby być wyższa. Podsumowując jest to zaskakująco dobra płyta, ale nie

Zespół Udo Dirkschneidera jest na tyle solidną marką o stałej jakości, że trudno spodziewać się po nowej płycie jakiś strasznie zaskakujących zmian. No i rzeczywiście, najnowsze dzieło U.D.O., zatytułowane "Decadent", nie obfituje w duże zmiany. Doszło co prawda do pewnych roszad w zespole, jednak nie odbijają się one na jakości materiału i nagrania. Na albumie spotkamy się z przyjemnym dla ucha organicznym i przestrzennym brzmieniem, ostrymi "acceptowymi" riffami oraz z płomiennymi solówkami. Po tym wszystkim spływa charakterystyczny głos legendy niemieckiego metalu, czyli samego Udo Dirkschneidera. Na płycie, tak jak w przypadku poprzednich dokonań U.D.O., znalazły się bardzo zróżnicowane kompozycje. Mamy tutaj szybkiego ścigacza w postaci otwierającego płytę "Speedera" i skocznego "Under Your Skin", nostalgiczne i klimatyczne kompozycje jak "Decadent" i "Mystery", energetyzujące wałki w średnim tempie jak "Pain", którego leady bardzo mocno kojarzą się z Iron Maiden oraz nieco szybsze jak "Meaning of Life" i "Rebels of the Night". Nie zabrakło także ballady. Mimo to, ta płyta jakoś tak przelatuje sobie w eterze bez angażowania umysłu. Niewiele pozostaje w pamięci. Same utwory nie mają za dużo nieprzewidzianych zmian emocji, nastroju czy wyglądu. Racja, w utworze tytułowym następuje zwolnienie z melorecytacją, coś na kształt tego, co możemy posłuchać w kultowym "Metal Heart", czasem wyskoczy jakiś fajny tapping, ale reszta to po prostu rzemieślnicza robota. Nie to, żeby płyta była zrobiona na odwal się, bo słychać dopracowane instrumenty we wszystkich utworach. Innym mankamentem jest to, co możemy słyszeć w muzyce U.D.O. już od bardzo dawna. Każda kwestia czy to zwrotka czy refren, która pojawi się więcej niż jeden raz w utworze, jest przeklejana. Po prostu, dźwiękowiec kopiuje pierwszy refren i przekleja go w miejsce następnych. To naprawdę słychać i to naprawdę potrafi drażnić. Przez to utwory bardzo tracą na naturalności. Na "Decadent" znajdziemy kawałki lepsze i gorsze. Jak w sumie na każdej płycie U.D.O. już od jakiegoś czasu. Jest to prosta muzyka, która nie zaangażuje całości naszej uwagi. Do puszczenia sobie w tle jak znalazł. Fajnie to brzmi, zwłaszcza jak nie będziemy się zbytnio przysłuchiwać przeklejonym wokalom. Sam Udo brzmi jak za dawnych dobrych lat, więc w tej kwestii lipy nie ma. "Decadent" jest po prostu kolejnym albumem w jego dorobku. Nie jest to wiekopomne i wyjątkowe dzieło, lecz mimo to jest to nadal solidna dawka porządnego metalu. (4) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

RECENZJE

123


Ultimate Holocaust - Blackmail The Nation 2015 Earthquake Terror Noise

Włochy? Ekstremalny metal? Oprócz Bulldozera i Necrodeath nie jest to takie oczywiste zjawisko, a więc tym bardziej ciekaw jestem co wysmażyli "italiańscy" debiutanci, z pięcioletnim już stażem. Zaznaczę na wstępie, że jest to koncept - album. Zdziwieni? Thrash metal rzadko kiedy oferuje nam takie urozmaicenia, a tu proszę - miła niespodzianka. Opowiada on o tajnym agencie "U.L.T.I.M.A.T.E" walczącym z wściekłym terrorystą kryjącym się pod ksywą "H.O.L.O.C.A.U.S.T", znanym szerzej jako "Lord of Replication". Ciekawe, prawda? Zabawę rozpoczyna, poganiany szybkim, spiętym, niczym spodnie typu rurki, riffem, dynamiczną pracą bębnów i prawdziwie diabelskimi wokalami będącymi mieszanką Carcass i najwcześniejszego Morbid Angel "U.L.T.I.M.A.T.E. (Protector of The World)". Bardzo fajnie grzeje również utwór tytułowy, przywodzący na myśl najświeższe dokonania Kreatora ze względu na swoją melodykę. "Gambler's Theatre" pozytywnie zaskakuje dzięki, niemalże crossoverowym, rytmem oraz szczerą wściekłością, "Reportage" chłoszcze "metallikowym" riffem, a na sam koniec zespół zaserwował nam prawdziwie przygnębiający, ponury i cholernie powolny "Escape From Nightmare" będący znakomitym zwieńczeniem tego albumu. Kawałek rozwija się bardzo powoli, miażdżąc nas każdą kolejną nutą będącą istnym spustoszeniem dla naszych uszu. Toporne uderzenia ustępują chwilowemu przyspieszeniu na kilka chwil, aby po dawce chaosu kontrolowanego, znowu przygnieść doomowym nastrojem. Świetny utwór. Podsumowując. Włoscy thrashersi bardzo dobrze wstrzelili się w scenę swoim debiutanckim krążkiem i mam szczerą nadzieję, że będzie o nich głośno. Definitywnie na to zasługują (5)

żnym ciosem rzucającym nas na deski. Z jednej strony agresja, szybkość, pojawiające się też momentami blasty, wściekły wrzask wokalisty, a z drugiej znakomite sola, ogromny luz i pewna doza melodii. Słychać wpływy Exodus, Artillery, Overkill i wielu innych wielkich, ale jednak Ultra-Violence stara się przede wszystkim tworzyć autorskie kompozycje. Można to wyczuć to w riffach, w których duet Vacchiotti/Castiglia oprócz totalnej thrashowej nawałnicy wplata czasem różne urozmaicenia, jak choćby w rockandrollowym "Why so Serious?", który z kolei przywołuje mi lekkie skojarzenia z Megadeth. Czasem pojawiają się nastrojowe, budujące mroczną atmosferę motywy, takie jak na początku "Gavel's Bang", w środku "In the Name of Your God" czy też w świetnej instrumentalnej miniaturce "A Second Birth". Chciałem napisać coś jeszcze o jakichś wyróżniających się numerach, ale nie da rady. Musiałbym opisać dokładnie każdy z nich co zajęło by zbyt dużo miejsca. Zresztą tej muzyki nie ma co opisywać, jej trzeba słuchać. Właśnie, gdy pisałem te słowa po raz kolejny zamiótł mną "Lost in Decay", a teraz dzieła zniszczenia dopełnia "In the Name of Your God". Naprawdę sztuką jest utrzymać głowę na karku słuchając tego killera. Na deser dostajemy też kopiącą wersję klasyka Venom "Don't Burn the Witch" i wieńczący tę thrashową pożogę "Fractal Dimension" ze świetnym refrenem i maidenowskimi gitarkami, które pojawiają się w pewnym momencie. Każdy utwór ma swoją własną tożsamość co doskonale świadczy o kompozytorskim kunszcie Włochów. Aż strach pomyśleć co będą w stanie stworzyć w przyszłości. "Deflect the Flow" to w kategorii thrashu krążek niemal idealny i zdecydowanie jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy w tym roku. (5,5) Maciej Osipiak

Veonity - Gladiator's Tale Łukasz Brzozowski

Ultra-Violence - Deflect the Flow 2015 Candlight Tych czterech młodych gości z Turynu już swoim debiutanckim krążkiem "Privilege to Overcome" (2013) wkroczyli stanowczo na thrashową scenę. Ich najnowszy, tegoroczny album "Deflect the Flow" jeszcze bardziej utwierdza w przekonaniu, że mamy do czynienia z jedną z najlepszych thrashowych ekip młodego pokolenia. Okładka, podobnie jak ta z debiutu nawiązuje do "Mechanicznej pomarańczy", czyli wiadomo, że należy oczekiwać maksymalnego wpierdolu. Już otwierający kawałek "Burning Through the Scars" jest potę-

124

RECENZJE

2015 Sliptrick

Ależ się napaliłam! Przyszła płytka nowej kapeli ze Szwecji. To na pewno jakiś świetnie brzmiący tradycyjny heavy metal. Może jakiś krewny Wolf, Enforcer albo chociaż RAM? Tyle dobrego ostatnio szwedzki naród wydaje! Jakież było moje zdziwienie, kiedy z głośników popłynęły pierwsze dźwięki debiutanckiej płyty Veonity. Rzeczywiście, brzmienie "Gladiator's Tale" jest znakomite, właśnie takie, jakie ostatnio płynie do nas przez Bałtyk z północy - mocne i jednocześnie klarowne, selektywne i z kopem. Cóż z tego, skoro muzyka jaką tworzy Veonity niewiele ma wspólnego z tym, na co się nastawiałam. Już na pierwszy rzut ucha spada na nas męski chór rodem z Heavenly, klawisze rodem ze Stratovarius, a po kilku chwilach uderza w nas galopada rodem z Vhäldemar. Nic, tylko złapać się za głowę! Koniec lat dziewięćdziesiątych powrócił! Ta płyta jest tak niewiarygodnie w stylu power metalu przełomu XX i XXI wieku, że aż trudno uwierzyć, że nie jest ani żartem, ani żadną "historyczną rekonstrukcją". "Gladiator's Tale" tak doskonale oddaje ducha tego czasu,

że bez mrugnięcia okiem zaklasyfikowałabym go do tamtej epoki. Liczne galopady na dwie stopy, helloweenowe harmonie, przebojowe melodie, chóry, proste teksty pełne "free", "eternity" i innych "steel" sprawiają nieodparte wrażenie, że słuchamy kolejnej płyty wspomnianych wyżej zespołów. Co więcej, na domiar żartu, na krążku znalazł się utwór pod tytułem "Warrior of Steel" oraz "King of the Sky", a okładkę zdobi "oldskulowa" grafika z gladiatorem. Cóż, cały ten cyrk okraszony jest tak dobrym brzmieniem, że nawet da się tego słuchać. Utrudnia to jedynie fakt, że zamiast oddać się muzycznej przyjemności, z każdą nutą otwiera się coraz bardziej oczy i uszy ze zdziwienia, dając się ponieść coraz to bardziej zaskakującym motywom zaczerpniętym, czy nawet porwanym kapelom sprzed 15 lat. Zdumiewa także fakt, że chłopaki z Veonity mają w nosie wszelakie trendy. Podczas gdy w dobrym tonie jest grać walcowany doom, zalatywać dymem lat siedemdziesiątych i udawać, że istnieją tylko winyle, Veonity pokazuje wszystkim jeden wielki jęzor. Gdyby jeszcze grupa pochodziła z Grecji, Włoch albo chociaż z Francji. Nie, pochodzi z kraju, który ostatnimi laty jest głównym "eksporterem" dokładnie odmiennego grania. Cóż, chwała panom z Veonity za odwagę! (3,5) Strati

Viking - No Child Left Behind 2015Self-Released

Wreszcie wrócili!! Weterani wyjebistego thrash metalu z LA po dwudziestu pięciu latach niebytu poczęstowali nas nowym, trzecim już, krążkiem, który z pewnością wejdzie starym maniakom metalowej łomotaniny. Na początek jednak - garść informacji. Zespół powstał w 1985 (pod nazwą Tracer) i nagrał dwa albumy. Po nagraniu "Man of Straw" (czyli tego drugiego), kapela rozpadła się ze względu na nawrócenie Rona (wokal, gitara) oraz Matta (perkusja) na "jedyną słuszną wiarę" i wynikające z tego problemy czyli brak chęci na uczestniczenie w trasie itd. W 2011 Panowie ochłonęli dzięki czemu nastąpiła reaktywacja, a od połowy marca możemy cieszyć się ich najnowszym albumem. Zapewniam was - owy album gniecie suty, miażdży jądra i doszczętnie zniszczy każdą kolejną z waszych części ciała. Mamy tu bowiem wszystko co dobry thrash metalowy krążek powinien zawierać. Rozpędzone do granic możliwości "Burning From Within", pokomplikowane technicznie, rozbudowane, ale nic nie tracące na agresji i intensywności "Eaten By a Bear", tudzież "Wretched Old Mildred". Bardzo fajnie grzeje, także dynamiczne, otwarte "puszczonym", a przy tym zwartym riffem albo bardzo "przebojowe", zagrane głównie w średnim tempie "By The Brundenfly". Produkcja płyty również cieszy ucho. Instrumenty brzmią masywnie i mocarnie, aczkolwiek idealnie dopasowane brud oraz surowość świetnie to równoważą, czyniąc z tego wzór na dobrze brzmiący album thrashowy. Wokalnie czuję ogromne nawiązania do Joeya Belladonny z Anthrax.

Dodam, że "nowszego" Belladonny. Za odnośnik można tu wziąć "Worship Music". Podsumowując... Na, trwającej od ponad dekady, fali powrotów w świecie thrash metalu, Viking wychodzi zdecydowanie obronną ręką. Może nie jest to poziom wyśmienitego "Tempo of The Damned" Exodusa, ale "The Year The Sun Died" od Sanctuary? Jak najbardziej. (5) Łukasz Brzozowski

Walpyrgus - Walpyrgus 2015 No Remorse

Jaka szkoda… No po prostu ciężko mi przeboleć, że tylko trzy utwory znalazły się na EPce amerykańskiego Walpyrgus. Zespół w zasadzie składa się ze starych wymiataczy znanych z zespołów takich jak Twisted Tower Dire, While Heaven Wept, October 31 czy Widow! Zapowiada się nieźle nieprawdaż? I tak też jest w istocie! Każda kompozycja zawarta na płycie posiada ogromny potencjał, moc i energię. Zaczyna się od kroczącego, mocnego i hiciarskiego utworu "Cold Cold Ground", którego nieświadomie zaczynamy już nucić pod nosem od pierwszego przesłuchania. Następny "The Sisters", nieco bardziej mroczny, którego kulminacyjnym momentem jest epicki wręcz refren, idealnie nadający się do wspólnego, chóralnego odśpiewywania. Już widzę maniaków na Keep It True, którzy wspólnie skandują jego treść. Aż ciarki przechodzą. Mistrzostwo świata jak na mój gust. Tak powinna brzmieć rasowa Heavy Metalowa kompozycja. Kończący krążek "We're the Wolves" to z kolei rozpędzony, energiczny metalowy szlagier. Nie trzeba być znawcą, aby zauważyć, że twórczość Walpyrgus to nie amatorska zabawa, lecz porządny, solidny i doskonale wyprodukowany materiał. Jedyne zastrzeżenia jakie mam to takie, że materiału jest tak mało! Zaledwie trzy kompozycje! Nie pozostaje nic innego jak uzbroić się w cierpliwość i wyczekiwać pełnego albumu. Jestem przekonany, że swoim poziomem, jeśli nie dorówna to na pewno przebije wyżej recenzowany mini krążek! Zdecydowanie polecam miłośnikom U.S power metalu. Z pewnością się nie zawiedziecie. (5) Przemysław Murzyn Wicked Side - Wicked Side 2014 Self-Released

No proszę, kolejna ekipa z Polski. Fajnie! Chłopaki są z Białegostoku i deklarują, że grają heavy metal. Przyjrzyjmy się tej ekipie nieco bliżej. Otwierający płytę "Something Wicked" to raczej przeciętny, niczym nie wyróżniający się wałek. Od razu słychać, że nie jest to wysokobudżetowa produkcja, lecz tragedii nie ma. Brzmienie gitar początkowo może nieco drażnić z powodu zbyt dużego przesterowania, co miało pewne ukazać potęgę brzmienia. Nie na tym to jednak polega… Jestem zwolennikiem teorii, że moc tkwi w energii i potencjale kompozycji, a nie w ustawieniach. W każdym razie nie zostałem odrzucony i idę dalej w ten Białostocki heavy metal… Kolejny nu-


mer - właśnie "Heavy Metal" to dość infantylna kompozycja. Maksymalnie oklepany riff zepsuty słabymi liniami wokalnymi i bardzo złym tekstem. Szkoda. Ciekawiej robi się przy "Taste the Blood". Kompozycja fajnie się rozwija, posiada fajne gitarowe harmonie i linia wokalna jest dość ciekawa. Mrocznie zaczynający się "Alone in the Dark" wprowadza nas w tajemniczy klimat. Po chwili następuje mocne uderzenie i lecimy z dość monotonnym nurtem. Zasadniczo przez dłuższy czas nic ciekawego się nie dzieje, aż do momentu zwolnienia w okolicach połowy utworu. Tam panowie zaczynają nieco bawić się kompozycją. Mamy ciekawe zmiany tempa i solówki. Końcówka utworu to powrót do średnio ciekawego schematu, który wyłania się powoli z gry Wicked Side. "Gothic Dreams" tylko upewnia mnie w mojej tezie. Mimo, że utwór zapowiada się zachęcająco - fajna współpraca wokalu z basem - to jako całość wypada dość niestety dosyć smętnie. Może mam takie wrażenie przez to, że kawałek jest po prostu za długi. Robiąc ponad 7 minutowy numer trzeba jednak zadbać, aby słuchacza nie zanudzić. Tu się to średnio udało. "Leader of the Blind" na początku rozbudził moje nadzieje. Niestety… Nieciekawe, nudne linie wokalne i melodie powodują, że odczuwam lekki dyskomfort i mam wrażenie, że kawałek się jakimś cudem zapętlił i w kółko leci ta sama melodia. "The Mirror" - smętny wstęp, a potem mała szarża spod znaku Iron Maiden! Wow, na chwilę się obudziłem. Generalnie spoko. Następny - "To the Horizon". Patrzę na czas trwania, 7.30 min. No nie… to nic dobrego nie wróży, biorąc pod uwagę doświadczenia poprzednich kompozycji. No zbyt ciekawie nie jest i tym razem werbel perkusji zaczął brzmieć wybitnie pusto i źle. Reszta płyty nie zaskakuje. Dominującym słowem recenzji jest chyba nuda. Niestety, z przykrością stwierdzam, że miałem większe oczekiwania w stosunku do tej grupy. "Wicked Side" to raczej przeciętny, małopomysłowy i nowoczesno brzmiący materiał. Brak polotu i ciekawego pomysłu to gwóźdź do trumny w przypadku tej brygady. Nie wiem, czy wynika to z lenistwa członków zespołu, czy z braku głębszej wiedzy na temat gatunku, w którym grają. Generalnie czuć, że zespół jest zgrany i technicznie radzi sobie bardzo dobrze. Panowie umieją grać i warsztat stoi na całkiem wysokim poziomie. Potrzeba tylko troszkę więcej polotu i odwagi do wdrażania bardziej zapamiętywanych, melodyjniejszych motywów. Życzę szczęścia, bo potencjał jest. Najlepszy numer to cover Donny Summer - "Hot Stuff". (3) Przemysław Murzyn Within Silence - Gallery of Life 2015 Ulterium

