HMP 55

Page 1



Spis tresci

Intro To już kolejny rok, w którym kontynuujemy działalność w formie cyfrowej tj. jako e-magazyn. To niezbyt dobrze wróży na przyszłość, jeśli chodzi o powrót magazynu do wersji papierowej. Ale... Okazuje się, że spora część czytelników zaakceptowała ten stan rzeczy, jak i nasze wady. Oczywiście co jakiś czas ktoś przypomina nam, że jednak lepiej byłoby mieć Heavy Metal Pages w garści, a także wytyka nam nasze ułomności. Jak najbardziej jesteśmy świadomi naszych felerów, ale jak to już niejednokrotnie wspominałem, w aktualnych warunkach, ciężko będzie nam to radykalnie zmienić. Naturalnie ciągle podejmujemy wyzwanie aby działać coraz lepiej, lecz czasami niepostrzeżenie wyrośnie taki "kwiatek", że człowiek nie wie gdzie oczy podziać. No cóż.. nie podajemy się, walczymy dalej. Przygotowując 55-ty numer magazynu nie zamierzaliśmy być oryginalni, też chcieliśmy mieć na okładce Dark Angel (choć z tym też był duży problem). Raczej całe środowisko zelektryzowała wiadomość o reaktywacji tego zespołu. Uparliśmy się na wywiad z Gene Hoglanem, co bezpośrednio spowodowało, że musieliśmy czekać. Tym samym termin edycji był ciągle przesuwany. Gdy już wszystko było dopięte, wywiad z Hoglanem przeprowadzony, przetłumaczony i opracowany. To jak nigdy posłuszeństwa odmówił sprzęt. Zdarza się, ale kolejny raz musieliśmy iść na kompromis i przesunąć czas wydania. W dodatku wkradła się nerwowość, co w sumie nie dało komfortu pracy nad tym co właśnie czytacie. Tak czy siak, ze swojej strony dorzucamy garść informacji na temat kulis powrotu na scenę Dark Angel. Jak wspominałem wywiad z Gene Hoglanem nie do końca był pewien, ale mieliśmy furtkę w postaci wywiadów z Rolfem Kasparkiem. Wiadomo "Shadowmaker" czy "Resilient" to nic z czego Rolf mógłby być dumny - choć on myśli co innego - niemniej za to co zrobił w latach osiemdziesiątych będzie miał u nas zawsze carte blanche. W sumie te dwie pozycje to schemat, który utarł się w ostatnim czasie: z jednej strony heavy z drugiej strony thrash, i to w różnych odcieniach. Chociaż tym razem udało sie nam więcej zaangażować do współpracy zespołów power metalowych. Mocnych ale melodyjnych z Europy, jak chociażby Primal Fear, Mystic Prophecy, Stormwarrior, Wizard, Persuader, Tad Morose czy Blazon Stone. Tych mocniejszych ze Stanów, niekiedy thrashujących jak Iced Earth, Metal Church, Malice, Leatherwolf

czy też Hellscream i Skinner. Tu chciałbym zwrócić uwagę na dwie ostatnie z wymienionych kapel. Hellscream to projekt gitarzysty Cage, Dave'a Garcia i Normana Skinnera byłego wokalisty Imagika. Samo połączenie doświadczeń z tych zacnych kapel może zelektryzować, a ci co przesłuchają debiutancki albumu przyznają mi rację, że warto mieć oko na ten zespół. Mam nadzieję, że zrobi to przynajmniej większa część. Podobnie jest z autorską kapelą Skinnera, która ma możliwość zadowolić tych, którzy swego czasu sekundowali Imagice. Ja w tym wypadku mam duże nadzieje. Mamy też więcej power metalu ale tego bardzo melodyjnego. Zwolennicy tej odmiany chętnie poczytają o tym co maja do powiedzenia muzycy Exlibris, Kingdom Waves czy Scythia. Ci ostatni dodatkowo mogą zainteresować wszystkich tych, co uwielbiają morskie opowieści. Zwolennicy melodii pewnie chętnie przeczytają również wywiad z Arjenem Lucassenem o progresywnym Ayreon, a także z przedstawicielami hard'n'heavy, zespołem Vincent. To nasuwa mi pewną myśl. W tym numerze jest naprawdę dużo polskich kapel. Oprócz wymienionych już bandów, są... Turbo i The No-Mads nagrali naprawdę wyśmienity albumy, Hellias obchodzi dwudziestopięciolecie, sporo jest kontrowersji wokół Piotra Luczyka, do życia powraca Chainsaw, a Grzegorz Kupczyk zawsze umiał ciekawie opowiadać. Tylko skąd moje wrażenie, że polska heavy metalowa scena jest raczej niewielka. Oczywiście co do przedstawiania aktualności na scenie thrash czy heavy ciągle zachowujemy te same zasady. I tak, w thrashu znajdziemy formacje te stare i bardziej znane: Artillery, Onslaught, oraz mniej znane Anihilated, Tornaga, nowsze ale już znane: Warbringer, Vektor oraz nowe dopiero próbujące swych sił na scenie: Toxic Waltz, Bloodrocuted. Podobny schemat utrzymany jest przy heavy metalu, więc są kapele od Blitzkrieg, Taipan po Masters Of Disguise czy Blade Killer. Niejako określa to nasze podejście do tego co robimy w magazynie, a mianowicie chcemy jak najszerzej pokazać to, co działo się i dzieje w klasycznych odmianach heavy metalu. To tylko część tego, co znajdziecie w środku aktualnego numeru. Aby zapoznać się z szczegółami zapraszam do lektury. Liczę, że zainteresowani szybko się odnajdą w tym co aktualnie przygotowaliśmy. Michał Mazur

Konkurs Ci co korzystają z naszego Facebooka oraz oficjalnej strony (www.hmpmag.pl) wiedzą, że mieliśmy techniczne problemy przy składzie nowego numeru i z obawy przed zbyt późnym ogłoszeniem konkursu dotyczącego zespołu Manowar, zrobiliśmy to już w połowie marca, korzystając z wspomnianych wcześniej alternatywnych mediów. Jednak aby wszystko było w porządku zawiadamiamy o tym quizie także w magazynie. Nagrodami są dwa bilety na koncert Manowar, który ma odbyć się 17 maja w Katowicach (Spodek). Fundatorem nagród jest organizator koncertu firma Prestige MJM. Wystarczy odpowiedzieć na trzy proste pytania: 1. Podaj datę pierwszego koncertu zespołu Manowar w Polsce. 2. Podaj tytuł polskojęzycznego utworu zespołu Manowar, nagranego w 2009 r. 3. Podaj tytuł pierwszego albumu zespołu Monowar. Na odpowiedzi będzie raptem parę dni (czekamy do końca kwietnia), ale można szybko włączyć się do gry, bowiem odpowiedzi można przysyłać na redakcyjny adres mailowy.

To nie koniec zabawy. Zapraszamy do konkursu o zespole Hellias. Kapela obchodzi ćwierćwiecze swojej działalności, a jej podsumowaniem jest album "Twenty Fifth Year in the Abyss", który jest kolejną nagrodą do wygrania: 1. Jaka firma fonograficzna wydała kasetę "Blind Destiny"? 2. W którym roku Hellias zagrał na dużej scenie na festiwalu w Jarocinie? 3. Klip "A.D.Darkness" nagrywany był w Gorcach czy w Pieninach? Tym razem kończymy konkursy, które dotyczą wytwórni Metal On Metal Records. Nagrodami są trzy albumy z katalogu tej firmy: Brutal Truth "Purgatory's Rage", Frankenshred "Cauldron Of Evil" oraz Heathendom "The Symbolist". Tym razem nie będzie pytań, a zadanie napisania kilku zdań o waszej ulubionej płycie z tej wytwórni. Najciekawsze opisy zostaną nagrodzone powyżej wymienionymi krążkami. Odpowiedzi należy przesłać na adres pocztowy (poniżej) lub na adres mailowy: redakcja@hmp-mag.pl Nie zapomnijcie podać imienia i nazwiska oraz adresu zwrotnego. Pseudonimy, ksywki, adresy mailowe nie będą brane pod uwagę. Życzymy powodzenia w zabawie! Heavy Metal Pages ul. Balkonowa 3/11 03-329 Warszawa

3 Intro 4 Dark Angel 10 Running Wild 14 Iced Earth 15 Wizard 16 Primal Fear 18 Turbo 20 Metal Church 22 The No-Mads 24 Malice 26 Leatherwolf 27 Blazon Stone 28 Shatter Messiah 30 Anihilated 32 Toranaga 34 KAT 36 Hellscream 38 Mystic Prophecy 40 Persuader 41 Tad Morose 42 Chastain 44 Stormwarrior 45 Messenger 46 Skinner 48 Hellias 50 Onslaught 52 Vektor 54 Warbringer 56 Predatory Violence 57 Shallow Ground 58 Bloodrocuted 58 Toxic Waltz 59 Black Sachback 60 Untimely Demise 62 Mortyr 63 Stonegriff 64 Blitzkrieg 65 Taipan 66 CETI 68 Masters Of Disguise 69 Nightglow 70 Blade Killer 71 Ritual Steel 72 Ruler 74 Chainsaw 75 Exlibris 76 Vincent 78 Switchblade 79 Ayreon 80 Scythia 82 Kingdom Waves 85 Decibels` Storm 123 Old, Classic, Forgotten...

3


Weekend Warriors Dark Angel jest jedną z tych kapel, która obok Slayera reprezentowała najostrzejszą formę metalu w tamtych czasach. Mimo jednak wielu czynników w postaci muzyków, konfliktów personalnych nigdy nie udało się kapeli osiągnąć takiego statusu jak Slayer. Jedna osoba jednak wyniosła się poza status kapeli i została międzynarodową osobistością. Gene Hoglan. Jest nie tylko jednym z najlepszych perkusistów metalowych ale także jednym z najbardziej szanowanych osób w metalu. Wszakże ma na koncie takie płyty jak "Darkness Descends", "The Dethalbum", "Dark Roots of Earth", "Infinity", "Mechnize" czy "Symbolic". Oj długo by wymieniać. Tak czy siak, wszystkiego czego się dotknął, dawał temu powiew świeżości. Bo kto słyszał, żeby w Testamencie były blasty? Teraz Gene zabrał się za reaktywację starego Dark Angel i wszystko było by cudownie gdyby nie słowa Dona. Nie chcę brzmieć pretensjonalnie, jednak Don w swoich wywiadach, obarcza Gena o jakieś manipulacje, podczas gdy Gene tak naprawdę nie wiele mówi o Donie. Nie miesza się w dyskusje. Bo wątpię, żeby komuś takiemu jak Gene chodziło o pieniądze, wystarczająco dużo kapel ma teraz i w wystarczającej ilości grał aby to ten aspekty martwić się nie musieć. A wiara w słowa komuś, kto odszedł od kapeli przed jej pierwszą amerykańską trasą (sic!) jest troszkę bezpodstawne. Tak czy siak, zapraszam do poznania strony, serca Dark Angel - Gena Hoglana!!! HMP: Cześć Gene, jak wiesz, teraz na ustach wielu fanów jest jedna kapela, której jesteś członkiem. Dark Angel. I to będzie główny temat, który chcę poruszyć w tym wywiadzie. Grałeś w Dark Angel od czasu "Darkness Descends" do jej rozpadu. DFA (Dark Fucking Angel - przyp. red.) jest jedną z najważniejszych kapel gatunku, ponieważ, trzeba to przyznać współtworzyła takie nurty jak thrash i death metal. Tak więc, kto wpadł na pomysł aby reaktywować Dark Angel? Gene Hoglan: Wiesz, to jest pomysł, który krąży za

czy Dark Angel reaktywowało by się, aby zagrać na tym czy na tamtym festiwalu?". Nigdy to jednak nie wypaliło, ze względu czasowego, nikt nie miał czasu, i może w następnym roku to wreszcie wypali. Właśnie. Wielu fanów zapewne widziało już video, i Dark Angel zreaktywowało się w składzie Ty, Eric Meyer, Jim Durkin, Michael Gonzales i Ron Rinehart. W związku z tym mam kilka pytań odnośnie reaktywacji zespołu związanej z Donem Dotym. Przez dosyć długi czas, mówił, że doprowadza do Foto: Dark Angel

nami, jest poruszany przez ostatnie kilka lat. Wiesz, zespół próbował już się reaktywować jakieś dziesięć, dwanaście lat temu, jednak to nie wypaliło. Wiesz, ten pomysł po prostu pojawiał się co jakiś czas. I tak w końcu w nadchodzącym 2014 roku, zebraliśmy się, żeby ustawić kilka dat. Wiesz, to nie będzie jakaś wielka rzeź, pełna trasa po Stanach i Europie. To ma być po prostu kilka koncertów tu i tam na całym świecie. I wiesz, każdego roku dostawaliśmy oferty w stylu "Hej,

4

DARK ANGEL

reaktywacji DFA, że rozmawiał z tobą, z resztą składu. Sprawa jednak cały czas się rozwijała, Don Doty zaczął gadać masę naprawdę dziwnych rzeczy. Wiesz jestem dosyć mocno zdezorientowany, nie rozumiem wielu tematów z tym związanych, jednak chciałbym coś zaznaczyć. Z jednej strony jest Dark Angel Dona Doty'ego z mnóstwem dziwnych gadek, a z drugiej strony jest Dark Angel z tobą, Jimem i resztą składu z "Leave Scars". I mógłbyś wytłu-

maczyć mi tę całą sytuację? Właśnie, coś sobie przed chwilą sam wytłumaczyłeś. W tej sprawie było mnóstwo dziwnych, bzdurnych rozmów, a jedynym komentarzem, jaki ja mogę dodać w tej sprawie: Mamy cały skład z "Leave Scars" zebrany razem, robimy próby, planujemy różne rzeczy na przyszły rok. Jeśli chodzi o Dona Doty'ego… nie umiem za bardzo powiedzieć jakie ma plany na przyszły rok, ale wiem, że nasze plany uwzględniają te pięć osób, o których wspomniałem (skład z "Leave Scars"), a cokolwiek planuje Don, nie mam o tym pojęcia, nie wiem jakie są jego plany. My planujemy zagrać kilka koncertów w Europie, kilka w Stanach, i raczej to zamierzamy. Wiesz, będziemy grać kawałki ze wszystkich albumów, to nie będzie coś takiego, że zagramy tylko materiał z "Leave Scars" czy materiał tylko z "Time Does Not Heal". Ponieważ, teraz mamy taki skład, ale tak naprawdę wydaje mi się, że nigdy nie mieliśmy takiego samego składu przez wszystkie płyty. Na "We Have Arrived" był zupełnie inny. Mike Gonzalez nie grał na "Darkness", w zespole wciąż był Rob Yahn. Wiesz, teraz chcieliśmy stworzyć możliwie jak najstabilniejszy skład, każdy był faktem zreaktywowania Dark Angel bardzo podekscytowany, i teraz tak to wygląda. Gdzie dokładnie zagracie koncerty w Europie. Słyszałem pogłoski o Keep it True, jednak już po sytu acji z Donem. Nie, zupełnie nie, to nie było zaplanowane przez ten skład w ogóle. Wiesz, to może być dosyć mylące, ponieważ mogą być dwa lineupy, jednak my nie braliśmy w ogóle udziału w negocjacjach odnośnie tego koncertu (Keep It True - przyp.red), nie ma on tak naprawdę nic wspólnego z nami. Tak, jednak jakie planujecie inne koncerty, festiwale w Europie? Wszystko jest wciąż w fazie planowania, wiem, że dostaliśmy ofertę od Sweden Rock, to jest jedno, o którym wiem, że mamy zamiar wziąć udział, inne są w trakcie negocjacji. Jak na razie jeden koncert w okresie letnim. Ale przymierzamy się do kilku koncertów, w miejscach dla których warto wyjechać w trasę, wiesz, zagrać dzień przed tym czy dzień po tym koncercie i wracać do domu. Jak wyglądają relacje między wami. Między tobą, a Ronem, Erickiem, resztą, może nawet Donem? Świetnie, tak naprawdę jesteśmy przyjaciółmi. Dark Angel zawsze było przyjaciółmi dla siebie i zmiany w składzie nie były spowodowane kłótniami czy jakimiś konfliktami. W 1992r. to po prostu było bardzo duże wyzwanie, aby utrzymać kapelę w ryzach, aby mogła istnieć dalej. Wiesz, zajęło nam dziesięć miesięcy, aby wydostać się z kontraktu z Sony. Wtedy też Ron przyszedł do nas i powiedział: "Wiecie chłopaki, kocham was, kocham ten zespół, ale nienawidzę branży muzycznej. Nie mogę po prostu dłużej siedzieć w tej branży." Dlatego widzisz, to nigdy nie było nic na zasadzie: "Ej mam problem z tym kolesiem w kapeli, pogadajmy o tym" to było po prostu: "Nienawidzę branży muzycznej". W tamtych czasach thrash metal był wciąż młody, cały ten agresywny metal był młody, wciąż był w podziemiu. Nie miałeś wtedy takich kapel, które puszczano w radio jak dzisiaj, nie miałeś kanałów satelitarnych stworzonych dla ciężkich kapel, więc wtedy to wszystko co robiliśmy to było naprawdę spore wyzwanie. I najzwyczajniej Ron powiedział, że nie może tego dłużej robić. Po tym ja podjąłem swoją decyzję, swój ruch, nie wiem czy był dobry czy zły, ale powiedziałem chłopakom "Słuchajcie, chyba się odsunę na razie od tego. Wiecie mam wiele planów co teraz będę robił i zobaczymy dokąd one mnie doprowadzą." Wiesz, niedługo po tym, jakieś dwa miesiące siedziałem już z Death i nagrywaliśmy "Individual Thought Patterns" i moja kariera naprawdę wtedy dobrze się rozwijała i przede wszystkim mi pasowała. Jednak wiesz, z chłopakami z Dark Angel zawsze byłem w kontakcie, zawsze pozostaliśmy przyjaciółmi, cholera to była moja prawdziwa pierwsza kapela. Prawdziwa pierwsza kapela, z którą zagrałem za granicą. Wiesz, teraz każdy z chłopaków jest podekscytowany następnym rokiem, tym co będzie i gdzie zagramy. Wiesz, zawsze w jakiś sposób utrzymywaliśmy ze sobą kontakt. Jeśli grałem w Seattle, to miejsce gdzie Ron mieszka, to pojawiał się on na koncertach. Gonz, nasz basista (Mike Gonzalez - przyp. red.) pojawiał się na moich koncertach na południowych zachodzie jak grałem tam z chociażby Deathklok, Testament. Eric pojawiał się na milionie koncertów, gdy grałem w LA, z Jimem Durkinem zawsze byliśmy bardzo bliskimi


przyjaciółmi. Więc tak naprawdę to wyglądało bardzo w porządku. Jak wiadomo Dark Angel miało mnóstwo zmian składu. Mike Gonzalez zastąpił Roba Tahna, Ron Reinhart zastąpił Dona Doty'ego, Brett Ericksen zastąpił Jima Durkina. Czemu te wszystkie zmiany składu miały miejsce. Czemu Don Doty opuścił kapelę? Wiesz, dla mnie to dobrze, ponieważ uważam Rona Reinharta za dużo lepszego wokalistę, który bardziej pasuje do Dark Angel, jednak czemu te wszystkie zmiany składu były tak częste? Wiesz, wtedy Dark Angel było undergroundową kapelą i staraliśmy się robić to, co robiły undergroundowe kapele. A ciężko było wtedy utrzymać stały skład. Ciężko było ludziom trwać w tym zainteresowaniu. Wiesz, na przykład dziesięć dni przed naszą pełnoprawną amerykańską trasą koncertową Don Doty przyszedł i powiedział: "Słuchajcie chłopaki, jest wiele spraw, które nie dają mi spokoju, i nie pozwala mi to pojechać z wami w trasę koncertową. Przepraszam was chłopaki za to, przepraszam za ten gest, że zostawiam was na półtora tygodnia przed trasą, ale tak musi być, nie dam rady zrobić tej trasy". Lepszym wyjściem dla nas niż anulowanie całej trasy było znalezienie wokalisty. Wiesz, była to trasa z Possessed, nie mogliśmy odpuścić. Tym samym znaleźliśmy następcę. Był nim Jim Drabos i prawdopodobnie zatrzymalibyśmy tego wokalistę, był dobrym wokalistą i frontmanem. Jednak po trasie, przyszedł do nas i powiedział: "Słuchajcie chłopaki właśnie spełniłem swoje marzenie. Byłem w kapeli, byłem w trasie koncertowej, spełniłem się, tutaj moja rola się kończy. Będę kontynuował teraz swoje życie." Próbowaliśmy ponownie z Donem przez kolejnych kilka miesięcy, jednak stało się oczywiste, że Don nie będzie w stanie wywiązać się z tego co reszta członków kapeli, nie podoła obowiązkom, tym samym pozwoliliśmy Donowi odejść. Później znaleźliśmy Rona, który był dla nas aktem wsparcia. "Jestem gotowy, w kapeli, mogę zrobić to wszystko, nie ma dla mnie żadnych przeszkód." I tym samym był wokalistą Dark Angel przez kolejnych kilka lat. Aż do momentu gdy to wszystko się skończyło. Ze względu na presję branży muzycznej, która nie była wtedy taka jak dzisiaj. Wtedy odszedł Ron i stwierdziliśmy, że to bezcelowe kontynuować to wszystko dalej. Wcześniej, przed tym byłą sytuacja jeszcze z Jimem Durkinem, który odszedł w trakcie trasy, miał pewne problemy w domu, i wtedy wzięliśmy Bretta Ericksena. Po trasie koncertowej, nie wiedzieliśmy do końca jak to wszystko będzie wyglądało, jednak Brett został z nami. Udzielał się bardzo dużo kompozycyjnie podczas trasy, w studiu, napisał ze mną album "Time Does Not Heal", cały czas do tego kumplowałem się z Jimem Durkinem, jednak nie był w stanie grać tras. Po kilku miesiącach, po tym jak "Time Does Not Heal" został nagrany, wydany, po wielu festiwalach i europejskiej trasie, Brett przyszedł do nas i powiedział, że jest gotowy odpuścić trochę. Robił to z nami przez ostatnie kilka lat i nie chciał więcej. Po tym zatrudniliśmy kolejnego gitarzystę o imieniu Cris McCarthy. I z nim w składzie zaczęliśmy pisać to, co miało być kolejnym nagraniem Dark Angel, jednak to był ten czas kiedy przyszedł do nas Ron i powiedział: "Chłopaki nie mogę tego dłużej robić", i wtedy stwierdziliśmy, że trzeba to zakończyć. Oczywiście wiesz, każda kapela stara się utrzymać swój oryginalny skład, ale jest to nie lada wyzwanie. Wiele rzeczy idzie do przodu, i ciężko jest utrzymać ludzi przy sobie. Wiem, że na początku każdy z chłopaków, ja byliśmy skupieni na jednym punkcie, ale nagle wiele spraw potrafi wyskoczyć i trzeba się z nimi uporać. Musisz zrobić to, do czego jesteś zobligowany. Nie mówię tutaj, że przyjaźń z jakimkolwiek z nich się skończyła, ale było kilka osób w Dark Angel, które po prostu stwierdziły, że to, że grają w Dark Angel, nie jest ich najlepszym wyjściem. Dlatego wymieniasz, gitarzystę, wokalistę, drugiego gitarzystę i kolejnego wokalistę. Mniej więcej tak to wygląda. Tym samym reunion Dark Angel nie był taki trudny do ogarnięcia. Nie musieliśmy bawić się w prawników, każdy miał swoje sprawy poukładane i wystarczyło zadzwonić i powiedzieć: "Ej stary chcesz zrobić to jeszcze raz? Grać w Dark Angel?" a on odpowiadał "Pewnie stary" i tak to wyglądało. Jak ci się udaje pogodzić Dark Angel z resztą twoich kapel jak Dethklok, Testament, Zimmers Hole? I jak reszcie DFA uda się pogodzić ich role w swoich kapelach z graniem w Dark Angel. Wiesz, Mike gra w Viking, Jim w Dreams of Damnation. Ja mam najbardziej wymagający harmonogram, jednak każdy zdaje sobie sprawę z tego, że reszta ma wiele za-

jęć, wiesz, podchodzimy do tego na zasadzie - to jest Dark Angel, nie naciskamy za bardzo, nie wymagamy Bóg wie czego, jakiś pełnych, ogromnych tras koncertowych. Nazywamy siebie raczej Weekendowymi Wojownikami. Wiesz, jeśli Dethklok będzie chciał jechać w trasę, myślę, że na pewno będę miał na to czas. Testament teraz zabiera się do nagrywania nowego albumu, więc będzie dużo wolnego czasu. Testament teraz będzie najbardziej skoncentrowany na wydaniu nowego albumu, ewentualnie poleci tu i tam i zagrają kilka koncertów. Jednak nasze harmonogramy nie są tak bardzo wymagające jak były w przeszłości. Jeśli ktoś mi powie: "Hej Gene, będziemy mogli was zgarnąć na trasę na jakieś trzy tygodnie albo coś" będziemy w stanie to zrobić. Jest duża różnica między dla przykładu "Leave Scars" a "Darkness Descends". Chodzi mi o to, że dla mnie Dark Angel dzieli się na dwie ery. Pierwsza to era klasycznego thrashu z "We Have Arrived" i "Darkness Descends", a druga to era technicznego thrashu

mądrzejsze, bardziej techniczne, bardziej urozmaicone. Co do wokalu, to Don miał bardziej jednowymiarowy głos, potrafił śpiewać jak na "We Have Arrived", ewentualnie robić takie motywy jak w refrenie w tym utworze, czy dodawać odrobinę melodii jak w utworze "Vendetta". A jak przyszedł Ron, miał on naprawdę silny, mocny wokal. Jeden z tych głębokich, ciężkich metalowych wokali jak John Bush czy inni. Ron pokazał siłę swojego wokalu w coverze Led Zeppelin "Immigrant Song". Tak dokładnie, widzisz jaki miał tam wokal. Wydaje mi się, że to był pierwszy utwór, jaki razem zrobiliśmy. Przyszedł na naszą próbę i powiedział, że nauczył się kilku piosenek. Zapytaliśmy się go czy umie "Immigrant Song" Led Zeppelin, powiedział, że tak i zagraliśmy je. Zaśpiewał je w swój charakterystyczny sposób, brzmiał naprawdę zajebiście. Pamiętam, że wtedy wypadła mi pałeczka, przestałem grać i powiedziałem: "Stary, jesteś w kapeli, brzmisz naprawdę świetnie". Później zrobiliśmy z nim przesłuchanie, ograliśmy kilka

Foto: Dark Angel

z "Leave Scars" i oczywiście "Time Does Not Heal". Kto był głównym kompozytorem tychże albumów i czemu różnorodność, różnica między nimi jest tak duża? Hm, jeśli chciałbyś zacząć od początku, trzeba zauważyć, że "We Have Arrived" zostało napisane w 1983 roku. To stosunkowo wcześnie. Nagrane zostało latem 1984 roku i wreszcie wydane jesienią 1985 roku. Więc minęło naprawdę sporo czasu od momentu nagrania do wydania, prawie rok! Album został wydany w Europie nakładem małej wytwórni Axe Killer, a w stanach nakładem innej małej wytwórni Metalstorm. Ja dołączyłem do Dark Angel, zanim "We Have Arrived" zostało wydane, wtedy Jim Durkin był głównym kompozytorem, a kiedy ja dołączyłem wniosłem do kapeli ogromną intensywność. Siedziałem wtedy w super ciężkich klimatach, tak jak i Jim. W kapeli było więc dwóch kolesi, którzy powtarzali "grajmy ciężej". W taki sposób właśnie "Darkness Descends" zostało stworzone. Ten album był mimo wszystko dosyć techniczny. Był to klasyczny thrash, ale riffy były dosyć techniczne. To nie były takie oczywiste i proste numery, że wystarczyło wziąć do ręki gitarę i nauczyć się na przykład utworu "Darkness Descends". I w momencie kiedy tworzyliśmy "Leave Scars", ja więcej pisałem, więcej tworzyłem, Jim też, ale ja więcej tworzyłem wtedy. Wiesz, Jim i ja byliśmy naprawdę dobrymi partnerami kompozytorskimi. I później kiedy odszedł Jim i przyszedł Brett, ja stałem się tak jakby głównym kompozytorem, lecz Brett pisał naprawdę świetne i niesamowite riffy. Zawsze powtarzałem, że najlepsze riffy na naszych albumach należały do gitarzystów, Jim Durkin napisał wszystkie klasyczne riffy do Dark Angel, Brett Ericksen napisał wiele świetnych riffów na "Time Does Not Heal". Wiesz to oczywiście moja opinia. Tak to jest. Stajesz się starszy, lepiej uczysz się grać na instrumentach, twoje riffy są

numerów i już wiedzieliśmy na bank. Powiedzieliśmy mu: "Stary brzmisz świetnie. Masz ciężki, morderczy głos". Do tego w tamtym czasie, był on jedyną osobą w metalu, która miała całe ręce wytatuowane, nikt wtedy o tym w metalu nie słyszał. To było na zasadzie: "Wyglądasz zajebiście, brzmisz zajebiście, masz fajne podejście, lubimy cię, dlatego wskakuj na pokład i ciągniemy to dalej". Zaczęliśmy nagrywać "Leave Scars" kilka miesięcy po tym. Wiesz, ze wszystkimi utworami na tej płycie, nie było tak, że chcieliśmy grać technicznie, tak naprawdę wszystko przez przypadek. Takie mieliśmy teksty, takie mieliśmy utwory, nie zdawaliśmy sobie sprawy, że to jest techniczne, czy jakiekolwiek. My to napisaliśmy, my potrafiliśmy to zagrać, więc dla nas nie było to za bardzo techniczne. Wiesz, "Time Does Not Heal", "Leave Scars" są w opinii wielu fanów waszymi najlepszymi albumami. Nie tylko muzyka, technika grania, ale także warst wa liryczna utworów. Napisałeś wiele utworów mających głębsze przesłanie, nie będących prostymi, żeby nie powiedzieć "płytkimi". Nie tylko klimaty satanistyczne jak "We Have Arrived" czy "Darkness Descends" ale także, poważniejsze tematy poruszające zagadnienia takie jak przemoc, okrucieństwo, seksualne wykorzystywanie. Z czego brałeś swoje inspiracje? Z filmów, książek, nie wiem może nawet raportów koronerów, czy tak po prostu? Więc, wydaje mi się, że jedyną literaturą, z której brałem inspiracje były książki autora Andrew Vachss. Napisał on wiele książek na dosyć ciężkie tematy. Andrew sam był prawnikiem kryminalnym, który brał tylko sprawy dotyczące wykorzystywania dzieci. Wiesz, zawsze byłem i nadal jestem przeciwko temu oczywiście. Wtedy rozejrzałem się wokół po kapelach, po tym co robią, o czym piszą utwory i nie byłem za bardzo zainteresowany pisaniem tekstów o szatanie, o

DARK ANGEL

5


wojnie nuklearnej, to było bardzo popularne w latach 80-tych, czy o thrashu i napieprzaniu się w mosh pit, wiesz Dark Angel też ma taki utwór na "We Have Arrived" i "Darkness Descends", "Merciless Death", on jest o mosh pit i ogólnie o thrashu, to oczywiste, każda kapela thrashowa musiała mieć taki numer. Tym samym, gdy zacząłem pisać teksty do Dark Angel, byłem wciąż w liceum, napisałem wtedy większość tekstów na "Darkness Descends". Wtedy byłem po prostu nastolatkiem z dużym zasobem słów w słowniku. Starałem się do tego, zawsze w niektóre teksty wpleść odrobinę humoru, czegoś lżejszego. Na przykład "Darkness Descends" jest napisane na podstawie komiksu "Judge Dredd". Był to dokładnie numer czwarty i w nim byli ci czterej wrogowie nazwani: The Four Dark Judges. Wiem o co chodzi, znam ten komiks. A więc widzisz, ten numer był po prostu o komiksie. I tym samym kilka miesięcy później, kiedy "Darkness..." wyszedł, Anthrax miał swój numer o Judge Dredd o nazwie "I am the Law", to było strasznie fajnie. Kolejnym przykładem jest album "Time Does Not Heal". Ostatnim utworem na albumie jest numer "A Subtle Induction", który został napisany na podstawie filmu "Bambi", i generalnie opowiada historię właśnie "Bambi". Napisałem ten numer dlatego, że kiedy wydali ponownie "Bambi" w połowie lat 80-tych słyszałem głosy wielu matek, że poszły one ze swoimi

sprawach, było to na zasadzie wskazanie po prostu danej sprawy palcem, na zasadzie "to tutaj jest złe, to nie dobre, to jest złe, nie wolno tak robić". Ja pisałem teksty z trochę innej perspektywy. Napisałem utwór z perspektywy osoby, która molestuje dzieci. Wiesz oczywiście to było na zasadzie "to jest złe". To co "ja" robię w utworze jest złe, ale nie mogę się kontrolować, tak jak mówi wiele pedofilów "nie mogę się po prostu kontrolować". Czy tak jak we wcześniej wspomnianym utworze, jest on z punktu widzenia kobiety, tego co dzieje się "mi" w utworze. Wydaje mi się, że to wszystko było sporym wyzwaniem dla Rone Rineharta. Wiesz, jest on dosyć "męskim" kolesiem, raczej w typie "macho", jednak był w stanie śpiewać te utwory, włożyć w nie swego rodzaju uczucie, bez którego nie brzmiały by one tak dobrze. Nie wielu by potrafiło tak zrobić. Wielu kolesi powiedziało: "Nie zaśpiewam tego, to pozbawia mnie męskości". My na to odpowiadaliśmy "Stary, chcemy po prostu uświadomić ludzi, pokazać pewien aspekty". Pamiętam, że dostawaliśmy listy od pewnych osób, które pisały, że te utwory naprawdę im pomogły. Dostałem list od pewnej kobiety, która napisała: "Nikt dotychczas nie napisał mojej historii w piosence". Dostawałem też listy od kolesi, którzy pisali: "Zawsze miałem z tym ciężko, coś takiego jak napisaliście przydarzyło się mojej dziewczynie, mojej narzeczonej, mojej żonie. Zawsze ciężko było mi się z tym pogodzić, jednak świadomość, że ktoś napisał na ten temat piosenkę naprawdę bardzo mi pomaga." Foto: Dark Angel

dziećmi na ten film do kina i ich dzieci non stop płakały, były przerażone. Nie rozumiałem tego, bo przecież "Bambi" było wesołym, ciekawym i uroczym filmem Disneya dla dzieci. Po czym poszedłem na niego do kina i to było po prostu "Jasna cholera, rozumiem czemu te dzieci płaczą. Ten film jest ciągłym atakiem terroru dla pięciolatków". Tak więc napisałem utwór, który poniekąd rozlicza się z tym filmem. Jeśli zwrócisz uwagę w ostatniej zwrotce umieściłem akrostych. Jest to taka figura stylistyczna, w której pierwsza litera każdego wersu, jeśli przeczytasz ją z góry do dołu tworzy słowo, w tym wypadku Bambi. Wydaje mi się, że podobny zabieg zrobiłem na albumie "Leave Scars", jeśli spojrzysz na ostatnie wersy tego utworu, pierwsze litery układają się w słowo Darkness (Gene się tutaj trochę pomylił. Chodzi o drugą część drugiej zwrotki. Tam litery rzeczywiście układają się w słowo Darkness - przyp. red.). Zawsze chciałem pisać o prawdziwym życiu, gdyż uważałem, że jest ono zdecydowanie bardziej przerażające niż teksty o demonach, czarodziejach, diabłach czy mosh pit-cie czy nawet seryjnych zabójcach. Zawsze byłem bardziej nastawiony na realne, prawdziwe życie. Nie ma nic bardziej przerażającego niż nadużycia wobec dzieci, niż gwałt. Na "Time Does Not Heal" jest utwór o nazwie "An Ancient Inherited Shame", który opowiada pewną przerażającą historię o gwałcie, jednak z perspektywy kobiety. Wtedy jeśli jakaś kapela pisała o poważnych społecznych

6

DARK ANGEL

Dlatego, widzisz to było bardzo pomocne, pomogło, i wsparło na duchu tych ludzi. Wiele grup rodziców z kościołów, które przychodziło na nasze koncerty z różnymi pikietami, a my im jedynie mówiliśmy: "Ludzie, wy nawet nie przeczytaliście naszych tekstów. Przychodzicie, bojkotujecie nasz koncert, nawet gdy opowiadamy historię, że molestowanie dzieci jest złe, dlaczego dystansujecie się od kapeli, która mówi, że to jest złe? Albo piszę teksty o gwałcie, o tym że jest to najgorsza rzecz na świcie, a wy gadacie, że to wszystko to zło. My się jedynie staramy wzbudzić w ludziach pewną dozę świadomości na takie rzeczy". I robiliśmy to bardziej niż jakakolwiek kapela metalowa w tamtych czasach. Większość kapel była na zasadzie, ej dołóżmy słowo "death" bo rymuje się z "breath" i to była najokropniejsza rzecz jaką napisali w tamtych czasach. Jak wyglądała w takim wypadku twoja współpraca z Ronem Rinehartem? Nie był on lekko zakłopotany, gdy ty pisałeś lwią część tekstów i kazałeś mu śpiewać to co ty napisałeś i mówiłeś mu w jaki sposób ma to śpiewać? Wszystko przebiegało sprawnie i bez problemów. Jak pokazywałem Ronowi teksty, on mówił z reguły: "Cholera to naprawdę mnóstwo tekstu, ale spoko, nauczę się go". Wiesz, oczywiście czasami zmieniał linijkę czy słowo tu i tam, aby lepiej brzmiało i żeby "flow" był lepszy. Zawsze wybierał takie słowa, żeby to

po prostu lepiej brzmiało. Czasami utwór wychodził trochę bardziej pogmatwany, z drugim dnem, jednak mówiłem: "Spoko, stary skoro tak jest lepiej, Ty go będziesz śpiewał, dla ciebie ma być dobry". Nigdy nie było tak, że mówił: "Pierdole to, ja napiszę własne teksty", współpraca zawsze była dobra. Zdecydowanie ciężej było z pisaniem riffów. Jak ktoś stworzył jakiś zajebisty riff musiał go zapamiętać. To była era sprzed telefonów komórkowych z dyktafonami. Jak Erick coś wymyślił, musiał iść do domu, nagrać go na swoim boomboxie, odsłuchać i przynosił nagranie mi, żebyśmy mogli je razem odsłuchać. Zawsze powtarzałem im, że zajebiście jak tworzą i jeśli któryś z nich ma jakiś zajebisty riff, motyw niech go nagra w jakiś cudowny sposób, zapamięta, to się z nim pokombinuje, nieważne czy Ron, który nie był przecież gitarzystą czy Jim czy ktokolwiek. Teraz mam pytanie odnośnie współpracy Dark Angel z Combat Records. Byliście zadowoleni z ich pracy? Z ich managementu, finansów jakie w was pokładali, tego jak was traktowali, waszego kontrak tu z nimi, czy nie zwracaliście na to uwagi, bo mieliście możliwość wydawania płyt? Na początku byliśmy z nich zadowoleni, kiedy byli undergroundową wytwórnią i prowadzili ją ludzie, którzy byli naprawdę zainteresowani tą muzyką. Wiesz, oczywiście kontrakt, który nam zaproponowali przed wydaniem "Darkness Descends", okazał się być klasyczną, okropną umową. Na szczęście mieliśmy wtedy prawnika, i zanieśliśmy z powrotem im ten kontrakt mówiąc, że tego nie podpiszemy i mają w tych i tych punktach wprowadzić takie a nie inne poprawki, które są korzystne dla nas, nie dla nich. Jednak nasz prawnik, który na ironię był przez nas opłacany, powiedział: "kontrakt jest w porządku, podpiszcie go". My go podpisaliśmy i przed wydaniem kolejnej płyty musieliśmy go renegocjować. Wynajęliśmy nowy management, który wziął kontrakt, powiedział, że jest okropny, musimy go renegocjować. No i tak też zrobiliśmy. W końcu w Combat zaczęli pracować dobrzy, sensowni i kompetentni ludzie, którzy znali się na muzyce. Wytwórnia ta miała wtedy też pod sobą Relativity Records, ale w końcu Combat kupiło Sony Records, która jest jedną z największych wytwórni na świecie. Mieli oni trochę inne pomysły, co chcą zrobić z Relativity i Combat. I tak naprawdę nie mieliśmy problemów z Combat, mieliśmy je dopiero z Sony. Tym samym staraliśmy się uwolnić od tego kontraktu i zajęło nam to prawie rok. Także Combat było w miarę w porządku, dobrzy ludzie w nim pracowali. Po wydaniu "Time Does Not Heal" byliście już naprawdę szanowaną kapelą, mającą w dorobku świetne płyty. Co się stało, że się rozpadliście po wydaniu tego albumu. Co doprowadziło do tego że Dark Angel przestało istnieć? Tak, jak mówiłem, wszystko przez to, że Ron przyszedł i powiedział, że nie może dłużej w tym siedzieć. Tak naprawdę zajęło nam dziesięć miesięcy na znalezienie Rona. Przesłuchaliśmy setki kandydatów i był to dosyć denerwujący proces na znalezienie Rona, uwierz mi cała masa roboty. I w 1992 roku, jak Ron odszedł, większość wokalistów obejmowała raczej death metalowy styl śpiewania. Mieliśmy niesamowite szczęście, że znaleźliśmy Rona, który potrafił zarówno śpiewać jak i porządnie się wydrzeć. Po Ronie ciężko było znaleźć kogokolwiek, kto potrafił jedno jak i drugie dobrze. Mogliśmy znaleźć wokalistów, którzy potrafili albo jedno albo drugie. Później, kiedy death metalowe zespoły zwolniły tempa, było by to może łatwiejsze, ale nie wtedy. Znalezienie dobrego wokalisty zajęło by nam kolejny być może rok, jednak my wtedy już mieliśmy napisane piętnaście kawałków na kolejny album. Już nam zajęło dziesięć miesięcy wydostanie się spod kontraktu Sony, kolejne dziesięć miesięcy zajęłoby nam szukanie wokalisty. Daje to prawie dwa lata, kiedy Dark Angel stało by w miejscu, było by poza sceną, poza zainteresowaniem. Wtedy podjąłem decyzję, że chyba odpuszczę. Powiedziałem chłopakom, że mogą znaleźć innych muzyków, innego perkusistę, napisać większość materiału, tekstów, robić wywiady, zajmować się całym biznesem, znaleźć kogoś innego po prostu, ja odpadam, macie moje błogosławieństwo. Dla chłopaków oczywiście okazało się to sporym wyzwaniem. Wszyscy odpuścili. Ron i Eric nadal chcieli coś tworzyć w biznesie (chodzi o kapelę Hunger - przyp. red.) jednak nigdy nie wyszli poza podziemie. Byłeś i jesteś nadal perkusistą w jednych z najwięk szych i najbardziej szanowanych kapelach metalowych świata. Cholera, grałeś w Death, Strapping


Young Lad, Devin Townsend, obecnie grasz w Testament, Deathklok. Jak udało ci się nawiązać współpracę z każdą z tych kapel, które z nich wspom inasz najlepiej i przede wszystkim, w której z nich najlepiej ci się grało? Z Death było tak, że gdy ja opuściłem Dark Angel, razem z Crisem McCarthym, ostatnim wioślarzem Dark Angel, który opuścił kapelę razem ze mną, zaczęliśmy tworzyć nowy projekt. Pamiętam, że spiknąłem się wtedy z Borivoj Krgin, który założył Blabbermouth. Wiedziałem, że ma głowę i ucho do metalu i poprosiłem go, czy nie pomoże mi szukać wokalistów. Wysyłał mi kilka taśm z wokalistami. Potrzebny był mi ktoś, kto mieszkał stosunkowo blisko Południowej Kalifornii. Wielu kolesi, którym mi Foto: Dark Angel wysyłał było z zachodniego wybrzeża, ale bliżej Seattle, Nowego Yorku, nawet z Londynu. Aż pewnego razu Borivoj zadzwonił do mnie i powiedział, że Chuck Schuldiner szuka nowego składu do kolejnej płyty i szuka perkusisty. Zapytał się czy będę zainteresowany, ja odparłem że pewnie. Byłem przyjacielem z Chuckiem już długo przed tym, Dark Angel i Death koncertowali razem. Szczerze to byłem tym wszystkim lekko zdziwiony i skonsternowany, ponieważ mimo iż graliśmy z DFA i Deathem razem trasę, nie skończyła się ona zbyt dobrze, a poza tym nie wiedziałem czy pasuję do czegoś takiego. Jednak Borivoj zapewnił mnie, że Chuck jest mną zainteresowany, dał mi jego numer i powiedział, że się zdzwonimy i wszystko obgadamy. Chuck zadzwonił do mnie później tego samego lub następnego dnia, obgadaliśmy wszystko, wyszło to super. Wysyłał mi taśmy z nagraniami, teksty, ja opracowywałem do tego wszystkiego perkusję w studiu i tak to wyglądało, tak nagraliśmy razem dwie płyty. Później Chuck rozwiązał Death w październiku 1995 roku. Po tym ja wróciłem do domu. Wydaje mi się… że chyba jamowałem wtedy też ze Slayerem, ponieważ szukali oni wtedy perkusisty, pamiętam że rozmawiałem z Robbem Flynnem z Machine Head, ponieważ Chris Kontos, odszedł wtedy od nich. Zadzwoniłem do Robba i powiedziałem, że wiem że szukają perkusisty, on mi odpowiedział, że już znaleźli, ale życzy mi powodzenia. Wtedy też kilku przyjaciół przedstawiło mnie i poznałem się z Devin Townsend'em, znałem jego twórczość z tego, jak grał ze Stevem Vaiem, wiedziałem, że ma kapelę Strapping Young Lad, która wydała właśnie album pod szyldem Century Media. Nie słuchałem wtedy Strapping Young Lad, ale wiedziałem jak Devin śpiewa. Mój kumpel powiedział, że koniecznie muszę posłuchać Strapping Young Lad. Tym samym po przesłuchaniu pierwszego albumu Strapping, to było dokładnie to czego wtedy szukałem. Coś co brzmiało jak kolejny level muzyki, nie brzmiał podobnie do niczego innego, Devin miał swój charakterystyczny styl. Tak więc spotkaliśmy się i stworzyliśmy razem kolejny album "City". Wszystko poszło naprawdę sprawnie, Devin miał wszystko przygotowane, dlatego mieliśmy próby może z cztery razy przez kolejne kilka miesięcy. Jedną w jednym miesiącu, drugą w drugim miesiącu, dwie przed nagraniami i weszliśmy do studia. Wcześniej też już znałem Jeda i Byrona i wszystko naprawdę szło sprawnie. W między czasie jednak Devin stwierdził, ze chce prowadzić swoją solową karierę, tak więc graliśmy razem i w Strapping i w jego projekcie. W Strapping jednak czuliśmy się bardziej jak kapela byliśmy naprawdę blisko. Pamiętam, że zaraz po zakończeniu sesji do albumu "City", skończyłem swoje bębny w bodajże jeden dzień, to było chyba w 1996r. Pamiętam, że po tym 20 lipca udałem się do Bay Area, uczestniczyć w projekcie, który jeszcze nie istniał, ale później przekształcił się w Testament. Chuck do mnie zadzwonił, po tym jak skończyłem materiał do płyty Strapping Young Lad, i powiedział że on i Eric kombinują nową kapelę i czy chciałbym z nimi grać, odpowiedziałem, że jasne, czemu nie. Spędziłem w sumie około dziewięciu miesięcy, robiąc próby i nagrywając w kapeli, która w końcu przerodziła się w album Testamentu "Demonic". Na początku chcieli mieć nową nazwę, inne podejście do wszystkiego, jednak wyewoluowało to tak

jakby wstecz w Testament, zanim weszliśmy do studia. To właśnie dlaczego ten album był dla wielu fanów testamentu dosyć dziwnie brzmiącym albumem. Ponieważ masa materiału nie została napisana dla Testamentu, ale jako zupełnie nowy projekt. Dopiero wyewoluowała w Testament. Ja osobiście uwielbiam ten album, wtedy stare thrashowe kapele miały ciężki okres, bardzo wymagający, Exodus się rozpadł, Megadeth miał swoje problemy, Anthrax miał swoje problemy. Nawet Slayer, który mimo iż pozostał sobą, miał lekkie zmiany w brzmieniu i muzyce jak "Diabolus in Musica". Nawet Pantera. No i przede wszystkim death metal zaczynał być wtedy potwornie popularny. Kapele takie jak Morbid Angel, Death, Deicide,

Obituary, Napalm Death, Carcass, wszystko szło trochę w stronę Sepultury, jednak w death metalu innym podejściem był wokal. I mimo to, jakoś "Demonic" powstał, uważam, że Chuck brzmiał bardzo death metalowo i miał jeden z najlepszych głosów do tego. Dokładnie, jego growl jest naprawdę nieziemski. Dla wielu fanów dużym zaskoczeniem była twoja współpraca z europejską kapelą o nazwie Old Man's Child. Nagrałeś z nimi "Ill-natured Spiritual Invasion". Twoje ścieżki na nim, brzmiały naprawdę mocno, mógłbyś powiedzieć coś więcej na ten temat? Pewnie. Dostałem telefon od kogoś z Century Media z zapytaniem czy chciałbym zagrać na płycie Old Man's Child. Akurat miałem sporo wolnego czasu między graniem w Strapping i w projekcie Devina. Nie byliśmy w trasie, nic nie nagrywaliśmy, więc mając sporo wolnego czasu odparłem: "Pewnie, chętnie zagram". Tak więc poleciałem do Szwecji, wszystko nagraliśmy w Sun Light Studio, inżynierem dźwięku był Thomas Skogsberg, który zrobił wszystkie nagranie Entombed. Pamiętam, że jak to robiliśmy to Thomas "Galder" i ja zaczęliśmy obgadywać wszystko już pierwszego dnia jak tam przyjechałem. Wcześniej Tom wysłał mi taśmę demo z nagranymi trackami przez automat perkusyjny. Powiedział, że to jest tylko na pokazanie beatu, a żebym zagrał tam jak chcę, nie kazał mi odgrywać tego co automat. Przed nagraniem płyty zagraliśmy wspólnie tylko jedną próbę, później zaczęliśmy od razu nagrywać. Skończyłem nagrywać wszystko w jakieś trzy dni, jednak utknąłem wtedy w

Szwecji na około dwa tygodnie, ponieważ nie mogliśmy zmienić lotu powrotnego. Tak więc, ponieważ wykupili dwa tygodnie w studio, siedziałem tam i patrzyłem jak Galder nagrywa swoje partie. I generalnie tak to wszystko wyglądało. W Testament zastąpiłeś Paula Bostapha, teraz już siedzisz u nich na stałe. Wiem też, że zagrałeś kilka koncertów w zastępstwie Charliego Benante z Anthraxu. Czemu musiałeś ich zastąpić? Paula Bostapha zastąpiłem na płycie "Dark Roots of Earth". Przydarzył mu się jakiś niebezpieczny wypadek, który mocno narażał jego rękę i nadgarstek. Cały czas byliśmy z nim w kontakcie. Wydaje mi się, że Testament miał już chyba zabukowane studio, gdy wypadek przytrafił się Paulowi Bostaphowi. Paulowi zajęło by kilka miesięcy, żeby powrócił do formy, a Testament na tygodniach miał wydawać nowy album i deadline był coraz bliżej i był coraz bardziej stresujący. Wiem, że zadzwonił do mnie wtedy Chuck i Eric i zapytali się mnie, czy nie będę w stanie nagrać z nimi ich najnowszego albumu w ciągu kilku tygodni. Wtedy akurat byłem w trasie z Fear Factory, jednak byłem w stanie, ponieważ ta trasa trwała raptem dwanaście dni, więc odpowiedziałem, że jasne, będę w stanie to zrobić. Przyjechałem i nagrałem z nimi płytę. Trochę czasu po tym Testament miał trasę z Anthrax, gdzie z Testamentem grał John Tempesta, który nagrał z nimi album "Low", który jest totalnie świetnym albumem, uwielbiam go, jednak John grał w tym czasie z zespołem The Cult i musiał w połowie trasy opuścić Testament i zagrać coś z The Cult, tak więc wtedy zadzwonili do mnie i zastąpiłem też Johna Tempeste. Tak więc nagrałem album z Testamentem, grałem z nimi w trasie, już trochę wspólnych rzeczy robiliśmy, więc powiedziałem chłopakom, że jak będą mnie potrzebowali do czego kolwiek, niech dadzą mi znać. Powiedzieli, że zbliża się im kilka tras i festiwali, a John będzie mocno zajęty, tak więc z nimi zostałem. Tym samym podczas jednej z tych tras, trasy z Anthraxem, Charlie Benante podszedł do mnie i powiedział, właściwie pierwszego dnia tej trasy i powiedział, że jego mama od dłuższego czasu była mocno chora i niestety zmarła podczas tej trasy i po prostu dokończyłem resztę tej trasy za Charliego. Dlatego podczas jednego czy paru koncertów jak Charlie grał, usiadłem za jego plecami z iphonem i nagrałem wszystko dokładnie jak grał. Wiesz Anthrax, przez całą swoją karierę jak istnieje grał swoje kawałki w wielu różnych aranżacjach. Nie mogłem po prostu nauczyć się tych kawałków z albumów bo to by nie wystarczyło. Chłopaki z kapeli byli przyzwyczajeni do tego jak Charlie grał na tej trasie, dlatego ja musiałem nauczyć się dokładnie jego partii. Wiesz mieliśmy wspólnie z Anthrax jedną próbę i jakbym zagrał coś tak jak na płycie, oni by powiedzieli: "Cholera, on to gra, tak jak to nagraliśmy dwadzieścia pięć lat temu, będziemy potrafili to odegrać?". Tak więc wyświadczyłem Charliemu przysługę, ogarnąłem wszystkie jego partie i dokończyłem z chłopakami trasę. Wiesz, gdyby Charlie odszedł i nikt go nie zastąpił prawdopodobnie trasa by się rozpadła, a było około w sumie trzydziestu pięciu osób na tej trasie. Death Angel i ich ekipa, Anthrax i ich ekipa, Testament i ich ekipa. Jakby nikt go nie zastąpił, wszyscy w pewien sposób stracili by pracę na pewien czas. Tak więc wiesz, ktoś to musiał zrobić. Ludzie się mnie py-tali: "Hej Testament grał przez 70 minut, Anthrax grał przez 90 minut, jak mogłeś grać przez dwie i pół godziny z rzędu?" na co wiesz, mówiłem im: "Cholera, nagrywałem albumy gdzie grałem non stop przez dziesięć godzin, próby przez sześć godzin, chwile przerwy i kolejne trzycztery godziny, tak więc kolejne dziesięcio godzinne próby. Zagranie dwu i pół godzinnego koncertu z pół godzinną przerwą między dwiema kapelami jest stosunkowo łatwe." Rozmawiałem z wieloma muzykami i wiem, że ciężko jest teraz zarobić duże pieniądze w muzy cznym biznesie. No może poza ogromnymi kapelami takimi jak Metallica czy AC/DC. Teraz masz masę

DARK ANGEL

7


pobocznych projektów, jesteś non stop zajęty, lecz musiałeś kiedyś podjąć się "zwykłej" pracy, żeby zarobić pieniądze? Nie, nie bardzo, ostatni czas kiedy miałem zwykłą regularną pracę, to były lata 80-te. Jedynym powodem, dla którego miałem zwykłą pracę, było to, że miałem mnóstwo wolnego czasu na zajmowanie się biznesem Dark Angel i nie tylko. Robiłem wtedy sporo wywiadów, wiesz to był czas kiedy nie mogłeś z kimś mailować, do różnych zinów musiałeś przepisywać pytania i odpowiedzi, musiałeś zrobić z kimś wywiad przez telefon, wtedy trzeba było wszystko zapisać. Tak to mniej więcej wyglądało. Okej rozumiem, mam teraz kilka trochę lżejszych pytań. Czy to prawda, że dołączyłeś do Dark Angel, po tym jak powiedziałeś, że ich oryginalny perkusista Jack Schwartz jest cienki? Szczerze to nie do końca to pamiętam. Wiem, że Jim Durkin tak mówi, że podszedłem do nich i powiedziałem: "Chłopaki, jestem dużo lepszy niż wasz garowy, powinniście mnie wziąć do kapeli", tak więc tego dokładnie nie pamiętam ale nie zdziwiłbym się gdybym rzeczywiście tak zrobił, ponieważ miałem wtedy 16 czy 17 lat. Raczej chyba 17 lat. Wiem, że byłeś technicznym Dave'a Lombardo pod czas nagrywania "Show No Mercy" i słyszałem

jest jak krzyk, ale nic na to się nie poradzi. Co w końcu możesz zrobić? Mam teraz pytanie odnośnie twojego stylu gry na perkusji. W jakim wieku zacząłeś grać na perkusji i kto był twoim największym idolem, autorytetem w graniu za młodu? Kiedy dostałem swój pierwszy zestaw perkusyjny, to były dokładnie święta w 1980 roku i właśnie skończyłem trzynaście lat. Jednak już jakieś pięć lat przed tym spędziłem mnóstwo czasu robiąc "air drumming". Trzymałem po prostu pałeczki w rękach i grałem na wymyślonej, wyobrażonej perkusji, moje ulubione nagrania. Tak więc, kiedy pierwszy raz usiadłem do tej perkusji, miałem tak naprawdę pięcio letnie doświadczenie grania na wymyślonej perkusji, tak więc nie musiałem grać rok utworów AC/DC aby ogarnąć o co w tym wszystkim chodzi, tylko już pierwszego dnia zacząłem grać kawałki Led Zeppelin, wiesz cały zajebisty klimat. Iron Maiden ze swoich pierwszych dwóch albumów, tego typu numery. Lecz generalnie, na perkusji gram formalnie od 1980 roku. Wiesz Gene, jesteś można by rzecz bardzo eklekty czną osobą. Multiinstrumentalistą. Niewielu jest takich perkusistów. Mógłbym wymienić ewentualnie Mike Portnoya z Dream Theater czy Nicke Anderson z Entombed. W Dark Angel pisałeś całe utwory, Foto: Dark Angel

szywy. Ubierali się, wyglądali jak wielkie gwiazdy rocka, którymi naprawdę nie byli, w przeciwieństwie do thrashu, co było naprawdę w nim niesamowite. Nosiliśmy t-shirty i niebieskie jeansy, a gdy organizowaliśmy imprezę, po prostu się biliśmy. W kapelach thrash metalowych każdy miał swoją treść. Metallika pisała o swoich tematach, Anthax pisał o swoich, Exodus o swoich, Nuclear Assault o swoich tematach i to wszystko szło z serca. Wszystkie te cockrockowe, hair metalowe kapele pisały non stop o tym samym (tutaj Gene zmienia głos na głos spijaczonej gwiazdy - przyp. red.): "Chodź napiszemy piosenki o dupeczkach i imprezowaniu". Cholera jakie to może być nudne. No i wszyscy z nich wyglądali dokładnie tak samo. Pierwszą kapelą, która wyszła z czymś takim jest Van Halen. Jednak oni są świetni. Nie potrzebujemy tysiąca kopii Van Halen czy Motley Crue. Pozwólmy Van Halenowi być Van Halenem. W dzisiejszych czasach to jest na zasadzie: "Ej chłopaki, prędzej czy później będziecie musieli odrzucić, wyrzec się tego wyglądu". Ja nigdy nie żałowałem tego jak wyglądałem i tego co nosiłem. Wiesz zawsze nosiłem t-shirty, niebieskie jeansy, nigdy nie nosiłem spandexu, nie używałem sprayu do włosów czy czegoś w tym stylu. Nigdy nie było momentu w moim życiu, kiedy starałem się zachować coś w sekrecie. To jest thrash metal. Tu chodzi o szczerość. W hair metalu najważniejszy był wygląd, długie wysprayowane włosy i wokalista śpiewający jak jakiś klaun. Teraz te wszystkie kapele jak grają, to ich muzycy są niekiedy łysi, grubi. Hej, ja zawsze byłem gruby (śmiech). Teraz to wygląda po prostu śmiesznie jak masz 55 letniego kolesia ubranego w spandex z wyspreyowanymi włosami i czterdziesto funtową nadwagą grającego chujową muzykę. Oprócz tego, połowa przynajmniej tych kapel z Los Angeles, nigdy poza Los Angeles nie wyszła, a teraz nawet nie istnieją. Gene, grałeś mnóstwo koncertów po całym świecie, także w Polsce i który koncert z Polski wspominasz najlepiej? Wiesz muszę ci powiedzieć, że były dwie Metalmanie, na których grał Death. W 1993r. i 1995r. To było naprawdę magiczne. Pamiętam jak pojawiliśmy się na miejscu w 1993r, przyjechaliśmy tam prosto z Danii, z Kopenhagi. I od razu jak się pojawiliśmy zostaliśmy obstawieni przez tych wszystkich uzbrojonych strażników i nasz promotor przydzielił dwóch strażników wokaliście, dwóch strażników perkusiście. My tak: "Co jest kurwa? Strażnicy?", a wtedy on odpowiedział: "Uwierzcie mi, będziecie ich potrzebować." Dodał do tego, żebym nawet nie myślał o tym, żeby iść w tłum. Ponieważ ja to zawsze robiłem. Wychodziłem popatrzeć sobie na kapele, a tutaj promotor mówi mi, żebym nawet nie myślał, żeby to robić. "Zostaniecie rozdarci na kawałki, zerwą z was nawet ubrania", na co ja: "Że co kurwa? Stary musisz sobie robić jaja, daj spokój". Tak więc próbowałem wyjść w tłum i było naprawdę iście szalenie. Wiesz to było dla mnie naprawdę magiczne, nigdy nie przeżyłem czegoś takiego. W 1995r show było nawet jeszcze większe, tak więc jak widzisz, naprawdę te dwa koncerty w Polsce były naprawdę niesamowite.

plotkę, że masz po tej sesji nagraniowej problemy ze słuchem, czy to prawda? Nie nie, totalnie nie, nigdy nie miałem problemów ze słuchem, aż dopiero dwa lata temu... Zawsze byłem szczęściarzem jeśli o to chodzi, ponieważ nigdy nie używałem żadnych stoperów ani niczego. Jednak moje obecne problemy ze słuchem zaczęły się ponieważ, podczas trasy Fear Factor, używałem słuchawek dousznych jako odsłuch. Na domiar wszystkiego miałem technicznego, który był praktycznie głuchy. I gdy był po prostu robiony line-check, czyli gdy techniczni wchodzą dziesięć minut przed kapelą, i bardzo prosto grają na instrumentach aby sprawdzić, czy wszystko jest okej. Ten techniczny ustawiał głośność na tych słuchawkach niesamowicie wysoko. Tym samym pierwsze dwie minuty każdego koncertu jaki graliśmy, były dla mnie potwornie, naprawdę potwornie głośne. Przez to ja teraz mam poważne problemy ze słuchem, z uszami, szczególnie lewym. Jakiś czas temu spotkałem tego technicznego i się mnie zapytał: "Siemano stary, pamiętasz mnie z tej strasy, co byłem praktycznie głuchy", na co ja: "Tak pewnie, nigdy tego nie zapomnę, ponieważ teraz ja mam nie małe problemy ze słuchem i odczuwam konsekwencje tego wszystkiego". On na to: "Słuchaj po tej trasie poszedłem do lekarza, który wyczyścił mi uszy i wyjął mi z nich ogromną ilość woskowiny. Teraz słyszę świetnie". "Fantastycznie, ja nie", tyle mu odpowiedziałem. Ale cóż poradzić. Cisza teraz

8

DARKANGEL

teksty, tworzyłeś lwią część muzyki. Teraz grasz z wielkimi kapelami, które jednak mają swoich kompozytorów. Nie brakuje ci tego? Nie brakuje ci tworzenia naprawdę twojego własnego materiału? Wiesz, to jest jedna z tych rzeczy, która jakoś nigdy mnie nie denerwowała. Cały czas piszę, tworzę różny materiał, tak jak to robiłem w Dark Angel. Wiesz, to jest trochę jak jazda na rowerze, tego się nie zapomina. Prawdopodobnie bym to wykorzystał w swoim projekcie solowym, który miałem zrobić kilka lat temu, gdybym miał czas, jednak nigdy nie przywiązywałem do tego wagi, czy moje imię jest podpisane pod jakimś utworem, czy nie. Wydaje mi się, że jakbym wypuścił swój solowy album, wciąż brzmiałby mocno thrashowo i na pewno by był ciekawym, trochę innym spojrzeniem na heavy metal. Pamiętam, ze w filmie "Get Thrashed", wypowiadałeś się o wojnie thrash metalu z hair metalem, o praniu "pozerów" i tak dalej, i powiedziałeś całkiem śmieszną wypowiedź, że "biegaliście wtedy z nożyczkami i obcinaliście im frędzle w kurtce". Jak to wtedy wszystko dokładnie wyglądało, może które kapele najbardziej niecierpiałeś i jaki masz teraz stosunek do tego wszystkiego? Wiesz, okazjonalnie miałem z nimi jakieś bójki. Tak czy siak wszystkie były dlatego, ponieważ myślałem, wydawało mi się, że cały ich wizerunek był totalnie fał-

Planujesz nagrać z Dark Angel jakieś nie wiem, jakiekolwiek nowe utwory, EP, może nawet jakąś płytę? Bardzo chcielibyśmy, rozmawialiśmy na ten temat, bardzo byśmy chcieli, tak więc zobaczymy w jakim kierunku to pójdzie. Na pewno chcielibyśmy nagrać album i jeśli by to nastąpiło, brzmiał by on jak... Dark Angel w 2014 roku. Jak kopiący dupę i jaja thrash metal z pierdolnięciem. Brzmiałby jak Dark Angel w latach 80-tych. Niesamowicie ostry, agresywny, miażdżący i morderczy metal. Muzyka niszcząca wszystko wkoło. Oczywiście czerpał by ze wszystkich trzech albumów, "Darkness Descends", "Leave Scars", "Time Does Not Heal". I na bank okazał by się totalnie śmiertelnym i morderczym albumem. Każdy wydaje mi się tak myśli. Tak więc, dzięki za rozmowę Gene, to było naprawdę niesamowite przeprowadzać z Tobą wywiad. Mam nadzieję, że cała sprawa z Donem i Dark Angel rozwiąże się pozytywnie i mam nadzieję, że zobaczymy się na koncercie Dark Angel w Polsce, a jak nie to gdzieś w Europie. Dzięki wielkie! Ja też Ci dziękuję Boro, mam nadzieje, doceniam to wszystko, serdecznie dziękuję za wywiad i też mam taką nadzieję. Pozdrawiam! Mateusz Borończyk Podziękowania dla Piotra Woźniaka za wywiadu

pomoc w przygotowaniu tego


każdym względem, a nawet zaryzykowałbym stwierdzenie, że przyjemniej się także słucha "We Have Arrived", mimo dużej różnicy w brzmieniu i kształcie kompozycji między albumami. Nadal jednak mamy do czynienia z solidnym thrashem, który można spokojnie stawiać na wysokiej półce.

Dark Angel - We Have Arrived 1985 Metalstorm

No i przybyli. Trochę trudno uwierzyć, że od tego skromnego albumu wszystko się zaczęło. Nic nie zwiastowało tego, że raptem rok później ten zespół dołoży do pieca jak mało kto. Jednak zanim scena metalowa została brutalnie potraktowana "Darkness Descends" Dark Angel dostarczyło dzieło mniej wybitne, jednak nadal całkiem smaczne. "We Have Arrived" to poprawnie zagrany thrash, który można spokojnie przyjąć z delikatnym zainteresowaniem, na siedząco i bez zbędnych owacji. Nie znaczy to bynajmniej, że jest to wydawnictwo nudne. Niestety cień "Darkness Descends" rozciąga się nad nim grubą połacią, co może spowodować, że nie zainteresuje słuchacza tak bardzo jak rzeczona "dwójka" Amerykanów. Na "We Have Arrived", jak zostało już wspomniane, mamy rzemieślniczy thrash z elementami speed metalowymi. Silne inspiracje "Show No Mercy" i "Fistful of Metal" są dobrze słyszalne. Płynne, proste riffy i niemiłosiernie gnająca do przodu perkusja stanowią bardzo udane połączenie. Brakuje temu wszystkiemu głębszej wyrazistości, która przykuła by uwagę na dłużej. Jednak w tej surowiźnie można znaleźć interesujące elementy. Znakomicie zagrane solówki i agresywny, zdarty wokal Dona Doty'ego wyznaczają przyszły szlak podbojów tej thrash metalowej kapeli. Zdumiewający "Falling From The Skies" rodzi bardzo pozytywne reakcje. Podobnie bardzo umiejętnie zagrane na klasycznej gitarze początkowe motywy do wyśmienitej "Vendetty" oraz "Hell on Its Knees". Nieziemski klimat posiada także jeden z największych hitów zespołu, czyli "Merciless Death", choć prawdziwe demoniczne piękno tej kompozycji zostanie z niej wydobyte dopiero na "Darkness Descends". Sam album też był źródłem inspiracji, co słychać na albumie "The Awakening" formacji Powerlord, który jest bardzo podobny brzmieniem i formą do debiutu Dark Angel, a motyw z "No Tomorrow" brzmi na stryjeczną wersję klimatu płyty "Doomsday For the Deceiver" Flotsam and Jetsam. Ogólnie nie jest to zły krążek, jednak zdecydowanie ustępujący przed tyrańskim majestatem wspaniałego "Darkness Descends". "We Have Arrived" mimo całkiem pokaźnej ilości pomysłów i umiejętnie zagranego metalu, nie posiadał tej dominacyjnej natury, która powinna towarzyszyć agresywnemu thrash metalowi. Dark Angel - Darkness Descends 1986 Combat

Niewiele jest albumów tak spójnych i kompletnych jak wydany w 1986 roku "Darkness Descends". Ten album jest wręcz podręcznikową kwintesencją thrash metalu. Jest też idealnym świadectwem muzyki spod tego znaku, granej w tamtym okresie. Mocny i agresywny thrash, pełny brutalnej energii, przywdzianej w brudne i plugawe łachmany surowej produkcji. Pierwsze skrzypce gra tutaj niezwykle szybka perkusja, narzucająca od początku do końca mordercze tempo oraz piekielnie brzmiące gitary.