Brakuje mi starego, "słodkiego" i zarazem przebojowego power metalu z lat 90-tych. Stara gwardia szuka nowych rozwiązań, albo nie ma już pomysłów. Jedynym wyjściem z tej sytuacji jest rozglądanie się za nowymi zespołami, które wychowały się na wczesnym

Helloween, Stratovarius, Sonata Arctica czy Gamma Ray. Jak się dobrze poszuka to można natrafić na prawdziwe skarby. Jednym z nich jest pochodzący ze Słowacji band o nazwie Within Silence. Od 2008 roku działali pod nazwą Rightdoor, ale od 2014 przyjęli nazwę Within Silence. Pod tym szyldem nagrali swój debiutancki album "Gallery of Life" i jest to coś co fani melodyjnego power metalu z lat 90tych nie mogą przegapić. Może i frontowa okładka wiele nie zdradza, może sam zespół pozostawia wiele wątpliwości, bo w końcu młody i niedoświadczony zespół i to jeszcze ze Słowacji, gdzie power metal nie jest główną dyscypliną w muzyce metalowej. Jednak zespół zaskakuje i to bardzo pozytywnie. Nie dość, że gra szczerze i nie kryje swoich zamiłowań gatunkiem i twórczością Sonata Arctica czy Helloween, to na dodatek potrafi stworzyć pomysłowe i chwytliwe kompozycje. Albumu słucha się lekko i przyjemne, bo całość wypełniono krótkimi i zwartymi utworami. Warto też wspomnieć , ze wokalista Martin Klein ma coś z głosu Tony'ego Kakko czy Michaela Kiske, co jest spory plusem. Właściwie gdy się tak przyjrzymy dokładnie to każdy muzyk coś wnosi do płytyi. Sekcja rytmiczna jest zgrana i dynamiczna, bas wyrazisty i wypełniający przestrzeń. Zaś Cico i Germanus stworzyli ciekawy układ partii gitarowych stawiając na klasykę i tradycyjne rozwiązania. Jest energia, radość, przebojowość i szybkość, czyli wszystko to co jest potrzebne do udanego power metalu. Taki właśnie jest ten album i już wystarczy przytoczyć taki "Road to the Paradise", który mimo siedmiu minut właśnie jest takim stuprocentowo power metalowym hitem. Z resztą zespół daje czadu od samego początku za sprawą petardy w postaci "Silent Desire", który przypomina nam lata świetności Stratovarius czy Sonata Arctica. Nawet te specyficzne klawisze dają nam znak, skąd zespół czerpał swoje inspiracje. Jeszcze szybszy wydaje się "Emptiness of Night", który ma w sobie jakby więcej z Helloween czy Gamma Ray. Klawisze dalej brzmią słodko i mają w sobie posmak fińskiego power metalu. Zespół nie zwalnia tempa w następnych utworach i nawet dłuższy "Elegy of Doom" nie zmienia tego, wręcz przeciwnie. Nieco futurystyczny "Love is Blind" to rasowy, prosty i chwytliwy power metalowy hit. Szybko, prosto do celu, to jest właśnie to. W podobnej tonacji utrzymany jest "Judgment Day", choć tutaj nie zabrakło wtrąceń stricte hard rockowych. Stylistycznie najbardziej się wyróżnia marszowy, bardziej epicki "The World of Slavery" i całość zamyka "Outro". Podsumowując, mamy do czynienia z wysokiej klasy albumem power metalowym, w którym każdy utwór coś wnosi, a całość jest przemyślana. Within Silence pokazał, że Słowacja też ma pojęcie o power metalu i że stać ich na nagranie albumu, który zabierze nas do lat świetności tego gatunku, do lat 90-tych. Tak też się stało i album niszczy w swojej kategorii. Tego nie można przegapić. (5) Łukasz Frasek

Wojciech Hoffmann - Behind The Windows 2015 Kubicki Entertainment

Lider Turbo zapowiadał swą kolejną solową płytę od lat, aż wreszcie udało pokonać się wszelkie trudności i "Behind The Windows" ukazała się dzięki Kubicki Entertainment. Zwolennicy poprzedniej płyty Hoffmanna mogą przeżyć tu nie lada zaskoczenie, bowiem artysta całkowicie świadomie poszedł w zupełnie innym, ale równie interesującym kierunku, nagrywając album interesujący zarówno dla zwolenników metalu, jak też różnych form progresywnego rocka czy nawet jazz rocka. Zaczyna się jednak od przejmującego, znanego już z DVD "Back To The Past" (2011), hołdu dla Gary'ego Moore'a "Gary", a dopiero później gitarzysta zaczyna dawać upust swym innym fascynacjom. W "The Birth" i "Centimeter Of Time" mamy więc progresywno-metalowe klimaty Dream Theater, wpływy tego zespołu, a także King Crimson czy Pink Floyd łączy zaś 11-minutowy kolos "In The Line To God", z pełnymi pasji popisami solowymi Neila Zazy (gitara), Marcina Kajpera (saksofon) oraz Michała Jelonka (skrzypce). Nie są to jedyni goście na "Behind The Windows", ponieważ mamy jeszcze wsparcie w osobach gitarzystów Grzegorza Skawińskiego i Leszka Cichońskiego, a wszystkie partie perkusji nagrał sam Atma Anur, znany np. z Cacophony czy pierwszej płyty Jasona Beckera. Zachwyca też dynamiczne fusion w "Carefree Fields" oraz - nie licząc okazjonalnych wokaliz - jedyny śpiewany utwór na płycie. Nie dość, że "Confession By The Window" brzmi niczym skrzyżowanie stylu Dream Theater z Mahavishnu Orchestra, to mamy w nim jeszcze frapujący wokalny dialog growlującego Rafała Piotrowskiego (Decapitated) i czystego, choć nie pozbawionego drapieżności, głosu Tomasza Struszczyka (Turbo). Pozostaje mieć tylko nadzieję, że na kolejną, tak udaną płytę Wojciecha Hoffmanna nie będziemy musieli czekać kilkanaście lat, tak jak było przy okazji przygotowywania następczyni "Drzew". (6)

Few". Niestety nie jest tu tak progresywnie jak na płytach ekipy Johna Petrucciego i Mike'a Portnoya, rozmachu kompozycji Kamelot też za bardzo nie uświadczymy, jednak w dziedzinie melodyjnego power metalu na współczesną modłę Amerykanie radzą sobie całkiem, całkiem. Czasem może nawet jest za współcześnie, bo w "Two Wonders" natarczywa elektronika walczy o palmę pierwszeństwa z gitarowym riffem, mamy tu też partię... rapowaną na tle syntetycznego podkładu, ale już orientalizujący "Mortality", również utrzymany ww wschodnim klimacie "The Mirror" czy mroczny, nawiązujący do Led Zeppelin, "Prisoner Of Pain", trzymają znacznie wyższy poziom. Mamy też na tej płycie sporo gości, m.in. gitarzystów Oza Foxa (Stryper, Bloodgood) i Larry'ego Farkasa (Vengeance Rising), wokalistów Lesa Carlesena (Bloodgood) i Jimmy'ego P. Browna (Deliverance) oraz wokalistki Niki Bente, której dialogi wokalne z Parrą są ozdobą utworu tytułowego. Równie efektownie brzmi "Back In Time": nie tylko za sprawą solówki Foxa, ale przede wszystkim udziału skrzypka Armanda Meinbardisa (Rob Rock). Sound też jest konkretny - za produkcję odpowiadał sam zespół, miks i mastering materiału to dzieło samego Billa Metoyera (Slayer, Sacred Reich, Trouble, Armored Saint), tak więc warto sprawdzić "The Chosen Few". (4,5) Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk Worldview - The Chosen Few 2015 Ulterium

"The Chosen Few" to co prawda pierwsza płyta tej ekipy z Los Angeles, ale trudno w przypadku Worldview mówić o debiutantach, skoro gitarzysta George Rene Ochoa jest znany z Deliverance, Recon czy Vengeance Rising, Rey Parra śpiewał w Sacred Warrior, a perkusista John Gonzales ma za sobą współpracę z gitarzystą w Recon i Deliverance. Po dookoptowaniu basisty (Todd Libby) i nagraniu dwóch próbnych numerów wszystko potoczyło się bardzo szybko, a efekty dwuletniej pracy zespół prezentuje na debiutanckim CD. Wśród swoich źródeł inspiracji muzycy wymieniają m.in. Dream Theater, Amaranthe, Kamelot, Theocracy, Stryper, Bloodgood, Sabaton czy Hammerfall i większość tych zespołów rzeczywiście słychać na "The Chosen

RECENZJE

125


Apollo Ra - Ra Pariah 2015/1989 No Remorse

Ciekawa sprawa z tym amerykańskim zespołem: za czasów istnienia wydał tylko dwie kasety demo, ale druga z nich, właśnie "Ra Pariah", od lat cieszy się nie słabnącą popularnością wśród fanów US power metalu i jest dość często wznawiana. Najnowsze wydanie No Remorse Records to edycja można rzec wzorcowa: nie dość, że na jej potrzeby sięgnięto do oryginalnych taśm matek, a za poprawienie ich brzmienia odpowiadał producent tego materiału w roku 1989, Carl Canedy (perkusista The Rods i producent, m.in. LP's Anthrax, Exciter czy Overkill), ale też dodano dwa utwory z pierwszego demo i stworzono nową szatę graficzną. Dobrze, że ta płyta jest znowu dostępna, bo "Ra Pariah" to niesłusznie zapominana perełka amerykańskiego power metalu lat 80-tych. Owszem, melodyjnego, czasem nawet bardzo chwytliwego ("Creating Zero", "March Of Fire", "Crimson Streets" z balladowym wstępem), ale też drapieżnego, wręcz surowego (miarowy rocker "Out Of The Night", rozpędzony "To Be A Hero" z drapieżnymi wokalami Daniela Millera). Zresztą wokalista był bardzo mocnym punktem tej formacji z Baltimore, co szczególnie potwierdza w majestatycznym, wykorzystującym klawiszowe brzmienia utworze tytułowym, inspirowanym NWOBHM ostrym "Bane Of The Black Sword" czy mrocznym "Coming Of Age / Rukkus". Dlatego "Ra Pariah" to zdecydowanie rzecz nie tylko dla zbieraczy archiwalnych ciekawostek sprzed lat. Wojciech Chamryk

Baby's Breath/Diamond Needle Baby's Breath/Diamond Needle 2014 Cult Metal Classics

Holenderski Sad Iron nie cieszył się co prawda jakąś oszałamiającą popularnością, jednak jego albumy "Total Damnation" i niewydany "The Antichrist" z lat 80-tych można śmiało określić mianem solidnych i zasługujących na uwagę. Jednak losy wokalisty Herke van der Poela po rozpadzie Sad Iron nie były mi znane. Sądziłem, że - wzorem setek, jak nie tysięcy członków innych zespołów z tamtych lat - zrezygnował wówczas z dalszego muzykowania, tymczasem tak się nie stało. Ów stan rzeczy potwierdza kompilacja z archiwalnymi

126

RECENZJE

utworami zespołów Diamond Needle i Baby's Breath, wydana przez Cult Metal Classics Records jako pierwsza część "Dutch 80's Hard Rock And Heavy Metal Series". Początek to dwa utwory Diamond Needle, czyli drugiego wcielenia Baby's Breath. "Waste Of Time" to ostry, ale melodyjny numer typowy dla połowy lat 80-tych, coś w stylu mieszanki TNT z Picture, z kolei ośmiominutowemu "Rudy" bliżej do klimatów hard rockowo- progresywnych kłania się tu np. pompatyczny styl Magnum, charakterystyczne współbrzmienia gitar i instrumentów klawiszowych. Pięć wcześniejszych utworów Baby's Breath jest utrzymanych w podobnej stylistyce. Czasem na plan pierwszy wysuwają się gitary (dynamiczny i przebojowy "I'm On Fire"), jednak więcej tu klawiszowych partii ("48 Hours", progresywny w formie "The Prosecution Of The Man Who Called Himself Innocent"), są też nawiązania do muzyki klasycznej (klawesynowe brzmienia w melodyjnym "Hold On To Love"). Niestety, mimo podejmowanych przez zespół wysiłków nie udało mu się podpisać kontraktu i bodajże w roku 1989 było już po wszystkim. Nagrania jednak pozostały i - pomimo dość surowego, momentami też aż nazbyt syntetycznego brzmienia - warto po nie sięgnąć. Wojciech Chamryk

necja amerykańskiego power metalu; poprzedzony i zwieńczony balladowymi partiami, w których Kevin Jackson gdzie indziej rasowy, power metalowy krzykacz - śpiewa niczym sam Eric Burdon z The Animals, rozpędzony "Assassin" oraz równie dynamiczny "Warfare". Ciekawym patentem jest brak nakładek gitarowych w tych trzech utworach, dzięki czemu gdy Kenny Krystal gra solo w tle mamy bardzo aktywny basowy podkład Evana Guesta. Podobnie jest w późniejszych nagraniach z prób. Tu jakość jest już gorsza, ale bez przesady, słabsze jakościowo materiały oglądały światło dzienne. Momentami zespół zwraca się tu w stronę doom metalu ("What Lies In The Tomb", "Lost At Sea"), koncertowy "Leatherwing" to mroczny epic metal, a w takich "Noble Beast In The Air" czy "Witch's Sin" USPM daje o sobie znać ze zdwojoną wręcz siłą. Równie ostry jest drugi numer koncertowy "Arme Blanche (White Weapon)", ale to jeszcze nie koniec takich atrakcji. "Put To The Sword" zawiera też bowiem DVD z 17 numerami zarejestrowanymi w latach 80-tych w The Roxy Theater i Gazzarri's. Póki co jednak nic więcej na ich temat nie mogę napisać, bo do recenzji dostaliśmy tylko wersję audio. Tak czy siak ten album to zakup obowiązkowy i kolejny dowód na potwierdzenie tezy, że muzyczne odkrycia są wciąż możliwe.