Na tej płycie po raz pierwszy w składzie Dark Angel pojawia się niezmordowany perkusyjny niszczyciel, czyli nie kto inny niż sam Gene Hoglan. Dzięki jego świetnej i energicznej pracy za bębnami ten album bezsprzecznie zyskał dodatkowe pokłady bestialskiej mocy. Thrash metal w wykonaniu Dark Angel na "Darkness Descends" nie jest prosty. Została nam tutaj podana wykaligrafowana w litej stali plugawa mantra ku chwale sczerniałych odmętów wiecznej czeluści. Riffy mają pewną dozę technicznych połamańców, jednak nie przerywają one biegu trwania utworów. Wręcz przeciwne, one dodają jeszcze więcej mięsa do monolitu gitarowej ściany brzmienia kompozycji. Siedem suto doprawionych thrashowych oberków stanowi jazdę szybką i brutalną. Ostre pazury tej śmiercionośnej maszynie doprawiają dzikie wokale Dona Doty'ego, które idealnie się wpasowują w impulsywny wydźwięk materiału na tym albumie. "Darkness Descends" nie ma słabych punktów. To płyta-definicja, płyta-monument, płyta-pomnik agresywnego thrash metalu. Zuchwała kwintesencja wszystkiego, co dobre w tej muzyce. Od samego złowieszczego początku utworu tytułowego, otwierającego płytę, po pełne agonii ostatnie riffy "Perished In Flames", towarzyszy nam bezlitosna thrashowa młockarnia. Obok znakomitych, zróżnicowanych kompozycji, które pełne są ostrych riffów, świetnych przejść oraz genialnych solówek, pojawia się także utwór "Merciless Death", który wcześniej był obecny na poprzednim wydawnictwie grupy, czyli na "We Have Arrived". "Merciless Death" zawiera jedno z najlepszych i mocno klimatycznych wstępów basowych w historii muzyki metalowej. Ponury, mroczny bas stanowi świetne interludium do nagłej, gwałtownej thrashowej nawałnicy, która następuje chwilę później. Dark Angel na "Darkness Descends" podrzyna gardła, podpala związane niemowlęta i nie bierze absolutnie żadnych jeńców. To bezczeszcząca wszelkie konwenanse metalowa furia. Takie torpedy jak rzeczony utwór tytułowy, "Perished In Flames", "Merciless Death", a także "Death Is Certain (Life Is Not)", "Hunger of the Undead" i "The Burning of Sodom" to hity, które praktycznie po dziś dzień nie zostały przez nikogo przebite. Tu trzeba nadmienić, że choć uznaje się "Reign In Blood" za jeden z najważniejszych, jak nie najważniejszy, album dla thrash metalu, to jednak nie można nie odnieść wrażenia, że Slayer to potulne baranki przy sile gniewu i agresji "Darkness Descends". Surowa szarża ognistych riffów Dark Angel po dziś dzień jest nie do zatrzymania. Płyta była wznawiana wielokrotnie i dzięki przewadze pojemności srebrnego krążka nad czarnym, do wznowień często były dodawane bonusy. Zwykle są to nagrania na żywo utworów z tego albumu, ale dzięki nim można doświadczyć jak ten materiał niszczycielsko brzmi również w wydaniu scenicznym. Dark Angel - Leave Scars 1989 Combat

Dark Angel nigdy nie udało się pobić absolutnych wyżyn brutalnego thrash

metalu jaki zaserwowali na "Darkness Descends". Nie oznacza to jednak, że następny ich album, zatytułowany przyjaźnie "Leave Scars", nie jest dziełem wybitnym. Wręcz przeciwnie, ten album obfituje w wulgarną pochwałę agresji i bezkompromisowej energii. Numer tytułowy, a także "The Promise of Agony", "Never To Rise Again" oraz interesujący cover Led Zeppelinów wręcz błyszczą. Całość materiału zgromadzonego na "Leave Scars" nie stawia na kompromisy i ugładzone pomysły. Nie wszystko jednak prezentuje się z taką bajeczną nienawiścią jak na poprzednim albumie Dark Angel. Ściana dźwięku, która tak dobrze się sprawdziła przy "Darkness Descends", na "Leave Scars" nie koreluje już tak dobrze z kompozycjami zawartymi na tym albumie. Dodatkowym mankamentem są solówki. Ich ogólny poziom dalej stoi na wysokim poziomie, jednak zdarzają się słabsze leady, jak przykładowo ten w "Never To Rise Again", który brzmi jakby został odbębniony po łebkach bez zbytniego zaangażowania. Jak część utworu, która musiała się w nim znaleźć, ale na którą za bardzo nie było pomysłu. Jest to niezmiernie irytujące, gdyż pod względem wokali i riffów jest to jeden z najlepszych utworów na płycie, a płaska solówka stanowi w tej kompozycji nie lada szkopuł. Dużą pomyłką jest wolny i monotonny początek do "No One Answers", przechodzący w riff, który jest niemal lustrzanym odzwierciedleniem tytułowego utworu z "Darkness Descends". Niestety utwory, które trwają ponad siedem minut w dużej mierze straszliwie nużą, a jest ich na tym albumie aż pięć! Dotychczas jedyną ponad siedmiominutową kompozycją Dark Angel był solidny "Black Prophecies". Sama długość trwania utworu nigdy nie jest wadą kompozycji, zwłaszcza gdy utwór porywa swą mocą, pomysłowością i muzykalnością. Jak zaczyna wiać nudą, wtedy dopiero utwory zaczynają się dłużyć i męczyć słuchacza. Na "Leve Scars" z dłuższych kompozycji wytrwale i nieustępliwie broni się jedynie "Older Than Time Itself". "Cauterization" i "The Promise of Agony" mają swoje momenty i zostały w nich umieszczone znakomite pomysły, jednak same utwory sprawiają wrażenie sztucznie i niepotrzebnie przedłużonych. Dość niejednoznaczną częścią brzmienia Dark Angel na "Leave Scars" jest głos Rona Rineharta, który zastąpił dotychczasowego wokalistę Dona Doty'ego. O ile głos Rineharta nie jest gorszy od ostrych zaśpiewów Dona, to zdecydowanie mniej pasuje do muzyki Dark Angel. Jego rozlazła i monotonna barwa nie polepsza kondycji zgromadzonych na "Leave Scars" kompozycji. Jest to naturalnie uogólnienie, gdyż na płycie są utwory, do który głos Rineharta pasuje jak ulał, na przykład "The Promise of Agony". Nie można się jednak oprzeć wrażeniu, że z Dotym ten numer brzmiałby jeszcze lepiej. Przez to wszystko trzeci album Kalifornijczyków jawi się jako wymuszona pogoń za brutalnością, klimatem i brzmieniem "Darkness Descends". Całość nie trybi już tak dobrze i zawodzi na niektórych frontach. Ten album ustępuje "Darkness Descends" pod

Dark Angel - Time Does Not Heal 1991 Combat

"9 utworów, 67 minut, 246 riffów!" - takim hasłem promowany był ostatni, na tę chwilę, album Dark Angel. Nie wiem czy ktokolwiek liczył czy liczba riffów została podana poprawnie, jednak słychać, że na swym czwartym albumie Dark Angel gra tak samo różnorodnie jak czynił to na swym znakomitym "Darkness Descends". Mimo absencji Jima Durkina, jednego z filarów zespołu, kapela potrafiła dostarczyć przedniej jakości bezkompromisowy thrash. Rinehart dalej nie powala zasięgiem swych zaśpiewów, jednak tym razem brzmi o wiele bardziej profesjonalnie. Słychać, że w końcu wdrożył się w styl Dark Angel i jego wokale nie odstają już tak bardzo jak na "Leave Scars". Perkusja Hoglana dudni niczym pierwotne bębny po bezkresnym stepie. Jego świetne, ultraszybkie triplety stopami świetnie komponują się kompozycyjnie z pozostałymi sekcjami instrumentalnymi. Gra bębnów nie jest monotonna, w końcu mamy do czynienia z absolutnym mistrzem perkusyjnym, i poszerza spektrum wymiarowe utworów. Produkcja jest chyba najlepiej dopracowana ze wszystkich albumów Dark Angel. Dobrze, że kapela poszła z duchem czasu w tej kwestii. Nie oznacza to, że brzmienie jest wypolerowane i sztuczne, jak w przypadku wielu albumów z początku lat 90tych. Patyna brudu i warstwa mięsa zostały zachowane. Brzmienie jest po prostu bardziej selektywne niż na "Darkness Descends" czy "Leave Scars". O ile na tym pierwszym surowa produkcja i ściana dźwięku była zaletą wydawnictwa, o tyle produkcja "Leave Scars" pozostawiła już wiele do życzenia. Kompozycje są świetnie wyważone. Szybkie partie i te w średnim tempie nie nużą, a wręcz przeciwnie, łączą się ze sobą w szaleńczym tańcu potępionego thrash metalu. Utwory, zarówno kompozycyjnie jak i brzmieniowo, zarzynają swą brutalnością. Niezwykle kreatywne podejście do sprawy pozwoliło uniknąć przydługich i nudnych kompozycji, jakie znalazły się na "Leave Scars". Jest to o tyle świetna sprawa, że "Time Does Not Heal" składa się niemal wyłącznie z długich, ponad siedmiominutowych kawałków. Najkrótszy numer trwa ponad pięć minut! To, co było jedną z wad "Leave Scars" na "Time Does Not Heal" jest bardzo silną zaletą i mocnym atutem. Nie zabrakło też świetnych pomysłów i wykonania godnego światowej klasy.

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

DARK ANGEL

9


Nie chcę o tym rozmawiać... Wywiad z Rolfem nie należy do łatwych zadań. Rolf jest stosunkowo ciężkim rozmówcą, odpowiada na pytania lakonicznie, przez co w połowie rozmowy musiałem zacząć szukać i tworzyć kolejne pytania. Najważniejsze jednak, że wywiad się odbył. Rolf jest iście nieszablonową postacią metalu, dosyć tajemniczą, gdyż nigdy bardzo nie chwalił się swoim życiem osobistym. Teraz trzy lata po reaktywacji Running Wild i dwóch płytach można mówić, że zespół rozkręcił się na dobre. Jednak czy zacznie w końcu grać jakieś koncerty? Miejmy nadzieje, że w lecie będzie dane nam się przekonać. Do tego czasu, na osłodę zapraszam na wywiad. Będziecie mogli się w nim dowiedzieć, Kim jest do cholery Angelo Sasso (i tak nie wiadomo) i jak to było, że Running Wild zagrało przed Motley Crue. Raz jeszcze zapraszam! HMP: Mam pytanie odnośnie perkusisty Angelo Sasso. Powiedziałeś, że był on twoim przyjacielem, jednak nie chciał być podpisany pod swoim prawdzi wym imieniem i nazwiskiem, lecz stop. Kto nie chciałby być podpisany pod płytą Running Wild? Wyczuwam tutaj mały spisek. Wiem, że wielu fanów uważa, że Angello Sasso jest automatem perkusyjnym, co możesz powiedzieć na ten temat? Rolf Kasparek: Hm, jedyną rzeczą jaką mogę na ten temat powiedzieć, jest to, że Angello Sasso był moim bardzo dobrym przyjacielem, zmarł on nagle na atak serca siedem lat temu, to jest wszystko co mogę powiedzieć. Nie chcę więcej rozmawiać na ten temat. Obecnie Running Wild jest pod skrzydłami wytwórni SPV. Wcześniej było pod szyldem GUN, jednak ten splajtował. Co było tego powodem? Gun miał

dwudziestu lat. Zawsze miałem problemy ze składem, ze znalezieniem wspólnego języka czy to w dogadaniu się czy muzyce. Peter Jordan został zatrudniony do zagrania partii gitar i solówek. Dlatego pisze i tworzę materiał sam, bez niczyjej pomocy. Kiedy patrzę na dyskografię Running Wild, nie ma ona słabych momentów, każdy album jest świetny, no może poza "Shadowmaker". Jednak do "The Rivalry" każdy album absolutnie miażdży. Ciężkie i szybkie riffy oraz mocne i epickie teksty. Wiadmo, że późniejsze albumy były inne od wcześniejszych, lecz jak udało ci się to zrobić? Większość Twoich albumów jest świetna, przetrwałeś nawet lata '90-te, gdzie wiele kapel rozpadło się, lub wydało kiepski materiał. Oh, wiesz to naprawdę ciężko stwierdzić. To nie jest Foto: SPV

arcydzieło. Po prostu nie poszedłeś z tym, nowym, alternatywnym nurtem. Dokładnie, Running Wild, zawsze było Running Wild. Tak naprawdę przez te lata, jesteśmy już pewnym "znakiem towarowym". Mamy wypracowaną swoją markę, swój charakter, i staram się to chronić. Kiedy chcę napisać metalowy utwór, piszę go i idzie to z serca. Gdy chcę napisać coś w innych klimatach, mam inne projekty od tego. Gdy spojrzysz wstecz 30 lat, na te wszystkie płyty Running Wild, a jest ich przecież nie mało, bo piętnaście, to każdy z tych albumów różni się od siebie. Jesteś w stanie powiedzieć, że dany utwór jest z tego, a dany z innego albumu. A mimo tego, wszystko to brzmi jak Running Wild. Nigdy jednak nie starałem się, nie wiem, stać bardziej popularny, sprzedać więcej płyt, być nie wiem jak mainstreamowi. Zawsze byłem sobą i starałem się tworzyć taką muzykę jaka pasuje do Running Wild. Po pewnym czasie, kiedy staliśmy się "piraccy", a to zupełnie przez przypadek, jak nagraliśmy utwór "Under Jolly Roger" poszliśmy w ten klimat, stało się to naszym znakiem rozpoznawczym na lata, na zawsze, nie mogłem tego porzucić. Wystarczy, że spojrzysz na ostatni album. Utwór "Bloody Island" jest totalnie inny od "Crystal Gold", powstały z dwóch zupełnie różnych pomysłów, powstały zupełnie w inny sposób, były nagrywane w zupełnie inny sposób, a jednak to Running Wild. Zawsze starałem się robić różne rzeczy, nie grać po prostu heavy metalu, ale urozmaicać to, takie jest Running Wild. Mam też inny projekt o nazwie Giant-X, który jest totalnie inną formą muzyki. Nie chodzi może, do końca o to aby tworzyć coś zupełnie odmiennego, ale żeby się rozwiać. Running Wild miał wiele roszad w składzie. Może poza pierwszymi trzeba albumami, Running Wild to głównie ty. Ty jesteś głównym kompozytorem i instrumentalistą, i czemu nie udało ci się utrzymać jed nego składu przez całą historię zespołu. Może nie jednego składu, ale czemu tych roszad było tak dużo. Odeszło wielu świetnych muzyków, jak Preacher, Stefan Schwarzmann, Jens Becker, Mike Motti… Wydaje mi się, że nie do końca potrafię na to odpowiedzieć. Gdy spojrzę wstecz, nawet na nas jak byliśmy bardzo młodzi, jeszcze przed wydaniem pierwszego albumu, to już wtedy mieliśmy sporo roszad w składzie. Nie wiem czemu tak było… Po prostu się działo. Mieliśmy około trzynasatu różnych muzyków, zanim nagraliśmy pierwszy album. Wiesz, kiedy ostatni taki prawdziwy zespołowy skład się rozszedł, odszedł Jorg Michael, Thomas, Thilo Hermann, z różnych powodów, czy to chcieli poświęcić czas rodzinie czy innych, wtedy zacząłem to uważać już za taki mój pełnoprawny solowy projekt. Wcześniej, też to był projekt solowy, mieli płacone za każdy album, który nagrali i każdy koncert, który zagrali, jednak nie było to tak oficjalne. Po tym jak odeszli, stał się to już oficjalnie mój solowy projekt. Tak to po prostu wszystko jakoś wyszło. Masz kontakt, z którym kolwiek z nich? Ktoś z nich jest do dzisiaj twoim przyjacielem? Czasami zdarza się nam porozmawiać. Ostatni raz chyba, to było około dwóch lat temu, kiedy rozmawiałem z Thilo, widziałem się z Preacherem, kiedy podpisywałem ostatni album, czasami zdarza mi się z którymś z byłych członków porozmawiać.

kontrakty z wieloma niemieckimi kapelami jak Kreator, Accept? Szczerze, to nie bardzo wiem, czemu GUN się rozpadło. Generalnie prawda jest taka, że dla Running Wild skończył się kontrakt i trzeba było wykorzystać kolejną szansę. Wszystko jakoś tak się ułożyło. Gdy pisałem utwory na "Shadowmaker", gdy komponowałem je, byłem zmęczony już wszystkimi wytwórniami, warunkami, które dyktują, tym co robią. Jednak pojawiła się okazja współpracy z SPV, okazało się, że idą oni w tym samym kierunku co ja, ich plan jest identyczny, więc wykorzystałem to. Jak wygląda proces tworzenia utworów, komponowanie u Ciebie. Wszystko tworzysz sam, u siebie w domowym zaciszu, riffy, solówki, kompozycje teksty, a później wysyłasz to do Petera Jordana, czy jednak tworzycie materiał razem? Tworzę wszystko na własną rękę. Wiesz Running Wild to tak naprawdę już projekt solowy od ponad

10

RUNNING WILD

tak, że akurat to i to tworzę w danym czasie. Komponuję to co mi przyjdzie do głowy, to na co wpadnę. Nigdy nie miałem czegoś takiego, że wiedziałem, "Tak ten album to będzie kamień milowy" czy "A ten album będzie totalnie inny niż wszystko w tym czasie". Tak to po prostu wszystko wychodziło, nigdy nie zdarzyło się, że ktoś mi mówił jak mam tworzyć, jak mam pisać, zmuszał mnie do czegoś. Jak coś zostało wydane spod szyldu Running Wild, jest to w stu procentach moje. Pierwsze nasze albumy są niesamowicie szybkie, najszybsze z całej twórczości. To wtedy czuliśmy, takie były czasy i nic się na to nie poradzi. Tak wtedy graliśmy i takie albumy powstały. Później cały czas ewoluowaliśmy, rozwijaliśmy się. Tak, jednak spójrzmy nawet na lata '90. W tamtych czasach wiele kapel nagrało, powiedzmy inne albumy metalowe, nie do końca w swojej twórczości. Running Wild nagrało wtedy "Black Hand Inn", uznawany za jeden z najlepszych albumów grupy, totalne

Czemu zdecydowałeś się rozwiązać Running Wild w 2009 roku. Kapela ta jest bardzo cenioną i zasłużoną formacją i często stawiana jest obok takich sław jak Iron Maiden. Wiesz… hmm… ciężko to powiedzieć. Po tym wszystkim, po pewnym czasie było mi ciężko po prostu pisać utwory, ciężko czerpać z tego prawdziwą pasję. Wiem, że fani nie byli zadowoleni, ale to czułem po prostu. Siedziało to we mnie od dłuższego czasu i kiedy zagraliśmy nasz ostatni show w 2009 roku na Wacken, powiedzieliśmy naszym fanom dowidzenia, to był naprawdę szczególny moment. Mocno nostalgiczny. No i kiedy w 2011 roku, zacząłem tworzyć nowy materiał, który znalazł się później na "Shadowmaker". Nie staramy się patrzeć teraz wstecz na to co było, staramy się iść dalej, iść na przód, czerpać z tego pasję ponownie. Minęło blisko trzydzieści lat od wydania "Gates to Purgatory", to szmat czasu. Zdajemy sobie sprawę z naszego dziedzictwa i chcemy to kontynuować. Tym samym w streszczeniu muszę się ciebie zapytać o Reunion. Co było powodem, że powołałeś Running Wild powrotem do życia? W imieniu całej metalowej społeczności dziękuje ci, lecz w skrócie co było


głównym powodem? Żeby to streścić i sprecyzować, głównym powodem jest radość, pasja jaką czerpię z pisania kawałków, z tego zespołu. To wszystko po prostu wróciło, pojawiło się ponownie od momentu kiedy to straciłem. Usiadłem, zacząłem pisać kawałki, okazało się, że idzie mi to naprawdę dobrze, dużo sprawniej niż kiedyś. Poczułem, że to jest to, że to czas na przywrócenie Running Wild do życia. Kiedy Running Wild się rozpadło grałeś z Peterem Jordanem w kapeli Giant-X. Nagraliście nawet album "I". Nigdy go nie słuchałem, lecz brzmi on chociaż odrobinę podobnie do Running Wild? Pytam ponieważ ci sami ludzie co stworzyli tamten album, są teraz w Running Wild. Oh, nie wydaje mi się, że Giant-X brzmi jak Running Wild, ponieważ to PJ nagrał wszystkie gitary na ten album, ja natomiast tylko śpiewałem na tym albumie. Spotkałem się z nim i postanowiliśmy, że pogramy jakiś heavy metal dla przyjemności, nie chcieliśmy jednak żeby to było Running Wild. To co ja napisałem, było później na "Shadowmaker". PJ przyniósł swój materiał, nagrał to i tak powstał ten album, ja nie nagrywałem na niego nic oprócz wokali. Planujesz jakieś koncerty na 2013 i 2014 rok? Wasz ostatni koncert był w 2009 roku na Wacken i przydało by się, żeby Running Wild zamieszało trochę na metalowej scenie. Kiedy zakończymy promocję nowego albumu, trzeba będzie usiąść i zastanowić się nad wszystkimi ofertami, które otrzymaliśmy. Otrzymaliśmy wiele propozycji od różnych festiwali letnich, zimowych, różnych innych większych imprez. Część z nich jest niemożliwa do zrealizowania z powodów logistycznych, ale część jest z nich całkiem prawdopodobna, lecz jeśli jakiekolwiek to dopiero w przyszłym roku (2014 - przyp. red.) Wasz ostatni koncert w Polsce był w 1987 roku na Metalmanii. Nigdy później nie zagraliście u nas. Co było tego powodem, macie przecież ogromną ilość fanów tutaj? To trochę smutna wiadomość. Problem zawsze był z ofertą aby to zrealizować. Wiesz, jeśli dostajesz ofertę, aby zagrać w Polsce, czy gdziekolwiek, na przykład w Ameryce Południowej, ale oferta nie jest wystarczająco dobra, żeby pokryć wszystkie koszty, nie możesz zagrać, niestety, tak to wygląda. Dlatego godzę się grać na dużych festiwalach, ponieważ mają dobrą ofertę, wszystko mają na miejscu, technicznych, wszystko u nich jest dopięte na ostatni guzik. Jednym z pierwszych splitów Running Wild jest wydawnictwo z Helloween, Dark Avenger, Celtic Frost zatytułowane "Death Metal". Nie ma to z death metalem jako takim nic wspólnego, jednak wasze dwie pierwsze płyty to typowy satanistyczny heavy metal. Później postanowiliście przejść na piracki metal. Co było tego powodem? Jeśli chodzi o ten split, to wstępnie nasz plan był taki, że oprócz demek, wydajemy pełnoprawną EPkę, a później od razu wydajemy album "Gates to Purgatory". Jednak człowiek, który był wtedy szefem wytwórni Noise miał plan na dwa splity. Pierwszy z nich "Rock from Hell" był z Grave Diggerem i kilkoma innymi kapelami (SADO, Railway, Rated X - przyp. red.). Kolejne wydawnictwo też miało być splitem, jednak z większym nakładem, aby dotrzeć do większej ilości osób. Miał pomysł, żeby było mocno satanistyczne i nazywało się black czy death metal. Na EPce byliśmy my, Helloween i kilka kapel, których już nie pamiętam (Hellhammer i Dark Avenger - przyp. red.). Nie mieliśmy z tym nigdy jakiegoś większego problemu. Tak było i tyle. Jeśli jednak ktoś się kiedykolwiek z nas zapytał to death metal czy black metal zawsze odpowiadaliśmy, że nie, gramy heavy metal, tak było, jest i będzie. Wiesz, przed nami, naszą epoką, najcięższymi kapelami było Kiss i AC/DC, więc widzisz. Nigdy nie mieliśmy nic wspólnego z death czy black metalem. Nasz pierwszy album jest w klimatach szatana bo to metal, każdy tak wtedy miał. My chcieliśmy wydać po prostu album heavy metalowy. Tak samo było z "Branded and Exiled". Kiedy zacząłem tworzyć materiał na trzeci album, który był wtedy jeszcze bez tytułu. Zagrałem riff z "Under Jolly Roger", który był wtedy też bez tytułu chłopakom z zespołu, wytwórni i wszyscy powiedzieli, ze brzmi bardzo piracko. W tamtym czasie w kinach leciał film Romana Polańskiego pod tytułem "Piraci" i był bardzo popularny. Ktoś z wytwórni powiedział, żebyśmy poszli w taki klimat na całym albumie, że będzie to inne, unikalne od całej

otoczki piekła wokół metalu. Stwierdziliśmy, że to nie jest zły pomysł, czemu nie w sumie, i tak nazwaliśmy album "Under Jolly Roger", powstały utwory w tych klimatach i narodził się pirate metal. Nie była to nigdy jakaś szczególna intencja, tak po prostu wyszło. Słyszałeś kapele byłych członków Running Wild? Mam na myśli, zespoły jak X-Wild, Wild Knight, Gate. W zespołach tych grają, członkowie Running Wild, obecni na najbardziej legendarnych albumach jak "Port Royale" czy "Death Or Glory". Nie, zupełnie, pamiętam kiedy X-Wild wydawało swój pierwszy album, jednak zupełnie ich nie słyszałem. Grałeś w zespole o nazwie Toxic Taste. Mógłbyś nam przybliżyć sylwetkę tej kapeli? To był projekt stworzony zupełnie dla funu. Powstał, kiedy odłożyłem Running Wild na bok. Kapela ta powstała około 2006 roku i została stworzona dla czystej przyjemności. Nie było żadnej wytwórni płytowej, żadnego ciśnienia na cokolwiek, żadnej daty wydania czegokolwiek. Po prostu ja, PJ i kilka inny osób graliśmy sobie dla czystej przyjemności. Oczywiście nie miało to nic wspólnego z Running Wild. Po prostu spotykaliśmy się, graliśmy, planowaliśmy wydać coś kilka miesięcy temu, ale to były tylko plany, nic wielkiego. Ot takie spotykanie się, jamowanie, granie wspólne, mieliśmy czas na to. Tak jak powiedziałem. Żadnego ciśnienia, presji, zobowiązań, czysta przyjemność. Running Wild wywarło wpływ na wiele, naprawdę wiele kapel metalowych. Istnieje wiele zespołów poruszających podobną tematykę jak Running Wild. Teraz już mocno znany Lonewolf, czy mniej popular na kapela Blazon Stone. Słyszałeś o nich, śledzisz ich poczynania? Wiem, że jest wiele zespołów, może bezpośrednio ich nie słucham i nie śledzę, ale czasami podsyłano mi wiele kapel inspirujących się nami. Wiem, że jest wielu muzyków nawet nie związanych z metalem, którzy mówią, że Running Wild mocno wpłynęło na nich i na ich twórczość, i czerpią inspiracje z naszej muzyki. To mocno budujące dla artysty, gdy inny artysta docenia to co robisz. Running Wild często poruszał ważne kwestie społeczne oscylował wokół tematów zarówno polity cznych jak i socjalnych. Chciałem się teraz zapytać o Twój stosunek do spraw imigracyjnych w Europie. Jak wiemy granice są teraz otwarte, nie jest trudno, przy odpowiednich środkach przenieść się z jednego kraju do drugiego. Czytałem wiele wywiadów z niemieckimi muzykami, którzy mają poglądy na ten temat mocno podzielone. Jakie jest twoje zdanie na ten temat? Eh, wiesz, jest to bardzo ciężka sprawa. Jeśli chodzi o imigrantów z bliskiego wschodu, wiesz, tam jest wojna, ludzie chcą od tego uciec. Szukają czegoś lepszego. Uważam, że przede wszystkim powinniśmy takim ludziom pomagać. Wiesz, w podobnej sytuacji była Europa na przykład podczas II Wojny Światowej. Wiele osób uciekało stąd, emigrowało, starało się mieć lepsze życie. Dlatego uważam, że w pierwszej kolejności powinniśmy starać się im jakoś pomóc. Do tego dochodzi jeszcze aspekty kryzysu ogólnoświatowego. To nie wpływa dobrze na gospodarki wielu krajów. Wszem, zdarzają się sytuacje skrajne, jak pewne ataki terrorystyczne, ale nie można generalizować. Trzeba zająć się całym aspektem od początku do końca i z osobna. Dlaczego ci ludzie emigrują, co zrobić żeby nie było zamachów. Problemów jest wiele, a każdy wymaga specjalnego poświęcenia, żeby go rozwiązać.

Rockowi, niż Heavy Metalu. Później zainspirowani mocno takimi zespołami jak Judas Priest, Iron Maiden, Def Leppard, zmieniliśmy nazwę na Running Wild i zaczęliśmy grać heavy metal. Running Wild swój pierwszy album wydało w 1984 roku, było to "Gates to Purgatory". Był to też rok w którym powstał thrash metal. Metallica wydała wtedy "Ride the Lightning", Exodus demo "Lesson in Violence", rok po wydaniu "Show No Mercy". To była jak na tamte czasy bardzo ekstramalna muzyka. Jaki był twój stosunek do tego nurtu, do bardziej ekstremalnych form metalu jak thrash, death. Wiesz, zawsze byłem dużo bardziej zorientowany na kapele hard rockowe i heavy metalowe. Słuchałem raczej wtedy zespołów takich jak Accept, Judas Priest, Ironi. Wiesz, nie aż taka ciężka muzyka. Nie zrozum mnie źle, nigdy nic nie miałem do speed metalu, ani nie uważałem go za gorszą, kiepską muzykę, nic z tych rzeczy, po prostu nie trafiał jakoś bardzo w moje gusta. Wiesz, pierwszy utwór jaki napisaliśmy, było to około '78 czy '79 roku. Utwór nazywał się "Hero" i był naprawdę całkiem szybki. Jednak nigdy nie byłem za bardzo zorientowany na speed. Wiesz, Metallica była wtedy czymś zupełnie innym, tak jakby odkryli coś zupełnie nowego, jednak nie w moim guście. Wiesz, Rolf, nadchodzi wielka, czterdziesta rocznica Running Wild. To naprawdę wielkie wydarzenie, szmat czasu. Planujesz coś specjalnego z tej okazji? Jakąś niespodziankę dla fanów? Wiesz, szczerze nie planowałem raczej nic wielkiego z tej okazji. Może kilka koncertów na większych festiwalach, zagralibyśmy tam trochę więcej Running Wild'owych klasyków, ale raczej nic poza tym. Raptem kilka festiwali w lecie. Nie jestem za bardzo "zajarany" jakimiś rocznicami ani czymś takim. Owszem, wiem, że to będzie, ale nie za bardzo o tym myślałem. Mam teraz pytanie odnośnie waszej sławnej maskot ki Adrian. Kto go wymyślił, stworzył, zaprojektował. Zadaję to pytanie ponieważ jest on już symbolem w metalu. Wilk ten ukazał się na prawie każdej waszej okładce. Ja go wymyśliłem. Stwierdziłem, że potrzebujemy czegoś takiego, żeby reklamować nasze występy na różnych gigach, festiwalach, cokolwiek. Swego rodzaju wiesz, znak rozpoznawczy, taki "trademark".

Rozumiem. Running Wild rozpoczęło swoją karierę pod nazwą Granite Hearts już w 1976, aby w 1979 roku zmienić nazwę na Running Wild. Teraz moje pytanie. Czy Granite Hearts grało taką samą muzykę jak wczesne Running Wild, czy jednak był to typowy hard rock dla tamtego okresu? Wiesz, tak naprawdę to była dosyć dziwna kapela. Realnie zaczęliśmy grać około 1977 roku, a generalnie nie było to nic wtedy na wzór heavy metalu. Inspirowaliśmy się wtedy mocno kapelami takimi jak Kiss, AC/DC, Angel, takie klimaty. To było zdecydowanie bliższe Hard Foto: SPV

RUNNING WILD

11


HMP: Witaj Rolf. "Resilinet" to jest hymn ale nie dla heavy metalu, ale dla hard rocka lat 70-tych. Nigdy nie graliście w ten sposób na żadnym z albumów. Rolf Kasparek: Nie zgadzam się z tym. Możesz nawet powiedzieć, że to pop z przesterowanymi gitarami. Interesuje mnie tylko czy ci się podoba czy nie... Owszem. Z hard rockiem chodzi o poszczególne utwory jak np. "Desert Rose". Cóż, może. Głównie z powodu linii wokalu. Ale przecież śpiewałem już tak w okresie "Port Royal" np. w utworze "Uaschitschun". A "Fireheart" czy "Resilient"? Nie czujesz tam ducha Deep Purple czy Rainbow? Nie, nawet nie byłem ich fanem w latach 70-tych. Zawsze wolałem UFO, no i oczywiście AC/DC i Judas Priest.

Wpadłem na tego wilka, narysowałem go i oto jest. Running Wild jest ogromną kapelą, z gigantyczną historią i czterdziesto letnim dziedzictwem. Zastanawiałeś się kiedyś nad napisaniem jakieś historii, biografii twojej lub zespołu? Myślę, że wiele fanów chciało by poznać historie kryjące się za tą kapelą, jednak większość jest nieznana. Był taki pomysł, powstał we współpracy z czasopismem Metal Hammer, żeby napisać książke, lub dłuższy tekst o Running Wild, jednak umarło to śmiercią naturalną, było kilka powodów, też do końca nie wia-domo czemu. Na naszej stronie wspomniane jest o książce Running Wild, ale to są tylko plany, nie bardzo wiem, czy to jakkolwiek wypali, myślę, że to odległa przyszłość. Nic pewnego. Słyszałem pewną plotkę o Running Wild, nie wiem jednak na ile jest ona prawdziwa. Z tego co mi się zdaje, Running Wild nigdy nie grało jaku suport za wyjątkiem jednego wyjątku, gdy graliście przed Motley Crue na ich europejskiej trasie. Czy to praw da? Nie do końca jest to prawda, mianowicie było kilka festiwali, chociażby w latach '90-tych, gdzie nie byliśmy główną gwiazdą, lecz inne kapele grały jako headlinerzy. Jeśli chodzi o historię z Motley Crue, to prawda, nigdy nie graliśmy jako suport trasy koncertowej za wyjątkiem właśnie tej trasy z Motley Crue. Jeśli chodzi o pojedynczy koncert, to w '86 graliśmy jako suport Celtic Frost, ale generalnie to wszystko. Jak w takim razie wspominasz chłopaków z Motley Crue? Wiesz w latach '80-tych wielu metalowców miało problem z hair metalem, tym samym jak wyglądały relacje między wami? Motley Crue to naprawdę wspaniali kolesie, strasznie mili, dobrze się z nimi współpracowało. Dla nas była to dodatkowa okazja, ponieważ na każdym koncercie było około pięć-siedem tysięcy osób, które nie słyszały wcześniej Running Wild, a przyszły na Motley Crue, tak więc mogły nas usłyszeć, przekonać się. Naprawdę, uważam że ta trasa była świetna. Pamiętasz może, który to był dokładnie rok i jaki album wtedy promowaliście? Z tego co dobrze pamiętam był to '86 i promowaliśmy wtedy nasz drugi album "Branded and Exiled". Trasa Motley Crue promowała "Theatre of Pain". Okej, dzięki wielkie za wywiad, to była ogromna przyjemność rozmawiać z Tobą, mam nadzieje, że zobaczę Running Wild na koncercie w Polsce, dzięki wielkie, trzymaj się! Dzięki, pozdrawiam! Mateusz Borończyk

12

RUNNING WILD

Być może twoje twórcze założenia były identyczne jak na "Blazon Stone" czy "Under Jolly Roger" ale teraz jesteś bardziej wyluzowany i to właśnie mi się kojarzy z hard rockiem... To akurat możliwe. Mój styl grania i śpiewania wynika z tego jak się zmieniasz jako osoba. Mam nieco inne podejście do świata niż 35 lat temu. Gdy nagrywaliśmy "Death Or Glory" miałem 30 lat i już wtedy pewna część fanów miała mi za złe, że nie brzmimy tak surowo jak na debiucie. I nie chodzi o to, że jestem mniej buntowniczy - wystarczy poczytać teksty. Na przykład "Payola & Shenanigans" jest utworem atakującym polityków i ich zakulisowe gierki i kłamstwa. Od zawsze było to wyznacznikiem stylu Running Wild. Przez muzykę komentowaliśmy rzeczywistość, nie obchodziły nas pioseneczki o miłości w stylu Scorpions. Z drugiej strony w swoich tekstach nie zamierzałem nikogo pouczać. Najlepsze utwory na tej płycie to "Drift" i "Bloody Island". Znajdą się w koncertowej set liście? Nie mam zielonego pojęcia co będziemy grali na żywo podczas festiwali. Ale "Bloody Island" powinien się tu definitywnie znaleźć. Wszyscy to mówią. Będzie zatem trasa? Też nie wiem. Na wiosnę będzie miło miejsce kilka festiwali. Teraz jestem zajęty zupełnie czym innym, wywiadami i promocją płyty. W poprzednim wywiadzie mówiłeś, że granie koncertów stało się dla ciebie zbyt drogie. Ilu fanów musiałoby przyjść aby uczynić to opłacalnym? Chodzi o to, że wbrew wszystkiemu koszta koncertu bardzo wzrosły - i ni chodzi tu o samą salę. Gramy gigi z pirotechniką i od tego nie odstąpię. Na przykład pirotechnika jakiej używaliśmy w 2009r. na Wacken była kilkukrotnie droższa niż ta z 2003r. Koncert Running Wild musi dawać też wrażenia wzrokowe. Nie będziemy grali więc tras, tylko występowali na festiwalach - tam jest wszystko na miejscu, nagłośnienie, Foto: SPV

pirotechnika, światła. Nie trzeba wynajmować osobnej firmy. A mini-trasa po samych klubach? Nie wchodzi to w grę. Zresztą jeśli chodzi o trasę to w grę wchodzą też sprawy osobiste. Wróćmy jeszcze do "Resilient". Kto grał na garach na tym albumie? Nie chcę o tym rozmawiać od ostatnich wydarzeń związanych z tematem perkusji... ...No dobrze. Ale następne pytanie też porusza nielubiane przez muzyków tematy. Co sądzisz o zjawisku kolekcjonowania bootlegów? Przyznam szczerze że mam z dziesięć waszych i zawsze pocę się gdy dopadam kolejny. W pełni to rozumiem, że jeśli jesteś fanem, to chcesz położyć łapy na wszystkim co tylko wypuścił zespół. Pochwalić się wśród kumpli. Jeśli ktoś zbiera to z przyczyn kolekcjonerskich to ok. Problem pojawia się jeśli ktoś zarabia na tym kasę, czasem całkiem dużą . Nie ma do tego prawa, w końcu te utwory należą do wytwórni. Dajesz poza tym kasę gościowi, za którą otrzymujesz dźwięk bardzo złej jakości. No w takim razie kilka następnych pytań dotyczyło będzie waszych dawnych tras, które miałem okazję poznać z tego typu wydawnictw. Na gigu w Hamburgu w czasie trasy "Welcome to Port Royal" z 1989r. wasze solówki wypadły koszmarnie - mnóstwo tam błędów, fałszów... To jest problem każdej trasy. Czasem jest tak, że po prostu masz bardzo zły dzień. On może się zdarzyć nawet po zagraniu dwudziestu koncertów danej trasy. Wtedy brzmisz naprawdę jak gówno. Nie zaprzeczam ani nie jestem w stanie od tego uciec. Człowiek jest istotą ułomną. Czasem schodziłem ze sceny i fani mówili, że gig był wspaniały, po chwili ktoś z obsługi mówił że brzmieliśmy chujowo - a fani nie byli wstanie tego wychwycić. Nie da się dać koncertu gdzie wszystko jest dopięte na sto procent. W Running Wild było mnóstwo biegania na scenie, emocji, krzyków. Czasem zapominało się, że jesteś tu po to żeby grać. Nie pamiętam tego pojedynczego koncertu, wiem tylko że to był początek trasy. Kolejną trasę promującą "Death Or Glory", udoku mentowaliście kasetą VHS. Nagranie to jest jednak o 1/3 krótsze od normalnego koncertu? Z takiej samej przyczyny jak poprzednio. Niektóre utwory brzmiały znakomicie, ale reszta miała mnóstwo błędów. Dlatego się ich pozbyliśmy. Nagrywaliśmy tylko jeden koncert, a nie jak to się robi teraz - całą trasę. Dziś wybierasz co lepsze momenty i robisz z nich koncertową kompilację. Wtedy nie mieliśmy takiej możliwości. Na koncertach kończących trasę Black Hand Inn na początku gigu pojawiał się utwór "Dancing on the Minefield". Rzadko zdarza sie aby w set liście umieszczać strony B maxi-singli?


Black Hand Inn nie sprawdza się na żywo

Do wywiadu tego podchodziłem z sercem dużo lżejszym niż w przypadku płyty poprzedniej. "Shadowmaker", delikatnie mówiąc, śmierdział lenistwem, plastikiem i nudą. "Resilient", któremu daleko do "Rivalry" (czyli ostatniej wybitnej płyty zespołu) przynajmniej trzyma jakieś normy, a kawałków takich jak "Drift" czy "Bloody Island" słucha się naprawdę dobrze. Trapiła mnie tylko jedna rzecz: perkusja. Jak się okazało w Running Wild, od czasów tzw. "afery bębnowej" związanej z niejakim Angelo Sasso, temat to wciąż bardzo drażliwy.

byliśmy zatem znani, a na gigi przychodziło pod 2000 osób. Problem w tym, że nigdy nie znaleźliśmy w USA odpowiedniej wytwórni płytowej. Dobre perspektywy zarysowały się po "Port Royal" gdy Universal wydał ją w USA i rozeszła się tam w dwudziestu tysiącach egzemplarzy. Ta współpraca nie trwała jednak długo. Trudno się tam przebić, choć nie narzekam na ilość wywiadów stamtąd. Jednym z waszych mniej znanych numerów jest "Angel of Death". Tak. Napisałem ten utwór kolo 1978-1979r. Długo przed nagraniem "Gates To Purgatory" przestaliśmy go jednak grać. To było jeszcze w czasach Granite Heart. To był utwór w stylu AC/DC. Takie skarby jak "Prowling Werweolf" czy "Apocalyptic Horseman" znalazły się w końcu jako bonusy na płytach. "Angel of Death" nie.

Lubimy zaskakiwać fanów seltlistą. Fajnie było oglądać ich reakcje. Byli bardzo zdziwieni, ale podobał im się ten numer. Podobnie było z utworem "Purgatory", który grany był chyba na połowie tras a przez wiele lat nie mógł się doczekać wydania na płycie. Pierwotnie numer ten miał się znaleźć na "Gates to Purgatory". Był bardzo stary, napisałem go jeszcze w 1979 roku. Z powodu istniejących od tamtego czasu zmian składu, opinii Preachera jak i pojawieniu się nowych numerów, podobnych do "Purgatory" w tempach jak "Black Demon" wypadł z setu. Pamiętaj, że wtedy pojemność winyla była ograniczona. Zawsze staraliśmy się go grać na koncertach. Podobał nam się tak bardzo, że umieściliśmy go na koncertówce "Ready For Boarding". Kto robił tylne wokale na trasie Black Han Inn ? Brzmią bardzo potężnie i agresywnie. Bodo (b) i Thilo (g) - Jorg nie mógł tego robić, choć bardzo chciał. Wiesz, on gra bardzo silnie i potrzebuje dużo przestrzeni w płucach. (Śmiech). Przy śpiewaniu pogubiłby się. Na klubowych gigach z lat 83-84 darłeś się diabelsko do na fanów, w stylu Cornosa. Szybko bardzo zwyczaj tan został zarzucony. Dlaczego? Tak jak powiedziałem ci już jakiś czas temu, jesteśmy istotami ludzkimi i zmieniamy się. To miało do czynienia z nastrojem w jakim byliśmy. Dużą rolę grało też otoczenie. Zawsze staraliśmy się też zwrócić uwagę ludzi na siebie. Być inni od innych kapel. Zakładaliśmy więc na siebie tony żelastwa, skóry, wieszaliśmy pentagramy na ścianach i darliśmy się na publiczność. Zawsze w małych klubach od początku staraliśmy się o pirotechnikę. No i trzeba pamiętać, że byliśmy zainspirowani Kiss, oni tez się darli na publiczność. Byłem ich fanem jeszcze w okresie, gdy zaczynaliśmy grę z Granite Heart w 1977. W ostatnim wywiadzie powiedziałeś ze utwór "White Masque" jest zbyt trudny do grania live. Tymczasem graliście go po "Blazon Stone"... Grając go musisz być cholernie skoncentrowany. Chodzi głownie o koordynację śpiewu i grania na gitarze. Mamy kilka takich utworów, które są uwielbiane przez fanów, a jednocześnie niezbyt dobrze się je gra. Tak jest z "Little Big Horn" choć on akurat nie jest tak trudny jak "White Masque". Zdarzają się takie numery, że gdy grasz je na żywo, to szybko zdajesz sobie sprawę, że coś idzie nie tak. Nie ma błędów, ale publiczność nie reaguje tak jak powinna. Czasem kończyło się to wyrzuceniem utworu z set listy na początku trasy. Jakich na przykład? "Black Hand Inn". Graliśmy ją zarówno na trasie w 1994r. jak i w 2009r. On mimo to, nie sprawdza się na żywo. Ludzie klaszczą po końcu utworu i to wszystko. Stoją i nie szaleją tak jak przy innych numerach. Napięcie siada. A przecież on, jak i "White Masque", to utwory bardzo dobre gdy się ich słucha z płyt i fani to potwierdzają. W latach 90-tych na waszych koncertach pojawiły się sola perkusyjne. Wcześniej nie było to możliwe? Robiliśmy to chyba wcześniej ale faktycznie takie solo nie byłoby możliwe z Hasche. Jego solówki nie nadawały się do publicznego przedstawiania. (Śmiech). Potem jednak zawsze staraliśmy się aby na trasie perkusista grał solo. Pierwszym, który to robił był Stefan Schwarzmann po "Under Jolly Roger". Każdy z perkusistów, nawet tych lepszych, przyznawał jed-

Foto: SPV

nak, że koncerty Running Wild są dość wyczerpujące. Jaki była najgorsza publika dla jakiej zagrałeś? Nie pamiętam, która była najgorsza ale pamiętam najmniejszą. To było w Holandii. Mieliśmy tam zabukowane trzy czy cztery koncerty. Jeden z nich miał się odbyć w małej mieścinie, w klubie na maksymalnie trzysta osób. Organizator nie zrobił jednak kompletnie żadnej promocji. Na koncert stawiło się więc raptem.... dwóch fanów, którzy akurat przechodzili w pobliżu. Zapłacili za bilety, a my stwierdziliśmy, że będziemy grać, choć nie mieliśmy z tego żadnych pieniędzy. Inna opcja nie wchodziła w grę, byłaby nieuczciwa. Na miejscu było wszystko - sprzęt instrumenty, nie było kłopotu. Daliśmy z siebie wszystko i odpaliliśmy nawet pirotechnikę. Faceci bawili się jak szaleni i opowiadali, że to najlepszy gig w ich życiu warty tego, by opowiadać o nim wnukom. Kiedy to było? Gdzieś koło "Port Royal". Każda kapela metalowa grając trasę po Niemczech przyjeżdża do Osnabruck. Co jest takiego w tym mieście. Przecież to nie żadna metropolia? Tak, jest dość małe i przypomina wieś. Ale okolica jest gęsto zaludniona i jest tu blisko z innych dłużycach miast. Osnabruck ma tez zajebiste kluby gdzie można organizować koncerty. Powiem ci, że grając w Hamburgu, naszym rodzinnym mieście, przychodziło tu 300 - 500 soób. W Osbnabruck 2000. Inne kapele doświadczyły tego samego. Jak jest z waszymi fanami w USA? Jest ich więcej niż to się może wydawać. Jak wiesz graliśmy tam trasę w 1986r. Wyjechaliśmy tam zaraz po trasie europejskiej gdzie suportowaliśmy Motley Crue. Wielu z ludzi w Szwajcarii i Niemczech widziało nas wtedy po raz pierwszy. Byli wśród nich amerykańscy żołnierze, którzy nakupowali płyt i rozprowadzili je w Stanach, podobnie goście z Motley Crue. Bardzo szybko płyty te trafiły do radia i sklepów. Grając tam

Wiesz, jest różnica. "Prowling Werewolf" był zawsze bardzo specjalnym numerem, często granym przed wydaniem debiutu i otwierającym nasze gigi. To dlatego ponownie go nagrałem. "Apocalyptic Horseman" miał się znaleźć na "Under Jolly Roger" ale z braku miejsca nie wszedł na album. A z "Angel of Death" jest taki problem, że myśmy go nigdy nie nagrali, nie ma żadnej taśmy z tym numerem. Graliśmy go tyko z pamięci na koncertach. Utwór "Bad to the Bone" potępiał odrodzenie się w RFN ruchów nazistowskich. Brak jednak w waszej dyskografii kawałka potępiającego na przykład lewackich terrorystów z RAF, którzy zaszkodzili waszemu społeczeństwu dużo bardziej organizując zamachy czy porwania. Z "Bad to the Bone" związana jest historia pewnej niemieckiej partii o nazwie Republikanie. Jej liderem był gościu z Waffen SS i numer nawiązuje do tego jak starał się wybielić zbrodnie nazistowskie. Nie chodziło oczywiście o zabijanie ludzi. RAF był zaś już w tamtym czasie historią, a Republikanie właśnie się pojawili. Powiedziałeś ostatnio, że każdy muzyk Running Wild musi zaakceptować reguły związane z procesem twórczym. Czy chodzi o posłuszeństwo wobec ciebie? Nie, tu ważny jest duch Running Wild. Wielu ludzi potrafi zagrać nasze utwory, ale niewielu potrafi je czuć. W tym jest problem. Peter Jordan na przykład nie jest metalowcem, całe życie grał hard rocka, a czuje nasze utwory dużo lepiej niż niejeden z metalowych gitarzystów. Żałujesz odejścia kogoś z muzyków, którzy dawniej z tobą grali? Nie. Chyba tylko Thilo Hermana. To był dobry kumpel i znakomity muzyk ale odszedł, bo chciał spędzać więcej czasu z rodziną. Szanuję to. Jakub "Ostry" Ostromęcki

RUNNING WILD

13


plowaniu naszej muzyki i motywów, które poruszaliśmy w tekstach. Kto jest autorem tekstów? Znów Jon podzielił się z tobą w obowiązkach pisarskich? Teksty do utworów pisałem na spółkę z Jonem. Jesteśmy ich współautorami.

Plagi Babilonu W twórczości Iced Earth każdy znajdzie coś dla siebie. Są tutaj wspaniałe pomniki amerykańskiego power metalu, są hard rockowe hiciory, są heavy metalowe numery, są też przejmujące ballady i tak dalej, i tak dalej. Dokonania tego zespołu są od siebie momentami tak niezwykle odmienne, że czasem niewprawiony słuchacz może nie skojarzyć, że autorem jest ta sama załoga. A raczej ten sam szyld, gdyż skład Iced Earth był zmieniany wielokrotnie przez dzierżącego władzę twardą ręką Jona Schaffera. Aktualnie mamy przyjemność posłuchać albumu na którym po raz drugi za mikrofonem udziela się Stu Block. W Iced Earth na tej pozycji występowało kilku charyzmatycznych i charakterystycznych wokalistów i każdy fan tego zespołu ma swojego ulubieńca. Jednak fakt faktem, że Stu Block bardzo pasuje do muzyki, która jest nam podana na najnowszym dziele Iced Earth - "Plagues of Babylon"… HMP: "Plagues of Babylon" jest drugim albumem studyjnym Iced Earth z twoimi wokalami. Muszę przyznać, że twój głos brzmi mocniej i pewniej na nowej płyciej niż na "Dystopii". Jak widać już całkowicie wdrożyłeś się do zespołu. Stu Block: Tak, wygląda na to, że tak właśnie jest. W dodatku muzyka Iced Earth naprawdę do mnie przemawia. Zwłaszcza, że zawsze ją lubiłem. To moja druga płyta z Iced Earth, więc czułem się znacznie bardziej komfortowo i miałem więcej czasu, by dobrze dopasować moje wokale do utworów. Jako zespół mieliście już okazję wykonywać na żywo utwory z nowej płyty. Jak wyglądała reakcja fanów na nowy materiał? Podobało im się jak spuszczaliście na nich babilońskie plagi czy jednak bardziej trafiały do nich wasze starsze numery? Póki co zagraliśmy na żywo raptem trzy utwory z no-

poruszające. Płyta była nagrywana w Principal Studios w niemieckim Senden, a miksy miały miejsce w NHow w Berlinie. Kto wybrał te miejsca? To Jon wybrał te studia na nagrywanie "Plagues of Babylon". Miał pełną kontrolę nad całym procesem nagrywania i był głównym producentem tego albumu. Wyszło to nam na dobre, myślę, że to jak "Plagues…" brzmią mówi samo za siebie w tej kwestii. Całe przedsięwzięcie było pełne różnego rodzaju wyzwań, które pojawiały się z czasem na naszej drodze. Udało nam się jednak przezwyciężyć wszelkie problemy jakie napotkaliśmy. A studia w Niemczech zostały wybrane dlatego, ponieważ byliśmy już w Europie i stwierdziliśmy, że nie ma sensu latać w tę i z powrotem z Europy do Stanów. Ciągłe kursowanie między Florydą, a Niemcami nie miało większego sensu, więc Jon postaFoto: www.photographybysherv.com

Dlaczego zdecydowaliście się podzielić album? Połowa utworów podąża za konceptem znanym z "Framing Armageddon", "Something Wicked…" i "The Crucible of Men", a druga połowa to utwory niezwiązane z tą historią, które nie nawiązują do niej w żaden sposób. Zrobiliśmy tak trochę na modłę starego Rush - koncept na jednej stronie, luźne utwory na drugiej. Bardzo mi się podoba, że "Plagues of Babylon" ma taką formę. Chcieliśmy pokazać pewną historię, lecz nie chcieliśmy ograniczać się wyłącznie jednym motywem. Dlatego tylko sześć utworów dotyczy swoistej zombie apokalipsy, która została zesłana na ludzkość. Właśnie, teraz historia, którą tworzycie, dotyczy plagi nieumarłych zombie. Jest to dość popularny motyw ostatnimi czasy, zarówno w filmie, książce jak i muzyce (zwłaszcza metalowej). Co was zainspirowało do podążenia tym szlakiem z waszą historią? Hmm… trudno jednoznacznie wskazać palcem co nas konkretnie zainspirowało. Razem z Jonem jesteśmy miłośnikami historii z dreszczykiem i suspensem - horrorów i thrillerów, a zombie wpisują się w tę tematykę. Lubimy historie z nimi związane. Biorąc pod uwagę, że aktualnie jest to coś co jest na topie, stwierdziliśmy, że zaadaptujemy je do naszych utworów. Wydaję mi się, że to była dobra decyzja. Przyniosła też nam sporo frajdy. Czy możemy spodziewać się kolejnych nawiązań do sagi "Something Wicked" na przyszłych albumach? (śmiech) Nigdy nie wiadomo, nigdy nie wiadomo. To jest już kawał historii, którą można opowiedzieć na wiele różnych sposobów i dodać do niej kolejne części. Czas pokaże. Album jest obleczony we wspaniałą okładkę, która wyszła spod ręki Elirana Kantora. Jego praca wyróżnia się na tle innych okładek albumów Iced Earth. Uważam, że jest naprawdę niesamowita. Wygląda niezwykle epicko i złowieszczo. Trzeba przyznać, że jest mroczna i ma w sobie coś niepokojącego. Jest na wskroś metalowa. Tak samo jak grafiki w booklecie. Jestem zdania, że utwory mają godną otoczkę graficzną na tym albumie. Kantor naprawdę spisał się na medal. Zgadzam się w zupełności. Porozmawiajmy teraz może o samych utworów. Album otwiera tytułowy "Plagues of Babylon", najbardziej epicka i przy okazji najdłuższa kompozycja na płycie. Nie obawialiście się dać taki długi utwór jako otwieracz? Wręcz przeciwnie, nie wyobrażam sobie, by ten album, był otwierany przez jakikolwiek inny utwór. Ta kompozycja powinna zaciekawić słuchaczy i przybliżyć ogólną tematykę historii, którą chcieliśmy opowiedzieć. Zauważ także, że ten utwór buduje napięcie i epickość już na samym starcie. Idealnie wprowadza w ogólny nastrój płyty i sam posiada wielowymiarową atmosferę.

wego materiału. Graliśmy je podczas trasy z Volbeat po Europie. Publiczność stanowili ludzie, którzy nie są zbyt zaznajomieni z naszą twórczością. Był to dla nas nie lichy wysiłek, gdyż wiedzieliśmy, że zdecydowaną więszkość na tych koncertach stanowią fani Volbeat, a maniacy Iced Earth nikną gdzieś tam w tłumie. Jednak mogę co nieco o odbiorze powiedzieć. Gdy grasz nowy utwór przed swymi fanami i widzisz z jakim skupieniem słuchają muzyki i uczestniczą w odśpiewywaniu refrenów, co zaobserwowaliśmy podczas tej trasy, to możesz być pewien, że odbiór nowej płyty będzie bardzo dobry. Analogicznie było z "Dystopią". Poza tym minie trochę czasu od premiery płyty zanim uderzymy w trasę promocyjną, więc fani będą mieli czas i okazje, by zaznajomić się bliżej z zawartością nowego krążka. Myślę, że "Plagues of Babylon" jest albumem, który naprawdę trafi do ludzi. Tak, że będą w stanie utożsamiać się z utworami, które są na nim zawarte. Zwłaszcza, że melodie w kawałkach są bardzo

14

ICED EARTH

nowił poszukać lokalnych studio, w których moglibyśmy nagrać płytę, by uniknąć długich i kosztownych podróży. Dzięki temu mogliśmy sezon festiwalowy spędzić w Europie. Jon zrobił listę studio nagraniowych, które go interesowały i w końcu wybrał te dwa konkretne. Miejsce na próby, na których przygotowywaliście materiał, też znajdowało się w Niemczech? Zgadza się. Był to swego rodzaju stary dworek, który kiedyś służył chyba za przytułek dla osób chorób psychicznych. Srogo! A jak ci minęła sesja nagraniowa? Czy był to czas spędzony w sposób przyjemny? A żebyś wiedział, mieliśmy masę zabawy! Nagrywanie płyty to też jest zawsze wspaniałe doświadczenie. Za każdym razem uczysz się czegoś zupełnie nowego. Czas nam upłynął na ciężkiej pracy z której czerpaliśmy satysfakcję, świetnej zabawie oraz na kontem-

"Democide" jest niemalże esencją tego, co w Iced Earth najlepsze. Szybkie tempo, ostre riffy… Ten utwór spokojnie mógłby powstać w okresie "Night of the Stormrider". Bardzo podoba mi się ta kompozycja. Tak, jest to utwór bardzo charakterystyczny. Samo słowo "democide" oznacza tzw. Zabójstwo dokonane przez siłę rządzącą. Niekoniecznie chodzi o wyeliminowanie pojedynczych jednostek, lecz głównie trwałe pozbycie się określonych grup społecznych lub całych narodów! To może być etnocyd, genocyd czy masowe ludobójstwo. Ten termin wpisuje się w historię, która jest przedstawiona na "Plagues of Babylon" - plaga nieumarłych jest zsyłana na ludzkość przez wyższą siłę, by szerzyć śmierć, cierpienie i zniszczenie. Niesamowity feeling i klimat "Burnt Offerings" wręcz bije ze znakomitego "Cthulhu". Co sprawiło, że postanowiliście napisać utwór o Wielkim Przedwiecznym? Spędzałem razem z Jonem trochę wolnego czasu w Urugwaju, gdy pracowaliśmy nad tematami do tekstów na nowy album. Siedzieliśmy na plaży, a pogoda była wyjątkowo sztormowa. Stwierdziłem wtedy, że powinniśmy nagrać utwór o oceanie. Jon wtedy podsunął


pomysł o Cthulhu wyłaniającym się z bezkresnych wód, by nieść spustoszenie i zagładę. Spodobała mi się mroczna natura takiej wizji. Przeczytałem więc nowelę jaką napisał H.P. Lovecraft - "Zew Cthulhu". Znalazłem ją bez problemu w Internecie i bardzo mi się spodobała. Ona jest naprawdę świetna. Pod jej wpływem napisałem tekst do utwory i ułożyłem melodie, Jon skomponował resztę oraz zajął się finalną aranżacją utworu. Utworem, który się nieco wyróżnia na płycie jest "Peacemaker". Nie dość, że jest to numer poświęcony najbardziej bad assowemu gnatowi w historii rusznikarstwa, lecz także świetnie skomponowana aranżacja. Słuchając tego kawałka wręcz się czuje suche powietrze unoszące się nad spalonym słońcem pustkowiem. Z tym utworem wiąże się dość ciekawy rozwój wypadków. Jon na początku ułożył kilka podstawowych riffów, pod zwrotkę i refren. W sumie skomponował je dla zabawy, jednak nagrał mi je i powiedział, że jeżeli mam ochotę, to żebym nad nim popracował. Siedziałem nad tym i słuchałem demo, które nagrał mi Jon i w końcu wpadł mi do głowy pewien pomysł. Chciałem by tekst współgrał z tym nastrojem country, który był w gitarach. Napisałem więc historię rewolwerowca, który wędruje w poszukiwaniu zemsty. Celem jego życia jest teraz pomszczenie jego dzieci i jego rodziny. Myślę, że efekt końcowy jest znakomity, gdyż muszę przyznać, że przerósł znacznie moje oczekiwania. Album kończą dwa covery. Pierwszym z nich jest "Spirit of Time", pierwotnie nagrany przez Jona pod szyldem "Sons of Liberty". Wiesz może dlaczego zde cydował się go nagrać ponownie z Iced Earth? Myślę, że jest to utwór, który mu się szczególnie podoba i dlatego chciał go zawrzeć na "Plagues of Babylon". Osobiście uważam to za świetny pomysł i dobrą decyzję. To jest bardzo szczególny utwór. Zwłaszcza dla mnie, gdyż mogłem na nim użyć różnych technik śpiewania, co bardzo mi się podobało. Nagrywanie wokali do tego numeru to była świetna sprawa A dlaczego wybór padł na "Highwaymana" jako drugi cover na albumie? Ten utwór zawsze się podobał Jonowi. Jest on zresztą fanem całego projektu The Highwaymen. W jego skład wchodził Kris Kristofferson, Johnny Cash, Nelson… Tak, Willie Nelson i Waylon Jennings. To był projekt tworzony przez czwórkę muzyków, którzy mieli dla siebie wielki szacunek, którzy razem tworzyli, a także wykonywali też twórczość pozostałych poszczególnych muzyków. Jon chciał to tak jakby powtórzyć dlatego na tym coverze śpiewa czterech wokalistów. Jon, ja oraz Russell Allen (z Symphony X - przyp. red.) i Michael Poulsen (z Volbeat - przyp.red.). Wszyscy tak samo jesteśmy przyjaciółmi i żywimy do siebie oraz swojej muzyki bardzo dużo szacunku. To był wielki zaszczyt śpiewać obok Jona, Michaela i Russella. To znakomity utwór. Pamiętam, że jak usłyszałem skończoną wersję, to nie mogłem szczęki z podłogi pozbierać - pod takim olbrzymim wrażeniem byłem. Efekt końcowy jest świetny. Kto pod koniec albumu krzyczy "Arrrr! Fuck your couch, motherfuckers"? To Russell Allen! Ta fraza to cytat ze skeczu Charlie Muprhy's True Hollywood Stories. Oglądaliśmy Chappelle's Show i się nam spodobał ten fragment. Jest tam dużo śmiechu i ogólnego jajcarstwa. Gdy jesteś w trasie już bardzo długo, rozwijasz z ludźmi z którymi podróżujesz różnego rodzaju hermetyczne dowcipy czy też zawołania jako swoiste remedium na nudę i monotonnie. To jest właśnie jedno z nich. Przylgnęło do naszej ekipy na bardzo długo. Na tyle skutecznie, że aż trafiło na nasz album.

Zespół który miał grać thrash metal, a gra znakomity epicki heavy/power metal Przez wielu ten band został okrzyknięty niemieckim Manowar. Kapela miała ciężki start, ale pomimo tego wyrosła na znakomity zespół z bogatą dyskografią. Wśród której jest kilka albumów, które trzeba po prostu znać. "Trails Of Death" to ich nowe dzieło i pokazuje nieco inne oblicze zespołu. O zespole i nowym krążku rozmawiałem z Sven D'Anna i Snoppi Denn'em. HMP: Witajcie, 27 września roku 2013 to data ważna dla fanów Wizard, bowiem jest to dzień premiery nowego albumu "Trails Of death". Jak mielibyście opisać go w kilku słowach, by zachęcić tych co jeszcze nie słyszeli wasze nowe wydawnictwo? Sven D'Anna: Cześć! Mogę opisać nowy album Wizard w dwóch słowach: Heavy Metal! Znajdziecie tam mieszankę świetnego stylu Wizard z atmosferą, mocą i oczywiście typowy hymn Wizard. Dużo na płycie tematyki ponurej związanej z śmier cią. Troszkę to nie w waszym stylu, bo przyzwycza iliście do tematyki bardziej związanej z walką, bitwami i rycerskim światem. Skąd taka zmiana? Sven D'Anna: Masz rację. Zdecydowaliśmy się dać odpocząć bitwom. Wszyscy wojownicy są zmęczeni i muszą się chwilę przespać… (śmiech) W ciągu ostatnich lat Snoppi okupuje temat śmierci. Zdecydował się więc napisać teksty o tej tematyce. Nie tylko główny motyw utworów w warstwie lirycznej uległ zmianie, bowiem nieco zaskoczyliście w samej stylistyce. Dalej jest to heavy/power metal, aczkolwiek nie brakuje toporności, nie brakuje agresji, mroku i patentów wyjętych z symfonicznego metalu. Czyżby chęć spróbowania czegoś innego? Chęć zaskoczenia fanów? Czy może czymś innym się kierowaliście? Sven D'Anna: Myślę, że styl nie różni sie zbytnio od tego co Wizard wydał wcześniej. Są dwie lub trzy kawałki, gdzie Wizard odpływa od normalnego stylu, ale jak już napisałeś, wszystkie utwory są metalowe i uwielbiam je. Nie chcemy za każdym razem dawać kopii starych albumów, więc piszemy nowe kompozycje (śmiech). "Trails Of Death" jest innym albumem niż poprzednie, aczkolwiek dalej słychać że to Wizard. Jak wam udało się zachować w tym wszystkim swój charakter? Sven D'Anna: Jak już mówiłem wcześniej, jeżeli zobaczysz na okładce nazwę Wizard, to znajdziesz Wizard również w środku. Dla wielu słuchaczy, fanów heavy metalu Wizard jest niemieckim odpowiednikiem Manowar. Jak się do tego odniesiecie? Czy uważacie się za niemiecki Manowar? Sven D'Anna: Nie widzę żadnej analogii do Manowar, poza tym, że oba zespoły grają metal.