Hell)", "Girls Like You"). W wydaniu koncertowym grupa wypada zdecydowanie ostrzej, mniej tu nawiązań do Scorpions, słychać za to wpływy Judas Priest ("Be My Lover") czy grup NWOBHM ("The Gun"). Na tle tych dziewięciu utworów niezbyt korzystnie wypadają późniejsze nagrania studyjne: nijaki "Looking For Trouble", monotonna ballada "Time Runs Out" czy równie rozwleczony "On My Own". I może to jest wyjaśnienie faktu, dlaczego grupie nie udało się podpisać kontraktu, chociaż nie brakuje tu też udanych numerów, jak dynamiczny, ostrzejszy "Secret Honeymoon", czerpiący z wczesnego NWOBHM "Let It Go" czy zdecydowanie gitarowy, ale wykorzystujący też klawiszowe brzmienia "Take A Chance". Syntezatory pojawiają się też w trzech ostatnich, moim zdaniem bardzo udanych utworach: kojarzącym mi się z Satan "The Last Time", bardziej progresywnym "A Crying Shame" z solówką syntezatora - tu kłania się z kolei Saracen i miarowym "Down On Love". Tak więc jako całość materiał Crywolf nie porywa, ale mamy na tej kompilacji kilka utworów zasługujących na miano niesłusznie zapomnianych perełek sprzed lat. Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk

Deaf Dealer - Journey Into Fear 2014 Cult Metal Classics

Blind Assassin - Put To The Sword 2014 Cult Metal Classics

Ciekawe jak długo jeszcze będą wypływać takie nieznane dotąd zespoły jak Blind Assassin? Panowie Raczek i Kałużyński prezentowali niegdyś w TVP 2 zapomniane, acz godne uwagi i pamięci filmy w cyklu "Perły z lamusa" i określenie to pasuje też idealnie do debiutu Kalifornijczyków z Blind Assassin. Debiutu, bo zespół dopiero w roku ubiegłym doczekał się dzięki Cult Metal Classics pierwszej płyty, wcześniej mając na koncie tylko jedną kasetę demo i garść nagrań z prób oraz koncertowych. "Demo'86" zebrało w epoce całkiem niezłe recenzje, ale na tym się skończyło - zespół nie zdołał podpisać kontraktu i rozpadł się pod koniec lat 80-tych. Zaważyło na tym pewnie to, że typowy US power/epic metal w drugiej połowie lat 80-tych nie cieszył się w Stanach Zjednoczonych tak dużym powodzeniem jak jeszcze kilka lat wcześniej, więc młode kapele były przegrane już na starcie. Szkoda, że zespół nie zdołał się przebić, bo grał naprawdę znakomicie - sądząc po poziomie tych 10 utworów nagrany wtedy przez Blind Assassin album możnaby spokojnie postawić obok najlepszych dokonań Omen, Manowar, Virgin Steele, Helstar czy Liege Lord. Najbardziej dopracowane są trzy pierwsze utwory w wersji demo: surowy numer tytułowy, kwintes-

Crywolf - Anthology 2014 No Remorse

Może i w Grecji hula kryzys, a po euro zostało tam tylko wspomnienie, ale tamtejsze firmy co rusz przypominają różne perełki sprzed lat. Tym razem No Remorse Records odświeżyła nagrania brytyjskiego Crywolf. Istniejąca od połowy lat 80-tych grupa wokalisty i perkusisty Marka Grimmetta oraz gitarzysty Nicka Singletona pozostawała w kręgu melodyjnego, inspirowanego New Wave Of British Heavy Metal, hard 'n'heavy. W roku 1989 Crywolf wydał debiutancki i jak się wkrótce okazało swój jedyny materiał "The First 12 Inches". Na tę wyprodukowaną przez brata Marka, znanego z takich zespołów jak: Grim Reaper, Lionsheart czy Chateaux Steve'a Grimmetta trafiło pięć utworów. Po latach stały się one podstawą kompilacji "Anthology", a dorzucono do nich 13 kolejnych utworów koncertowych i w wersjach demo. Materiał z EP-ki to typowy dla końca lat 80-tych melodyjny rock. Przebojowy, z radiowymi refrenami i melodyjnymi chórkami ("Nothin' To Lose", amerykański "Stay With Me"), chociaż nie brakuje tu też bardziej dynamicznego grania z zadziornym śpiewem ("12 O' Clock (And All Is

Jeśli ktoś pamięta jeszcze ten kanadyjski zespół to pewnie w tym momencie przeżywa zaskoczenie. Kolejna płyta? Ale jakim cudem skoro grupa wznowiła kilka lat temu działalność jako Death Dealer i wydała studyjny album w ubiegłym roku? Jednak "Journey Into Fear" to zaginiony drugi album Deaf Dealer, nagrany w rok po debiutanckim LP "Keeper Of The Flame" i dotąd nigdy nie wydany. Owszem, był znany fanom i kolekcjonerom, krążył na kasetach, później na CD-R, jest też pewnie dostępny w sieci, ale co tłoczona, oficjalna płyta to płyta. Jej wydanie cieszy tym bardziej, że "Journey Into Fear" to płyta znacznie ciekawsza od debiutanckiego krążka. Tam zespół chyba jednak za bardzo zapatrzył się w Iron Maiden, tu może też nie ma 100 % oryginalności, ale progres jest. Porywające riffy, efektowne solówki, dynamiczny, punktujący bas, szaleńcza perkusja, wysoki, ale mocny śpiew - atutów temu krążkowi nie brakuje. Najciekawsze jak dla mnie to szaleńczo rozpędzony "Mind Games", zróżnicowany "Blood And Sand" - owszem, w klimacie "Phantom Of The Opera", ale nikt mi nie powie, że łatwo jest kopiować największych w taki właśnie sposób. Potwierdza to mroczny, wzbogacony syntezatorami utwór tytułowy, instrumentalny "Escape From The Witch Mountain" też robi wrażenie, a piekiel-


nie chwytliwy "To Hell And Back" każe wątpić w rozsądek i inteligencję ówczesnych decydentów firmy Mercury, bo to potencjalny hit nad hity. Tak więc lepiej późno niż wcale, "Journey Into Fear" można brać w ciemno. Wojciech Chamryk

co Jack robił w Burning Starr. Niestety do tej pory nie potrafię zestawić obydwu dokonań. "Devil Childe" to siedem kawałków mieszczących się w niespełna 30 minut, które w latach osiemdziesiątych nie maiły szansy na większe zaistnienie. Dzisiaj też nie mają. Docenią je jedynie ci, którzy zakochani są po uszy w złotej erze heavy metalu. \m/\m/

Devil Childe - Devil Childe 2013/1985 Minotauro

Jack Starr to taki niespokojny duch. W swojej karierze brał udział w różnych przedsięwzięciach, chociażby: Virgin Steele, Burning Starr, Guardians of the Flame, Phantom Lord, itd. Jednym z nich jest też Devil Childe. Ponoć projekt ten powstał, gdy Jack Starr otrzymał w 1985 roku z Dutch East Records propozycję nagrania trzech albumów, gdzie każdy miał być nagrany i zmiksowany w dwanaście godzin. W ten sposób zarejestrowano debiuty Devil Childe i Phantom Lord oraz krążek Joe Hasselvander'a "Lady Killer". Ciekawostką jest też to, że wszystkie trzy albumy zarejestrowano w tym samym składzie tj. Jack Starr (gitara), Joe Hasselvander (perkusja, śpiew) i Ned Meloni (bas). Niestety szybkie, nisko budżetowe nagrywanie nie wpłynęło najlepiej na jakość produktów. Takie wnioski wysuwam po zasłyszanych opiniach o pierwszym krążku Phantom Lord oraz po tym co usłyszałem na dysku "Devil Childe". Wspomnianej płyty "Lady Killer" nie słyszałem ani ja, ani nikt z mojego najbliższego otoczenia. Muzyka z debiutu Devil Childe oscyluje w kręgu amerykańskiego heavy i power metalu ale ujętego w ramy rockowego power trio, gdzie improwizacja pełni szczególną rolę (coś na modę Cream czy Jimi Hendrix Experience). Bryluje tu gitara Jack'a. Niestety objawia się to jednostajnym jazgotem, tak jakby przez wszystkie utwory Starr grał jedną i tą sama solówkę. Gubi to niekiedy całkiem niezłe pomysły. W kawałku "Repent Or Die!" mamy też solowy popis na perkusję. A połowa lat osiemdziesiątych - tym bardziej czasy współczesne - nie sprzyjała formule rokowych bandów power trio. Fani heavy metalu oczekiwali zupełnie czegoś innego. Wspomniałem o niezłych pomysłach, mam na myśli fragmenty, gdzie można doszukać się wpływów Motorhead, a nawet jakiś tam inspiracji thrashem. Rodzą się pytania, co by było, gdyby muzycy przygotowali materiał przed nagraniem, a nie jak to się stało, że weszli do studia "na aferę" bez żadnej próby oraz co by było, gdyby poświęcono tej sesji więcej pracy w studio. Projekt Devil Childe był czymś innym od tego z czym kojarzono Jack'a Starr'a. Muzycznie i w treści, bo zdecydowanie bardziej dotykała mrocznych i szorstkich klimatów. Z tych powodów muzycy postanowili przyjąć pseudonimy. Lucifer to Jack Starr, Matthew Hopkins to Joe Hasselvander a Anton Phibes to Ned Meloni. Z tego co wyczytałem, Jack nie do końca był zadowolony z wyboru pseudo, bo nagrywając "Devil Childe", czynił to w duchu dobrej zabawy i metalowego szaleństwa. Ciekawostką jest dla mnie informacja, że kompozycje powstały na bazie tego

Game Over - For Humanity 2015/2012 Scarlet

"For Humanity" to pierwsza długogrająca płyta w dorobku włoskiej ekipy. Już po samej okładce wiadomo, czego można się spodziewać. Jest energicznie, bardzo dynamicznie i thrashowo. Właściwie jest to kolejny zespół z nowej fali thrasha. Game Over nie jest niczym więcej i niczym mniej, niż po prostu dobrym młodym thrashowym zespołem. W swojej muzyce nie prezentuje nic odkrywczego, nie zaskakuje, nie eksperymentuje. Ogólnie rzecz biorąc, jedzie na starych sprawdzonych patentach i dobrze na tym wychodzi. Wprawdzie kawałki zlewają się w jedną całość, lecz panowie wpletli w nią sporą dozę humoru. "Overgrill (El Grillador Loco)" może być tego szlagierowym przykładem. Przesłaniem młodych Włochów jest generalnie imprezowanie przy machaniu głową do starego, dobrego thrash metalu. Wiele kawałków traktuje po prostu o imprezowaniu. Muzycznie są to rejony kapel pokroju Nuclear Assault, Anthrax czy z nowszych Municipal Waste, Havok i Lost Society. Przyznam, że nie spodziewałem się tak fajnego albumu. Sceptycznie podchodziłem do Game Over sądząc, że jest to kolejny tak samo brzmiący i nudnawy album, jakich wydaje się teraz na pęczki. Na szczęście myliłem się, bo muza się obroniła. Nie ma tu oczywiście nic szczególnego, ale jest ten fajny old schoolowy klimacik. Gitarki ładnie tną, solóweczki jak należy, fajnie brzmiąca perkusja i wokal. Jest naprawdę spoko. Nie jest to pozycja, która mogłaby zagościć w odtwarzaczu na dłuższy okres czasu, ale trzeba przyznać, że słucha się przyjemnie.

mieckich firm, w przeciwieństwie chociażby do Noise Records, mogło tylko pomarzyć o filii czy dystrybucji swych wydawnictw w tym kraju. CD "Dawn For The Living" w wersji deluxe to nie tylko książeczka z archiwaliami ze zbiorów zespołu - płyta ukazała się we współpracy z muzykami Grinder - ale też nowy mastering dokonany przez Jamie'go Kinga i cztery koncertowe bonusy: "Traitor", "Dawn For The Living", "F.O.A.D." i "Just Another Scar", który w roku nastepnym trafił na drugi LP zespołu. Dają one dobre wyobrażenie o sile rażenia Grinder na żywo, tym bardziej, że jakość dźwięku jest całkiem niezła. Podstawą jest jednak dziewięć oryginalnych utworów studyjnych i wygląda na to, że czas obszedł się z debiutem Niemców całkiem łaskawie. Ich, dopełniony niekiedy wycieczkami w stronę speed metalu, thrash wciąż porywa. I rzecz chyba nie tylko w tym, że to album z czasów świetności gatunku, a jego producentem był sam Kalle Trapp, ale też w samych kompozycjach. Pełnych mocy i agresji, maksymalnie rozpędzonych, jak "Obsession", "Sinners Exile", "Delirium" czy "Traitor", ale często też dość urozmaiconych. Tu prym wiodą: zróżnicowany numer tytułowy, wzbogacony balladowym wstępem, klawiszowymi wstawkami i mroczną deklamacją "Frenzied Hatred" i efektownie połamany "Dying Flesh". Mamy też dowód poczucia humoru muzyków w szalonym "F.O.A.D.", tj. "Fuck Off And Die" dwuminutowej mieszance crossover, punka i surf rocka z lat 60-tych. Tak więc jesli ktoś wciąż ma na piedestale trójkę klasyków z Kreator, Sodom i Destruction, nieobce są mu też Tankard czy Vendetta, to Grinder będzie to tego towarzystwa pasować idealnie. Wojciech Chamryk

Grinder - Dawn For The Living Na początku lat 90-tych Grinder był u nas zespołem dość popularnym, dzięki ogólnej dostępności wydanej przez kilka pirackich firm w wersji kasetowej płycie "Dead End". Później bywało z tym już różnie, zresztą nie tylko w Polsce, ale od jakiegoś czasu amerykańska Divebomb Records wznawia albumy tych niemieckich thrashers. Na pierwszy ogień poszedł dwa lata temu wspomniany "Dead End", niedawno zaś przyszła pora na debiutancki "Dawn For The Living". Wydany oryginalnie w 1988 roku album był już od dawna niedostępny, czasem tylko pojawiał się na różnych serwisach aukcyjnych, również w wedycjach pirackich. Ciekawostką jest zresztą to, że dzięki obecnej edycji dopiero teraz ukazał się w Stanach Zjednoczonych, bo w latach 80-tych wiele nie-

Maciej Osipiak

Mendes Prey - The Never Ending Road 2015 No Remorse

Przemysław Murzyn

2015/1988 Divebomb

Eschaton"? Nie sądzę. Ten krążek to nieśmiertelny klasyk, któremu hołd będą oddawać kolejne pokolenia metalowców. Oprócz stałego programu do płyty dołączone są cztery bonusy w postaci surowych bądź alternatywnych wersji utworów, które tak naprawdę należy potraktować tylko jako ciekawostkę i uzupełnienie. Natomiast na program drugiego krążka składają się nieznane wersje kilku starszych numerów znanych z wcześniejszych płyt, czyli "Time Trap", "Venusean Sea", "Black Lotus" czy "Afterschock". Dostajemy też jeden nigdy nie publikowany wcześniej utwór "Upon the Wings of Fate", który jest również utrzymany w tym najwcześniejszym, bardziej progresywno rockowym stylu Manilli. Oprócz tego możemy posłuchać koncertowej wersji "Crystal Logic" zarejestrowanej podczas festiwalu Hammer of Doom w 2011 roku, oraz "Flaming Metal System" z gościnnym udziałem Marty Gabriel. Ciekawym zabiegiem jest umieszczenie na końcu "Dreams of Eschaton" w wykonaniu nieistniejącego już niemieckiego Viron. Na pewno wpływ na to miał fakt, że jest to były zespół bębniarza Manilla Road Neudi'ego, ale i tak jest to rzadko spotykana sytuacja. Na pewno jest to wydawnictwo, które zadowoli zarówno die hard fana jak i początkującego adepta heavy metalu. "Cystal Logic" to krążek, którego obecność na półce powinna być obowiązkiem. Widać, że zespół i wytwórnia włożyli masę wysiłku, żeby nie była to kolejna zwykła reedycja, co widać po ilości bonusowego materiału. Ciekawe czym zaskoczą nas przy okazji kolejnych wznowień? Wielki album i bardzo udane, dopracowane wydawnictwo.

Manilla Road - Crystal Logic 2015 Golden Core

Reedycji klasycznych płyt bogów epickiego metalu ciąg dalszy. Tym razem Golden Core Records wypuściło chyba najsłynniejszy krążek Manilla Road, czyli "Crystal Logic". O tej płycie napisano już wszystko, więc cóż mógłbym jeszcze dodać od siebie? Jak wiadomo to właśnie tutaj objawiła się światu ta Manilla, którą fani po dziś dzień darzą fanatycznym uczuciem. Wszystko, począwszy od niesamowitej, mistycznej atmosfery, a kończąc na genialnych utworach jest tutaj perfekcyjne. Czy jest ktoś kto nie zna takich hymnów jak "Necropolis", "Crystal Logic" czy "Flaming Metal System"? Czy znajdzie się chociaż jeden fan Manilli, któremu nie przebiegną po grzbiecie ciary podczas słuchania kolosów w postaci "The Veils of Negative Existence" czy "Dreams of

Nurt NWOBHM na przełomie lat 70tych i 80-tych był czymś wyjątkowym nie tylko w historii brytyjskiej muzyki. Jednak ta swoista nadprodukcja setek, jak nie tysięcy, zespołów w tak krótkim czasie obróciła się przeciwko nim, bo wydawcy najzwyczajniej w świecie nie byli w stanie ogarnąć tego całego dobra. A gdy dodać do tego jeszcze tak zmiennne na rynku muzycznym mody czy trendy, to nic dziwnego, że tyle zespołów zostało bez kontraktu i jakichkolwiek perspektyw. Jednym z nich był Mendes Prey z Yorkshire, który dopiero w tym roku doczekał się kompilacji zbierajacej jego dorobek nagraniowy z lat 1981-86. Zaczęli wkrótce po powstaniu wysanym samodzielnie singlem "On To The Borderline" / "Runnin' For You". Strona A to krótki, przebojowy, niezbyt mocny utwór, ten ze strony B jest jak dla mnie znacznie ciekawszy, z ostrzejszymi partiami gitar. Kolejne podejście zespół miał cztery lata później, kiedy to na singlu ukazał się cover Demon "Wonderland" i "Can You Believe It?". Przeróbki na "The Never Ending Road" zabrakło, ale strona B dobitnie uwidacznia, że w drugiej połowie lat 80-tych Mendes Prey zmięczyli brzmienie, co nie wyszło im na zdrowie. Potwierdzają to inne nagra-

RECENZJE

127


nia demo z tego okresu, ciekawsze na pewno dla fanów komercyjnego rocka/AOR niż heavy metalu: "Listen" czy balladowy "Breaking My Heart". Mamy tu jednak jeszcze garść starszych, konkretniejszych i surowo brzmiących archetypowych numerów w stylu hard 'n' heavy, ze wskazaniem na judaszowy "I Beg For Mercy", niesiony basowym pochodem fajnym riffem "Lone Survivor" czy delikatniejsze "Drifting" i "Don't Shine". Mamy też dwa utwory w wersjach koncertowych: ciut dłuższy, surowiej brzmiący "Drifting" i melodyjny, całkiem przebojowy instrumental "Flight To Moscow". I chociaż nie wszystkie utwory z tej składanki trzymają poziom, to jednak rzecz jest warta posiadania, szczególnie w wersji 2LP. Wojciech Chamryk