Zgoda, ale słychać wasze zamiłowanie do Manowar na nowym albumie, choć już w mniejszych ilościach. Najlepszym tego przykładem jest podniosły "We Wont Die for Metal" czy rozbudowany "Angel of Death". Czy łatwo wam przychodzą takie utwory? Dlaczego cała płyta nie jest utrzymana w takiej tonacji? Sven D'Anna: Manowar dałoby sie zabić za metal, ale Wizard chce dla niego żyć. Myślę, że każdy kto porównuje Wizard z Manowar nie angażuje się zbytnio w żaden z tych zespołów. Jednym z ostrzejszych utworów na płycie jest "War Butcher" gdzie są patenty wyjęte jakby z thrash met alu. Co wy o tym sądzicie? Sven D'Anna: Tak, bardzo lubię ten kawałek! Thrash metal ma na nas duży wpływ. Powiedz mi więc, czy Manowar kiedykolwiek stworzył coś podobnego? (śmiech) Tutaj masz racje, że nie stworzą (śmiech)Z kolei mroczny wstęp do "Electrocution" nasuwa na myśl twórczość Black Sabbath. Czy to było zamierzony efekt? Sven D'Anna: Spotykamy się w naszej sali prób, robimy sesję, i wychodzi z tego kompozycja taka jak "Electrocution". Nie myślimy o innych zespołach lub utworach podczas procesu tworzenia. Najszybszym utworem na nowej płycie jest "Black Death" i to utwór taki w waszym stylu bowiem nie raz już nagraliście taki szybki kawałek. Co was tutaj natchnęło? Sven D'Anna: Ten utwór został napisany przez Volkera i jest typową kompozycją Wizard. Ciekawą niespodzianką są elementy klawiszowe, które pojawiają się choćby w takim "One For All". Skąd pomysł na takie zaskoczenie? Sven D'Anna: Takie klawisze mamy na każdym albumie. Na "Taste Of Fear" Volker grał wszystkie partie na klawiszach i tak wpadliśmy na pomysł. Wizard został założony w 1989 z inicjatywy Sörena van Heeka. Możesz opisać jak doszło do założenia i skąd się wzięła nazwa zespołu? Snoppi Denn: Grałem z Michaelem (gitara) oraz z Dano (gitara) i Arndtem (bas). Po chwili Znalazłem właściwych ludzi i założyłem Wizard. Nazwę wziąłem od gry komputerowej o nazwie "Wizard of Oz". Innymi opcjami było Black Dust albo Purgatory, ale Wi-

Na zakończenie mam jeszcze jedno pytanie doty czące utworów z najnowszej płyty. Czy "If I Could See You" jest poświęcony twojej matce tak samo jak "End of the Innocence" z "Dystopii"? Nie, ten tekst nie ma akurat nic wspólnego z moją matką. Tekst do tego utworu został napisany przez Jona i jest dedykowany jego dziadkowi. Rozumiem. W takim razie to tyle z mojej strony. Ostatnie słowa dla fanów z Polski? Naturalnie! Maniacy z Polski, zawsze byliście dla nas świetni! Nie możemy doczekać się, aż znów dostarczymy metal do was. Do zobaczenia na koncertach! Aleksander "Sterviss" Trojanowski Foto: Jochen van Eden

WIZARD

15


zard był według mnie najlepszy w tamtym momencie. Czy to prawda że zamierzaliście grać początkowo thrash metal? Snoppi Denn: Tak, to prawda, (śmiech). Sven tylko ryczał i nie śpiewał czysto. Pamiętam próbę, kiedy rzucił mikrofon w kąt i powiedział: Nie! Chcę teraz śpiewać, nie chcę już nigdy ryczeć! Wszyscy byli szczęśliwi, tylko ja tego nie chciałem. Bardziej lubię thrash metal. W naszym zespole panuje jednak demokracja, więc od tamtego momentu Sven śpiewał. Wasze dwa pierwsze albumy nie zyskały wielkiej popularności z czego to wynikało? Snoppi Denn: Ponieważ nie mieliśmy wytwórni i dystrybucji. Założyłem własną wytwórnię i wysyłałem wszystko pocztą. To były ciężkie czasy, ale było w porządku. Nigdy więcej nie zarobiliśmy już takiej kasy (śmiech). Pierwszym waszym udanym albumem, który znakomicie został przyjęty przez słuchaczy był "Bound By Metal". Macie jakieś ulubiony utwory z tej płyty? Snoppi Denn: Nie bardzo. Nie słucham go zbyt często. Jednak za każdym razem, kiedy już to zrobię, jestem pod wrażeniem tego, co nagraliśmy. Lubię prawie wszystkie utwory na tym albumie. Jak powstał ten album? Jak przebiegał proces kompozytorski? Snoppi Denn: Niektórzy komponują riffy w domu, albo robimy to razem w naszej sali prób. Później wszystko aranżujemy. Sven komponuje melodie i piosenka jest gotowa. Potem w 2001 nagraliście "Head Of Deceiver" który okazał się jeszcze lepszym albumem. Więcej przebojów, więcej dynamiki i utworów utrzymanych w kli matach Manowar. Jak wy oceniacie ten album? Snoppi Denn: Nie sądzę, że jest lepszy od "Bound By Metal". Proces nagrywania był o wiele trudniejszy, musieliśmy nagrywać go dwa razy. Pierwszy raz w Bochum z Heimim Mikusem (Risk), a później znowu z Uwe Lullisem (ex-Grave Digger, ex-Rebellion). Było to niezbędne, bo w Bochum dużo piliśmy, więc rezultat nie był zbyt dobry, hahaha. Mieliśmy tam jednak świetne imprezy! Jednym z moich faworytów z tej płyty jest szybki "Magic Potion", który zapada w pamięci dzięki chwytliwemu refrenowi i szybkiemu riffowi. Kto odpowia da za ten utwór? Czy zagracie go na żywo na obecnej trasie koncertowe? Snoppi Denn: Hmm, nie pamiętam dokładnie. Chyba Volker skomponował ten kawałek. Nie przepadam za nim, bo jest dla mnie zbyt chwytliwy. Mam nadzieję, że nie będziemy musieli grać go na żywo (śmiech). Kolejnym hymnem w historii Wizard jest "Defenders Of Metal", którego nie powstydziłby się sam Manowar. Czy to jest hołd dla Manowar? Snoppi Denn: Nie, to po prostu styl Volkera. Masz jednak rację, to fantastyczny utwór. Nie ma koncertu, na którym byśmy go nie zagrali. Dla wielu fanów wasz następny album zatytułowany "Odin" to wasze największe osiągnięcie. Czy zgodzicie się z tym stanem rzeczy? Snoppi Denn: Trudno powiedzieć. Myślę, że jest jednym z naszych najlepszych. Jednak bardzo lubię również "…Of Wariwulfs And Bluotvarwes". Nie potrafiłbym powiedzieć, który z nich jest lepszy. Co wpłynęło na ostateczny wydźwięk płyty? Jaki udział miał w tym wszystkim Piet Sielck? Czemu już nie jest waszym producentem? Snoppi Denn: Piet produkował i nagrywał ten album. Nie wiedziałem jednak wcześniej, ze zaśpiewał również na nim trochę chórków. Nie miał z nim jednak nic więcej wspólnego. Następny album był katastrofą jeżeli chodzi o nagrania. Po tym mieliśmy Dennisa Warda (Pink Cream 69). Nie wiem już dlaczego nie wydaliśmy kolejnych albumów z Pietem. Piet jest świetnym i fajnym gościem, robi bardzo dobre brzmienie. Jednak ostatnie trzy albumy zostały stworzone przez Achima Köhlera i nie sądzę, żebyśmy chcieli go zmieniać, bo jesteśmy bardzo zadowoleni z niego i jego brzmienia. Album "Odin" to płyta napchana hitami o czym dobitnie świadczy otwierający "The Prophecy", stonowany "Dead Hope" czy melodyjny "Dark God" . Skąd czerpaliście motywacje? Co was inspirowało? Czy było łatwo nagrać tyle hitów za jednym przysi adem? Snoppi Denn: Myślę, że większość utworów skomponował Volker. Melodie stworzyli Volker i Sven. Również Michael zrobił wiele na tym albumie. Nic nas nie inspirowało. Nie możesz usiąść i pozwolić sobie na za-

16

WIZARD

inspirowanie czymkolwiek, a póxniej powiedzieć: Teraz skomponuję hit. Możesz komponować i jeżeli masz szczęście, okaże się sukcesem, albo jeżeli masz pecha, nie będzie nim. Nie masz na to żadnego wpływu. Nagarnia same w sobie były bardzo łatwe, o ile dobrze pamiętam… Pozwolę sobie jeszcze wyróżnić z tej płyty świetny "End Of All" który zachwyca swoją dynamiką i bujającym refrenem. Słychać tutaj nawet coś z Iron Savior. Jakie jest wasze zdanie na temat tego kawałka? Snoppi Denn: Tak, to bardzo fajna kompozycja, również ją lubię. Co ma do niej Iron Savior? To utwór Wizard i Piet nie miał absolutnie żadnego wpływu na tą kompozycję. Nie skomponował ani jednej nutki na tym albumie. Szczerz mówiąc, nie znam zbyt wielu utworów Iron Savior, więc nie mogę za dużo powiedzieć na temat, czy nasze style są zbliżone. Znacznie chłodniej został przyjęty "Magic Circle". Z czego to wynikało? Jaka jest wasza opinia na temat tego krążka? Snoppi Denn: Ten album ma najgorsze brzmienie jakie mogliśmy zrobić. Wszystko poszło źle… nagrania, okładka, wydanie. Kawałki na tym albumie są świetne i uwielbiam je, ale przy takim brzmieniu naprawdę bardzo trudno się nimi cieszyć. Fajnie byłoby nagrać je ponownie, żebyście mogli ich wysłuchać w bombowym brzmieniu. "Goochan" to album koncepcyjny. Możecie opisać w skrócie historię którą opowiada? Snoppi Denn: Wiedźma z kosmosu, pochodząca z zaczarowanego lasu chroni świat przed Pale Riderem. W roku 2007 powraca po czterech latach przerwy Michael Mass. Jak doszło do jego powrotu? Jaki to miało wpływ na zespół? Snoppi Denn: Świetnie, że wrócił do nas. Ponieważ teraz Dano (gitarzysta) ostatnio robi dla nas bardzo dużo, Michael nie gra już tak dużo jak przed swoim odejściem. Wszystko jest jednak w porządku. Wizard bez Michaela nie jest "w porządku". Ci co polubili "Odin" nie mieli problemu z "Thor", który okazał się znakomitym powrotem do korzeni. Dużo patentów Manowar, dużo agresji, epickości, dynamiki, przebojowości i znów hit za hitem. Czy taki był wasz zamiar? Zbliżyć się do "Odin"? Snoppi Denn: Nie. Religią Volkersa jest Odyn. On naprawdę wierzy w tamtych bogów (Asatru), a kilka miesięcy temu wziął ślub w wierze Odyna. Tak więc on po prostu opisuje swoją religię i pisze teksty o niej. Nie robimy albumów o północnej mitologii, ponieważ byłoby to "cool" albo "hip". Otwierający "Utgard" to jeden z najostrzejszych kawałków jakie nagraliście. Zgodzicie się z tym? Snoppi Denn: Tak, jest świetny (śmiech), bardzo go lubię. Uuuuuuutgaaaaaaard! Jesteście fanami Judas Priest? Słuchając "Midgards Guardian" ma się wrażenie że to wasza wersja "Eletric Eye". Jak się do tego odniesiecie? Snoppi Denn: Na pewno? Nie wiem… Ja nie słysze tego podobieństwa. Jednak oczywiście lubię Judas Priest i "Electric Eye" również. Na wyróżnienie zasługują również podniosłe dwa kawałki, a mianowicie "The Visitors" i "Serpents Venom". Co możecie o nich powiedzieć? Snoppi Denn: "TheVisitor" to utwór, który musimy grac na każdym koncercie. Ludzie mogą śpiewać z nami i świetnie się przy tym razem bawimy. "Serpents Venom" jest dobre, ale chyba nigdy nie zagraliśmy tego na żywo. Jakie utwory zamierzacie zagrać z nowego albumu na koncertach ? Czy odwiedzicie Polske? Snoppi Denn: Z nowego albumu zagramy "Black Death", "We Won't Die For Metal", może "War Butcher". Reszta nie jest jeszcze pewna. Próbujemy także kawałki jak "Thunder Wariors" czy "Spill The Blood Of Our Enemies" lub "On Dark Wings", żeby zagrać jakieś starze utwory. Mamy nadzieję wrócić kiedyś do Polski. Jednak w tym momencie nie mamy nic zaplanowanego. Jakieś ostatnie słowo do polskich fanów? Bardzo dziękuję za ten wywiad. Mam nadzieję, że udało nam się pokazać życie Wizard. Byłoby świetnie zobaczyć was na żywo w Polsce! Informacje o naszej trasie znajdziecie na naszej stronie www.facebook.com/ WizardMetal. I nigdy nie zapominajcie: Wszyscy jestśmy związani metalem! Łukasz Frasek Tłumaczenie: Anna Kozłowska

HMP: Cześć Ralf. Jak sie masz na trasie? Jak sie czujesz? Ralf Scheepers: Cóż, zrobiło się trochę wyczerpująco ostatnio. To czwarty, prawie piąty tydzień trasy i można już poczuć te szesnaście osób w busie. Nie zbyt dobre powietrze. To znaczy, wibracje są wciąż dobre ale osobiście możesz wpaść w coś w rodzaju czarnej dziury "o Boże chcę świeżego powietrza, chcę być w domu i trochę się zrelaksować". Ale jest w porządku. Jest zawsze fajnie, kiedy wchodzisz na scenę i ludzie dobrze się z tobą bawią. A to jest najważniejsze. Słuchając "New Religion" czy "16,6" możemy odczuć, że próbowaliście eksperymentować. "Unbreakable" jest powrotem do korzeni, album jest tak dobry, jak debiut czy "Nuclear Fire". Najnowszy "Delivering The Black" sprawia wrażenie jego wspaniałej kon tynuacji. Zgodziłbyś się z tym? Tak, to znaczy, muzyk zawsze stara sie eksperymentować, by znaleźć nowe brzmienie. Zrobiliśmy to pierwszy raz na "Seven Seals" w instrumentalnymi partiami. Wszyscy zawsze w jakiś sposób się rozwija, bez zapominania korzeni z których pochodzimy. Dlatego "Delivering The Black" jest bardziej drogą powrotną do "Nuclear Fire" czy debiutu. Ale nigdy nie zapomnimy smyczków, ponieważ one wprowadzają to uczucie i atmosferę do kawałków, o któreych już nigdy nie chcemy zapomnieć. Więc dlatego robimy to, co robiliśmy i wciąż będziemy robić. "Delivering The Black" zaczyna sie prawdziwym ogniołamaczem w formie "King Of The Day", który z kolei brzmi jak zaginiony kawałek z "Nuclear Fire". Taki był rzeczywisty cel? Oczywiście, że naszym celem jest pisanie chwytliwych kawałków. Nie powtarzamy się, tylko myślimy pozytywnie o przyszłości. Chcieliśmy wybrać prosty kawałek jako otwieracz, więc tak też sie stało. Siedzieliśmy w studiu z Matem podczas miksowania płyty, gdy powiedział, że to idealny kawałek na początek, więc tym też go uczyniliśmy. Jak wyglądało pisanie kawałków? Mieliście już jakiś gotowy materiał/pomysły, czy zaczynaliście od zera? Zawsze zbieramy jakieś nowe pomysły i trzymamy coś z przeszłości, ale tym razem Mat i Magnus mocno napracowali się nad nowym materiałem. Mieli dużo dobrych pomysłów na kawałki i fundamenty na nowy album powstały bardzo szybko. Wysłali mi jakieś czterypięć kompozycji, większość z nich było już całkowicie opracowana przez Mata i Magnusa. Ale potem przyjechali też do mojego domu, by napisać resztę tekstów i melodii. Dlatego w większości była to praca zespołowa Mata, Magnusa, Alexa i mnie. Jak wspomniałem zawsze mamy przygotowane wcześniej kawałki, które uważamy za wartościowe i dobre na kolejne album, ale tym razem, przygotowaliśmy kompletnie świeże utwory. Prawdopodobnie miałeś już randkę z opiniami nowej płyty. Powiedz mi, jak ci się podobają? Spodziewałeś się, ze "Delivering The Black" będzie takim sukcesem? (Śmiech) wiesz, cieszymy się ogólnie. Po pierwsze jako muzycy usiedliśmy i zadaliśmy sobie pytanie: czy tak chcemy brzmieć? Odpowiedzieliśmy: Oczywiście! Byliśmy niesamowicie szczęśliwi słuchając tej płyty w studiu w Danii, gdzie ją miksowaliśmy. Od początku byliśmy przekonani, że pokochamy ją my i fani. Ale tak jak pytałaś, recenzje również są bardzo dobre, wiesz byliśmy w szoku, bo zawsze znajdzie sie ktoś, kto będzie narzekał i pisał negatywne rzeczy o zespole, którego może nie lubi. Ale tym razem dostajemy zewsząd dobre opinie! Myślę, że zasłużyliśmy na nie po tych wszystkich latach (śmiech). Pojawił się nowy teledysk do utworu "When The Death Comes Knockin". Skąd wziął się pomysł i dlaczego byłeś związany? Mamy firmę zajmującą się teledyskami, są również producentami w raz z Matem, więc mieli bliski kontakt jeżeli chodzi o opis teledysku, który mieliśmy zrobić. Tekst mówi, że walczę ze śmiercią, a w tym teledysku śmiercią jest dziewczyną. No bo wiesz (śmiech)... podczas nagrywania widziałem ją może przez 10 minut, ale nieważne... Ona walczy i chce moje życie, więc ciągnie mnie za łańcuchy, co wszyscy są w stanie zobaczyć. Pomysł wyszedł całkowicie od tej firmy a my stwierdziliśmy, że to dobry pomysł. Zdecydowaliśmy się na ten kawałek bo jest chwytliwy i melodyjny. Mimo, iż nie przedstawia ogólnego charakteru całej płyty. Jest trochę inny.


zawsze lubię tu być tak jak wczoraj w Warszawie. Świętnie sie bawiłem. Pewnie dzisiaj też będzie dobrze. Tak myślę... nie, jestem przekonany! (śmiech)

Nie chce słuchać tego gadania o Judas Priest Primal Fear powoli staje sie legendą. Z płyty na płytę pokazuje coraz to większą klasę i zamiast stać w miejscu, idą do przodu! W tym roku udowodnili nam, że w dalszym ciągu stać ich na wiele, ich nowy album "Delivering The Black" jest niezwykle udanym materiałem. Ponieważ panowie wyruszyli w trasę promującą najnowszą płytę i zawitali w naszych skromnych progach aż na dwóch koncertach, warto było skorzystać i porozmawiać z nimi. W przerwie pomiędzy soundcheckiem a prysznicem Ralf znalazł dla mnie chwile czasu aby w zacisznym kąciku pogadać o Primal Fear i nie tylko... Razem z teledyskiem do "When Death Comes Knockin", wyszedł również filmik do "King Of a Day". Czemu akurat ten kawałek? Kto wybierał? Ponieważ stwierdziliśmy, że drugim kawałkiem musi być utwór otwierający. Dlatego, zaraz następnego dnia po nagrywaniu "When Death Comes Knockin" przymierzyliśmy się do kolejnego teledysku. Chcieliśmy utwór właśnie w tym rytmie. Tylko dlatego wybraliśmy akurat "King Of a Day". Klip przedstawia po prostu zespół. Na teledysku do "Metal Is Forever" za to mocno imprezujecie. Tak zazwyczaj wyglądają wasze back stagowe imprezy? (Śmiech) tak, czasem na festiwalach ale nigdy podczas zwykłej trasy. Z resztą widzisz sama. Oczywiście spotykamy się z fanami, tak jak wczoraj w Warszawie, był jeden koleś, który kupił mi piwo (tutaj Ralf użył polskiego słowa "piwo" - przyp. red.) pogadaliśmy i tyle. Bardzo czekamy by wrócić do busa po koncercie, wiesz, sen jest najważniejszy dla mnie jako wokalisty. Ale tak, czasem imprezujemy, nigdy nie mów nigdy! (śmiech) Zazwyczaj mówi się o Primal Fear, że jest niemieckim Judas Priest. Kiedy zaczęliście z zespołem w 1997r. to było to, co chcieliście osiągnąć? Nie, wiesz to śmieszne, ale temat Judas Priest zawsze do mnie wraca tylko dlatego, że mogłem tam śpiewać. Ale do tego nigdy nie doszło, więc teraz wszyscy mówią "może on chce robić coś, czego nie mógł". To nic złego, porównywać Primal Fear do jednego z najlepszych zespołów na świecie, ale myślę że trochę wyewoluowaliśmy z tego stylu i trudno jednoznacznie porównywać nas do kogoś innego. I to nie chodzi o moje wokale tylko o sposób w jaki gramy. Nie chce słuchać tego gadania o Judas Priest. Może to przez mój wygląd i sposób darcia się, który jest podobny do Halforda, ale posłuchajcie reszty muzyków i naszych kompozycji, te, które teraz robimy są trochę inne. Możecie porównywać dalej, ale te rzeczy ciągle ewoluują. Album "Nuclear Fire" przez sporą część ludzi jest uważana za drugi "Painkiller". Co o tym sądzisz? Jest to powód da którego można być dumnym? Ludzie mówili też tak na debiutancki album "Aaah, to jest jak "zaginiona" część "Painkillera", tak właśnie mogłyby brzmieć". I znów. To jest porównywanie do Judas Priest, o którym nie myśleliśmy komponując kawałki. Kiedy ludzie nas porównują, znów, to jest komplement, ale posłuchaj uważniej i poszukaj ustalonego charakteru Primal Fear, a go na pewno znajdziesz! (śmiech)

W Primal Fear są czlonkowie z kompletnie różnych części świata. Mieszkacie teraz wszyscy w jednym

Przez lata wasz skład się nieco zmienił. Czemu perkusista Klaus i gitarzysta Tom, roztali się z zespołem? Chodzi o to, że zespół się cały czas rozwija i zawsze musi zostawić coś w przeszłości. Niektórzy ludzie nie mogą dalej razem współpracować, wiesz, znajdują sobie parterów, biorą śluby czy cokolwiek. Jedni trzymają się razem, niektórzy nie, to są osobiste sprawy ale również i muzyczne. Kiedy chcesz się rozwijać i zrobić to w lepszym kierunku jeżeli chodzi o jakość... Oczywiście nie mówię, że Klaus był złym perkusistą! A powodem dla którego Tom wrócił jest fakt, że jest świetnym gitarzystą, więc nie o to chodzi. Zawsze są wzloty i upadki w kontaktach. Po tych wszystkich latach ze wszystkimi muzykami mogę usiąść, pogadać, spędzić znów czas razem. Kiedy spotkam Klausa powiem mu " Hej Klaus, jak sie masz!". To nic personalnego. Chodzi tylko o to, że ludzie czasem się rozchodzą i czasami wracają z powrotem. Jak przekonałeś Toma by wrócił do was na tą trasę? Ponieważ, tak jak powiedziałem, Tom jest wspaniałym gitarzystą. Bawiliśmy sie dobrze na rożnych wydarzeniach typu imprezy, koncerty i dużo ze sobą rozmawialiśmy. Zapytałem go, co robi w styczniu i lutym bo jedziemy na trasę, a Magnus niestety nie może i czy nie zechciałby do nas znów dołączyć. Pomówmy o koncertach. Miło was znów widzieć w Polsce. Jak wam sie tu podoba? Jest wspaniale. To zawsze miło być z ludźmi, którzy rzeczywiście podchodzą do tego tak entuzjastycznie. To jest po prostu genialne, więc

Znacznym prestiżem w twojej karierze była twoja gra w Gamma Ray. Jak to się stało, że cię Kai zatrud nił? Kai poszedł do Helloween ale przed tym poprosił mnie o nagrani płyty dla zespołu z Hamburga. Więc zrobiłem to, on był producentem więc dużo spędzaliśmy ze sobą czasu. Podobał mi sie jego sposób śpiewania, grania i komponowania. Nie graliśmy na początku razem, ponieważ poszedł do Helloween, ale kiedy go opuścił, pomyślał o mnie, a ja pomyślałem o nim, tak też skontaktowaliśmy się i podjęliśmy współprace. Starałeś się o prace w Judas Priest. Chciałeś spełnić tym samym swoje marzenie? Dlaczego ostatecznie nie zostałeś przyjęty? Chodziło o to, że wysłałem im tylko swoje nagrania i spytałem o opinie. Co o tym myślą i czy może mógłbym się przyłączyć. Powiedzieli "tak, możesz pokazać nam swoje umiejętności". Jednak to były ciężkie czasy. Nie chce mówić za Judasów, ale mogę za siebie: więc czekałem, czekałem cały czas, tylko czekałem, a na koniec mnie nie wzięli. Ale jest w porządku. Mogę powiedzieć, że jestem szczęśliwy, że się tam nie dostałem. W końcu po tym powstał Primal Fear. Kolejny dobry zespół, jak wiesz... Kai Hansen zagrał też na twoim solowym albumie. Tak, wiesz cały czas mamy dobry kontakt. Mam do niego numer więc to jest bardzo proste. Tak właśnie przyjaźń muzyków działa, zawsze mówią tak. Tak samo robie, kiedy on mnie poprosi o udzielenie się w jakimś projekcie. Teraz bym powiedział "przepraszam, jestem na trasie, nie mogę", ale kiedy wróciłbym do domu, to znalazł bym czas i bym to zrobił. Miałeś właśnie ostatnio gościnny występ na płycie Evertale. Jak wspominasz tą współprace? Często masz takie propozycje? Tak, w pewnym sensie jest to część mojej pracy. Kiedy zespół przysyła mi kawałek i go polubię - bo to jest najważniejsze, musze go polubić - to mówię tak, oczywiście, musze sprawdzić mój kalendarz i jak sie okaże ze mam czas, to robie to. To jest część tego biznesu, jestem szefem dla siebie samego. To jest też część mojego małego obrazka na podstawie, którego tworze swoje życie. Na koniec. Jakie są twoje plany na przyszłość? Moim planem na przyszłość, jest oczywiście ta trasa z Primal Fear. Kończymy ją w tą niedzielę. Po tym będziemy mieli małą przerwę a następnie jedziemy na trasę Rock Meet Classic z paroma muzykami Primal Fear. Znów mała przerwa, a następnie trasa po Ameryce Północnej oraz kilka letnich festiwali. Szukamy też terminów na Amerykę Południową, UK, może nawet pojawi się Australia, ale póki co trwają negocjacje i nie mogę powiedzieć czy dojdą do skutku te plany czy też nie. To będzie wielki rok w trasie! Daria Dyrkacz Podziękowania dla Łukasza Fraska za pomoc w przygotowaniu tego wywiadu

Foto: Frontiers

Na twoim debiutanckim albu mie pojawił się Kai Hansen jako gość. Powiedz nam coś o tej współpracy. To dlatego, że trzymamy się wciąż razem i chcieliśmy w jakiś sposób oddać hołd czasom, kiedy graliśmy razem w Gamma Ray. Pokazać ludziom, że wciąż mamy dobry kontakt. Kiedy go zapytałem, powiedział "Tak, czemu nie? Mam czas, zróbmy to!"

miejscu? Jak to działa? Tak, masz racje, w sumie sama sobie odpowiedziałaś na to pytanie. Nie mieszkamy w jednym miejscu, jesteśmy rozrzuceni wszędzie. Ale zbliżamy się do siebie, ponieważ Tom wrócił jako gitarzysta koncertowy. Magnus nie mógł pojechać ponieważ ma dzieci w domu. Ja i Mat mieszkamy bardzo blisko, około czterdziestu minut drogi. Alex natomiast cztery godziny od nas, a Randy w Berlinie. Tom teraz również mieszka w Berlinie. Więc we trójkę mieszkamy bardzo blisko siebie reszta rozrzucona jest w Berlinie. No i Magnus mieszka w Szwecji. Więc tak to wygląda.

Teraz trochę o przeszłości. Zacząłeś w Tyran Pace. Jak wspominasz ten okres? Cóż, to było raczkowanie w tym biznesie. To było uczenie się, jak muzyka brzmi w sali prób, rozwijanie swojego wokalu technicznie, poznawanie coraz lepszego sprzętu, rozwijanie swoich doświadczeń, zdobywaniu doświadczenia przy komponowaniu wciąż nowych kawałków. Uczenie się, uczenie się, uczenie się. Było fajnie. To były moje pierwsze kroki w karierę.

PRIMAL FEAR

17


Turbo bezdyskusyjnie należy do czołówki polskiego metalu i to już od dobrych kilku dekad. Ich muzyka zawiera wiele różnorodnych elementów, które spodobają się każdemu fanowi metalu, który lubi konkretną i dopracowaną sztukę najwyższej klasy. Płyty takie jak "Dorosłe Dzieci", "Kawaleria Szatana" czy "Ostatni Wojownik" trwale zapisały się złotymi literami na wykutej z litej stali tablicy polskiej muzyki. Jak się okazuje nie trzeba sobie wcale fundować wycieczki w czasie, by zostać powalonym kunsztem i finezją tego zespołu, gdyż najnowsza płyta studyjna Turbo jest doskonałym albumem. Wydawnictwo zatytułowane "Piąty Żywioł" jest wysokociśnieniową dawką świetnej muzyki i prawdziwego dobrego smaku. Między innymi o tej płycie, a także i o tych starszych, rozmawiałem z umysłem, który stoi za Turbo już od wielu, wielu lat…

W żywiole polskiego metalu HMP: Przede wszystkim chciałbym pogratulować wspaniałej płyty. Bardzo mi się podoba najnowszy album i myślę, że żaden fan Turbo nie powinien przechodzić obok niego obojętnie. Jednak niezmiernie mnie ciekawi dlaczego zdecydowano by nowe wydawnictwo nosiło tytuł "Piąty Żywioł"? Wojciech Hoffmann: Z tytułem był pewien problem. Długo go szukaliśmy, a nie mieliśmy jeszcze napisanych tekstów. W końcu z tych wszystkich propozycji, które sobie wymyśleliśmy, żadna nam nie pasowała. Gdy Tomek zaczął pisać teksty, nagle okazało się po ich przeczytaniu, że "Piąty Żywioł" będzie fajnym tytułem na płytę. Natomiast co on oznacza: są cztery żywioły - woda, ogień, ziemia i powietrze. Jeżeli jest ziemia to na tej ziemi jest człowiek - ten który uprawia tę ziemię, który żyje, kocha i zabija. Wszystkie działania człowieka dają nam ten piąty żywioł. Tomek Struszczyk miał wolną rękę w pisaniu tekstów do utworów czy też miał jakieś wytyczne tudzież był przez kogoś wspomagany?

w tekstach po zupełnie inną wartość. Czy tak jak w przypadku "Strażnika Światła" mamy do czynienia z albumem koncepcyjnym, który ma określony motyw przewodni, w tym przypadku samego człowieka? W sumie zastanawialiśmy się nad tym ostatnio czy ten tytuł znajduje swe odzwierciedlenie w tekstach utworów zawartych na albumie. W ten sposób rzeczywiście można powiedzieć, że istnieje jakiś wspólny koncept, choć w warstwie muzycznej już jest go mniej. Kto jest autorem okładki i według czyjego koncep tu została ona przygotowana? Kto był pomysłodawcą by na okładkę wstawić tę źrenicę na tle zachmurzonego nieba? Za pomysłem stoją chłopaki z Metal Mind, a dokładnie Jarek Wieczorek. Dostaliśmy jeszcze inną propozycję na projekt okładki od naszego przyjaciela. Nie wybraliśmy jej gdyż, choć była bardzo dobra. Była taka… tradycyjna, bardzo metalowa. PomyśleFoto: Turbo

trakcie sesji nagraniowej? Wszystko było już przygotowane zanim weszliśmy na nagrania. Szybko się ze wszystkim uwinęliśmy. A kiedy powstał materiał na "Piąty Żywioł"? Całość powstała generalnie w trzy tygodnie na próbach. Wtedy zgrywaliśmy to, co mieliśmy przygotowane wcześniej. Dwa utwory jeszcze doszły z pierwszego etapu przygotowania, czyli sprzed dwóch lat. Wtedy miał się ukazać nasz nowy album. Mieliśmy przygotowane już pięć kawałków, jednak wtedy od nas odszedł Tomasz Krzyżaniak. Wrócił do nas Mariusz Bobkowski i nie było już czasu, by dokończyć pracę nad płytą. Opuściliśmy proces tworzenia, aż do teraz, gdy stwierdziliśmy, że już czas, że jesteśmy na tyle zgrani, by tę płytę nagrać. Od tego momentu sam proces definiowania utworów trwał już bardzo krótko. Ciekawe, że "Strażnik Światła" też powstawał na jesieni. Nie wiem czy jest to kwestia aury charak terystycznej dla tej pory roku, ale czyżby łatwiej się wam pracowało jesienią? Nie mam pojęcia. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Rzeczywiście, "Strażnik…" powstawał w tym samym momencie… ale myślę, że jest to tylko przypadkowa zbieżność. Kto jest autorem riffów i melodii pojawiających się w utworach? W zespole mamy pełną demokrację. Większość materiału omawiamy wspólnie i wszyscy razem pracujemy na próbach. To widać na naszych płytach, od lat stosujemy taką politykę, że wpisujemy wszystkie nazwiska w miejsce autorów muzyki. Dzielimy to po prostu między sobą. Wszyscy są odpowiedzialni za ostateczny obraz utworów. Wasze brzmienie na "Piątym Żywiole" jest bardzo takie, kolokwialnie rzecz ujmując, heavy metalowe. Jest potężne, lecz jednocześnie przejrzyste. Kto odpowiadał za produkcje dźwięku? Przemysław "Perła" Wejmann. On się zajmował wszystkim, co było związane z dźwiękiem. My nawet nie braliśmy w tym udziału, co z początku było dla nas szokujące. Jak mi zaproponował taki sposób pracy, to go wyśmiałem - no jak to ja mam nie chodzić do studia i nie słuchać tego co zrobiłem? Na to on mi mówi, żebym poczekał, potem będę siedział w studio jak on będzie czyścił ślady, będzie na nich pracował, robił to i tamto, wtedy będzie czas żeby się ustosunkowywać do tego, co zostało zarejestrowane. Dostawaliśmy wieczorami kilka zgranych utworów i potem prowadziliśmy całą dyskusję o tym co na nich ewentualnie zmienić. Wysyłaliśmy mu swoje uwagi i potem znowu dostawaliśmy utwory już z poprawkami. W ten sposób zgraliśmy całą płytę. Następnie na jeden dzień weszliśmy do studia, by dokonać kilka zabiegów kosmetycznych. I to wszystko. "Perła" wykonał kawał fantastycznej roboty. Jesteśmy z tego niesamowicie zadowoleni. Ponadto stworzył nam świetne warunki, w tym także psychiczne. Było bardzo dużo spokoju i przyjaznej atmosfery. Na pewno o wiele przyjemniej nagrywa się bez nerwów (śmiech). Ta sesja odbyła się bez jednej awantury, bez jednej kłótni. Było naprawdę spokojnie i przyjemnie.

Tak, miał wolną rękę. To jest naturalna metoda, żeby każdy miał wolną rękę w zespole. My mamy wolną rękę w pisaniu muzyki, a Tomek w pisaniu tekstów do utworów. Zwłaszcza, że naszym zdaniem pisze bardzo dobre teksty i jesteśmy zadowoleni z efektów jego pracy. Wreszcie mamy dobre liryki w utworach od czasów, gdy teksty do utworów pisał nam, już nieżyjący, Andrzej Sobczak. Potem z nimi było średnio. My naturalnie nie zwracaliśmy na to zbyt szczególnej uwagi, bardziej skupiając się na muzyce. Prawdą jednak jest, że tekst jest strasznie ważnym elementem piosenki, ponieważ ludzie się z nim utożsamiają. Zauważ, że trudno się utożsamiać na przykład z taką "Legendą Thora". Nie chodzi o to, że mamy pretensje do Grzegorza, że pisał takie teksty a nie inne, naturalnie my też musieliśmy je wtedy zaakceptować. Miał wtedy naszą zgodę na taki kształt warstwy tekstowej. Natomiast Tomek sięga

18

TURBO

liśmy sobie z Darkiem, wydawcą Metal Mindu, że czas nieco zmienić oblicze i wizerunek zespołu, wiadomo że jesteśmy już starszymi panami i nie będziemy straszyć jakimiś potworami (śmiech). Zresztą nawet promocyjna sesja fotograficzna była nieco inna, byliśmy poubierani tak elegancko w garnitury. Dlatego została wybrana ta okładka, gdyż była… nienachalna. Poza tym trzeba przyznać, że bardzo dobrze pasuje do muzyki na albumie. Tak, dokładnie tak! Sam tak powiedziałem, gdy dostałem naszą płytę w końcu ręki. Okładka idealnie współgra z zawartością muzyczną. Łączy się z nią w jedną całość. Album został zarejestrowany w studiu Perlazza. Czy weszliście do studia z w pełni dopracowanym materiałem, czy też coś powstawało na gorąco, w

Wrócę jeszcze na chwilę do struktury kompozycji utworów na płycie. Naprawdę, bardzo mi przypominają aranżacje wczesnych utworów Turbo. Zastanawiam się czy tak po prostu wyszło czy też takie było założenie, które wam przyświecało od początku. Od samego początku tak miało być. Po nagraniu "Strażnika…" powiedziałem od razu, że następna płyta to będą proste, krótkie utwory. Taka piącha na temat, bliżej "Kawalerii…", bliżej pierwszych płyt. Czyli bez wymyślania cudów na kiju. Tak, dokładnie tak. Jak widać to się bardzo sprawdza. Utworem, który wyróżnia się na płycie jest anglojęzyczny "This War Machine" w którym wokale Tomka są bardzo wysokie i bardzo zadziorne. Skąd się wziął pomysł na taką stylistykę na tym utworze?


(Śmiech) Jak Tomek usłyszał riff i mój obrzydliwy śpiew, wyłem tam jak kojot, stwierdził, że to nie jest w jego normalnej skali śpiewu. Nie chciał tego śpiewać niżej i postanowił poeksperymentować z ostrym falsetem. Wysłał mi próbkę, która była po prostu wow. Musieliśmy to tak nagrać, a angielski tekst do tego po prostu pasował. Dlaczego jest tylko jeden utwór po angielsku? Większość albumu jest po polsku, bo jesteśmy w Polsce. Do słuchaczy u nas tekst po polsku trafi szybciej niż tekst w innym języku. Zwykle nagrywaliśmy płyty po polsku, a potem także ich angielskie wersje, więc będzie także "Piąty Żywioł" po angielsku. Tomek udowodnił, że potrafi śpiewać w różnym stylu. Tomek się rozwija, co mnie bardzo cieszy. To dobrze rokuje na przyszłość. Korzystając z okazji chciałem się także podpytać o pański warsztat gitarowy, gdyż nie ma co owijać w bawełnę, solówki na "Piątym Żywiole" są wyśmienite. Jak pan utrzymuje i rozwija swoją formę gry solowej? A bardzo dziękuję za miłe słowa. Wiesz, ja po prostu bardzo dużo gram. Ćwiczę też najprostsze rzeczy. Młodzi zwykle szaleją na tych gitarach, a ja ostatnio słucham bardzo dużo bluesa i stwierdzam, że takie granie w stylu Bonamassy i Hendrixa najbardziej mi odpowiada. To ma bardzo dużo siły w sobie. Mimo, że gra się mniej dźwięków, to ma to ogromne pole rażenia. Można dużo więcej emocji przekazać grając wolniej, niż grając szybciej. Naturalnie lubię także przymielić, ale generalnie lubię, żeby to wszystko ładnie wyglądało - by w solówkach były obecne melodie i plastyka.

miesiące mnie namawiał, aż w końcu się zgodziłem i zaczęliśmy próby. Okazało się, że wszystko nam idzie bardzo fajnie. Wojtek Sowula wymyślił nazwę. Graliśmy naprawdę mocno, a on nagle krzyknął "Kurwa, jak to turbo brzmi!". My spojrzeliśmy po sobie i zgodnie stwierdziliśmy, że to super nazwa dla kapeli (śmiech). Potem zaczęliśmy grać regularnie próby i tak to się zaczęło powoli rozwijać. Dalszą historię już pewnie znasz. Na początku w Turbo za mikrofonem stał Wojciech Sowula, a następnie Piotr Krystek. Jak to się stało, że żaden z nich jakoś nie zagrzał miejsca w kapeli na dłużej? Wojtek był zbyt szalony. Nie podobało mi się za bardzo jak śpiewa. Natomiast Krystek… zwyczajnie psychicznie wysiadł. Jakoś mu nie odpowiadały różne rzeczy, więc też odpadł. Potem już przyszedł Grzegorz. Muzyka zespołu Turbo rozwijała się bardzo dynamicznie. Począwszy od "Dorosłych Dzieci", aż do "Dead End" i "One Way" każda kolejna płyta była stylistycznie inna od swojej poprzedniczki. Co spowodowało wtedy to gonienie za zmianą? Czy to po prostu były ciągłe poszukiwania swo jego stylu? To jest bardzo proste. Miałem wtedy dwadzieścia pięć lat, moja muzyka ciągle ulegała zmianom ponie-

być zupełnie inna. Jak to się stało, że w końcu na okładkę trafiło to kiczowate czupiradło? Wtedy były zupełnie inne czasy. Pewne rzeczy zostały nam z góry narzucone. Dylematy polegały na tym, że albo bierzemy to, albo nie mamy nic. Mieliśmy tak czasami, niestety. Dlatego też zgodziliśmy się na tę okładkę, a nie na tę naszą. Nawet ją gdzieś miałem, ale nie wiem gdzie teraz się znajduje… A jak ona wyglądała? Była na niej Ziemia i paszcza pełną kłów, która tak jakby chciała ją przegryźć. A propos okładek, mam jeszcze pytanie dotyczące "Ostatniego Wojownika". Okładka na winylowej wersji jest zupełnie inna niż ta, która pojawia się na wydaniu kasetowym. Dlaczego tak jest? Powiem ci szczerze, że już nie pamiętam dlaczego tak się w końcu stało. "Last Warrior" miał też inną. Wersję na winyl zrobił Kurczak (Jerzy - przyp.red.). On robił też okładki płyt innych zespołów, a także książek. Na kasecie jest chyba jakiś przedruk. Choć powiem ci szczerze, że już nie pamiętam… Jak to się stało, że Turbo przekształciło się w pewnym momencie w agresywny thrashowy band? Czy był to też element rozwoju zespoły czy też może wpływy Roberta "Litzy" Friedricha? Myślę, że jedno i drugie. Na pewno wpływ na to

Foto: Turbo

Jak będą wyglądały najbliższe miesiące dla Turbo? Teraz będziemy grać trasę, mamy też sieć koncertów na styczeń i luty. Potem będzie sezon wiosenno-letni… latem jedziemy na festiwal Headbangers Open Air do Niemiec. Wiadomość o waszej obecności na HOA przyjąłem z nieskrywana radością, gdyż jest to jedna z najbardziej old-schoolowych metalowych imprez, gdzie gra wiele kultowych zespołów. W jaki sposób nadarzyła się okazja do zagrania właśnie tam? Mamy takiego fajnego młodego faceta, który jest naszym fanem i ma jakieś znajomości na zachodzie, jakieś powiązanie z czasopismami i tamtejszą sceną. Okazało się, że Niemcy są jak najbardziej za tym, byśmy tam zagrali. Znają naszą płytę "Last Warrior", więc powiedzieli, czemu nie? No właśnie. Zespoły, które grają na HOA zwyk le wykonują swoje utwory w swych ojczystych językach, mimo że mają nagrany analogiczny materiał po angielsku (np. Muro). Czy Turbo też podąży tą ścieżką? Właśnie tutaj nie wiem jeszcze. Myślę, że parę utworów, które zagramy z "Last Warriora" będą po angielsku. Co z resztą, to zobaczymy. Jeżeli zdążymy z przygotowaniem "Piątego Żywiołu" w wersji angielskiej, to utwory też będą wykonane po angielsku. Ja ze swojej strony dodam, że Niemcy znają teksty Turbo po polsku. Tak samo jak Kata i Open Fire. (Śmiech) No, no! Nie no, na pewno po polsku też coś zaśpiewamy! No to tyle jeżeli chodzi o pytania dotyczące spraw bieżących w Turbo. Chciałem jeszcze zadać parę pytań o przeszłość, zwłaszcza o kwestie dość rzadko poruszane w wywiadach. Zacząć chciałem od pytania w jaki sposób trafił pan do Turbo? Wcześniej grał pan w zespołach hard rockowych… Heniu Tomczak założył Turbo po rozpadzie zespołu Heam. To było 2 stycznia 1980 roku. Zrobiliśmy zebranie - Heniu, Marek Biliński, perkusista i ja - na którym stwierdziliśmy, że zespół Heam przestaje właściwie istnieć i nie mamy nic więcej do powiedzenia w tym temacie. Potem jednak Heniu, gnany duchem hard rockowym, zaproponował mi granie w zespole, który chce założyć. Ja odmówiłem. Nie chciałem grać w Turbo (wtedy jeszcze nie wiadomo było, że to będzie Turbo). Dwa

waż ja chciałem się rozwijać. Nie było innego wyjścia w takim przypadku. Nie chciałem nagrywać ciągle takich samych płyt, także postanowiłem, że muzyka Turbo będzie się rozwijać wraz ze mną. To było powodem zmian. No, troszkę się zagalopowałem na samym końcu (śmiech), ale tak to właśnie wyglądało. Ktoś tam kiedyś powiedział, że to był koniunkturalizm. Gdybyśmy szli za głosem koniunktury, to byśmy mieli różnego rodzaju dobrodziejstwa z tym związane, a jak widać tak wcale nie jest. Wielu fanów Turbo uważa "Kawalerię Szatana" za wasz najlepszy album. Widać to na koncertach, gdy prawie cała zgromadzona publiczność domaga się zagrania numerów z tej płyty. Czy to pana nie nudzi, takie ciągłe granie tego samego od lat? Nie mam z tym problemu. Z radością wykonujemy te utwory, także "Dorosłe Dzieci" i inne. Kompletnie nie mamy z tym kłopotu. Poza tym fantastycznie jest widzieć, że ludzie są szczęśliwi i zadowoleni, że gramy takie rzeczy. To jest naprawdę fajne, że ciągle tego chcą.

miał nasz rozwój i na pewno także Robert miał w tym jakąś zasługę. Miałem wtedy w głowie, by coś takiego grać. Robert miał także wpływ na brzmienie Turbo. Wziąłem go do zespołu, bo był takim kilerem. Bardzo mi się podobało, to jak wyglądał, jak się zachowywał, jaką był osobowością. Na koniec mam jeszcze jedno pytanie. Tomek Struszczyk udowodnił wielokrotnie, że jest bardzo utalentowanym wokalistą. Jednak na koncercie Turbo w warszawskiej Progresji parę lat temu zdarzyła się taka sytuacja, że pewien jegomość przy barierce zaczął krzyczeć "nie ma Turbo bez Kupczyka". Nie wiem czy pamięta pan tę sytuację? Tak, pamiętam (śmiech). Ale gość został szybko zresetowany.

No bo to już kolejne pokolenie fanów Turbo pojawia się na koncertach. To będzie już chyba trzecie, patrząc na to, kto przychodzi na nasze koncerty. To super sprawa.

Czy takie incydenty się zdarzały często na koncertach? Nigdy się coś takiego nie zdarzyło. To był jeden jedyny raz. Owszem, fani przychodzili do nas po koncercie i się pytali dlaczego Grzegorz już u nas nie śpiewa, co się stało i tak dalej, jednak zawsze spokojnie i w kulturalny sposób. W ogóle nie było żadnej agresji wobec nas. Nie zdarzyło się, oprócz tego jednego razu, żebyśmy odczuli jakąś niechęć ukierunkowaną na tę kwestię.

Ponoć w założeniu okładka "Kawalerii…" miała

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

TURBO

19


Metal Church wraca z "Generation Nothing", dziesiątym albumem studyjnym i pierwszym dla Rat Pak Records. Czyż to nie jest doskonała okazja do przepytania tych kapłanów metalowych hymnów? Niewiele brakowało, a by do tego wywiadu w ogóle nie doszło. Nasze pytania dotyczące najnowszego albumu, utworów na nim zawartych, treści, okładki, słowem - wszystkiego, o co rzetelny dziennikarz muzyczny zwykle pyta - z początku zostały odrzucone. Ponoć były, nota bene ku naszemu zdziwieniu, obraźliwe i stawiały zespół w złym świetle. Przynajmniej tak się dowiedzieliśmy z lakonicznych maili od managerów Metal Church. Management zespołu (bo wątpię by przez gęstą siatkę amerykańskich PRowców nasze zapytania przechodziły bezpośrednio do muzyków. A przynajmniej łudzę się, że jednak sami muzycy Metal Church nie są, aż takimi zadufanymi w sobie bucami) konsekwentnie odsiewał pytania, które w choćby najlżejszy sposób sugerowały w ich mniemaniu, że coś jest nie tak z najnowszym wydawnictwem lub nosiły znamiona krytyki czy też chęci nawiązania dyskusji. No jak widać o nowych albumach należy mówić w samych superlatywach, niezależnie od tego czy są one dobre czy też wręcz przeciwnie. Dlatego z góry przepraszam za mdły content tego wywiadu, banalne pytania i ogólny marazm, gdyż na inne lub inaczej postawione pytania zespół zwyczajnie nie chciał lub nie mógł odpowiedzieć. Dlatego, choć rzetelność dziennikarska i krytycyzm zostały zastąpione przez siermiężne lizodupstwo, mam nadzieję, że każdy, kto przesłuchał już nowy album Metal Church, będzie w stanie przeczytać między wierszami jak to wszystko miało w rzeczywistości wyglądać. I to nie pytania mogą przedstawić zespół w niekorzystnym świetle, lecz udzielone na nie odpowiedzi muzyków.

Otwiera się przed nami nowy rozdział historii HMP: Witajcie. Ostatnio zostaliśmy przez was zaszczyceni kolejną, już dziesiątą, produkcja studyjną. Pierwsza rzecz jaka rzuca się w oczy to okładka nowego wydawnictwa. Bezsprzecznie różni się ona od okładek innych wydawnictw Metal Church. Kurdt Vanderhoof: Nie chcieliśmy umieszczać jakieś typowo metalowej okładki ze śmiesznymi stworami, demonami i temu podobnymi. Ona miała być prosta i bezpośrednia. Słuchając "Generation Nothing" można odnieść wrażenie, że okładka ma korespondować z muzyką zawartą na albumie. Czy takie było wasze zamierze nie? Chcieliśmy osiągnąć taki efekt. Przed premierą albumu stwierdziłeś, że to wydawnictwo "będzie nosiło znamiona pierwszych dwóch albumów, mimo posiadania nowego brzmienia, bez pogoni za przeszłością". Tak, to jest prawda, gdyż tak właśnie brzmi "Generation Nothing". Czy taki zamiar przyświecał wam od samego początku tworzenia albumu? Dlaczego obraliście taką strategię przy kształtowaniu brzmienia na "Generation Nothing"? Chcieliśmy brzmieć jak Metal Church. Nie chcieliśmy zmieniać naszego brzmienia czy próbować brzmieć jak coś czym nie jesteśmy. To byłoby nieprawdziwe i nasi fani od razu by to zauważyli. Bezdyskusyjnie masz rację. Kiedy powstał materiał na "Generation Nothing"? Wszystkie utwory są nowymi kompozycjami. Wykopałem przy okazji parę starszych riffów, ale to wszystko jest nowym materiałem.

Co było inspiracją, głównym pomysłem, do nazwania tego albumu tak, a nie inaczej? Odkrycie, że dzisiaj wszystko jest wirtualne. W dzisiejszych czasach wszyscy, a zwłaszcza dzieci, nie prowadzą "prawdziwego" życia. Znajomi są wirtualni, muzyka pochodzi z komputera, nawet codzienne czynności są wirtualne. Właśnie to ma odzwierciedlać nasz album. Znaczącym elementem na "Generation Nothing" są riffy i układ kompozycji. Wiele utworów w ten czy w inny sposób przypomina strukturę aranżacji z "The Dark". Czy jesteś zadowolony z tego, co udało się tobie osiągnąć na albumie? Jest to jeden z moich ulubionych albumów Metal Church, jak nie najbardziej ulubiony. W trakcie tworzenia dwóch poprzednich albumów proces pisania utworów był rozdzielony między ciebie i Ronny'ego - ty pisałeś muzykę, a Ronny pisał teksty. Czy tym razem tez było podobnie? Sam napisałem całą muzykę. Z Ronnym napisaliśmy wspólnie dwa teksty. On sam jest samodzielnym autorem jeszcze dwóch tekstów. Czy Ronny pisze teksty do utworów, gdy już jest gotowa muzyka czy tez ma już gotowe pomysły, które ewentualnie zmienia by pasowały do aranżacji utworu? Ronny ma zawsze przygotowane już wersy, pomysły i tak dalej, ale na bieżąco mu podsyłam to, co skomponuję. To go zwykle inspiruje. Biorąc pod uwagę poprzednie albumy Metal Church, wokale Ronny'ego brzmią trochę inaczej. Czyżby stosował nowe interesujące techniki śpiewu? Czy

uważasz, ze wasze umiejętności muzyczne rozwinęły się podczas nagrywania "Generation Nothing"? Pewnie, że tak. Czas spędzony na przygotowywaniu nagrania był naprawdę świetny. Uważam, że "Generation Nothing" ma bardzo dobre brzmienie. Jestem niezmiernie zadowolony z każdego aspektu jego produkcji. Chciałbym też się upewnić czy zamierzaliście przekazać jakieś przesłanie swymi utworami. Zawsze staram się, by moje utwory traktowały o czymś ważnym. Jednak nie jest to regułą. Myślę, że jest dobrą rzeczą mieć coś do powiedzenia. Nie oznacza to jednak, że zawsze musi tak być. Ronny dał niezły popis swego kunsztu podczas festiwalu Headbangers Open Air. Pokazał, że świetnie sobie radzi z utworami z ery Mike'a Howe i Davida Wayne'a. Czy ma jakieś swoje ulubione numery z tamtego okresu? Ronny był fanem Metal Church w latach osiemdziesiątych, jednak nie wiem czy bardziej preferuje utwory z Mike'iem czy z Davidem. Zagraliście swoje najlepsze utwory na HOA. Łatwo to było poznać po reakcjach zgromadzonych fanów. Jak się czułeś tego wieczoru? Czy ten występ był dla was czymś wyjątkowym? To była naprawdę cudowna noc dla nas. Fajnie było znów grać w Niemczech, gdyż uwielbiamy tam koncertować. Zagraliście "Metal Church" w całości. Nawet utwór "Big Guns" z oryginalnej wersji winylowej. Zabrakło jednak "The Brave", bonusa z europejskiego wydania waszego debiutu. Nie pomyśleliśmy chyba o tym. Koncentrowaliśmy się wyłącznie na utworach z pierwszego albumu i największych hitach. Najmłodszym stażem w zespole jest Rick. Czy według twojej opinii, jego gra wniosła wiele do zespołu? Rick przyniósł ze sobą dużo świeżości. no i posiada świetne muzyczne umiejętności. W 2009 roku zespół został rozwiązany. Co się takiego wydarzyło, że postanowiliście przywrócić go z powrotem do życia? Po prostu poczuliśmy, że przyszedł czas by znowu zacząć grać razem i tym razem spróbować zrobić niektóre rzeczy inaczej. Teraz to my sprawujemy pełną kontrolę nad kierunkiem w którym podąża zespół. Zaczęliśmy wydawać płyty poprzez moją własną wytwórnie i zamierzamy zarządzać własnym zespołem. Dzięki temu otwiera się przed nami nowy rozdział historii Metal Church. Na zakończenie chciałbym byś przedstawił swoją opinię i odczucia na temat tych pięciu klasycznych utworów Metal Church. Co o nich dzisiaj sądzisz? "Gods of Wrath"... nasza pierwsza power ballada. Jest świetna, dlatego podoba się tak wielu ludziom. Epicki i przeszywający dreszczem "Beyond the Black" idealnie przedstawia muzykę Metal Church. "Battalions" to nasza thrashowa strona brzmienia! "Watch The Children Pray" to kolejna świetna power ballada, a "Fake Healer" jest jednym z moich ulubionych hitów do grania na żywo. Aleksander "Sterviss" Trojanowski Foto: Rat Pak

20

METAL CHURCH


Muzyka Artillery ma w sobie bardzo dużo charakterystycznych elementów, dzięki czemu ich albumów nie da się praktycznie pomylić z jakąkolwiek inną kapelą. Niezależnie od tego czy uważacie nowy album Artillery, zatytułowany "Legions", jako słabą produkcję to trzeba przyznać, że ta duńska thrashowa formacja nie porzuca swego rozpoznawalnego stylu. Thrashowa nawałnica wciąż trwa.

Artyleryjski ostrzał z Danii HMP: W Polsce muzyka Artillery cieszy się nie lada popularnością wśród heavy metalowej braci. Każdy kolejny album i każdy kolejny koncert na naszej ziemi jest wyczekiwany z niecierpliwością. Graliście u nas już parokrotnie. Jakie są wasze najlepsze wspom nienia z koncertowania w Polsce? Michael Stützer: W tym momencie nie wypada nie podziękować za wielkie wsparcie jakie okazują nam fani z Polski! Mamy bardzo dużo wspaniałych wspomnień związanych z waszym krajem. Byliśmy pod opieką Metal Mind Productions przez prawie pięć lat i byliśmy pod wielkim wrażeniem wsparcia jakiego nam udzielali. Nagraliśmy też nasze pierwsze DVD w Katowicach. Parokrotnie nasze trasy przecinały polskie ziemie i zawsze na swej drodze spotykaliśmy zatwardziałych fanów Artillery. Jesteśmy bardzo wdzięczni każdemu, kto wspierał naszą muzykę! W przyszłym roku minie trzydzieści lat od momentu wydania waszego debiutanckiego "Fear of Tomorrow". Czy z tej okazji planujecie coś specjalnego? Tak, myślę, że coś takiego będzie miało miejsce. Przy okazji naszych dwudziestych piątych urodzin graliśmy na koncercie niemal cały materiał z tego albumu. Okazało się to świetną zabawą. Zobaczymy, co tym razem się wydarzy! Czy pisząc nowe utwory zdarza się wam słuchać waszych starszych kompozycji czy też raczej staracie się unikać wszelkich możliwych zewnętrznych wpływów podczas tworzenia? Czasem tak, jednak uważam, że łatwiej się pisze nowy materiał, który będzie kolejnym krokiem naprzód, jeżeli nie słucha się w ogóle starszych nagrań! Nie zmienia to faktu, że należy mieć na uwadze swe korzenie, swe początki, i dopiero wtedy starać się rozwijać pisane kompozycje. Dlaczego Soren już nie jest członkiem Artillery? Sorenowi bardziej się podoba granie w stylu hard rock/heavy metal, a ponadto jest członkiem tylu innych projektów muzycznych, że w końcu zdecydowaliśmy, że dla nas i dla niego lepiej będzie jeżeli nasze drogi się rozejdą. Nadal jednak jesteśmy kumplami i nie żywimy względem siebie żadnej urazy. W takim razie dlaczego także Carsten, jeden z założycieli Artillery, także odszedł z zespołu? Wydaję mi się, że Carsten był już trochę zmęczony Artillery. Zwłaszcza tym całym życiem w trasie i sprawami związanymi z zespołem. W tym samym czasie chciał na spokojnie wrócić do grania punka. Dalej się przyjaźnimy, a nawet dzielimy wspólną salę prób! Jak do zespołu trafili Josua Madsen i Michael Bastholm Dahl? Zdawaliśmy sobie sprawę, że Soren i Carsten opuszczą nasz zespół wkrótce po wydaniu "My Blood". Dzięki temu mieliśmy naprawdę sporo czasu, by znaleźć ludzi na ich miejsce i w ten sposób trafili do nas Michael i Josua! Michael dotyFoto: John Mortensson chczas występował z zespołem, który był cover bandem Mercyful Fate i Kinga Diamonda. Wypróbowaliśmy go na dwóch małych lokalnych koncertach. Wyszły znakomicie, więc zaproponowaliśmy mu stałą współpracę z nami, na którą się zgodził! Za to Josh wysłał nam nagranie video na którym grał na bębnach. Byliśmy pod wielkim wrażeniem jego umiejętności! Po pierwszej wspólnej próbie wiedzieliśmy, że to on będzie z nami grał! Obaj są wspaniałymi ludźmi, szczerymi i prawdziwymi, a ponadto bardzo oddanymi Artillery i naszym fanom! Praca perkusji jest prawdziwą perełką na najnowszym albumie. Josua pokazał, że jest naprawdę utalen towanym pałkerem. Czy miał wolną rękę w kwestii wyglądu partii perkusyjnych?

Zasadniczo, kiedy wymyślaliśmy riffy, to już mieliśmy w głowach gotowy schemat partii perkusyjnych, jednak Josh wymyślił kilka naprawdę dobrych pomysłów samemu. Śpiew Sorena był bardzo kontrowersyjną kwestią wśród fanów Artillery. Jak to jednak jest z Dahlem? Z jakimi opiniami dotyczącymi jego wokalów się spotkaliście? Rzekłbym, że jakieś 90% fanów i recenzentów zakochało się w jego głosie. O wiele więcej ludzi jest pozytywniej nastawionych do Michaela niż do śpiewu w wykonaniu Sorena! Zawsze będzie istnieć ta mała grupka fanów, którzy chcą tylko i wyłącznie słyszeć Flemminga za mikrofon, jednak tak to właśnie wygląda! Czy Michael napisał któryś z tekstów na "Legions"? Michael napisał większą część tekstów i odwalił przy tym kawał dobrej roboty. Dzięki niemu niemal powróciliśmy do czasów, w których Artillery miało świetne teksty, u zarania powstania naszego zespołu. Czy materiał na "Legions" pisaliście w ten sam sposób jak na poprzednich albumach czy też może tym razem komponowanie utworów wyglądało inaczej w Artillery? Zwykle to ja lub Morten wymyślamy riffy i aranżujemy kształt utworów w sali prób. Tym razem nie mieliśmy za bardzo na to czasu, gdyż mieliśmy bardzo wiele tras koncertowych. Nie mogliśmy poświęcić dużo czasu na dopracowanie utworów na spokojnie w terminie. Dzięki temu utwory brzmią zaskakująco świeżo i mają w sobie sporo nieokrzesanej energii. Przez to wydaję mi się, że dobrze było tworzyć album pod tak dużym ciśnieniem i większym naciskiem niż zwykle! Czym są te legiony z tytułu? Tytułowe legiony to dedykacja dla zastępów fanów melodyjnego thrashu, którzy wspierali nas oraz thrash metal przez te wszystkie lata. To właśnie fani sprawiają, że Artillery funkcjonuje, niezależnie od koniunktury i niezależnie od naszych wzlotów i upadków! A co z teledyskiem nakręconym do "Legions"? Ten utwór jest poświęcony kobiecie, która walczyła na wojnie jako żołnierz. Wraca z niej z niej z zespołem stresu pourazowego. To syndrom wojny. Cały czas nawiedzają ją straszliwe wspomnienia, których nie wie jak się pozbyć. Mieliśmy niezłą zabawę kręcąc to video! Które utwory z nowej płyty zagoszczą w waszej koncertowej setliście? Szczerze - chciałbym zagrać je wszystkie. Na razie na koncertach graliśmy "Chill My Bones", "Legions", "Wardrum Heartbear", "Dies Irae" i "Anno Reqiuem". Niedługo zagramy także "God Feather" i "Global Flatline" po raz pierwszy na żywo. Nadal chcemy grać utwory z naszych poprzednich wydawnictw, więc trzy lub cztery z nowej płyty są naszym docelowym wynikiem jaki chcemy osiągnąć na naszych koncertach.

Czy mógłbyś w swych własnych słowach opisać co, według ciebie, udało wam się osiągnąć na "Legions"? Zaryzykowałbym stwierdzenie, że "Legiony" są pisane w ten sam sposób co "By Inheritance". Posiadają wspaniałe utwory, które są naszymi najmocniejszymi i najlepszymi kompozycjami. Ten album został nagrany przez pięciu oddanych muzyków, którzy spędzili cudowny czas podczas pracy nad nim. Ponadto, według mojej opinii, "Legions" posiadają najlepszą produkcję ze wszystkich albumów Artillery, które do tej pory nagraliśmy! W zamierzchłych czasach, jeszcze zanim Flemming Ronsdorf był członkiem waszego zespołu, Artillery miało dwóch innych wokalistów. Dlaczego wtedy nie zagrzali miejsca na długo w kapeli? Pierwszym naszym wokalistą był gość, który się nazywał Per Onink. Był z nami tylko przez jakieś trzy czy cztery miesiące. Zaśpiewał na naszym demo "We Are The Dead". Nie był jednak dobrym wokalistą i został jedynym członkiem zespołu, który został wyrzucony z Artillery! Drugim wokalistą był Carsten Lohmann, który towarzyszył nam jakoś tak przez rok. Z nim nagraliśmy "Shellshock" i "Deeds of Darkness" z 1984 roku. Nadal jesteśmy z nim w kontakcie i nawet zaśpiewał "Deeds of Darkness" razem z nami na koncercie w Danii podczas obchodów dwudziestopięciolecia istnienia zespołu! Musiał odejść z zespołu z powodu nauki. Miał zostać nauczycielem w szkole! Artillery doświadczyło sporo turbulencji w swym wczesnym okresie istnienia. Czy to prawda, że zespół rozpadł się po wydaniu debiutanckiego krążka? Czy miało to coś wspólnego z problemami związanymi z wydaniem jego następcy - "Terror Squad"? Mieliśmy krótki okres przerwy po nagraniu utworów na "Terror Squad". Spowodowane to było całą masą problemów, między innymi z Neat Records… Najpierw opóźnili wydanie albumu prawie o rok, a potem jako okładki użyli jej szkicu. A więc to prawda, że okładka "Terror Squad" jest tak naprawdę niedokończonym szkicem? Nawet usunęli z niego część barw. Spowodowało to niemałą frustrację ze strony zespołu i zakończyliśmy wtedy naszą działalność na prawie dziewięć miesięcy! Za drugim razem skład posypał się w 1988 roku, jed nak możliwość trasy po Związku Radzieckim sprawiła, że nadal pozostaliście aktywnym zespołem… Trasa koncertowa po Rosji otworzyła zupełnie nowe drzwi przed nami. Zrekrutowaliśmy basistę Petera Thorslunda, Morten przerzucił się wtedy na sześciostrunowe wiosło, i byliśmy ponownie gotowi na wszelkie możliwe wyzwania! Byliśmy wygłodniali gry. Sama trasa była efektem porozumienia między władzami Danii i Rosji, dotyczącego wymiany kulturalnej. Dzięki temu w Danii mogły zagrać rosyjskie zespoły, a w Rosji duńskie! Projekt ten nazywał się Next Stop USSR. Czy publiczność na waszych koncertach w Związku Radzieckim różniła się od tej, z którą mieliście do czynienia w domu? Niezbyt. Fanów było dużo i byli bezgranicznie oddani. Nie spodobało to się jednak lokalnym decydentom i zostaliśmy wyrzuceni z Rosji po zagraniu raptem pięciu koncertów! Z powodu, jak to nazwali, "zachodniej dekadencji"! Nie będę w błędzie, jeżeli założę, że właśnie ta trasa zainspirowała "7:00 from Tashkent" i masę innych orientalnych gitarowych zagrywek? No przecież. "Khomaniac" i "Don't Believe" zostały w całości ukończone jeszcze podczas trwania trasy! Echa tej wyprawy dalej pobrzmiewają w naszych utworach i stanowią nasz rozpoznawalny styl. Pod koniec lutego tego roku z powrotem wracamy do Rosji. Nie mogę się tego doczekać! Wielkie dzięki za wywiad! Ostatnie słowa dla maniaków z Polski należą do ciebie. Jeszcze raz wielkie dzięki za całe wsparcie jakim nas obdarzyliście. Niedługo wracamy do Polski! Trzymajcie się! Aleksander "Sterviss" Trojanowski

ARTILLERY

21


Polska myśl thrashowa pokazuje, że mamy potencjał by co nieco zwojować na arenie międzynarodowych zmagań metalowych kapel. Nie dość, że mamy silne klasyki, to też i nieco młodsze stażem zespoły potrafią bezceremonialnie sprzedać kopa z białego "hajtopa" prosto w kaprawy ryj. Niech piwo leje się strumieniami, a szpaler wirujących włosów niech nie zwalnia, przed wami wywiad ze śląskim The No-Mads, które uraczyło nas nieprzeciętnej urody dziełem zatytułowanym "Lost Control". Na nasze pytania udzielał odpowiedzi dzierżący gitarę w zespole Przemysław Latacz. Gdzieniegdzie wtrąciła swoje trzy grosze Sylwia Papierska, której ostre wokale solidnie dudnią o uszy niczym spienione morskie fale między Scyllą a Harybdą. Zapraszam.

Nie chcieliśmy sobie przyklejać łatki polskiego Holy Moses HMP: Witam i gratuluję znakomitego albumu. Niesamowitym jest fakt, że z każdą kolejną płytą udowadniacie, że nie stoicie w miejscu tylko przecie twardo naprzód. Powiedz nam, jakie myśli towarzyszyły ci, gdy usłyszałeś już skończony materiał? Czy efekt końcowy spełnił twoje początkowe oczekiwania? Przemysław Latacz: Cześć! Dzięki za dobre słowa! Wiesz, odczucia nie były spontaniczne. Na tym etapie, gdy już masz zatwierdzić efekt końcowy, to zastanawiasz się na ile jesteś już tak zmęczony i osłuchany z materiałem, że możesz zepsuć cały efekt jednym nierozważnym posunięciem suwaka stołu - czy tego realnego czy wirtualnego - zależy co było kręcone. Powiem tak - pierwsze bardzo pozytywne wrażenie miałem gdy odsłuchałem obrobione bębny - efekt był porażający! Potem stopniowo dochodziły kolejne elementy i trzeba było tylko uważać, żeby nie zepsuć tego co już od samego początku było świetne. Poprawialiśmy tylko drobne szczegóły, ale wiesz jak to jest - na etapie miksu nawet drobna ingerencja w jeden element pociąga za sobą brzmienie całości i łatwo można wszystko zwalić. Materiał brzmi zawodowo, na poziomie światowym, więc spełnia moje oczekiwania. (śmiech) Jakość brzmienia "Lost Control" można, bez zbędnego owijania w bawełnę, spokojnie zaklasyfikować jako wspomniany wysoki światowy poziom. Kto był odpowiedzialny za inżynierię dźwięku na albumie? Przemysław Latacz: Za nagrania, miks i mastering odpowiedzialny był jeden człowiek - Dominik Burzym. Nagrywaliśmy w jego Studio 67 w podkrakowskim Giebułtowie. Powiem więcej - myślę, że spokojnie można go zakwalifikować jako producenta. Od samego początku miał wizję naszego brzmienia - odrobił zadanie domowe studiując nasze wcześniejsze produkcje i przyjął do wiadomości nasze inspiracje. To był dla mnie komfortowy układ bo nie musiałem ślęczeć w studio godzinami. Szybko załapał o co nam chodzi. A poza tym Dominik to fan Andy'ego Sneapa. Jest na bieżąco z techniką realizacji dźwięku.

że jesteście wielkimi fanami Holy Moses. I nie mówię tu bynajmniej o świetnych wokalach Sylwii, a raczej o motywach perkusyjnych Oskara. Momentami brzmi jak drugie wcielenie Atomic Steifa. Co mu zrobiliście, że jego bębny brzmią tak wściekle na nagra niach? Przemysław Latacz: (Śmiech) Dobrze to wyczułeś. Oskar jest typem bębniarza, który lubi, jak mu się mówi co ma zagrać. No więc mówimy mu - stary, tu chcielibyśmy, żebyś zagrał jak w Holy Moses, a tu na przykład jak w Destruction. Tylko nie zrozum mnie źle - Oskar nie rozpracowuje patentów nutka w nutkę - to nie ten typ. Po prostu gra to jak czuje. Jest chyba jednym z niewielu współcześnie grających perkusistów w sposób typowo siłowy, sprzed ery blastów. Tu ma wiele wspólnego ze Steifem. Reszty dopełniło studyjne doświadczenie Dominika, który sam jest bębniarzem wiedział jak wydobyć z Oskara to, co najlepsze! Czym kierowaliście się przy wyborze tytułu na albu mu? Przemysław Latacz: Jak zwykle byłem za innym tytułem, bo nie chciałem wyróżniać żadnego kawałka, wszystkie są świetne. Ale zostałem przegłosowany. (śmiech) Sylwia Papierska: Z tego co pamiętam nie było jakiegoś konkretnego powodu. Większości po prostu spodobał się ten pomysł. Potem powstał projekt okładki i okazało się, że zajebiście pasuje do tytułu. Czy dobrze słyszę, że "Possessed By Bier" ma napisany tekst prakty cznie w całości po nie-

Ciekawą inicjatywą jest też utwór poświęcony argentyńskiemu klubowi piłkarskiemu C.A. River Plate. Co was pchnęło do nagrania takiego thrash metalowego hymnu piłkarskiego? Sylwia Papierska: To mój pomysł. Jestem fanką argentyńskiej piłki i drużyny Club Atletico River Plate. Ten tekst powstał pod wpływem prawdziwych emocji i wstrząsu (śmiech)! W 2011 roku River po raz pierwszy w historii spadli do drugiej ligi. Mecze barażowe transmitowane były przez jedną ze stacji sportowych na żywo, co oznaczało oczywiście pobudkę w środku nocy. Po rewanżu w Buenos Aires River spadli z Primera Divison. Widok tego, co działo się na stadionie w jednej chwili zainspirował mnie do napisania tego tekstu, w którym opisuję całą sytuację, ale również siłę i odrodzenie drużyny. Już po roku River wrócili do pierwszej ligi! Na poprzednim albumie coverowaliście Voivod, tym razem zdecydowaliście się na fenomenalne "Reborn Dogs" Holy Moses. Czym kierujecie się przy wyborze coverów i dlaczego tym razem padło na Holy Moses. Przemysław Latacz: Gdybyśmy go nagrali na wysokości wcześniejszych płyt, było by to tak oczywiste, że aż śmieszne. Nie chcieliśmy sobie przyklejać łatki polskiego Holy Moses i być rozpatrywani jako cover band. Teraz nie musimy już nikomu niczego udowadniać. Ja bardzo lubię Holy Moses i uważam, że niesłusznie są trochę w cieniu Kreatora, Sodom, Destruction i Tankard. Podpisuję się obiema rękami pod ich pomysłem na muzykę. No i Sabina! Aż wierzyć się nie chce że to już ponad 30 lat na scenie!

Czy "Oort Cloud" od początku w swym założeniu miał być utworem instrumentalnym czy też z jakiegoś powodu Sylwia nie napisała do niego tekstu? Przemysław Latacz: Tak - od początku i z premedytacją miał to być instrumental. Jest to nadal The No-Mads, ale o nieco innym obliczu. Od razu mówię - nie nagramy całej płyty w takim stylu. Ten utwór jest taki jaki jest, bo napisałem go jako ostatni na płytę i cały poprzedzający go materiał miał na niego wpływ. Natomiast takie i jeszcze bardziej pokręcone granie siedzi we mnie bardzo głęboko… Mam nadzieję, że już niedługo usłyszycie o moim solowym projekcie - "Planet Hell". Mam gotowych dziesięć utworów i jestem niejako "na walizkach" przed wejściem do studia.

W wielu miejscach nie mogłem oprzeć się wrażeniu, Foto: The No-Mads

THE NO-MADS

W tym utworze gościnnie udziela się Florian z Nuclear Warfare. Jak doszło do jego pojawienia się na waszym nagraniu? Sylwia Papierska: Z Nuclear Warfare przyjaźnimy się od lat. Kiedyś na imprezie po wspólnym koncercie wpadliśmy na ten pomysł. Po napisaniu tekstu do "Possessed…" zadzwoniłam do Floriana (znanego jako Fritz), który przyleciał do Polski na nagranie. Efekt okazał się świetny, a jego naturalny niemiecki wniósł do numeru jeszcze więcej thrashowego pazura!

Album "Lost Control" co i rusz zaskakuje. Nie jest monotonny i przewidywalny. Chciałbym się dowiedzieć w jaki sposób ostatni utwór, czyli "Oort Cloud" kończy się takim onirycznym, spokojnym motywem? Po brutalnej dawce szybkiego thrashu takie zwolnienie zostało odebrane przeze mnie bardzo pozytywnie! Przemysław Latacz: Ta końcówka o której mówisz, to takie naturalne przedłużenie motywu rozpoczynającego ten utwór. Chciałem spiąć kompozycję w coś na kształt klamry. Nie chciałem na koniec przywalić na odlew, tylko żeby nastrój tego wałka w sposób naturalny, pozostał u słuchacza niejako w przeciwwadze dla pozostałej zawartości albumu. Jeszcze jak żegnaliśmy się z Jędrzejem, padła propozycja, że gościnnie może się u nas pojawić. No i mamy outro zagrane przez laureata tegorocznego Fryderyka w kategorii "Jazzowy Debiut Roku"!

To już drugi album na którym na basie udziela się Józek Brodziński. Mimo, że jego styl gry różni się, co można wyłapać, od gry Jędrzeja Łaciaka, to śmiało można powiedzieć, że jego bas stanowi jeden z atutów muzyki na nowym albu mie. Bardzo podoba mi się fakt, że bas nie powiela gitary rytmicznej, lecz także jakby żyje własnym życiem. Czy ustalacie takie rzeczy w trakcie komponowania materiału czy też są to w głównej mierze inicjaty wy i pomysły Józefa? Przemysław Latacz: Małe sprostowanie - w zasadzie to jest druga płyta z Josephem, bo nagrał z nami cover Danziga na składankę "A Tribute To…", natomiast na poprzednim pełnym naszym albumie bas nagrywał Jędrzej. Ponieważ od sesji nagraniowej do wydania płyty upłynęło nieco czasu, to w momencie wydania "The Age Of Demise" Józek był już pełnoprawnym członkiem kapeli i dlatego jest na zdjęciach w książeczce. Wracając do Jędrzeja - styl jego gry jest wyjątkowy i wywarł wpływ na brzmienie The No-Mads właściwie od początku. Nagraliśmy przecież razem trzy płyty! Gdy Józek obejmował posadę basisty u nas uczył się gry na basie - wcześniej był gitarzystą - właśnie na patentach Jędrzeja. Bez wahania powiem - Józek idealnie wyczuł klimat i tak też układał swój bas na nowym materiale. Sam tylko wie ile nad tym pracował. Nie bez znaczenie jest też fakt, że gramy na jedną gitarę - bas musi więc się bardziej udzielać na żywo, choćby w podkładach pod gitarowe solówki…

22

miecku? Skąd pomysł na taki motyw? Sylwia Papierska: Zajebiście podoba mi się język niemiecki w thrashu spod znaku Sodom. Ale, żeby nie przeginać ograniczam się na każdej płycie do jednego numeru. Tradycją już stało się, że jest to zawsze tekst o radości picia piwa!