Mountain - Crossroader - An Anthology 1970-1974 2010 Esoteric

Nigdy nie należałem do grona "zatwardziałych" fanów Mountain, czyli takich, którzy za muzykę zespołu daliby się dosłownie "pokroić". Chłonąłem rocka w czasach, gdy ten band stanowił wschodzącą gwiazdę hard rocka za Oceanem, natomiast na kontynencie europejskim postrzegany był jako drugoligowy team, który nie wytrzymywał konkurencji nawet z wówczas rockowymi średniakami, przykładowo Uriah Heep, Budgie czy Free, choć w przypadku tej ostatniej kapeli dołączyć należy do terminu "rock" dodatkowy atrybut, "blues", a ekstraklasie, czyli Deep Purple, Led Zeppelin albo Black Sabbath nie dorastał do pięt. I sądzę, że fani grup nazwanych przeze mnie "średniakami" nie mają powodu, aby czuć się urażonymi, bo takie wtedy były rynkowe realia. Chciałbym także jednoznacznie zadeklarować, że tak, jak kiedyś, także dzisiaj pozostałem wiernym fanem wymienionej wyżej trójki "drugoligowców" i uważam, że minione lata pozwoliły na weryfikację poziomu tych zespołów, postrzeganych aktualnie we wszelkiego rodzaju opracowaniach w kategorii gwiazd pierwszej wielkości. I słusznie! Wracając do Mountain, należy przypomnieć, że w latach 1970 1974 produkty amerykańskiej kultury rockowej z trudem przebijały się do świadomości Europejczyka z Zachodu, a co dopiero Polaka. Utrudniony dostęp do nagrań skutecznie ograniczał wiedzę rodzimych fanów o dokonaniach rockowych składów z USA. Gdyby nie radiowa promocja ich muzyki w "Trójce", to nikt w naszym kraju w tamtych zgrzebnych czasach nie miałby bladego pojęcia o istnieniu takich tworów jak Mountain, Blue Öyster Cult czy Cactus. A ja zapamiętałem z radiowych audycji prezentowane nagrania koncertowe Mountain, ich energetyczny wymiar i rozimprowizowane partie instrumentalne, które studyjny "drobiazg" przeobrażały w wielominutowe monstrum, z kapitalnymi solówkami, ze szczególnym podkreśleniem gitar i Hammondów, także przekraczanie granic stylistycznych i wdrażanie wątków bluesowych i progrockowych. Sam nie mogłem uwierzyć, gdy z zakurzonego kartonu w piwnicy wytaszczyłem kilka

128

RECENZJE

niemarkowych kaset firmy ORWO z byłej NRD, a na nich przegrane audycje z popisami "Live" Mountain. Dzięki pracy wydawnictwa Esoteric Recordings stare czasy niejako powróciły, bo wydana antologia "Crossroader" stanowi znakomitą kompilację wielu najlepszych songów Amerykanów, a na drugim kompakcie przywołano ducha pierwszej połowy lat 70-tych z estradowym szaleństwem Leslie Westa i jego kolegów. Po raz kolejny okazało się także, że dobra muza nigdy się nie zestarzeje, nawet po upływie kilku dekad pozostanie świadectwem wielkości artystycznej "emerytowanych" dzisiaj twórców rockowych. West liczy sobie 72 dwie wiosny i nadal pozostaje aktywny koncertowo. Także chwała dla labelu Esoteric za śmiały krok w kierunku popularyzacji archiwalnych nagrań i edycję "Crossroader - An Anthology 1970 1974". Młode pokolenie słuchaczy otrzymuje niepowtarzalną szansę poznania atmosfery z epoki narodzin wielu odłamów rocka, oraz ewolucji stylistycznej muzyki rozrywkowej w ogóle. Zanim spróbuję przytoczyć kilka uwag w kontekście zawartości muzycznej "Antologii", chciałbym poświęcić trochę miejsca w felietonie na wyjaśnienie genezy terminologii. Pojęcie "antologia" pochodzi z greki i składa się z dwóch członków, "anthos"- kwiat i "lego"- zbieram, czyli w dosłownym tłumaczeniu "zbiór kwiatów". Współcześnie "antologię" w dziedzinie muzyki określa się jako cykl bądź kolekcję nagrań zawartych na płytach, będącą reprezentatywnym wyborem dzieł lub fragmentów jednego lub wielu autorów, dokonanym według określonych zasad. Najważniejszym czynnikiem w tym zakresie jest powiązanie komponentów antologii wspólną cechą, np. ten sam autor, gatunek. W przypadku Mountain kluczem do stworzenia antologii było kilka spełnionych warunków, po pierwsze zespół rockowy jako grupa wykonawców instrumentalno - wokalnych, działająca pod jedną nazwą, po drugie utwory wywodzące się z jednego nurtu muzycznego, czyli rocka, a zawężając to pojęcie do subgatunku, chodzi w tym miejscu o hard rock. Istnieje jeszcze trzeci czynnik, a jest nim czas, w którym zarejestrowano i wydano kompozycje na płytach długogrających. Zresztą w tej kwestii jestem w rozterce, gdyż znalazłem sporo informacji, wśród których pojawiają się graniczne daty zasięgu omawianej "Antologii" 1969 - 1974, natomiast z innych materiałów wynika okres 1970 - 1974. Ale nie bądźmy drobiazgowi, bo akurat ten element tytułu nic nie zmienia w kwestii stricte muzycznej. Dodam jeszcze, że autorzy edycji, czyli przedstawiciele Esoteric Recordings stworzyli bardzo logiczny projekt fonograficzny, mianowicie "oddali" w ręce słuchaczy dwa dyski wypełnione po brzegi technicznej pojemności dźwiękami, z których ten pierwszy zawiera 20 nagrań wyłącznie studyjnych, natomiast płyta druga to wersje "live" sześciu numerów kompozycyjnych. Taki podział to w przypadku Mountain bardzo inteligentne posunięcie wydawnicze z kilku powodów. Przyczyna pierwsza wiąże się ze składem formacji, a konkretnie z jednym motorów napędowych Mountain na początku kariery, Felixem Pappalardim, filarem instrumentalnym, producenckim, wokalnym oraz "tekściarskim" (fatalne określenie) grupy, który współtworzył repertuar w okresach 1969 - 1972 i 1973 - 1974. Drugi argument odnosi się do wersji koncertowych i hard rockowego ognia w utworach Mountain. To, co panowie wyczyniali w trakcie występów przed

publicznością przeszło do historii. I nie chodzi tutaj wyłącznie o energię przekazu, dynamikę, spontaniczność zachowań muzyków, ale przede wszystkim o ich wszechstronność i umiejętności improwizatorskie. Ta ostatnia cecha przyczyniła się do tego, że studyjne i koncertowe wersje tych samych wykonań dzieliła istna przepaść. Sześć pozycji repertuarowych w programie płyty numer dwa, nie oznacza wcale, że to jakieś marne odrzuty lub marginalne bonusy. Przeciwnie! Każdy z nich to rasowy koncertowy killer, który potrafił ożywić każdą halę i stadion. Akapit pierwszy "Dream Sequence" trwa, bagatela prawie 25 minut, a finałowy "Nantucket Sleighride", niespełna 32 minuty. Czego tam nie ma! Granie smykiem (żadna innowacja w tamtych czasach, ale żeby to potrafić z sensem wykonać należało być technicznie przygotowanym) po gitarowych strunach, szaleńczy rock'n'roll "Roll Over Beethoven", kosmiczne tempo z karkołomnymi figurami rytmicznymi, kapitalne melodie, surowy, naturalny wokal, kaskady uderzeń perkusyjnych, pulsujący mocą bas i schowane organy, "ciągnące" linię melodyczną. Niezwykle intensywne, selektywne brzmienie i niekończące się solowe partie gitary czyli Leslie West w swoim żywiole. Wymienność ról bas - gitara prowadząca po 13 minucie wzorcowa. Jeden wątek melodyczny jako pole do gitarowego pojedynku, gwałtowne przejścia i ciągłe podkręcanie tempa. Nawiasem mówiąc niezłą kondycją fizyczną należy dysponować, żeby w taką prędkością "śmigać" po strunach i progach i cały czas utrzymywać wysoki poziom dynamiki i wymyślać nowe riffy, nie pozwalając się słuchaczom znudzić. Być może niektórzy Czytelnicy mnie za te słowa powieszą, ale styl przypomina wyborne "Made In Japan" Deep Purple, a w czasie "pączkujących" jak drożdże solówek odbiorca ma szansę podziwiać kunszt wykonawczy wszystkich artystów na scenie. Ale wracając do chronologii, krótko na temat zawartości pierwszego dysku. Niesamowicie przekrojowy materiał, praktycznie same znaczące dla twórczości studyjnej Mountain utwory, chociaż fani mogą kręcić nosem, utyskując, że nie ma tego, czy owego. Ale generalnie zestawienie ułożono rozumnie, dlatego program posiada bardzo urozmaicony charakter, od mocarnych, ostrych gitarowych kawałków obecnych w zdecydowanej większości, przez takie bardziej stonowane, uspokojone o typie balladowym, wspaniałe pieśni jak "For Yasgur's Farm" czy kapitalny, lekko bluesujący "Theme From An Imaginary Western" z genialną gitarą i organami, przez wręcz intymne w nastroju jak "Laird". Niektóre piosenki szykują niespodzianki, ponieważ rozwijają się przepięknie od delikatnych fraz po sekwencje nabierające wraz z upływem sekund niesamowitego poweru jak "Boys In The Band", gdzie dodatkowo w połowie utworu spotykamy gwałtowne cięcie, po którym dyrygencką "batutę" na krótko przejmuje kameralny fortepian. Podziwiam Hammondy, które w wielu fragmentach przez super intensywne brzmienie zagęszczają przestrzeń na maksa. A w tym bogatym towarzystwie musimy dodatkowo wyróżnić spektakularne miniatury, śliczną fortepianową "Taunta (Sammy's Tune)", trwającą równo minutę, czy cztery sekundę dłuższą, wspaniałą melodycznie "drobinę", gitarowoklawiszową "King's Chorale" o nieco podniosłym klimacie. A na liście znajduje się jeszcze motoryczny, z akcentami bluesowymi "You Belter Believe It", z krzyczącym wokalem i nakręcającym

spiralę emocji "wysoce kalorycznym" riffem, który "umarłego" obudzi z wiecznego snu. Taka konfiguracja nagrań studyjnych pozwala słuchaczom zarówno na głębszy oddech w chwilach spowolnień, jak też podbija wydatnie puls przy odbiorze rockowych i rock'n'rollowych fighterów, "częstujących" salwami dźwięków na lewo i prawo. Tak skonstruowana kolekcja nagrań zadaje także kłam teorii, że Mountain utożsamiany jest ze stylem "równo, prosto i głośno". Oczywiście bywa też tak, ale wydawnictwo pozwala docenić również uniwersalność wykonawców, których znakiem firmowym były także urokliwe songi, które można sklasyfikować w kategorii "rockowe ballady". Tych momentów wyciszenia na próżno szukać w czasie koncertu, ale Mountain słynął z żywiołowości do granic skrajnego wyczerpania muzyków. Za to osoby pragnące partii solowych każdego artysty z występujących na scenie, będą w pełni usatysfakcjonowani, ponieważ tych popisów notujemy w bród. Naturalną koleją rzeczy prym wiedzie gitara Leslie Westa, który wykorzystuje ją także do brzmieniowych eksperymentów ("Nantucket Sleighride"), ale także pozostali instrumentaliści mają swoje "pięć minut", żeby zaprezentować pełnię możliwości. Te dwa długaśne fragmenty, łącznie, bez trzech minut to godzina (!!!), przypominają efektywne jam session, w którym impulsem jest temat główny kompozycji studyjnej rozwijany następnie według własnych upodobań. Rezultat jest znakomity. Wydawnictwo "Crossroader - An Anthology 1970 1974" w bardzo udany sposób łączy najlepsze składniki pracy studyjnej i koncertowej hard rockowej, amerykańskiej formacji Mountain. Legenda festiwalu Woodstock stała się dla Mountain świetną reklamą. Dwupłytowa edycja Esoteric Recordings całkowicie potwierdza zalety bandu w kreowaniu widowiska "na żywo", a także wyraźnie pokazuje, że w studio nagraniowym Mountain nie tracił nic ze swoich przymiotów. Muzycy zespołu prezentują szeroką paletę indywidualnych umiejętności, które znalazły swoje odbicie na obu dyskach, tym z "topowym" programem studyjnym i spektaklem zagranym przed liczną publicznością. Niebanalne melodie, zaangażowanie, pasja, bezpretensjonalność i szczerość muzycznych wypowiedzi. Świetny dokument, doskonale przygotowany pod względem technicznym, a mam tutaj na myśli jakość parametrów brzmienia. Nic tylko słuchać! (5) Włodek Kucharek Mountain - Go For Your Life 2013/1985 Esoteric / Cherry Red

Nowojorska, hard rockowa formacja Mountain została założona w 1969 roku przez gitarzystę Leslie Westa, wywodząc swoją nazwę od tytułu jego solowego albumu, który w wielu wykazach dyskograficznych widnieje także jako debiut płytowy zespołu. W tworzeniu projektu uczestniczyli także Felix Pappalardi, Steve Knight oraz Corky Laing, którzy postrzegali swoją grupę jako kontynuatorkę dzieła legendarnego super trio Cream. Ale tak wysokie "loty" w kwestii porównań klasy artystycznej wynikały z faktu, że Pappalardi był producentem ostatnich trzech albumów Cream w okresie bezpośrednio przed rozwiązaniem grupy. W początkowym etapie swojej działalności w latach 1969-1974, wtedy kwartet, Mountain wydał aż osiem longplayów, po czym zamilkł na ponad dziesięć lat. Już na samym starcie do kariery zespół spotkało


nie lada wyróżnienie, mianowicie posiadając na koncie fonograficznym tylko jeden album, "Leslie West - Mountain" zaproszony został do występu w ramach sławnego na całym globie festiwalu Woodstock w 1969 roku, dając wówczas świetnie przyjęty występ. Jak się później okazało Mountain wielokrotnie udowadniał, że prawdziwe z niego koncertowe "zwierzę", ponieważ właśnie przed publicznością rockmani uwalniali niesamowite pokłady energii prezentując swoją spontaniczność i dokładając decybeli "do pieca", aby zasłużyć na miano jednej z najgłośniejszych grup rockowych świata. Po najbardziej owocnym okresie w aktywności bandu w latach 70-tych nastąpił okres stagnacji i dopiero począwszy od roku 1985 pojawiły się pierwsze, skuteczne próby reaktywacji zespołu. Po rekonstrukcji skład personalny ekipy Mountain zmieniał się ustawicznie, jednak muzycy pozostali stylistycznie wierni żywiołowemu hard rockowi. Trendy obecne w muzyce rozrywkowej w późniejszych dekadach odcisnęły delikatne piętno na charakterystyce kompozycji tworzonych przez Amerykanów, stąd w utworach pojawiać się zaczęły akcenty elektroniki, zupełnie zbyteczne, ale artyści chcieli być "trendy", dlatego przykładowo na albumie, o którym za moment, "Go For Your Life", goście obsługujący mini mooga czy sekwencer, choć "zepchnięci" do ról trzecioplanowych. To unowocześnianie "na siłę" w niektórych, całe szczęście nielicznych utworach, nie wpłynęło korzystnie na jakość rockowych propozycji i spowodowało, że określenie "jedna z najgłośniejszych grup świata" nieco wyblakło. Ta ekstremalna na tamte czasy głośność była znakiem rozpoznawczym ich występów "na żywo", gdy nawałnica decybeli i wręcz furiackie partie solowe gitary Leslie Westa "ogłuszały" publiczność. Z drugiej strony jedną z cech ich repertuaru stały się także, chyba dla przeciwwagi, piękne, liryczne ballady, do wykonania których świetnie nadawał się dosyć miękki i ciepły głos Felixa Pappalardi. W momencie debiutu Mountain zwrócił na siebie uwagę przede wszystkim fanów w USA, a dwie pierwsze płyty długogrające pokryły się "złotem". Później, przynajmniej w tej kwestii, było już tylko gorzej. Można spotkać się z opiniami głoszącymi, że grupa Mountain należała do wąskiego grona formacji, które wywarły znaczący wpływ na rozwój heavy metalu. Nigdy nie należałem do sympatyków typowo amerykańskiego, rockowego grania, to znaczy dosyć prosto, ostro, rytmicznie i melodyjnie. Propagatorami takiego grania od zawsze byli między innymi brodacze z ZZ Top, którzy nigdy nie należeli do moich faworytów, ale "de gustibus non est disputandum", czyli "o gustach się nie dyskutuje", więc i ja nie będę zgłębiał tego tematu. Jednak pisząc o Mountain trudno uciec od porównań z amerykańskim rockiem, ponieważ także ta ekipa potrafiła dać czadu, zarówno w studio nagraniowym, jak też na koncercie. Entuzjazm i energia występów potrafiła rozruszać każde towarzystwo. Wydawnictwo "Go For Your Life" nazwać można powtórnym debiutem, ponieważ dziesięć lat milczenia