Teksty The No-Mads są anglojęzyczne, ale jak widać, a raczej słychać, zdarzają się także motywy


Foto: The No-Mads

śpiewane po niemiecku i hiszpańsku. Czy kiedykol wiek doczekamy się utworu The No-Mads po pol sku? Sylwia Papierska: To dobry pomysł. Jeśli będzie nam dane nagrać kolejny album, to widzę duże szanse na numer zaśpiewany po polsku. Patrząc kilka lat wstecz, można zauważyć, że aktual nie nie jesteście zespołem, który często koncertuje i ostatnimi czasy bardzo rzadko zapuszczacie się gdzieś dalej niż najbliższe okolice Śląska. Co jest przyczyną tego stanu rzeczy? Rodziny, praca czy może jeszcze coś innego? Przemysław Latacz: Oczywiście, że to wszystko ma wpływ na naszą aktywność koncertową. Ale nie zapominaj też, że Sylwia prawie rok walczyła z chorobą a operacja była w lutym 2013 roku. Potem jeszcze rehabilitacja. Stopniowo, na spokojnie wracamy do życia koncertowego. W 2011 roku można was było zobaczyć w Warszawie przed Artillery. Wasz występ wypadł fenomenalnie i wprowadził niezłe ożywienie pod sceną. Kiedy zamierzacie z powrotem zawitać do stolicy? Czy macie jakieś plany koncertowe na bliższą lub dalszą przyszłość oprócz koncertu w Katowicach 30 listopada? Przemysław Latacz: Ha! Czyli przegapiłeś nasz koncert w warszawskim Metal Cave na początku majowego weekendu 2013! (Śmiech) A już na serio - bardzo chętnie znowu zagramy w stolicy - mamy tam wielu przyjaciół! W styczniu zagramy w Ostrowie Wielkopolskim, w lutym w Sosnowcu, na początku roku pewnie jeszcze coś powtórzymy u siebie w Katowicach. Jesteśmy też w stałym kontakcie z naszym wydawcą a on z kolei z agencjami koncertowymi. Mam nadzieję, że uda nam się wskoczyć na gig z jakąś załogą dużego formatu… Rzeczonego 30 listopada urządzaliście w pubie Korba w Katowicach koncert będący release party waszego najnowszego krążka. Oprócz was zagrali tam także Mayzel oraz Lęk. Czy dobór kapel na support leżał w waszej gestii? Czy mieliście już okazje zetknąć się z twórczością tych zespołów? Przemysław Latacz: Zaprosiliśmy miejscowe zespoły na zasadzie doboru po linii przyjacielskiej. Lęk to blackowy projekt naszego perkusisty, Oskara. Będzie to ich pierwszy koncert. Mayzel to band Karola "Ulcera" - bardzo charyzmatyczna postać - niegdyś w ekipie która wspomagała nas na koncertach pod koniec lat 90-tych, a obecnie frontman kilku kapel, z których najbardziej popularna to Nuclear Vomit - bezkompromisowa grindcore'owa jazda dla prawdziwych mężczyzn i ostrych lasek. (śmiech!) Przez cały okres swej aktywności zagraliście całkiem sporo koncertów grając w różnych przybytkach. Jak byś ocenił kondycję polskich klubów jako miejsc do grania koncertów? Czy zdarzało wam się trafić do miejsca, które było fatalnie przygotowane do goszczenia takiej imprezy jak thrash metalowe show? Przemysław Latacz: No pewnie, że tak! Tylko wiesz, szkoda mi o tym gadać. Bardzo łatwo jest popaść w typowo polskie biadolenie… Ja widzę to tak - jest coraz lepiej - na pewno pod względem sprzętowym. Poprawiły się warunki sanitarne. Nadal trochę brakuje chęci, czy pieniędzy albo zrozumienia - dla prostego faktu nawet akustyk cudotwórca polegnie przy gołych ścia-

nach i suficie. Dźwięk się odbija i powstaje jeden wielki kocioł. A wystarczyło by powiesić kilka płacht dla wytłumienia… Czy na koncerty braliście ze sobą własnego dźwiękowca czy też korzystaliście z usług miejscowych techników… o ile klub się o takowych postarał? Przemysław Latacz: Czasami braliśmy swojego czasami był to ktoś miejscowy. Różnie. I chyba więcej jednak było tych dobrych koncertów niż złych. Ale co swój akustyk to swój. Jakie było najgorsze czy też najciekawsze przeżycie jakiego doświadczyłeś ze strony klubu/nagłośnienia/ sprzętu podczas swych koncertowych przygód z The No-Mads? Przemysław Latacz: Najgorsze… To było na jednym z większych koncertów. Teraz już nie pamiętam dokładnie ale to było chyba przed Artillery w Katowicach. Koleś od monitorów był tak narąbany, że zarzygał mikser. My oczywiście graliśmy prawie na pamięć, bo na scenie był jeden wielki jazgot. Na szczęście pozostałe koncerty z Artillery we Wrocławiu i Warszawie były naprawdę OK. Było wiele fajnych, ciekawych przeżyć. Teraz tak na gorąco mi się przypomina - graliśmy w Czechach w bardzo fajnej sali w podziemiach zamku w mieście Valazske Mezirzici. Koncert świetnie przygotowany, bardzo dużo ludzi… Zajebiste kapele. W ogóle super! I jakież było nasze zdziwienie, gdy po koncercie i po imprezie - wystarczyło wejść do windy i prosto z klubu wyjechać do zamkowych komnat przerobionych na hotel. Rewelacja! Co prawda po schodach to byśmy nie weszli z powodu miejscowej śliwowicy. (śmiech) Na koniec pytanie światopoglądowe. Czy prawdą według ciebie jest, że thrash metal jest muzyką nis zową, która nigdy nie wywalczy dla siebie miejsca w mediach, nawet tych zorientowanych na "cięższe" brzmienia? Jakbyś się odniósł do sytuacji thrash metalu na polskim rynku muzycznym? Przemysław Latacz: Każdy gatunek, zanim wywalczy dla siebie miejsce w mediach jest niszowy. I nie wiem czy jest to takie do końca złe. Zauważ, że tak jak w przypadku thrashu czy death metalu, w czasie największej ich świetności, szybko lansowały się zespoły mierne zorientowane na szybki sukces. Myślę, że nisza jest rodzajem próby, testu dla rzetelności i wiarygodności zespołu. My w Polsce zwykliśmy uważać, że grunge i nu metal zabiły prawdziwe i artystycznie wartościowe gatunki metalu. Przeglądając zachodnie czasopisma zauważyłem, że tam dla fanów i dziennikarzy, był to okres oczyszczenia z przerostu formy nad treścią rozbuchanych metalowych gigantów. Przetrwały tylko najsilniejsze zespoły i te, które naprawdę mają coś do powiedzenia. A teraz - sam sobie jesteś panem i władcą mediów - wystarczy kliknąć myszą, czy puknąć w tablet… Dziękuję za poświęcony czas i za odpowiedzi. Osobiście liczę, że forma zespołu utrzyma swoją ten dencję zwyżkową i zadziwicie nas jeszcze nieraz. Pozdrawiam i do zobaczenia na koncercie. Przemysław Latacz i Sylwia Papierska: Możecie na nas liczyć! Pozdrawiamy i dzieki za wywiad! Aleksander "Sterviss" Trojanowski

THE NO-MADS

23


rzenia. Bobby będzie miał swoją szansę na nadanie swojego stylu na koncertach, z czego jest dość zadowolony.

Ponowne wprowadzenie Malice to jedna z legend amerykańskiego heavy/power metalu, mimo relatywnie skromnego dorobku nagraniowego. Zespół osiem lat temu wrócił do pełnej aktywności, ale dopiero wiosną 2012r. wydał płytę. Na "New Breed Of Godz" trafiły jednak nagrane ponownie utwory z lat 80-tych, uzupełnione kilkoma nowymi kompozycjami. Można by mówić o tzw. "odgrzewanym kotlecie", gdyby nie fakt, że obecnie, po kilku zmianach za mikrofonem, wokalistą Malice jest sam James Rivera, co znacząco wpływa na efekt końcowy. O nowej - starej płycie rozmawiamy z gitarzystą Mickiem Zane, jednym z dwóch, obok Jay'a Reynoldsa, muzyków najsłynniejszego składu Malice: HMP: "New Breed Of Godz" to wasz trzeci album studyjny, wydany po 25 latach przerwy. Jakie to uczu cie sfinalizować nagranie kolejnej płyty ćwierć wieku od premiery poprzedniej? Mick Zane: Było to bardzo satysfakcjonujące i prawdę mówiąc, w pewien sposób przyniosło nam ulgę! Brakowało wam więc emocji związanych może nie z brakiem grania, bo przecież nie przestaliście być czynnymi muzykami, ale z tym konkretnym zespołem? Uznaliście, że Malice ma wciąż coś do zaproponowania, że w latach 80-tych. nie wszystko potoczyło się tak, jak powinno? Dreszczyk związany z występami na żywo jest zawsze czymś energetyzującym i kiedy nie koncertujesz czegoś ci brakuje. Na pewno mamy coś do zaoferowania fanom metalu w różnym wieku dzięki naszej zróżnicowanej setliście, złożonej ze starych klasyków i nowych utworów, które pokazują unikalność naszego obecnego składu. Jeżeli chodzi o lata 80. to już historia… Co sprawiło, że zespół wznowił działalność dopiero sześć lat temu? Nie rozważaliście nigdy wariantu, żeby reaktywować zespół wcześniej? Był to właściwy moment na wznowienie działalności zespołu. Zainteresowanie ze strony europejskich wytwórni i promotorów sprawiło, że zaczęliśmy z Jayem myśleć nad tą opcją. Prawdę mówiąc, przed 2010 rokiem nie rozważałem tego. Pozostali muzycy oryginalnego składu nie byli zain teresowani powrotem Malice? Co porabiają obecnie James Neal i Cliff Carothers? Ani James, ani Cliff nie byli zainteresowani. Skontaktowaliśmy się z Jamesem, ale nie odczuwał konieczności, żeby to zrobić, a obecnie mieszka na Wschodnim Wybrzeżu. Cliff jest zaś całkiem

zadowolony z pracy w przemyśle filmowym w Los Angeles jako rekwizytor. Wygląda jednak na to, że problemy ze składem miały negatywny wpływ na wasz powrót? Czy dopiero pojawienie się w składzie kolejnego wokalisty sprawiło, że sprawy potoczyły się jak należy? Pracowaliśmy z kilkoma wokalistami zanim rozstrzygały się sprawy z Jamesem Riverą. Nie przypominam sobie innego negatywnego wpływu niż to, że wszystko trwało dłużej niż powinno… takie jest życie. Nie jestem pewien czy dzisiaj wszystko się już wyjaśniło! Jak James Rivera trafił do Malice? Poznaliście się pewnie wieki temu, jeszcze w latach 80? Nie poznałem Jamesa w latach 80. To Jay znał go wcześniej. Nie mieliście obaw, że ten wyśmienity, ale zarazem bardzo zapracowany wokalista może nie mieć wystarczającej ilości czasu dla Malice? To prawda, jest dość zajęty. Wierzcie mi, jeżeli chodzi o zespół, zawsze pojawią się jakieś obawy. Zyskaliście doświadczonego, charyzmatycznego frontmana, jednak w tak zwanym międzyczasie odszedł basista Mark Behn, trzeci muzyk legendarnego line - up Malice z lat 80. Co było powodem tej decyzji? Miał inne zobowiązania i wolał nie ruszać w trasę. Byliśmy zachwyceni, że dał radę zagrać na płycie, żeby nadać autentyczności klasycznym utworom. Behn zdążył jednak zarejestrować partie basu do wszystkich nagranych ponownie na "New Breed Of Godz" klasycznych utworów. Nie rozważaliście opcji, że Robert Cardenas nagra je ponownie, czy też były tak dobre, że nie było o tym w ogóle mowy? Te kawałki były przypisane do Marka, jako twórcy i członka zespołu, który miał możliwość ich s t w o -

I tak doszliśmy do nowej płyty. Przyznam, że byłem zaskoczony, kiedy dowiedziałem się, że większość utworów na "New Breed Of Godz" to będą nowe wersje waszych klasyków. Dlaczego zdecydowaliście się nagrać je ponownie? Rzeczywiście. Podpisując umowę z SPV nie mieliśmy zamiaru ponownie nagrywać starszego materiału. Zostaliśmy do tego przekonani, bo takie było życzenie wytwórni. Myśleli, że jest wielu fanów metalu, którzy byli młodzi, albo nie było ich nawet jeszcze na świecie, kiedy wyszedł ten materiał. Było to więc ponowne wprowadzenie niektórych naszych mocniejszych klasyków do świadomości młodszych fanów Malice. Chcieliście więc przedstawić je w nowych, potężniej brzmiących wersjach, z innymi partiami wokalnymi dlatego tytuł płyty możemy też interpretować nie jako symbolicznie, jako odrodzenie się Malice - nowej rasy bogów metalu? To jedna z możliwych interpretacji. "New Breed Of Godz" to pozaziemska rasa nad-bogów, którzy poprzednio stworzyli ludzką rasę na Ziemi, żeby kolonizować i zbierać niewolników do rozszerzania swojego międzygalaktycznego imperium. Obserwują z daleka i jeżeli zauważą, że stajemy się niebezpieczni, albo nie jesteśmy już przydatni, powrócą i doprowadzą do całkowitego wymarcia ludzkości… Czekajcie na najnowsze doniesienia… Jak duży wpływ na ostateczny kształt i brzmienie tej płyty miał Joe Floyd? To pewnie wasz kolejny dobry znajomy z lat świetności heavy metalu w latach 80? Masz rację, Joe spotykał się z nami w latach 80., kiedy grał w Warrior. Daliśmy razem kilka koncertów w Palladium, Perkins Palace i na innych imprezach w okolicach L.A. Jest wspaniałym człowiekiem i tak, był bardzo kreatywny w tworzeniu wielu elementów, które znalazły się na płycie. Stworzyliśmy wszyscy wystarczająco dużo albumów, żeby wiedzieć co chcemy usłyszeć, tak więc był to wspólny wysiłek, żeby wszystko poskładać. Świetnie się z nim pracowało. Ponownie nagrane utwory to numery z LP's "In The Beginning…" oraz "License To Kill". Na jakiej zasadzie je dobraliście? Przedyskutowaliśmy to między sobą oraz z wytwórnią i zdecydowaliśmy, które utwory będą nas najlepiej reprezentowały. Czułem, że powinny być mocnymi kawałkami na żywo, skoro mieliśmy grać cały album na koncertach. Wybór był ciężki, bo mieliśmy ograniczenia. Miałem nadzieję, że zrobimy "No Heaven For The Raven", ponieważ na żywo jest dynamiczną balladą, ale trzeba ją było odłożyć na inne wydawnictwo. Zobaczymy.

Foto: SPV

24

MALICE


Skoro są wśród nich utwory, których współautorami są Mark Behn i James Neal wnioskuję, że wciąż macie dobre układy i nie stwarzali żadnych problemów natury prawnej co do ich wykorzystywania, mimo tego, że nie grają już w zespole? Nie ma żadnych sporów o piosenki. Każdy autor bierze udział w wydawnictwie, więc używanie materiału w jakiejkolwiek formie jaka nam pasuje, przynosi korzyści nam wszystkim.

Foto: SPV

Wygląda na to, że James Rivera nie ingerował w teksty waszych klasyków, ale nowe wersje brzmią tak, jakbyście dali mu nieco swobody co do aranżacji linii wokalnych? Oczywiście musiał mieć swobodę do aranżacji i wyrażania rzeczy w taki sposób, jak było mu najwygodniej. Biorąc pod uwagę jego doświadczenie i talent, w większości przypadków dawaliśmy mu wolną rękę. Chociaż było kilka punktów, na które kładliśmy szczególny nacisk. Ostatecznie, była to metoda pracy zadowalająca obie strony. Jeszcze bardziej mógł się wykazać w czterech nowych utworach. Co do ich warstwy muzycznej jedno na pewno nie ulega wątpliwości: od porównań do Judas Priest pewnie już nigdy się nie uwolnicie… Tak, w nowych utworach widać bardziej wyraźnie, że James posiada osobowość i styl niż w starych utworach. Wydawało się to naturalne, bo nie podążał za tym, co już kiedyś ktoś zaśpiewał. Jeśli chodzi o jakiekolwiek porównania do Judas Priest, to już to wcześniej przeżyliśmy i prawdę mówiąc, gdyby nad tym pomyśleć, to nam pochlebia. Są gorsze zespoły, z którymi można by nas porównać! Jednak na poły balladowy, mroczny "Wind Of Death (Angel Of Light)" to już numer typowy dla waszego stylu, łączący dynamiczne partie z melodyjnymi fragmentami. Równie urozmaicony jest otwierający płytę utwór tytułowy. Z kolei "Branded" brzmi bardziej speed/power metalowo. Dużo macie jeszcze w zanadrzu takich perełek? Jesteśmy zajęci tworzeniem nowego materiału na nadchodzący album i myślę, że możecie oczekiwać trochę bardziej intensywnych, uderzających riffów, kontynuacji mocnej podwójnej stopy, całkiem podobnie jak na

nowym materiał z "New Breed ...". Te nowe utwory są zapowiedzią kierunku, jakiego możemy spodziewać się po Malice na kolejnej płycie, z w pełni premierowym materiałem? Myślicie już o jego nagraniu czy też zespół skoncentruje się, póki co, na koncertach? Tak, spodziewajcie się kierunku, który będzie wierny

potężniejszemu graniu, bliskiemu temu, jak brzmimy na żywo na naszych koncertach. Z chęcią ruszylibyśmy w trasę, ale ze względu na problemy logistyczne, jak na razie, koncentrujemy się na nowej płycie. Miejmy nadzieję, że zobaczymy się w Polsce w 2014 roku! Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska


Firmowana szyldem Triple Axe Attack, grupa Leatherwolf jest jednym z drugoplanowych bohaterów kalifornijskiej muzyki metalowej. Ich pionierski potrójny atak gitarowy zagwarantował im oryginalne brzmienie i zupełnie nowe możliwości kompozycyjne w budowaniu aranżacji utworów. Choć zespół był lansowany w latach osiemdziesiątych w MTV, grał koncerty z Metalliką, Slayerem i innymi znanymi kapelami ze Złotego Stanu, to jednak nie zyskał równego im rozgłosu. W naszej rozmowie z założycielem i perkusistą tej kapeli dotknęliśmy kwestii związanych z tym jak grunge i hair metal zepchnął tradycyjny metal do podziemia, jak pop rockowy producent może zniszczyć brzmienie i o wczesnych latach kalifornijskiej sceny metalowej.

Chodzi o jakość, a nie o ilość HMP: Gratuluję wydania znakomitej płyty. "Unchained Live" jest solidnym albumem koncertowym. Słuchając go zastanawiałem się czy w ogóle pamiętacie jeszcze swoje pierwsze występy? Dean Roberts: Hej, wielkie dzięki, bardzo się cieszę, że podoba ci się nasz nowy album! Nasze pierwsze koncerty graliśmy po ogródkach znajomych. Pierwszym koncertem w klubie był, o ile dobrze pamiętam, występ w The Woodstock w Anaheim. Otwieraliśmy koncert dla jakieś innej kapeli. Możliwe, że to był Dante Fox, którzy potem przechrzcili się na Great White, ale nie jestem pewien. Z jakimi zespołami graliście koncerty na progu swej działalności muzycznej? Z całą masą różnych kapel. Jednym z bardziej legendarnych występów był nasz koncert grany razem z Metalliką, Slayerem i Enforcer we wspomnianym wcześniej The Woodstock (22 października

Trudno powiedzieć. Wszyscy się inspirowaliśmy muzyką z Europy - Judas Priest, Iron Maiden, Deep Purple, Led Zeppelin, Black Sabbath - dlatego to, że mieszkaliśmy na południu Kalifornii nie wydaje się być jakimś znaczącym czynnikiem w tym, jaką muzykę graliśmy. Może Van Halen nas trochę bardziej inspirował niż powinien, jednak ich brzmienie jest najbardziej kalifornijskie jak tylko się da. Nie mniej jednak najważniejszymi kapelami dla nas, na których się wzorowaliśmy, były europejskie formacje. Choć San Francisco Bay Area jest znane ze swojego speed metalu i thrashu, to o ironio, ówczesny największy gigant speed/thrashu Metallica, pierwotnie wywodził się właśnie z południa Los Angeles. Pierwszą rzeczą jaka przychodzi do głowy po usłyszeniu nazwy Leatherwolf jest wasz sławny Triple Axe Attack. Jak wpadliście na pomysł, by grać metal na trzy gitary? Foto: Leatherwolf

Logo Leatherwolf zmieniało się co i rusz. Dlaczego tak często zmienialiście swój logotyp? Nie było żadnego konkretnego powodu. Aktualne wywodzi się z oryginalnego, które mieliśmy na EP, więc można powiedzieć, że zmiany zatoczyły pełne koło. Gdy podpisaliśmy kontrakt z Island Records, ich dział artystyczny wpadł na pomysł, by zmienić naszą logówkę na bardziej mainstreamową. To odzwierciedlało także naszą zmianę brzmienia i fakt, że staliśmy się bardziej komercyjni. Nie nazwałbym jednak tego naszą świadomą decyzją. Był to owoc zatrudnienia Kevina Beamisha jako producenta. Gość wcześniej pracował z REO Speedwagon i Starship. Nie znał się za bardzo na metalu. Dlatego "Leatherwolf" z 1987 roku nie brzmi już tak ciężko i metalowo jak "Leatherwolf" z 1984 roku. Czy to prawda, że Mike Olivieri gra w drużynie baseballowej? Lubi grać w baseball dla zabawy, ale nie jest już członkiem aktywnej drużyny baseballowej, jeżeli wiesz o co mi chodzi. Sam uwielbiam grać w piłkę wodną i biorę udział w różnych zawodach ze swoją drużyną. Trzeba dbać o kondycję jak tylko się da. Hail Mary było zespołem, który powstał na kan wie Leatherwolf. Dlaczego zespół wtedy zdecydował się na taką nazwę? Leatherwolf rozpadł się po trasie promującej "Street Ready". Geoff, Mike i Carey założyli nowy zespół, jednak nie mieli z nim za dużo szczęścia. Wszyscy wróciliśmy do swego codziennego życia i prac. Nie jestem ekspertem jeżeli chodzi o Hail Mary, gdyż nie byłem nigdy członkiem tego zespołu. Z tego co wiem, Geoff wybrał taką nazwę, nie wiedząc wówczas co ona znaczy. Dla waszej informacji - jest to początek modlitwy (pol. "zdrowaś mario" - przyp.red.). Po rozpadzie Leatherwolf Geoff, Mike i Carey chcieli grać trochę inną muzykę od tej, którą wtedy graliśmy. Nie mogli używać nazwy Leatherwolf beze mnie i Paula w zespole. Tak czy owak, to nie ma już znaczenia, bo ten zespół nigdzie nie zaszedł. Czy według ciebie Nirvana i eksplozja ruchu grunge spowodowały to, że kapele metalowe nie otrzymywały już tak atrakcyjnych ofert kontrak towych od wytwórni w latach dziewięćdziesiątych? Zdecydowanie Nirvana i ta muzyka ze Seattle wpłynęły na zmianę muzycznego mikroklimatu w USA. Z dnia na dzień metalowe zespoły lansowane przez ówczesne MTV traciły całą swoją popularność. Hair Metal, czy jakkolwiek to się teraz nazywa, stał się tak oporowo przewidywalny i stereotypowy, że ludzie się nim zwyczajnie znudzili. Trudno ich za to winić. Metal jednak całkowicie nie zniknął. Stał się po prostu inny. Co raz bardziej popularne stawały się jeszcze cięższe brzmienia. Metallica swym "Black Album" stała się niezwykle popularna, Megadeth dorobił się platyny, a "Vulgar Display of Power" Pantery było numerem jeden na liście Billboard. Naturalnie tradycyjny heavy metal ucierpiał straszliwie i na długie lata zaszył się w podziemiu, jednak nadal był popularny w Europie i Japonii.

1982 - przyp.red.). Bardzo często organizowano tam metalowe koncerty w latach 1981-1983, a klub zawsze pękał w szwach. Graliśmy też koncerty w okręgu Los Angeles ze Steeler, Witch, Max Havoc, Damien (w którym grał basista Ozzy'ego Don Costa), Savage Grace, Dark Angel, Queensryche, Alcatrazz, Great White, Stryper, Poison, Hurricane i Warrant. Było ich tak dużo, że nie idzie spamiętać. Czy uważasz, że miejsce w którym żyjecie wywarło wpływ na kształt waszej muzyki? W hrab stwie Orange i w Los Angeles powstawały zespoły, które różniły się od swych rówieśniczych konkurentów z Bay Area i reszty Kalifornii.

26

LEATHERWOLF

Na początku nie mieliśmy żadnego takiego wielkiego zamysłu w głowach. Leatherwolf był swego rodzaju połączeniem dwóch kapel. Geoff Gayer i basista o imieniu Jerome Sevron grali w jednym zespole, a ja i Carey Howe w innym. Spotkaliśmy się po raz pierwszy, gdy nasze zespoły grały wspólny koncert i od razu się zaprzyjaźniliśmy. Postanowiliśmy więc spotykać się razem i wspólnie jammować. Niedługo potem doszliśmy do wniosku, że fajnie by było mieć trzech gitarzystów w zespole. Geoff kumplował się w szkole z Mikem Olivierim, którego zaprosiliśmy na próby. Okazało się, że Mike umie także śpiewać, więc został także naszym wokalistą.

Dlaczego Jeff Martin i Wade Black nie śpiewają już w Leatherwolf? Jeff w sumie nigdy nie był członkiem zespołu. Nagraliśmy z nim tylko trzy utworową demówkę, gdy zbieraliśmy do kupy materiał na "World Asylum". Chciał regularnych wynagrodzeń za swoje usługi. Nie szukaliśmy płatnego muzyka sesyjnego, tylko pełnoprawnego członka zespołu, wokalisty który razem z nami będzie niósł brzemię zespołu i razem z nami dzielił się zdobytymi nagrodami. Z Wadem była zupełnie inna sprawa. Gość mieszkał po drugiej stronie kraju, co nie pomagało w pracy zespołu. W tym samym czasie Mike wyraził zainteresowanie powrotem do zespołu, gdyż bardzo mu się podobała muzyka na "World Asylum". Gdzie zostało nagrane najnowsze "Unchained Live". Czy utwory zostały zarejestrowane pod czas jednego występu.


Nie, zostały nagrane podczas różnych koncertów w 2013 roku. Roy Z (który współtworzył także nasze demo z Jeffem Martinem) połączył wszystko razem w miksie. Roy jest naszym starym kumplem, który swojego czasu przychodził na nasze koncerty. Znał nas i znał naszą muzykę. Wykonał niesamowitą robotę z dźwiękiem na tym wydawnictwie, co nas bardzo raduje. Dlaczego daliście na albumie "tylko" dziewięć utworów? Nie jest to za mało jak na płytę koncertową? Ta, mogłaby być trochę dłuższa, jednak uważam, że lepiej jest pozostawić wrażenie niedosytu, niż pakować ludziom na siłę, powiedzmy, piętnaście utworów. Kiedyś mieliśmy tylko winyle, na których mieściło się dziesięć utworów, czyli 35 minut muzyki, i to było normą. Gdy pojawiły się srebrne cedeki, zespoły postanowiły wypychać je do granic możliwości, co było już zdecydowaną przesadą. Teraz znów tworzy się krócej trwające albumy, gdyż wszyscy zorientowali się, że chodzi o jakość, a nie o ilość. W jaki sposób zdecydowaliście, które utwory trafią na płytę? Setlista musiała zawierać mieszankę klasyków, utworów, które zwyczajnie sprawdzają się na żywo i kompozycji, które nam się podobają. Publiczność oczekuje od nas "The Calling" i "Hideaway", bo do nich nakręciliśmy wideoklipy, które były puszczane na MTV. "Spiter", "Rise or Fall" i "Street Ready" świetnie się gra na żywo, więc stały się z biegiem lat naszymi stałymi punktami podczas koncertów. "Kill and Kill Again" jest jednym z najbardziej ulubionych kawałków w zespole. Uwielbiamy ten kawałek, gdyż ma w sobie wewnętrzny ciężar. No i jest interesującą zmianą tempa. Pierwszym krokiem Leatherwolf był mini album z pięcioma utworami, który nagraliście z Tropical Records. Po dodaniu kilku utworów ten album został wypuszczony jako wasz debiutancki LP, dalej nosząc miano "Leatherwolf" (choć wersja wydana przez Heavy Metal America była nazwana "Endangered Spiecies"). Wydaje się nieco dziwnym fakt, że wasz drugi album też się nazy wał "Leatherwolf". Dlaczego tak się stało? Najprawdopodobniej z powodu bezmyślności. Patrząc wstecz, widać wyraźnie, że powinniśmy nasz drugi album nazwać inaczej, by te dwie płyty łatwiej było od siebie rozróżnić. Może "Rise or Fall" albo "Rule The Night". W każdym razie jest już na to za późno. Dlaczego "World Asylum" zostało ponownie nagrane z wokalami Mike'a? Mike'owi bardzo się ten album spodobał i bardzo chciał mieć możliwość na nim zaśpiewać. Ponieważ Wade'a nie było już w zespole, nic nie stało na przeszkodzie, by dograć wokale Mike'a do zarejestrowanego wcześniej materiału i wydać go ponownie, już z nim za mikrofonem. Niektórym bardzo brakowało głosu Mike'a, zwłaszcza naszym oddanym fanom. To także był ukłon w ich stronę. Można sobie także porównać jak śpiew Wade'a różnił się od Mike'a. Niektórym bardziej podoba się album z jednym, a innym z drugim wokalistą.

Powrót do Port Royal jako prawowity następca Running Wild Każdy z fanów melodyjnego grania zna Running Wild i takie klasyki jak "Death Or Glory", "Port Royal" czy "Black Hand Inn". Na pewno każdy z nas marzyło o tym, żeby Rolf z Running Wild powrócił do takiego grania i do tak wysokiego poziomu. Ostatnie płyty jednak pokazały że Running Wild gra już nieco inaczej. Więcej hard rocka, heavy metalu, a mniej speed metalu i pirackiego klimatu, z którego był znany. Ktoś w końcu musiał podjąć się próby przywrócenia tamtego grania do życia. Próbował Alestorm, Lonewolf czy Powerwolf i najlepiej ta sztuka wyszła Blazon Stone. O zespole i inspiracjach Running Wild udało mi się porozmawiać z liderem zespołu, a mianowicie z "Ced'em" Forsbergiem. HMP: Witam, na wstępie chciałbym pogratulować ogromnego sukcesu twojej kapeli Blazon Stone, który wiąże się z wydaniem debiutanckiego albumu "Return To Port Royal". Czy się spodziewałeś takiego przyjęcia przez fanów? Cederick "Ced" Forsberg: Nie wiem, trochę spieszyliśmy się przy produkcji, ale wydaje się, że ludzie to pomijają. Zabawnie było również widzieć, że ludziom podoba się bardziej niż "Metal Strikes Back", Rocka Rollas, ale znowu… Blazon Stone ma w sobie tą "nostalgię" przez cały czas z wszystkimi ukłonami w stronę Running Wild i w ogóle.

pełnym składem, przynajmniej na tą chwilę bez wokalisty, ale desperacko go poszukujemy. Mortyr i Blazon Stone polegają na tym samym, gram na wszystkich instrumentach i mam Janka do wokali dla Mortyr i Erika Nordqvista do wokali Blazon Stone. Nie traktuję tego jak wyzwanie, bo nie pracuję i mam dużo wolnego czasu. Szukam pracy, bo nie mam dużo pieniędzy, ale nie żebym żył w prawdziwej biedzie, (śmiech). Jednak sprzedaż wszystkich albumów jest mile widziana, a pieniądze ze sprzedaży albumów zawsze używam, żeby udoskonalić moja muzykę, może to być jakiś nowy sprzęt, dobry mikrofon, albo cokolwiek…

Jak myślisz co przeważyło o tym, że dla wielu fanów melodyjnego grania album "Return To Port Royal" to prawdziwe dzieło? Nie wiem, skłamałbym mówiąc, że nie jest dobry, ale jest arcydziełem… Nie wiem, (śmiech)! Cały album był w zasadzie efektem wielu lat okazjonalnego tworzenia, a nie jakiejś wizji. To, że nie mieliśmy wtedy wokalisty sprawiło również, że niemożliwe było stworzenie albumu, które pasuje do jednego piosenkarza i to widać. Niektóre utwory są bardziej niż inne dopasowane do Erica, ale to czysty traf. Jednak "The Tale Of Vasa" jest prawdopodobnie najlepszym kawałkiem, jaki kiedykolwiek wydałem, przynajmniej na razie. Mam jeszcze wiele więcej i jeszcze lepszych rzeczy do nagrania, które podobają mi się jeszcze bardziej!

Powiedz jak udaje ci się dzielić swoje życie na trzy zespoły? Nie jest zbyt trudno utrzymywać przy życiu trzy zespoły? Tworzyć nowe kompozycje dla trzech zespołów? Cóż, skupiam się głównie na Rocka Rollas, ale jestem bardzo kreatywny i po prostu wyrzucam z siebie codziennie nowe utwory tak długo jak mam gitarę w ręce. Mortyr ma dla mnie chyba najniższy priorytet… A gdyby jeszcze tego było mało, to mogłeś o tym nie wiedzieć, ale mam też jeszcze inne zespoły, (śmiech).

Dobra może coś powiedzieć o początkach kapeli? Jak doszło do jej założenia? W jakim czasie została podjęta decyzja o powołaniu do życia Blazon Stone i co miało wpływ na tą decyzją? Cóż, to było chyba coś około 2007 - 2008 roku, kiedy nagrałem dla zabawy utwór w stylu Running Wild. Zawierała wszystkie typowe banały, ale to dobra kompozycja, którą może kiedyś nagram jeszcze raz. Jak już powiedziałem, nigdy nie miałem wizji tego, co chciałem robić, jednak po pierwszym albumie wiem trochę bardziej czego chcę. Oznacza to, że kolejny album będzie nieco bardziej ukierunkowany, ale nie mogę powiedzieć, czy to lepiej czy gorzej. Zobaczymy w odpowiednim czasie! Jak na razie myślę, że materiał jest przynajmniej tak dobry jak debiut. Jesteś pracoholikiem? Masz przecież dwa już zespole na karku, a mianowicie Rocka Rollas i Mortyr. Czy założenie Blazon Stone nie jest dla ciebie wyzwaniem? Masz aż tyle czasu wolnego czy po prostu masz tyle pomysłów na ciekawą muzykę? (Śmiech!) Rocka Rollas jest prawdziwym zespołem z

Inną ciekawą rzeczą który potrafi zaimponować w przypadku Blazon Stone to fakt, że jesteś odpowiedzialny za partie gitarowe oraz całą sekcję rytmiczną. Jesteś uzdolnionym dzieckiem czy co? Nie każdy dałby sobie radę na twoim miejscu, więc powiedz skąd czerpiesz siły i pomysły? Aaah, mogę brzmieć jakbym zaprzeczał swoim umiejętnościom, ale spójrz na perkusję na debiucie Rocka Rollas, "The War Of Steel Has Begun"… Według mnie, całkiem dobre i mocne bębny. Wtedy grałem na perkusji codziennie, bo mieszkałem zaraz obok szkoły muzycznej, do której wtedy chodziłem i mogłem chodzić do sali prób i grać na perkusji codziennie i tak, robiłem to… Jednak zanim nagrałem trzy nowe albumy Rollas, Martyr i Blazon prawie w ogóle nie grałem przez jakiś rok. Nie zauważyłem nawet, że moje umiejętności się pogorszyły, (śmiech!). Na wszystkich albumach jest więc trochę gównianej perkusji. Ostatnio odzyskałem większość umiejętności i następny album Blazon Stone będzie dużo mocniejszy i niesamowity, (śmiech!). Zazwyczaj, kiedy byłem dzieckiem grałem głównie na perkusji, ale ostatnio zwróciłem się trochę mocniej w stronę gitary. Teraz uczę się też śpiewać i zajmuje mi to dużo czasu, ale fajnie jest odkryć jakieś nowe umiejętności! Pod względem obowiązków w zespole przypominasz

Czy macie jakieś plany na nadchodzący album studyjny? Na szczęście będziemy nagrywać kolejną płytę w niedalekiej przyszłości, zwłaszcza, że mamy znowu stabilny skład. Wyglądajcie naszego kolejnego wydawnictwa! Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Foto: Blazon Stone

BLAZON STONE

27


Rock'n'Rolfa z Running Wild, który również bierze sporo obowiązków na swoje barki. Możesz zdradzić jaki wpływ na twoją muzykę miał ten wielki muzyk? Oczywiście jest dla mnie inspiracją i podziwiam jego możliwości, jako np. dobrego tekściarza… Napisał sam zajebisty album "Black Hand Inn", to imponujące jak cholera! Nie tylko on, ale szwedzki rocker/rockabilly/ naughty artysta, Eddie Meduza, jest również do tego inspiracją. W trakcie lat 80-tych i 90-tych napisał może tysiąc piosenek, zagrał i nagrał prawie wszystko sam, zmasterował bębny, gitarę, saksofon i po prostu wszystko co dostało się w jego ręce. Jednak kompozycje Rock'n'Rolfa inspirują mnie bardzo przy tworzeniu metalu, jego melodie i zmysł tworzenia ogólnie chwytliwych rzeczy jest wielką inspiracją! Dla wielu fanów Running Wild twój zespół Blazon Stone jest godnym następcą, który nagrał świetny album, który można postawić obok wielkich klasyków Running Wild. Jak się z tym czujesz? Czy łatwo było nagrać taki album jak "Return to Port Royal", który właściwie w każdym calu przypomina dokona nia Running Wild? (Śmiech!) Wiem… Myślę, że w większości to bzdury, jest tylko jedno Running Wild. Wiem, co ludzie chcą przez to powiedzieć, bo nie podobają im się ostatnie, bardziej rockowe wydawnictwa Running Wild. Niektórzy nie zrozumieli moich intencji i myślą, że to moja reakcja, ale to nie prawda… Robię to dla zabawy i ponieważ po prostu lubię tworzyć muzykę, (śmiech). Zdarzyło mi się zrobić projekt, jakby hołd dla złotej ery Running Wild i widziałem, że inne zespoły robiły to również w inny sposób. Stormawrrior mają podejście kompletnie jak na "Walls Of Jericho", a Cast Iron sprawia wrażenie zapatrzonych w "Gates To Purgatory". Wszystkie kawałki są ich własne, ale oczywiście inspirowane czymś innym. No bo powiedz mi, że nigdy nie słyszałeś zespołu próbującego zduplikować jakąś kompozycję Judas Priest… To się zdarza cały czas. Tylko dlatego, że Running Wild nigdy nie był tak rażąco kopiowany, oprócz Blazon Stone, wyróżnia się dużo bardziej niż cokolwiek innego, (śmiech!) Nazwa zespołu to oczywiście nawiązanie do albumu "Blazon Stone" Running Wild. Możesz wyjaśnić dlaczego taką nazwę sobie przywdzieliście? Cóż, na początku projekt nosił nazwę Running Blood… z utworu Running Wild. Później Störtebeker… z utworu Running Wild! A później zdecydowałem, że Blazon Stone ma największą siłę przebicia. Mogłem wpaść na bardziej oryginalną nazwę, ale jest już "za późno" i musimy działać pod taką. Inną rzeczą, która potrafi zaimponować w przypadku debiutu Blazon Stone, to okładka, który ma niesamowity klimat i co najważniejsze pasuje do zawartości płyty. Zdradzisz kto maczał przy niej palce? Z jakich okładek znany jest jeszcze ten artysta? To mój przyjaciel, Mike, który stworzył też pierwszą grafikę na debiucie Rocka Rollas. Album Blazon Stone jest o wiele lepszym dziełem i tak, klimat jest bardzo oczywisty. Pokazałem mu tył "Port Royal" Running Wild, gdzie widać miasto ciemną nocą i powiedziałem "Chcę takie z nadciągającym Vasą" i taką zrobił. Okazało się, że ostatecznie to bardzo dobra okładka! Dobra, płyta zaczyna się niczym stare, klasyki Running Wild, albowiem od klimatycznego intra, które znakomicie wprowadza nas w zawartość. "Intro" kojarzy się z albumami "Pile Of Skulls" i "Black Hand Inn" czy też nawet "Death Or Glory". Czy taki był zamiar? Dokładnie (śmiech). Naprawdę nie wiem co więcej mogę dodać. (śmiech!). W przypadku szybkiego, energicznego "Return To Port Royal" mamy wycieczkę do albumu "Port Royal" Running Wild, Czy łatwo było odtworzyć klimat tamtej płyty? Nie bardzo, ale wziąłem parę bitów i części z innych albumów… Dźwięk gitary na pewno było zainspirowane "Port Royal", ale perkusja bardziej zainspirowana była dziełem Jörga Michaela, "Black Hand Inn". Bas był inspirowany Jensem Beckerem, co da się usłyszeć w spokojniejszej części "The Tale Of Vasa", (śmiech!). Nie mam jednak pięcio-strunowego basu, jaki używał, ale co tam! Solo gitary jest jedynym elementem, który chciałem pozostawić osobistym, nie mogę w kółko kopiować frazy "du-di-du-diii" Rock'n' Rolfa w każdym solo… Chociaż raz jej użyłem, (śmiech!). Kolejną perełką na płycie jest "Stand Your Line", który może konkurować z takim "Riding The Storm" co

28

BLAZON STONE

już świadczy o klasie tego utworu. Możesz coś więcej powiedzieć o całym procesie komponowania tego kawałka? Cóż, (śmiech!). Było tak jak zawsze. Piszę kilka riffów i mam nadzieję, ze coś fajnego z nich wyjdzie. Nigdy nie poświęcam zbyt dużo czasu dla piosenki… Na przykład ten utwór był prawdopodobnie stworzony w kilka godzin. Ale okazał się świetnym fist bangerem! Jednym z moich prywatnych faworytów jest "High Treason" i nasuwają się skojarzenia z "Black Hand Inn". Powiedz jak oceniasz tamten album Running Wild i jaki on miał wpływ na twoją twórczość? "Black Hand Inn" jest chyba moim ulubionym na równi z "Port Royal" i "Death Or Glory". Oczywiście jest to inspirujący album, zarówno muzycznie i ze względu, że Rock'n'Rolf stworzył ten album sam, tak samo jak ja większość mojej własnej muzyki. Sukces płyt Running Wild polegał na tym że miały sporo hitów i Blazon Stone w tej kategorii nie jest gorszy, bowiem taki "Blackbeard" to kolejny wyśmienity utwór, który porywa swoją chwytliwością. Czyżby tutaj jakieś inspiracje czwartą częścią serii "Piraci z Karaibów"? (Śmiech), nie wiem… Widziałem "Piratów z Karaibów" tylko raz, więc nie powiedziałbym, żeby to była dla mnie prawdziwa inspiracja, (śmiech). W przypadku "Wind in The Sails" słychać echa utworu "Siberian Winter". Czyżby próba stworzenia innej wersji tamtego utworu, który był tylko instru mentalnym kawałkiem? Nie bardzo, właściwie to jedna z bardziej "oryginalnych" kompozycji na albumie, nie tak krzykliwa jak "Curse Of The Ghost Ship" brzmiąca jak "Powder And Iron" na przykład, więc jest to jeden z utworów, który jest dla mnie wyżej od innych na tym albumie, bo nie jest tak krzykliwy. Podoba mi się również bardzo głos Erika w tym utworze! Wspominałeś już, że twoimi ulubionymi albumami Running Wild "Black Hand Inn", "Port Royal" i "Death Or Glory", więc powiedz teraz, dlaczego? (Śmiech!) "Port Royal" jest w całości zabójczy, a nocna atmosfera jest wszechobecna, brzmi jak obraz na okładce z tyłu… "Death Or Glory" ma kilka wypełniaczy, ale nadal trzyma się z kilkoma zajebistymi utworami. "Black Hand Inn" jest gdzieś pośrodku, jeżeli chodzi o wypełniacze, ale jest tak mocnym uderzeniem, produkcja jest doskonała! Słyszałeś "Shadowmaker" który został poddany ostrej krytyce fanów? Tak, mam go i jako album rockowy jest w porządku, ale daleko mu do klasycznego speedmetalowych wydawnictw. A co sądzisz o "Resilent"? Sytuacja jest taka sama jak z "Shadowmaker", jest dobry, ale nie wspaniały. Dobra Blazon Stone odniósł sukces, więc powiedz jaka jest szansa, że zobaczymy was na żywo? Bardzo mała! Nie mam żadnych planów odnośnie koncertów, ale nie mogę też powiedzieć, że nie będziemy grać na żywo! W sieci na stronie Facebooka zespołu Rocka Rollas można obejrzeć jak pracujesz nad nowym albumem Blazon Stone. Powiedz kiedy można się spodziewać nowego krążka? Prawie tego samego co po pierwszym, ale z lepszą produkcją, miejmy nadzieję lepszymi utworami i całym tym gównem, którego powinniście oczekiwać od nowych albumów… Zobaczymy! A co sądzisz o innych zespołach, które czerpią z twórczości Running Wild? Mam tutaj na myśli choć by Lonewolf, Powerwolf, czy Alestorm? Lonewolf to w tej chwili jeden z najlepszych zespołów! Kurwa, kocham ich! "The Dark Crusade" moim zdaniem jest nowoczesną klasyką… I nawet mają Majka Moti grającego solówkę! (Śmiech!) Powerwolf nie jest moją bajką, a Alestorm nawet jeszcze mniej. Dziękuje za wywiad, jakieś ostatnie słowo do pols kich fanów Blazon Stone? Chciałbym podziękować ludziom z Polski, którzy wspierają moją pracę! Bardzo to doceniam. Również dziękuję bardzo za wywiad! Łukasz Frasek Tłumaczenie: Anna Kozłowska

HMP: Gorąca was witam, jak przebiega promowanie waszego nowego albumu zatytułowanego "Hail The New Cross"? Jakie są reakcje fanów? Curran Murphy: Nasi fani byli wspaniali. Musieli długo czekać na ten album i wszyscy nadal mi mówią, że w ogóle nie są rozczarowani. Wszyscy mówią, że warto było czekać. Stylistycznie nowy album nie odbiega od wcześniejszych wydawnictw. Dalej jest to agresywny i zarazem melodyjny heavy/power/thrash metal. Czy dobrze czujecie się w takiej stylistyce? Nie macie cza sem ochoty zagrać czegoś innego? Cóż, jestem metalowcem, uczyłem się grać na gitarze od Metalliki, Megadeath, Anthrax i Testament. Jest w mojej krwi. Nie wydaje mi się więc, żebym kiedyś rzucił się w DJ'owanie, albo coś takiego! (śmiech)! Kocham metal i tworzę to, co lubię. Miałem szczęście znaleźć czterech innych gości, managera i wytwórnię, którym również spodobało się to co robię!!! Skąd się wziął taki nie typowy tytuł płyty? Ma jakieś one szczególne znaczenie, przesłanie? To po prostu przychodzi do mnie, kiedy próbuję aranżować i kończyć album. Jestem wielkim zwolennikiem znajdowania wiary i wewnętrznej części w sobie, nie w zorganizowanej religii, innych ludziach, pieniądzach czy posiadaniu lub pozycji. Jeżeli jesteś ze sobą szczęśliwy wszystko inne czego chcesz przychodzi ci o wiele łatwiej! "The New Cross" jest czymkolwiek chciałbyś, żeby był. W waszej muzyce dalej słychać wyraźne wpływy Anninhilator, Nevermore, Communic czy Iced Earth. Najwięcej tego ostatniego i jak się do tego odniesiecie? Lubicie muzykę Iced Earth? Miała ta kapela wpływ na waszą twórczość? Myślę, że na moją twórczość duży wpływ miała praca z Jeffem Loomisem przez tak wiele lat, więc słyszę również tą inspirację. Jednak dwóch ostatnich zespołów, które wymieniłeś w ogóle nie słucham. Nie żebym ich nie lubił, ale po prostu nie posiadam ich w mojej muzycznej kolekcji. Możliwe, że wszystkie te zespoły wzorują swoje brzmienie i styl na tych samych klasycznych zespołach co ja, Iron Maiden, Judas Priest, Metallica, Megadeath, Slayer, Anthrax, Testament, Forbidden… Lista jest długa. Myślę, że wszyscy próbujemy wziąć to co kochamy w metalu i dołożyć do tego nasz własny styl. Nie są dla nas inspiracją. Jak wam się podobał ostatni album Iced Earth "Dystopia"? Nie wiedziałem, że nadal wydają albumy. Naprawdę jestem odłączony od świata (śmiech). Dobry jest chociaż? Jeden z ich najlepszych albumów. Polecam. A teraz powiedz mi kto jest autorem okładki na nowym albu mie? Nie wiem czemu, ale nie przemawia do mnie ta okładka. Bardziej podobały mi się te okładki z poprzednich płyt. Skąd taka zmiana? Nasza wytwórnia wpadła na pomysł grafiki albumu. Shatter Messiah nie miało pieniędzy, żeby zapłacić naszemu pierwszemu grafikowi za stworzenie okładki. Właściwie podoba mi się ona! Shatter Messiah musiał błagać i wykonać wiele przysług, żeby ten album powstał, a Mausoleum Records naprawdę zasługuje na pochwałę za to, że dzięki nim ten album wyszedł. Brzmienie nowego albumu jest soczyste, mroczne, agresywne, niczym jak na thrash metalowym albu mie. Kto jest za ten efekt odpowiedzialny? To mój celowy wybór przy miksowaniu i również naszego gościa od masteringu, Maora Appelbauma, którego klientami sa również: Anvil, Dokken, Yngwie Malmsteen, Lita Ford i Joe Stump. Pierwsze mixy wysłałem do Maora brzmiały bardzo jasno i twardo. Maor zadzwonił do mnie, kiedy byłem na wakacjach i powiedział, że mógłby coś z tego zrobić, ale gdybym znalazł chwilę, żeby zabukować więcej czasu na miksy, wtedy zrobiłby jeszcze lepszy album!! Iiiiiiiiiiiii... odwołałem swoje wakacje i wróciłem do domu, żeby zrobić remiksy, żeby zdążyć przed datą wydania. Maor powiedział, że nie mam się bać, żeby ten album stał się najgłośniejszym na świecie i sprawił, że jego praca przy masteringu i niesamowite brzmienie bardzo mi się podobało!!! Czuje się jakbyśmy wydali klasycznie brzmiący thrashowy album! Kosztowało mnie to sporo nerwów, ale każdego kto kupuje ten album roznoszą możliwości odsłuchu. Płyta zaczyna się od mocnego uderzenia w postaci "Disconnecting" który brzmi jak zagubiony utwór Metal Church ze wczesnego okresu działalności. Jak się do tego odniesiecie?


Shatter Messiah to amerykański zespół założony w 2004r., który stara się trzymać klimatów power/thrash metalu. Dwa udane albumy na koncie uczyniły Shatter Messiah solidną formacją. Przez pewien czas można było się obawiać o ich przyszłość, a nawet myśleć, że to już koniec. Ale po sześciu latach Shatter Mesiah powraca z odnowionym składem i świeżym wydawnictwem, w postaci "Hail The New Cross". O samej płycie i historii zespołu udało mi się porozmawiać z liderem grupy czyli Curran'em Murphym.

Przebudzenie po latach Nigdy nie byłem fanem Metal Church. Nie żebym ich nienawidził, albo coś. Po prostu nigdy nie podobał mi się ich styl. Napisałem "Disconnecting" celowo. Chciałem monstrualnego thrashowego brzmienia na otwarcie albumu i wstawić tam 7-strunowego brutala oraz ogromne harmonijne solo kończąc piosenkę epickim rockowym fade-outem!!! Nie brakuje na płycie progresywnego pazura, który pojawia się w "Memory Flames". Z czego wynika ele ment progresywności w waszej muzyce? Jaki zespół miał na was wpływ? Metallica i Dream Theatre są prawdopodobnie powodem wszystkich tych progresywnych elementów w Shatter Messiah, plus mój kompletny brak umiejętności granie w tempie 4/4. (śmiech), to doprowadza mojego biednego perkusistę do szału. Przychodzę z riffem, który wydaje mi się najprostszy i najbardziej groove w naszej historii, a on musi grać w "9/4 dysonansowej skali z moll", żeby udało się do tego jakoś dopasować bębny! Z drugiej strony jednak, kiedy myślę, że wymyśliłem szalenie progresywny riff, Bobs (perkusista Shatter Messiah) patrzy na mnie i wybije rytm 4/4 rzucając we mnie gwiazdkami ninja.

byliśmy w trasie po Europie, Australii, Azji czy Południowej Ameryce!!! Jest jeszcze dużo terenu, który trzeba pokryć Shatter Messiah zanim będę zadowolony z moich osiągnięć! O sukcesie waszego debiutu przesądziła brutalność, mocne brzmienie, znakomity materiał i Greg Wagner, który okazał się rasowym wokalistą. Niesamowita charyzma i ogień. Jak doszło do jego rekrutacji? Jak są wasze obecne relacje z Gregiem? Czym obecnie się zajmuje? Tak, Wags nie był gówniany wokalistą, on był zajebiście wspaniały! Poznałem go przez przyjaciela, który wiedział, że szukam wokalisty w stylu Judas Priest/ Iron Maiden. Wags pojawił się w przemiłym studiu, jakie wtedy zakładałem, od razu chciał skoczyć do mikrofonu i zacząć nagrywać. Obecnie między mną a Wagsem wszystko jest dobrze, ale z tego co wiem nie stąpa za bardzo po ziemi. Jestem pewny, że nadal gra i

z którą mieliśmy kontrakt. Wytwórnia miała być zamknięta i nie mogli nas wydać. To był jakiś pieprzony koszmar. Później musieliśmy zacząć jeszcze raz, po tym jak w końcu wygasła nasza pierwotna umowa. Musieliśmy znaleźć nową wytwórnię, która by nas wsparła. Dla mnie było to bardzo frustrujące, ale ludzie z Mausoleum zgłosili się do nas i bardzo spodobał im się nasz nowy album. Zawarliśmy kontrakt i jak dotąd wszystko idzie wspaniale! Mam nadzieję, że ta świetna relacja między nami a całym zespołem wytwórni będzie trwać. Wiele to dla mnie znaczy, ze chcieli dać szanse Shatter Messiah i topią fortunę w promocję i wydanie tego albumu!!! Nie ma się czemu dziwić że tak promują wasz album, w końcu to kawał porządnej muzyki. Macie nowy album i zamierzacie ruszyć w trasę koncertową żeby zagrać nowe utwory? Jakie utwory zagracie z "Hail To New Cross"? Gramy dużo materiału z najnowszego albumu. Około pięciu-sześciu utworów z "Hail the New Cross". "Disconnecting", "Memory Flame", "Death For Hire", "Gods of Divinity" wszystkie są na liście. Może się to zmienić, jeżeli mielibyśmy jakiś inny hit radiowy, albo coś na miarę hitu i wtedy z pewnością chcielibyśmy zagrać to na żywo dla fanów. Zamierzacie odwiedzić Polskę? Chciałbym odwiedzić Polskę. Wasi metalowcy są maniakami i zawsze są niesamowici! Nie mamy żadnych planów jak na razie, ale wszystko może się zmienić każdego dnia, jeżeli otrzymamy wsparcie na zorganizowanie trasy. Tak więc mam nadzieję, ale jak na razie nic z tego.

Niektóre kompozycje jak "How Deep Is The Scar" czy "Gods Of Divinity" pokazują że do thrash metalu wam też wiele nie brakuje. Czy takie kompozycje przychodzą wam łatwo? Kto odpowiada za ich komponowanie? Napisałem całą muzykę na albumie. Bobs i ja pracujemy nad aranżacjami utworów, a Mike Duncan (wokalista Shatter Messiah) pracuje ze mną nad tekstami do melodii, które tworzy. Moim ulubionym utworem z tej płyty jest energiczny, melodyjny, utrzymany w stylistyce power metalowej "Loyal Betrayer". O czym jest ten utwór? Czym się kierowaliście przy jego tworzeniu? Opowiada o oszukiwaniu kogoś, kogo kochasz i próbie znalezienia sposobu na przebaczenie, pokazaniu, że nauczyłeś się czegoś wartościowego z tej zdrady i zasługujesz na wybaczenie, powrót do serca tej osoby. Można powiedzieć, że to taka "mroczna piosenka o miłości". Obecnie ze starego składu zostali tylko jego założyciele. Jak udało wam się pozyskać nowych muzyków? Dlaczego doszło do rozstania z poprzednimi? Cóż, Jason przeszedł na metalową emeryturę, po prostu nie chciał już tworzyć więcej metalu i jeździć w trasy. Dusty'ego zwolniłem za to, że oskarżał mnie o to, że kradnę mu pieniądze z zespołu, podczas gdy nigdy nie zrobił nic dla Shatter Messiah. Wags odszedł mniej więcej z tego samego powodu. Myślał, że ja i Bobs zbijaliśmy dziesiątki tysięcy dolarów na sprzedaży albumów itd., a jest odwrotnie. Shatter Messiah sprzedaje płyty i jeździmy w trasy, ale to wytwórnia wykłada na to całą kasę, a my musimy ją oddać ze sprzedaży albumów. Tak więc nie ma żadnych "pieniędzy gwiazd rocka" dzielonych pomiędzy mnie a Bobsa, to po prostu nieprawda. Tak więc odszedł. Miałem ogromne szczęście, że znalazłem Mike'a, Pata i Jima, jestem z tego bardzo zadowolony!!! Możecie nieco opowiedzieć o początkach kapeli? Jak doszło do jej założenia? Jaki był wasz cel i czy on został osiągnięty? Założyłem Shatter Messiah po odejściu z Annihilator. Chciałem mieć zespół, w którym mógłbym pisać taką muzykę, jaką chciałem i o to właśnie chodziło. Miałem być odpowiedzialny za wszystko co związane z zespołem, muzyką, tekstami, wizerunkiem, produkcją itd. Nawet nie pomyślałem, że kiedyś podpisze kontrakt, albo wyruszę z nim w trasę. Wtedy znalazłem Wagsa, a w trakcie współpracy z Annihilator przyszedł do mnie Bobs, reszta jakoś sama się poukładała!!! Myślę, że wiele z tego co chciałem dla Shatter Messiah wyszło tak jak chciałem, ale jest jeszcze tyle rzeczy, które chciałbym zrobić. Nadal nie

Foto: Mausoleum

śpiewa i w ogóle, ale naprawdę nie wiem co teraz dokładnie robi. Debiut jest brutalnym albumem, ale zarazem melodyjnym. W dodatku miłym dodatkiem jest mroczny klimat. Z czego wynikał ten mroczny charakter kom pozycji? To po prostu produkt tego, co tworzę i tego, co wkładam w muzykę. Lubię mroczne i opustoszałe brzmienia. To właśnie czuć w brutalności Shatter Messiah. W podobnym klimacie został utrzymany "God Burns Like Flesh" z tym, że utwory są bardziej melodyjne i mniej ponure. Z czego wynikała ta ewolucja? Chciałem popchnąć bardziej wyczucie melodii, żeby Shatter Messiah nie został zaszufladkowany po prostu jako zespół thrash metalowy. Chcę, żeby ludzie zgadywali to co znajdzie się na albumie Shatter Messiah i rodzaje utworów jakie zamierzam napisać. Nie chcę tworzyć w kółko takich samych kawałków. Dlaczego pomimo sukcesu dwóch pierwszych płyt Shatter Messiah przez tyle lat milczał i nic nowego nie wydawał? Z czego wynikała ta sytuacja? Racja, mieliśmy ogromne problem ze starą wytwórnią,

Macie jakieś marzenia koncertowe? Chcielibyście z kimś koncertować? Może wspólna trasa z Iced Earth? Z wielką chęcią puściłbym Shatter Messiah w trase po całym świecie. To moje marzenie! Zagrałbym z każdym(!) zespołem, ja po prostu kocham grać na żywo! Jakie macie plany na przyszłość? Mam nadzieje że na nowy album nie przyjdzie fanom czekać kolejnych sześciu lat... Mam już napisane jakieś trzy albo cztery albumy, tak więc tak długo jak uda nam się utrzymać wsparcie wytwórni dla muzyki, powinniście zobaczyć nowy album od nas w bardzo bliskiej przyszłości!!! Zwariowałbym, gdybym musiał czekać kolejnych sześć lat, żeby wypuścić tą pieprzoną płytę!!! Dzięki wam za wywiad. Jakieś ostatnie słowo do naszych czytelników? Dzięki za wsparcie!!! Dzięki za wywiad. Mam nadzieję, że uda nam się przyjechać z Shatter Messiah do Polski w ramach trasy!!! Łukasz Frasek Tłumaczenie: Anna Kozłowska

SHATTER MESSIAH

29


Rządy i korporacje kontrolują nasze życie Brytyjska scena thrashowa była polem na którym wiele zespołów postawiło wiekopomne pomniki. Chociaż nie jest ona tak znana jak niemiecka czy amerykańska, to jednak jej dokonania są przedniej urody i wartości. Jeden z zespołów, który pozostawił po sobie dwa całkiem smaczne kąski w latach 80-tych uderza teraz z kolejnym swym wydawnictwem. Rozmawialiśmy z Simonem Cobbem, liderem formacji Anihilated. Nasza pogadanka dotknęła bardzo wielu tematów, nie tyko związanych z historią zespołu i najnowszym dziełem Brytyjczyków, lecz także poruszyliśmy tematy społeczne i polityczne. Zwłaszcza, że są to motywy przewodnie zawartości ostatniego krążka zatytułowanego "iDeviant". HMP: Przede wszystkim nie wypada mi nie pogratu lować ci nielichego thrashu jaki wpakowaliście na wasze najnowsze dzieło, zatytułowane "iDeviant". Zanim jednak skupimy się na nowej płycie, chciałbym się dowiedzieć kilku rzeczy na temat historii zespołu. Dlaczego ochrzciliście swoją kapelę mianem Anihilated przez jedno n? Czy takie było zamierzenie czy tez ktoś się zwyczajnie pomylił? Si Cobb: Wielkie dzięki! Zawsze jest miło usłyszeć, że komuś podoba się nasza muzyka, zwłaszcza, że jesteśmy niezmierni dumni z "iDeviant", a także ze wszystkich naszych albumów. Na twoje pytanie, dlaczego mamy tylko jedno n w nazwie, jest bardzo prosta odpowiedź. Wyglądało to niezbyt fajnie, gdy napisaliśmy to słowo poprawnie, czyli przez dwa n. Dlatego stwierdziliśmy, że do nazwy naszej kapeli zaadoptujemy pisownię alternatywną. To było w 1981 - byliśmy wtedy młodzi i dopiero zaczynaliśmy formować zespół. Nie wydawało nam się wtedy, że pisownia naszej nazwy będzie ważną sprawą. Zresztą, tak wygląda lepiej, nawet teraz, tak mi się przynajmniej wydaję. Na pewno odróżnia nas to od Annihilatora i teksańskiego Annihilated, który pojawił się na scenie kilka lat temu. Patrząc wstecz, "Path To Destruction" jawi się jako kamień milowy w waszej historii. Ponadto jest to bardzo surowy wypiek thrash metalowej agresji. Czy postrzegacie to wydawnictwo jako czynnik, który ukształtował wasze brzmienie i pozycje w thrashowym undergroundzie na późniejsze lata? "Path To Destruction" rozwija nasze brzmienie, które stworzyliśmy już na demówcę "Speedwell Sessions". To ona była naszym pierwszym prawdziwym wejściem w sferę metalu. Odbiór naszej crossoverowej młócki był bardzo pozytywny i to nas podbudowało na tyle by nagrać pozbawiony kompleksów materiał, który został wydany jako "Path To Destruction". Poddaliśmy gruntownemu rozeznaniu to, co nam wyszło na "Speedwell...", a co nie. Jednak dalej staraliście się ulepszać wasze brzmienie. Ciągle nie wiedzieliśmy jak osiągnąć to, co mamy już w głowach. Ciągle staraliśmy się by nasza muzyka ewoluowała w wybranym przez nas kierunku. Myślę, że to zadziało. No i "Path To Destruction" było tym nagra-

30

ANIHILATED

niem, które otworzyło przed nami nowe drzwi i roztoczyło nowe perspektywy. Dlatego muszę się zgodzić, że mimo swej prymitywności i bezwzględności "Path To Destruction" było naszym pierwszym wielkim krokiem naprzód. Dowodem na to, że przybyliśmy. Jednak nie należy zapominać o "Speedwell...", które też jest ważnym elementem naszej historii. To tutaj przestaliśmy grać punka, a zaczęliśmy łoić metal. Właśnie... zaczynaliście jako kapela punkowa. Co sprawiło, że wasza muzyka rozwinęła się w kierunku thrash metalu? Nie byłem członkiem zespołu od samego początku. Dołączyłem do Anihilated na początku 1982 roku i zaraziłem innych swoją fascynacją do Motorhead i Iron Maiden. Wniosłem trochę klasycznych rockowych podwalin do tego punku, który wtedy grał nasz zespół. Nasz perkusista Bod zafascynował się także

Rush, Yes oraz Black Sabbath. Gdy dołączył do nas drugi gitarzysta - Mark Beuchet - rockowych wpływów poczęło być u nas coraz więcej. Od tego się wszystko zaczęło. Gra Boda zaczęła się rozwijać, gdy zacząłem pokazywać kumplom kaseciaki, które udało mi się zdobyć. To była Metallica, dema Dark Angel, Slayer, i tak dalej. Takie tam, marnej jakości przegrywki, nie mniej to one stanowiły dla nas inspirację i dzięki temu zyskaliśmy motywację, by grać lepiej. Zaczęło to nas kręcić coraz bardziej. To był naturalny rozwój. Nasze punkowe początki nadal stanowiły taką "stronę B" naszej twórczości, przejawiając się w naszych tekstach i w naszym stylu bycia. Jak wyglądały początki zespołu i jego następne odsłony? W 1981 Bod pogrywał z różnymi swoimi znajomkami, w tym z Peterem Hurleyem z oryginalnego składu Extreme Noise Terror. W końcu te próby z kolejnymi kumplami przekształciły się w normalny zespół. Dołączyłem do kapeli, gdy zespół miał już na koncie parę występów. Chodziłem do tej samej szkoły co Bod. Gdy odszedł od nich ich gitarzysta, ktoś polecił mnie Bodowi. Wpadł więc do mnie razem z basistą Lee i nauczył mnie swoich numerów. I tak to się zaczęło. Potem zagraliśmy parę koncertów z zespołem, który nazywał się Poison. W nim grał Mark Beuchet, który niedługo potem zasilił nasze szeregi. Taki skład zespołu pozostawał niezmieniony aż do 1989 roku. W 2009 zreaktywowaliśmy się jako trio, ze mną w roli śpiewającego basisty. Dokoptowaliśmy Todda Manninga jako drugiego wioślarza. Gdy w 2013r. Mark postanowił odejść, na jego miejsce trafił Danny Biggin. Przejdźmy do waszego najnowszego albumu. Pierwsza rzecz jaka się rzuca w oczy to specyficzna okładka. Co oznacza ten kod na niej? Czy można go zeskanować czy też to ma być jakiegoś rodzaju sym bol? Ten QR jest kodem, który możecie normalnie zeskanować. Dzięki temu będziecie mogli się przenieść na naszą stronę, na której będzie umieszczona ekskluzywna zawartość, taka jak nagrania z prób, wywiady, merch oraz newsy. Ma to też oczywiście też swoją symbolikę. Ten symbol obrazuje, że tak naprawdę nasz świat ogranicza się do tego, co zostanie nam przedstawione i podane przez tych, którzy go kontrolują. Mamy nadzieję, że technologię będzie można w końcu użyć przeciwko samej technologicznej tyranii, czyli tej, która kontroluje formy przekazy oraz informacje. Rządy, korporacje, ci dla których zysk jest jedynym priorytetem - oni kontrolują nasze życie. Kim są ludzie, którzy prze mawiają na początku "Death To The Deviant"? To członkowie naszych rodzin oraz przyjaciele z całego świata. Są tam ludzie z którymi pracowaliśmy, z którymi graliśmy, ludzie z wytwórni, moja żona, niezależni promotorzy oraz nasi starzy kumple. Chcieliśmy, by znaleźli się w tym gronie ludzie z całego świata, więc mamy osoby z Chin, Norwegii, Holandii, Niemiec, Włoch, Anglii, USA i innych miejsc, mówiące o problemach globalnych, które poruszyliśmy na tym albumie.