w branży muzycznej to szmat czasu, po drugie z oryginalnego składu został inicjator założenia grupy Leslie West, a także bębniarz Corky Laing. Pozostali członkowie na "liście płac" to nazwiska nowe, a lekki niepokój budzi skład instrumentarium z elektroniką, która raczej zmiękcza aniżeli wyostrza brzmienie. Ale zanim nie posłuchamy, to nie mamy podstaw do w miarę obiektywnej oceny jakości aktualnego w roku 1985 repertuaru. Okazuje się, że przez te wszystkie lata jeden czynnik nie uległ zmianie, w centralnym punkcie tej studyjnej prezentacji znajduje się reżyser, od narodzin Mountain, poczynań zespołu Leslie West, który pomimo upływu czasu niewiele stracił ze swojego wigoru trochę szalonego gitarzysty, ale co najważniejsze, nie ubyło mu umiejętności topowego gitarzysty hard rockowej historii. Dowodami na tak sformułowaną tezę są już pierwsze takty "Hard Times", oraz siła ognia kolejnych składników albumu, takich jak m.in. "Bardot Damage", "Shimmy On The Footlights" czy "Spark". To prawie połowa programu płyty, na której "udokumentowano" dźwiękami, jaki power potrafił Mountain wygenerować, ile w tych fragmentach spontanu, rytmicznego grania z wyrazistą i chwytliwą melodią, naturalności i strukturalnej prostoty bazującej na schemacie zwrotka - refren. Wszy-stkie dziewięć piosenek, to utwory niedługie, w których swoje miejsce znalazły także partie solowe, zwięzłe i nieprzekombinowane. Już "Hard Times" zaczyna się od riffu Westa, którego gitara, ostra i energetyczna prowadzi kompozycję, po czym włącza się surowy, mocny głos, a refren ze słowami "Hard Times" ma w sobie potencjał do rozruszania tłumów. "Spark" ma zdecydowanie łagodniejsze oblicze, głównie za sprawą syntezatora, którego pulsowanie z trudem, ale jednak przebija się z drugiego planu. Mimo "wizyty" elektronicznego "gościa" także ten numer pozostaje elektrycznym, gitarowym i pioruńsko rytmicznym hiciorem, o dosyć prostej i niewyszukanej melodii. Podobny styl utrzymuje "She Loves Her Rock" z mocarnym, "nabijanym" przez perkusję dosyć mechanicznie rytmem. Nie daje o sobie zapomnieć także gitarowy "jazgot" "wiosełka" Westa. Trio nie zmienia nic ze swojego anturażu także w następnym akapicie "Bardot Damage", który dosyć powolnie, ale z nie mniejszym, masywnym brzmieniem wdziera się do świadomości słuchaczy ciężkim hard rockowym riffem. Nie jestem ekspertem od heavy metalowych rozwiązań rytmicznych, ale przypuszczam, że "pancernej" sekcji rytmicznej i gitarowym akordom niedaleko do heavy rockowej maniery wykonawczej. Mountain nie zwalnia także w "Shimmy On The Footlights", wybitnie gitarowym kawałku, w którym króluje bezpretensjonalny rock'n'roll. Prosto, przystępnie, rytmicznie i melodyjnie w luzackiej atmosferze. Po pięciu rockowych "piorunach" nadszedł czas na głębszy oddech. Tę rolę spełnia song "I Love Young Girls", ale jak ktoś myśli, że spotkamy typową, słodką i uładzoną "pościelówę" to się myli. Owszem, ciut mniej decybeli, kontrolowany spadek dynamiki, "bujające" akcenty bluesowe w odrobinę "cockerowskim" wokalu składają się na miły przerywnik w powodzi ostrych dźwięków. "Makin' It In Your Car" powraca za sprawą basu i Corky Lainga za zestawem perku-syjnym od pierwszych dźwięków na wcześniej wytyczone rockowe tory, chociaż wydaje się, że ten odcinek albumu należy do jego słabszych momentów, ponieważ pozbawiony jest zarówno spektakularnych partii solowych, jak też "wbi-

jającego" się w pamięć motywu melodycznego. W "Babe In The Woods" dominuje West, kreśląc swoje gitarowe figury, a finał stanowi łagodniejsza kompozycja "A Little Bit Of Insanity", zbliżona do klasycznych gitarowych ballad. Mniej w niej ognia, mniej chropowatych dźwięków, natomiast bardziej refleksyjny charakter, "wygładzone" brzmienie z pewną dozą nostalgii. Album "Go For Your Life" ocenić można zapewne jako solidny przykład hard rocka z lat 80-tych. O wizerunku repertuaru grupy od pierwszych akordów decyduje Leslie West, który rządzi większą częścią przestrzeni dźwięków, to on "rozdaje karty" w dosyć krótkich i intensywnych partiach solowych, jego wokal, z wyjątkiem epizodów w refrenach z chórkami, nadaje ton piosenkom, zaś pozostali koledzy sprowadzeni zostają - przynajmniej takie mam wrażenie - do roli sprawnych akompaniatorów. Ale przyznać należy, że tak skonfigurowany skład działa jak precyzyjna maszynka, nie siląc się na skomplikowane podziały rytmiczne, czy rozbudowane frazy instrumentalne. Filarem płyty, tylko 34 minuty muzyki, są przystępność i chwytliwość i te założenia zostają zrealizowane. Na scenie rządzą organiczne dźwięki o korzeniach heavy i hard rockowych. Ważną funkcję pełni rytmika z wyra-źnie zaznaczonymi, regularnymi akcentami i miarowym charakterze. Dzięki takiemu podejściu poszczególne utwory są dla odbiorcy łatwo przyswajalne. Po dziesięciu latach od płytowego debiutu Mountain, pomimo perturbacji personalnych (Felix Pappalardi, autor tekstów, basista, wokalista i producent, podpora Mountain na początku kariery został w roku 1983 zastrzelony przez żonę, Gail), zespół udowadnia, że niewiele stracił ze swoich zalet, które zapewniły popularność tej rockowej formacji. Włodek Kucharek

Nemesis - Unleash The Beast 2014 Cult Metal Classics

Wyspa Guernsey z wiadomych względów nigdy nie była jakąś muzyczną potęgą, co nie znaczy, że nie powstawały tam metalowe zespoły. Jednym z nich był założony w roku 1987 Nemesis grupa czerpiąca zarówno od klasyków hard rocka, jak też jeszcze tak niedawno święcącego triumfy nurtu NWOBHM. Przebicie się jednak w drugiej połowie lat 80-tych było sztuką niezmiernie trudną i skończyło się wtedy na ultrarzadkiej obecnie 12" EP "Unleash The Beast" z roku 1989 i jednej kasecie demo. Grupa powróciła dwanaście lat temu, nagrała w tym czasie dwa albumy i jest wciąż aktywna, a niedawno ukazało się wznowienie "Unleash The Beast". Program podstawowy EP-ki to cztery utwory: rozpędzony i surowy opener "Alive And Kicking" z iście Halfordowskimi falsetami, mocarny "Nemesis" z punktującym basem i rozwibrowanym śpiewem Danny'ego Joyce'a, całkiem przebojowy, choć ostry "To Much To Lose" oraz szybki "Concerned" z niższym, bardziej agresywnym śpiewem. W dzisiejszych czasach pewnie jednak mało kto kupiłby kompakt z czterema utworami, tak więc mamy na nim jeszcze 10 utworów

dodatkowych - jak się domyslam, bo recenzję piszę na podstawie plików mp3 wybranych z obu albumów Nemesis. Kilka pierwszych mimo patosu i wykorzystywania instrumentów klawiszowych, to jeszce tradycyjny metal w pełnym tego słowa znaczeniu ("Kingdom Of Steel", "The Blame"), jednak w tych nowszych mamy coraz wyraźniejsze zapędy w kierunku epickiego, a nawet symfonicznego metalu, co potwierdzają orkiestrowe tła, rozbudowane aranżacje, liczne partie syntezatorów, imitujące także również inne instrumenty jak np. trąbki, a także urozmaicone, bardzo różnorodne partie wokalne w "Traitor" czy "Forever In Metal". Wojciech Chamryk

Nightrider - Archives 1980-84 2014 Cult Metal Classics

Worek z szerzej nieznanymi, ale zdecydowanie wartymi uwagi amerykańskimi zespołami z lat 80-tych zdaje się nie mieć dna. Dzięki Cult Metal Classics Records pojawiają się kolejne kompilacje tych grup, a kolejny w serii jest Nightrider z Nashua w New Hampshire. Istniejący w pierwszej połowie lat 80-tych zespół pozostawił po sobie tylko nagrania demo, w dodatku rozprowadzane w ilościach wręcz śladowych. Bogactwo amerykańskiej sceny tamtych lat może doprawy przyprawić o zawrót głowy, ale ten swoisty nadmiar przekładał się niestety na możliwości przebicia się w takim gąszczu konkurentów. Nightrider nie zyskał takiej szansy, ale obecnie jego płyta stanie się pewnie łakomym kąskiem dla fanów inspirowanego hard rockiem US power metalu. Sporo tu bowiem nawiązań do Riot czy The Rods ("Stranger In The Strange Land", "Knightmare"), muzycy nie unikają też bardziej melodyjnych utworów, gdzie kłania się chociażby Riggs ("Power Of Passion"), słychać też wpływy NWOBHM w rodzaju wczesnych Def Leppard. Wszystko to jednak jest przyprawione odpowiednią dawką energii, Steve LaBrecque śpiewa wysoko, ale drapieżnie, a surowe, acz klarowne brzmienie wszystko to jeszcze bardziej uwypukla. Szkoda tylko, że pod koniec istnienia grupa za bardzo zmiękczyła swą muzykę, dodając partie keyboardów - "Prisoner Of Same" to wręcz pop music, a w "You've Still Got Time" klawisze aż nachalnie wysunięte są na plan pierwszy, gitar praktycznie nie słychać. Jednak nie zawsze było tak źle: dłuższy o półtorej minuty remix "Desert Man" stał się dzięki umiejętnie dodanym instrumentom klawiszowym znacznie mroczniejszy. Tak więc z 12 utworów mamy raptem trzy niezbyt udane, ale i tak warto sobie sprawić tę składankę. Wojciech Chamryk No Bros - Heavy Metal Party 2015/1982 Karthago

No Bros to legenda austriackiego hard rocka i heavy metalu, działająca z przerwami od 1974 roku. Zespół zadebiutował longlpayem w 1982r. i był to koncertowy album "Heavy Metal Party". Niech nikogo nie zmyli data wydania i tytuł, bo pomimo tego, iż materiał na

RECENZJE

129


płytę zarejestrowano jesienią 1981, to płytę wypełnia jeszcze tradycyjny hard rock, w najlepszym razie hard & heavy. Mamy tu więc klimaty Uriah Heep i Deep Purple, wiele organowych partii i solówek oraz niezbyt mocną gitarę, też w stylu lat 70-tych. Wokalista Freddy Gigele chętnie wdaje się w pojedynki z fanami, zresztą publiczność jest tu bardzo aktywna i dobrze słyszalna, co w obecnych czasach nagminnie poprawianych w studio płyt koncertowych jest sporym atutem "Heavy Metal Party". Może nie do końca przekonują utwory takie jak "Reggae", który jawi się po latach jak taki wyskok w bok na zasadzie "może uda się wylansować popowy przebój", ale już dynamiczny "Metal Man", "Holiday with HH" czy "New York" nieźle zniosły próbę czasu. Tegoroczne wznowienie Karthago Records dopełnia kilka kolejnych utworów koncertowych. Część z nich to bardziej surowe wersje numerów znanych z materiału podstawowego, są też niepublikowany instrumental "Rough And Rare" i "We Are Stronger", który jeszcze w tym samym 1982r. trafił na debiutancki album studyjny No Bros. Wojciech Chamryk

odświeżyć. Jest ku temu okazja, ponieważ właśnie ukazały się reedycje CD nakładem MDD Records oraz LP wydane przez, a jakże, High Roller. Nocturnal dziesięć lat temu nie był jeszcze uzbrojonym po zęby Demonem siejącym pożogę i zniszczenie. Był raczej nieopierzonym diablęciem, które jednak też potrafi dokuczyć i plunąć w pysk potokiem siarki. Brzmienie jeszcze mocno podziemne z obowiązkowo bzyczącymi gitarami, perką łupiącą w niezbyt skomplikowany sposób oraz wokalem, który raczej nie wygrałby "mam talent". Muzyczne inspiracje są doskonale słyszalne. Jest to oczywiście stara szkoła teutońskiego black/thrash speed metalu, czyli Sodom, Kreator, Destruction i Violent Force oraz można by jeszcze dodać Morbid Saint czy najwcześniejszy Bathory. Utwory brzmią jak nagrane gdzieś tak w 84 lub 85 co jak wiadomo w tym wypadku trzeba uznać za plus. Nie brakuje tu też bardziej rockendrollowych motywów inspirowanych bogami z Motorhead, co da się wyczuć w "Burn this Town" oraz czasem bardziej melodyjnych (oczywiście jak na ten gatunek) tematów, ale i tak przez większość czasu trwania płyty dominuje śmierdzący smołą i zjełczałym browcem thrash. Oczywiście nie jest to ekstraklasa tego nurtu, a takie załogi jak Desaster czy Absu zjadają wczesny Nocturnal w kilka sekund, jednak fanatycy chamskiego i prawdziwie oldskulowego metalu z pewnością spędzą kilka piw z tym albumem. Maciej Osipiak

No Bros - Ready For The Action 2015/1982 Karthago

"Ready For The Action" to wciąż hard rock, ale już o zdecydowanie cięższej proweniencji. Organy Nikolausa P. Opperera wciąż mają tu wiele do powiedzenia, chociaż klawiszowiec grupy częściej sięga też po syntezatory. Czasem można jeszcze odnieść wrażenie, że lata 70-te wciąż trwają w najlepsze ("Please Change Your Mind"), ale takie "Backstage Queen", "Speedy" czy balladowy "Be My Friend" to już lata 80te. Program oryginalnego wydania też dopełniają tu nagrania dodatkowe, zarejestrowane jesienią ubiegłego roku: zarówno hard rockowe, z licznymi organowymi partiami ("Back Again"), ale też zdecydowanie metalowe ("A Night In Touch City"). Wojciech Chamryk Nocturnal - Arrival of the Carnivore 2015/2005 MDD

Ostatni, wydany w ubiegłym roku krążek niemieckich piewców diabła i obskurnego black/thrash metalu "Storming Evil" przez długi czas gościł w moim odtwarzaczu i sprawdzał wytrzymałość moich mięśni karku. To było zdecydowanie najlepsze dzieło jakie stworzyli przez piętnaście lat istnienia. Teraz natomiast przyszło mi skreślić kilka zdań na temat debiutu z 2005 "Arrival of the Carnivore", który byłem zmuszony sobie po dłuższym czasie

130

RECENZJE

Primal Fear - Seven Seals 2015/2005 MetalMind

Dekada, dziesięć lat, to szmat czasu, a tyle właśnie minęło od premiery szóstego albumu Primal Fear "Seven Seals". Już wtedy płytę przyjęto z aprobatą. Dziesięć kompozycji, większość ze świetnymi riffami, w różnych tempach, choć przeważają średnio szybkie, pompatyczne refreny, niesamowite solówki, melodyjne a zarazem zagrane z rozmachem, no i głos Scheepersa. To charakterystyczne cechy tego albumu jak i całej twórczości Primal Fear. Przewodzi tu rewelacyjny "Evil Spell", z niesamowitą pracą gitar, jeden z lepszych z repertuaru Niemców. Niewiele ustępują mu, szybki i bardzo melodyjny "Demons & Angels", podszyty hard rockiem "Rollercoaster", prawie archetyp stylu zespołu "The Immortal Ones", czy niesamowity i mocarny "Carniwar". Ale czy brakuje coś tytułowemu "Seven Seals"? Wolno snujące się masywne dźwięki z bardzo klimatyczną wstawką, zilustrowane przez kapitalne linie wokalne Ralfa. No i ta solówka Toma Naumanna. Jest się czym ekscytować. Podobnie

z blokiem długaśnych i bardzo epickich "Diabolus" i "All For One". Troszkę gorsza okazuje się końcówka. Składają się na nią dwie kompozycje. "The Nature of Evil" znana jest z repertuaru Sinner, może dlatego jej wykorzystanie staje się pewnym rozczarowaniem, choć wersja z tej płyty wydaje się lepiej zagrana. No i ballada "In Memmory". W sumie nie ma co się czepiać, ale wolałbym, aby ten krążek zakończył się z jeszcze mocniejszym akcentem, niż zawartość całości. Niektórzy "Seven Seals" stawiają obok "Primal Fear" i "Nuclear Fire". Może mają rację. Na pewno to jeden z lepszych albumów Niemców, po tylu latach nadal niczego mu nie brakuje i wciąż działa ma słuchacza z podobną mocą jak tą dekadę temu. Pewnie tak mu zostanie, więc może zacząć mówi o nim, klasyk? \m/\m/

Primal Fear - Metal Is Forever - The Very Best of Primal Fear 2015/2006 MetalMind

Metal Mind kontynuuje reedycje Primal Fear. Tym razem na tapecie jest składanka "Metal Is Forever", którą wypuścił Nuclear Blast w 2006 roku, na zakończenie wspólnej współpracy. Jak nie przepadam za kompilacjami, tak to wydawnictwo zawsze mi pasowało. Nagrania z głównego dysku oczywiście to zbiór, który będzie podobał się jednym bardziej innym mniej. Dla mnie najważniejsze, że zaczyna się od utworu "Metal Is Forever", który ciągnie całość aż do końca. Co nie jest łatwe, bowiem na ten krążek składa się szesnaście kompozycji, które trwają siedemdziesiąt sześć minut. Potężna dawka muzyki. Mnie zupełnie nie dłuży ten przekrój twórczości z dekady, w której Primal Fear związany był z Nuclear Blast. To chyba dobrze świadczy o potencjale kapeli, tym bardziej, że takie zestawy pozbawione są siły przekazu poszczególnych longplayów, które jako całość mają również coś do powiedzenia. Ba, nawet całkiem dobrze się bawiłem, bo okazuje się, że co niektóre z utworów uleciały mi z głowy i fajnie było sobie je przypomnieć. A te co pamiętałem praktycznie od pierwszych taktów, zmuszały mnie do rytmicznego poruszania karkiem. W momencie gdy do sklepów trafiła omawiana składanka, bardzo podobało mi się, że na drugim dysku zebrano covery. Takiemu leniuchowi jak ja, pozwoliło to na nie wyciąganie kilku płyt i wyłuskiwaniu poszczególnych utworów, a odpalenie jednego dysku i oddaniu się przyjemności wysłuchania znanych kawałków w interpretacji Primal Fear. W sumie zestaw imponujący. Każdy kawałek znakomicie znany, wielokrotnie przewałkowany, żaden z nich nigdy się nie nudzi. Czy to w wersji oryginalnej, czy też kogoś innego. No i co najfajniejsze, zestawiono tu dokonania kapel, do których mam chyba najwięcej sentymentu. Dziwna sytuacja ale "Metal Is Forever - The Very Best of Primal Fear" to kawał solidnego heavy metalu z pod znaku Primal Fear zestawiona na dwóch dyskach, wcale nie gorsza od ich poszczególnych albumów. \m/\m/