Foto: Killer Metal

Słychać właśnie, że wasza nowa płyta obraca się głównie na tematach dotyczących wpływu mediów oraz władz na kontrolę przepływu informacji. Dlaczego postanowiliście się skupić


akurat na tym? Czy postrzegacie thrash metal jako środek ekspresji waszej pogardy i niezadowolenia tym, co się aktualnie dzieje na świecie? Postanowiliśmy się zająć taką tematyką po tym, jak napisałem krótkie opowiadanie science fiction. Historia, którą tam przedstawiłem, dotyczyła człowieka, który przedziera się przez szczątki cywilizacji. Pochodzi z plemienia ludzi, którzy nie posiadają zapisanej historii, sztuka pisania jest im obca, a nawet wręcz zakazana i którzy karzą każdą formę kontaktowania się z ludźmi z zewnątrz. Ten człowiek odnajduje starożytną budowlę w której potłuczony ekran zajmuje prawie całą z jej ścian. Nasz bohater nieumyślnie włącza urządzenie, które zaczyna pokazywać przekaz, który media transmitowała mieszkańcom starego świata. Nasz obserwator absorbuje te obrazy całym sobą. Zaczyna postrzegać wojnę jako chwalebne przedsięwzięcie oraz religię jako zbawienie i powód do nienawiści względem innych. Widzi także reklamy, komercyjne manipulacje i tak dalej. Jednakże, spod tego strumienia informacyjnego korporacyjnych kłamstw, stara się przebić przekaz zaimplementowany przez zawirusowane oprogramowanie. Ono stara się prezentować prawdę, która obnaża medialne manipulacje i szkodliwość narzucanego trybu życia. Dzięki temu świadomy opór bohatera narasta, by w końcu wyrwać go z łańcuchów kłamstwa. Uwolniony człowiek niszczy ekran i szczęśliwy opuszcza starożytny budynek, który poczęły spowijać płomienie. Rozpiera go radość, że uchronił swój lud od wpływu, który zniszczył stary świat. To jest zobrazowanie aktualnego kierunku, w którym zmierza nasza rzeczywistość. Media pokazują to, co ludzie, którzy je prowadzą, chcą nam pokazać. Wpływ telewizji na nasze dzieci jest przeogromny. Zwłaszcza tych wszystkich banałów w postaci reality show, talent show i głupawych seriali. Te żałosne reportaże z wojny z terroryzmem, które mają ją przedstawić jako sprawę pełną słuszności i chwały, podczas gdy tak naprawdę mamy do czynienia z krucjatą z odwetem i chciwością w tle. Prawdziwi geniusze tych manipulacji dalej trwają w sercach medialnych konglomeratów, jednak my nie zamierzamy dać się zaślepić korporacjom i ich machinacjom. Thrash metal to świetny środek przekazu naszego buntu wobec takiego porządku świata. Odbiorcy muzyki metalowej to inteligentni ludzie, a nie łatwo manipulowana tłuszcza ignorantów. To metalowcy są bardziej skłonni do czytania i analizowania tekstów niż emosy czy fani One Direction. Czy uważasz, że zachodnie społeczeństwa mają znaczny problem w związku ze swym uzależnieniem od technologii i informacji? To nie tylko społeczeństwo Zachodu. Wszyscy kłamią - dyktatorzy, terroryści, partie polityczne na całym świecie. Kłamią, żeby trzymać ludzi w uścisku swego wpływu. Dlatego nie pokazują całej prawdy, a jedynie swoją wersję rzeczywistości. Zależność od technologii zdążyła się w międzyczasie przerodzić w presję pędu ku niej. Nie możemy już zwyczajnie istnieć, musimy mieć dostęp do telefonu lub podobnego urządzenia, by mieć kontakt z innymi. Jesteśmy śledzeni poprzez sygnały GPS przez Amerykanów, a także pewnie przez inne supermocarstwa, którzy szpiegują nasze rozmowy i nasze finanse. Takie niezrównoważenie doprowadzi do stworzenia policji myśli, która powstrzyma nasze dążenia do zmiany stylu życia już w zarodku. To nas czeka już niedługo. Niektórzy pewnie się temu przeciwstawią, jednak póki lemingom, które potulnie idą w społecznej marszrucie samozniszczenia, nie wyrosną zęby, nic się nie da z tym zrobić. Potępiam przemoc i nie uważam jej za środek, gdyż obawiam się, że agresywne rozruchy dadzą rządom pretekst do prawnego zwalczania publicznych zgromadzeń, prawa do protestowania oraz do wprowadzenia cenzury. Państwa policyjne bloku wschodniego wrócą ponownie, tym razem jednak na skalę światową. Wiele utworów na waszej płycie ma partie narra cyjne, np. "Somewhere Underneath", "The Threshold Has Been Reached", "Black Umbilical"... czy to też jest forma przekazu znaczenia waszych utworów? Każda z tych kwestii była bardzo starannie przygotowana, by dodać dodatkowego wymiaru utworom. Wiersz, który jest odczytany na koniec "The Threshold..." jest poematem mojego autorstwa, napisanym po tym jak widziałem płaczącego kombatanta na uroczystościach w hołdzie tym, którzy polegli w walkach z nazistowskimi Niemcami. Trzymał za rękę swego prawnuka. Zastanawiałem się wtedy, czy ten człowiek myślał o tym, czym teraz stali się żołnierze - najemnikami w służbie zysku przedsiębiorców. Czy nie uważa tego za obrazę pamięci tych, którzy zginęli walcząc w obro-

nie swego kraju? Co by powiedział swemu małemu prawnukowi? Każda z narracji w naszych utworach jest inna, lecz każda jest połączona z zresztą utworu. Dzięki temu nadaję to spójności albumowi. Nie ma tu żadnych przerw, tylko ciągły przekaz dźwiękowy, tak aby słuchasz zapragnął w końcu usłyszeć choć sekundę ciszy. Dzięki temu nasze nagranie posiada jeszcze większą moc. Co stanowiło inspirację do napisania "Hell Forged Mask"? Ten utwór odróżnia się od pozostałych kompozycji na nowym albumie. Jaka historia stoi za tym utworem? "... Mask" jest bardzo innym i bardzo mocnym numerem. Oryginalnie inspiracją tego utwory była sprawa niejakiego Austriaka o imieniu Josef Fritzl oraz jego córki, którą trzymał zamkniętą w piwnicy jako swego sex slave'a. To było potworne, jednak zaszczucie jej brytyjską prasą, która starała się pozyskać jej zdjęcia w bikini, zamieniając jej chorą sytuację na zysk, wkurzyło mnie niemiłosiernie. Niedawno w Wielkiej Brytanii wybuchł skandal wokół znanego DJa Jimmy'ego Saville, który w ciągu wielu lat molestował setki dzieci i był chroniony przez BBC oraz wyższe siły w naszym kraju. Prasa jest bardziej zainteresowana tym, ile sprze-

kogoś innego. Jednak nie zamierzamy całkowicie wykluczać coverów na naszych próbach lub na naszych koncertach. Zwykle rozgrzewamy się do jednego takiego utworu. Nie powiem jakiego, bo to niespodzianka, biorąc pod uwagę skalę mojego głosu... będzie się można przekonać w tym roku na naszej stronie internetowej, przeglądając nasze nagrania z prób. Czy otrzymaliście jakieś oferty festiwalowe z Niemiec, Czech i Francji? Graliśmy na festiwalach w Niemczech i Francji w 2011 roku i szukamy możliwości powtórki w 2014. Danny gra także z Criminal oraz Pentagram Chile, które też mają swój grafik koncertowy i festiwalowy, więc możemy przez to nie pojawić się w pewnych miejscach. Jeżeli jednak ktoś się z nami kontaktuje to zawsze poważnie rozważamy ofertę. Póki co, wiem, że gramy na trzech festiwalach w Wielkiej Brytanii: Hammerfest, Full Thrash Assault i Rock N Metal Circus, a także na sześciu koncertach w marcu 2014. Niedługo zapewne ogłosimy dalsze przystanki naszej brytyjskiej trasy, a także koncerty w Europie. Co spowodowało rozpad zespołu w 1990 roku? Mieliśmy zwyczajnie dość. Pracowaliśmy bardzo cię-

Foto: Killer Metal

dał egzemplarzy płyt, niż pomocą ofiar tego indywiduum lub obnażenie instytucji, które go kryją! Jestem też świadom tego, że statystycznie co czwarte dziecko jest molestowane seksualnie. Chciałem tego wszystkiego użyć jako motywu do kompozycji. Jednak nie do standardowego utwory, tylko do czegoś specjalnego. Nie chciałem, by efekt końwocy był czymś co by się to podobało w jakikolwiek sposób, a tak by się stało, gdyby to miało na przykład dobrą muzykę. Dlatego ułożyłem tekst i nagraliśmy to w taki sposób, by kompozycja była niepokojąca i szokująca. Ruth Beuchet naprawdę spisała się na medal. "Muzyczna" strona tego numeru została napisana jakiś czas temu. Składają się na nią zapętlona gitara akustyczna, dysharmoniczne solo oraz kilka warstw opóźnionych i przesterowanych ścieżek basowych. Chcieliśmy, by całość była trudna w odbiorze, jednak jednocześnie intrygująca i interesująca. W booklecie nie ma tekstu do tego utworu... Specjalnie nie chcieliśmy go tam umieszczać. Obawialiśmy się, że ktoś, kto nie zna angielskiego, mógłby posiłkować się poprzez wrzuceniem tekstu do autotranslatora, a to mogłoby całkowicie zniekształcić tekst. Zamiast tego reklamujemy tam "Rock przeciw dziecięcej pornografii i przemocy". Jesteście zespołem, który nigdy nie gra coverów podczas swych występów… Prawdę powiedziawszy zdarzyło nam się raz zagrać "Ace of Spades" w 2010 roku. Wyszło to całkiem zgrabnie, a dowody na to znajdują się gdzieś na Youtube. Nie jesteśmy jakoś szczególnie wrogo nastawieni na granie coverów jednak zwykle mamy jakieś 45 minut na nasz występ, więc raczej wolimy ten czas spożytkować na granie naszych własnych utworów. W końcu ludzie zapłacili po to, by usłyszeć i zobaczyć nas, a nie

żko nad albumem "The Ultimate Desecration", jednak thrash okazał się bardzo nasyconym rynkiem. Amerykańskie zespoły zajmowały najwięcej przestrzeni w prasie, a my nie wpisywaliśmy się w lansowany wtedy skate'owsko/satanistyczny/bermuda image. Niezależnie wytwórnie znikały w zastraszającym tempie, a korporacyjni giganci nie byli zainteresowani taką muzyką. Wiele zespołów zostało wtedy na lodzie. Koncerty wtedy wyglądały bardzo biednie. Po prostu gra straciła wtedy sens. Najpierw z zespołu odszedł Mark, który miał tego wszystkiego dość. Krótko potem odpadł Lee. Razem z Brodem znaleźliśmy ludzi na ich miejsce, jednak magia i chemia zniknęły z zespołu. Co się takiego stało, że postanowiliście przywrócić Anihilated do życia? Nasza muzyka stała się całkiem popularna w undergroundzie, a my nawet nie mieliśmy o tym pojęcia. Dopiero za sprawą Internetu odkryliśmy jak wielu mamy fanów. Dostaliśmy wiele zapytań na temat wznowień naszych płyt i wieści z naszego obozu. Wydaliśmy powtórnie "Path To Destruction" w Japonii. Cały nakład się wyprzedał! Wydaliśmy także przez brazylijską wytwórnie zremasterowane dwie nasze pierwsze płyty. W tym czasie naszła nas myśl by nagrać nasze utwory, których nigdy nie mieliśmy okazji zarejestrować i wydać je na jakimś EP lub czymś podobnym. Wtedy też wykurowałem się z poważnego zabiegu chirurgicznego kręgosłupa i znów byłem zdolny dzierżyć gitarę. Przez parę lat nie miałem takiej możliwości. Gdy usiedliśmy razem, by obgadać kwestię wznowienia działalności okazało się, że Lee nie jest tym w ogóle zainteresowany, więc to ja przejąłem jego obowiązki. W ten sposób powstaliśmy z popiołów jako trio. Następnego wieczoru spotkaliśmy się w salce i napisaliśmy utwór "Burning of the Southern Cross". Szło nam

ANIHILATED

31


tak dobrze, że stwierdziliśmy, że nadszedł nasz czas. W ciągu roku napisaliśmy cały materiał na "Scorched Earth Policy" i dodaliśmy Todda do składu jako drugiego gitarzystę. Wasz utwór otwiera kompilację "Will Evil Win?" Razem z Lord Crucifier zostaliście tam umieszczeni obok zespołów hardcore punk. Czy wtedy sceny punkowe i metalowe były sobie bardzo bliskie w Wielkiej Brytanii? Były ze sobą mocno związane. Wiele zespołów rozwinęło się poprzez punka w heavy metal, a wiele hardcore'owych zespołów zapożyczało metalowe patenty do swojego brzmienia. Graliśmy wtedy bardzo dużo koncertów obok punkowych składów takich jak Heresy, Concrete Sox, Instigators, Doom, Deviated Instinct, Ardkore, The Stupids i hardcore'owych Extreme Noise Terror i Napalm Death. Byliśmy zbyt punkowi dla metalowców, a jednocześnie zbyt metalowi dla przeciętnej punkowej widowni. Musieliśmy przekonać do siebie ludzi, którym z początku nie podobało się to, co robiliśmy. Rozwijaliśmy się technicznie, muzycznie i pisaliśmy coraz lepsze teksty. Przełom roku 1985 i 1986 był dla nas bardzo ważny. Zyskaliśmy wtedy bardzo wiele przyjaciół. Samo "Will Evil Win?" było pierwszym wydawnictwem Peaceville i pozwoliło im zaistnieć na rynku. Jak doszło do wydania waszego debiutanckiego "Created In Hate" przez Metalworks? Czy trafiliś cie tam, ponieważ wiele thrashowych zespołów znalazło się pod jej skrzydłami? To im sprzedaliśmy jako pierwszym licencję na wydawanie naszych płyt. Byliśmy bardzo zadowoleni z tego kontraktu, gdyż reklamowali się jako "British Thrash Metal Label", więc wyglądało to bardzo obiecująco. Podpisaliśmy też z nimi umowę na następny album. Pozostałe zespoły w ich stajni wyglądały bardzo imponująco, jednak opuszczały ich szeregi bardzo szybko, jak np. Deathwish. Czy jest to przypadek, że Virus znowu wypuścił wydawnictwo poprzez wytwórnię, w której się znaj dujecie? Najpierw Metalworks, a teraz Killer Metal Records. Coke (McFinlay - przyp.red.) z Virus jest starym przyjacielem. Pytał nas o Killer Metal zanim z nimi rozmawiał i podpisał umowę, więc pewnie nie jest to przypadek. Virus i Anihilated nigdy nie grali razem wspólnego koncertu, aż do Beermageddon w zeszłym roku. Było to świetne przeżycie, zwłaszcza że znamy się z chłopakami od bardzo dawna. Zauważyłem, że nie lubicie się zbytnio wypowiadać o waszych związkach z Metalworks. Nie masz nic przeciwko temu, by powiedzieć dlaczego tak jest? Nie lubimy wywlekać tego tematu, jednak skoro już o to pytasz, to postaram się wyjaśnić o co w tym wszystkim chodzi najlepiej jak potrafię. W 1989 roku wydaliśmy nasz drugi album "The Ultimate Desecration". Pod koniec tamtego roku mieliśmy otrzymać zaległe pieniądze za tę płytę oraz "Created In Hate". Nie zostały także zrealizowane obietnice dotyczące promocji, tras i tak dalej. Z biegiem czasu nic się nie poprawiało w naszych relacjach z wytwórnią. Mieliśmy nawet trudności, żeby się z nimi w ogóle skontaktować. W końcu po kilku miesiącach absolutnego braku odzewu z ich strony nasz zespół się rozpadł. Frustracja z tamtych dni w nas pozostała. Czuliśmy, że zostaliśmy wykorzystani i pozostawieni samym sobie. Jednak teraz patrzymy do przodu i staramy się nie kumulować w sobie gniewu, gdyż takie coś sprawia, że od środka zżerają cię negatywne emocje. Nie mamy żalu do nikogo z naszej przeszłości, nawet jeżeli się na nim zawiedliśmy. To było dwadzieścia lat temu. Jesteśmy teraz mądrzejsi i dojrzalsi! Czy "Carnival of Souls" miał być waszym trzecim albumem na początku lat 90tych? Czy nagraliście coś na tę niewydaną płytę? Nie zdążyliśmy nic nagrać na "Carnival of Souls". To był tylko pomysł na naszą koleją płytę, zanim nasz zespół się rozpadł. Mieliśmy tylko cztery prawie skończone numery. Co prawda użyliśmy kilku tytułów utworów, które miały zostać spożytkowane na "Carnival", do numerów, które stworzyliśmy do "Scorched Earth Policy". Poza tym "Burning of the Southern Cross" posiada kilka aranżacyjnych motywów podobnych do utworu o tej samej nazwie, który napisałem na "Carnival of Souls". Czy masz jeszcze jakiś kontakt z byłymi członkami Anihilated?

32

ANIHILATED

Bardzo często widywałem się z Lee, gdyż pracował na poczcie i często przywoził mi moje przesyłki. Jednak po przeprowadzce już go nie spotykam. Mark przychodzi na nasze koncerty. Kiedy od nas odszedł nie było między nami żadnych spięć, ani nic takiego. Rozstaliśmy się w pokojowej atmosferze. Po prostu miał już dość i nie czerpał radości z grania na żywo. Odszedł gdy sobie to uświadomił. To normalne, jeżeli coś ci się nie podoba, albo cię męczy, nie powinieneś się dręczyć poprzez robienie wszystkiego na siłę. Dlatego bardzo go szanuję za to, że bezboleśnie opuścił zespół. Sam był bardzo podekscytowany, gdy Danny wskoczył na zwolnione przez niego miejsce. Wysyłał mu nawet nagrania wideo swych riffów i solówek, by Danny miał łatwiejszą robotę. Jak widzisz Mark jest bardzo pozytywnym gościem. Przeczytałem kiedyś taką rewelację, która mówiła o tym, ze razem z Lee miałeś pewne problemy z nacjonalistami w latach 80tych. O co dokładnie chodziło? Masz pewnie na myśli sytuację, którą nazywamy "incydentem Freddiego Mercury'ego". Mieliśmy bardzo niefortunny wysyp ruchów nacjonalistycznych na Wyspach w latach 1987-1988. Pewnego razu graliśmy koncert z kapelą, która nazywała się English Dogs. Miejscowi skinheadzi tłumnie przybyli na ten koncert, zapewne z powodu nazwy tej kapeli, którą przez pomyłkę wzięli za narodowo-socjalistyczną. W każdym razie podczas występu byłem bardzo zażenowany tym, że pod sceną pewna grupa ludzi ciągle wykonuje nazistowskie saluty i wrzeszczy "Sieg Heil", w przerwach między naszymi utworami. Powiedziałem wtedy ze sceny, że nie popieramy tego typu ideologii i generalnie kazałem im spierdalać. Po naszym koncercie piłem przy barze razem z Lee. Nagle zostaliśmy otoczeni przez grupę groźnych jegomości. Ci dżentelmeni zakomunikowali nam jak bardzo jesteśmy już martwi, gdyż zamierzają nas zwyczajnie zatłuc. Przewodził im wielki łysy gość w białym bezrękawniku i z wypielęgnowanym czarnym wąsem. Gdy w naszym kierunku padły wspomniane groźby Lee spokojnie odwrócił się od baru w kierunku tego wielkiego łysola po czym powiedział. "Hej, gościu. Wyglądasz zupełnie jak Freddie Mercury!". Wtedy pomyślałem, że zaraz zginę. Ci goście zaraz nas zakatrupią. Nie tylko dlatego, że wyraziliśmy sprzeciw wobec ich nazistowskiej postawy, ale także dlatego, że mój kumpel właśnie porównał ich największego typa do homoseksualnej ikony… Ku memu bezbrzeżnemu zdumieniu, ta góra mięsa powoli rozchyliła swoje wargi w uśmiechu i powiedziała "Jej, naprawdę? Dzięki, stary!". Nie dość, że zostawili nas w spokoju, to jeszcze postawili nam piwo. Chwilę później, gdy grało English Dogs, pod sceną zaczęła się zwyczajna burda z użyciem kijów bejsbolowych i statywów mikrofonowych. To był strasznie nerwowy wieczór… Z mojej strony to będzie tyle. Wielkie dzięki za wywiad i za bardzo ciekawe historie z przeszłości Anihilated. Po waszym "iDeviant" widać, że prawdziwy thrash metal dalej ma się w Anglii niezgorzej! Bardzo dziękuję za miłe słowa. Cała przyjemność po mojej stronie. Mam nadzieję, że będziemy mieli możliwość zagrania także w Polsce. Keep Thrashin'! Aleksander "Sterviss" Trojanowski

HMP: Minęło całkiem sporo czasu od momenty, gdy wydaliście poprzedni album studyjny. Czego możemy się w takim razie spodziewać na waszym najnowszym wydawnictwie? Co udało wam się osiągnąć na "Righteous Retribution"? Andrew Burton: Muzyka na płycie jest w podobnym stylu do tej z "God's Gift" jednak z nieporównywalnie lepszą produkcją. Ma bardzo widocznie zarysowany thrashowy klimat, który połączyliśmy z ciężkością i złowieszczym doomem poszczególnych sekcji. To jest bardzo heavy metalowy album! Jak uważacie, czy odbiór płyty będzie zadowalający? Czy celujecie bardziej w to by zadowolić starszych fanów czy też w pozyskanie zupełnie nowych? Zagorzali fani naszej kapeli domagają się kolejnego albumu od bardzo dawna. Na pewno będą podekscytowani i zadowoleni. Nowe wydawnictwo jest także przeznaczone dla nowych odbiorców naszej muzyki. Jest dla każdego, który odnajduje się w prawdziwym ostrym metalu! Kiedy dokładnie została założona Toranaga? Niektóry źródła podają rok 1985, jednak na waszej oficjalnej stronie figuruje 1988… Toranaga wystartowała w 1985. To jest rok założenia zespołu. W roku 1988 został skompletowany skład, z którym został nagrany "Bastard Ballds" i "Gods Gift". Dlaczego w 2010 roku zespół zreaktywował się pod nową nazwą? Czy teraz oficjalną nazwą zespołu jest The Bastard Son of Toranaga? Chcieliśmy w jakiś sposób odróżnić ten okres działalności zespołu od poprzedniego. Mamy teraz dwóch nowych gitarzystów na pokładzie, co też zasługuje na wyróżnienie. Oficjalnie zespół nazywa się Toranaga (TB SO), jednak ludzie, którzy organizują koncerty, fani, prasa, słowem wszyscy - dalej nazywają nas Toranagą. Dlaczego umieściliście w nazwie tę przyległość "The Bastard Son"? Jest pomysł na to, by jednocześnie posługiwać się "starą" nazwą i zaznaczyć, że mamy do czynienia z po części nowym tworem. Czy nawa kapeli w latach osiemdziesiątych została zainspirowana postacią z powieści "Szogun" Jamesa Clavella? Tak, nazwa pochodzi właśnie z tej książki. Postać o której mowa to oczywiście siogun Toranaga. Poza nazwą zespołu zmieniło się także logo. Dlaczego zrezygnowaliście z tego klasycznego? Było bardzo charakterystyczne - to wielkie G i wężowate T robiło naprawdę wielkie wrażenie. Nowe jest bardzo surowe i wygląda jak komputerowa czcionka! Powód zmiany logo jest bardzo prozaiczny. Nasz poprzedni gitarzysta, który teraz mieszka w Australii (najprawdopodobniej chodzi o Andy'ego Mitchella przyp.red.) zastrzegł je. Jest teraz jedynym legalnym posiadaczem praw do niego i nie pozwolił nam na jego używanie! Nowe logo też na swój sposób, tak jak zmiana nazwy, obrazuje nowy rozdział w historii zespołu. Dzięki temu możemy oznaczyć nowy okres w działalności zespołu. Poza tym łatwiej jest je teraz przeczytać. Czy dość industrialny wygląd nowego logo ma też sugerować, że zamierzacie w swej muzyce poruszyć także pewne nowoczesne i specyficzne sektory muzyki metalowej? Nie było żadnego świadomego parcia na dodawanie do naszej muzyki żadnych wpływów nowszych odłamów metalu. Starych zresztą też. Nie dążymy jako zespół do podporządkowywania się jakimkolwiek trendom. Wiadomo, że to czego doświadczamy, to czego słuchamy i co oglądamy, ma wpływ na naszą twórczość. Wszyscy tak mają, my nie jesteśmy wyjątkiem. We wrześniu 2004 rozpoczęliście prace nad nagraniem nowego albumu, jednak nigdy nie został on ukończony. Podobno powstało tylko kilka niedokońc zonych utworów. Jak to się stało, że sesja została porzucona? Co stanęło na przeszkodzie przed ukończeniem płyty. Seria zdarzeń spowodowała to, że w 2004 roku nie udało nam się nagrać albumu. Najpierw odszedł od nas perkusista, który postanowił poświęcić się całkowicie szkole muzycznej. Zostaliśmy z siedmioma utworami, w których były nagrane wyłącznie gary i bas oraz kilka pociętych partii gitarowych i wokalnych do niektórych z nich. Nadal mieliśmy w planach dokończenie sesji nagraniowej i ukończenie albumu. Niestety Andy Mitchell zostawił nas na lodzie, gdyż zupełnie stracił zainteresowanie albumem. Patrząc wstecz, myślę że to do-


Nie dążymy do podporządkowywania się jakimkolwiek trendom Mroźne wichry przeminą, śniegi stopnieją, kontynenty się przemieszczą, a thrash metal będzie trwał nadal. Wracamy do was z kolejną old-choolową kapelą z Wielkiej Brytanii, która stworzyła w latach 80tych dwa przezacne dzieła. "Bastard Ballads" i "God's Gift" powinny wpędzić w kompleksy wszystkich fałszywych knurów nowoczesnych odmian thrashu. Toranaga wraca. Po świetnym koncercie na festiwalu Keep It True oczekiwania względem tej kapeli nie opadają, a wręcz przeciwnie - rosną i to bardzo szybko.

Foto: Toranaga

brze, że album nie został ukończony. Zupełnie nie brzmiał jak Toranaga i był zdecydowanie gorszy od "Righteous Retribution". Czy to co udało wam się skomponować w tamtym czasie zostało ponownie użyte na "Cynical Eyes" lub "Righteous Retribution"? Cała sesja z 2004 roku i wszystkie pomysły z tamtego okresu zostały porzucone. Mark Duffy użył tekstów z pięciu utworów na albumie z 2010 roku w swoim pobocznym projekcie Face The Unknown. Co na was wpływa podczas dobierania utworów na setlisty koncertowe? Czy posiadacie stały spis utworów które wykonujecie na żywo? Wybieramy utwory, które według nas sprawdzą się na żywo. Nie zmieniamy listy w zależności od tego gdzie gramy lub dla kogo gramy. Niektóre utwory zawsze znajdą się w naszym secie, niektóre pojawiają się w nim co jakiś czas. Teraz, gdy mamy nowy materiał, będziemy musieli gruntownie przemyśleć, które utwory będziemy grali na koncertach. Pytam się, gdyż na waszym solidnym występie na Keep It True w 2013 roku bardzo mi zabrakło prześwietnego "Food of the Gods". Na koncertach zawsze mamy określony czas występu. Każdy zespół, który ma dużo fajnych utworów, musi się borykać z problemem dotyczącym tego co zagrać podczas swego występu. Nie da się niestety zagrać wszystkich swoich najlepszych kompozycji! Zwłaszcza, ze zauważyliśmy, że poszczególni fani mają bardzo zróżnicowane typy, jeżeli chodzi o to, które nasze utwory podobają im się najbardziej! Brytyjski thrash metal zawsze miał smak under groundu. Jak myślisz, jak to się dzieje, że np. brytyjski rock lub NWOBHM były, i nadal są, bardziej popularne niż brytyjski thrash? Większość metalu w Wielkiej Brytanii jest traktowana jako muzyka niszowa. Kilku kapelom z różnych podgatunków metalu udało się przebić, jednak przecież jest to zaledwie garstka. Dużo ludzi lubi muzykę undergroundową, gdyż ta jest ponoć najbardziej twórcza i kreatywna. Niestety, małym i mniej znanym zespołom

jest o wiele trudniej funkcjonować. Scena brytyjska jest o wiele mniejsza i mniej znacząca od, powiedzmy, niemieckiej czy amerykańskiej. Metalowy mainstream traktuje thrash metal jako domenę Amerykanów. Dlatego kapele z innych krajów są eliminowane w przedbiegach. Skoro jesteśmy przy brytyjskim thrash metalu… takie nazwy jak Sabbath albo Xentrix są dość dobrze znane metalowym maniakom jednak już Deathwish, Toranaga, Virus, D.A.M. i tak dalej, nie były już tak rozpoznawalne. Jednak wydaje się, że powoli ulega to zmianie, nie uważasz? Tak, mi też się wydaję, że obserwujemy pewną zmianę. W Europie, na kontynencie, zostaliśmy zapamiętani jako członkowie old-schoolu z Anglii i wielu młodych fanów dzięki temu odkrywa naszą muzykę, poszukując właśnie starych kapel z zamierzchłych lat. To jakie przyjęcie zostało nam zgotowane na Keep It True doskonale pokazuje, że cieszymy się całkiem sporą popularnością wśród starszych i młodszych fanów metalu. Wznowienie "God's Gift" na pewno było trafionym przedsięwzięciem. Czyim pomysłem, było ponowne wydanie zremasterowanego materiału z tej płyty? To świetne wydawnictwo, które wyszło w bardzo odpowiednim czasie. Goście z Tribunal Records są totalnie zakręceni na punkcie muzyki, zwłaszcza tej nieco zapomnianej z lat 80tych. To oni się do nas odezwali w sprawie wznowienia. Wszystko załatwili i odwalili kawał dobrej roboty! Co zamierzacie po wydaniu "Righteous Retribution"? Czy wystartujecie z jakąś serią koncertów? Już zaczęliśmy koncertować! Zagraliśmy kilka gigów w Anglii z Evile, Onslaught i Aura Noir. Zamierzamy grać tak często, jak tylko się da. Odwiedzimy też Europę na kilku koncertach w 2014 roku. W planach mamy także parę koncertów w Stanach. Mamy poczucie, że nagraliśmy na "Righteous Retribution" nasz najlepszy materiał dotychczas. Dlatego zamierzamy go grać na żywo! Aleksander "Sterviss" Trojanowski

TORANAGA

33


Ja nie gram dla poklasku Piotr Luczyk jest obecnie chyba jedną z najbardziej kontrowersyjnych osób na polskiej scenie metalowej. Za przykład niech posłużą nasze kłopoty przy wywiadzie, tj. zmiana pytań, ponieważ Luczyk nie chciał odpowiadać na te związane z "przeszłością" czy facebookowe przepychanki i w rezultacie wyrzucenie z kapeli jego wieloletniego przyjaciela Krzysztofa Oseta. Dziwne sytuacje, nieprawdaż? No cóż Kat to nie jest jedna osoba w postaci Piotra czy Romana. To konkretna grupa. Legendarna już grupa na polskiej scenie metalowej. Nie ma jednak na razie co oceniać poczynań Piotr Luczyka, skupmy się na krążku "Rarities" jest wszakże wydaniem nigdy nie publikowanych albo rzadkich utworów w zremasterowanej wersji. Zapraszam to wywiadu z tą drugą stroną legendy. HMP: Witaj Piotrze. Na wstępie chciałem poruszyć temat nowej kompilacji spod znaku Kat "Rarities". Co nakłoniło cię do wydania tego albumu? Jaka jest geneza tego wydawnictwa? Piotr Luczyk: Pomysł wyszedł od fanów Kat'a. Od lat na forach internetowych dyskutowano o naszych starych utworach, przeobrażeniu stylistycznym i w końcu fani dotarli do tych sesji. Mnie nakłoniła firma MMP przedstawiając mi propozycję profesjonalnego wydania tych utworów. Sam osobiście nigdy nie my-

watnych stacji radiowych czy telewizyjnych. Ale może dzięki temu nasza muzyka jest bardziej oryginalna. Brzmieliście wtedy dosyć hard rockowo. Miejscami jak Deep Purple albo Blue Cheer, tak mi się kojarzy. Czy te inspiracje były tym, co was wtedy fas cynowało? Tak miało być. Jeśli masz skojarzenia z Deep Purple, to jest dla mnie komplement. Moi idole to właśnie Deep Purple, Black Sabbath, Pink Floyd, Led Foto: MetalMind

dydata na wokalistę. Mimo wszystko granie hard rocka bez frontmana było dużym wyzwaniem. Jak sobie z tym poradziliście? Myślę że siła tych utworów i nasze wykonanie było na tyle dobre, że broniliśmy się bez wokalisty, choć cały czas go szukaliśmy. Z drugiej strony, może wokaliści innych zespołów nie byli zbyt dobrzy. Nie analizowałem tego, ale istniał wtedy znakomity instrumentalny zespół Krzak, więc dla nas granie instrumentalne było w miarę normalne. Tak naprawdę to wokalista znalazł nas, bo Roman sam przyszedł do mnie po koncercie na Bytomskim Silesian Rock i zaproponował siebie jako wokalistę. Kiedy przyszła wam ochota aby jeszcze mocniej przyłożyć? W Polsce impuls do takich ewolucji przychodzi głównie z zewnątrz. Ciekawe jak sobie wtedy radziliście, dostęp do nowości muzycznych była mocno ograniczona... Masz rację, wspominałem już że czasy były inne. Musieliśmy włożyć wiele wysiłku oraz przejechać setki kilometrów żeby odegrać od kogoś płytę, albo odkupić zdjęcie zespołu. O instrumentach nie było mowy. Pierwszą przezroczystą elektryczną gitarę robiłem sobie sam z plexiglasu. Tafle o grubości 5-ciu milimetrów kleiłem chloroformem i później nadawałem kształt pilnikiem. Jak robi się takie rzeczy to można nauczyć się wytrwałości. Co do zmiany stylistyki na ostrzejszą, muszę przyznać że pierwszy to sugerował Walter Chełstowski (twórca i dyrektor festiwalu Jarocin). Po naszym występie w Jarocinie trochę się zakolegowaliśmy i dał nam kilka ważnych rad. Walter nie był muzykiem, ale powiem że miał w stu procentach rację. Następne nagrania na "Rarites" to fragmenty występu z Jarocina' 84. Jarocin to miejsce dla was ważne, ale mieliście tam też mniej milsze przygody, mam na myśli rozbijanie krzyży itd. Krzyż rozbijał zespół Kreon, na nas spadło odium tego wyczynu. Jak wiadomo ciągnie się do dziś. Z drugiej strony Jarocin to było potwierdzenie że jesteśmy coś warci. Jak zwykle nie obyło się bez problemów ale po Jarocinie mieliśmy już inną pozycję w Polsce. Na Jarocinie w 1984 roku zabrzmieliście już bardziej metalowo. Zdobywaliście coraz większą popu larność. Pomagały w tym ukazanie się debiutu "Metal & Hell"/"666", koncerty z Hanoi Rocks oraz występy obok Metalliki. Jak wspominacie tamte czasy? Jeden z moich znajomych do dzisiaj ma bilet z waszego koncertu z Hanoi Rocks i mówi, że zro biliście na nim wtedy ogromne wrażenie... Hanoi Rocks to była dla nas główna i najważniejsza szkoła Rock & Rolla. Przeżyliśmy prawdziwą trasę z koncertami w halach gdzie na scenę wychodziliśmy między kordonami Milicji z psami, która odgradzała nas od publiczności. Takie koncerty były tylko w tamtych komunistycznych czasach. Nie wspominając już o tym co działo się w autokarze czy w hotelach. Dostaliśmy lekcję w pigułce. Szybko się uczyliśmy bo w trakcie trasy dostaliśmy propozycję zagrania na festiwalu w Poznaniu z Pretty Maids. Z tego co pamiętam, chłopcy się trochę zdziwili.

ślałem o takim wydawnictwie choć z pewnością uważam je za ciekawe dla fanów i dla mnie. Z perspektywy czasu słucha się tych utworów z łezką nostalgii. Album pokazuje początki zespołu z przed "666". Kilka pierwszych utworów pochodzi jeszcze z waszych pierwszych sesji z Radia Katowice (rok 1982 i 1983). Sporo w nich wolniejszych i balladowych fragmentów. Mimo, że Kat nigdy nie zrezyg nował z takich środków ekspresji, to nie jest kojarzony z takim graniem... Od tego zaczynaliśmy. Pamiętam, że jednym z pierwszych o ile nie pierwszym utworem zagranym już na poważnie był "Robaczek". Tytuł chyba wymyślił Rysiek Pisarski. Później muzyka ewoluowała. Wzrastały nasze umiejętności i graliśmy bardziej skomplikowanie oraz szybciej. Jak docierała do nas muzyka ze świata zachodniego, też wywierało to na nas wpływ. Kat rozpoczynał karierę (o ile tak można powiedzieć) w momencie wielkich przeobrażeń politycznych w Polsce i na świecie, dlatego my też się zmienialiśmy. Pamiętaj że wtedy nie było Internetu, pry-

34

KAT

Zeppelin. Od twórczości tych zespołów zaczynałem przygodę z muzyką i każdemu polecam. "Bez pamięci" to utwór, który pochodzi z drugiej sesji w studiach Radia Katowice, Nie zachowały się natomiast nagrania "Delirium tremens" i "Ciężar". Czy wykorzystaliście wszystkie środki aby odnaleźć wspomniane nagrania? Często zdarza się, że takie materiały można znaleźć w zupełnie nieoczekiwanych miejscach... Nie szukaliśmy dogłębnie, myślę że jeszcze gdzieś to jest. Jestem pewny że w tym momencie ktoś w pocie czoła szuka tych utworów. Ponoć wtedy w repertuarze mieliście jeszcze kom pozycje "Białe jezioro" i "Życie w śmierci". Możesz powiedzieć coś o tych kawałkach? "Białe jezioro" nie pamiętam takiego tytułu, a "Życie w śmierci" mam na moich prywatnych taśmach. Bardzo mocny riff podstawowy i cały utwór. Przez pierwsze dwa lata graliście jako band instrumentalny. Powodem był brak odpowiedniego kan-

James Hetfield, wspomina z waszego wspólnego koncertu, że wypiliście morze wódki. Jak ty wspominasz tamte chwile? Nie wiele znanych kapel do dziś może się pochwalić takim osiągnięciem jak zagranie przed Metalliką. To prawda, sądzę że z Polaków chyba nikt nie miał do dzisiaj tego honoru. Z resztą świadczą o tym nasze wspólne zdjęcia. Wypiłem z Hetfieldem dużo wódki w hotelu. W spodku przed naszym koncertem wypiliśmy jedynie jedną butelkę. Ale Hetfield wypił z niej połowę. Mogłem więcej, ale byłem tak podekscytowany że na mnie wódka nie działała. Techniczni Metalliki przygotowywali nam sprzęt. Scena była genialnie nagłośniona. Nie wiem co było z przodu , ale nie o to chodziło. Takie koncerty to było wejście do innego świata. Jeszcze raz powtórzę. To były czasy kiedy nie było możliwości zakupić nawet koszulki ulubionego zespołu. Ceny Marshalla kosmiczne, a drugi niewiarygodny problem to sprowadzić go z zachodu. Niektóre z waszych koncertów były wtedy bardzo widowiskowe, wspomagaliście się m.in. baletem, rekwizytami typu puchar z "krwią". Skąd pomysł na takie widowiska?


Tamta choreografia to pomysł mojego przyjaciela Mirka "Murka" Najnerta, dyrektora teatru Korez z Katowic. Mirek współpracował z nami na stałe. Na tamte czasy były to bardzo odważne pomysły. Z początku coś nam nie pasowało, ale w rezultacie wszystko zostało przez nas zaakceptowane. Z baletem na naszych koncertach jest związanych wiele ciekawych historii. Czy z festiwalu Opolskiego czy z Jarocina, ale to nie na ten wywiad. Na waszych starych zdjęciach widać jak na przykład grasz na V-łce w panterkę. Skąd udało się wam wtedy zdobyć takie instrumenty? Flying V to gitara lutnicza. Początkowo była wykonana dla Wojtka Hofmana z Turbo, ale Wojtek jej nie odebrał, więc dostałem propozycję kupna. Wtedy chciałem inną gitarę i nie bardzo mi to pasowało, jednak trafiła do mnie. Teraz nie żałuję. Znakomicie brzmi, rewelacyjnie wygląda i jest już chyba kultowa. Mam ją nadal.

Trzeba tam być! Jesteście uznawani za ikonę i żywą legendę polskiego heavy metalu. Nawet metalowcy z takich kapel jak Exorcist, Merciless Death czy innych polskich thrashowych kapel przyznają, że wy byliście już wtedy zupełnie inną ligą od nich. Jak czujesz się gdy słyszysz takie opinie? Myślałeś o tym jak zacząłeś grać w Kacie? Głupio tak nieskromnie powiedzieć, ale od momentu założenia Kat'a (miałem wtedy 14/15 lat) dążyłem do tego by być najlepszym. Tak działa każdy kto w tym biznesie coś znaczy. To siła napędowa która powoduje że się nie poddasz. Czy jesteś coś wart ocenią inni, ale ty musisz tak długo pracować, aż osiągniesz swój cel.

Tak w ogóle zaczynaliście w czasach PRL'u. Szara, ponura, nieciekawa dekada. W jaki sposób odbiło się to na tobie i na zespole? Byliśmy za młodzi żeby to wszystko dobrze rozumieć. Ja żyłem w innym świecie i nie brałem na poważnie tego, że może mi się coś stać. Pamiętam stan wojenny i próby na które chodziłem z gitarą w wielkim czarnym futerale. Rysiek Pisarski nazwał futerał "trumną". Wielokrotnie byłem rewidowany i sprawdzano co jest w środku z lufą karabinu przystawioną do pleców. Ja się głównie śmiałem i tłumaczyłem że gitara. Nie wierzyli. Tak naprawdę graliśmy, bo to była jedyna "rzecz" oddzielająca nas od tamtej smutnej rzeczywistości. Trzeba było mieć marzenia żeby normalnie żyć. Ja chciałem grać na wielkich scenach, jak moi idole. W 2011 roku ukazało sie wydawnictwo "666/Metal & Hell - 25th Anniversary Edition". Przemknęło ono przez rynek prawie niezauważalnie. Znalazły się tam alternatywne wersje z polskiej edycji "666". Co możesz o nich powiedzieć? Wiedziałeś w ogóle, że istnieją takie wersje? Ta płyta jest wydana nielegalnie, bez mojej wiedzy. Ten kto to wydał będzie miał problemy prawne. Na "Rarities" znalazł się utwór "Instrumental". Pochodzi on z sesji do "Róże miłości najchętniej przyjmują się na grobach". Wspominacie, że istnieje jeszcze jedno takie nagranie. Czemu nie zdecy dowaliście się na jego publikacje? Czy macie jeszcze dużo takich pochowanych, nie opublikowanych kompozycji? Nie pamiętam takiej sytuacji. Zawsze mieliśmy utwory zrobione do końca, jedynie Roman pisał teksty w trakcie nagrań. Tak naprawdę nigdy nie wiedzieliśmy co Roman zaśpiewa. Był jakiś zarys wokalu i tyle. Co do kompozycji instrumentalnej, to temat wiodący tego utworu jest użyty w "Stworzyłem piękną rzecz" z Róż… To co jest na "Rarities" to któraś z wersji pieśni "Stworzyłem piękną rzecz". Opublikowaliście także angielską wersję utworu "Porwany obłędem" czyli "Menaced" w wersji audio i wideo. Mnie nurtuje pytanie. Czy "Oddech wymarłych światów" ma też anglojęzyczną wersję? Jak tak to czemu do tej pory jej nie wydaliście? Po "Menaced" daliśmy sobie spokój. Żeby nagrać dobrą angielską wersję, trzeba znać język angielski. Roman niestety nie zna angielskiego, a fonetyczne śpiewanie nie ma najmniejszego sensu. Debiut wydaliście w dwóch językach, później zaczęliście nagrywać tylko po polsku, co ma dwie strony medalu. Atut oryginalności ale też strzał w stopę dla kariery między narodowej. A mieliście na to ogromne szanse. Powstaliście w 1979 roku, z czołówki thrashowej tylko Exodus wtedy wystartował. A "Oddech wymarłych światów" to znakomity materiał. Mało kto wtedy w Stanach tak grał! Co się wtedy stało? To tak ładnie wygląda w 2014 roku. Wtedy była inna Polska. My nie mieliśmy paszportów. Jak już mówiłem, nie znaliśmy języka i byliśmy zamknięci w naszym "pięknym" kraju. Żeby zrobić międzynarodową karierę trzeba coś więcej niż dobra muzyka.

ograniczyć się jedynie do wersji akustycznej. Jednakże w trakcie pracy nad płytą, zmieniłem aranżacje i dopisałem dużo nowej muzyki. Słuchając tych utworów zawsze widziałem pewne obrazy. Teraz je pokazałem. Co do Polskiego piekiełka powiem tak: Ja nie gram dla poklasku i na zawołanie. Po latach przyszedł czas na płytę akustyczną. Wyważoną, świadomą, spokojną, i inną od unplugged. Dorastałem do niej długo, aż w końcu jest. Do sieci trafił już jeden utwór, mianowicie "Łza". Zapowiadasz wielkie gwiazdy i ciekawostkę na wokalu na płycie. Fani jednak cię ubiegli i rozszyfrowali wokalistę. Maciej Lipina z zespołu Ścigani. Dobrego wokalu mu nie wolno odebrać, jednak jak stwierdził jeden recenzent brakuje mu odrobiny szaleństwa jaką miał Roman. Jak ty to wszystko postrzegasz, podejście fanów chociażby. Tworząc muzykę nie robię tego pod dyktando recenzentów. Moja muzyka jest dla mnie i dla tych którzy chcą jej słuchać, a moje płyty sprzedają się od 28 lat. Wytwórnie płytowe je wydają i ten fakt bardziej weryfikuje ich jakość. Po drugie nie nagrywaliśmy kopii starych wersji. Powiem tak: Znam pewnego Irlandczyka który nie może słuchać "Whiskey In The Jar" w wykonaniu Metalliki. A mi się podoba. Powiem więcej: Mam wielu przyjaciół, którym też się podoba. Kiedy masz zamiar zakończyć prace nad "Acustic". Ile czasu będziesz potrzebował aby album znalazł się w sklepach? I najważniejsze. Jak będziesz promował tą płytę? Jak wyobrażasz sobie w tym wypadku koncerty? Płyta jest już ukończona i właśnie jest w produkcji. Na dzień dzisiejszy cały świat metalowy w Polsce już o tej płycie wie. Płyta będzie w sklepach 10 lutego 2014r.

W 2005 roku wydaliście "Mind Cannibals". Album promowany był serią koncertów. Od tamtej pory milczycie, choć ty zapowiadałeś, że materiał na nowy album studyjny już wtedy był gotowy. Co porabiałeś przez te lata? Materiał jest gotowy, i mam pewne plany z nim związane, ale nie mam żadnego ciśnienia. Po Europejskich koncertach promujących "Mind Cannibals" z Six Feet Under czy Helloween całkowicie zmieniłem podejście do rodzimego biznesu muzycznego. Na zachodzie poznałem promotorów, zobaczyłem jak tam to działa i dużo się nauczyłem. Wróciliśmy do Polski i w jakimś wywiadzie powiedziałem co się stanie w Polskiej muzyce w przeciągu następnych 10-ciu lat. Na razie wszystko się sprawdziło. Ożywiłeś się w 2013 roku przy okazji Coverfestivalu. Skąd pomysł na taką imprezę? Jak oceniasz koncerty? Czy pociągniesz dalej ten festiwal? Coverfestival to mój stary pomysł. Po powrocie z USA, gdzie takie imprezy są na porządku dziennym postanowiłem zrobić coś podobnego, ale z większym rozmachem. Zapytałem moich przyjaciół muzyków z innych zespołów, czy poświęcą trochę czasu na takie przedsięwzięcie i pomysł wypalił. Muzycy i publiczność była bardzo zadowolona. Po drugiej edycji mam ciągłe zapytania co z następnym Coverfestivalem. Będzie! Rejestrowaliście to wydarzenie z myślą o wydaniu DVD. Czy plany w tym wypadku nie zmieniły się? Plany się nie zmieniły. Koncerty są rejestrowane. Mam nadzieję że DVD wydamy po 4-tej edycji. Za niedługo na www.coverfestival.pl umieszczę następne utwory, które czekają na emisję. Planujesz teraz wydać Kat "Acoustic", czyli klasyczne szlagiery Kata zagrane w wersji akustycznej, zapowiadasz, że nawet symfonicznej. Ciekawy zabieg jak dla mnie, spotkał się jednak z różnorakim odbiorem ze strony fanów. Jedni cię popierają, inni twierdzą, że o ile Metallica spoko, że to zrobiła, o tyle słabo że Kat. Skąd w ogóle taki pomysł? Zawsze jest tak że jedni cię popierają a inni nie. Jeszcze mi się nie zdarzyło żeby któraś płyta Kat'a była do razu przyjęta z zachwytem. A skąd ten pomysł? bo to dobre utwory. Na początku chciałem

Co poza Kat "Acoustic" planujesz wydać. Kiedyś wspominałeś o solowej płycie. Jak nie muzykę to może literaturę. Jakieś wspomnienia, biografia, myślałeś nad czymś takim? Myślę o płycie solowej i mam jeszcze dwa inne pomysły. Każde działanie ma swój czas. Zespół Turbo miał podobny problem do waszego. Kulminacja tego dylematu nastąpiła stosunkowo nie dawno. Na jednym z koncertów Turbo, ktoś z publiki nieustannie skandował: "Nie ma Turbo bez Kupczyka". Zirytowany Hoffmann podszedł do mikrofonu i mniej więcej powiedział, że koleś nie musi się męczyć i może spokojnie wyjść z koncertu. Interesuje mnie czy w ogóle reagujesz na podobne zaczepki: "Nie ma Kata bez Kostrzewskiego"? Nie słyszałem takiej zaczepki na żadnym moim koncercie, ale to rozumiem. Sam będąc nastoletnim fanem Deep Purple nie wiedziałem kto jest lepszy. Gillan czy Coverdale. Po czasie kiedy dojrzałem i poznałem wszystko co zaśpiewali jeden i drugi, doszedłem do wniosku że obaj są znakomici, choć każdy jest inny. Taka klasyfikacja to strata czasu. Ja słucham Deep Purple z Gillanem i z Caverdalem i jest OK. W ogóle istnieje szansa na pojednanie z byłymi kolegami? Nie mówię tutaj o wspólnym nagraniu płyty, ale nie wiem, koncert jubileuszowy w starym składzie, cokolwiek. Wszak 2014 rok przyniesie 35 lecie istnienia Kata... Trochę sporo nieprawdaż? Może, nawet dla fanów warto było by przyszykować coś szczególnego. Właśnie przyszykowałem coś szczególnego. Płyta "Acoustic - 8 filmów" jest w istocie uhonorowaniem 35-lecia zespołu Kat. Natomiast zawsze trzeba brać pod uwagę stwierdzenie "nigdy nie mów nigdy". Dzięki za wywiad. Dziękuję i pozdrawiam. Mateusz Borończyk

KAT

35


Amerykański heavy/ power metal prosto z piekła Amerykański heavy/power metal z wyraźnymi wpływami Imagika, Iced Earth, Judas Priest czy Cage, tak właśnie można określić styl Hellscream, projektu, który tworzą Dave Garcia z Cage i Norman Skinner z Imagika. Z obydwoma udało mi się porozmawiać o zespole, ich muzyce oraz o karierze samych muzyków. HMP: Wielkie dzięki, że w tym całym zamiesza niu wokół debiutanckiego albumu udało wam się znaleźć czas by odpowiedzieć na kilka pytań. Po pierwsze powiedźcie, jak przebiega promowanie waszego zespołu i "Made Immortal"? Dave Garcia: Idzie dobrze. Ben Niebla, Władca PR pomaga promować Hellscream i ustalił różnego rodzaju wspaniałe wywiady, żeby to rozgłosić. Odzew był naprawdę świetny. Nasze utwory znalazły się również na trzech oddzielnych kompilacjach. Norman Skinner: Jak dotąd promocja naszego raczkującego projektu idzie niezwykle dobrze. Pomiędzy promocją przez wywiady, recenzje i spoty w radiu od "Online Metal Promotions" połączone ze słowami, nie mógłbym być szczęśliwszy. Album został naprawdę dobrze przyjęty z zachwycającymi recenzjami zarówno wśród mediów jak i fanów. Jak doszło do powstania zespołu Hellscream? Czyj był to pomysł? W jakich okolicznościach nar odził się sam pomysł na tą kapelę? Dave Garcia: Wpadłem na Normana Skinnera na Namm Show w Anaheim i nawiązaliśmy rozmowę. Powiedziałem mu, że szukam wokalisty do pobocznego projektu, żeby stworzyć pełnowymiarowe

CD. Wymieniliśmy się pomysłami i zaczęliśmy do siebie wysyłać maile. Norman Skinner: Zaczęło się od przypadkowego spotkania na Namm w Anaheim, CA, kilka lat temu. Gadałem z moim przyjacielem, Neilem Turbinem (ex-Anthrax) i on był z Davem, którego od razu rozpoznałem. Zaczęliśmy rozmawiać i zorientowałem się, że Cage robi sobie krótką przerwę. Rzuciłem Dave'owi, że jakby kiedyś miał ochotę na współpracę to jestem tym bardzo zainteresowany. Około dwóch miesięcy później wysłał mi kompozycję, z którą miałem się zapoznać. Ten utwór to "Phoenix (We'll Rise)". Nigdzie nie mogłem się doszukać składu zespołu? Kto wchodzi jeszcze w skład Hellscream poza Wami? . Czy znaliście się od dłuższego czasu, czy może od nie dawna? Dave Garcia: Norm napisał i nagrał wszystkie teksty, a ja napisałem i nagrałem całą instrumentację w moim studiu. Mam dostępnych muzyków, gdybyśmy zdecydowali się dać kilka koncertów lub pojechać na trasę. Jednak planujemy skompletować pełny skład i przygotowywać się do trasy wspierającej kolejny album Hellscream. Norman Skinner: David i ja spotkaliśmy się właściwie tylko dwa razy osobiście, a nasza przyjaźń jest świeża. Ani Dave, ani ja nie mieliśmy pojęcia jak dobrze ta współpraca pójdzie lub, że chemia między nami będzie taka elektryzująca. Kawałki tworzy nam się gładko i wychodzi nam z tego na koniec bardzo dynamiczna płyta. Dave zagrał na wszystkich instrumentach na albumie i wziął na siebie cały też cały wysiłek producencki. Właśnie dlatego jesteśmy jedynymi artystami wymienionymi na płycie.

Foto: Online Metal

36

HELLSCREAM

Możecie zdradz ić jak wymyśliliście nazwę Hellscream? Skąd została zaczerp nięta? Dave Garcia: Właściwie to był w całości pomysł Normana Skinnera. Rozważaliśmy kilka pomysłów. On wpadł na ten i oboje się na niego zgodziliśmy.

Norman Skinner: Kiedy sprawy z projektem szły naprzód Dave wysłał mi wiadomość, w której stwierdził, że musimy wymyślić jakąś nazwę dla tego zespołu. Zawsze mam w notatniku plik z możliwymi tytułami kawałków, które mógłbym w przyszłości użyć. Hellscream był jednym z tytułów i pomyślałem, że byłby bardzo dobrą nazwą dla zespołu. Dave się zgodził i tyle. Szczerze mówiąc, nie pamiętam jak dawno temu na niego wpadłem, ale pamiętam, że czytałem artykuł o dźwiękach wydobywających się spod ziemi, które ludzie nazywali właśnie "Hell Screams". Jeśli mielibyście określić w kilku słowach muzykę waszego zespołu, to jakich słów byście użyli? Dave Garcia: Czadowy metal! Norman Skinner: Zdecydowanie określiłbym naszą markę Metalu jako Tradycyjny Metal z wpływami Thrashu i Power. Bardzo dynamiczny! W waszej muzyce słychać inspiracje zaczerpnięte z waszych macierzystych kapel czyli Imagika i Cage. Ale nie tylko bowiem w Hellscream jest coś z Iced Earth czy Judas Priest. Zgodzicie się z tym? Dave Garcia: Słyszę to po raz drugi. Ta dwójka to świetne zespoły, wiec dziękuje za komplement! Norman Skinner: Zdecydowanie zgadzam się z tym stwierdzeniem. Jako wokalista byłem porównywany do Matta Barlowa z Iced Earth wiele razy, więc przywykłem do porównań z Iced Earth. Ponieważ jest jednym z moich pięciu ulubionych wokalistów cieszę się z takich komplementów! Jeżeli chodzi o Judas Priest, to również słyszę ich wpływy. Styl w jakim gra Dave ma w sobie bardzo dużo z Judas Priest. Czy powstanie Hellscream nie koliduje z innymi waszymi obowiązkami? Dave Garcia: Nie bardzo bo mam studio w domu, to pozwala mi pracować nad muzyką zawsze kiedy mam chwilę czasu. Norman Skinner: Zarówno Dave jak i ja rozumiemy, że skupiamy się głównie na jego zespole Cage i moim Skinner. We wszystko co związane z Hellscream wpasowujemy się tak jak możemy. Oczywiście w każdej chwili sytuacja może się zmienić. Jeżeli pojawią się możliwości dla Hellscream i wzrośnie popularność/popyt, wtedy priorytety mogą się zmienić. Ostatnio coraz więcej powstaje takich zespołów, w których mamy kilku znakomitych muzyków, ale większość z nich to jednorazowe projekty muzy czne. Jak jest z Hellscream? Czy to zespół z krwi i kości? Dave Garcia: Oboje zobowiązaliśmy się do zrobienia kolejnej płyty, ponieważ naprawdę podoba nam się, co udało nam się osiągnąć z "Made Immortal", Hellscream. Norman Skinner: Chciałbym, żeby tak było. Wiem, że zarówno Dave jak i ja byliśmy bardzo szczęśliwi z końcowego rezultatu naszego wspólnego tworzenia. Jestem podekscytowany, aby rozpocząć pracę nad drugim albumem i wierzę, że Dave też. Możliwe, że wprowadzimy do stada jeszcze kilku muzyków rym razem. Będę kontynuował pracę nad albumami Hellscream tak długo jak Dave będzie tego chciał. Powiedz David czy nie będzie dla ciebie dużym ciężarem grać w dwóch zespołach? Dave Garcia: Żartujesz sobie!?! Nie chciałbym robić niczego innego! Kolejne pytanie jakie mnie nęka dotyczy waszych inspiracji. Co was ukształtowało jako muzyków? Czego słuchacie w wolnej chwili i czym się kierowaliście przy tworzeniu własnej muzyki? Dave Garcia: Moja rodzina od zawsze była związana z muzyką i miałem dostęp do instrumentów już w młodym wieku. Pamiętam jak stałe na stoliku kawowym i grałem na ukulele dla mamy, taty i ich przyjaciół. Zawsze mnie wspierali. Wtedy mój brat wrócił z Wietnamu i puścił Black Sabbath. Później był już tylko metal!!! Słucham różnych artystów metalowych na Pandorze. Norman Skinner: Jako muzyk/wokalista zawsze staram się zmieniać i rozwijać. Słucham stale


nowych zespołów, żeby być pewnym, że moje pomysły i styl nie starzeją się. Słucham wszystkiego od hard rocka do death metalu. Osobiście preferuję heavy power metalowe zespoły, jak Mystic Prophecy, Iced Earth, Mercenary, Primal Fear & Brainstorm na przykład. W Cage zebraliście nowy skład i pracujecie nad nowym albumem. Dave możesz zdradzić jak przebiegają pracę nad tym wydawnictwem. Czy możesz nam zdradzić jakieś szczegóły? Dave Garcia: Idzie bardzo dobrze. Nowi ludzie są wspaniali, a obecnie piszemy i nagrywamy siódmą płytę Cage. Jest ona oparta na krótkiej powieści horrorze, którą napisał Sean. Jest zarówno mroczna jak i trochę pokręcona. Dlaczego stary skład Cage nie przetrwał? Dlaczego ze starego składu zostałeś tylko ty i Sean? Dave Garcia: Było wiele powodów. Myślę, że to po prostu nie mogło trwać. Sean i ja byliśmy głównymi twórcami muzyki na wszystkich płytach Cage. Nowi członkowie są w pełni zaangażowani i podekscytowani będąc częścią Cage. Bardzo przyczyniają się do tworzenia tego albumu. Nowa energia jest odświeżająca! David, zarówno ty jak i Norman jesteście gwiazdami, które nie trzeba nikomu przedstawiać. Jak się z tym czujecie? Czy to wam w jakiś sposób ułatwiło wystartować z własnym zespołem? Dave Garcia: Łatwo było pracować razem. Obaj jesteśmy profesjonalistami, a nasza chemia przy pisaniu utworów bardzo dobrze działała. Norman Skinner: Myślę, że z pokaźnym dorobkiem projektów każdego z nas, tak samo jak światowa baza fanów, bardzo łatwo było fanom metalu wpaść na ogólny pomysł/czuć jak nasz projekt będzie brzmieć. Cage i Imagika grały razem już wcześniej i mieli wielu wspólnych fanów, więc wierzę, że nasze powiązanie się miało sens dla wielu ludzi. Poza tym zawsze byłem fanem Cage, więc byłem już zaznajomiony ze stylem Dave'a. Dobrze, w muzyce Hellscream słychać wpływy Imagika. Norman, dlaczego ten zespół się rozpadł? Czy dojdzie jeszcze kiedyś do jego reaktywacji? Utrzymujesz kontakt z kolegami z Imagika? Norman Skinner: Zespoły rozpadają się codziennie i czasami nie żyją w dobrych stosunkach. Niestety właśnie taki problem miała Imagika. We wrześniu 2010 ogłosiłem zespołowi, że będę odchodził. Czułem, że nowy materiał przedstawiony przez Steve'a Rice'a był słaby i mój czas z nimi się skończył. Wypełniłem moje ostatnie zobowiązania pieniężne i dałem finałowy koncert z Armored Saint 16 października 2010 roku. Krótko po tym koncercie Robert Kolowitz i Jim Pegram opuścili zespół również z powodu konfliktu z Panem Ricem. Z tego co mi powiedziano, sytuacja stała się chora. Pozostali dwaj członkowie próbowali działać dalej, ale po dwóch miesiącach się rozwiązali. Robert Kolowitz i Jim Pegram skontaktowali się ze mną i stworzyliśmy Skinner, więc często się z nimi widzę. Perkusista, Henry Moreno jest ze mną w projekcie o nazwie Tramontane, właśnie nagrywamy płytę. Gdy słucham twojego głosu to dostaję dreszczy, a nie wielu potrafi mnie doprowadzić do tego stanu. Kto miał wpływ na Ciebie, na kim się wzorowałeś? Tim "Ripper" Owens, Rob Halford, Matt Barlow? Norman Skinner: Dziękuję bardzo! Nadal ciężko mi spojrzeć na siebie jako na wokalistę w taki sposób jak inni to robią. Nadal czuję się jak dzieciak piszący swoje pierwsze teksty, mający nadzieję nagrać demo i zagrać w klubie. Przez lata miałem wiele wokalnych inspiracji. Matthew Barlow jest na pewno jednym z nich, tak jak Rob Halford. Inni to Russell Allen (Symphony X), Chuck Billy (Testament), Zach Stevens (Circle II Circle), Christian Alvestam (Scar Symmetry/ Solution.45) i Sebastian Bach (ex-Skid Row). Mógłbym jeszcze długo wymieniać! Brakuje ostatnio dobrych, agresywnych albumów z amerykańskim heavy/power metalem. Wasz debiu-

tancki album wynagradza ten niedosyt. Ostatnio Death Dealer zrobił na mnie równie ogromne wrażenie. Powiedzcie, jak odbywał się proces komponowania i nagry wania kompozy cji? Norman Skinner: Dave zajmuje się pisaniem całej muzyki. Ja mogę zgłosić jakieś zmiany w strukturze piosenki, albo wyciąć, rozwinąć jakąś sekcję, żeby dopasować moje melodie, ale w większości nie potrzeba żadnych poprawek. Kiedy otrzymuje utwory dopasowuję do nich moje melodie i frazy i pozwalam piosence przemówić do mnie. Teksty są dla mnie zawsze finałową częścią.

Foto: Online Metal

Znakomity otwieracz w postaci "Hellscream" to prawdziwa jazda bez trzymanki. Czy zgodzicie się, że ten utwór definiuje styl Hellscream? Norman Skinner: Myślę, że dobrze reprezentuje nasze zróżnicowanie. Szybkie riffy z krzyczącymi wersami w stylu Halforda pomieszane z ciężkością w średnim tempie i stylem wokalu. W tej piosence jest po trochę z wszystkiego. Następny utwór w postaci "Mind Rippears" przy pomina mi twórczość Imagika. Czy zgodzicie się z tym? Norman Skinner: Zgodziłbym się z tym, że z wszystkich utworów na płycie, to byłaby piosenka, w której słyszę najwięcej wpływów Imagiki. Wierzę, że to czysty zbieg okoliczności, ale pewne podobieństwa mogą się zdarzyć. Spokojne intro i złożona aranżacja "Made Im-mortal" jest jakby wzorowana na twórczości Iced Earth. Jak się do tego odniesiecie? Norman Skinner: Jestem tak wielkim fanem Iced Earth, że wierzę w to, że w moim wokalu przebija się wiele drobnych podobieństw. Śpiewam to, co słyszę w swojej głowie i nie walczę z żadnymi porównaniami. Jednym z moich ulubionych utworów z tej płyty jest melodyjny "The Great Collector". Możecie zdradzić jak doszło do jego powstania? Norman Skinner: To również jeden z moich ulubionych na albumie. To był trzy utwór przedstawiony mi przez Davida. Pamiętam, że po tym jak usłyszałem główny riff i melodię refrenu od razu wiedziałem, że pokocham tą piosenkę. Nie potrzeba jej było żadnych muzycznych zmian. Wpadłem na melodię tego samego dnia, w którym ją usłyszałem i ruszyłem do tekstu. Myślę, że linijka "I am a face with no name… two steps behind and your time is coming" była pierwszą jaką napisałem i budowałem na niej tworząc pomysł śpiewania z punktu widzenia Grima Reapera. Nie miałem tytułu prawie aż do końca, kiedy wpadłem na słowa "Your soul's a work of art and you should know I am the great collector". Nigdy nie piszę na siłę… po prostu pozwa-

lam aż wena przyjdzie. A teraz jeśli możecie wskażcie swoje ulubione utwory z "Made Immortal"? Norman Skinner: Kocham tak wiele utworów na tym albumie. "The Great Collector", "VII", "Mind Reapers", "Phoenix (We'll Rise)"… bardzo dużo! Dobrze, powiedzcie czy planujecie trasę koncer tową? Jakie kraje planujecie odwiedzić i czy Polska jest na waszej liście? Norman Skinner: Zdecydowanie jestem zainteresowany trasą, żeby wesprzeć ten projekt, albo nawet na kilka wystąpień festiwalowych. Wszystko będzie zależało od ofert i czasu. Ostatnie moje pytanie brzmi następująco, jakie są wasze plany na przyszłość? Norman Skinner: Moim obecnym planem jest promowanie nowego zespołu i miejmy nadzieję rozpoczęcie pracy nad kolejnym albumem Hellscream. Dotarliśmy do końca wywiadu i chciałbym podziękować wam za poświęcenie czasu oraz za ciekawe odpowiedzi. Na koniec możecie skierować ostatnie słowo do czytelników HMP. Dave Garcia: Czytelnicy HMP! dziękuję za przeczytanie artykułu o albumie "Made Immortal", Hellscream. Wspaniale, że wszyscy wydają się być nim podekscytowani tak samo jak my! Nie mogę się doczekać ruszenia w trasę i spotkania się z wszystkimi naszymi fanami w Europie w bliskiej przyszłości! Więcej informacji o zespole Hellscream możecie znaleźć na naszej stronie: hellscream band.com Norman Skinner: Dziękuję każdemu z was z osobna za to, że poświęciliście czas na czytanie tych słów i zainteresowanie naszym projektem. Jak zwykle doceniamy wasze wsparcie i rozprzestrzenianie wiadomości o Hellscream wśród waszych przyjaciół! Łukasz Frasek Tłumaczenie: Anna Kozłowska

HELLSCREAM

37


...tworzenie swojego własnego obrazu... Jedną z tych kapel, która nigdy nie zawodzi i od lat dostarcza fanom mocne albumy, jest bez wątpienia Mystic Prophecy. Grupa rozwinęła się w momencie kiedy dołączył do niej gitarzysta Gus G. (aktualnie w Firewind). Choć Mystic Prophecy teraz to już inny układ personalny, to wciąż pozostało wierne swojemu stylowi. Dowodzi to nowy album "Killhammer", który można zaliczyć do tych najlepszych. O nowym wydawnictwie i przeszłości udało mi się porozmawiać z frontmanem Mystic Prophecy, a mianowicie z panem R. D. Liapakisem.

HMP: Witam was gorąco, jak przyjęcie przez fanów nowego albumu zatytułowanego "Killhammer"? Czy jesteście zadowoleni z opinii fanów? Roberto Dimitri Liapakis: Jak dotąd odzew jest wspaniały… Masa prawie idealnych (i idealnych!!!) recenzji nadal napływa do nas z całego świata, a ludzie, którzy już kupili album są nim bardzo zafascynowani. Wiemy to z naszych koncertów… Cieszy nas to, że wszystkim podoba się nowy album tak samo jak nam… Prawdę mówiąc, podoba im się tak bardzo, że album pojawił się na 83. miejscu niemieckiej listy przebojów!!! Stylistycznie "Killhammer" nie odbiega co do tej pory prezentowaliście, bowiem jest to heavy/power metal z domieszką thrash metalu. Czy trudno jest trzymać się tej stylistyki? Nie kusi was aby wyruszyć w nieznane rejony, np. progresywny metal czy coś innego? W "Killhammer" udało nam się znowu osiągnąć coś wielkiego, album tak potężny i zarazem wszechstronny, z pewnymi elementami, które jeszcze nigdy nie pojawiły się na naszych poprzednich albumach… Myślę, że nie tak łatwo jest nagrać osiem albumów w

ostatnich koncertów zespół jest bardziej zjednoczony i bliższy niż kiedykolwiek!!! Zespół został założony w 2000 roku i od tego momentu wydaliśmy osiem płyt… Nie znam wielu zespołów, które dokonały czegoś podobnego w ciągu ostatnich dziesięciu lat… Jak dotąd przetrwaliśmy wiele trudności, takich jak zmiany w składzie, które uświadomiły nam, ze chociaż nikt nie jest niezastąpiony, to bardzo ważne jest dla nas bycie jednością… Zespół nigdy nie jest zależny tylko od jednej osoby… Trzeba pracować jako grupa, inaczej trudno będzie utrzymać wszystko razem… Przez lata Mystic Prophecy udało się wyjść z wszystkich trudności i zmian w składzie bez utraty siły, integralności i pasji do tworzenia świetnej muzyki… Nowy album ma soczyste amerykańskie brzmienie i słychać w waszej muzyce wpływy choćby Iced Earth czy Metal Church. Czy jeszcze jakiś zespół odbił piętno na was? Tak, ten album brzmi świetnie, tego właśnie chciałem od początku, tego amerykańskiego podejścia w brzmieniu… Jako inspiracje mógłbym wymienić wiele zespołów - thrash z Bay Area jak Exodus, TestaFoto: Massacre

dwanaście lat i nie powtórzyć się. Musisz znaleźć odpowiednią linię tworzenia utworów, która odzwierciedla twoją muzyczną osobowość, a jednocześnie przez cały czas pozostaje świeża i nowa… Różnorodność i świeżość, bez naruszania tożsamości zespołu, jest jednym z największych wyzwań, które można osiągnąć podczas tworzenia… Z dumą mogę powiedzieć, że nam udało się to osiągnąć!!! Tym razem obeszło się bez zmian personalnych, z których słynie ten zespół. Z czego wynika ta niesta bilność na przestrzeni lat? Po pierwsze, oprócz mnie na wokalu, Markusa na gitarze i Conniego na basie, tak, mamy Lakiego Ragazasa jako nowego głównego gitarzystę w zespole. Garmy też z Lakim w moim drugim zespole, Devil's Train. Mamy też nowego perkusistę, ma na imię Tristan Maiwurm. Nagrał perkusję na "Killhammer" i jest niesamowity w tym co robi, co możecie wyraźnie usłyszeć na albumie. A co do tego jak dobrze pasujemy do siebie jako zespół, podczas

38

MYSTIC PROPHECY

ment, Heathen są dobrym przykładem - ale tak naprawdę kochamy przebijać się z naszym własnym stylem ponad wszystkie inspiracje. Dla mnie ważne jest tworzenie swojego własnego obrazu i jak na razie nam się to udaje. Uwagę na nowym albumie przyciąga szybki, agresywny "Armies Of Hell". Dobrze czujecie się w takiej dynamicznej stylistyce? Czy z trudem przychodzi wam stworzenie takich utworów? Tak, "Armies" jest również jednym z naszych ulubionych kawałków, nie mówię, że reszty nie lubimy na równi… Po pierwsze czujemy się świetnie grając w tak progresywnym stylu, to jedno z naszych ulubionych zajęć, szczególnie na scenie… Nie jest w ogóle trudno napisać utwory jak "Armies Of Hell". Dla nas jest to bardzo naturalny proces, po prostu liczymy… 1-2-34… i jedziemy… To wszystko czego nam potrzeba!!! Płyta nie jest monotonna i pojawiają się elementy zaskoczenia. Jednym z nich jest bardziej hard rock -

owy "To Hell and Back". Skąd pomysł na taki kawałek? Miałem pomysł stworzyć utwór taki jak "To Hell And Back", może trochę smutny, ale potężny i melodyjny w tym samym momencie. Przedyskutowałem to więc z Lakim i poprosiłem, żeby trochę nad tym popracował… Przesłał mi pierwsze dema i od początku wiedziałem, że zmierza dokładnie w takim kierunku jak chciałem. W takim "Hate Black" słychać mroczny heavy metal i to kolejny ciekawy kawałek, który pokazuje że potraficie nie tylko grać agresywnie czy też dynamicznie, ale też ciężko i mrocznie. Czy wyobrażacie siebie grających słodki melodyjny power metal ? Wierzę, że gramy dokładnie to co zawsze chcieliśmy, a "Hate Black" jest tego dowodem… Po prostu gramy to, co mamy w sercach, niezależnie czy jest to szybkie i agresywne jak "Armies Of Hell" lub silne i melodyjne jak "To Hell And Back", albo mroczne i ponure jak "Hate Black"… Myślę, że wiesz o co chodzi, kiedy słuchasz całego albumu. Możecie zdradzić jaka tematyka dominuje na nowym albumie i dlaczego? Od samego początku tego albumu chciałem zaakcentować elementy melodyczne, pomieszane z silnymi gitarowymi riffami, dając każdej kompozycji to, czego jej trzeba, bez ryzyka powtarzania się… Ciężkość jest czymś, co chcieliśmy jeszcze bardziej zaakcentować, oczywiście, melodie szczególnie w gitarowych overdubbingach. Na poprzednich albumach mieliśmy kilka miłych niespodzianek do zaprezentowania, tak samo jest z "Killhammer", mamy kilka asów w rękawie, pewne elementy, które kiedy ich słuchasz, rozumiesz kierunek w jakim zmierzamy… Zawsze próbujemy unikać pozostawania muzycznie w tym samym miejscu. Chcemy mieć możliwość poruszania się i rozwoju we wszystkich aspektach naszej muyzki, tematach, tekstach, itd. Poruszamy różne tematy w naszych tekstach. Tekst utworu tytułowego mówi o tym co widzisz na okładce… Potężna postać tworzy starch dla mas, strach przed wojną, biedą… To na pewno odzwierciedla wiele elementów z okładki… W innych kawałkach, mierzymy się z masą innego materiału… "300 In Blood", ten utwór dedykowany jest 300 wojownikom ze Sparty, którzy walczyli przeciwko wielkiej armii Persów pod Termopilami, "Warriors Of The Northern Seas" mówi o wyprawach wikingów po zachodnich wybrzeżach, "To Hell And Back" mówi o niekończących się torturach zepsutego istnienia… Utwór tytułowy, "Killhammer", za swoim specyficznym stylem i zawartością tekstową reprezentuje brzmienie Mystic Prophecy, nie mówiąc już o tym, że nie możesz mieć tego samego rezultatu bez reszty… To mieszanka pomysłów kryjących się za nazwą… Korupcja polityków, globalizacja, problemy społeczeństwa, strach przed katastrofą nuklearną, niszczenie środowiska… Jednak wszystkie kompozycje są tak samo dobre jak tytułowa. Są naszymi dziećmi, które pielęgnowaliśmy naszymi najlepszymi muzycznymi pomysłami i inspiracjami przez ostatnich osiemnaście miesięcy. Kiedy znajdziesz chwilę na przesłuchanie całości, odkryjesz różnorodność bez narażania tożsamości zespołu. Ostatecznie jednak zostawiamy końcową ocenę piosenek naszym fanom. Miłym dodatkiem jest cover Ozziego Osbourne'a. Dlaczego akurat wybraliście "Crazy Train"? Jak już pewnie wiesz, coverowaliśmy piosenki Ozzyego w przeszłości, zarówno z Black Sabbath ("Paranoid" na albumie "Satanic Curses") jak i jego własnego zespołu ("Miracle Man" na "Ravenlord"), więc dla nas był to naturalny wybór (śmiech!) Osobiście jestem bardzo zainspirowany Ronnie'm - niech Bóg błogosławi jego duszę - nigdy nie byłem tak oddanym fanem Ozzyego, ale, wierz mi, łatwiej mi zaśpiewać cover Ozzyego niż Ronnie'go Jamesa Dio, (śmiech!) Ozzy zawsze był (i zawsze będzie) ikoną rock'n'rolla, ze swoją niesamowitą osobowością, imagem i niewiarygodnym muzycznym geniuszem, dlatego zawsze będzie dla nas zaszczytem i świetną zabawą granie utworów Ozzyego. Możecie opowiedzieć o początkach kapeli? Czyj był to pomysł i jak do tego doszło? Stworzenie Mystic Prophecy było moim pomysłem. Chciałem stworzyć zespół, który posiadałby rozpoznawalne, masywne, potężne i melodyjne brzmienie o jakim marzyłem… Ściągnąłem Martina (Albrechta) z


Valley Eve, a później znalazłem Gusa G. spośród około czterdziestu gitarzystów… On przyprowadził ze sobą Dennisa (Ekdahla), żeby grał na perkusji. Jaką rolę odgrał David T. Chastain? Czy to on polecił wam Gusa G (obecnie Firewind)? Dlaczego po pięciu latach grania odszedł z Mystic Prohecy? David Chastain nie miał nic wspólnego z powstaniem Mystic Prophecy, nie polecił mi też Gusa… Około 2005 roku Gus grał w kilku zespołach w tym samym czasie, Mystic Prophecy, Arch Enemy, Dream Evil, Nightrage… Zdecydował, że nadszedł czas skupić się jedynie nad Firewind, dlatego odszedł z wszystkich zespołów, nie tylko z Mystic Prophecy. Debiutancki album "Vengeance" to znakomita pozy cja dla fanów heavy/power/thrash metalu. Płyta odniosła komercyjny sukces. Jak myślicie dlaczego? Powód, dla którego "Vengeance" odniosła sukces jest bardzo prosty… Bo to zajebisty album ze świetnymi utworami… Tworząc wspaniałą, prawdziwy metalowy kawałek i udaje ci się znaleźć idealną linię, która chwyci za serce wszystkich fanów metalu, naturalną rzeczą jest, że fani ją polubią…

utworów. Skąd taka zmiana na tym albumie? Jak oceniacie po latach ten album? To naturalne, że zespół rozwija się muzycznie… Tak więc w "Never Ending" zaszła ewolucja… Nie możesz po prostu przez cały czas grać tego samego w kółko, oczywiście ważne jest zachować tożsamość brzmienia jaką stworzyłeś, ale musisz przekraczać swój poziom, stawać się lepszym muzykiem, kompozytorem, próbować nowych, świeżych rzeczy… Prawdę mówiąc nie mogę ocenić żadnego z naszych albumów, są naszymi dziełami, naszymi dziećmi… Ich ocenę pozostawiamy zawsze naszym ukochanym fanom… Ogromne zmiany w składzie i stylistyczne niósł ze sobą "Savage Souls". Czy to właśnie nowi muzycy i nowy skład odbił swoje piętno na poziomie kom pozycji zawartych na tym albumie? Przez lata kiedy Mystic Prophecy tworzyło albumy i grało koncerty ewoluowaliśmy w najbardziej naturalny sposób, jeżeli chodzi o dojrzałość komponowania i jasną wizję muzyczną… Tego właśnie próbowałem i utrzymałem, oczywiście w połączeniu z talentami no-

które staraliśmy się zawrzeć w naszej muzyce przez wszystkie lata zostały użyte z zachowaniem doskonałej równowagi… Jestem naprawdę dumny z pracy nad tym albumem… i może stworzymy znowu coś podobnego, kto wie co przyniesie nam przyszłość!!! Dobra, powiedźcie jakie kraje zamierzacie zwiedzić i czy Polska spotka zaszczyt goszczenia takiej kapeli jak Mystic Prophecy? Planujemy obecnie nasze koncerty w 2014 roku, wszelkie informacje zostaną przekazane w odpowiednim czasie za pośrednictwem mediów (nasza strona, Facebook, Twitter, etc.). Bardzo chcemy przyjechać do Polski i zagrać!!! Wiemy dobrze dzięki naszym mediom społecznościowym, że mamy u was wielu ludzi, którzy lubią naszą muzykę. Mam nadzieję, że będziemy mieli szansę na to i zaplanujemy coś niedługo!!! Jakie utwory z nowej płyty zagracie? Zawsze wolimy te najbardziej bezpośrednie, te które mają mocne przesłanie dla publiczności… Piosenki jak "Kill The Beast", "Hate Black", "To Hell And Back"

Słuchając takich perełek jak "Sky's Burning" czy dynamicznego "River Of Hate" można tylko się zas tanawiać jak wam udało się to wszystko tak ładnie połączyć? Taka mieszanka stylistyczna i obyło się bez chaosu i innych wpadek. Jak wam udała się ta sztuka? Muzyka zawsze ewoluuje i kiedy tworzysz nie musisz się tak bardzo męczyć… Dobry pomysł obroni się sam… Kiedy masz jakąs wizję, to poznasz dobry pomysł kiedy na niego wpadniesz… Nigdy nie próbujemy przekombinowywać naszych piosenek, albo próbować doprowadzić je do perfekcji. Jeżeli jakieś brzmienie będzie dobre, to będziesz o tym wiedział od samego początku… To właśnie dzieje się z kompozycjami… Nie mieliście też z nagraniem dłuższych utworów i znakomitym tego przykładem jest "Fallen Angel" który zachwyca w każdym calu. Nawet główna melodia ma swój klimat grozy. Jakie tutaj były wasze inspiracje? Siedziałem w knajpie z Gusem i jedliśmy souvlaki, kiedy znalazłem inspirację… (śmiech!) Dobra, żarty na bok. Przy każdym albumie zdarzają się magiczne momenty, kiedy inspiracja pojawia się jak za pstryknięciem palca… Tak właśnie było, po prostu i zwyczajnie… Drugi album "Regressus" w niczym nie ustępuje debiutowi i co ciekawe ma się wrażenie że jest tutaj większy nacisk na melodie co już dowodzi taki otwierający "Calling From Hell". Czy taki był zamiar? Tak, naszym zamiarem było, żeby "Regressus" był bardziej melodyjny od pierwszego albumu, a jest tak dobry jak "Vengeance"… Ponadto, to jest album, który wprowadził nas do Nuclear Blast, jednej z największych na świecie wytwórni muzyki metalowej… Jednym z moich ulubionych kawałków na płycie jest energiczny "Lords Of Pain", który pokazuje że drzemie w was agresja. Dużo w tym amerykańskiego stylu, zwłaszcza Iced Earth. Jak się do tego odniesiecie? Myślę, że całkiem oczywiste jest, że Mystic Prophecy ma raczej amerykańskie podejście do brzmienia. Od samego początku miałem taki cel, żeby zespół brzmiał bardziej amerykańsko niż europejsko… Jestem zaszczycony jeżeli mówisz, że brzmimy trochę jak Iced Earth, to wielki komplement… Są jednym z największych zespołów amerykańskich na metalowej scenie… Ale nie tylko Iced Earth można usłyszeć, bo choćby w takim "Sign Of The cross" można usłyszeć echa Manowar. Jaką rolę odegrał ten zespół w waszym muzycznym życiu? Bardzo lubiłem Manowar przez ich pierwsze trzy albumy, później już zdecydowanie nie i nigdy nie było moją intencją, żeby stworzyć utwór, który miałby jakieś wpływy Manowar. Oni nie mają nic wspólnego z brzmieniem Mystic Prophecy. Album "Never Ending" brzmiał już nieco inaczej. Mniej agresywnie, z dominacją wolniejszych motywów i nacisk na bardziej heavy metalowy wydźwięk

Foto: Massacre

wych członków…

takie są, no i oczywiście utwór tytułowy, "Killhammer".

Ciekawszym albumem był "Satanic Curses" gdzie pojawiło się więcej agresji, mroku i thrash metalowych elementów. Co was inspirowało przy tworzeniu tego albumu? Jak został on przyjęty przez fanów? "Satnic Curses" był najagresywniejszym albumem Mystic Prophecy jak dotąd… Powiedziałbym, że najdelikatniejszy utwór mógłby być najostrzejszym na albumie zespołu deathmetalowego… Fani bardzo go polubili, bo miał wszystkie elementy i różne style komponowania, jakie mamy na swoich albumach… Jeżeli chodzi o inspiracje, to prawdopodobnie byłem wtedy w bardziej agresywnym nastroju (śmiech).

Jesteś znakomitym i wszechstronnym wokalistą, który dał się poznać też w Devils Train. Jakieś wiadomości dla fanów tej formacji? Może wieści o nowym albumie? Obecnie jesteśmy w trakcie tworzenia nowych kompozycji dla Devils Train, ja i Laki nad nimi pracujemy, jakoś w okolicach marca 2014r. wejdziemy do studia nagraniowego, jakiekolwiek ogłoszenia dotyczącego wydania nowego albumu pojawią się w odpowiednim czasie na profilach fanpage'ach zespołu w mediach społecznościowych… Zabukowaliśmy też wiele koncertów na przyszły rok…

Nowoczesny wydźwięk i nietypowa okładka "Fireangel" się wyróżniają na tle innych płyt zespołu. Nie są to jakieś ogromne zmiany, ale można je wyłapać na płycie. Czyżby to była próba spróbowania odświeżenia swojej muzyki? Jak już wiesz, Mystic Prophecy wydało jak dotąd osiem albumów, każdy z nich ma swój unikalny charakter, to samo dotyczy "Fireangel". Zrobiliśmy coś, czego jeszcze nigdy w tym zespole nie robiliśmy, bez utracenia integralności naszego brzmienia… Za każdym razem musisz robić coś nowego i nie możesz się zatrzymywać, być obojętnym… inaczej wszystko zacznie się kurczyć, więdnąć, umierać…

Macie jakąś wiadomość dla polskich fanów Mystic Prophecy? Bardzo dziękuję za możliwość opowiedzenia o Mystic Prophecy i naszym nowym albumie, "Killhammer"… Wierzę, że wszyscy, którzy znają Mystic Prophecy i obserwują karierę zespołu wiedzą, że z każdym nowym albumem zawsze dajemy z siebie, właściwie za każdym razem staramy się być lepsi… Dla nas, jakość pisania i brzmienia ma podstawowe znaczenie! Nie ma szansy na to, że zawiedziemy naszych fanów jakimiś eksperymentami muzycznymi… chronimy ją, żeby pozostała metalem! I miejmy nadzieję, że wkrótce przyjedziemy do Polski na jakieś koncerty!!!

Przedostatni album "Ravenlord" zachwycił swoją melodyjnością i przebojowością. Czy doczekamy się więcej takich płyt w przyszłości? "Ravenlord" było prawdziwym arcydziełem… Przepis na stworzenie albumu takiego jak "Ravenlord" wyszedł nam bardzo dobrze… Wszystkie elementy,

Łukasz Frasek Tłumaczenie: Anna Kozłowska

MYSTIC PROPHECY

39


Piet jest rewelacyjny w aranżowaniu wokali, więc jestem pewien, że odcisnął piętno swojego sposobu aranżowania. Myślę, że tym razem poświeciliśmy nieco czasu na dobre zaaranżowanie chórków i wokali prowadzących.

Nie chcemy wydawać zwyczajnej płyty Persuader milczał przez niemal osiem lat. Co jakiś czas docierały do nas informacje, że nowa płyta "się robi", ale jej wydanie stawało się coraz to bardziej odległe. W międzyczasie zespół miał problemy z wytwórnią, niektórzy członkowie udzielali się w Savage Circus, prawdopodobnie nie bez znaczenia były także sprawy rodzinne i osobiste. Wygłodniali fani Persuader wreszcie mogą odetchnąć z ulgą. Szwedzi wydali świetną płytę i ruszają w trasę! HMP: Pamiętam kiedy wychodziło "When Eden Burns". Wydaje mi się, że to tak niedawno... ale jak popatrzeć na daty, minęło osiem lat. Dużo zmieniło się przez te osiem lat w Persuader? Czujesz ten dystans czasu? Emil Norberg: Tak, w pewien sposób zdecydowanie czuję upływ czasu. Rzecz jasna, w zespole działo się w tym okresie wiele, zarówno muzycznie jak i w sferze osobistej, ale sądzę, że nigdy nie było cienia wątpliwości jeśli chodzi o kwestię dalszego istnienia zespołu. Nie było nawet takich dyskusji. Po prostu czasem z pewnymi sprawami nie warto się spieszyć. W każdym razie, najważniejsze jest "tu i teraz", a teraz mamy świeżą płytę Persuader, która trafi do sklepów za trzy tygodnie. Byliście przez ta lata zespołem w pełnym tego słowa znaczeniu, czy nie utrzymywaliście między sobą kon taktu i dopiero nagrywanie "The Fiction Maze" Was znów zespoliło? Skład Persuader jest stały, więc stawiam na pierwszą opcję. Zawsze jesteśmy w kontakcie w ten czy inny sposób. Oczywiste jest, że pewne sprawy nieco się zmieniają, zwłaszcza, że nie mieszkamy już tak blisko siebie jak

grupy potoczyły się po wydaniu "When Eden Burns" i tym całym gównem, które wydarzyło się potem. Sądzę, że właściwa wytwórnia i wsparcie mogłyby przynieść większy sukces, ale niestety tak czasem bywa. Bywa, ale wieści o tym, że tworzycie nowy krążek dochodziły do fanów od lat, a w 2010 roku podaliście już nawet tytuł płyty. Nasze apetyty rosły. Dlaczego co chwilę musieliście przerywać pracę? Nie ma konkretnego powodu, raczej dlatego, że niekiedy nie mogliśmy poświęcić wystarczającej ilości czasu na pisanie. Może rzeczywiście powinniśmy trzymać gęby na kłódkę w sprawie tego co robimy, ale czuliśmy też, że musimy dać w końcu jaki znak życia przez ten czas kiedy wykańczaliśmy płytę. Tak, ale jednym z często podawanych przez fanów czy dziennikarzy powodów była praca przy Savage Circus, która pochłaniała Ciebie i Jensa Carlssona. W pewnym sensie jest to prawda, praca dla Savage Circus zabierała nieco czasu, ale gorsze dla Savage Circus było to, że po "When Eden Burns" trafiliśmy na bardzo złe czasy dla naszej wytwórni, Dockyard1, co się tyczy zarówno Persuader jak i Savage Circus, co sprawiło, że straciliśmy pęd. Mieliśmy dużo argumen-

Bardzo się cieszę, że "The Fiction Maze" w końcu wyszła i że absolutnie nie rozczarowała. Niektórzy już stracili nadzieje (śmiech). Efekt końcowy jest sumą pomysłów z ośmiu lat czy muzyka i teksty pow stały zaraz po 'When Eden Burns"? Z każdego po trochu. Pisaliśmy muzykę w przeciągu całego tego czasu, więc niektóre utwory są nowe, a niektóre powstały w okolicach lub nawet przed "When Eden Burns". Jesteśmy zatem zmęczeni już niektórymi riffami (śmiech). Wydaje mi się, że większość tekstów jest nowych, ponieważ piszemy je jak już mamy napisaną muzykę, nawet jeśli mamy już gotowe koncepcje na teksty. Jest to więc w pewien sposób mniej lub bardziej powolna praca. A w 2010 roku mieliście już cały materiał gotowy i tylko czekaliście na końcowe poprawki i wydanie? Nie, nie cały materiał. Mieliśmy większość pomysłów na kawałki, ale one wciąż potrzebowały wiele uwagi zanim mogliśmy powiedzieć, że jesteśmy z nich zadowoleni. Poza tym zawsze istnieją jakieś małe drobiażdżki i korekcje, dające utworom " to coś", co zabiera tak wiele czasu, przynajmniej nam. Nie chcemy wydawać zwyczajnego albumu. Chcemy, żeby był wyśmienity! Czym jest tytułowy "fiction maze"? Można go odnieść do całej płyty? Nie jest to koncept w sensie wątku przewijającego się przez całą płytę. To raczej tak, że można spojrzeć na tę płytę jak na rodzaj labiryntu. W każdym razie pomyśleliśmy, że to naprawdę świetny pomysł na tytuł krążka i razem z Efraimem (Juntunem, perkusistą - red.) stworzyliśmy ideę połączenia persuaderowego pentagramu z formą labiryntu. Felipe wykonał świetną robotę tworząc tę okładkę idealnie pasującą do tytułu. Mimo zapowiedzi, że "The Fiction Maze" będzie mocniejszą płytą Persuader, mam wrażenie, że o ile muzycznie jest tak samo mocna jak poprzedniczka, o tyle wokalnie jest na niej mniej szaleństwa i wściekłych wokali niż na poprzedniej płycie. Cóż, trudno mi powiedzieć. Napisaliśmy, zagraliśmy i zaśpiewaliśmy muzykę w taki sposób, który uznaliśmy, za pasujący najbardziej. Może faktycznie nie użyliśmy tym razem wielu death metalowych wokali, nie myślałem o tym tak naprawdę. W każdym razie sądzę, że Jens zrobił znakomitą robotę na tej płycie i wydaje mi się, że wspaniale się rozwinął jako wokalista od czasów "When Eden Burns". Kiedyś Jens Carlsson mówił, że nie śpiewa zgodnie z śpiewaczymi technikami i jego głos po każdym wys tępie jest bardzo zmęczony. Czy dziś, przy czwartej płycie się to zmieniło? Nie wydaje mi się. Jens śpiewa jak wcześniej, czy to dobrze czy źle. W gruncie rzeczy nie byliśmy w tak długiej trasie gdzie z czasem mogą pojawić się problemy ze śpiewaniem z pełną mocą na każdym koncercie, wtedy Jens musiałby pewnie pomyśleć więcej o tej sprawie.

Foto: Inner Wound

kiedyś. Jesteśmy wciąż blisko siebie, ale w starych dobrych czasach mieszkaliśmy o kilka bram od siebie, mniej czy więcej, wtedy nawzajem byliśmy bardziej "zsocjalizowani". Każdy z nas ma swoją rodzinę, pracę i inne zobowiązania, więc nie możemy spędzać każdego wieczoru na piciu piwa, robieniu muzyki tak często jak to kiedyś bywało. Mimo to, wciąż mamy bliskie relacje, znamy się od około siedemnastu lat, wiemy gdzie stoimy i nasz zespół ma solidne fundamenty, nawet jeśli nie mamy okazji widywać się tak często jak dawniej. Zresztą Persuader nie był naprawdę zespołem, który często przeprowadzał próby czy tworzył kawałki w towarzystwie wszystkich członków grupy. Niemal od początku tworzyliśmy także przez Internet wysyłając sobie rożne rzeczy w te i wewte czy wymieniając się pomysłami. Daniel Sundbom nie czuł się rozczarowany, że dołączając do Persuader, dołącza do grupy w zasadzie nieaktywnej? Nie, nie sądzę. Daniel dołączył w 2005 roku i myślę, że przez te lata miał wiele radochy. Wydaje mi się, że wszyscy jesteśmy nieco zawiedzeni faktem, jak losy

40

PERSUADER

tów, który wynikły w 2007 czy 2008 roku, z którymi się zgadzaliśmy, żeby skończyć album z tą wytwórnią zanim się rozstaniemy. Zaraz jak zaczęliśmy pisać nowy album część z nas zdecydowała się wejść w ten interes. To sprawiło, że nieco straciliśmy ducha. Wydaje się, że od czasu kiedy jesteście także muzykami Savage Circus,w muzyce Persuader także pojawiły się rozwiązania w stylu Savage Circus. Przypuszczam, że wszystko co robisz, wywiera na ciebie jakieś wrażenie. Myślę, że Piet świetnie aranżuje wokale i jak nagraliśmy niektóre wokale w jego studiu Powerhaus, niektóre jego pomysły na wokale trafiły na płytę. Poza tym Piet zaśpiewał chórki na płycie, co sprawiło, że brzmi nieco jak Savage Circus. Poza tym nie sądzę, żeby było zbyt wiele podobieństw między tymi dwoma zespołami, poza tym, że gramy szybką muzykę. W niektórych numerach nowej płyty słychać w wokalach wręcz rękę Pieta Sielcka, na przykład "Deep in the dark" i "Heathen". Tym razem nie wystąpił na tej płycie. Zrobiliśmy wszystko sami, włącznie z chórkami. Ale jak powiedziałem,

Bardzo dobry efekt dają te niemal melodeathowe wstawki jak z "Falling Faster". Chodziło o podkreślenie tekstu utworu? To raczej nadanie pewnego efektu niektórym przedrefrenom utworów. Właśnie w takich przypadkach używamy tego rodzaju wokali. Jesteśmy sami wielkimi fanami death i black metalu i wydaje mi się, że to pasuje do niektórych kawałków. Bardzo chętnie poruszacie tematy religijne, często przewrotnie. Znalazło się dla nich miejsce na "The Fiction Maze"? Wydaje się, że ich obecność jest mniej oczywista niż na dwóch poprzednich płytach. To może być prawda. Często korzystamy z tej tematyki i będziemy z pewnością czynić tak w przyszłości. Na "Fiction Maze" znajdują się drobne przykłady pojawienia się tematu religii użytej ze złych powodów. Koncertowaliście przez ten czas przerwy? Ruszacie w trasę w 2014 roku? Nie było dużej trasy, zagraliśmy tylko pojedyncze koncerty w Szwecji. Na szczęście wydając nową płytę będziemy mogli zagrać dla fanów na całym świecie. Zobaczymy jaki odbiór będzie miała nasza płyta, mam nadzieję, że najlepszy. Mogę z pewnością powiedzieć, że w tym punkcie, Persuader jest gotów sięgnąć po wielkie sceny. Katarzyna "Strati" Mikosz Podziękowania za pomoc dla Anny Kozłowskiej


Każde odczucie czy interpretacja różnic Ronny'ego względem Breeda zależy od słuchacza. Nie chciałbym nikomu narzucać jak ma słyszeć muzykę (śmiech). Ale muszę się zgodzić, że jego głos wprowadza coś nowego. Ma nieco inny zakres, mam wrażenie, że bardziej agresywny względem Breeda.

Nie rozwiążemy zespołu tylko dlatego, że wokalista poszedł inną drogą Obecny Tad Morose to w zasadzie inny zespół. Choć muzycznie ostatnia płyta przywołuje echo dawnego Tad Morose, wokal Ronny'ego Hemila tak dalece dominuje brzmienie, że odnosi się wrażenie, że słucha się Steel Attack. Te zmiany znajdują potwierdzanie w składzie. Z oryginalnego line-upu pozostał tylko gitarzysta Christer "Krunt" Andersson oraz bębniarz Peter Morén, z czego tylko ten pierwszy ma duży wkład w kompozycje Tad Morose. O tym, czy warto potraktować obecny Tad Morose jak inny zespół czy nie, opowiada Tommi Karppanen, aktualny basista grupy. HMP: Na początku gratuluję udanego powrotu po latach przerwy. Cieszę się, że Tad Morose wrócił do świata żywych! Tommi Karppanen: Dziękuje! Dobrze jest być z powrotem! Muszę jednak na początku się usprawiedliwić. Na pytania odpowiadam ja, Tommi Karppanen, nowy basista. Mam nadzieję, że może tak być? Oczywiście. Jesteście jednym z niewielu zespołów, które potrafią świetnie połączyć ciężar, średnie tempa, dobre melodie i klimat. Mimo tak długiej przerwy od tworzenia, udało Wam się w [pewnej mierze kon tynuować ten styl. Jest jakaś recepta na jego utrzy manie? Nam przychodzi to łatwo. Nie ma prawdziwej recepty. Zwyczajnie pozostajemy wiarygodni względem siebie i grami taki rodzaj heavy metalu, który sprawia nam radochę. Jeśli brzmi on dla nas dobrze, mamy nadzieję, że istnieją też inni, którzy mają podobne zdanie. Prawdę mówiąc, to wszystko, co możemy zrobić. Czujemy, że nasza muzyka mogłaby nie być przekonująca, jeśli byśmy próbowali śledzić mody czy przekierowywać siebie samych muzycznie na inne kierunki. Od czasu wydania "Modus Vivendi" wiele się działo. Krunt i Peter Morén działał w Inmorii, mieliście dwie zmiany wokalistów... Istniała groźba, że w związku z tymi zawirowaniami Tad Morose po prostu przestanie istnieć? Był tylko jeden moment, kiedy nad Tad Morose wisiało niebezpieczeństwo rozpadu. Tak stało się gdy w grupie pozostał tylko Krunt i Peter. Krunt zapytał "i co teraz?", a Peter odpowiedział kategorycznie: "idziemy dalej, co innego psia mać możemy zrobić?". Tak powiedział i tak też uczynił. Po próbach i problemach ze znalezieniem członków Tad Morose powrócił i ma się jak nigdy dotąd. Odnośnie Inmorii, wszyscy w Tad Morose, poza Kennethem (gitarzystą - red.) są także członkami tej kapeli. Od razu wyjaśniam - Inmoria jest projektem Dana Erikssona, pierwszego bębniarza Tad Morose, który reszta z nas pomaga mu realizować. Proces tworzenia jest zupełnie inny między oboma bandami. Właśnie, jak udało Wam się złapać balans i sprawić, że Inmoria nie została "Tad Morose II"? Łatwo, Dan Eriksson pisze cały materiał dla Inmorii. Tak przynajmniej było do tej pory. Domyślam się, że nie planujecie rozwiązywać Inmorii. Nie, Inmoria będzie nadal tworzyć nowy materiał. Dopóki nie będziemy mieli dość któregoś z tych zespołów, obydwa będą współistnieć. Poza tym, od kiedy Dan pisze cały materiał dla Inmorii, nie obawiamy się poplątania jednego z drugim. Poza tym, widzimy różnice między oboma formacjami, więc naprawdę moglibyśmy pisać materiał dla obu bez ryzyka, że coś pokrzyżujemy (śmiech).

Czy przez ten cały czas (2003-2013) pisaliście mate riał na nową płytę? Czy raczej "Revenant" jest owocem ostatnich lat? "Revenant" to rezultat obu tych opcji. Niektóre utwory mogły być zakończone już zaraz po "Modus Vivendi", ale los zrządził, że tak się nie stało. Niektóre starsze utwory naprawdę zasługiwały na pojawienie się na tym nagraniu i czuliśmy, że nie możemy postąpić inaczej, jak je tam umieścić. W międzyczasie mieliście innego wokalistę. Jak to się stało, że z Jose Comeau nie nagraliście żadnej płyty? Udało Wam się z nim zagrać koncerty? Joe wystąpił z grupą kilka razy. To zdarzyło się zanim trafiłem w szeregi Tad Morose. Widziałem jedynie na nagraniach, ale zaufaj mi, on także wypadł rewelacyjnie. Zespół nic z nim nie nagrał, bo w tym czasie grupę opuścili także inni członkowie. Jak to się stało, że ostatecznie Hemlin został Waszym wokalistą? Nie obawialiście się, że jest bardzo specyficzny i że jednoznacznie kojarzy się ze Steel Attack? Braliśmy pod uwagę tak naprawdę tylko dwa kryteria szukając zastępcy. Po pierwsze, oczywiście pragnęliśmy wspaniałego wokalisty, który będzie mógł zaśpiewać starszy materiał i jednocześnie dodać do niego także szczyptę siebie. Po drugie, chcieliśmy fajnego gościa, z którym będziemy się dobrze dogadywać. A najlepiej kogoś, z kim moglibyśmy się zaprzyjaźnić. Ronny pasuje do obu kryteriów idealnie. Zauważ, że nie jesteśmy jedynie konstelacją muzyków, ale grupą ludzi, którzy cieszą się wspólnym żłopaniem browara i byciem w tym właśnie zespole. Naprawdę nie myśleliśmy na poważnie o tym, że skojarzenia z Steel Attack będą jakimkolwiek ryzykiem. Jeśli tak jest, niech inni ocenią. Skojarzenia są, ale słuchając płyty, mam wrażenie, że Hemlin stara się śpiewać zupełnie inaczej niż jego poprzednicy w Tad Morose. Wygląda to tak, jakbyś cie dali mu zupełnie wolną rękę w interpretacji utworów. Absolutnie. Chcieliśmy mieć Ronny'ego w zespole przez wzgląd na jego talent, a nie dlatego, że marzyliśmy o kierowaniu nim w ten czy inny sposób, jak ma wykonywać swoją robotę. Całkowicie mu zaufaliśmy i zrobił to śpiewająco. W samym refrenie "Gypsy" pojawia się cała gama wokali, od krzyku po te bardziej musicalowe. To była jego interpretacja od stóp do głów. Być może roboczy tytuł utworu "King D." ma coś wspólnego z tym, jak on się kończy. Muszę zapytać go o to pewnego razu (śmiech). Mam wrażenie, że Hemlin śpiewa mniej "przestrzennie" i melodyjnie niż Breed, ale wprowadza coś bardzo masywnego i majestatycznego do Waszej muzyki.

"Follow" mógłby się znaleźć spokojnie nawet na "Matters of the Dark". Celowo umieściliście go na początku płyty dając sygnał, że po zespół, który wrócił po 10 latach to wciąż Tad Morose? Nie, nie! Próbowaliśmy wiele różnych układów tracklisty, dyskutowaliśmy o niej przez pewien czas, zanim - w dobrej, skandynawskiej tradycji - poszliśmy na kompromis. Nawet nam się lekko oberwało od menedżera za taki wybór (śmiech). Chwytliwe i błyskotliwe refreny zawsze były Waszym atutem, ale na tej płycie najbardziej wpadającym w ucho wydaje mi się "Within a Dream". Myślę, że idealnie nadaje się na koncert. Mam nadzieję, że planujecie włączyć go do setlisty? Tak, trafi do niej! Jaki wpływ na komponowanie utworów mieli zupełnie nowi członkowie: Ty, Jonsson i oczywiście Hemlin? Wszyscy przyczyniliśmy się do pisania utworów. Każdy pomysł był wspólnie omawiany, przepuszczany przez maszynerię zespołu i stawał się kawałkiem Tad Morose. Co do konkretów, Krunt i Ronny mieli największy wspływ na pomysły, które trafiły na "Revenant". Niemniej jednak wszystko omawialiśmy! Wielu fanów jest zgodnych, że Wasze najlepsze albumy to płyty z Urbanem Breedem. Macie nadzieję, że po "Revenant" to się zmieni? Oczywiście, że mamy taką nadzieję! Bez sensu byłoby dla grupy dalej nie dążyć. Ocena jednak nie należy do nas (śmiech)! Na czym polega ten fenomen? Myślisz, że obecność Breeda zbiegła się z Wasza najlepszą formą czy to wokal Breeda wpłynął na ich jakość? Rzecz jasna zdolności wokalne Breeda miały wpływ na doświadczenie muzyki Tad Morose, ale mamy nadzieję, że będziemy wciąż w dobrej formie, żeby to pokazać za jakiś czas. Wiem, że jako powód odejścia Breed podawał "różnice osobiste", dlatego nie dopytuję jak do tego doszło. Ciekawi mnie jak odebraliście jego decyzję. Breed jest niewątpliwie jednym z najlepszych wokalistów w heavy metalu. Nie czuliście, że utrata tak rewelacyjnego i wpisanego już w Tad Morose wokalisty, może postawić Tad Morose w trudnej sytu acji? Cóż, oczywiście strata takiego wokalisty jak Breed była znacząca, ale to musiało się zdarzyć. Sprawy zawędrowały do takiego stopnia, że rozstanie było obopólne. Chcieliśmy nadal grać muzykę pod szyldem Tad Morose. Ostatecznie grupa istniała także zanim Breed do niej dołączył. I wreszcie, jaka była inna opcja? Po prostu rozwiązać zespół tylko dlatego, że wokalista postanowił iść inną drogą? Nie, nie chcielibyśmy nigdy robić wokaliście takiej przyjemności (śmiech)! Poza tym, jeśli ci zależy, spojrzysz na to pozytywnie. Może chemia z Breedem by się skończyła, może swój szczyt w pracy z Tad Morose już osiągnął? Może jego odejście było szczęściem w nieszczęściu pozwalającym zespołowi zreformować się tak samo było w przypadku Christaina Andréna w latach dziewięćdziesiątych? Może nasze najlepsze dzieło dopiero nadejdzie? Katarzyna "Strati" Mikosz Podziękowania za pomoc dla Anny Kozłowskiej

Foto: Despotz

TAD MOROSE

41


Komponuję bez przerwy Zespół Davida T. Chastaina milczał przez prawie dziesięć lat. Wielu zupełnie straciło nadzieję, na nowe wydawnictwo. Tymczasem ten legendarny już muzyk wykręcił wszystkim niezły numer, nie tylko wydając nową płytę, ale przede wszystkim, wydając ją z Leather. Taki obrót spraw "nie śnił się nawet filozofom", zwłaszcza, że wokalistka przez całe lata była nieuchwytna i wydawała się stracona dla świata muzycznego. O współpracy z Leather szczerze odpowiedział nam sam David T. Chastain. HMP: Znam kilku fanów Chastain, którzy nie wierzyli w to, że Leather znów zacznie śpiewać i znów będzie okazja zobaczyć koncert Chastain z nią za mikrofonem. Sam w to wierzyłeś? David T. Chastain: Tak, zawsze wierzyłem, że znów będę mógł pracować z Leather. Próbowałem ją swego czasu złapać, żeby nagrać solową płytę. Ona nigdy nie porzuciła czy też nie została wyrzucona z Chastain. Byliśmy oboje wypaleni wydając osiem płyt w przeciągu sześciu lat i jeżdżąc w trasę rok w rok. W 1994 roku spotkałem i zapytałem Kate French czy nie chciałaby dołączyć do Chastain. W tym czasie byłem w trasie i robiłem wokale. Miałem z Leather kontakt przez te lata. Lubię pracować z utalentowanymi muzykami i próbowałem nigdy nie palić za sobą mostów. Chastain był zawsze płynnym zespołem i tak długo, jak będę sterował tym okrętem, Chastain będzie istniał, pomimo zmian w składzie. Ja piszę całą muzykę, więc ten element zawsze będzie niezmienny. Kiedy wokalista przychodzi i dodaje swoje teksty czy melodie do muzyki, dopiero wtedy następują w pewnym sensie zmiany. Leather wróciła do śpiewania w heavy metalu dzięki projektowi Sledge/Leather. Jej powrót skłonił cię do pomysłu, żeby znów zaśpiewała w Chastain? Cóż, jak powiedziałem wcześniej, pragnąłem z nią nagrać solowy projekt ale dobrze też było posłuchać jej głosu na płycie, którą zrobiła z kimś innym za jego pieniądze, żeby zweryfikować czy jej umiejętności są wciąż wysokiej jakości czy klasy. Jednak będąc w Sledge/Leather wciąż słyszała pytania w stylu: "powiedz kiedy nagrasz z Davidem nową płytę", więc zdecydowała się dać ludziom to, czego pragnęli - nowy krążek Chastain. Kate French była znakomita wokalistką, wniosła do twojego zespołu niego zupełnie inny charakter. Zdarzało ci się myśleć "jak zaśpiewałaby to czy tamto Leather", czy zupełnie wymazałeś ją z pamięci w cza sie gdy w zespole śpiewała Kate? Kiedy Kate śpiewała w Chastain nie myślałem jak zrobiłaby to Leather, podobnie jak nie myślałem o tym, jak Kate zaśpiewałaby numery nagrane z Leather. Kate chętnie przyznaje, że Leather mocno ją inspirowała, więc obie podchodzą do utworu z takiej samej strony. Wielka różnica polega na tym, że byłem w studio, kiedy Leather nagrywała płyty Chastain. Inaczej było z Kate. Ona nagrywała sama więc miałem mniejszą "kontrolę" nad jej końcowymi wokalami. Jednak finalnie obie robiły wielką robotę. A jak porównałbyś Kate z Leather jako wokalistki? Komponujesz inaczej z myślą o różnych wokalach? Szczerze, to sądzę, że są one bardzo zbliżone i nie chciałbym pisać utworu oddzielnie za konkretnej z nich. Widzę, że każda może zaśpiewać to, co ja napiszę. Obie mają zdolności do śpiewania i ciężko i spokojn i e . K a t e zresztą sama n a -

pisała dużo z tego, co nagrała przez te lata, a Leather śpiewała raczej to, co ja jej napisałem. Sądzę więc, że można powiedzieć, że Leather wyśpiewywała moje wizje, podczas gdy Kate wyśpiewywała swoje. Jednak sądzę, że obie zrobiły wspaniałą rzecz i jestem prawdziwym szczęściarzem, że miałem okazję pracować z obiema. Dużo się mówi o powrocie Leather, ale przecież do Chastain znów dołączył Mike Skimmerhorn. Możesz powiedzieć jak do tego doszło? Kiedy zdecydowaliśmy się reformować Chastain chcieliśmy stworzyć zespół w tak oryginalnej formie, jak to tylko możliwe. Byłem w kontakcie z Mike'iem przez te wszystkie lata. Graliśmy razem trochę w CJSS i przez pewien czas w reunionowych koncertach Spike. Zachęcam żeby wejść sobie na youtube i posłuchać. On jest tam także wokalistą, to dobry nowoczesny metal. Pracując w takim składzie, nie miałeś wrażenia podróżowania w czasie, choćby do czasów "Mystery of Illusion"? Kiedy Leather i ja weszliśmy razem do jednego pokoju, poczułem, jakby minęło tylko parę tygodni. Było tak, jak zawsze. Mieliśmy dobrze zgraną relację i wiedzieliśmy kto z nas do czego jest zdolny. Jej osobowość jest w zasadzie taka sama jak w dawnych czasach i wciąż łączy nas i dzieli to samo, co w przeszłości. Z kolei wasz perkusista, Stian Kristoffersen jest nowym muzykiem. Stian grał już na kilku płytach, które produkowałem, "Burning Earth" Firewind i Kinrick "Sense your Darkness". Oczywiście jego główny zespól to Pagan's Mind. Znałem go, jako kapitalnego perkusistę wykonującego niesamowitą robotę, dlatego ściągnąłem go na "Surrender to No One", dzięki czemu naprawdę pomógł przywołać brzmienie zespołu. To była mądra decyzja, jednak jedyny jej minus jest taki, że Stian mieszka w Norwegii. Na szczęście jednak dzięki Internetowi możemy wszystko dograć szybko. Od "In a Outrage" minęło prawie 10 lat. Wiem, że zajmujesz się swoim projektem oraz wytwórnią, więc pewnie kolejna płyta Chastain musiała poczekać w obliczu innych obowiązków. Komponowałeś już w tym czasie kolejne utwory z myślą o Chastain? Wydaje mi się, że mam z 1000 godzin nieużytego materiału, ja po prostu nieustannie coś komponuję. Kiedy pracowałem z Leather nad materiałem na nową płytę Chastain, mieliśmy ze trzy płyty materiału, w którym dopiero przebieraliśmy. Bez problemu możemy mieć i kolejną płytę pełną dobrego, ale nieukończonego materiału. Właśnie, zagrałeś na takiej ilości płyt, że podejrze wam, że nie zostały Ci już w szu fladzie żadne utwory Chastain z czasów przed rokiem 1990 do wykorzystania? W zasadzie mam materiał na całą płytę składającą się z materiałów demo sprzed 1990 roku. Rozważaliśmy zwrot ku dawnym czasom i nagranie kilku z nich, ale jednak zdecydowaliśmy się na nowy ma-

Foto: Chastain

42

CHASTAIN

teriał. Zwłaszcza, że żadne nowe nagrania nie były ostatnio dostępne. W zasadzie fragment "Save me Tonight" z nowej płyty był zaczerpnięty ze starego demo Chastain z późnych lat osiemdziesiątych. Obecnie modulujemy pewien numer z dawnych lat, "Searching for You", który - jak wierzę - we właściwych rękach byłby wielkim hitem, tylko, że... nie nagranym przez Chastain. Czytałam, że "Surrender to No One" powstała w przeciągu jednego roku. Wszystkie utwory znajdujące się na niej powstały "od zera", przy współpracy z Leather? Nie. Najwięcej muzyki na ten krążek napisałem przed 2013 rokiem. Większość utworów została z grubsza stworzona i dopiero kiedy przyszła Leather, zostały one dopracowane przez nią samą. Ona zresztą też napisała jakiś materiał w 2013 roku. Już straciłem rachubę, co kto napisał, w każdym razie oboje bierzemy odpowiedzialność za wszystkie numery! "Surrender to No One" jest bardzo współczesną pod względem brzmienia płytą. Mogłaby być kontynu acją "In a Outrage". Tak. Chcieliśmy zrobić klasyczny metal z nowoczesną produkcją. Myślę, że to bębny nadały dzisiejsze brzmienie naszej muzyce. Stian gra bardzo współcześnie i to perkusja jest właśnie mocą naszego zespołu. W fazie miksów i masteringu chcieliśmy ustawić je tak głośno jak kiedykolwiek na naszej płycie, więc przesuwaliśmy granice w tym zakresie. Zarówno "In an Outrage" i "Surrender to No One" zmiksował Christian Schmid w Niemczech, jest to więc kolejny czynnik, pokazujący bliskość brzmienia tych płyt. Wydaje się, że były momenty w latach dziewięćdziesiątych, że muzyka Chastain wchodziła w nieco bardziej "pokręcone", skomplikowanie granie. Teraz wracacie do prostszego grania. To taki mały powrót do korzeni? Leather i ja chcemy brzmieć jak Leather i ja, nie przejmując się czasem czy przestrzenią. Zdecydowanie zatem wracamy do przeszłości, do naszych ścieżek na których połączyliśmy pisanie tekstów i nagrywanie. W dawniejszych czasach próbowaliśmy pisać kilka utworów w innym stylu, ale wciąż nie dałoby się tego pomylić z duetem Leather i David. Jak interpretować tytuł płyty "Surrender to No One"? Można powiedzieć, że wszystkie utwory w jakimś stopniu opowiadają o niezależności i niepodległości? Większość utworów traktuje o podejmowaniu wyzwań i nie poddawaniu się. Spójrzmy prawdzie w oczy, jest jeszcze mnóstwo niesprawiedliwości na tym świecie, i jeśli wszyscy ludzie, którzy zostali potraktowani niesprawiedliwie zbiorą się razem i powstaną, być może coś się zmieni. Zatem - powstańmy! Kilka numerów jest o ludzkiej tendencji do przemocy - ludzie wydają się zwyczajnie lubić rozniecanie wojen. Ostatni kawałek, "Bleed Trough Me" jest o o bliskiej znajomości Leather z Ronnie Jamesem Dio. Mam wrażenie, że Chastain zawsze poruszało także poważne tematy dotyczące społeczeństwa czy nawet polityki. Znajomi fani Chastain długo podejrzewali, że "Night of Anger" traktuje o upadku komunizmu. Dziś wiem, że numer ma bardziej uniwersalny przekaz. Ciekawe. Nigdy nie słyszałem takiej opinii o tym numerze (czytałam kiedyś wywiad, w którym Chastain był o to pytany - przyp. red.) W rzeczywistości numer był napisany o Apartheidzie w Południowej Afryce. Numer był skomponow a n y


Foto: Chastain

przed 1990 rokiem, przed tymi wszystkimi zmianami, które ostatecznie miały miejsce w 1994 roku. Widzę jednak, że utwór może być interpretowany przez każdą grupę ludzi, która była uciskana i ostatecznie zdecydowała powstać przeciwko swojemu oprawcy. Upadek komunizmu należy do tej kategorii. Powiedziałeś kiedyś, że "o polityce warto pisać" bo świat wymaga zmian. Myślisz, że muzyk jest w stanie swoimi tekstami zachęcić słuchaczy do działania? Które z utworów Chastain zaliczyłbyś do tych "motywujących"? Wątpię, żeby z mojego poziomu ten wpływ był duży. Zawsze byłem przeciw wojnie, przeciwko nierówności dochodów, uprzedzeniom, nietolerancji, seksizmowi, dyskryminacji ze względu na wiek i tym podobnym. Zawsze byłem za prawami zwierząt i innymi tak zwanymi liberalnymi sprawami. Napisałem słowa do numeru Firewind "The Longest Day", który traktował o rodzinie w Iraku, w której matka została zabita wskutek amerykańskiego bombardowania. Myślę, że ten utwór mocno wpływa na ludzi. Podobnie numer Chastain "Angel of Mercy", który zresztą później coverował Hammerfall, dotyka ludzi. W każdym razie, nie sądzę, że muzyk ma wystarczająco dużo siły przebicia, żeby móc wiele zmienić. Nie wydaje mi się, że fani muzyki wyjdą i będą głosować jako całość. Na przykład w 2004 roku jedne z największych nazw w muzyce dały koncerty charytatywne i zrobiły reklamę dla Johna Kerry'ego w kampanii prezydenckiej przeciwko Georgowi Bushowi. Wygrał jednak Bush. Nie mam wpływu na zmianę świata. Piszę jednak, to co piszę. Pisałem ponure teksty odkąd skończyłem dziewięć lat. Powiedz, co Cię skłoniło do zakładania i uczestniczenia w tak licznych zespołach i projektach? W każdym z nich realizujesz inną cześć swoich muzy cznych fascynacji czy powód jest zdecydowanie bardziej przyziemny? Posiadam rzekę kreatywności, która przepływa przeze mnie, pozwala mi pisać tony utworów. Daj mi gitarę i magnetofon, napiszę ci 95% albumu w krótkim czasie. Mogę zamknąć oczy i "zobaczyć utwór" zanim go zagram. Innymi słowy, piszę zbyt wiele materiału na jeden zespół. Poza tym, lubię odmienne stylistyki, więc byłoby dość trudno byłoby je wcisnąć do jednego zespołu. Co więcej, grasz i wydajesz także muzykę nie mającą wiele wspólnego z metalem. Intensywna działalność Southern Gentlemen przypada na czasy milczenia Chastain. Było ryzyko, ze gdyby nie powrót Leather, Chastain nadal nie nagrywałoby płyt? Jak mówiłem, cały czas nagrywam muzykę i skoro nie mogła jej zaśpiewać Leather, ktoś musiał zrobić to za nią, aczkolwiek nie zostało to wydane pod nazwą "Chastain". W zasadzie wysłałem kilka tych tracków do byłego wokalisty Firewind, Stephena Fredricka, ale nigdy nic z tym nie zrobił. Stephen potrzebuje ognia, żeby się zmotywować. Wyszło na to, że łatwiej jest nagrać to z Southern Gentleman, jako, że to dużo prostsza muzyka do grania. Jednak z czasem zespół ten stawał się cięższy. Może i ostatnia płyta to nie metal, ale "My Favorite Disaster" można nazwać hard rockiem.

Mimo tego, że Twoich solowych płyt jest prawie tak samo wiele, jak płyt zespołu Chastain, to właśnie zespól Chastain budzi wśród fanów większe emocje. Jak wytłumaczyłbyś to zjawisko? Instrumentalna muzyka jest przeznaczona do węższego grona odbior ców? Płyty instrumentalne zawsze były doceniane przez muzyków, podczas gdy metalowe płyty są bardziej cenione przez fanów metalu. A przecież jest więcej fanów metalu niż muzyków. Lata osiemdziesiąte i wczesne dziewięćdziesiąte to był krótki okres, kiedy tego rodzaju wydawnictwa dobrze się sprzedawały. Do dziś moja najlepiej sprzedająca się płyta to "Instrumental Variations". Jednak w zbiegiem czasu wydawnictwa instrumentalne straciły blask dla zwyczajnych fanów muzyki. Znów są głównie dla muzyków. W jaki sposób wybierasz zespoły (poza własnymi), do wydawania pod szyldem Leviathan Records? Domyślam się, że masz swoje kryteria? Kilka lat temu zdecydowałem, żeby nie wydawać żadnego zespołu, którego bym nie był choćby producentem. To zajmuje zbyt wiele czasu i tak naprawdę jest zobowiązaniem na całe życie. Jeśli podpiszę kontrakt z zespołem dziś, będę musiał wciąż płacić tantiemy przed 25 lat. Dodatkowo, zespół będzie miał mniejsze szanse, żeby zrobić to z większą wytwórnią. Dlatego teraz próbuję pomóc zespołom w nawiązaniu kontaktu z większymi wytwórniami, niż wydawać ich w Leviathanie. Wciąż wczuwam się w sytuację artystów i wiem, jakie muszą stoczyć walki, żeby mieć kontrakt. Prowadzisz także wydawnictwo wznawiające rzad kie płyty. Czy Diginet Music jeszcze funkcjonuje? W 2013 roku między Leviathan Records a Diginet Music wypuściliśmy około 25 płyt. Większość z nich to były reedycje lub kompilacje. 2014 rok będzie mniej zapełniony. Prawdopodobnie wyjdzie tylko kilka wydawnictw. Można wejść na strony www.leviathan records.com i www.diginetmusic.com, żeby zobaczyć jakie nowe rzeczy wydamy. W internecie trudno mi znaleźć informacje na Wasz temat, choćby o ewentualnych koncertach. Gdzie można ich szukać? Strona to www.davidchastain.com Od jakiegoś czasu nie byłem w trasie, jednak mogę zrobić od czasu do czasu jakiś koncert. Chastain dostaje tony ofert grania na festiwalach i ofert zrobienia trasy. Zobaczymy, czy zgodzimy się zagrać na którymś z nich. Zawsze wolałem grać w studio niż na żywo. W czterech ścianach możesz grać tak długo, aż nagrasz idealnie. Na żywo, nigdy nie wiesz co się stanie. Nie lubię błędów! W tym roku zespół Chastain będzie obchodził 30lecie. Planujesz uczczenie tego jubileuszu choćby specjalną trasą koncertową? W zasadzie to pierwsza płyta Chastain wyszła w 1985 roku, chociaż część została nagrana pod koniec grudnia 1984 roku. Nie pracujemy nad specjalnymi planami jubileuszowymi. W każdym razie, muzycznie to raczej rok 1991, dla mnie i dla Leather. Musimy zatem trafić w nasze dziesięciolecie. Katarzyna "Strati" Mikosz Podziękowania dla Anny Kozłowskiej

CHASTAIN

43


się całkiem dobrze. W każdym razie, nowy album na większości robi dobre wrażenie.

"Thunder" to pogańska wiara, a "Steele" to heavymetalowy styl życia StormWarrior to jeden z najbardziej autentycznych zespołów współczesnej, niemieckiej sceny. Podczas gdy niejednemu zespołowi zdarza się nagrywać w pogoni za mamoną lub tylko w wyniku długotrwałego kontraktu z wytwórnią, StormWarrior wydaje się być niezwykle prawdziwy. Bezustannie czci heavy metal i nordyckich bogów, gra tradycyjny, niezmienny i wciąż solidny heavy/speed metal, a jego tradycji można upatrywać się już w pierwszych demówkach, które zapowiadały nie tylko przyszły styl zespołu, ale nawet zarysowały kształt logo oraz wizerunki na pierwszych okładkach. O nowej płycie "Thunder & Steele" opowiada Lars Ramcke.

HMP: Niemiecka heavymetalowa scena jest dziś na granicy upadku. StormWarrior jednak wciąż wydaje dobre płyty... Jak to robicie? Lars Ramcke: Powód dla którego zaczęliśmy grać taką muzykę, jest wciąż jest taki sam. Nie mamy więc żadnego motywu, żeby z tym skończyć. Tak długo jak będziemy mieli możliwości wydawania nowych płyt, StormWarrior nadal będzie je wypuszczał. Od dwunastu lat gracie bardzo tradycyjny speed/heavy metal, piszecie o Wikingach i heavy metalu, nosicie dżinsy i skórę. Dla mnie jesteście prawdziwym symbolem wytrwałości i szczerości. Brzmi to dobrze (śmiech)! Swoją drogą, upłynęło już nawet więcej niż 15 lat. To spory kawał czasu. W tym czasie istniało wiele zespołów, które przyszły, ale równie szybko zniknęły. Myślę, że na dłuższą metę przetrwają ci, którzy mają jaja, żeby

bardzo różni się od poprzednich, przede wszystkim jest zrobiona komputerowo... Dotąd okładki StormWarrior malował nasz stały twórca okładek - Uwe Karczewski (malarz okładek Helloween, Heaven's Gate - przyp. red.) Niestety już nie pracuje. Istnieje niestety bardzo niewielu artystów, którzy nie pracują przy pomocy komputera. Dlatego chcemy tego czy nie, coraz więcej okładek powstaje na komputerze. Niezależnie od tego jestem bardzo zadowolony z nowej okładki. Nie jest tak bardzo cyfrowa i sztuczna taki styl mi się osobiście ogóle nie podoba. Dlatego szukaliśmy nie tak bardzo przerysowanego grafika komputerowego. Felipe Machado Franco z pewnością dobrze zrealizował to, co mu przedstawiłem. Wiem, że część grupy wyznaje stare, germańskie bóstwa. Można więc potraktować "Thunder & Steele" jako swego rodzaju "wyznanie wiary"? Foto: Massacre

Poprzednie płyty były pełne tematyki mitologicznej czy historycznej. Które kawałki z nowej możesz wskazać jako te "mitologiczne"? W zasadzie tym razem kręci się wszystko wokół heavy metalu. "Die by the Hammer" i "Fyres in the Nighte" maja dodatkowo pogański aspekt, a "One Will Survive" idzie nieco bardziej w kierunku tematyki epickiej. Poza tym sądzę, że tytuły takie jak "Metal Avenger", "Steel Crusader", "Sacred Blade", "Servants of Metal" czy nawet numer tytułowy mówią dobitnie same za siebie. "Servants of Metal" brzmi podobnie do "Defenders of Metal"... Myślisz? Według mnie brzmią zupełnie inaczej. Wracając do wątku mitycznego - współcześnie niewiele osób interesuje się dawną mitologią, a dzieciaki imiona Thora czy Lokiego znają tylko z filmów o komiksowym Thorze. Z pewnością dobre jest to, że te nazwy w ogóle zapadną im w pamięć, nawet jeśli za pierwszym podejściem będzie to komiks albo jego adaptacja. Myślę jednak, że świadomość tego tematu w ostatnich latach wyraźnie wzrosła i coraz więcej ludzi interesuje się dawnymi czasami naszej części Europy. Z pewnością nie jest tak źle. Czytałam na metal-archives.com, że grałeś przez chwilę w zespole Minoaur. Wydałeś coś z nimi? Nie, byłem w tej grupie relatywnie krótki okres czasu i w zasadzie zagraliśmy razem tylko kilka koncertów. Pamiętam informacje o tym, że całkiem niedawno spłonęło Tonstudio... Orientujesz się jak sytuacja wygląda teraz? To nie było nasze studio, ale studio Gammy Ray. Pomieszczenia zostały zniszczone, ale o ile mi wiadomo, większa część sprzętu może być odzyskana i wróci do studio. Wiem, ale nie nagrywaliście tam żadnej płyty? Żadnej. Nasz pierwszy album studyjny zrobiliśmy w starym studiu Gammy, a drugi, "Northern Rage" i EPkę "Heavy Metal Fire" miksowaliśmy tam. Ale w tym obecnie spalonym studiu w zasadzie nie mieliśmy okazji pracować, bo zbudowaliśmy teraz swoje własne studio. Na koniec chciałabym zapytać czy znasz zespół waszych rodaków, Atlantean Kodex. Nie znam ich, niestety więc nie mogę się wypowiedzieć. Szkoda, warto znać. Dziękuje za rozmowę! Dziękuje Ci za wywiad i wsparcie! Metal On! Katarzyna "Strati" Mikosz

nadal to robić. I nieważne czy jakieś nowe zespoły znów będą na topie dzięki wielkim reklamom czy też nie. Kiedy ostatnio rozmawialiśmy, przed trzema laty, mówiłeś, że heavymetalowa scena w Hamburgu jest niemalże w stanie rozkładu. Coś się od tego czasu zmieniło? Tak naprawdę zmieniło się niestety niewiele. Jest kilka nowzch zespołów młodego pokolenia, jednak z drugiej strony znów musiano pozamykać kilka kolejnych "metalowych miejsc". Spotykacie muzyków klasycznych kapel na kon certach, w knajpach? Tak, jasne. Od czasu do czasu ktoś się pojawi. Przy czym ja sam w ostatnim czasie musiałem odpuścić z powodu pracy nad płytą. Dopiero teraz przyjdzie kilka koncertów. Ale od czasu do czasu można spotkać ludzi z grup takich jak Gamma Ray, Paragon czy innych lokalnych kapel. Porozmawiajmy o nowej płycie. Jej okładka

44

STORMWARRIOR

W "Thunder & Steele" chodzi raczej o uchwycenie muzycznej różnorodności naszych dotychczasowych albumów oraz o połączenie, także od strony tekowej, łukiem heavy metal z pogaństwem i mitologią. Można powiedzieć, że "Thunder" to część pogańska, a "Steele" to część heavymetalowego stylu życia. Oba razem tworzą StormWarrior i pojawiają także w formie tytułów utworów, wierszy tekstów z dawniejszych kawałków lub ich części, począwszy od naszych pierwszych nagrań demo pochodzących z naszych starych dobrych początków w podziemiu. To także wyznanie: "Support your local scene!" Pewnie dzięki temu uważacie ten album za Wasz najlepszy? Powód jest chyba taki, że album ten łączy wszystkie poprzednie płyty. Łączy zarówno surowość pierwszych krążków jak i kilka epickich partii oraz chwytliwość młodszych płyt. Z pewnością chcieliśmy uchwycić ducha pierwszych nagrań i włączyć go do nowego albumu, co myślę, że udało


O przekazie dla fanów heavy/power metalu i kosmicznych piratach Dla wielu - kapela - która gra muzykę zbliżoną do Majesty, dla innych - zespół który wie jak grać heavy/power metal przesiąknięty Running Wild czy Gamma Ray. Bez względu na to wszystko jest to jedna z ważniejszych niemieckich kapel, która właśnie promuje swój nowy ciepło przyjęty album "Starwolf pt 1 - The Messengers". O nowym wydawnictwie i przeszłości zespoły udało mi się porozmawiać z wokalistą Siegfried "Siggi" Schussler. HMP: Witam, miło że udało wam się znaleźć trochę czasu by odpowiedzieć na kilka pytań związanych z twórczością Messengers. Na początku jednak chciałbym wam pogratulować nowego albumu zatytułowanego ""Starwolf pt 1: The Messengers". Jest to znakomity przykład, że można w dzisiejszych czasach nagrać solidny heavy/power metalowy. Czy jesteście zadowoleni z ostate cznego efektu? Chcielibyście jeszcze coś w nim ulepszyć gdyby była jeszcze szansa? Siegfried "Siggi" Schussler: Dzięki za te miłe słowa. Jesteśmy dumni z naszego nowego albumu i nic byśmy w nim nie zmienili. W innym wypadku nie byłoby sensu tego sprzedawać. Słuchając nowego albumu można usłyszeć wpływy Iron Maiden, Running Wild czy Gamma Ray. Kto jeszcze miał na Was wpływ? Kto was uksz tałtował muzycznie? Słuchamy sporo muzyki z kręgu NWOBHM, niemieckiego metalu, a także wiele innych ciekawych płyt, które nie konieczną związane są z metalem. Zdarza się nam posłuchać też muzyki klasycznej. Jestem zdania, że jest tylko dobra albo zła muzyka, a styl i zespoły nie mają nic tutaj do rzeczy.

pirackimi klimatami, a my postanowiliśmy to kontynuować tylko że w kosmosie. Dlatego te utwory znakomicie się w pasowały w koncepcję albumu. Trzeba dodać, że znakomicie swoje role odegrali goście, czyli Jutta Weinhold i Preacher. Jak udało wam się stworzyć tak urozmaicony materiał? Co sprawiło, że nowy album ma nieco inny wydźwięk niż wcześniejsze wydawnictwa? Gdzie należy doszukiwać się przyczyny tego zjawiska? Największą zmianą na nowym albumie jaką dokonaliśmy są aranżacje wokali, a także stworzenie futurystycznego wydźwięku chórków. Troszkę nam zajęło znalezienie odpowiedniego brzmienia dla tego elementu, ale w końcu się udało. (Śmiech)

wtedy s-f odgrywał znaczącą rolę w naszej muzyce. Takie utwory jak "Intruders" czy "New Hope" znakomicie odzwierciedlają nasze zamiłowanie do tematyki s-f. Oczywiście wielu słuchaczy i recenzentów nie wspomniało tego i nazwali nas drugim Manowar czy też Majesty, który śpiewa o niczym innym niż o wojownikach, stali i mieczu. Na kolejny album w postaci "See you In Hell" przyszło fanom czekać 5 lat. Jak Wy traktujecie ten album? Czym dla was jest to wydawnictwo? To wydawnictwo to nasz prezent dla naszych, prawdziwych fanów i właśnie dla nich jest dedykowany ten krążek. Fani musieli długo czekać na "See You In Hell" i wydanie tego albumu traktujemy jak swego rodzaju podziękowanie tym wszystkim fanom, za ich wsparcie i cierpliwość. W jaki sposób dokonujecie wyboru na wasze single? My nie wybieramy, pozostawiamy tą decyzję fanom albo też wytwórni płytowej. Przewidzieliście jakąś trasę po Europie związku z promowaniem nowego albumu? Tak, odbywamy trasę koncertową z Primal Fear i Bullet po Europie od 24 stycznia do 15 lutego, a potem zamierzamy zagrać na kilku festiwalach. Tytuł nowego albumu to "Starwolf pt 1" i jak nazwa wskazuje, należy oczekiwać drugiej części.

Foto: Massacre

"Starwolf pt 1" jest jednym z waszych najlepszych albumów, jeśli nie najlepszy. Co przyczyniło się do tego? Silny nacisk położony na chwytliwość kompozycje? Pomysłowe motywy, które nie tak łatwo zapomnieć? A może jednak sporą rolę odegrało wasze muzyczne doświadczenie? Skupiliśmy się na chwytliwych melodiach, solidnej sekcji rytmicznej i jest jeszcze coś, co czyni ten album znacznie ciekawszym. Mowa tutaj o koncepcyjnej historii, w której zostaliśmy przedstawieni jako kosmiczni piraci, którzy są żądni przygód. Całą historię napisał Victor Pax i na pewno to przyczyniło się do nowego wydźwięku muzyki Messenger. Jedną z najlepszych kompozycji na płycie jest "Raiders Of Galaxy", który swoją dynamiką i przebojowością przypomina twórczość Gamma Ray. Jak się do tego odniesiesz? Oczywiście możemy być pod wpływem wielu kapel, ale jesteśmy Messenger i mamy swój własny styl. Słuchając "The Spectre" miałem wrażenie, że słucham kawałka zrobionego na wzór Sabaton. Też masz takie wrażenie? To jest wywiad o Messenger!

Możesz zdradzić skąd się wzięła nazwa zespołu? Jasne, że tak (śmiech). To wszystko dlatego, że niesiemy wiadomość dla wszystkich słuchaczy. Wiadomość naszej wolności wyrażonej w mocnej muzyce.

Dobrze, to zwróćmy uwagę na coś innego. Na nowej płycie pojawia się Ralf Scheepers jako gość w utworze "Salvation". Czy trudno było go zachęcić by wystąpił na waszej nowej płycie? Spotkaliśmy Ralfa na festiwalu gdzie Messenger dzieli scenę z Primal Fear. Ralf to bardzo miły gość i nie miał żadnych oporów, kiedy zaproponowaliśmy mu wystąpienie w utworze "Salvation". Jego głos znakomicie pasuje do tego utworu.

Wielu słuchaczy traktuje Messenger jak drugi Majesty. Jak się do tego odniesiesz? Mogą nas tak traktować, ale najważniejszą rzeczą jest to, że kochają naszą muzykę. My sami nie widzimy się jako drugi Majesty. Brzmi zupełnie inaczej, poza tym na nowym albumie nasze teksty są dalekie od tekstów o wojownikach itp. Mamy własną historię osadzoną w klimacie s-f.

Na "Starwolf pt 1" słychać sporo patentów wyjętych prosto z twórczości Running Wild, a najlepiej o tym świadczy "Pirates Of Space" czy też cover Running Wild w postaci "Port Royal". Jak się do tego odniesiesz? Cały historia koncepcyjna przedstawiona na nowej płycie opowiada o nas jako kosmicznych piratach poszukujących niesamowitych przygód. To jest powód, dla którego postanowiliśmy umieścić na płycie dwa covery klasycznych niemieckich kapel (Zed Yago i Running Wild). Running Wild zaczynał z

"Under The Sing" to jest z waszych najlepszych albumów i jest to z pewnością kawał porządnego heavy/power metalu. Kto odegrał znaczącą role w komponowaniu i jakie były wasze inspiracje? Naszą inspiracją było doświadczenie zdobyte do momentu ponownego odrodzenia Messenger. Próbowaliśmy różnych rzeczy na tym albumie i każdy z muzyków brał udział w procesie komponowania. Tak właśnie się narodziło nowe brzmienie Messenger. Oczywiście pojawiały się utwory, które opowiadały o wojownikach i bohaterach, z tym że już

Rozpoczęliście prace nad nowym materiałem? Czego możemy się spodziewać? Tak prace nad nowym albumem się zaczęły i nawet Victor zajmuje się kolejnym etapem historii poruszonej na pierwszym albumie. Ten krążek będzie brzmiał mocarnie i drapieżnie, a historia pełna energii, gniewu i seksu. Jakie są wasze plany na przyszłość? Cóż, to są nasze plany, które pozostają póki co w sferze prywatnej... Ostatnie słowo do polskich fanów Messenger? Podczas ostatnich dni w Polsce w ramach europejskiej trasy koncertowej poznaliśmy wielu prawdziwych fanów i miłośników muzyki heavy metalowej. Mam nadzieję, że się spotkamy jeszcze w przyszłości. Jesteście świetni. Łukasz Frasek Tłumaczenie: Anna Kozłowska

MESSENGER

45


Norman Skinner to jeden z bardziej cenionych wokalistów amerykańskiej sceny. Znany przede wszystkim z twórczości zespołu Imagika. Obecnie tworzy muzykę pod własnym szyldem. W dodatku zajmuje się śpiewaniem w kilku muzycznych projektach. O tym co było i co będzie, udało mi się porozmawiać z samym Normanem.

Jedno z kilku wcieleń byłego wokalisty Imagika HMP: Witaj Norman, wielki dzięki że znalazłeś chwilkę czasu by porozmawiać ze mną o twoje twórczości. Czy ciężko jest ci znaleźć czas, biorąc pod uwagę że jest frontmanem w trzech kapelach? Norman Skinner: Zawsze wierzyłem w powiedzenie: Jeżeli coś jest dla ciebie na prawdę ważne… znajdziesz czas. Racja, w tej chwili może się wydawać, że sytuacja jest przytłaczająca, ale ja po prostu biorę głęboki oddech i ustalam priorytety. Największą sławę przyniósł ci zespół Imagika. Jednak ta kapela to przeszłość. Jak do tego doszło? Możesz nam zdradzić kilka szczegółów? Zgadzam się. Większość moich fanów odkryło mnie kiedy grałem z Imagiką. W 2010 roku zdecydowałem się wycofać z zespołu. Moim zdaniem materiał, który miał się stać kolejnym albumem był słaby, więc stwierdziłem, że czas się rozwinąć i zbadać inne muzyczne

odniosła pewien sukces w Europie, a szczególnie w Grecji. Ten zespół stał się projektem nagraniowym. Byłem też w melodic death/prog zespole o nazwie Machine.Called.Man przez cztery-pięć lat. Właśnie w tym zespole Imagika usłyszała po raz pierwszy jak śpiewam podczas grania suportu dla Symphony X. Mówiąc o początkach twojej kariery chętnie chciałbym ciebie zapytać o to jak zostałeś wokalistą? Czy myślałeś o innym zawodzie? Niestety z samego śpiewania nie da się opłacić wszystkich rachunków, więc mam też zwykłą pracę jako IT Manager. Wierz lub nie, ale moja kariera muzyczna rozpoczęła się przez przypadek. Na początku chciałem być gitarzystą, ale odkryłem, że brak mi cierpliwości do nauki i porzuciłem swoje marzenie tak szybko jak się pojawiło. Później oddałem swoją gitarę przyjacielowi w szkole średniej. Zakładał mały zespół, który miał zaFoto: Online Metal

przedsięwzięcia. Krótko po moim odejściu dwóch kolejnych członków rozeszło się z zespołem, bo sytuacja stała się niestabilna. Nie mogli znaleźć odpowiedniego zastępstwa za mnie i ostatecznie rozwiązali działalność kilka miesięcy później. Niestety wiele złej krwi istnieje pomiędzy Steve'm Rice'm i pozostałymi byłymi członkami zespołu.

grać w talent show. Dwa tygodnie przed umówionym koncertem ich wokalista wycofał się i poprosili mnie o zastępstwo. Nigdy nie śpiewałem na żywo i prawdę mówiąc, chyba byłem ich ostatnią opcją, jak ich znam. Wystąpiłem na koncercie i zostaliśmy zdyskwalifikowani za mosh pitting i stage diving. Od tego momentu wiedziałem, że chcę rozwijać się muzycznie.

Imagika to jeden z najciekawszych zespołów amerykańskiej sceny metalowej i nie tylko. Jak myślisz co przesądziło o waszym sukcesie? Myślę, że zespół miał potencjał, żeby osiągnąć większy i lepszy sukces. Z jakiegoś powodu nie mogliśmy uzyskać takiego rozgłosu jak chcieliśmy. Wiele razy oznaczani byliśmy jako zespół zbyt lekki na thrash metal i zbyt ciężki na power metal. Po moim odejściu słyszałem straszne opowieści o złych umowach biznesowych mojego byłego gitarzysty, które zamknęły wiele furtek przed zespołem.

Słuchając twojego głosu nasuwa mi się na myśl Tim Ripper Owens, Matt Barlow czy Rob Halford. Możesz zdradzić na kim się wzorowałeś i kto miał na ciebie wpływ? Wszyscy są bardzo poważanymi i mocno uderzającymi wokalistami. Zakwalifikowanie mnie do tej samej kategorii co takie talenty jest dla mnie zaszczytem. Mathew Barlow jest zdecydowanie moja inspiracją i rzeczywiście, jedną z głównych. Rob Halford jest następną, tak samo jak Ripper. Wpływ mają na mnie również m.in. Russell Allen (Symphony X), Zachary Stevens (Savatage), Christian Alvestam (Scar Symmetry), Chuck Billy (Testament) i Sebastian Bach. Słucham szerokiego wachlarza zespołów i wokalistów, a z każdego czerpię inną inspirację.