Race Against Time - Time Waits For No Man 2015 High Roller

Kolejny raz High Roller Records funduje nam wspaniały prezent. Tym razem w postaci kompilacyjnego materiału legendarnego Race Against Time. O tym zespole zrobiło się nieco głośniej za sprawą Hell, który nagrał ich cover "Harbinger of Death". Trzeba przyznać, że chyba lepiej wybrać nie mogli, gdyż wspomniany utwór perfekcyjnie wpasował się w ich styl. Zresztą sprawa ma podwójne dno, gdyż wokalista Race Against Time - David Halliday był od 1982 wokalistą Hell… Cóż można powiedzieć o muzyce Race Against Time? Na pewno to, że jest niedoceniona. I to bardzo. A szkoda, bo panowie mięli szerokie horyzonty muzyczne. Ich numery to nie prostacki (z całym szacunkiem) NWOBHM grany na jedno kopyto, ale bardziej zróżniowane, rozwinięte i psychodeliczne aranżacje. Niesamowity, niemal aktorski wokal Dave'a nadawał muzyce niepowtarzalnego klimatu i dramaturgii. Nie sposób przejść obojętnie obok tak arcyciekawego grania. Mroczny klimat może momentami kojarzyć się z Black Sabbath czy Witchfynde. W muzyce Race Against Time jest niebezpieczna, wręcz nadprogramowa dawka czystego szaleństwa podszytego opętaniem. Niepokojąca atmosfera przenosi się na słuchacza, który wchodzi głęboko w świat wykreowany przez Brytyjczyków i trudno się mu później z niego bezpiecznie wydostać. Ci panowie pozyskują sobie słuchacza bez najmniejszego problemu. Ich muzyka niebezpiecznie wciąga. Podczas słuchania materiału cały czas miałem wrażenie, że obcuje z czymś nadzwyczajnym i złowrogim. Z czymś, co powinno być zwyczajnie zakazane. Atmosfera na płycie jest co najmniej niezdrowa, lecz wciąga jak narkotyk. Mnie kupili. Rewelacja! Przemysław Murzyn

Rebellion - And The Battle Begins... 2014 Cult Metal Classics

Oj, spóźnili się panowie z Rebellion z wydaniem tej płyty o ładnych kilka lat. Gdyby "And The Battle Begins..." ukazała się, dajmy na to, tak z sześć lat wcześniej, to pewnie doczekałaby się miana klasyka US powet i epic metalu, a tak stała się zapomnianą perełką, która w epoce ukazała się tylko na kasecie. U nas był to nośnik dość ceniony, byl nawet okres, że wyżej od fatalnie wytłoczonych i jeszcze gorzej brzmiących rodzimych LP's, ale na Zachodzie taśmy zawsze były tylko mało znaczącym dodatkiem do płyt i później kompaktów, niezbyt cenionym przez fanów i kolekcjonerów. Na szczęście


płyty Rebellion dzięki Cult Metal Classics Records znowu są dostępne i dobrze się stało, bowiem był to sprawny i grający całkiem interesującą muzykę zespół. Jedyne co można zarzucić tym sześciu muzykom z Massachusetts to niewyobrażlany wręcz brak wyczucia, bo granie w latach 1989-94 takich dźwięków było praktycznie od razu skazane na porażkę i komercyjne niepowodzenie. Dzięki takiemu podejściu mamy jednak płytę taką jak "And The Battle Begins..." - jedenaście utworów surowego, acz nie pozbawionego melodii, epickiego/amerykańskiego power metalu. Skojarzenia z Warlord, Manowar, Omen czy Liege Lord nasuwają się od razu, ale Rebellion nie są tylko imitatorami. Umiejętnie wzbogacają bowiem swe kompozycje licznymi efektami ilustracyjnymi (tykanie zegarów w "Only Time Will Tell", odgłosy walki i kawaleryskiej szarży w "Road To Freedom"), aranżacje są bardzo urozmaicone, a niekiedy te gitarowo-klawiszowe partie tworzą wręcz frapującą całość (mroczny "Crying Out", patetyczna ballada "He Walks Alone"). Przyłoić też potrafią, a jakże, co potwierdzają trzyminutowy "Do Or Die" i jeszcze bardziej surowy "Fallen Angel" z drapieżnym śpiewem Eda Snowa. Wokalista jest zresztą bardzo mocnym punktem Rebellion, a mimo tego, że lubuje się wręcz wysokich rejestrach, to potrafi też zarazem nadać swym partiom sporej agresywności (archetypowy "Demons Of Darkness", brzmiący tak, jakby powstał i został nagrany nie na początku lat 90tych, ale tak z dziesięć lat wcześniej). Wojciech Chamryk

tego też wydaje mi się, że pełnopłytowy debiut pod koniec tej dekady był już za bardzo naznaczony różnymi kompromisami, które odbiły się negatywnie na zawartości obu krążków formacji. Debiutancki "Fasten Your Seat Belts" z 1988 roku rozpoczyna się niezbyt mocnymi, przebojowymi numerami ("Not A Number On Your List", "Victim Of Your Innocence"), w których właściwie tylko wokalista Marco Signorini jest w 100% heavy, prezentując ostry, zadziorny śpiew na krawędzi histerycznego wrzasku. Utwór numer trzy "Straight'N' Narrow" to mocniejsza, szybsza jazda, ale zaraz po nim zespół serwuje "I Hear You Calling" z syntetycznymi brzmieniami klawiszowymi i jeszcze bardziej przebojowym refrenem. I tak już nistety jest do końca tej nierównej płyty. Fani tradycyjnego heavy z ośmej dekady XX w. pewnie nie wzgardzą stylizowanym na nagranie koncertowe, surowym i rozpędzonym "Ain't No Love", brzmiącym niczym old power metal "Shock Pollution Shock" czy niesionym syntezatorowym podkładem w stylu Dio "War", ale pozostałe kompozycje to już totalne powielanie schematów i najbardziej oklepanych gitarowo-klawiszowych współbrzmień. Wojciech Chamryk

Rebellion - Unreleased Sessions 2014 Cult Metal Classics

Materiał z "Unreleased Sessions" nie jest już tak ciekawy. Owszem, nie brakuje tu również udanych kompozycji, jak wzbogacona dźwiękami jakby z hiszpańska brzmiących trąbek ballada "Enter The Silence", zróżnicowany "Solutions (Human Race)" czy patetyczny opener "Cycle Of Life", ale bywa też zdecydowanie gorzej. Wcześniejsza i krótsza wersja "Only Time Will Tell" za bardzo kojarzy się z dokonaniami Dio, z kolei w kilku utworach za bardzo wyeksponowano w miksie kosztem gitary partie instrumentów klawiszowych, przez co np. "Without You" czy "Richer To Poorer" brzmią bardzo mdło i jakoś bez wyrazu. Nie zmienia to jednak faktu, że "Unreleased Sessions" ciekawie dopełnia obraz twórczości Rebellion z "And The Battle Begins..." - inna sprawa, że znacznie lepszym pomysłem byłoby łączne wydanie tych materiałów, a nie pojedynczych CD. Wojciech Chamryk

Royal Air Force - Leading The Riot 1989 MetalMaster/Minotauro

Na wydanym rok później "Leading The Riot" zespół bez powodzenia starał się powielić patenty z debiutu, co - zwa-żywszy na mierne komercyjne powodzenie tamtej płyty - było przysłowiowym strzałem w stopę. Ta płyta jak dla mnie rozpoczyna się dopiero od czwartego "Last Dive": szybkiego, ostrego numeru z dynamiczną sekcją, solidnymi riffami i szaleńczym śpiewem wokalisty. Ot, zagwozdka, czemu openerem został dość nijaki utwór tytułowy, ale w sumie zważywszy na taki sobie poziom większości wypełniających ten album kompozycji, to ciężko było zestawić trzy konkretne utwory (dwa pozostałe to stricte metalowe "Power By The Madness" i "Royal Air Force", wstydliwie upchnięte na końcu płyty) z pięcioma wypełniaczami. Pewną ciekawostką jest tu gościnny udział byłego już wtedy gitarzysty Lizzy Borden, Gene'a Allena w trzech numerach, ale to taka wisienka na niezbyt smacznym torcie.

Royal Air Force - Fasten Your Seat Belts 1988 MetalMaster/Minotauro

Tak jak z przyjemnością wracam do debiutanckiej EP-ki tej włoskiej ekipy, to co do obu jej albumów mam już mieszane uczucia. Royal Air Force był bowiem zespołem zakorzenionym w estetyce metalu wczesnych lat 80-tych, dla-

Wojciech Chamryk Sad Iron - Total Damnation 2015/1983 Skol

Rok 1979. Gitarzysta Bernard Rive zakłada Sad Iron po czym grupa wygrywa lokalną bitwę zespołów, dzięki czemu nie tylko trafia na kompilację "Holland Heavy Metal Vol. 1", ale też

otrzymuje nagrodę - czas w studio. Efekt tej sesji to debiutancki album "Total Damnation", wznowiony właśnie po 32 latach na CD przez Skol Records, Barta Gabriela. Rzecz jak na rok 1983 jest naprawdę ostra, to surowy, dynamiczny, aczkolwiek nie pozbawiony melodii speed metal. Warto zauważyć, że chociaż były to czasy dominacji mocniej grających tradycyjnych zespołów jak Priest czy Maiden, nieźle poczynali też sobie speed metalowcy z Exciter, a thrash budził się do życia, to jednak wiele zespołów czerpało wciaż z hard rockowych tradycji lat 70-tych Sad Iron poszli raczej w stronę Acid czy Crossfire, stawiając na szybkie tempa, dynamiczną sekcję - większość utworów brzmi jak live, tzn. Gdy Rive gra solo, w podkładzie słychać aktywny bas Charlesa Heijnena - i wysoki, drapieżny głos nowego wokalisty Herke van der Poela. Sprawdza się to doskonale w rozpędzonych "Demon's Night", "Prisoners", "Hellfighter" oraz nieco bardziej melodyjnych "Rock 'N' Roll RendezVous" i "Three Crown Saws". Mamy też na tej płycie dwie dłuższe kompozycje i tak jak blisko siedmiominutowy mocarny utwór tytułowy robi wrażenie, to już przekraczający 9 minut "We All Praise The Devil" jest zdecydowanie przydługi, a chwilami wręcz amatorski - zespół zdecydowanie bardziej sprawdza się w krótszych, zwartych kompozycjach. Materiał dodatkowy ciekawie dopełniają bonusy: dwa utwory koncertowe ze wspomnianego już wyżej splitu - szkoda, że nie załapały się również dwa pozostałe - oraz trzy utwory demo z roku 1984, z nagranego, ale nigdy nie wydanego oficjalnie z powodu bankructwa Mausoleum Records drugiego albumu Sad Iron "The Antichrist". Szkoda, że grupa nie wybrała wówczas oferty Roadrunner Records, bo "Powerthrash", "Living Like A Rat" i "We Play To Kill" to ostre, ciążące w stronę thrashu i bardzo udane numery. Wojciech Chamryk

tkwili jednak w poprzedniej dekadzie, dlatego też o potęznym brzmieniu nie ma tu mowy: jest owszem, dość surowo, ale zwykle na hard rockową modłę ("Horses Of Fire", "Kill The Bitch"). Sporo też w tych utworach akustycznych partii (przebojowy "Ridin'"), ballady też wychodziły im całkiem zacne ("Gotta Be Me"). Nowocześniej - czytaj bardziej metalowo - robi się za to za sprawą agresywniejszego śpiewu Alexandra Bittmanna we "From All Your Ways", nieźle rozpędzają się też tytułowy instrumental - tu chyba najdobitniej słychać świetne zgranie gitarzysty i dublującego jego partie basisty - oraz finałowy "It's A Lie". Czyli płyta dla nielicznych, ale prawdziwych pasjonatów zagadnienia. Wojciech Chamryk

Storm Queen - Raising the Roof - The Definitive Storm Queen Anthology 2015 High Roller

Tego typu wydawnictwa to błogosławieństwo dla fanów NWOBHM. Storm Queen w latach 80-tych wydał tylko jednego singla oraz kilka demówek. Oczywiście znalezienie tego materiału na nośniku fizycznym graniczy z cudem i niewielu maniaków zaprząta sobie głowę poszukiwaniami. High Roller Records wpadło na prosty pomysł, by wydać wszystko, co kapela nagrała. Osobiście uważam, że jest to strzał w dziesiątkę, gdyż za jednym zamachem mamy pełną kompilacje fantastycznego, old schoolowego materiału spod znaku NWOBHM. O muzyce ciężko napisać cokolwiek odkrywczego. Jest to klasyczny do bólu, surowy i zadziorny brytyjski metal początku lat 80-tych. Coś dla fanów Saxon, Angel Witch, Raven i setek pokrewnych. Zasadniczo muza Storm Queen niczym szczególnym się nie wyróżnia. Zespół zanikł w nurcie, lecz trzeba przyznać, że trzymali naprawdę przyzwoity poziom. Wprawdzie nie ma tu polotu jak w Iron Maiden, nie ma jakiejś świeżości jak chociażby w Praying Mantis, ale jest solidne proste granie, które ma swój urok. Każdy amator muzyki heavy metalowej znajdzie tu coś, czego w dużej mierze próżno szukać we współczesnych produkcjach - jest ten specyficzny duch i niepowtarzalny klimat. Po prostu przyjemne nagrania i tyle. Przemysław Murzyn

Simson - Delilah

Suicide Watch - Global Warming 2015/2005 Marquee

2014/1983 Cult Metal Classic

Ot, niespodzianka. Nie dość, że nie słyszałem nigdy tego niemieckiego zespołu, to nawet nie wiedziałem o jego istnieniu, co w sumie może i nie powinno dziwić, skoro wydali 32 lata temu raptem jeden LP. "Delilah" doczekał się niedawno wznowienia nakładem Cult Metal Classic Records i wieść ta ucieszy pewnie wszystkich zwolenników oldschoolwego hard 'n' heavy. Nie ma co bowiem wyciągać zbyt daleko idących wniosków z tego, że płyta ukazała się w roku 1983, kiedy to tradycyjny heavy był komercyjną potęgą, a młodzi thrashersi zaczynali coraz śmielej wyglądać na świat ze swych piwnic. Simson wciąż

Panowie pochodzą z Wielkiej Brytanii. To jest ich debiut (zremasterowany). Zespół istnieje już jedenaście lat. Bądźmy szczerzy, musiało im coś kiedyś pójść nie tak, ponieważ są zespołem baaaardzo mało znanym (nawet w podziemiu), płyty wydają, średnio, co pięć i pół roku, jak również nie ujrzymy ich w katalogu Earache w przeciwieństwie do krajan z Evile czy też Warbringer. Naprawdę szkoda, bo chłopaki grzeją thrash na wysokim poziomie i spokojnie mogę przyznać, że nie odstają niczym od najsłynniejszych "nowofalowców". Sieka w wykonaniu tych Angoli przybiera bardzo różne formy, a to bujające zwolnienia ("Flesh and Blood),

RECENZJE

131


a to genialna mikstura walcowatych riffów granych naprzemiennie z thrashowym łomotem, a na dokładkę hardcore punkowy refren ("The Devil Rides Out"). To jest świetne. Pozytywnie zaskakuje także "Death in Triplicate" ze specyficznym beatem oraz, prawdziwie "metallikowy", "Night Winter Death". Słucham tego z niekłamaną przyjemnością, dając ponieść się energii wytwarzanej przez tych pięciu wariatów, ubolewając przy tym, że thrashersi nie są znani większej grupie osób. Na pewno należy im się to bardziej od przereklamowanych nudziarzy a'la Havok. Obadajcie tę płytę. Warto, doprawdy warto!

wtedy odbiorów? Mam nadzieję, że nie oraz że debiut The Sweet zaliczył wpadkę. Świadczyłoby o tym to, że wraz z następną płytą The Sweet zmienił swoje oblicze, choć aspekt przebojowości nadal był tym przewodnim. Nie ma sensu żeby zbyt długo rozpisywać się o "Funny How Sweet Co-Co Can Be". Na tej płycie jest niewiele rocka, nie ma niczego co warte byłoby zapamiętania. Dodam jedynie, że podstawowa zawartość albumu uzupełniona została bonusowymi nagraniami. Jednak tym razem dobrano je aby pasowały do tego co reprezentował sobą debiut. Jedynym plusikiem tych dodatkowych piosenek była lepsza produkcja. Tu przywołałbym ponownie wspominane "Poppa Joe". Jak zwykle duży plus dla 7T's Records/ Cherry Red Records za niesamowitą dbałość nad opracowaniami swoich wydawnictw. Ogólnie, muzyka tego albumu nie dla rockerów, tym bardziej nie dla metal maniax. \m/\m/

Łukasz Brzozowski

Jego podstawą jest zarejestrowany w drugiej połowie lat 80-tych, ale do tej pory nie wydany, drugi album foramcji, "Reincarnation". Niestety, nie jest to materiał tego kalibru co debiutancki LP. Słychać, że do głosu doszły fascynacje, a może raczej koniunkturalne zapatrzenie, lżejszym graniem, święcącym wówczas triumfy nie tylko na amerykańskich listach przebojów. Dlatego obok numerów w starym stylu, jak opener "War", rocker "Hypocrite", surowy i zadziorny "Wasted" czy mocnym ale i melodyjny "Fit Of Rage" mamy tu sporo nijakich utworów, takich jak obie sztampowe ballady oraz nijakie, pseudo przebojowe "Get Crazy" i "Scream Girl Scream". Ratują jednak tę płytę bonusy: utwory demo z roku 1983, pokazujące, jak zespół potrafił przywalić u progu kariery oraz prześledzić ewolucję utworów, które trafiły za kilka miesięcy na jego debiutancki album. Jak więc widać rocznicowa edycja "Fist Held High" ma plusy i minusy. Tych pierwszych jest jednak zdecydowanie więcej, a nawet jeśli część utworów nie trzyma poziomu materiału podstawowego, to ich walor archiwalno-historyczny jest niezaprzeczalny. Wojciech Chamryk

Thrust - Fist Held High / Reincarnation 35th Anniversary Collection 2015/1984 Metal Blade

The Sweet - Funny How Sweet CoCo Can Be 2015/1971 7T's

Jakiś czas temu zacząłem temat glam rockowego The Sweet i w miarę możliwości staram się opisać wszystkie albumy tej kapeli. Co nie jest takie łatwe, bo Brytyjczycy, obecnie nie są ogólnie znani, a wznowień ich płyt jest jak na lekarstwo. Te najlepsze, najciekawsze, ciągle czekają na swoje reedycje. Teraz sięgam po debiutancki album z 1971 roku wznowiony w tym roku przez 7T's Records (oddział Cherry Red Records). Zacznę omówienie od bonusowego dysku. Znalazło się na nim osiem kawałków zarejestrowanych jeszcze przed debiutem, które ocierały się o atmosferę poprzedniej dekady, czyli brytyjskiego rocka lat sześćdziesiątych. Ogólnie fajne pomysły, niekiedy dość ambitne, zupełnie różne od tego, co band grał później i dzięki czemu zdobył popularność. Nagrania te odstają też od tego co znalazło się na pierwszej dużej płycie. Na świecie częściej spotykany schemat, że artysta zaczyna od nieraz bardzo ambitnych przedsięwzięć aby z czasem grać prościej, przebojowo i komercyjnie. Panowie z The Sweet zaczęli od drugiej strony i niestety bardzo źle. Jak większość Brytyjskich zespołów z lat siedemdziesiątych, z pod znaku glam, The Sweet współpracowali z tandemem Nicky Chinn i Mike Chapman. I to ta para odpowiedzialna jest za to co znalazło się na "Funny How Sweet Co-Co Can Be". Nie dość, że muzyka ani rokowa, a ni popowa, była za to mocno podła, w dodatku obdarzona infantylną treścią. Wystarczy posłuchać a'la hawajskiej piosenki "Co Co" lub rzucić okiem na tytuły jakie miał The Sweet w repertuarze: wspomniana "Co Co", "Chop Chop", "Funny Funny", "Tom Tom Turnaround", "Poppa Joe" czy "Wig Wam Bam". Pamiętam, że taki "Poppa Joe" w polskim radio był parę razy puszczany, ale czy faktycznie ta produkcja znalazła

132

RECENZJE

"Fist Held High" to debiutancka i właściwie jedyna płyta Thrust będąca w światowej dystrybucji, dlatego jej ponowne wydanie z okazji 35 lecia powstania formacji to świetna wieść dla fanów US power metalu. Rzecz ukazała się co prawda przed laty na CD, ale nakład tego wydania jest od dawna wyczerpany; równie trudno upolować oryginalne LP's z Metal Blade czy nawet Roadrunner. A gra była o tyle warta świeczki, że grupa Rona Cooke'a na początku lat 80-tych była jedną z najbardziej obiecujących młodych kapel w USA. Nic dziwnego, że na fali powodzenia "Destructer" z "Metal Massacre IV" firma Metal Blade szybko sfinalizowała wydanie albumu grupy z Chicago. Trafiło nań osiem utworów i właściwie co jeden, to lepszy. Na dobrą sprawę, gdyby nie przydługi, zdecydowanie zbyt monotonny - chociaż zaczynający się bardzo obiecująco - "Heavier Than Hell", to płyta zasługiwałaby na najwyższą notę. Co ciekawe Thrust potrafi sobie poradzić również z takimi dłuszymi utworami, czego dowodem ponad 8-minutowy "Freedom Fighters" rzecz pełna dramturgii, z efektami ilustracyjnymi, melodyjnym refrenem, efektowną solówką i pełnymi pasji, urozmaiconymi partiami wokalnymi Johna Bonaty. O tym, że marnował się za perkusją świadczą też surowy ale nie pozbawiony chwytliwości tytułowy opener czy równie ostry "Thrasher". Również za "Overdrive" czy "Posers Will Die" fani US poweru daliby się pewnie pokrajać, a mamy tu jeszcze w charakterze bonusów wspomniany już "Destructer" oraz cztery koncertowe numery ze splitu z Lazer, "Erect Records Presents Solidarność Rock For Poland". To kultowe i poszukiwane przez kolekcjonerów wydawnictwo nie poraża może jakością dźwięku, ale "Iron Gates", "The Wolf", "Feast of Flesh" i "Hard Rider" są dobrą wizytówką Thrust z wiosny 1982 i zarazem jedynymi znanymi zapisami tych kompozycji. Jeszcze więcej tego typu dobra mamy na drugim dysku.

Ted Nugent - Free-For-All 2015/1976 HNE

Moja przygoda z Ted'em trwa od 1975 roku. Najbardziej intensywna właśnie w drugiej połowie lat siedemdziesiątych i na samym początku lat osiemdziesiątych. To wtedy Ted wypuścił takie krążki jak "Cat Scratch Fever", "Weekend Wariors", "Scream Dream" oraz podwójny album koncertowy "Double Live Gonzo!". Wraz z pojawieniem się Teda pojawił się też nowy termin, heavy rock. Nie sądzę aby maniacy oceniali dorobek Nugenta w kontekście heavy metalu (tak jak ja), zdecydowanie postawią na hard rock. Z pewnością muzyka tego gitarzysty łączyła elementy hard rocka i heavy metalu. Wtedy tj. w latach siedemdziesiątych - jego gra w stosunku do innych kapel była naprawdę dzika i ostra. Myślę, że o tym pamiętają tylko ci co towarzyszyli Tedowi w początkach jego solowej kariery. Bardziej obecne czasy osadzają Teda Nugenta w hard rocku. Niestety utracił na dzikości i ostrości, pozostała mu jedynie kontrowersyjność. Ale nie zagłębiajmy się w te tematy, pozostańmy przy muzyce. Abstrahując co bardziej pasuje hard, heavy, rock czy metal, to muzyka z przed prawie 35-ciu lat nadal sprawia dobre wrażenie. "Free-For-All", "Dog Eat Dog", "Turn It Up", "Street Rats" czy "Hammerdown" to nadal czaderskie kawałki, niedoścignione wzorce dla współczesnych kapel hard rockowych. Zaś wirtuozerskie popisy gitarowe Teda to również zagwozdka dla współczesnych gitarzystów, bo Ted wymiata a nie pitoli. Najsłabiej wypadają kawałki, które ocierają sie o estetykę balladową "Together" i "I Love You So I Told You A Lie". Być może tak uważam, bowiem zawsze bardziej doceniałem tą rozsierdzoną wersję Nugenta. Ciekawostką tego wydania są wersje koncertowe utworów "Free-For-All", "Dog Eat Dog", oraz wer-

sja "Street Rats", gdzie śpiewa Derek St. Holmes. Koncertowe nagrania przypominają, że Ted, wspomniany Derek (gitara, wokal), Cliff Davies (perkusja) oraz Rob Grange (bas) tworzyli niesamowite agresywne zwierze estradowe. "Free-For-All" to nadal bardzo dobry album, wiążą się z nim niesamowite wspomnienia, ale myślę, że może zainteresować współczesnego młodego fana, a nie tylko sentymentalnego starucha. \m/\m/

The Fury - Sex 2013/1992 Minotauro

Kapela rozpoczęła swoją karierę w 1987 roku w Nowym Jorku. Wydali kilka demówek, suportowali Manowar podczas Kings Of Metal Tour po Stanach, w końcu w 1992 roku opublikowali debiutancki album "Sex" i zniknęli ze sceny. Prawdopodobnie za sprawą lidera S.A. Adamsa, który wolał występować pod szyldem własnego nazwiska. "Sex" to jedenaście kawałków utrzymanych... no właśnie, ludzie zaliczają The Fury do power metalu, ja jednak w wykonaniu Amerykanów słyszę heavy metal zagrany w manierze power trio, z dużymi naleciałościami hard rocka i niewielkimi punk rocka (głównie w sferze rytmicznej). Tak więc może to i power metal... Mnie jednak kołacze się w głowie, że - teraz - najbardziej pasuje porównanie The Fury do współczesnych dokonań Ted'a Nugent'a, czasami z podkręconym tempem. Pierwsze powiedzmy kawałki słucha się z pewnym zainteresowaniem, później jest kłopot, bo kompozycje są tak skonstruowane, że ma się wrażenie, że wyszły z pod jednej sztancy. Do tego dochodzi pewien schematyzm, w śpiewie, sekcji rytmi-cznej, solówkach itd. Człowiek po prostu zaczyna się nudzić. Brzmienie i produkcja utrzymana w tradycji hard'n' heavy. Głos pana S.A. Adamsa zupełnie najzwyklejszy. Ogólnie można posłuchać ale rewelacji nie uświadczysz. Wersja wydana przez Minotauro Records posiada dodatkowe nagrania. Pierwsze z nich pochodzą z pierwszego demo "Reflections Of The Wasted Youth" (1989), z nagraniami, które oprócz gorszego brzmienia, zbytnio nie różnią się od tych z debiutanckiego albumu. Monotonne i jednostajne granie w stylu heavymetalowego power trio. Niczego nie zmieniają trzy nagrania zarejestrowane gdzieś w 1990 roku w czasie jednego z koncertów. Generalnie to wydanie można traktować jako archiwalia i ciekawostkę. Atrakcją będzie tylko dla najzagorzalszego wielbiciela US metalu z lat osiemdziesiątych. Z pewnością pewnym magnesem będzie bardzo ładne wydanie, ale do tego Minotauro Records już nas przyzwyczaiło. \m/\m/ V1/ Gibraltar - The Spaceward Super Sessions 2015 High Roller

V1 i Gibraltar to projekty powstałe w skutek kolaboracji byłych członków Iron Maiden. Tak, to nie pomyłka. W obu zespołach grali oryginalni, pierwotni członkowie wielkiego Iron Maiden!


tylko ich, ale nie ma co rozmyślać nad dawno rozlanym mlekiem - lepiej posłuchać "Metalmorphosis".

siątych i kolekcjonerów wszelkiej maści wydawnictw z tamtego okresu. \m/\m/

Wojciech Chamryk

Już sam ten fakt powinien zainteresować koneserów i skusić ich do zapoznania się z tym materiałem, którego wznowieniem zajął się nieprzeceniony High Roller Records. Muzyka zawarta na tym splicie to pierwotnie brzmiący NWOBHM z ogromnymi naleciałościami Hard Rocka lat 70-tych czy AOR-u z tego też okresu. Jest bardzo surowo i bardzo brytyjsko. Pierwsze skojarzenia jakie miałem słuchając "The Spaceward Super Sessions" to Praying Mantis i Samson. Generalnie zwykle mam problem z pisaniem o wczesnym NWOBHM, gdyż wysyp kapel tego nurtu był tak ogromny, że spora ich większość jest najzwyczajniej w świecie do siebie podobna. Wszystkie są do siebie podobne, ale przynajmniej trzymają wysoki poziom zarówno aranżacyjny jak i wykonawczy. Nie inaczej jest z V1 i Gibraltar. Fajne zespoły po prostu. Nie jest to materiał, który kręciłby się w moim odtwarzaczu przez jakiś dłuższy czas, lecz z pewnością jest to rzecz godna uwagi chociażby z uwagi na fakt, jakie osobistości się udzielały w tworzeniu tych kompozycji. Coś co w pewnym sensie może wyróżniać opisywany materiał, to również wyraźnie widoczne miejscami bluesowe zacięcie. Polecam zdecydowanie i szczególnie wszystkim maniakom starego brytyjskiego metalu i rocka lat 70-tych. Przemysław Murzyn

Vatican - Metalmorphosis 2014 Cult Metal Classic

Archeologicznych wykopalisk w Stanach Zjednoczonych ciąg dalszy. Tym razem padło na kwintent Vatican z Ohio. Działająca ponownie od czterech lat grupa w pierwszych latach istnienia (1985-1992) nie miała zbyt wiele szczęścia, dlatego skończyło się na trzech demówkach. I to pochodzące z tych taśm utwory złożyły się na debitancki album Vatican. Mimo tego, że druga połowa lat 80-tych nie była w USA zbyt łaskawa dla tradycyjnego heavy metalu, to jednak nie za bardzo rozumiem ten brak zainteresowania wydawców grupą z niewielkiego Sandusky - może zaważyło pochodzenie z prowincji, brak kontaktów w branży, etc.? Dziwne to o tyle, że Vatican całkiem sprawnie łączył wpływy NWO BHM z bardziej melodyjnym podejściem ("Answer To The Master"), ostro dawał czadu w iście archetypowym dla US power metalu stylu ("The Ripper"), surowy speed metal też miał opanowany całkiem nieźle ("Into The Void"). Z kolei zamieszczone na dysku koncertowe wersje "Mistreater" i "5th Of Metal" potwierdzają, że na scenicznych deskach zespół też radził sobie zawodowo. Szkoda więc Vatican, zresztą nie

Defyance - Voices Within 2014/1992 Minotauro

Wyzard - Future Knights 2015/1984 No Remorse

Wytwórnia No Remorse wyłowiła kolejną perełkę z lamusa lat osiemdziesiątych, amerykańską kapelę Wyzard, która powstała w 1982 roku w Teksasie. W roku powstania band nagrał dwuutworowe demo, o którym nic nie wiem. Natomiast omawiane nagrania wydali jako EPkę, raz pod tytułwm "Future Knights", drugi raz w 1984 roku pod szyldem wytwórni Pazuzu Records z tytułem "Knights of Metal". Oryginał zawiera cztery kompozycje utrzymane w klimacie amerykańskiego metalu z lat osiemdziesiątych. W sumie można tu wymienić całą plejadę znanych i mniej znanych kapel z tamtego okresu. Z pewnością każdą trafilibyśmy w styl, brzmienie, klimat, które wtedy prezentowało Wyzard. Muzycznie zespół prezentuje się dość dobrze, kawałki są w miarę szybkie, mocne, bezpośrednie, choć mogłyby być bardziej dopracowane pod względem brzmieniowo/produkcyjnym, bo w tej wersji bardziej kojarzą się z dobrym demo. Najciekawiej wypada utwór tytułowy, najsłabiej "Renegade". Co prawda wtedy wiele kapel grało ciekawiej, ale kapela siedziała po uszy w esencji tamtejszych czasów i teraz słucha się jej z podobną przychylnością jak całą epokę. Trochę gorzej ma się sprawa z wokalistą. Barwą i ogólnym wrażaniem również utrzymuje się w aurze dawno minionej epoki tj. lat osiemdziesiątych. Niestety pomysłów na dobre śpiewanie nie ma on zbyt wielu. W wersji No Remorse EPka uzupełniona jest nagraniem bonusowym "Breaking The Spell". Jest to próba zagrania bardziej złożonej muzyki. Hmmm... nieźle ale jednak chyba wolę to bardziej prostolinijne wcielenie. Dużą atrakcją tego wydania jest bonusowy dysk z nagranym koncertem. Prawdopodobnie nagranie zrealizowane było kamerą VHS, bo jakość obrazu jest taka sobie. W dodatku taśma nie przetrwała w dobrej kondycji, bo nagranie ma usterki typowe jak dla starego VHSu. Niemniej można zobaczyć jak wtedy rozpoczynające karierę amerykańskie ekipy dawały sobie radę na małych klubowych koncertach. Poza tym Wyzard zaprezentował się w szerszym repertuarze, a wśród nich możemy odnaleźć pięć nigdzie nie słyszanych kawałków. Z tego co można wyłowić, utrzymane są one w podobnym klimacie do tych jakie słyszeliśmy na demo. Kiepska jakość nagrań audio nie pozwala w pełni ocenić wartości tych utworów. Niemniej wydaje się że zespół bardzo dobrze czuje się w prostszych, bezpośrednich i szybkich kompozycjach. Ogólnie koncert jest grany bardzo sprawnie. Niestety wokalista nadal irytuje - może to tylko moje odczucie - owszem dość swobodnie śpiewa ale mam czasem wrażenie, że niczego nie umie, oprócz wrzaskliwego wykończenia końcówek fraz. To wydanie "Future Knights" jest skierowane głównie do fanów US metalu lat osiemdzie-