Czy twoim pierwszym zespołem był Imagika? Czy wcześniej próbowałeś już swoich sił w heavy metalu? Nie, przed Imagiką byłem w dwóch zespołach, jednak żaden z nich nie osiągnął takiej sławy i rozgłosu jak Imagika. W 1995 roku dołączyłem do mojego pierwszego prawdziwego zespołu, Tramontane. Wydaliśmy EP-kę pod tytułem "December Dark", która

46

SKINNER

Jaki był największy sukces osiągnięty z zespołem Imagika i dlaczego tak uważasz? Myślę, że naszym największym sukcesem było to, że

tak długo zespół istniał (1993 - 2010). Niewiele kapel przetrwało 17 lat i wydało siedem albumów. Samo to jest już na pewno sukcesem. Mieliśmy trasy zarówno w Europie jak i Ameryce, mieliśmy kontrakty z wieloma wytwórniami. Dzieliliśmy scenę z wieloma utalentowanymi zespołami. Jestem pewny, że były momenty, kiedy band był gotowy się poddać, ale wytrwałość wiele razy się opłaciła. Jak wyglądają twoje obecne stosunki z członkami Imagika? Czy planujecie jeszcze kiedyś zagrać jakiś koncert pod szyldem Imagika? Bardzo dobrze dogaduję się z wszystkimi byłymi członkami Imagiki, z wyjątkiem Steve'a Rice'a. Obwinia mnie za rozpad Imagiki, a dopóki ta relacja się nie zmieni nie widzę szans na reaktywację zespołu w przyszłości. Zarówno Jim Pegram, jak i Robert Kolowitz (byli członkowie Imagiki) grają w moim zespole, Skinner. Planujemy okazyjnie grać na koncertach kilka kawałków Imagiki. Była basistka, Elena Luciano-Repetto, również przez pewien czas grała w Skinner. Kto wie… Może uda zebrać mi się pozostałych byłych członków Imagiki razem i zrobić "Norman Skinner's Imagika" show/trasę. Jesteś osobą, która jest znana jeszcze z innych pro jektów muzycznych i kapel. Można odnieść wrażenie, że nie potrafisz zagrzać stałego miejsca w żadnym zespole. Jak się do tego odniesiesz? Właściwie jest zupełnie odwrotnie. Kiedy czuję się dobrze z zespołem/sytuacją lubię się rozgościć i zostać tak długo jak się da. Tylko jeżeli nie widzę przyszłości decyduję się ruszyć dalej lub zakończyć współpracę. Mój pierwszy zespół, Tramontane, został rozwiązany. Wskrzesiłem go po tym jak projekt Machine.Called. Man przestał istnieć przez to, że członkowie wyprowadzali się z kraju, a nasze postępy zwolniły tempo. Ostatnią rzeczą jaką chcę robić jest marnowanie czasu i energii na coś w co nie wierzę. Dlatego właśnie opuściłem Imagikę… Nie wierzyłem już w materiał i kierunek, w jakim podążał zespół. Zorientowałem się, że dobrze prosperuję, kiedy jestem zajęty i tworzę jedne ze swoich najlepszych dzieł, tak jak ostatnio. Uwielbiam tak wiele różnych rodzajów metalu. Kiedy nie byłem już w Imagice poczułem się wolny, mogłem taplać się w wielu muzycznych projektach, wyczuć, które działały dobrze, a które nie. W pewnym momencie miałem sześć zespołów/projektów i odkryłem, że co za dużo to nie zdrowo. Zostałem nazwany "Metalowym Kameleonem" i przyjąłem ten tytuł. Uwielbiam fakt, że mam możliwość pracować z różnymi muzykami i śpiewać różnie w oddzielnych zespołach, równocześnie tworząc i wydając wiele albumów rocznie. Jednym z takich zespołów w którym się udzielasz jest Skinner. Czy to jest kapela z krwi i kości? Czy tylko tymczasowy przystanek do innej kapeli? Skinner jest moim głównym zespołem i na nim się skupiam. Ponieważ odziedziczył swoją nazwę po mnie, łatwo dojść do takiego wniosku. Niektórzy myślą, że to solowy projekt, co absolutnie nie jest prawdą. Skinner składa się ze mnie, byłych członków Imagiki: gitarzysty Roberta Kolowitza i basisty Jima Pegrama. Właściwie to mamy trzech gitarzystów… Grant Kolowitz i Alfred San Miguel dopełniają nasz trójgitarowy atak. Nie mniej ważny jest nasz perkusista, Noe Luna. Jesteśmy zdecydowanie pełnym zespołem z krwi i kości, który często koncertuje, nagrywa i wydaje albumy. Jak udało ci się zwerbować gitarzystę Imagika, a mianowicie Roberta Kowlitza? Czy ciężko było go namówić? Nie, w ogóle. Jak tylko opuściłem Imagikę, Rob skontaktował się ze mną i zapytał, czy byłbym zainteresowany pobocznym projektem. Wiedziałem wtedy, że Steve Rice będzie wściekły jeżeli zdecyduję się pracować z innymi członkami Imagiki ponieważ w tamtym momencie byłem jedynym, który opuścił zespół. Krótko po moim ostatnim koncercie Rob i Jim pożegnali się ze Stevem i Imagiką też. Kilka miesięcy później, kiedy ogłoszono zakończyła działalność, Jim Pegram skontaktował się ze mną i zapytał, czy chcę zacząć nowy projekt. Skontaktowaliśmy się z Robem, którego również zaprosiliśmy na pokład. Prawdę mówiąc, to właśnie Robert wpadł na pomysł, żeby nazwać zespół Skinner. Wraz z Skinner udało ci się wydać póki co mini album "The Enemy Within". To bardzo udany krążek z muzyką heavy/power metal. Jakie wzbudza emocje wśród słuchaczy? Jak ty oceniasz to wydawnictwo? "The Enemy Within" odniosło większy sukces niż się


spodziewałem. Naprawdę nie naciskaliśmy za bardzo na ten album, bo miał być tylko demem, żeby utrzymać naszych zagorzałych fanów, którzy pożądali usłyszeć nowy materiał. Po tym jak nagraliśmy pięć kawałków byliśmy tak zadowoleni z efektu końcowego, że zdecydowaliśmy się wydać go własnym sumptem dla publiczności. Od tego momentu nagraliśmy ponownie wszystkie te utwory, tak jak resztę naszych kolejnych wyczynów, które stały się pełnometrażowym wydawnictwem, "Sleepwalkers". Nasza muzyka wydaje się być świetnie akceptowana kiedy graliśmy na żywo. Koncertowaliśmy non-stop od kiedy uformowaliśmy zespół i codziennie zyskujemy nowych fanów. EP-ka "The Enemy Within" jest tylko przedsmakiem tego, co chcemy wydać. Płytę otwiera agresywny "Sleepwalkers" w którym można wyłapać wpływy thrash metalu. Zgodzisz się z tym faktem? Zdecydowanie tak!!! Większość zespołów jest skrajnie zainspirowana thrash metalem! Zespołami takimi jak Forbidden, Death Angel, Kreator i Testament. Końcowy rezultat naprawdę pokazuje wpływy. Moim faworytem jest melodyjny i zarazem przebojowy "The Enemy Within". Czy macie więcej takich utworów w zanadrzu? To również jeden z moich ulubionych. Rzeczywiście, mamy w zanadrzu piosenki utrzymane w tym samym klimacie, które pojawią się na kolejnym albumie. Skinner jest mieszanką thrashu i power metalu z lekkimi wydźwiękami nowoczesnego metalu. Tak właśnie siebie widzimy. Kiedy możemy spodziewać się pełnego albumu i w jakim kierunku zamierzacie pójść na debiutanckim albumie? Masz zamiar zaskoczyć słuchaczy? Album zostanie wydany już w marcu 2014. Obecnie finalizujemy datę wydania. Album zaczyna się dokładnie w tym miejscu, gdzie kończy się "The Enemy Within". Thrashowe riffy, melodyjne wokale, trochę ryczenia i progresywnych przejść. Jestem niezwykle podekscytowany tym albumem. W 2012 roku ukazał się jeszcze inny mini album na którym zaśpiewałeś, a mianowicie "Astronomical Minds" pod szyldem Dire Peril. Możesz opowiedzieć jak dołączyłeś do tej formacji? Zostałem zatrudniony przez Jasona Ashcrafta do zaśpiewania wokali na albumie Dire Peril. Składał zespół, ale do nagrania albumu zatrudniał muzyków. Po pierwszej wypłacie zacząłem pracować nad kompozycjami i nagrywać je w moim Savage Screams Studio. Bardzo mi się podobały, więc poinformowałem go, że resztę albumu nagram za darmo. Skontaktował się ze mną ponownie prosząc, żebym zaśpiewał je kiedyś na żywo, co zrobiłem. Była między nami chemia, a mi bardzo podobała się muzyka, więc zdecydowałem się zostać na stałe i pomóc Jasonowi założyć w pełni działający zespół. Deri Peril to dość ciekawa nazwa dla zespołu heavy/ power metalowego. Umieram z ciekawości, skąd się ona wzięła i czyj był to pomysł? Z tego co wiem, gitarzysta, Jason Ashcraft, grał w jakąś grę wideo. Nie pamiętam jaką. Podczas jednej ze scen powiedzieli w niej coś o tym, że każdy kto napotka wilkołaka będzie w wielkim niebezpieczeństwie (dire peril). Pomyślał wtedy, że to byłaby świetna nazwa dla zespołu i właśnie tak na nią wpadł. To co wyróżnia Dire Peril na tle innych formacji to na pewno tematyka kompozycji, która jest mocno powiązana z s-f. Kto jest za to odpowiedzialny? Jason Ashcraft? Prawidłowa odpowiedź! Jason siedzi w Science Fiction i zaraził mnie też miłością do Sci-Fi. Pomyślałem, że to inny aspekt, który odróżnia nas od wielu innych zespołów, więc przyjęliśmy taką koncepcje i rozwijamy ją jeszcze bardziej, żeby iść do przodu.

można spodziewać się premiery? Pierwotnie "Through Time & Space" miało być pierwszym pełnej długości wydawnictwem zwierającym wszystkie piosenki, które skończyły na "Astronomical Minds". Zamiast wydawać je ponownie podzieliliśmy album na dwie EP-ki. Pierwsza z nich jest zatytułowana "Queen Of The Galaxy" i zostanie wydana latem tego roku. Ostatnia część tych trzech EP-ek nosi tytuł "Through Time & Space" i powinna zostać wydana pod koniec 2014 roku. Kolejny album będzie pełnometrażowy i jest bliski ukończenia. Każdy utwór bazuje na innym filmie Sci-Fi!! Mamy też w planach udział wielu gości na tym wydawnictwie. Ostatnio można było ciebie posłuchać na debiutanckim albumie Hellscream. Nie ukrywam, że twoja współpraca z Davidem Garcia to prawdziwa uczta dla fanów heavy/power metalu. Czy ta marka to coś więcej niż tymczasowy projekt? Czy można spodziewać się np. koncertów Hellscream? Kiedy ja i Dave zaczynaliśmy współpracę chyba żaden z nas nie wiedział w jak pójdzie ten projekt. Byliśmy po prostu ja i on wymieniający się nagraniami przez Internet. Efektem końcowym był album pełen fantastycznych piosenek. Oboje wspomnieliśmy o zrobieniu kolejnego albumu Hellscream i będziemy dalej rozmawiać w nadchodzących tygodniach. Jeżeli chodzi o koncerty… Czuję, że również może być taka możliwość. Który z tych zespół obecnie jest najważniejszy dla ciebie i z którym odnosisz największy sukces póki co i dlaczego? Skupiam się głównie na Skinner. Dire Peril i Hellscream traktuje jako projekty poboczne. To nie znaczy, że poświęcam im mniej czasu i uwagi, ale kiedy pracujesz w kilu zespołach musisz ustalić swoje priorytety. Widzę potencjał sukcesu we wszystkich trzech projektach. Gdyby było inaczej nie traciłbym na nie czasu. Zabawnie będzie patrzyć, co dzieje się z każdym wydawnictwem i jak rozwiną się plany dla każdego zespołu. Jestem zaszczycony, że tak wielu różnych muzyków chce ze mną pracować. Oprócz zespołów zawsze pojawiam się gościnnie na albumach i podczas koncertów innych zespołów. Jakie masz plany na przyszłość poza oczywiście tymi związanymi z wydaniem albumów z swoimi zespołami? Szykujesz jakąś trasę koncertową? Czy zamierzasz odwiedzić Polskę? Z ogromną przyjemnością odwiedziłbym Polskę. Jeszcze nigdy nie byłem w waszym cudownym kraju, ale zapamiętajcie moje słowa… Będę!!! Obecnie mam plan wydać albumy Dire Peril, "Queen Of The Galaxy" oraz "Sleepwalkers", Skinnera. Mamy też wideo do piosenki "Sleepwalkers", które może być wydane już w przyszłym miesiącu. Są plany na klip z Dire Peril i możliwość trasy dla Skinner i Dire Peril. Tak więc zawsze dużo się dzieje, co bardzo mi się podoba. To byłoby na tyle z mojej strony. Wielkie dzięki za poświęcony czas. Na koniec skieruj jakieś słowo do swoich fanów w naszym kraju. Dziękuje wam wszystkim za przeczytanie tego wywiadu. Nie mogę się doczekać kiedy będę miał okazję odwiedzić wasz kraj i będę ciągle grał dla was wszystkich świetny metal. Zajrzyjcie na moja stronę www.normanskinner.net żeby usłyszeć próbki z wszystkich moich projektów z przeszłości i obecnych. Możecie znaleźć mnie również na Facebooku! www.facebook.com/normanskinnermetalvocalist Łukasz Frasek Tłumaczenie: Anna Kozłowska

Najmocniejszym utworem na tym mini albumie jest jak dla mnie "Twisted Whispers". Czy na pełnym albumie będzie więcej takich kawałków? W trakcie tworzenia mamy znaczną ilość piosenek w podobnej stylistyce, wiele z nich jest już ukończonych. Planujemy wydać jeszcze dwie EP-ki przed pierwszym pełnym albumem. Wszystkie oprócz kilku utworów zostały napisane dla tych wszystkich wydawnictw. Można oczekiwać na horyzoncie wielu rzeczy od Dire Peril. Jak idą pracę nad "Through Time and Space"? Kiedy

SKINNER

47


Krakowski Hellias przygotował na 25-lecie wyjątkowy prezent zarówno dla siebie jak i fanów zespołu, kompilację "Twenty Fifth Year In The Abyss". To szczególne wydawnictwo zawiera nagrane na nowo klasyczne utwory z dorobku grupy oraz liczne rarytasy, w tym utwory pochodzące jeszcze z lat 80. O jubileuszu, pracy nad "Twenty Fifth Year…" oraz przygotowywanej już kolejnej płycie studyjnej Hellias rozmawialiśmy z gitarzystą Pawłem "Goolary'm Góralczykiem, wokalistą Piotrem "Foremanem" Forysiem oraz perkusistą Wojtkiem "Wojną" Wojnowskim:

Ćwierć wieku z thrash metalem HMP: "Twenty Fifth Year In The Abyss" to szczególne wydawnictwo w waszej dyskografii, podsumowujące 25-lecie powstania Hellias. Jak wpadliście na pomysł, że tę rocznicę warto uczcić okolicznościową płytą? Goolary: Pomysł nagrania płyty powstał w 2012 roku, czyli już w momencie, gdy "stuknęło" nam 25 lat. Wiedzieliśmy z całą pewnością, że nie uda się nam go zrealizować jako swoisty tort urodzinowy. Zresztą nie do końca o to nam chodziło. Chcieliśmy w pewien sposób podsumować naszą dotychczasową działalność i razem z Foremanem wpadliśmy na pomysł nagrania tej płyty. Rozmawialiśmy o nowej płycie, o planach na przyszłość i zastanawialiśmy się nad naszymi muzycznymi korzeniami. Postanowiliśmy spojrzeć wstecz, a wniosków było mnóstwo. Po pierwsze byliśmy dumni z tego co udało nam się dokonać. Nie mówię o popularności czy sukcesie komercyjnym… Nigdy mi na nich nie zależało. Wręcz uważałem, że pogoń za sukcesem jest trochę uwłaczająca… to dopasowywanie się do tren-

Czyli od początku było wiadomo, że nagracie te utwory na nowo? Domyślam się, że powodem tej decyzji było to, by składające się na "Twenty Fifth Year…" utwory stanowiły nie tylko jak najbardziej spójną artystycznie całość, ale też pod względem brzmieniowym? Goolary: Teraz można dopisywać do tego wydawnictwa wiele teorii i ideologii, ale tak naprawdę, głównym celem nagrania tego materiału była nieprzejednana żądza sprawdzenia naszej muzyki z dawnych lat w zupełnie innych czasach. Przecież archaiczna jakość naszych pierwszych demówek nie może być zbyt atrakcyjna po latach. Nawet nie chodzi o zdobycie nowego słuchacza. Chcieliśmy sami zagrać to jeszcze raz, jeszcze raz się zabawić w te szalone dźwięki pełne nas samych, trochę młodszych, ale czy innych? Teraz widzę, że był to pomysł znakomity. Przywróciliśmy do repertuaru koncertowego wiele świetnych kawałków i z zadowoleniem widzę jak dobrze odbiera je szerokie grono fanów, również tych młodszych, którzy urodzili się dłuFoto: Hellias

dów, czy mody, lizanie tyłków wielu pajacom, których zasługą było tylko to, że coś mogą załatwić. Doszliśmy do wniosku, że nasza muzyka i przekaz były warte wielu poświęceń i pracy. Nagle stwierdziliśmy, że genialną rzeczą byłoby sprawdzić jak nasze stare kawałki zabrzmiałyby obecnie, po wielu latach w konfrontacji z tym, co obecnie tworzymy. Zastanawialiśmy się, czy udałoby się zespolić tak przecież różne okresy naszej twórczości w jeden spójny materiał. Myśl, że moglibyśmy posłuchać swych utworów w nowym brzmieniu i nowych aranżacjach była niezwykle kusząca, a wręcz nas urzekła. Obiecałem Foremanowi, że spróbuję nagrać przynajmniej jeden utwór jako demo. Dwa dni później miałem gotowe dwa nagrania: "Sentence Of…" i "Mind Deformity", w których sam zagrałem na wszystkich instrumentach z niewielką pomocą elektroniki. Spodobało się wszystkim, więc ruszyła cała inwestycja… Foreman: Od samego początku pracy nad płytą byliśmy przekonani o słuszności tego co chcemy zrobić. Opracowanie tych szczególnie starszych numerów było dla nas wyzwaniem a zarazem wielką frajdą. W decyzjach byliśmy jednogłośni i sama realizacja studyjna przebiegła w miłej zakrapianej atmosferze (śmiech).

48

HELLIAS

go po ich powstaniu. Foreman: Moimi faworytami są te najstarsze roczniki (śmiech). Pamiętam, że przy nagrywaniu wokali miałem wielki znak zapytania nad głową z myślą: "Jak to teraz ugryźć?". Goolary widząc moje zakłopotanie poklepał mnie po plecach i powiedział: "Zrobisz to na sucho czy mam iść po jabcoka…" (W latach 80-tych było to bardzo popularne wino owocowe). No i nagrałem praktycznie od kopa. (śmiech) Nie rozważaliście wydania kolejnej składanki doku mentującej dokonania Hellias? Doszliście do wniosku, że "History 1987-2009" sprzed kilku lat w zupełności wystarczy? Foreman: Tak, tamta składanka to wystarczająca kompilacja (choć może niełatwa do zdobycia) i wydawanie kolejnej nie miało sensu aż wymyśliliśmy koncepcję na "Twenty…". Był to jednak dodatek do "Hard Rockera" i od dawna nie ma możliwości kupienia tej płyty, bo pismo nie istnieje, a album we wtórnym obiegu pojawia się niezbyt często - uznaliście jednak, że nie ma się co powtarzać i komu zależy na posiadaniu "History 1987-

2009" w taki czy inny sposób ją zdobędzie? Foreman: Tak… a skoro zdobycie jej graniczny z cudem, to tylko się cieszyć, bo stanie się białym krukiem i zyska na wartości….. Jak dobraliście utwory na "Twenty Fifth Year…"? Każdy z was typował zapewne swe ulubione/najbardziej reprezentatywne utwory w dorobku zespołu? Goolary: Na płycie chcieliśmy zawrzeć utwory ze wszystkich naszych wydawnictw. Ale najważniejszym kryterium doboru było to, by wyróżnić te kawałki, które miały dla Hellias jakieś szczególne znaczenie. Dlatego musiał się znaleźć na tej płycie utwór "Vampire", który powstał na pierwszej próbie zespołu w 1987 roku, gdy miałem niewiele ponad 16 lat. Musiało się znaleźć miejsce dla "The Damned" - główny nasz utwór z pierwszych koncertów. Jest też "Renegades of Fortune", utwór, który miał otwierać nigdy nie nagraną płytę z 1999 roku, "Descent From The Cross", którym zaczynaliśmy koncert w Jarocinie itd… Z każdym utworem związana jest jakaś istotna dla nas historia lub wydarzenie. Decyzję, jakie kawałki wybrać podejmowałem wspólnie z Foremanem i Wojną. Łatwo było wam dojść do porozumienia co do ostatecznej listy utworów czy też nie obyło się bez dyskusji i skreślania kolejnych pozycji z listy, by ostatecznie wybrać tych 18 pozycji? Foreman: Faktycznie przeprowadziliśmy coś w rodzaju głosowania, ale w większości przypadków byliśmy jednogłośni i po skrzynce browaru lista praktycznie sama się utworzyła Zależało wam chyba na tym, by ukazać jak najpełniej ewolucję stylu grupy; stąd obecność na płycie utworów zarówno z okresu demówkowego lat 80., różnie ocenianej przez ortodoksyjnych fanów thrashu płyty "Fakty" z 1996r. oraz najnowszego jak dotąd albumu "A.D. Darkness" sprzed czterech lat? Zastanawia mnie dlaczego przy tak reprezentatywnym doborze utworów nie pokusiliście się o przedstawienie jakiejś premierowej, najnowszej kompozycji? Co prawda pierwszy utwór jest premierowy, ale to tylko wprowadzające w klimat albumu, trwające niewiele ponad minutę "Intro - Twenty Fifth In The Abyss"… Goolary: Foreman był zwolennikiem tego pomysłu, ja nie. Rzeczywiście, nowe utwory są na razie w fazie początkowej i wymagają zaaranżowania i ogrania. Nie chciałem umieszczać żadnego nowego utworu z jednego powodu: każdy materiał Hellias powstawał jako pewna przemyślana całość. Tworząc utwory kreowała się i dopracowywała koncepcja całego albumu zarówno, jeśli chodzi o warstwę muzyczną, tekstową, brzmienie i klimat muzyki. Utwór musi więc być integralną częścią pewnej spójnej całości, której na razie jeszcze nie ma. Wyrywając z kontekstu jeden utwór byłby on skazany na niebyt. Foreman: Tak zgodzę się, pierwotnie chciałem aby ten jeden zupełnie nowy numer pojawił się na płycie, bo na każdym materiale kompilacyjnym to swojego rodzaju perełka, ale przedyskutowaliśmy tę sprawę i przyznałem rację Goolaremu, że tym albumem zamykamy przeszłość i nie będziemy zaburzać jego oldschoolowego echa (śmiech). Tak naprawdę "Twenty …" powstał m.in. dlatego, aby młodsi fani dotarli do naszej muzyki i zapoznali się z twórczością sprzed lat, z dużym smakiem oczekując na premierowy materiał. Pracujecie więc nad kolejnym materiałem, czy w związku z obecną sytuacją na rynku i załamaniem sprzedaży płyt, nie będziecie się spieszyć z nagraniem i wydaniem następcy "A.D. Darkness"? Foreman: Nowa płyta na pewno nie powstanie na siłę, nagramy ją, jak w 100 procentach będziemy przekonani że warto… Poprzeczkę mamy ustawioną dość wysoko, więc na pewno będziemy mocno skoncentrowani aby nagrać dobry rasowy album Goolary: Materiału muzycznego jest już sporo, ale nie pracowaliśmy jeszcze nad złożeniem wszystkiego do kupy. Zarówno ja, jak i Karol (Mandozzi - gitara przyp. red.) mamy sporą porcję świeżych pomysłów, nad którymi pracujemy, wspólnie lub każdy z osobna. Z tego co na razie uzyskaliśmy wydaje się, że będzie to płyta różna od "A.D. Darkness" w wielu aspektach, ale najważniejsze będą dwie cechy wspólne: dużo mocnych gitar bliskich thrash oraz sporo mrocznych i tajemniczych klimatów. Próby przed nagraniem płyty rozpoczniemy niebawem. Nie jest zaskoczeniem, że na liście utworów z "Twenty Fifth Year…" przeważają kompozycje z "Closed In The Fate Coffin" oraz "Blind Destiny". Jest ich łącznie aż dziewięć, wygląda więc na to, że te utwory doskonale zniosły próbę czasu, stając się po-


nadczasowymi klasykami polskiego thrashu i metalu? Foreman: Obie te płyty to nasze pierwsze dzieci pierworodne i już na zawsze będą dla nas czymś szczególnym. Tak naprawdę na tych albumach wykreowaliśmy swój styl i są one naszym ołtarzem, w nich zawarliśmy cząstki własnych osobowości. Stąd taki szacunek do tych płyt a killerów thrashowych tam nie brakuje.

Foto: Sobiesław Pawlikowski

Wyróżnia się wśród nich "Golgotha" - to dlatego zde cydowaliście się nagrać ten utwór już po raz trzeci? Foreman: "Golgotha" to taki nasz znak firmowy. Od momentu skomponowania tego numeru aż do dzisiaj nie zdarzyło się nam, abyśmy go nie zagrali na koncercie. Jest to taki nasz swoisty hymn, ktoś nam kiedyś powiedział, że pachnie Black Sabbathem, a to z kolei dla nas wielkie wyróżnienie. Pierwszy raz ukazała się na kultowej już płycie "Closed In The Fate Coffin", drugi raz nagraliśmy ją na "Blind Destiny" (było nam obiecane, że ta płyta ukaże się na CD i dlatego zrobiliśmy taki zbiór utworów zarówno premierowych, jak i kilku z "Closed…"), a trzeci raz nagraliśmy ten utwór na "Twenty…". Jest jeszcze jedna wersja w języku polskim nagrana do sesji "Blind Destiny". Mamy też dwa nowocześniej brzmiące utwory: "Facts" i "Jackal", pochodzące z nietypowej w waszej dyskografii, utrzymanej w nowoczesnej, typowej dla połowy lat 90. stylistyce. Zdaje się, że wciąż cenicie album "Fakty"? Foreman: "Fakty" to był zamierzony, przemyślany i nagrany z premedytacją album z którego jestem dzisiaj bardzo dumny. Zgodzę się, zgubiliśmy wtedy estetykę thrashową, początkowo nawet mieliśmy zamiar nagrać tą płytę pod inną nazwą, ale zrobiliśmy głosowanie i nazwa Hellias została... samo życie napisało tę muzykę i teksty …byliśmy wkurwieni i oburzeni sprawami społecznymi, politycznymi ówczesnej Polski... chcieliśmy to wyrazić bo taką mieliśmy potrzebę... teksty typu: "…Matka ziemia rodzi gnój - Dar zbawienia dusi kler (wtedy nikt głośno nie mówił o pedofilii) Nie wycofam się bo gdzie - Białe drzewa, czarny las…." albo "…To jest pętla, którą widzisz gdzieś na końcu drogi, to zasrana rzeczywistość przyszłość bez urojeń, to kolejny nowy smród nowe gówno dla ciebie a ty wstawaj zapierdalaj wynagrodzą ci zwolnieniem…" wypluwałem bo mnie bolało… a cały świat oszalał wtedy na punkcie Pantery, Rage Against The Machine, Prong i nas też zainspirowało... Wtedy w Polsce mało kto tak grał… Byliśmy z tym materiałem u Dziubińskiego... czepiał się czegoś… no cóż bez promocji nie było szans. Dlaczego nie zdecydowaliście się na zarejestrowanie większej liczby nieznanych lub istniejących dotąd tylko w wersjach demo perełek takich jak "Renegades Of Fortune"? Goolary: "Renegades Of Fortune" jest też jednym z moich ulubionych utworów. Zresztą musieliśmy ten utwór solidnie odkurzyć, bo chłopaki z kapeli ledwie go kojarzyli. Rzadko mieliśmy okazję go wykonywać. Ale zawsze uważałem, że to mocny punkt w naszym dorobku. Zresztą pod koniec lat dziewięćdziesiątych napisałem jeszcze kilka utworów w tym stylu, z takimi mocnymi refrenami, monumentalnymi samplami i mrocznym klimatem. Szkoda, że niewiele po nich pozostało. Jeśli miałbym wymienić jeszcze inne utwory, które wyjątkowo lubię z płyty "25th Year In The Abyss" to sięgnąłbym po "Written To Loss" oraz kończący płytę "No Devotion". Szczególnie lubię tekst do tego ostatniego. No może jeszcze "Jackal" - utwór troszkę z innej bajki, gdy w tekstach i muzyce zajęliśmy się głównie sprawami społeczno-politycznymi, które związane były z tym paskudnym okresem po upadku komuny. Podoba mi się jego nowa aranżacyjna szata. Foreman: Ja bym wyróżnił "Written To Loss" ma w sobie ten mroczny niepokój, jest jakby zawieszką pomiędzy klimatem dość osobliwym a mocnym twardym heavy graniem z kapitalnym thrashowym finałem. Dla mnie bardzo mocnym killerem płyty jest również "Beat Of Flame" to wyziew, splunięcie na ziemski padół bardzo dla nas charakterystyczny i wspominkowa historia. Żelazny krzyż każdego koncertu. Zapraszam wszystkich do oglądnięcia klipu w stylu starego Bathory, całkiem niedawno zrealizowanego. Mamy też kilka utworów z lat 80-tych, które na pewno ucieszą waszych starych fanów: "The Damned", "Hellish Black", "Vampire". Macie może w swych archiwach jeszcze więcej takich kompozycji z tamtego okresu? Foreman: Oczywiście że takie perełki są pochowane w archiwach Goolarego, bo on to jedna wielka chodząca kronika tej kapeli. A w ogóle tak się nam spodobało

odświeżanie starych numerów że na kolejnych płytach jako bonus tracki pewnie będziemy dodawać takie utwory ze starszego okresu, nagrywając je na nowo. Ciekawostką jest to, że utwory z polskimi tekstami mają na tym wydawnictwie anglojęzyczne tytuły: "Szakal" to "Jackal", "Wampir" - "Vampire", etc. czym to jest podyktowane? Goolary: Chyba z rozpędu. Nie tak dawno wyszły reedycje na płytach winylowych naszych pierwszych demówek "Revenge Of Hellias" i "Night Of Damnation" i wówczas amerykański wydawca zażyczył sobie anglojęzycznych tytułów. Przyzwyczaiłem się już do tych wersji językowych i uważam, że nie ma to większego znaczenia. Z nagraniami uwinęliście się w pięć miesięcy - wygląda na to, że nie mieliście problemów z przypomnieniem sobie dawno nie wykonywanych utworów? Goolary: Nie do końca tak to wyglądało….Trochę to musiało potrwać. Zaczęliśmy nagrywać już pod koniec 2012 roku, a ostatnie działania to październik 2013r. Jak zwykle było troszkę zabawy. Najpierw musiałem stworzyć pełnowymiarowe demo, które miało posłużyć Wojnie jako "rybki" do nagrywania bębnów w Irlandii. Wojna uporał się ze swoją robotą dość szybko, choć obróbka jego partii zabrała mi później sporo czasu. Później przyszedł czas na gitary. Obecnie nagrywa się już zupełnie inaczej niż dawniej. Samo zagranie partii instrumentu nie zajmuje zbyt wiele czasu zwłaszcza, że materiał był nam świetnie znany i ograny. Teraz potworna praca to czyszczenie śladów z różnych śmieci, równanie instrumentów i odpowiednia obróbka ich brzmienia. Uff… zajęło mi to wiele tygodni, bo roboty dużo, a czas trzeba było podzielić z innymi zajęciami. Gitary moje, Karola i bas Grześka Karsona nagrywaliśmy w moim prywatnym studiu domowym. Wokale zarejestrowaliśmy częściowo w nowym studiu u Adasia Drzewieckiego, a częściowo u mnie. Miksami zająłem się sam natomiast o mastering poprosiliśmy świetnego specjalistę Piotrka Buzera Łabuzka, który współpracuje z nami już od czasów "Blind Destiny". Nie korciło was, by dokonać większych zmian w poszczególnych utworach, pokombinować z aranżacjami? W końcu jesteście teraz znacznie lepszymi muzykami niż w końcu lat 80-tych? Goolary: Aranżacje tych utworów nie uległy zmianie. Wszystkie partie instrumentalne i ogólny układ tych utworów jest właściwie wierną kopią oryginałów. Jeśli porównasz je ze starymi wersjami to łatwo zauważysz, że nie znikła tam nawet ćwierćnuta, czy ósemka. Zmieniło się na pewno brzmienie tych utworów i to ma wpływ na ich ogólny odbiór. Foreman: Plan był prosty: zrobić ten projekt jak najlepiej bez żadnych zmian w aranżacjach. Wszelkie zmiany spowodowałyby że te utwory straciłyby swoją historię a tego chcieliśmy uniknąć.

wym …Goolary sam temat objął naprawdę szeroko, zakupił sobie sporo sprzętu studyjnego i wiele się nauczył zarówno na poziomie realizatorskim jak i producenckim i po każdych nie przespanych nocach (śmiech) dzieli się z nami uwagami i spostrzeżeniami. Oczywiście z prawdziwym zawodowym studiem na pewnym etapie i tak się musimy spotkać, ale są to już profesjonalnie przygotowane kwestie głównie związane z wokalami, choć nie zawsze... Przy realizacji "A.D. Darkness" już wtedy Goolary popisał się nie złym kunsztem realizatorsko-producenckim, a teraz to tylko było potwierdzenie jego klasy... Mavoy Music to firma założona specjalnie w celu wydania "Twenty Fifth Year…" czy też istniejąca już wcześniej? Wojna: Firma Mavoy Music, została założona w 2011 roku. Na pomysł wydania "Twenty Fifth Years..." pod jej szyldem wpadliśmy w trakcie nagrywania materiału, kiedy nie mając jeszcze wydawcy zastanawialiśmy się do kogo uderzyć. Zaproponowałem, ze mogę to wydać w mojej firmie, i tak się stało. Jednak w kwestii rozprowadzania płyty postawiliście na sprawdzoną firmę - wyłącznym dystrybutorem jest bowiem Fonografika, gwarantująca, że album trafi zarówno do dużych sklepów tradycyjnych jak i internetowych? Wojna: Tak. Z wydaniem płyty w dzisiejszych czasach nie ma problemu, ale z dystrybucją już gorzej. Mavoy Music podpisał umowę z Fonografiką na dystrybucję "Twenty Fifth Year..." na terenie Polski. Chcieliśmy żeby pierwszy raz płyta Hellias była ogólnie dostępna w tradycyjnych sklepach muzycznych, a nie jak do tej pory, tylko w internecie. Zależało nam na tym. Zamierzacie pójść z duchem czasu i w związku z tym "Twenty Fifth Year…" będzie też dostępna w formie płatnych plików mp3 w wyspecjalizowanych serwisach? Wojna: Już poszliśmy z duchem czasu. Płyta jest dostępna na wszystkich płatnych wyspecjalizowanych serwisach w formie mp3, a nawet poszliśmy dalej, i można sobie Hellias ściągnąć jako dzwonek we wszystkich sieciach komórkowych w Polsce. (śmiech) A co z tradycyjną promocją - po koncercie z TSA będą kolejne czy też nie zamierzacie szczególnie celebrować ukazania się tej kompilacji, koncentrując się na teraźniejszości? Wojna: Chcielibyśmy zagrać parę koncertów, a może i mała traskę, czas pokaże czy się uda. Goolary: Pozdrawiam wszystkich czytelników HMP, fanów thrash i heavy. Keep thrashin'! Foreman: Dokładam się do pozdrowień dla wszystkich thrash, heavy maniaków. Czekajcie na nowy Hellias skopie wam tyłki!!! Wojna: Czytelnicy HMP!!! Niech Moc Będzie Z Wami!!! Pozdrawiam...

Dobrą stroną bycia muzykiem w obecnych czasach jest zapewne możliwość stworzenia dobrego studia w domowym zaciszu, co znacznie ułatwiło wam pracę zarówno nad "A.D. Darkness" jak i "Twenty Fifth Year…"? Foreman: Tak na pewno ułatwia i nie powoduje dodatkowych stresów związanych z ograniczeniem czaso-

Wojciech Chamryk

HELLIAS

49


słuchacza jest najważniejsza, co on przez to rozumie.

Nie satanistyczne - raczej anty religijne! Pod koniec 2013 roku w Warszawie odbył się naprawdę niezły gig. Slaughterfest, objazdowy festiwal, na którym grały znakomite kapele: Master, M-Pire of Evil i Onslaught. Trzeba przyznać, że to te dwie ostatnie grupy były najważniejsze tamtego wieczoru. M-Pire of Evil ze względu na koneksje muzyków z Venom. Onslaught jako, że był headlinerem trasy, święcił swoje 30-lecie i promował swój najnowszy album "VI". Przed samym koncertem o jubilacie rozmawiałem z frontmanem i oryginalnym wokalistą kapeli Sy Keelerem. Bardzo miły aczkolwiek dosyć dziwny rozmówca, ponieważ czasami nie da się wyczuć kiedy żartuje, a kiedy mówi prawdę. Zapraszam do lektury. HMP: Witaj Sy. Na wstępie chciałem wam pogratulować świetnego albumu. "VI" to kawał dobrej porcji mięcha. Ma wiele świetnych riffów. Zdziwiło mnie za to brzmienie. Jest bardzo podobne do ostatniego albumu Exodusu. Założenie było zamierzone? Gdzie album był nagrywany? Sy Keeler: Dzięki wielkie za ciepłe słowa. Album był nagrywany powiedzmy w kombinacji domowego studia nagrań, gdzie zostały nagrane gitary. Michael natomiast nagrał perkę w profesjonalnym studio. Został natomiast zmiksowany przez Thomasa Johanssona w Szwecji. Mówiłeś, że album brzmi jak ostatni album Exodusa. Szczerze totalnie nie było to zamierzone. Czysty przypadek. Po prostu mówiliśmy, że chcemy żeby to brzmiało w ten sposób, tamto brzmiało w ten sposób, partie perkusji tak, solówki jeszcze inaczej. Tak po prostu wyszło.

Fire" też jest naprawdę szybki. Generalnie tak to wygląda.

Szczerze powiem, że ten album jest cięższy niż "Sound of Violence". Ostrzejszy. Jak dokładnie wyglądał proces tworzenia utworów w tym wypadku? Był naprawdę bardzo, bardzo różny. "Killing Peace" był albumem pierwszym naszym po reaktywacji. Nagraliśmy go klasycznie, w piątkę w sali prób i był to dosyć długotrwały proces. "Sound of Violence" został głównie skomponowany przez Nige i Andyego, naszego gitarzystę. Okazało się to naprawdę dobrym rozwiązaniem, wszystko sprawnie chodziło i w taki sam sposób został skomponowany ostatni album. Nagrali wstępne, surowe kawałki a my po prostu wprowadzaliśmy swoje sugestie, zmiany. Jeśli chodzi o "VI", to szczerze, tutaj nie było wprowadzanych żadnych zmian, sugestii, wszystko tak dobrze chodziło, współpracowało.

No tak, ale dlaczego? Wiesz to był po prostu jego wybór. Nie był przygotowany do pewnych wymogów zespołu… pewnych oczekiwań. Borykał się chociażby z problemami grania szybkich partii. Tak czy siak to był po prostu jego wybór, aby opuścić kapelę.

W ostatnim wywiadzie dla naszego magazynu powiedziałeś, że "VI" będzie albumem szybkim jak cholera, najszybszym albumem Onslaught, jednak dla mnie są one w dosyć średnich tempach. Okej, w porządku. "Chaos is King" jest jak dotąd najszybszym utworem Onslaught. "Fuel for the

Tak, tylko, większość jest raczej cięższa niż szybka. Masz racje. Jednak wiesz… hmm… jakby to powiedzieć. Klasycznym szybkim albumem dla mnie jest "Reign in Blood". Wiesz 36 minut długości. Rozumiesz, spokojnie mogliśmy nagrać coś takiego. Ale jesteśmy Onslaught. Nasz album jest naprawdę szybki. Jesteśmy z niego zadowoleni. Dla nas nie jest ważne jak album jest szybki, jak ciężki. Chodzi o występ, o performance. I jesteśmy z tego bardzo zadowoleni. W 2011 roku do kapeli doszedł Michael Hourihan i nagrał partie bębnów na album "VI". Zastąpił on Steve Grice, oryginalnego perkusistę. Co się stało, że Steve odszedł z kapeli? Steve odszedł z kapeli… (śmiech)

Jednym z moich ulubionych utworów z nowego albumu jest "Children of The Sand". Ma naprawdę epickie intro, trochę utrzymane w stylu bliskiego wschodu. Przeczytałem tekst oczywiście, jednak chcę znać wersję autorów. O czym tak naprawdę jest ten utwór? A jak ty go rozumiesz? Dla mnie porusza on tematy obecnie mocno aktualne politycznie. Sprawy związane chociażby z terroryzmem. Dokładnie. Wiesz, zależy nam na własnej interpretacji utworów przez słuchacza. "Children of the Sand", kręci się wokół klimatów bomb, ataków, tych sprawy. W historii rocka jest cała masa utworów, których teksty są mroczne, ciężkie do zrozumienia. W takich wypadkach interpretacja

W takim wypadku obecna sytuacja polityczna w Anglii, czy innych państw wpływa na waszą twórczość? Oczywiście. Nie do końca pewne, konkretne wydarzenia, ale ogólnie jak najbardziej. Oprócz politycznych, także religijne sprawy w Anglii i innych państwach mają znaczący wpływ na naszą twórczość. Bardzo nas to wkurwia (śmiech). W ogólnym aspekcie teksty całego albumu, opiewają głównie wokół zła, można by rzec nawet satanistycznych klimatów. "66fucking6", "Slaughterize", "Chaos is King". Nie wiele starych kapel obecnie nadal tworzy klimaty tego typu. No dla przykładu Slayer siedzi teraz mocno w sprawach politycznych, wy jednak nadal jesteś cie jakby wierni swoim korzeniom. Hmm… wydaje mi się, że nie powiedział bym, że są to satanistyczne teksty. Zdecydowanie nie satanistyczne. Raczej anty-religijne. "66fucking6" też nie. Jest to cholernie fajny i przyjemny numer. Wyszedł spod rąk Nige i wziął się z koncertowania. Z obserwowania czy circle pitu, całej szaleńczej zabawy. Jak wczytasz się w tekst, zobaczysz, że on opowiada o tym co się dzieje tam na dole, nie na scenie. Wiesz, jesteśmy legionami diabła oczywiście. Na albumie znalazła się ponownie nagrana wers ja utworu "Shellshock", z albumu "In Search of Sanity". Dla mnie jest to dosyć ciekawe, ponieważ ta wersja jest dużo bardziej agresywna niż oryginał. Jednak Onslaught z okresu tamtej płyty był bardzo różniącą się kapelą od klasy cznego Onslaught. Inny wokalista, zupełnie inny styl. Dlaczego zdecydowaliście się nagrać ten utwór ponownie i jaki masz stosunek do tamtej ery Onslaught? Generalnie zamierzamy ponownie nagrać cały album. Będzie to w przeciągu następnych kilku miesięcy. Około sześciu pewnie. Zrobimy to głównie dlatego, że wielu fanów kontaktowało się z nami i mówiło, że chętnie usłyszeli by ten album z moim wokalem. Teraz wrzuciliśmy "Shellshock", tak dosyć poglądowo myślę, a później mamy zamiar zmasakrować tamten cały materiał. Wiesz, zrobi to Onslaught XXI wieku. Czemu wtedy opuściłeś Grimmett cię zastąpił? Długa historia. (śmiech)

kapelę,

a

Steve

Okej, a może tak w mniejszym/większym skró cie? W skrócie? Polityka wytwórni muzycznej miała duży wpływ na to. Słyszałeś o kapeli The Sanity Days? Jest to kapela, w której składzie są dawni członkowie Onslaught z okresu tej płyty. Co myślisz o tej kapeli? Nie słyszałem o nich. Nic zupełnie (śmiech). Pewnie, że o nich słyszałem. Co o niej myślę? Bez Foto: AFM

50

ONSLAUGHT


komentarza (śmiech). Aha, spoko (śmiech)… Wiesz, mógłbym to skomentować, ale po prostu nie chcę. To jest po prostu cover band. Żadna z tych osób, która gra w tamtej kapeli nie stworzyła żadnego z utworów Onslaught na "In Search of Sanity". Ten koleś wszystko napisał (tutaj Sy wskazuje na Nige Rocketta). Steve Grice i Steve Grimmett wcisnęli kilka swoich malutkich pomysłów w kilka utworów, ale nie są pretendowani jako twórcy żadnego z nich. Są po prostu cover bandem. Bardzo słabym cover bandem. Tak, widziałem ich na żywo i najlepsze utwory jakie grali na żywo były… Utwory Grim Reapera!!! (śmiech) Tak dokładnie. Tak jak mówiłem, są oni po prostu cover bandem. Takim zespołem Steve Grimmetta. I tyle. Dosyć często gracie w naszym kraju, można by rzec, że stale co jakiś czasu tutaj przyjeżdżacie. Wiele kapel mówi, że mamy najlepszych i najbardziej oddanych fanów na świecie. Co możesz powiedzieć na ten temat? Zobaczymy dzisiaj wieczorem. Wszędzie gdzie pojedziemy spotykamy niesamowitą publikę. Południowa Ameryka jest niesamowita. Wiesz taka jak Europa kiedyś zwykła być. Europa była kiedyś bardziej popierdolona. Teraz taka jest Ameryka Południowa. Polska w tym zestawieniu jest naprawdę niezła. Co myślisz o edycji Metal Fest w naszym kraju, gdzie zagraliście, jak wspominasz ten festiwal? Było morko. Przede wszystkim mokro (śmiech). Zajebista burza była jak wtedy graliśmy. Naprawdę niezłe tło na nasz koncert. Przez to jak graliśmy sporo osób siedziało w namiotach, pod jakimiś schronieniami albo z parasolkami, co było troszkę rozczarowujące, ale generalnie mieliśmy też niezły moshpit pod sceną więc było całkiem spoko. Kto wpadł na pomysł zorganizowania Slaughterfestu? Onslaught, Master, M-Pire of Evil to naprawdę niezły i mocny skład. Wiesz to już 30-lecie istnienia kapeli. A ten objazdowy fest to naprawdę kawał czegoś mocnego, ostrego. Dobre, fajne kapele, grają 26 koncertów po całej Europie. To jest Slaughterfest!!! Przewidujecie jakąś specjalną set listę na to? Może jakieś starsze utwory? Wiesz promujemy najnowszy album więc będzie dużo kawałków z niego. Przez to kilka starszych pozycji może odejść. Gramy jednak przez godzinę i pięćdziesiąt minut, to dobry czas na taki przekrój przez wszystkie albumy. Jednak kiedy wydajesz nową pozycję musisz zrobić miejsce w set liście na nowe kawałki. Zmieniamy jednak trochę to wszystko każdego koncertu. Dlatego zestawienie utworów będzie dzisiaj inne niż na poprzednim gigu i na następnym też będzie odrobinę inne. Wiesz, żeby nie popadać w zbytnią rutynę, dla funu. Będzie ci się podobać.

Islam, Discharge, Thrash Żal. Takie słowo cisnęło mi się na usta przy opracowywaniu tego wywiadu. Nie miało to bynajmniej związku z zespołem. Otóż rozmowa ta odbyła się na ubiegłorocznym Metalfeście. Festiwal ten po raptem dwóch latach działalności zakończył żywot. Szkoda, albowiem zestaw kapel był tam zawsze wyśmienity, lokalizacja wygodna, pora (czerwiec) również. Nie czas teraz rozprawiać o przyczynach ale od razu zaznaczę, że to nie lokalny biskup ale... mała ilość publiki była problemem. Powracając do Onslaught: zagrali swój gig w czasie potwornej ulewy. Klika minut po gigu, cali mokrzy udaliśmy się do baraku kapeli, brnąc przez błotko niczym Guderian w 1941r. pod Briańskiem. HMP: Cześć Sy. Jaki jest sens krzyczenia dziś ze sceny "I hate Christianity" skoro w Anglii to nie chrześcijanie atakują nożami przechodniów? Sy Keeler: Ten tekst nie był wymierzony....ok on jest antychrześcijański, ale on dotyczy młodości Nigela (gitara) i czasów gdy jego starzy zmuszali go do chodzenia do kościoła - od tego czasu nienawidzi wszystkiego co jest z tym związane. Na nowym albumie będzie kontynuowana ta uduchowiona tematyka? Tak, na "VI" jest nawet utwór, który opowiada o dzieciach Bliskiego Wschodu. Ich cierpieniach i masowych mordach na nich popełnianych - chodzi m.in. o Syrię. Tekst ten w oczywisty sposób wymierzony jest w Islam. Spodziewacie się protestów? Nie, ale nasz rząd mówi, że musimy tolerować wszystkie religie. O islamie nikomu źle mówić nie wolno. Na tym tle wyrosła organizacja o nazwie EDL - Angielska Liga Obrony, która jest w ciągłym spięciu z muzułmanami. Wkurwia nas ta sytuacja. Jestem tolerancyjnym gościem, szanuję wszystkie religie. Ale oni, muzułmanie, chcą czegoś na kształt Stanów Zjednoczonych Islamu - gdziekolwiek byś nie pojechał. Bon Jovi (albo gościu z Ratt nie pamiętam), przerażony muzyką i tekstami Venom powiedział: "Oni przynoszą heavy metalowi hańbę"... (Śmiech). Czy zatem nie jest tak, że każda epoka ma swój adekwatny bunt i dzisiaj nie ma sensu walić w chrześcijaństwo, jak niegdyś w przypadku Venom? Wasze kościoły świecą pustkami... Tak. Co dziesięć lat robi się u na badania i faktycznie ilość wierzących spada. Z każdym badaniem o kilkadziesiąt procent. Dla mnie religia to sprawa duchowa

przy czym moja duchowość to natura i muzyka metalowa. Ja nie mam potrzeby uderzania w chrześcijaństwo. A ja chciałabym cię zapytać o muzykę. W jaki sposób napisaliście "VI"? Dotychczasowe albumy powstawały w sali prób, gdzie wymienialiśmy się pomysłami. Tym razem Nige i Andy nasz nowy gitarzysta napisali go sami. Mieli olbrzymie ilości riffów. Wpływ Andyego jest tu olbrzymi. To wielki krok naprzód od "Killing Peace". Usłyszysz to na nowym albumie. Jakiś czas temu nagraliście "Bomber" Motorhead jako bonus. Udziela się tam Phil Campbell i Tom Angelripper. Jak ich zaprosiliście do tego przedsięwzięcia? Różnie. Nagrali swoje partie w rożnym czasie i miejscu. Jesteśmy zaznajomieni z Philem Campbellem, przecież w 1987r. graliśmy krótką trasę z Motorhead. Jeff widywał się z nim z w sklepie muzycznym. Nige zrobił do tego utworu bardziej pasujące do nas intro, a cały pomysł był mój. Współpraca była więc kwestią naturalną. Graliśmy często "Bomber" na próbach. Phil nie wziął za to żadnych pieniędzy. Jeśli chodzi o Toma to byliśmy w studio w Danii, a Sodom w Niemczech nagrywając ostatni album. Nagrałem wokale i tła instrumentalne i wysłałem do Toma - wykrzyczał swoje i odesłał. Nawet się nie widzieliśmy. Współpracowaliście z wieloma wytwórniami, nie zawsze owocnie. Jaką masz radę dla młodych zespołów w kwestii współpracy z wytwórniami? Ważne pytanie. AFM jak na razie jest niesamowite. W latach 80-tych byliśmy związani z MFN. Byli podobni do AFM. Mali, niezależni i co najważniejsze inwestowali w zespoły. Musicie wiedzieć, że w latach 80-tych było więcej kasy do podziału pomiędzy zespoły. Wytwórnie dawały więcej. Dzisiaj dostajesz 5000 euro na

Foto: AFM

Rozumiem. Chciałem się teraz zapytać o inną kapelę, która miała grać. Czemu Exumer zrezygnował z trasy? Zagrali kilka gigów, po czym przeczytałem, że nie będzie ich na reszcie trasy… dlaczego? (Sy bierze długi oddech i pyta się reszty kapeli: Jakie jest oficjalne oświadczenie Exumera w tej sprawie? Na co oni: Zapytaj się ich - (śmiech).) Wydaje mi się, że zachłanność. To jest chyba dobre słowo określające tą sprawę. Oni zdecydowali się, że nie będą grali trasy. Chcieli coraz więcej i więcej… Chcieli być głównym headlinerem i gdy to się nie udało, zrezygnowali z trasy. Okej dzięki wielkie za wywiad i do zobaczenia na koncercie. Dzięki wielkie chłopaki, do zobaczenia! Mateusz Borończyk & Tomasz Zabokrzycki

ONSLAUGHT

51


Foto: Vektor

Foto: AFM

nagranie płyty, co jest bardzo małą kwotą. AFM to wytwórnia prowadzona przez prawdziwych fanów. "Killing Peace" było wydane przez Candlelight, którzy mogli zrobić więcej dla jego promocji. W porównaniu do tego ile daje się dziś na sesję nagraniową, "Killing Peace" kosztował sporo. Może to wszystko z powodu małego budżetu? Nie wiem, tak czy inaczej nie jest to wytwórnia prowadzona przez fanów, a raczej przez biznesmanów, którzy są częścią większej firmy. AFM jest najlepsza z dotychczasowych. Album ma dużo lepsza promocję niż poprzednio. A rada? A tak. Daliśmy jedną pewnej grupie w Anglii i oni ją zignorowali. Nagrywają właśnie drugi album i nic o nim nie słychać. Są związani z jakąś malutką wytwórnią, a do promocji płyty musisz mieć wsparcie kogoś większego. Kogoś, kto wyśle cię na trasę. Nikt z muzyków nie robi z tego pieniędzy - tylko najwięksi - i to trzeba zaakceptować. W Anglii jest sporo wytwórni, znanych na całym świcie, które oferują zespołom gówniane kontrakty. Tak, to prawda. Ale z drugiej strony wypychają te kapele na trasy - a to jest podstawa sukcesu - koncerty! Bierz co ci dają. Gówniany kontrakt jest lepszy niż żaden. Początki Onslaught nierozerwalnie związane są z punkiem. Co myślisz o dzisiejszych próbach łączenia punka i metalu lub sceny skinheads z metalem? Wokalista Hatebreed jest punkowcem, a muza przesycona jest metalem. Lubię ten band. To jest dość ryzykowna sprawa, albowiem Discharge, jeden z bardziej punkowych zespołów na świecie próbował kiedyś pójść w kierunku mainstreamowego heavy metalu. To była tragedia. Koniec zespołu. Warto spojrzeć na to czego słuchają dzieciaki. Prowadzę audycję radiową w Internecie i to czego chcą słuchacze to tradycyjny heavy. To całe ubieranie się w spandexy i naszywki trwa. Co do łączenia scen? Skrewdriwer z umiejętnościami? To brzmiałoby ciekawie. Wspomniałeś o Discharge. Nie sądzisz, że ich "Protest and Survive" to w zasadzie pierwszy thrashowy utwór na świecie. Ten riff.... ...Taa-tatatata-taaa-tatata... Mistrzostwo... Tak. To decydujący moment w ewolucji punka i metalu. Jak pierwszy raz usłyszałem Slayera to wydał mi się czymś pomiędzy Discharge a Iron Maiden. Bez Discharge nie byłoby Slayera i Exodusa. To jeden z moich ulubionych zespołów. Na początku wychowywałem się na wielkiej trójce hard rocka: Deep Purple, Black Sabbath i Led Zeppelin. Ale łykałem wszystko co przyszło potem i było agresywne: Sex Pistols, Iron Maiden, Exploited, Chaos UK i praktycznie całą drugą falę punka i hc/punka. Od debiutu Led Zeppelin co 5-10 lat nagrywano gdzieś album, który zmieniał historię. Teraz się to skończyło. Szkoda. Podobnie było z wami. Wasze trzy pierwsze albumy są tak od siebie różne, że można by powiedzieć, iż to inne zespoły. Pierwszy po powrocie czyli "Killing Peace" to też inny dział thrashu. Wynika to z tego, iż Nigel i Steve Grice (perkusja) zakładając zespół chcieli grać bardzo szybko i ciężko. Oni wtedy nie potrafili nawet dobrze trzymać instrumentów, przecież pierwsze riffy można zagrać jednym palcem. (Śmiech). Na debiucie są dwie strony, metal

52

ONSLAUGHT

side i death side. Death jest bardziej punkowa i napisana wcześniej. Już tutaj widać różnicę w stylu. "Force" jest wynikiem tego, że po prostu chłopaki nauczyli się grać, a ja krzyczałem bardziej w sposób metalowy. Ćwiczyli i ćwiczyli dalej i tak narodził się heavy metal z trzeciego albumu. Mnóstwo było tez zmian składu... Ludzie odchodzili, ponieważ Nige narzucił bardzo duże wymagania i pracowitość, a nie wszyscy chcieli się tak rozwijać. Musieli więc odejść. Poza tym dopiero na "The Force" zagrało dwóch gitarzystów - Nige i Jase Stallard, który nie potrafił zresztą zagrać tego co wymyślił Nige. Nie nagrał kompletnie żadnego solo, wszystko zrobił za niego Nige. Gość, który zastąpił Jasea pochodził zaś z innego środowiska. W końcu wywalili i ciebie. (Śmiech) Wszyscy znają historię, jak w czasie sesji nagraniowej do "In Search of Sanity" zostałeś "zamieniony" na Steva Grimmeta. Czy istnieje pierwsza wersja albumu z tobą na wokalu? Nie ma oficjalnego miksu, tylko dema. Czas je wydać. Czemu nie, myślimy o tym poważnie, również o ponownym nagraniu tego CD. Jak na razie nagraliśmy bonus dla Japonii w postaci "Shellshock". Ta płyta powinna brzmieć jak prawdziwy następca "The Force". Po "In Serach of Sanity", już bez ciebie, grupa nagrała jakieś kawałki, które potem nigdy nie ujrzały światła dziennego. One były inspirowane funkiem, prawda? Taaak.... To lepiej trzymajcie je w piwnicy. (Śmiech) ...zgadzam się... (śmiech). Były bardziej w kierunku Faith No More niż czystego funka. Thrash był niestety martwy i niestety czuć tam ducha wczesnych lat 90-tych. Onslaught starał się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Możecie dziś żyć z muzyki? Nie. Cóż chłopaki robią co mogą. Nige ma firmę budowlaną, Jeff robi w sklepie muzycznym, Lee uczy muzyki a Mike pracuje w studio nagraniowym. Pozostał jeszcze jeden… Nie za wiele. Staram się wieść łatwe życie. Moja żona nas utrzymuje. Nasze prace dobrze nadają się do grania - ja mogę jechać w trasę prawie zawsze, Nige ma komu powierzyć firmę, reszta też może się dogadać. W następnym roku po albumie poszukam jakiejś roboty. Wiele starych kapel gra czasem specjalne gigi oparte tylko na jednaj uwielbianej płycie... Ostatnio w Ameryce Południowej zagraliśmy cały "The Force". Czas nie pozwala jednak na więcej. Na regularnej trasie trzeba grać przecież materiał przekrojowy, a zaraz po jej zakończeniu jesteśmy cholernie zajęci. Musimy próbować i pisać nowy materiał. Nie ma tego gdzie wsadzić. Nigel chyba powiedziałby: nie. Ten album nie jest za bardzo spójny. Weronika Anna Rose & Jakub "Ostry" Ostromęcki

HMP: Witam i pozdrawiam! Vektor został założony w 2002 roku pod nazwą Locrian. Dlaczego postanowiłeś zmienić szyld kapeli dwa lata później? David DiSanto: Hej! Postanowiłem zmienić nazwę, gdyż funkcjonował już inny band pod takim szyldem i pomyślałem, że powinienem wymyślić coś o wiele bardziej fajniejszego na nazwę. Wtedy, gdy zaczynałem wszystko składać do kupy w kwestii zespołu, wyglądało to zupełnie inaczej. To był raczej projekt muzyczny niż zespół z prawdziwego zdarzenia. Na pierwszym demo sam nagrałem wszystkie instrumenty oprócz bębnów, na których grał mój przyjaciel Willy Redshaw. Nazwa Locrian była tylko tymczasowa. Wymyśliłem ją na potrzeby tego demo ponieważ musiałem jakoś nazwać ten projekt. Nie mógłbym pokazywać go komukolwiek bez jakieś nazwy (śmiech). Dlaczego koniec końców wybrałeś Vektor na ostateczną nazwę dla zespołu? Uważam, że Vektor bardziej pasuje do naszego brzmienia. Nazwę wziąłem od biologicznej definicji tego słowa - od nośnika przenoszącego choroby. Komar jest wektorem malarii, a my jesteśmy kosmicznym wektorem rozsiewającym naszą zepsutą muzykę wśród mieszkańców Ziemi. Wasz styl muzyczny jest łatwy do rozpoznania pośród innych zespołów. Nie stronicie także od bardzo różnorodnych wpływów w waszych utworach. Czy sami nadal uważacie siebie za zespół thrash metalowy? Zdecydowanie tak, jesteśmy thrash metalowi do szpiku kości. Thrash jest moim ulubionym gatunkiem muzycznym, jednak podobają mi się także zupełnie inne style. Ograniczanie się tylko do jednego nurtu, do jednego gatunku, jest bardzo krótkowzroczne. Te wszystkie świetne kapele thrash metalowe z lat osiemdziesiątych słuchały i inspirowały się przecież zupełnie czymś innym niż thrash i to pewnie dlatego ich muzyka była tak genialna. Zawsze będziemy mieli silne korzenie w scenie thrash metalowej i zawsze będziemy przekraczać wszelkie granice jakie napotkamy na naszej drodze. Co jest dla ciebie ważne podczas procesu pisania nowego materiału? Dla mnie najważniejszą rzeczą zawsze jest czas. To jest coś, czego nigdy nie mam pod dostatkiem. Wygląda na to, że naprawdę lubisz tworzyć długie kawałki. Już zdążyliście nagrać kilka takich, które są dłuższe niż dziesięć minut. Czy taki był ich cel czy po prostu zwyczajnie nie wiedziałeś kiedy skończyć?


na tych wydawnictwach? Te wznowienia były koniecznością. W tym czasie znajdowaliśmy się między różnymi wytwórniami. Nie mieliśmy żadnych fizycznych kopii naszych albumów, więc sami sfinansowaliśmy dodatkowe tłoczenie. Nie ma na nich nic nowego, jednak dzięki temu mieliśmy możliwość ofiarować coś fanom do zakupienia podczas naszych tras.

Kosmiczny Thrash Metal Piewcy nauki, kosmosu oraz science fiction i przy okazji jeden z najoryginalniejszych zespołów nowej fali thrash metalu. Vektor na swym genialnym "Black Future" i prześwietnym "Outer Isolation" pokazał, że już jest znaczącą marką na scenie metalowej i dobrze zapowiadającą się klasyką gatunku. Z wywiadu, który przeprowadziliśmy z założycielem, liderem i mózgiem grupy Davidem DiSanto dowiedzieliśmy się kilku ciekawych faktów z życia grupy, między innymi dlaczego kapela przeniosła się do Philadelphii oraz jak przebiegają pracę nad trzecim studyjnym dziełem kosmicznych thrasherów. Zapraszam do lektury. Wszystko zależy o tym w jaki sposób przepływa trakcie naszych cichszych i bardziej atmosferycznych przeze mnie twórcza wena, gdy zaczynam kompomomentów, ale eksplodują ze zdwojoną siła, gdy nować materiał. Czasem piszę długie kawałki w któutwory wracają na bardziej dynamiczne tory. rych poruszam pomysły, których nie da się zwięźle Pochodzicie z Arizony jednak ostatnio przenieśliś przekazać. Nierzadko utwór jest długi, gdyż dotycie się zespołowo do Philadelphii. Co wpłynęło na kamy jakieś niejednoznacznej idei. Podoba mi się, waszą zmianę miejsca zamieszkania? I dlaczego gdy utwory są pisane z sensem, a ich słuchanie jest akurat Philadelphia? niczym wyruszenie w epicką odyseję. Za to innym Potrzebowaliśmy zmiany powietrza. W Phoenix mierazem mam ochotę po prostu machać banią do intenszkają naprawdę spoko ludzie, jednak jest to zwyczajsywnie druzgocącego metalu. nie jedna wielka rozlazła mieścina, składająca się głóCzy masz już jakieś plany na trzeci album studyjwnie z przedmieści. Wybraliśmy wschodnie wybrzeny? że, a nie Kalifornię, gdyż jest to rejon o wiele bardziej Tak! Piszę utwory na następny album właśnie w tej odmienny od Arizony. Philadelphia posiada spory chwili! Póki co mamy pięć numerów. underground metalowy oraz punkowy i każdy jest tu

Jak wygląda wasza współpraca ze Zbigniewem Bielakiem? Zbigniew jest artystą, który stworzył artwork do "Outer Isolation" wydanego przez Earache Records. Osobiście jest wielkim fanem Vektor i bardzo chciał stworzyć dla nas grafikę. Pierwotnie jego praca miała tylko się znaleźć na okładce wydania winylowego, jednak chyba Earache zamierzało całkowicie odświeżyć całość. Jego interpretacja okładki jest zupełnie inna niż oryginalna praca, jednak uważam że obydwie są naprawdę super. Wygląda na to, że macie całkiem sporą bazę fanów w Polsce, a także w innych europejskich krajach. Czy zamierzacie wyruszyć w jakąś europejską trasę w niedalekiej przyszłości. Chcemy wyjechać do Europy już od ładnych paru lat. Jest to dla nas bardzo trudne z powodu znacznych kosztów. Myślę, że promotorzy z Europy będą bardziej chętni nam pomagać, gdy do głosu dojdzie silna wola naszych fanów. Występ na Hellfest pokazał jednoznacznie, że jesteśmy popularnym zespołem na Starym Kontynencie. Wydaję mi się, że po wydaniu trzeciego albumu będziemy mieli szansę na światową trasę, więc zahaczymy także o Europę. I na koniec pytanie dotyczące waszego logo. Jak często ludzie porównują waszą logówkę do Voivod? Czy uważasz takie porównania za uzasadnione?

Czy możesz nam powiedzieć kiedy możemy się spodziewać jego nagrania? W jaki sposób będzie się różnił od "Black Future" i "Outer Isolation"? Wszystko zależy od tego jak to się wszystko potoczy w najbliższych kilku miesiącach. Ostrożnie obstawiam, że sesja nagraniowa będzie miała miejsce na przełomie wiosny i lata, a premiera pod koniec 2014 roku. Album będzie podobny do naszych dwóch poprzednich płyt ponieważ nie zamierzamy odbiegać od naszego pierwotnego brzmienia. Jestem niesamowicie zadowolony z riffów, które do tej pory stworzyliśmy. To chyba są najlepsze patenty jakie dotychczas napisaliśmy. Nowy album będzie jakby kombinacją dwóch poprzednich i wyniesieniem ich na zupełnie nowy, wyższy poziom. I to pod każdym względem ciężaru, prędkości i nienawistnego space metalu. Motywy w tekstach waszych utworów skupiają się wokół science fiction, nauki i futurystycznych wizji. Czy mógłbyś nam opowiedzieć jakie książki i filmy wpłynęły na twoją twórczość? Obejrzałem masę horrorów i filmów science fiction za młodu. Moi rodzice nie utrudniali mi dostępu ani do nich, ani do samej telewizji. "Mad Max", "Obcy 2", "Predator", "Blade Runner", "Gwiezdne Wojny", "THX 1138", "Terminator" i "Kosmiczne łowy" wywarły na mnie niesamowity wpływ i totalnie zlasowały mi mózgowie. Uwielbiałem także oglądać "The Cosmos" z Carlem Saganem, podobało mi się to w jaki sposób łączył ze sobą astronomię i filozofię. Nadal jestem pod wielkim wpływem takich serii jak "Zagadki wszechświata z Morganem Freemanem" oraz "Planeta Ziemia". Około 90% moich tekstów napisałem w trakcie tego jak się zastanawiałem nad aspektami rzeczywistości w naszym Wszechświecie i nad filozofią istnienia. Jak wygląda odbiór waszej muzyki przez fanów podczas koncertów? Czy ich reakcje zmieniają się wraz z graniem przez was kolejnych kawałków czy też na ogół masz do czynienia z jednym schematem zachowań, na przykład ciągłym młynem pod sceną lub też ze zwyczajnym staniem i milczącym przyglądaniem się waszemu występowi? Zawsze jest tak, że na koncercie części ludzi odpieprza kompletnie, a pozostała część intensywnie wsłuchuje się w naszą muzykę. Różni ludzie inaczej się bawią do muzyki, ale zawsze odczuwamy tony energii spływające na nas z tłumu. Mamy bardzo zróżnicowanych fanów, co jest ekstra na swój sposób. Mosh pity zwykle mają skłonność do wygasania w

Foto: Vektor

do nas bardzo pozytywnie nastawiony. Stwierdziłeś, że nie zamierzacie nadmiernie odbie gać od waszego pierwotnego brzmienia. Dlaczego nie zamierzacie zmieniać stylu, ani go rozwijać w przyszłości? Nie zamierzam w swych wędrówkach muzycznych zawędrować na dalekie rubieże, gdyż uważam, że to kulawa opcja, gdy zespoły się zbytnio zmieniają lub gdy próbują naprawiać to, co nie jest zepsute. Zawsze będziemy prawdziwym Vektor i zawsze będziemy grać kosmiczny thrash metal. Będziemy jedynie delikatnie rozwijać i rafinować to, co już posiadamy i tylko po to, by jeszcze bardziej wyostrzyć to, co już aktualnie gramy. Na szczęście nasze bieżące brzmienie jest wielowymiarowe i rozwinęło się w wielu kierunkach.

Cóż, fakt, że obie nazwy zaczynają się od V nie pomaga, nie? (śmiech) Pierwotnie chciałem by logo naszego zespołu było bardzo w stylu sci-fi. Wydawało mi się, że nie będzie aż nadto przypominało logo Voivod, jednak ludzie ciągle je porównują i porównują. Nie przeszkadza mi to, gdyż Voivod jest jednym z moich najbardziej ulubionych zespołów. Gdy już się przestanie zestawiać ze sobą wizualne aspekty obu logówek, wtedy się powinno dostrzec, że nasza muzyka nie jest kalką z Voivod. Na scenie metalowej zawsze będą problemy dotyczące podobieństw z logo. Tak jest na scenie thrashowej, deathowej oraz blackowej. Ich logo także są do siebie bardzo podobne. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

"Black Future" i "Outer Isolation" zostały niedawno wydane na nowo w limitowanych wersjach w kartonowej obwolucie. Co nowego możemy znaleźć

VEKTOR

53


go albumu. W jeszcze innym klimacie jest utrzymany melodyjny "The Turning Of The Gears" w którym są echa industrialnego metalu czy też metalcoru. Skąd takie zróżnicowanie na nowym albumie? Po prostu mam w głowie pomysł na teksty i tematy w muzyce. Razem z resztą chłopaków przeglądamy te pomysły. Monotonność, szlifowanie, przemysłowe powtórzenia dodane do wyczucia komunikatu ukrytego w kawałkach.