Echoes Of Eternity - The Forgotten Goddess 2015/2007 Metal Mind

Metal Mind podjął się dość karkołomnego zadania, a mianowicie postanowił przypomnieć zespół, o którym dawno zapomniano. Echoes Of Eternity to amerykański band, który mieści się w nurcie symfoniczno progresywnego power metalu z kobiecym wokalem. Do tej pory wydali dwa albumy, "The Forgotten Goddess" (2007) oraz "As Shadows Burns" (2009). Kapela muzycznie zbytnio nie odbiega od tego co prezentują ikony tego kierunku Nightwish czy Within Temptation. Piękna wokalistka pochodząca z Kanady, Francine Boucher, również nie musi wstydzić się swoich umiejętności. Niestety ogólnie zespół nie potrafił przebić się przez całą masę innych podobnych kapel. Ich albumy nie zdobyły wielu dobrych ocen, zaś fani woleli pozostać przy swoich idolach. Jeżeli dobrze pamiętam ich drugi album "As Shadows Burns" nie miał dobrej recenzji w HMP. Przysłuchałem się muzyce z "The Forgotten Goddess" i mogę powiedzieć, że do tego tematu muzycy podeszli z sercem i zaangażowaniem. Napisali muzykę na ile starczyło im talentu i umiejętności. Są fragmenty - chociażby "Voices In A Dream" - gdzie muzyka przykuwa uwagę. Ogólnie można powiedzieć, że nie jest zła. Niemniej nie ma w niej nic, co by przebiło dokonania chociażby fińskich mistrzów z Nightwich. To jest też bolączką Amerykanów, nie mają na tyle umiejętności aby napisać muzykę z większym rozmachem, świetnymi melodiami oraz zaaranżować ją w bogaty i intrygujący sposób. Aby w ten sposób zaskoczyć fanów i odwrócić ich uwagę - chociażby na moment - od najbardziej utytułowanych dokonań tuzów tej odmiany melodyjnego power metalu. Nie pomaga tu nawet delikatny, ciepły, z lekka marzycielski głos Francine. Fani tej odmiany muzyki uwielbiają właśnie takie śpiewanie, ale widać, do odniesienia większego sukcesu nie wystarcza. No cóż, muzycy Echoes Of Eternity powinni się przyzwyczaić się, że są tylko średniakami. Jednak sądząc po długim milczeniu ciężko im jest pogodzić się z tym stanem rzeczy. Generalnie Echoes Of Eternity i ich "The Forgotten Goddess" jest dla najbardziej zagorzałych fanów symfoniczno progresywnego power metalu. \m/\m/

Chyba normalne, że z pierwsze dźwięki Defyance usłyszałem z ich dwóch pierwszych albumów: "Amaranthine" i "Time Lost". Nie ma co oszukiwać, że poznałem te krążki w czasie ich wydania. Było to stosunkowo niedawno. Mślę, że pod koniec lat dziewięćdziesitych zeszłego wieku, niewielu wiedziało coś na temat Defyance. Wcześnieszych nagrań też nie słyszałem. O demo "Voices Within" z 1992 roku miałem pewną wiedzę, niestety o ich poprzednim wydawnictwie "Defyance" z 1989 roku w ogóle nie miałem pojęcia. Dzięki Minotauro Records możemy zapoznać się z tymi publikacjami. O dziwo "Voices Within" ma zdecydowanie lepsze brzmienie niż duży debiut. Owszem więcej w nim surowości i bezpośredniości ale za to dźwięk jest żywy i naturalny, co pozwala brzmieć instrumentom pełnią barw. Na program "Voices Within" składa się pięć utworów, które są utrzymane w klasycznym stylu ambitnego amerykańskiego heavy metalu, z mocnymi inspiracjami Queensryche. Już wówczas muzycy mieli jasną wizję swojej muzyki, która już wtedy była przemyślana, świetnie zagrana, zawierała fajne tematy muzyczne i melodie, z wykorzystaniem kontrastów nadających żywotności kompozycjom. Gdzieniegdzie pojawiają się instrumenty klawiszowe ale od początku głównymi instrumentami w Defyance były gitary. "Voices Within" bardzo zbliżone jest do "Amaranthine", jednak jak już wspomniałem, ma lepsze brzmienie i nie ma komercyjnych naleciałości. Najspokojniej w świecie, mogła być pierwszą pozycją w karierze Amerykanów jako pięcioutworowa EPka. No i znowu mogłem posłuchać w dobrej formie Briana Harringtona. Uzupełnieniem "Voices Within" są trzy utwory z demo "Defyance", które ujrzało światło dzienne w roku 1989, czyli jeszcze w czasach, do których tak mocno Amerykanie sie odwołują. Nie mamy wątpliwości, że mamy do czynienia z demo, bo jakość dźwięku jest tak sobie. Niemniej już wtedy muzycy myśleli aby utrwalić swoją twórczość w jak najlepszych warunkach, to żaden rehersal, ale nagrania na 16-sto śladzie, dlatego spokojnie możemy odsłuchać w całości ten materiał. Muzycznie jest już nieźle. W takich kawałkach jak "Gypsy" i "Love's A Bitch" jest naprawdę całkiem dojrzale. Gorzej jest z głosem Briana - mojego ulubieńca - jego barwa głosu jest jeszcze młodzieńcza przez co mam wrażenie, że wkrada się pena niepewność w śpiewaniu. Najłatwiej wyłapać to w ostatnim kawałku "Rebel Without A Cause". W oryginale pierwsze demo zawiera cztery utworu, ale redaktorzy tego wydawnictwa, postanowili opuścić nagranie "Second Death". Prawdopodobnie wymyślili sobie, że jeżeli powtórzone ono zostało na "Voices Within" i jest w dużo lepszej jakości, to nie ma co prezentować tej wersji z demo. Jest to moim zdaniem bardzo duży błąd bowiem kolekcjonerzy czy fani Defyance z pewnością chcieliby mieć również tą pierwotną wersję. To jedyny zgrzyt na tym wydaniu, bowiem jako wydanie archiwalne

RECENZJE

133


"Voices Within" prezentuje się bardzo dobrze. (4)

Defyance - Amaranthine 2014/1996 Minotauro

W 1983 niejakie Queensryche wydaje EPkę "Queensryche" a rok później duży debiut "The Warning". Wtedy mocno eksponowano - głównie przez dziennikarzy - ich inspiracje Iron Maiden. Zwracano również dużą uwagę na bardzo dobrych muzyków, którzy wzbudzali podziw swoim warsztatem i techniką. Queensryche w 1986 roku wydaje drugi studyjny album "Rage For Order". Muzyka zalatuje pewną komercyjną estetyką ocierającą się o AOR czy hair metal, ba nawet zdjęcia ówczesne Queensryche utrwaliły muzyków w stylizacjach glam/hair. Ten przydługi wywód doprowadza nas do sedna, a mianowicie do omawianego albumu zespołu Defyance "Amaranthine". Debiut Defyance bardzo przypomina mi muzycznie Queensryche, a także właśnie to zawirowanie z czasu "Rage For Order". Muzyka wywodzi się z czystego jak łza heavy metalu, ale poddanego presji komercyjnego aktu. To dążenie aby wciągnąć słuchacza porywającą melodią jest aż nadto słyszalne. Niemniej muzycy nie potrafią wyrwać się ze swojego nielichego warsztatu i własnych umiejętności. Skojarzenia z Queensryche są tym bardziej uzasadnione. Gdy przesłucha się tylko pobieżnie "Amaranthine" bardzo łatwo wpaść pułapkę, że oto mamy do czynienia z bardziej komercyjną odmianą heavy metalu, tak popularną w latach osiemdziesiątych w Stanach. Wynika to poniekąd z dużej dbałości muzyków Defyance o melodie oraz nastawienie się na wolniejsze kompozycje wspierane elementami balladowymi. Tak na prawdę jedynie "Where Are You Now" można dopasować do estetyki hair/ glam, bo to ballada w akompaniamencie gitary akustycznej i fortepianu, ale i tu po wsłuchaniu się w cały album pojawiają się wątpliwości. Zupełnie nie ma obiekcji przy "Seize The Day", to najbardziej rozpędzona i zadziorna kompozycja na albumie, przy której nie ma wątpliwości, że mamy do czynienia z wysokiej klasy US metalem. Sam początek w postaci utworów "Without Your Love" oraz "Wings Of Angels" też mocno sugeruje, że oto przed nami kolejny band z grupy ambitniejszego amerykańskiego grania. "Without Your Love" utrzymany jest w średnim tempie, odnosi się wrażenie, że napisany jest w bardzo luźny i harmonijny sposób ale zagrany przez muzyków o wysokich umiejętnościach technicznych. Muzyka jest przemyślana, z fajnymi pomysłami, z wykorzystaniem kontrastów dynamicznych w przyjętej przez siebie estetyce. Wprowadzane co jakiś czas zwolnienia wprowadzają nawiązania do AORowych pomysłów. Jednak Defyance to stricte gitarowa heavymetalowa kapela. Wspomniany "Wings Of Angels" zwalnia i wydaje się, że mimo wyczuwalnego potencjału muzyków, mamy do czynienia ze standardową kompozycją amerykańskiego heavy metalu a'la lata osiemdziesiąte, jednak to co dzieje się na początku drugiej części

134

RECENZJE

utworu powoduje, że o tym kawałku zaczynam myśleć, jako tym najlepszym na "Amaranthine". "Coming Home" to rozbudowany utwór balladowy, napisany z klasą, żadna z niej pościelówa. Pierwszą część kończy miniatura gitarowa "Invention #4 In D Minor". Drugą część rozpoczynają utwory "Freedom Forever" i "Your Love Lies". Można je porównać do rozpoczynającej album kompozycji "Without Your Love". W podobny sposób słuchacz je odbiera, choć różnią się w oczywisty sposób. Do tego grona zaliczyć trzeba również kończący "Running Free", który jednak wyróżnia się na tle pozostałych kawałków z tej grupy, dzięki końcówce, która zaczyna mknąć jak sam tytuł sugeruje. W tej części odnajdziemy jeszcze rozbudowaną, balladową, w dodatku najdłuższą kompozycję - grubo ponad osiem minut - "Voices Are You Now" oraz wspominaną balladę "Where Are You Now". W sumie udany debiut, mimo tych komercyjnych naleciałości wart jest poznania przez wielbicieli amerykańskiego ambitnego grania (zwolenników Queensryche, Crimson Glory i Fates Warning). Fani jednak powinni też się nastawić na to, że produkcja tego albumu jest inna niż przyzwyczaiły nas do tego ostatnie dekady. Jest to kolejny minus tego krążka. Ogólnie chodzi o brzmienie instrumentów, a szczególnie gitar, a jest ono płaskie i wytłumione. Dość dziwna sytuacja bowiem "Amaranthine" nagrywano w 1996 roku a nie w latach osiemdziesiątych. Całe szczęście pod względem muzycznym i wykonawczym jest dobrze. Na szczególną uwagę zasługuje wokalista Brian Harrington, który jest dla mnie mieszanką Geoffa Tate'a i Sebastiana Bacha (z przewagą tego drugiego). Szkoda, że człowiek po tym albumie przepadł. No cóż takie życie... (3,9)

Defyance - Time Lost 2014/1999 Minotauro

Przy "Amaranthine" nie mamy jakichkolwiek wątpliwości czy mamy do czynienia z progresywnym metalem z amerykańskim sznytem a'la Queensryche. Od początku słyszymy dobrą produkcje, gdzie instrumenty brzmią soczystym, pełnym dźwiękiem, co uwydatnia techniczne, zawansowanie granie instrumentalistów. Pod tym względem kompozycje na "Time Lost" wybrzmiewają jeszcze z większą klasą. Nie mylić z ultra-technicznymi wygibasami, czy karkołomną ekwilibrystyką. Produkcja, a zarazem brzmienie, uwydatniło także bardzo bogatą pracę aranżacyjną. Muzyka Defyance to nie tyko rewelacyjnie rozpisane partie instrumentalne, jeszcze lepiej zagrane, oprawione świetnymi pomysłami muzycznymi i melodiami, a właśnie co jakiś czas wtłoczone ciekawe urozmaicenia, typu, gitara akustyczna w "Turn To Yesterday". Pewną pomocą, za razem nowością, są tu klawisze, które choć słyszane, w żaden sposób nie zagrażają prymatowi gitar. Pod względem muzyczny to rozwinięcie tego co słyszeliśmy na "Amaranthine". Z tym, że muzyka na "Time Lost" jest żywsza, trochę przyśpieszyła i ogólnie w niej jest więcej energii. Oczywiście Amerykanie nie zgu-

bili swojego upodobania do gry kontrastami, lecz w wypadku tego albumu narzuca się zdecydowanie rzadziej, w podobny sposób jak instrumenty klawiszowe. Najwyraźniej słychać to w najbardziej rozpędzonym, jednocześnie najkrótszym "The Game", gdzie klimatyczna melodyjka na pianinie udanie buduje nie tylko zwolnienia w kompozycji, ale także nadaje jej mocniejszego charakteru i aury. Nowym wokalistą jest Scott Andreas znakomicie wpasowuje się w muzyczny obraz Defyance. Jego głos jest perfekcyjnie osadzony, potężny i doskonale wyszkolony. Tym razem bardziej jego umiejętności i barwę kierowałbym w stronę Geoff'a Tate'a. Ogólnie "Time Lost" należy ocenić bardzo wysoko. Wręcz "Time Lost" stawiałbym obok takich albumów Queensryche jak, "The Warning" czy "Empire". Niestety album ukazał się w ostatnim roku poprzedniego wieku, także zainteresowanie taką muzyką, jak i Defyance w tamtym czasie było szczątkowe. Nie znaczy to aby o tym zespole zapomnieć. Szczególnie nie możemy zapomnieć o omawianej "Time Lost", która jest istną perełką w tym gatunku. (5)

Defyance - Translation Forms 2002 Nightmare

"Translation Forms" to bezpośrednia kontynuacja "Time Lost". Także Amerykanie nie zaskakują nas czymś nowym. Jedynie pozostaje nam podziwianie wykonania pomysłów muzyków z Defyance. A jest co doceniać, chociażby niesamowitą umiejętność łączenia heavy metalu, z melodią i polotem progresywnego spojrzenia na dźwięki. Jednak w wypadku tego albumu powtarza się historia "Amaranthine". Troszeczkę w inny sposób. Otóż zespół kolejny raz nagrywa z nowym śpiewakiem. Tym razem jest nim Lance King, nie tylko znany wokalista ale także znacząca postać ze środowiska progresywnego. Jego głos nie charakteryzuje się jakąś wielką mocą, zdecydowanie bardziej wyróżnia się wysoką skalą, estetyką i umiejętnością budowania melancholijno - klimatycznych brzmieniowych nastrojów. Ze zderzeniem z muzycznym światem Defyance daje efekt pewnej rachityczności muzyki z "Translation Forms". Dla fanów progresywnego grania podróże w taką estetykę nie są jakimś większym zaskoczeniem, tym bardziej, że zespoły z nurtu co Amerykanie, nie potrafią zapomnieć o złożoności, wielobarwności, dźwiękowych kontrastach, bogactwie płynącym z aranżacji, różnorodności nastrojów, ciekawych konstrukcjach muzycznych, technice czy warsztacie muzycznym. Nie inaczej jest w wypadku "Translation Forms". Fan nie ma co liczyć na nudę. Niemniej, pojawiające się co jakiś czas bardzo melodyjne śpiewanie Kinga łagodzi muzyczne przesłanie, co nie wszystkim może się podobać. Z całą pewnością przez taką formę ekspresji wokalnej "Translation Forms" nie może liczyć, że będzie drugą perełką w dyskografii Defyance. Może to dotknie Lance King, mimo że jest wokalistą znakomitym to jego poprzednicy lepiej pasowali muzycznego świata Amerykanów. (4)

Defyance - Reincarnation 2015 Minotauro

Szykowałem się do szukania jeszcze niesłyszanej płyty Defyance, "Translation Forms" z 2002 roku, a tu niespodziewanie otrzymałem najnowszy krążek Amerykanów. Szybciutko wrzuciłem go do odtwarzacza i bacznie zacząłem nadsłuchiwać... Przyznam, że pierwsze wrażenie nie przyniosło zachwytu. Kolejne odsłuchy albumu też tego nie dostarczyły, ale przynajmniej przekonałem się, że mimo długich kilkunastu lat w zawieszeniu, muzycznie ekipa z Koxville nadal jest wierna swoim ideałom. Brzmienie współczesne ale niewątpliwie wierne tradycji. Wspomniane pierwsze odczucia były takie, że zespół do swojej muzyki podszedł w sposób bardziej zachowawczy, przez co nowy album jest mniej dynamiczny, niż taki "Time Lost". Z czasem dochodzi się do wniosku, że to błędne i nieprawdziwe założenie. Mało tego kapela zachowuje swoje wszystkie atuty, a nawet trochę przewyższa własne dotychczasowe osiągnięcia. Świadczą o tym ciekawsze melodie oraz - mocno słyszany -wzrost poczucia osobistej wartości, która nadała muzykom zdecydowanej pewności i solidności w swoich poczynaniach. Wszystkie podstawowe kompozycje utrzymane są w typowym dla kapeli stylu, opracowanym w pierwszych latach kariery. Na szczególną uwagę zasługują jedyne dwie kompozycje. "Deeds Not Words", gdzie muzycy mieli pomysł na wyjątkową melodię, prostą ale rzucającą się w ucho i nadający kompozycji nielichy klimat. "Love Honor More", który w zasadzie jest wolnym balladowym kawałkiem, a dzięki orkiestracji w tle nabiera zupełnie innego wyrazu. Niewątpliwie jest to novum w poczynaniach Defyance. Podstawowe osiem kompozycji uzupełniają trzy bonusy. "Passing Of The Night", utwór znany z poprzedniego albumu ale w wersji demo, oraz dwa covery, znakomicie wykonane "Wings Of Destiny" (Fifth Angel) i "Sign Of The Crimson Storm" (Riot). No i bardzo ważna sprawa, wraz z "Reincarnation" powraca Brian Harrington! Nie spodziewałem się tego. Niestety zgubił gdzieś swoją "chrypkę". Jego glos jest bardziej czysty, bardzo dobry, mocny, ale nie ma tej charyzmy jak kiedyś. Ogólnie powrót Defyance jest bardzo ciekawy ale pierwsze odczucia oraz inny śpiew Harringtona zostawia mnie w rozterce... (4,5) \m/\m/




Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.