Bo thrash metal to prawdziwa wojna To już dziesięć lat istnienia amerykańskiej formacji Warbringer. Kapela zaliczana do nowej fali thrash metalu, nie kryje swoich inspiracjami Exodus, czy Kreator. I choć są młodą formacją to jednak szybko zdobyli sławę i uznanie słuchaczy. Ich ostatni album zatytułowany "IV Empire Collapse" potwierdza ich wielkość. O recepcie na sukces Warbringer i nowym krążku rozmawiałem z wokalistą Johnem Kevillem. HMP: Witam was, mile zaskoczyliście tym nowym albumem zatytułowanym "IV Empire Collapse" ponieważ mało kto się spodziewał tak udanego albumu po raz kolejny. Jaka jest wasza recepta na nagranie udanego albumu? W czym tkwi sekret? John Kevill: Dzięki za komplement. Po prostu pracujemy ciężko i staramy się rozwijać, robić postępy i doskonalić z każdym kolejnym albumem, bazując na tym czego nauczyliśmy się z poprzedniego procesu tworzenia, nagrywania i trasy. Ten album był znowu trochę inny, bo każdy wniósł swoje pomysły i mamy dwóch nowych członków, Bena Mottsmana i Jeffa Pottsa. Płyta jest bardzo urozmaicona, zaskakująca, dojrzała i pełna różnych miłych smaczków. Nie tylko thrash metal tutaj występuje. Jak zatem udało się wam pogodzić agresję, thrash metal z rockowym duchem i heavy metalową melodyjnością? Staraliśmy się zapomnieć o pułapkach gatunku jakim jest thrash, czymś, co właściwie próbowaliśmy zrobić

i oparty jest na naszych odczuciach dotyczących USA, świata i w ogóle. Właśnie co zaskoczy zapewne niejednego fana Warbringer to bez wątpienia okładka nowego wydawnictwa. Inne logo, do tego doom metalowy klimat. Czy taki był zamiar? Czyj był to pomysł? W zespole panowało ogólne przekonanie, że poprzednie okładki, chociaż wspaniałe, były zbyt szczegółowe więc tym razem chcieliśmy zrobić coś prostszego i bardziej bezpośredniego. Również grafika, zdjęcia i klip były stworzone przez naszych przyjaciół wchodzących w tą branżę, więc po raz kolejny podjęliśmy ryzyko i wybraliśmy raczej niekonwencjonalną drogę. Nadal używamy naszego logo, ale naszym zdaniem po prostu nie pasowało do grafiki. Chcieliśmy, żeby ludzie oceniali muzykę, a nie skupiali się zbytnio na otaczających ją elementach. Podczas gdy spotkaliśmy się z pewnym sceptycyzmem podczas prezentacji okładki i tytułu albumu, reakcja na muzykę i nowy album była bardzo Foto: Adrian Lopez

Macie zamiłowanie do punka? Bo słuchając "One Dimension" można odnieść takie wrażenie. Trzeba przyznać, że jest to udana mieszanka thrash metalu i punk rocka. Różne stylistyki, ale cały czas przemawia thrash metal. Jak wam się ta sztuka udała? John Laux chciał wnieść trochę punkowych wpływów, więc eksperymentowaliśmy z takimi smaczkami w tej piosence. Stała się jednym z ulubionych utworów zespołu na nowym albumie i podczas gdy martwiliśmy się o publiczny odbiór, wydaje się, że fani również lubią ten utwór i czują jego przebojową jakość. Może w przyszłym roku nakręcimy do niej wideo. Nie brakuje na nowym albumie tradycyjnego rasowego thrash metalowego łojenia. Dobrym tego przykładem jest "Hunter Seeker" który śmiało mógłby trafić na jakiś wcześniejszy wasz album. Czy jest to może zaginiony utwór z poprzedniej sesji nagraniowej? Nie, właściwie to była ostania kompozycja stworzona na album. Poprosiłem Carlosa, żeby wymyślił coś mocnego i szybkiego, bo czułem, że album potrzebował jeszcze jednego kawałka w takim klimacie, a on wymyślił "Hunter-Seeker", który bardzo lubimy. To zabawne, bo większość ludzi twierdziło, że na całym albumie właśnie ten utwór brzmi najbardziej jak Warbringer, podczas gdy wielu innych mówi, że otwiera nowe horyzonty dla zespołu ze swoim bardzo blackmetalowym klimatem. Tak czy inaczej, albo jest czadowy, albo był pierwszym numerem z nowego albumu jaki wypuściliśmy dla fanów. Nie brakuje na płycie rock'n rollowego felingu, który wybrzmiewa w takim "Iron City". Czym tutaj się inspirowaliście? Iced Earth? Kreator? Testament? Chcieliśmy mieć zabawny kawałek, hymn w imprezowym stylu. Ben przedstawił genezę utworu. Nigdy nie zrobiliśmy czegoś takiego i chcieliśmy pozwolić sobie stracić kontrolę nad sobą i trochę się zabawić. Który utwór z nowej płyty jest twoim ulubionym i dlaczego? Moją ulubioną jest chyba "Towers of the Serpent". Kocham to tryumfujące zakończenie i epicki klimat utworu. W trasę koncertową ruszacie z takimi tuzami jak Kreator czy Overkill. Jakie to uczucie móc wystąpić obok takich legend jak właśnie Kreator? Jesteśmy akurat w trasie z Kreator/Overkill. To świetna trasa, żeby odpalić nowy album i wrócić przed fanów thrashu. Byliśmy już raz w trasie z Kreatorem, mają ogromny wpływ na nasz zespół i staraliśmy się zrobić z nimi coś innego. Z Overkill wcześniej też byliśmy już kilka razy w trasie, więc to fajne uczucie wrócić ze starymi przyjaciółmi i bohaterami. Trasa idzie bardzo dobrze i świetnie się bawimy.

na ostatnich dwóch albumach, ale chyba tutaj weszliśmy na najświeższy grunt i podjęliśmy ryzyko. Ostatecznie to, niezależnie od tego czy nasza muzyka zawiera więcej rockowych, punkowych, progresywnych lub black metalowych wpływów, to nadal jest Warbringer i nadal będzie miało to brzmienie i klimat. Skąd się wziął pomysł właśnie na taki tytuł albumu? Wiąże się z tym jakaś historia? Tym razem chcieliśmy zrobić coś innego, czego dowodem jest kompletny inny kierunek i styl w jakim utrzymana jest okładka. Tytuł również grał dużą rolę. "IV" było tytułem roboczym albumu, a na końcu po prostu zatrzymaliśmy rzymską numerację w tytule, żeby brzmiała bardziej epicko. Tytuł, "Empire Collapse", jest ogólnym tematem przewijającym się przez cały album

54

WARBRINGER

pozytywna i właśnie to jest dla nas najważniejsze. Album zaczyna się dość tajemniczo i troszkę niety powo. Otwieracz "Horizon" to mieszanka progresywnego metalu i thrash metalu. Co miało wpływ na was przy tworzeniu tego utworu? "Horizon" to wprowadzenie do albumu, które wskazuje, że na albumie znajduje się coś innego, a dowodem na to jest podwójne znaczenie tekstu "we stand upon the threshold, nothing of the old shall remain" ("stoimy na progu, nic starego nie pozostanie"). Muzycznie na całym albumie czerpaliśmy z różnych inspiracji, włącznie z elementami progresywnego i black metalu, które można usłyszeć w tym utworze. Mimo, że korzystanie z zewnętrznych inspiracji, takich jak death metal, jest czymś, co pojawiało się już od naszego drugie-

Warbringer to jeden z najlepszych młodych zespół w dziedzinie thrash metal. Znacie inne młode kapele, które są dla was konkurencją? Zaczynaliśmy mniej więcej w tym samym czasie co wiele innych młodych zespołów, które miały podobne odczucia i były zmęczone obecnymi trendami w muzyce, znalazły zbawienną wartość i zainteresowanie w klasycznym metalu i thrashu. Mieliśmy szczęście zostać zauważonymi wcześnie przez wytwórnie i podpisać kontrakt z Century Media Records, którzy bardzo nas wspierali i pomogli nam rozwinąć zespół przez te lata. Niektóre z równych nam rangą zespołów z tamtego czasu nigdy nie miało takich możliwości trasowych, ani wsparcia, albo nigdy nie zostali w pełni dostrzeżeni, rosnąc i rozwijając swoje zespoły dążąc do unikalnej jakości na zatłoczonej scenie. Jesteśmy dumni z tego, co osiągnęliśmy, ale było to trudne i wymagało wielu poświęceń, włącznie z licznymi zmianami w składzie nigdy nie tracąc ani sekundy. Powiedziałbym, że na tej scenie panuje raczej klimat koleżeństwa niż współzawodnictwa. Jesteśmy przyjaciółmi z większością zespołów i graliśmy z wieloma z nich. Niektóre wyjątkowe zespoły, o których warto wspomnieć to:


Witchaven, Vektor i Exmortus. Wszystkie wnoszą coś unikalnego do gatunku i są dobrymi, ciężko pracującymi ludźmi.

Foto: Adrian Lopez

Kapela została założona w 2004 roku. Możesz nieco opowiedzieć o początkach i o tym jak doszło do założenia Warbringer? Wspomniałem o ogólnym rozczarowaniu muzyką tamtych czasów, dlatego każdy z nas zaczął wracać do zespołów takich jak Megadeath, Demolition Hammer, Kreator, itp. Poznałem Johna Lauxa przez naszego wspólnego przyjaciela i zdecydowaliśmy się założyć zespół. Na początku było łatwo, ze względu na jammowanie i dobrą zabawą. Z grania w garażu przenieśliśmy się na imprezy, a ludzie reagowali na nas bardzo pozytywnie, co doprowadziło do kolejnych koncertów w Los Angeles z zespołami o podobnych upodobaniach, jak Merciless Death i Fueled By Fire, a scena zaczęła się rozwijać. Reszta jest historią. W 2008 roku wydaliście debiutancki album "War Without Ends", który został ciepło przyjęty przez fanów. Jak myślisz co o tym zadecydowało? Czyżby fakt, że zaprezentowaliście thrash metal zakorzeniony w latach 80/90? Byliśmy bardzo młodzi i niedoświadczeni, kiedy nagrywaliśmy ten album, ale ma w sobie surowość i głód, i ten pierwotny instynkt sprawia, że jest atrakcyjny. Wywarł na fanów duży wpływ, a wielu z nich uważa go za swój ulubiony. Wcześniej w tym roku obchodziliśmy pięciolecie tego albumu grając kilka koncertów w Kalifornii, gdzie zagraliśmy album w całości. Jeden z koncertów został nagrany i nowa płyta zawiera DVD z tym występem z Whisky a Go-Go w Hollywood. W porównaniu do nowego albumu, jest na "War Without Ends" więcej chaosu, agresji, takiego pier wotnego charakteru. Czyżby tutaj zadecydował fakt, ze to był wasz pierwszy album i nie do końca byliście doświadczonymi muzykami? To prawda. Mieliśmy szczęście pracować z legendarnym Billem Metoyerem i spędziliśmy dużo czasu pracując z nim nad albumem. Bill był w studiu z tak wieloma klasycznymi zespołami - Slayer, Dark Angel, DRI, Fates Warning, W.A.S.P., itd. Drugi album zatytułowany "Walking Into Nightmares" okazał się bardziej brutalnym, bardziej dopra cowanym albumem, gdzie pokazaliście się z bardziej technicznej strony. Czyżby udało wam się wyciągnąć wnioski z debiutu i wyeliminować minusy? Dużo się nauczyliśmy nagrywając ten pierwszy album, a jeszcze więcej podczas trasy. Zrobiliśmy sześć tras po Stanach i Europie, graliśmy z zespołami tak różnymi jak Exodus, Nile, Suicide Silence, Napalm Death, Suffocation, Overkill, Sworn

Już okładka w wykonaniu Dan Seagrave przyciąga słuchacza i kusi żeby odpalić płytę. Jak doszło do waszej wspólnej współpracy? Tak, zrobiliśmy burzę mózgów wybierając różnych artystów do "Walking Into Nightmares", a wszyscy byliśmy fanami klasycznych okładek Seagrave'a, więc zaprosiliśmy go, a on był dostępny i zainteresowany. Niesamowicie pracowało się z Danem. Jest bardzo miłym gościem. Dokonaliśmy kilku zmian pracując z nam nad "Walking…" i "Worlds Torn Asunder".

Assunder" słychać kontynuacje agresywnego grania, z tym że więcej jest technicznego grania, mniej bru talności i duży nacisk na melodyjność. Czyżby złoty środek jak pogodzić większą część słuchaczy? Z każdego doświadczenia uczymy się czegoś i rozwijamy się, a przy każdym albumie współpracowaliśmy z innymi członkami. Przy "Worlds Turn Asunder" mieliśmy innego perkusistę, i Carlos grał, a aranżacje wnosiły do zespołu inny element. Znowu staraliśmy się zrobić coś innego, pozostając jednocześnie wiernymi brzmieniu Warbringer. Czujemy, że naprawdę ulepszyliśmy naszą produkcję pracując ze Stevem Evettsem, uzyskał od zespołu lepsze osiągi, bo był jak tyran, który stał nad nami z batem w ręku. Wszystko na albumie zostało zagrane przez nas, więc bez efektów i oszustw, jesteśmy z tego dumni. Byliśmy zaskoczeni, że wiele recenzji opisały to jakby to było to samo, co "Walking into Nightmares" i nie otrzymał takiego uznania jak myśleliśmy. Był to kolejny powód, dla którego czuliśmy, że powinniśmy zrezygnować z Dana Seagrave'a i sięgnąć po coś, co byłoby inne, a nawet odejść od trójwyrazowego tytułu zaczynającego się na literę "W" i poeksperymentować więcej z różnymi inspiracjami oraz pomysłami, żeby zbudować nasze rozpoznawalne brzmienie.

Produkcją zajął się gitarzysta Exodus Gary Holt i słychać, że zadbał o thrash metalowy dźwięk płyty. Jak go przekonaliście by zajął się produkcją? Pomiędzy trasami mieliśmy bardzo mało czasu, żeby nagrać kolejny album i wielu producentów, po których chcieliśmy sięgnąć tez nie miało czasu. Exodus wziął nas pod swoje skrzydła na naszej pierwszej trasie i dużo nas nauczył. Pomyśleliśmy, żeby poprosić Gary' ego, bo wiedzieliśmy, że był bardzo zaangażowany w produkcję ich nagrań, a on się zgodził. Praca z nim była wspaniałym doświadczeniem, ponieważ naprawdę pomógł chłopakom z brzmieniem i pilnował, żebyśmy wszyscy dobrze wypadli.

Jakie macie plany na przyszłość? Jakieś DVD? Album koncertowy? Może jakaś składanka? Chcielibyśmy wydać kiedyś prawdziwe DVD, byłoby fajnie dołączyć również jakieś archiwalne ujęcia z różnych koncertów w przeszłości, jednak w tym momencie nadal zbieramy materiał i nie ma żadnych planów. W międzyczasie zapraszamy na koncert lub do kupienia nowego CD, które na bonusowym DVD zawiera występ na War Without End. Nie wydaje mi się, żeby było duże zainteresowanie albumem live, bo nie jest aż tak popularny, a ludzie woleliby DVD/Blu-ray. To nasz ostatni album w ramach naszego pierwszego kontraktu z Century Media, więc może kompilacja naszych czterech pierwszych albumów zostanie wydana z jakimiś rarytasami, ale znowu, jeszcze o tym nie rozmawialiśmy. Jesteśmy pochłonięci nowym albumem i jego promocją, będziemy się na tym skupiać jeszcze przez najbliższy rok lub dwa. Po krótkiej przerwie przyjedziemy do Europy jako suport Iced Earth.

Dla wielu maniaków thrash metalu ten album to prawdziwe arcydzieło, które trzeba mieć na swoje półce obok wielu innych klasyków. Co o tym sądzicie? Czy dla was ten album tez jest szczególny? Takie komplementy przyjmujemy zawsze z wielka pokorą, nawet jeżeli wkładamy dużo ciężkiej pracy w każdy album i mamy nadzieję, że ludzie je docenią.

Dzięki za poświęcony czas, jakie ostatnie słowo w kierunku polskich fanów Warbringer? Dzięki za wywiad. Dziękujemy wszystkim wspierającym nas fanom. Kilka lat temu daliśmy parę koncertów w Polsce. Było wtedy zimno, a warunki na niektórych drogach były ciężkie. Chcielibyśmy tam wrócić.

Enemy i All Shall Perish. W międzyczasie, dokonaliśmy zmiany i znaleźliśmy o wiele lepszego perkusistę, Nica Rittera, więc granie z nim wiele koncertów podniosło muzykalność zespołu. Napisaliśmy "Walking Into Nightmares" w dwa miesiące, w czasie przerwy w trasie i nagraliśmy ją w dwa tygodnie z producentem Exodusa, Garym Holtem. Prosto ze studia wróciliśmy na trasę, podczas gdy album był miksowany bez nas. Zagraliśmy ponad 100 koncertów z Soilwork, Darkane, Exodus i Kreator prowadząc do wydania płyty. Gra Nica wniosła więcej technicznego, progresywnego zacięcia do albumu, a tym samym czuliśmy, że na "Walking Into Nightmares" jest o wiele więcej metalowych wpływów.

Łukasz Frasek Tłumaczenie: Anna Kozłowska

W przypadku "World Torn

WARBRINGER

55


Czadowy metal i surowa miłość Brutalne odmiany metalu rozwijały się w Niemczech od wczesnych lat 80-tych, na równi ze sceną bardziej tradycyjnego heavy i power metalu. Od tamtego czasu wiele się nie zmieniło i wciąż powstają tam zespoły grające ostro, surowo i konkretnie. Jednym z nich jest bawarski Predatory Violence grupa z dziewięcio-letnim stażem i czterema albumami na koncie. Z wokalistą i gitarzystą A. Machine rozmawiamy o ostatnim z nich, naprawdę udanym "Marked For Death" oraz planach zespołu na kolejne, na pewno nie gorsze wydawnictwa: Oczywiście był… jest… i będzie dużo sprzeciwu, ale doHMP: Zakładając zespół osiem lat temu wiedzieliście póki trwasz przy tym w co wierzysz dostaniesz swoją zaod razu, że będziecie grać właśnie thrash metal czy też płatę. Nie chodzi jednak o pieniądze, ale raczej o fanów doszliście do tego stopniowo, poszukując swego stylu? i ich wsparcie!!! Kochamy każdego fana Predatory z caA.Machine: Cóż… muszę przyznać, że nie lubię słowa łego serca i takie są właśnie fakty, człowieku. "thrash" jeżeli chodzi o nasz styl w metalu. Thrash to szybko grany metal jak Onslaught, Kreator, DestruTo chyba wymarzona dla was firma, prowadzona przez ction albo Legion Of The Damned. W tym stylu grają prawdziwego maniaka metalu - lepiej trafić nie mogliwszystkie te wielkie zespoły, więc dlaczego mielibyśmy ście? Rozumiem też, że Jens jest również przy okazji robić to samo? To nie ma sensu, więc zdecydowaliśmy waszym fanem, skoro zdecydował się podpisać kon się grać to co chcemy, a po pierwszych koncertach fani trakt z Predatory Violence? powiedzieli: "gracie naprawdę "czadowy metal". Jaka fajKontrpytanie: Dlaczego Jens miałby podpisywać konna kategoryzacja, nie? (śmiech) trakt z zespołem, którego nie lubi? Owszem, bo przecież thrash musi być przecież czadoGdyby Killer Metal była większą, nastawioną tylko wy (śmiech). Zaczynaliście jednak pod wpływem na maksymalne zyski firmą, odpowiedź byłaby prosta niemieckich klasyków gatunku jak Kreator czy Destrudla pieniędzy (śmiech). Z jakimi założeniami przystąction? W pierwszych latach istnienia Predatory Viopiliście do pracy nad "Marked For Death"? Efektem lence graliście covery tych znanych grup czy Foto: Killer Metal też od początku koncentrowaliście się na własnym materiale? Od samego początku skupialiśmy się na własnym materiale. Jasne, wszyscy mamy swoje inspiracje i nikt tutaj nie wynalazł ponownie koła, ale te świetne piosenki istnieją i są grane najlepiej w oryginalnych wersjach. Mówiąc o coverach, musi być jakiś naprawdę fajny pomysł na niego… na przykład: Disturbed - "Land Of Confusion". Takie covery są naprawdę fajne. Macie swoje patenty na tworzenie kompozy cji? Są one dziełem całego zespołu na próbach czy też w pełnym składzie dopracowujecie już pomysły poszczególnych muzyków? Wchodzimy do sali prób i pozwalamy naszym palcom grać to co chcą. Decyzja o zatrzymaniu riffu jest podejmowana przez cały zespół i wtedy możemy na nim budować resztę. Kiedy utwór jest gotowy szukam inspiracji do napisania tekstu na temat, który będzie najbardziej pasować. Piszę o wszystkim co przychodzi mi na myśl. Nie lubię stereotypów. Chodzi mi o to, że w Predatory Violence chodzi także o… surową miłość... (śmiech). Wiesz o co mi chodzi?

Warto też zauważyć, że ciężka praca popłaca też w tym sensie, że pierwsze płyty wydawaliście sami, a dwie ostatnie to już efekt kontraktu z Killer Metal? Tak, to nasze motto. Popieramy ciężką pracę, pracowanie coraz ciężej i tylko ciężka praca i wiara sie opłacają.

56

PREDATORY VIOLENCE

"Always On The Prowl" też sporo czerpie z rytmiki death metalu i mroku black metalu, także od strony wokalnej - to przypadkowa inspiracja czy celowe działanie? Ten utwór jest całkowicie przypadkowy. Muszę przyznać, że nigdy go nie lubiłem, ale w tamtym momencie mój sprzeciw został odrzucony. Ale to stary dobry thrash jest tym, co uwielbiacie, co potwierdza "Devotion" w stylu starego, klasycznego Destruction czy szybki strzał w postaci "Kickin' Ass"? Tak, tak. Główną rzeczą, która nas inspiruje najmocniej jest dobry, stary thrash. Staramy się jednak złożyć w jedno brzmienie jak najwięcej wpływów. Nasze brzmienie… brzmienie Predatory jest mieszaniną wielu rodzajów metalu. Takie też utwory są pewnie najlepiej odbierane na waszych koncertach? "Devotion" i "Kickin' Ass" to kawałki, które graliśmy w przeszłości, a teraz już nie. Niestety często mamy mało czasu do grania na koncertach, więc musimy eliminować niektóre utwory z setlisty. Postanowiliśmy grać utwory wybrane przez naszych fanów i takie, które chcieliby usłyszeć. Należy się to fanom Predatory ponieważ są najlepszymi fanami, jakich zespół mógłby mieć.

Takie koncerty są chyba najlepszą okazją by promować swoją muzykę, bo można nią zain teresować również tych, którzy na co dzień nie słuchają thrashu? Tak, na pewno!!! Te koncerty były dowodem na złożoność fanów metalu.

Wydanie debiutanckiego albumu było zapewne dla was czymś wyjątkowo szczególnym? Oczywiście!!! Szczególne podziękowania należą się Jensowi Häfnerowi z Killer Metal Records za jego wiarę w nas i jego ciężką pracę nad podtrzymywaniem płomienia metalu!!! Jesteśmy z tego dumni i będziemy aż do śmierci!!!

Nie dziwi mnie to wcale, ponieważ "Marked For Death" to świetna, dopracowana pod każdym względem płyta - udało się wam tu połączyć ten entuzjazm z coraz większymi umiejętnościami, doświadczeniem i mamy tego efekty... Człowieku, dzięki za te słowa!!! Jak już powiedziałem: rozwijamy się z każdym dniem i ciągle pracujemy jak cholera, żeby być coraz lepszymi każdego dnia.

Słowa innych utworów też nie są zbyt optymistyczne, skoro już poruszyliśmy ten temat… Rabunki i grabieże na naszej ziemi nie są optymistyczne, 12-letnia prostytutka nie jest niczym optymistycznym. Dziewczyna, która traci rodzinę i zostaje zgwałcona na wojnie nie jest niczym optymistycznym. Jednak takie okrutne i smutne rzeczy się zdarzają... codziennie!

A jak wygląda sytuacja na koncertach, kiedy gracie z bardziej klasycznie brzmiącymi zespołami, tak jak chociażby Diamond Head czy Raven? Byliście w stanie przekonać ich fanów do swojej muzyki? Dorastaliśmy przy tych zespołach i wielkim zaszczytem było zagrać z takimi pionierami. Fani Raven i Diamond Head sa również najlepsi na świecie, bo oglądali nas i widzieli, że daliśmy z siebie wszystko chociaż nie mieliśmy zbyt dużych szans… i za to pokazali nam swój szacunek. Było wspaniale!!! Po prostu świetne i to najlepszy dowód na to, że fani metalu, niezależnie w jakim wieku, są najlepszymi fanami we wszechświecie!!!

Nie za bardzo, ale widzę, że nie narzekacie chyba na brak pomysłów, skoro wasze kolejne płyty ukazują się regularnie, mniej więcej co dwa lata? Tak. Nie ma powodów do narzekania dopóki jesteś kosmopolitą i nie kierujesz się stereotypami.

Czy przy czwartej płycie w dyskografii, jej ukazaniu się towarzyszą podobne emocje jak na początku kariery czy też podchodzicie już do tego spokojniej, z pewnym dystansem? Rozwijamy się każdego dnia, a każdemu krokowi naprzód towarzyszą ogromne emocje. Każdej kompozycji, którą kończymy towarzyszą czyste emocje i każdemu kolejnemu wydawnictwu będą towarzyszyły czyste emocje.

tkie zabiegi miały zapewne jeszcze bardziej podkreślić wymowę tekstu tego utworu? Tak. Tekst jego utworu jest bardzo smutny. Szwankujący umysł to drażliwy temat, który nie powinien być ignorowany, a bandyta w szale dokonuje swojej rzezi nie bez powodu i nie z dnia na dzień. Został uformowany przez wiele pechowych okoliczności. Jeżeli zignorowane zostaną znaki… może się to przerodzić w coś bardzo niebezpiecznego. Chciałem pokazać ten wpływ jak najlepiej potrafię w jednym utworze.

Jakoś nie mieliście dotąd szczęścia do perku sistów - czy Raphael jest tym muzykiem, który zagości w składzie Predatory Violence na dłużej? Naprawdę mam taką nadzieję… modlę się o to, zobaczymy…

jest najbardziej dojrzały album w waszym dorobku, rozumiem więc, że podeszliście do zagadnienia z wyjątkowym zaangażowaniem? Założeniem było stworzenie najlepszych jak się dało piosenek. Zawsze staramy się dać z siebie wszytsko. Codziennie czegoś się uczymy, a w tamtym czasie kiedy pisaliśmy "Marked For Death" to było najlepsze, co mogliśmy dać od siebie. W międzyczasie nauczyliśmy się dużo i usłyszycie to na kolejnych albumach. Wciąż łoicie wysokooktanowy thrash na najwyższych obrotach, ale nie unikacie też eksperymentów. Chociażby w utworze tytułowym chwilami rozpędzacie się tak, że są to już właściwie blasty… Dzięki!!! Cóż… aranżacja utworu jest również bardzo ważna dla nas i ciężko nad nią pracujemy. Z kolei najdłuższy na płycie, trwający prawie 9 minut "All This Hate In Me" rozpoczyna i wieńczy fortepi anowa partia, mamy tu też akustyczne brzmienia, zmi any tempa i bardzo mroczny klimat całości - te wszys -

Obecnie jesteście kwartetem, bo dołączył do was drugi gitarzysta Enrico. Dzięki temu pewnie odetchnąłeś nieco na koncertach, a brzmienie zespołu stało się potężne jak nigdy dotąd? Masz rację!!! Enrico jest świetnym gitarzystą z imponującą szybkością i prawdziwym sercem do metalu, a jego wkład w dalsze brzmienie i kawałki Predatory będzie świetny!!! Utwory na kolejną płytę, nad którymi pewnie powoli już myślicie, będą powstawać również z twórczym udziałem nowych członków zespołu? Oczywiście!!! Jesteśmy w trakcie tworzenia do nowego albumu, a z wspaniałą grą Enrico i czadową perkusją Raphaela połączonymi z naszymi obecnymi umiejętnościami stworzymy jak dotąd najbardziej zajebisty metal w wykonaniu Predatory!!! Nie możemy się już doczekać, żeby zaprezentować wam nasze nowe utwory na żywo na scenie!!! Dziękujemy i pozdrawiamy wszystkich metal maniaków z Polski!!! Make your own way and keep stalking the prey. Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska


festiwalu Warriors of Metal w 2013 roku i nie możemy się doczekać powtórnego występu w czerwcu 2014.

Nasza następna płyta będzie lepsza Wywodząca się z amerykańskiego Meriden, w którym ponad jedna ósma mieszkańców ma polskie pochodzenie, thrash metalowa załoga dostarczyła nam niedawno swoje debiutanckie nagranie. "The End of Everything" nie jest płytą powalającą, jednak to właśnie tym albumem ta kapela z Connecticut zaznaczyła swoją obecność na metalowej scenie. Choć Shallow Ground nie jest zespołem młodym, to jednak dopiero teraz stawia swoje pierwsze poważne kroki. HMP: Od wydania waszego debiutanckiego albu mu "The End of Everything" minęło już trochę czasu. Mam nadzieję, że mimo to, będziemy mogli zamienić kilka słów w temacie tego wydawnictwa. Zacznijmy jednak od waszego logo. Zostało stworzone przez Lord Madd Graffix… Kurt Ragis: Znaliśmy tego gościa już od jakiegoś czasu. Typ samodzielnie prowadzi swoje studio graficzne. Bob (Bagman - przyp.red.) jest także muzykiem oraz gorliwie wspiera lokalną scenę metalową tu w Connecticut. Jego prace są naprawdę świetnie i jesteśmy niezmiernie zadowoleni z tego, co dla nas przygotował! Jesteśmy gotowi go zarekomendować każdemu, kto poszukuje dobrej jakości grafik i projektów! W kwietniu 2013 ogłosili odejście waszego basisty. Jak się teraz prezentuje skład waszego zespołu? No, niestety Nick Ziembicki zdecydował się odejść z naszego zespołu. Stało się tak z powodu pewnych spraw osobistych. Na jego miejsce wskoczył Nick Persico, który grał w lokalnym zespole, który z nami grał wspólne koncerty. Nick nauczył się naszych kawałków w dwa tygodnie! Wniósł do zespołu dodatkowe pokłady entuzjazmu. Ponadto udziela się w tworzeniu materiału na nowe utwory.

roku, gdy Keith Letourneau grał w zespole, który się nazywał Off The Wall. "I.D.G.A.F." powstał w 1995 roku. Reszta utworów została ukończona między 2009 a 2012 rokiem. Czy mógłbyś nam powiedzieć, kto tak wam zalazł za skórę, że postanowiliście tak dobitnie dać wyraz, że gówno was to obchodzi w utworze "I.D.G.A.F." (I Don't Give A Fuck - przyp.red.). Ten numer napisał Keith po tym jak miał strasznie zwalony dzień w pracy! (śmiech) Spójrzmy prawdzie prosto w oczy - każdy kiedyś ma taki dzień, kiedy chciałby wykrzyczeć wszystkim prosto w twarz jak bardzo ma ich w dupie i jak mało go obchodzą. Ten utwór to świetna zabawa na żywo. Grając go zawsze mamy niezły młyn pod sceną. Jak długo trwała sesja nagraniowa?

Kto jest autorem tej kolorowej okładki do "The End of Everything"? Okładka została stworzona przez Siege Industries. Gdzie miała miejsce sesja nagraniowa nowego albumu i kto był odpowiedzialny za produkcję dźwięku i mastering? "The End of Everything" został zarejestrowany w studiu nazywającym się New Vizion w West Hartford w Connecticut. Miks i mastering wykonał Dave Colbourne. Niestety to studio już nie istnieje. Jakiej muzyki słuchacie, gdy szukacie inspiracji? Każdy członek zespołu wnosi swoje własne inspiracje do muzyki zespołu. Dlatego w muzyce Shallow Ground słychać wpływy thrashowe, hardcore'owe, progresywne, doomowe, a także te zaczerpnięte z tradycyjnego heavy. Rzekłbym, ze nie ma jednego określonego stylu, który byłby dla nas źródłem inspiracji. Kto założył zespół i jak wyglądały początki jego istnienia? Shallow Ground został założony przez Keitha i Tima w połowie lat dziewięćdziesiątych. Wtedy zespół grał bardziej progresywny thrash z wysokimi czystymi wokalami. Gdy zespół został zreaktywowany w nowym składzie, postanowiliśmy, że będziemy grać taką samą muzykę, która nas najbardziej inspirowała, gdy byliśmy młodzi, czyli w stylu Slayer, Overkill, Exodus, Metalliki i Motorhead! Kiedy wypadła ta przerwa w istnieniu zespołu? Pod koniec lat 90tych zespół czuł się wypalony. To wtedy zapadła decyzja o zaprzestaniu działalności. W tym czasie Keith i Tim założyli rodziny i to, co miało być krótką przerwą okazało się niemal dziesięcioletnią przepaścią.

Foto: Killer Metal

W chwili, gdy przeprowadzamy ten wywiad, mamy już za sobą ponad pół roku od daty wydania "The End of Everything". Jak teraz postrzegasz wasz album z perspektywy czasu? Płyta została dobrze przyjęta przez środowisko. Jesteśmy z niej niezwykle dumni, lecz równocześnie także dostrzegamy pewne aspekty, które mogłyby zostać zrobione na niej lepiej. Niektóre z utworów zawartych na "The End of Everything" były napisane parę lat temu. Fajnie było je w końcu nagrać na pełnoprawnym wydawnictwie, by dostarczyć je fanom, lecz równocześnie chcemy nagrać nasz nowy materiał! Będziemy wchodzić do studia pod koniec marca, by zacząć nagrania z Nickiem Bellmore, perkusistą Toxic Holocaust.

Która część materiału zaprezentowanego na debiutanckim albumie sprawia, że czujesz się szczególnie dumny? Myślę, że jesteśmy dumni ze wszystkiego co się znajduje na płycie. Chciałbym byśmy mieli więcej czasu, by dopracować produkcję albumu, lecz tak naprawdę dopiero się uczymy tego wszystkiego. Nasza następna płyta będzie lepsza, gdyż jesteśmy teraz mądrzejsi. Tego wszystkiego, czego się nauczyliśmy podczas tworzenia pierwszej płyty, użyjemy w trakcie prac nad drugim albumem. Cała zawartość waszej EPki z 2010 roku znalazła się na "The End of Everything". Dlaczego zdecydowaliście się nagrać te numery na nowo zamiast zro bić płytę z nowszym materiałem? Nie byliśmy zadowoleni z brzmienia na EP. Nagraliśmy na nowo gitary, zremiksowaliśmy bębny i daliśmy to wszystko na "The End of Everything". Coś ponadto zostało w nich zmienione? Kilka subtelnych szczegółów. Nic większego. Kiedy zostały napisane utwory pojawiające się na "The End of Everything"? "Black Rose" i "Prostitution" zostały napisane w 1988

Jakieś trzy miesiące. Podstawy utworów mieliśmy zgrane w jakieś trzy czy cztery dni, lecz później musieliśmy pracować raptem po parę godzin dziennie. Kto jest etatowym autorem tekstów u was w zes pole? Zwykle to Keith pisze teksty. Tematyka utworów zwykle obraca się wokół śmierci, cierpienia, depresji, zjawisk nadprzyrodzonych i tym podobnych. W "Prostitution" mamy rozmowę z prostytutką. Zwykle nic zbyt głębokiego. Staramy się też unikać mieszania się w sprawy związane z polityką. Czy macie jakieś anegdotki związane z sesja nagraniową lub z koncertami? Jakieś ciekawe przeżycia? Przeżyliśmy bardzo wiele wspaniałych chwil. Muszę przyznać, że jednym z najlepszych było otwieranie koncertu Devina Towsenda i granie na Warriors of Metal w Ohio. Devin jest muzycznym geniuszem. Możliwość rozmowy z nim była nieziemskim przeżyciem. Jest niezwykle prawdziwy i rzeczowy w tym co robi i jest też takim człowiekiem na co dzień. Zostaliśmy zaszczyceni możliwością pojawienia się na

Czy jesteście zadowoleni z waszej współpracy z Killer Metal Records? Czy postrzegacie ich jako szansę rozprzestrzenienia waszej muzyki na szer szej grupie odbiorców heavy metalu? Jesteśmy bardzo zadowoleni z Killer Metal! To ludzie, którzy uwielbiają metal i dbają o zespoły, którymi się zajmują. Dzięki tej współpracy zyskaliśmy sobie już wielu fanów w Europie. To sprawka Jensa Häfnera z Killer Metal. Bardzo jesteśmy wdzięczni za wszystko co dla nas zrobił i nadal robi! Dziękuję za czas, który poświęciłeś nam na roz mowę. Czy chciałbyś na koniec dodać coś od siebie? Wielkie dzięki za wywiad. Wypatrujcie Shallow Ground w 2014 roku! Aleksander "Sterviss" Trojanowski

SHALLOW GROUND

57


Szaleni i młodzi panowie z belgijskiego Bloodrocuted już zacierają ręce na wielkie trasy koncertowe i sławę. Właśnie otworzyli swoją dyskografię nowo wydanym debiutem "Doomed To Annihilation", a przed nimi genialne koncerty, między innymi z Hirax i Bonded By Blood. Ponieważ nazwa zespołu wzięła się z kawałka Deathklok to jak na inspiracje tym zespołem przystało, musi być brutalnie! I jest! Bob, czyli śpiewający gitarzysta wyraził chęć rozmowy i przybliżenia nam z grubsza historii Bloodrecuted.

...jesteśmy prostymi chłopakami, którzy chodzą do szkoły...

Bay Area pro

Kiedy ktoś rzuci nazwą "niemiecki thrash me ci pokroju Kreatora, Sodom, Destruction czy Tankard droga i definitywnie skręcili w stronę thrashu z Bay panów, ma już a sobą premierę swojego debiutanckie Jimi zechciał zdradzić nam kilka tajników zespołu...

byłem e kawałki, na stroje? kiedy pisałem pierwsz łaśnie wyszedł. Jak na że jeihitrochę młody i naiwny HMP: Wasz album w Ann to ed om "Do m "Violent Vortex"... Myślę, y albu ht", wsz Nig pier z At Nas : eam nck "Scr d essi ykła ych by się y prz now Bob Bri i enił nzji zmi to rece le HMP: Musze zadać to pytanie! Nazwa pochodzi od raz, wie cze Dostaliśmy te teksy jesz mój ii, a żeli mógłbym napisać lation" ma się doskonale! Exodusa, prawda? eniające się poglądy i zmi pejskiego państewka, Belg e euro moj ego na mał lędu z y wzg eśm bardzo ze fanów. Jest Jimi: Zdecydowanie! Kiedy stworzyłem zespół w raz z Japonii! w et naw y ki! jem iels eda ang ewoluujący nasze CD sprz byłym perkusistą Timem, bardzo często słuchałem dki? nagrywania płyty? Kto jest autorem okła gorzej. Jak przebiegał proces Exodusa i chcieliśmy stworzyć muzykę, która doprorej roboty! było em czas ć cho rze ez. Zrobił kawał dob dob zo Lop rio bard Ma zło pos jest anie dow orem Aut Nagryw ejnego jedynie wadzi do "Toxic Waltz", tyle. dla Evil Invaders. Kol ystkie partie nagraliśmy dkę wsz j, okła oke nież było rów ł usją liStworzy Z perk ry. Mie Dzięki nim Jesteś usatysfakcjonowany waszym debiutem "Decamy nagrywać obie gita metalowego zespołu. ęliś ed zacz spe , tym iego Po ijsk ń! belg c brego jeden dzie brzmienia, wię des of Pain"? e Maria. znalezieniem dobrego cydowaliśmy się na prac iu. ran zde śmy małe problemy ze nag po o i h i ystk n n wsz A Tak, dostaliśmy już parę dobrych recenzji i jesteśmy z omed to apomować" ie. ludzi do kupna "Do ś obn y zdecydowaliśmy się "zre b ł pod a n o kal k e z r Wo p . k a owe J tego dumni. Myślę, że jest dobre jak na pierwszy almy linie bas Potem w dwa dni nagraliś lation"? owali nasz al- bum ale zabrało nam trochę czasu by wciąć to wszysmówić ludziom by kup az? r zo e t ś o bard c e za i c ś y b emy i ą l i n chc wal e lubi i m Nie Z "zreapo ęśliwi, że tko do kupy, zwłaszcza te wszystkie książeczki i takie powiedziałem wcześniej, jesteśmy strasznie szcz Zdecydowanie. Tak jak bum. Ale jeżeli chcą, to e uczucie tam. bardzo, że CD naszą płytę! To jest fajn o nasze brzmienie tak ić enił kup zmi y To żeb ry. tyle gita ieką na y" iśm nas zego brzm eniają cięż zej w porównaniu do nas lubią twoja muzykę, doc brzmi kompletnie inac kiedy wiesz, że ludzie Inspirujecie sie thrashem z Bay Arei. Dlaczego? nasze koncerżyłeś. wło ponieważ uwielbiamy nią yd, w wst ry chę któ , Tro . czas i jak live nia pracę inięte maju w twoje Cóż, osobiście bardzo często słucham tych zespołów, a wokale nie były tak rozw w d o o nież l B y Rów B e. d e d ieni n o B e, brzm x towe y je zmi Będziecie grać z Hira y prezent, pra- oczywiście jeżeli ci się to podoba czy nie, to wprole lepiej, więc chcielibyśm To będzie niesamowit teraz. Brzmią teraz o wie ą, kawałki wadzasz trochę elementów muzyki, której słuchasz do osiemnaste urodziny. problem. Przed ta płyt lki wie taki nie to ć nić cho wszyscy wda? Będzie tam własnego materiału. Więc dlatego brzmimy trochę jak przez Daana, obecnie cie. i ie świe mn na eze ent prz prez ne zy eps były pisa - ja i Jason Uważam, że to jest najl jsce pod Słoń- oni. i wszystkimi wpływami będzie to najlepsze mie metal piszemy je razem z tym masa ludzi, dla mnie Blood usłytan - techniczny death By Gaë re, ded dco Bon har czy n Hirax, thrash, Daa cem. Mam nadzieje, że ją nasza muzykę lepszą. czy mena- Którym zespołem najbardziej sie inspirujecie? Dlaarza nie Stw wór ść. wyt je cało w swo sie ekonają które łączą czego? szą naszą muzykę i prz n" od fao i t a l i h i n n rne! A tou o e T d e tępn m na nas "Doo Ohhh... to trudne pytanie. Myślę, że nie mam ulubioMacie jakieś opinie o dżerów tras by wziąć nas nego zespołu, którym się najbardziej inspiruje. Jako, nów? i nam, że adiu. Jakie to uczucie? r mów w i z u j ludz iu. e i c le ś rad i l y w Wie B ę ii. muzyk ch opin że nie chcemy być kopią jakiegoś zespołu. Sądzę, że świętne usłyszeć naszą dają za Tak, mamy wiele taki dę epa prz praw na nie że jest było ią, To rnet mów tórzy świat. Inte bardzo ważnym jest słuchać wielu zespołów i nie skuoceną zarazić naszą muzyką lubi naszą płytę, ale niek by tym sób imy spo wol y popoz ialn li nie Gen mog my by ludzie opinia, a piać sie na jednym. Ale Heathen czy Forbidden ma ą i najłatwiejszą drogą dobre i wokalami. Cóż, to ich za wan y uży żam ziej uwa ard co najb to, i. Piszemy bardzo unikalny styl, który bardzo lubię, więc najzmienić naszej muzyk ć twój materiał. zna sza muzykę? Jakieś bardziej wpływają na nasz proces tworzenia. a bardzo to lubimy. w ć a w o g a p o r p z o r czego? Jak zamierzacie ubisz najbardziej i dla Jaki kawałek z płyty l ałka. Każda plany? trasę z Sui- Niektóre riffy na tej płycie nie brzmią jak typowe swojego ulubionego kaw trzy iem jest by pojechać na Ja osobiście, nie mam czy e dwa Moim i Jasona marzen Niektóre były napisan chłopakami. Wy- thrash metalowe riffy, na przykład "Green"... z takt kon et naw były już kompozycja jest inna. a niektóre cidal Angels. Mamy n", więc może Dzięki, ze to mówisz. Lubię czasem tworzyć niekonół nawet nie istniał, omed to Annihilatio lata temu, kiedy zesp iałbym, że "A słaliśmy im kopie "Do rywania. Ale, powiedz i Gaetan mówią, wencjonalne rzeczy i "Green" ma niektóre momenty, n nag Daa czas łni. pod spe ne sie czo ie alny koń ziej aktu któregoś dnia to marzen ba każdego gdzie możesz to usłyszeć. Z tymi riffami chce wynom of Hate" są najbard zeniem, z resztą jak chy Genocide Awaits" i "Ve Awaits" jest najże ich największym mar m jak Gaspop, różnić nasz styl, który nie staje się nudny i przewiuważa, że "A Genocide n taki lu Jaso iwa mi. fest ałka lkim kaw wie mi . muzyka, jest grać na jak Slayer, dywalny. agresywne i energiczne pośród takich tytanów lepsze bo jest szybkie, Wacken, Download, enia takiego zez r o w t s o d a j c a r i p r... s n i ato Jaka była największa Słyszymy również trochę akustycznej gitary. CzeTestament, Exodus, Kre talu? społu jak wasz? mu zdecydowałeś się ją wprowadzić? Nie mówię, o nowej fali thrash me Gaetana. Nasza z i s i z na d e ą s Jaso duż o y o C liśm tylk mie a fala thrash metalu. Nie Kiedy zespół powstał nie ze to źle! talliką i SlayeU nas na serio jest now l Angels... ale wo zainspirowana Me cida ścio Sui cało ok, Hav była a er, luzyk ing ewo mu zyka Jestem wielkim fanem klasycznych thrash metalozespoły takie jak Warbr ąpił do zespołu nasza mu mamy mnóstwo ii wst tan Belg w Gae aj dy z Tut Kie . szła ele. rem wych albumów z akustycznymi partiami, więc Perkusja również mniejsze kap y dobrymi przyziej techniczny thrash. eśm bard i jest szy yscy szyb i wsz w i ia ła rd owa uderzen thrash metalowych cho i obecnie są stwierdziłem, że to będzie dobry pomysł by wprogo bębnienia na szalone ołam owe zesp staw imi pod ijsk o, nebelg steg pro z technicz jaciółmi! Największymi ele rosną w za- wadzić je również na nasz album. Ale jest to też ączył, muzyka przeszła Evil Invaders. Te kap blasty. Kiedy Jason doł o thrashu. Prematory, Warckon, re są znacznie dobry kontrast do reszty muzyki, gdzie słuchacz agresywnego, melodyjneg o, któ szeg dy, ban szyb że do rze, shu wie go thra l Angels! straszającym tempie. Ale ion, Ham- może wciąć oddech. inspiracją jest Suicida nat zą Car ięks il, najw Tra zą ch nas Wit e jak Obecnie mniejsze od nich taki nież znae je na powai c rów e z r e sie i ą B . h c stan a t n s k e Vai t h In c zy ół Możesz powiedzieć nam coś więcej o tekstach? Powiedz mi coś o was merhead i mój drugi zesp ie? żnie czy raczej obojętn ne! ażam, że muzyka Uw ie. ażn pow na Foto: Toxic Waltz Taak, biorę jest całkiem do fanów? widzenia na Jakieś ostatnie słowa by pokazać nasz punkt jesteśmy prostymi jest ważnym sposobem wokół nas. zycznymi geniuszami, jest mu re y któ eśm no, jest rzyć gów Nie two to ają całe dzą do szkoły i uwielbi świat, by skrytykować polityczne pochłopakami, którzy cho i lubię wkładać swoje jeszcze pracować. Interesuje się polityką tórymi rzeczy musimy ga na tym, że niek pole Nad blem ę. u Pro . zyk mu tów mysły do teks Kiedyś podczas koncert ominałem kawałek tezap Foto: Bloodrocuted iał kstu, inny ktoś zapomn rać. którą partie miał zag Nie Ale hej! To normalne! nawet przekroczyliśmy przedwudziestu lat, nasza mnaciętna wieku to osie zym nas , ście ywi Ocz . ście sie marzeniem jest by stać zić dużym zespołem, jeźd i inne na trasy przez Europe imy części świata, więc rob mawszystko by spełnić te ać co rzenie. Musimy czek ość! przyniesie nam przyszł Daria Dyrkacz

58

BLOODROCUTED


sto z Niemiec

tal" to człowiekowi od razu przychodzą na myśl gigand. Ale nasi Niemcy z Toxic Waltz wcale nie poszli ich Area. Pięciu zdolnych, młodych i gotowych na sławę ego albumu "Decades Of Pain". Gitarzysta prowadzący

Jak sami o sobie mówią, są zespołem najlepiej grającym thrash metal w Izraelu i z tego też tytułu noszą miano najbardziej znienawidzonego zespołu we własnym kraju. Młodzi Izraelczycy wydają swój debiut "No Pain No Gain" oraz planują wielką europejską trasę koncertową by podbić nasze europejskie serca swoją thrashowością. Dzięki wokaliście - Eliranowi poznamy nie tylko historię Black Sachbak ale i też wygląd Izraelskiej sceny metalowej.

Thrash metal jest najlepszy!

Powiedz HMP: Dlaczego jeste nam coś o tym. ście najbardziej znien awidzonym zespołem w Iz Teledysk był kompletnie raelu? na zasadzie "zrób to sam Eliran Balely: Cóż, ". Jest o gościu, który kra zespół jest znany z tego dnie kasę pechowemu Teksty najbardziej skupiają się na tematyce wojennej, , że właściprzemawia przeciw fasz ciel owi akc ji w procesie "ścięcia długu" yzmowi z innych Izraelsk nienawiści, społeczności ale również na czymś innym, (kiedy majętich zespołów oraz za pok ni ludzie idą do sądu i azywanie kompletnie proszą o zluzowanie ich jak gospodarka rolna, która może doprowadzić do sanowego długu stosunku do metalu. Gra właściciela akcji od cza -my thrash metal jak żad su, kiedy ich "firma" nie mobójstwa. Lubię pisać o typowych thrash metaloen może inny zespół tutaj. W skró sobie na to pozwolić). cie: Tel jesteśmy lepsi niż wiele wych tematach ale też o aktualnych rzeczach, by skryedysk zrobiliśmy w jede innych zespołów, które n dzi eń z nas zym kam nam zazdroszczą oraz erzystą/producentem/edy tykować i pokazać co jest złego na tym świecie. mietorem liśmy pewne osobiste Aviadem Notrica i porachunki z tak zwa par om a prz yjac iółm i... tylko nymi "dobrze znanymi" arty my! Album jest bardzo dobry, jak fani reagują na niego? stami metalowymi z Izra ela. Dzięki! Odzew jest jak na razie bardzo dobry i mam Jaka jest scena thras Album "No Pain N nadzieje, że będzie tak dalej. Tak jak próbowaliśmy sie h metalowa w Izrealu o Gain" wydaliście ? Jakie sami. zespoły byś wyróżnił? Dlaczego? dostać do wytwórni w tamtym roku, tak byliśmy troSce na Szc jest zerz bardzo mała. W zeszłym e? Nie wiedzieliśmy, że chę niepewni jak dobre te kawałki były ponieważ nie mieliśmy szukać wyroku mieliśmy dwa zagraniczne koncert twórni przed jej nagran dostaliśmy żadnych dobrych propozycji. Lepsze jest to, y takie jak Anthrax, iem... a pragnęliśmy ją który wydać zgromadził tylko 100 by ludzie mogli się nią że nasi fani pokazują nam, jak bardzo nasz materiał im 0 fanów oraz Destru cieszyć … płyta jest tera ction z z wy200 fanami na koncerc dan a sie podoba. Tak czy siak! (śmiech) prz ez Sto rm spell Records na form ie. Myślę, że Dark Ser acie CD na pent to obecnie najlepszy całym świecie i przez thra sho Tri wy dro ban id Rec d zar ords na kaseaz obok Wasza okładka jest genialna. Czyją jest pracą? nas. Wyróżnił bym tach. również Sinnery - wsp Peter Tikos, węgierski artysta zrobił to dla nas. Tak młodziaki, aniałe które nagrały jak na mó j gust interesujak widzieliśmy okładki naszych ziomków z Battle- jący debiuta Możemy wyczytać n a facebooku, że jesteś ncki album, Betraytor cie "je, który przeżywa creek i Alpha Tiger, którzy również mieli okładki jego teraz reak dyni, którzy skończą w tywacje. Holy Prison ojnę trzymając napis " , którzy nagrali dozawoautorstwa, wiedzieliśmy, że ten koleś musi zrobić ją ró- bre dem d y w a gi ciężkiej thrash met o zachowane w klimacie a l u" bez konkursu." Bay Area, zgarniwnież i dla nas. Jesteśmy szczęściarzami, że poszło tak ając To jest Dr Who, wre tym trochę popularności stlin gow y żart. Uważamy, że i oczywiście Strident dobrze. jesteśmy prawdziwymi najbardziej "zły" zespół zwycięzcami. z izraelskiego thrash me talu . W Niemczech jest wiele wytwórni, dlaczego wydal W marcu gracie w E Skąd pochodzi nazwa urpie. Bedzie to wasz zespołu? iście tą płytę sami? a pierwsza wycieczka poza Prawdopodobnie zorien granice Izraela? Co m Tak jak powiedziałem, próbowaliśmy podpisać jakąś towałaś się, że jest to ożemy o c z e k i w a ć gra n a słów w a s z z ych koncertach? "Black Sabbath". To jest umowę z wytwórnią ale nie dostaliśmy dobrych konzabawne po hebrajCóż, oczekujcie, ze będ sku. "Sachbak" to syn ą zajebiste! Scena w Izra traktów, więc zdecydowaliśmy się wydać ją sami. onim od domownika, elu jest bar dzo czy mała i czujemy, że zbi przyjaciela, a czarny naw erzemy większą iązuje do afrykańskich pub likę w imi mie gra jsca ntó ch w, tak któ ich rzy jak sprzedają nam czasem Jakiś plany by podbić świat tą płytą? Czechy czy Niemcy. Oprócz tego to jest pier "te rzeczy". wsza trasa dla każdego Mamy tylko partnera w dystrybucji, który pomaga z nas, Dlaczego thrash meta wię c ta tras a będ zie l? niezwykłym wyzwaniem nam rozpowszechnianiu tej płyty po świecie, więc . NaThrash metal jest najleps wiązaliśmy kontakt z zy, najbardziej inspiruj innymi europejskimi sup mam nadzieję, że album zdobędzie wiele osób. Ale ącą portformą metalu jaki w ogó ami takimi jak Kaar, ciężko z tym przy jedynie wydanym debiucie. MuMayak, Vladimir Harko le istnieje. Po za tym , nanen, szym celem jest granie Exorcizphobia, więc simy udowodnić, że potrafimy pisać dobre kawałki oryginalnego thrashu. nie mo żem y się doczekać, by Kiedy dzielić z nimi scenę (z jeszcze na drugim krążku. Wówczas może znaj- przesłuchasz większość nowych zespołów, inn ym i również). będziesz wiedzieć o czym mówię dziemy jakieś zainteresowanie. ... mamy więcej do zao Jaki będzie wasz nast ferowania. ępny album? Cóż, na pewno thrash Graliście z Six Feet Under i Alpha Tiger, jak było? metalowy. Ale możem y tez pójść w innych kierunk To było niesamowite uczucie! Kiedy jesteś naprawdę Jakim zespołem inspirujesz się pi ach. Już nawet zaczęliśmy s z ą c k a w a ł k i d o pisać jakiś materiał. Będ małym, nieznanym zespołem, tak jak my, kiedy z ni- Black Sachbak? zie prawdopodobnie więcej technicznych rzeczy ale mi graliśmy, i grasz na wielkich scenach z cate- Żadnym. Słucham wielu zespoł i też ów, pun ale kow chc ego emy zrofeelingu w tym samym czasie. ringiem i takim tam, to jest to bardzo imponujące. bić coś swojego. Bardzo motywuje fakt, zobaczenia jak może to wyKtóry kawałek z "N Jakie są plany na przy glądać w przyszłości. o Pain No Gain" szłość z Black Sachba lubisz k? najbardziej, dlaczego? Wydać drugi album, pojechać na długą tras ę, być Ja oso bar biśc dzi ej znanym wśród thrasho ie - "Haircut I Never Daria Dyrkacz Got wych maniaków z ca". Sądzę, że ma wielki potencjał w oni łego świata. eśmieleniu i odkryciu, że istnieje jeszcze coś co mo żna zrobić nowego w thra Jakieś ostatnie słowa? sh metalu. Zabić wszystkich poz erów! Zabić bogatych! I słuMożesz powiedzieć n chać Black Sachbak! am coś o tekstach? Nie polubisz ich. Wi ększość z nich zawiera ją lewicowe poglądy, socjaliz m, prawa cywilne itd. Daria Dyrkacz A niektóre są o codzien nym życiu (paleniu Foto: Black Sachback "tych rzeczy", dubstepie, imprezach..) wszystkie teksty są po to, by zrobić puentę, wiesz, nie po to by pisać tylko o "fajnych" rzeczach takich jak zło i śmierć... Autorem waszej okład ki jest Andrei Bouziko v. Co myślisz o jego pr acy? Andriej jest wspaniały . Prawdopodobnie najbar dziej utalentowany twó rca okładek na całym świ ecie. Ale jest też bar dzo miłą osobą. Zrobiliście teledysk do "Haircut I Never G ot".

BLACK SACHBAK

59


...być głodnym sukcesu... Ed Repka i jego okładki kojarzą się głównie z thrash metalowymi formacjami. Tam gdzie widać szatę graficzną jego autorstwa, można również obstawić udany materiał. Nie inaczej jest z drugim albumem kanadyjskiej formacji Untimely Demise. Jest to młoda formacja, która stara się przywrócić dobre imię thrash metalu i robi to w dobrym stylu, o czym świadczyć może nowy album "Systematic Eradication". O sukcesie kapeli i jej historii porozmawiałem z Mattem i Murrayem Cuthberstonami HMP: Witajcie, jak tam wasze promowanie nowego albumu zatytułowanego "Systematic Eradication"? Na czym polega owa promocja? Murray Cuthbertson: Zespół i wytwórnia (Punishment 18) pracowały pilnie, żeby promować nasz nowy album, "Systematic Eradication", na całym świecie, a wszystkie podjęte wysiłki chyba się opłaciły. Jak dotąd otrzymywaliśmy przytłaczająco pozytywne recenzje od mediów online i drukowanych, mamy też nadzieje kontynuować prezentowanie albumu tak wielu ludziom jak to możliwe. Zazwyczaj co kilka dni biegamy na pocztę, żeby wysyłać więcej kopii promocyjnych do magazynów, stacji radiowych, internetowych blogów muzycznych/metalowych i agencji bukujących. Bardzo jesteśmy nabuzowani tym, że zespół pojawił się w najnowszym wydaniu Terrorizer Magazine (na okładce z Napalm Death) i to pokazuje, że akcja promocyjna działa. Oprócz ćwiczenia, tworzenia muzyki i grania

muzyczne motto zawsze brzmiało "Fast, Tech & Greasy" i jest to oczywiste, jeżeli słyszeliście naszą muzykę. Naprawdę cenimy opinie naszych fanów i kolegów z zespołów, z którymi graliśmy, dlatego wysłaliśmy wiele kopii promocyjnych z wyprzedzeniem do naszych przyjaciół w Sacrifice, Propagandhi, Into Eternity, Entropy i innych, żeby usłyszeć co myślą, a wszyscy zaakceptowali naszą nową płytę. Jednym z najlepszych ukłonów w nasza stronę było umieszczenie naszego nowego albumu na liście ulubionych wydawnictw w 2013 roku wokalisty Skeletonwitch, Chance'a Garnette'a (dzięki Chance). Fajnie było też słyszeć jak Joe Rico (Sacrifice), żartuje, że chciał zacząć kraść nasze riffy na ich nowy album, (śmiech). "Systematic Eradication" pokazuje, że można grać agresywnie, melodyjnie i co ciekawe, z nawiązaniem do najlepszych czasów gatunku thrash metalu, czyli lat 80/90. Jak wam udała się ta sztuka? Foto: Punishment 18

kalu, riffach i gitarach prowadzących na naszych trzech ostatnich albumach. Kluczowym elementem, który pozwala nam uchwycić autentyczność brzmienia thrashu lat '80 i '90 jest praca z byłym gitarzystą Megadeath/King Diamond, Glenem Droverem. Wyprodukował nasze trzy ostatnie albumy ("Full Speed Metal" 2009, "City Of Steel" 2011, "Systematic Eradication" 2013) w swoim studiu w Toronto, Ontario. Glen służy nam jako muzyczny mentor i obdarzył nas masą bezcennych rad na temat tworzenia utworów, brzmienia i występów na żywo. Praca z nim była przyjemnością i dużo nas nauczyła, wspaniałe jest to, że zagrał gościnnie w wielu utworach jako główny gitarzysta, przed Mattem. Oczywiście praca z nim pozwoliła nam uchwycić brzmienie Megadeath, które nasiliło się dzięki jego osobistym presetom z Megadeath i Testament w studiu - Dzięki Glen! Słuchając waszego nowego albumu nie sposób nie skojarzyć sobie pewnych patentów z Kreator, Exodus czy też Sodom. Może nieco opowiecie o waszych inspiracjach muzycznych? O tym co was ukształtowało jako muzyków? Matt Cuthbertson: Tak, kochamy brzmienie Bay Area i teutonic thrashu! Zawsze inspirowaliśmy się szybkością, wirtuozerią i precyzją. Jedna z naszych pierwszych mantr w zespole brzmiała "Fast, Tech & Greasy" (jak już wcześniej powiedział Murray), a dzisiaj próbujemy tworzyć muzykę, która zawiera thrashowe brzmienie z zadziorami Chacka Schuldinera i delikatnościami Iron Maiden czy Judas Priest. Przy "Systematic Eradication" dokonaliśmy świadomego wysiłku, żeby spróbować sprawić, że każdy utwór będzie miał swój charakter, tak więc nie będą się za sobą mieszały. Jeżeli chodzi o to, co mnie ukształtowało jako muzyka, wszystko co robię to słuchanie i granie muzyki. Staram się cały czas być lepszym muzykiem, twórcą i wykonawcą, chcę coś znaczyć dla większej publiczności. To chyba właśnie ten głód kształtuje mnie jako muzyka. Album zawiera tylko osiem utworów i czasowo to daje ponad 30 minut. Dlaczego taki krótki materiał został zarejestrowany? Z czego to wynika? Murray Cuthbertson: Większość najlepszych thrash metalowych albumów ze złotej epoki tego gatunku była krótka, około 30 - 40 minut. Przykładem może być "Reign In Blood" Slayera, "Killing Is My Business" czy "Peace Sells", Megadeath. Dzisiaj zbyt wiele zespołów i krytyków muzycznych wiesza "psy" na długich albumach. Niczego nienawidzę bardziej niż albumu, który ciągnie się i wydaje się nigdy nie kończyć, zapętlając te same nudne pomysły w kółko. Jesteśmy bardziej skoncentrowani na wydawaniu wysokiej jakości muzyki niż jej ilości, co uskutecznia wiele innych zespołów. Zawsze lepiej jest pozostawić słuchacza chcącego więcej, niż pozostawić go w stanie: "Cholera, już się bałem, że to się kurwa nigdy nie skończy". Tak jak w secie koncertowym, korzystniejsze jest grać za mało niż za dużo. Z ośmioma utworami na albumie mamy możliwość zrobienia dźwiękowej migawki, gdzie zespół był w danym czasie; idealnie jest napisać potężną kolekcję kompozycji, nagrać je i ruszyć naprzód tworząc nowy album.

koncertów, wiele czasu poświęcamy sprawom biznesowym, żeby powstawało więcej szans do grania za granicą. W tych czasach ważne jest, żeby zespoły wiedziały jak promować i zarządzać sobą, bo utrzymywanie ekipy profesjonalnych specjalistów od reklamy, managementu itd. jest kosztowne. Jak został przyjęty nowy album przez słuchaczy i fanów? Jakie są opinie na jego temat? Czy tego właśnie się spodziewaliście? Murray Cuthbertson: Odzew na "Systematic Eradication" był taki jak oczekiwaliśmy - ludzie pokochali ją! Nasze dwa koncerty promujące wydanie CD w naszych rodzinnych miastach, Saskatoon i Winnipeg, w październiku napchane były entuzjastycznym tłumem, który szybko przechwycił płyty, które mieliśmy ze sobą. Nawet jeszcze zanim wydaliśmy ten album koncertowaliśmy po całej Kanadzie z setem składającym się w siedemdziesięciu procentach z nowych kompozycji. Wszyscy ludzie, z którymi rozmawialiśmy byli nabuzowani muzycznym kierunkiem, w jakim zmierzają nasze kawałki. Wielu twierdziło, że to jak dotąd nasz najlepszy materiał, co jest wielkim komplementem! Kiedy zabieraliśmy się do tworzenia tego albumu, chcieliśmy pokazać jak dorośliśmy jako twórcy utworów i instrumentaliści od ostatniego wydania. Nasze

60

UNTIMELY DEMISE

Murray Cuthbertson: Kiedy mój brat, Matt (główny gitarzysta i wokalista) i ja byliśmy młodsi słuchaliśmy dużo punku (nadal słuchamy!), ale kiedy usłyszeliśmy stare, przełomowe thrashowe i NWOBHM zespoły zdaliśmy sobie sprawę, że chcemy poświęcić nasze życie graniu w tym stylu. Jestem kilka lat starszy i miałem kasetę Megadeath "Countdown To Extinction", kiedy się pojawiła, ale w tym momencie muzyka była odrobinę poza moim pojmowaniem. Później, kiedy usłyszałem "Angel Of Death" Slayera, od razu dostałem obsesji na punkcie szybkości, agresji i brutalności thrash metalu - później kupiłem wszystkie albumy Slayer, potem Metalliki i wreszcie Megadeath, który stał się naszym ulubionym zespołem. One, razem z Judas Priest, Iron Maiden i Motorhead stały się siłą napędową dla naszego stylu muzycznego w kierunku klasycznego technicznego thrashu. Albumy takie jak "Killing Is My Business", "Rust In Peace", "Peace Sells" wywarły duże wrażenie na zespole i ukierowały nasze komponowanie utworów jak samo podejście do grania. Oni, razem z wszystkimi germańskimi mistrzami thrashu, jak Kreator, Sodom i Destruction, wyznaczyły tor naszej muzyki. Kochamy też death metal rodem z Florydy, szczególnie Death (RIP Chuck), więc ich inspiracje można słyszeć w wo-

Płytę otwiera "Spiritual Embezzlement", który znakomicie odzwierciedla wasz styl. Co może zastanawiać słuchacza to fakt, że udaje wam się pogodzić agresję i dynamikę z melodyjnością. Czy jest to trudna sztuka? Jaka jest wasza recepta? Murray Cuthbertson: Dzięki! Ten kawałek zdecydowanie zestawia wszystkie muzyczne smaczki, które chcieliśmy, żeby były rozpoznawalne w naszej twórczości i graniu. Interesujące było jak ten właśnie utwór powstał - Matt (który pisze cała muzykę - ja zaś pisze teksty) miał trzy oddzielne riffy, które testowaliśmy na jamach, po próbach z naszym zwykłym setem. Zasadniczo, pewnego dnia wszyscy wspólnie zdecydowaliśmy, żeby połączyć je ze sobą w sekwencji jaką słychać na ukończonym kawałku. Każdy z nich ma swoją własną jakość, pierwszy był w stylu Arch Enemy (szybki gitarowy pull-off), drugi w stylu Testament (elementy perkusji w parze z chromatyczną gitarą i basem w zwrotkach), a trzeci przypominał klasycznego Slayera (tremolowy refren). Później powstał przerywnik o zabarwieniu Kreatora, który prowadzi do solówki. Druga zwrotka pojawia się i przechodzi w bardziej nowoczesną sekcję metalową. Później dodaliśmy szybka część melodyjną, która ma klimat melodyjnego death/ black metalu. Na końcu znajduje się fajna mała sekcja przeładowana arpeggio, która rozbudowuje się w kończący całość miażdżący speed metal. I teraz masz receptę na otwierające album cięcie!


W utworze "The Last Guildsman" słychać wpływy hard rocka i heavy metalu. Jak się do tego odniesiecie? Matt Cuthbertson: Cóż, lubimy mieć przynajmniej jedną kompozycję na każdym albumie, która będzie trochę odbiegała od pozostałych. Na "City Of Steel" mieliśmy "Unmaker", który był bardziej melodyjny, a na "Systematic Eradiction" mamy "The Last Guardian". Oba te numery mają czyste gitary w intro i bajeczne solówki, które skupiają sie raczej na frazowaniu niż na strzępieniu. Wolniejsze tempo pozwala gitarom "śpiewać" i to także pozwala albumowi odetchnąć trochę jako całości. Oprócz tego, że brzmią inaczej, teksty eksplorują motywy, które nie są dla nas tradycyjnymi, kluczowymi tematami. "Unmaker" był tekstowo zainspirowany przez "Seventh Son of Seventh Son", Orsona Scotta Carda. "The Last Guildman" opowiada historię o twórcy gitar z Saskatoon (Fury Guitars założone w 1962 roku) i niestrudzonym poświęceniu, które miał dla swojego rzemiosła i jak znajdujemy podobieństwa pomiędzy jego skrupulatną pracą, a tym jak próbujemy zostać zespołem, grać na naszych instrumentach i tworzyć nasze utwory. Słuchając "Somali Pirates" miałem wrażenie, że słucham mieszanki Kreator i Sodom. Czy taki był zamysł? Murray Cuthbertson: Chociaż Kreator i Sodom mają ogromny wpływ na naszą muzykę, to powiedziałbym, że w tym utworze głównie stosujemy ten sam wątek co współczesne brzmienie Exodus, szczególnie z pseudo-blast beatem w stylu Toma Huntinga. Nieregularnie zapętlone riffy mają w sobie bez wątpienia coś z Gary'ego Holta. Wokal jest całkowicie sczerniałym thrashem i może mieć w sobie również pewne elementy z Kreatora. Melodyjna wolta przed końcową solówką jest częścią kompozycji, która według mnie jest najbardziej zainspirowana przez Sodom, nawet jeżeli nie było to zgodne z założeniami. Powiedzcie o czym są utwory? Jaka tematyka domin uje w waszych kompozycjach? Czy inspiruje was tak jak większość muzyków filmy, książki i życie? Murray Cuthbertson: Hmmm... Na przykład "Spiritual Embezzlement" przedstawia historię jednostki opierającej się represyjnemu społeczeństwu - pokazuje, że musimy oprzeć się wszechobecnemu praniu mózgu, którym jesteśmy zasypywani przez cały czas. Mówi o tym, że żyć sam, dla siebie i odkryć sens życia metodą prób i błędów. Zawsze lubię pisać o historii, aktualnościach i problemach świata, które odbijają się głęboko na moim światopoglądzie. Tematyka "Somali Pirates" jest dość oczywista - według mnie interesujące jest to, jak mała grupa uzbrojonych ludzi może mieć tak szkodliwy wpływ na światową ekonomię. "A Warrior's Blood" inspirowana jest etosem motocyklisty banity, natomiast "Revolution" relacjonuje powstania podczas Arabskiej Wiosny, która rozpoczęła się w 2011 roku i trwa nadal w państwach takich jak Syria. "Escape From Supermax" częściowo została zainspirowana klasycznym filmem więziennym "Skazani na Shawshank", ale bohaterem jest niewinny artysta w więzieniu o super zaostrzonym rygorze. Na poprzednim albumie znalazły się utwory zainspirowane epidemią zabijania dla honoru w Turcji, fikcyjnym bohaterem z telewizyjnego "24" - Jackiem Bauerem, epicką bitwą II Wojny Światowej pod Stalingradem, hipokryzją fanatyzmu religijnego, "Seventh Son" Orsona Scotta Carda, życiem w getcie w Lower East Side w Vancouver i w końcu jeden o naszym koledze ze szkoły, który został zabity przez IED w Afganistanie. Powiedziałbym, że większość naszych piosenek jest sztuką imitującą życie i są też takie, które są po prostu fajnymi historiami, które według nas pasowałyby do riffów Matta w każdym momencie. Wokal Matta to jeden z tych elementów waszej muzyki, który zadowoli nie jednego wybrednego fana thrash metalu. Ten głos ma w sobie moc, agresję i zadziorność. Jak doszło do jego rekrutacji? Murray Cuthbertson: Było całkiem łatwo, bo Matt i ja jesteśmy pierwszymi członkami zespołu, więc nie trzeba było nikogo rekrutować. To była przyjemność słyszeć jak jego głos rozwijał się przez te lata. Dzisiaj jest hybrydą mocnego wokalu Chucka Billy'ego albo Zetro i sczerniałego ryku i jazgotu Angeli Gossow z Arch Enemy, Chucka Schuldinera i Mille z Kreatora. Zdolność Matta do skakania po całej gamie tekstur tych wokali bez wysiłku była dla zespołu niezwykle ważna. Nie liczy się to jak miażdżąca jest muzyka, jeżeli wokal nie przykuje uwagi ludzi, to zespołowi się tym bardziej nie uda.

Który utwór w/g was jest najlepszy z całej płyty? "Navigator's Choice"? A może "A Warrior's Blood"? Oba kawałki to prawdziwe petardy. Murray Cuthbertson: Trudno jest sprowadzić to do jednego utworu, ale powiedziałbym, że osobiście wybierałbym między "Spiritual Embezzlement" a "Navigator's Choice". Oba są wymagające technicznie i bardzo dobrze się ich słucha - połączenie tych elementów sprawia, że są to najlepsze kawałki według mnie. Jestem wielkim fanem wszystkich solówek w "Navigator's Choice" i fajnie jest słyszeć jak Matt i Glen zmieniają się przez cały czas na prowadzeniu w trakcie czystych przejść. Przewidujecie trasę koncertową? Gdzie będzie można was zobaczyć na żywo? Murray Cuthbertson: Pracujemy nad wieloma planami koncertowymi na 2014 rok. W tym roku zjeździliśmy już całą Kanadę i graliśmy support dla Skeletonwitch, 3 Inches Of Blood, Into Eternity i Goatwhore. Dwa główne cele zespołu to zagranie w Europie i Stanach tak szybko jak to możliwe. Największą przeszkodą jest znalezienie agencji lub agenta bukującego koncerty, żeby pomóc ustawić te większe trasy, więc jeżeli ktoś mógłby nam w tym pomóc, będziemy bardzo wdzięczni (śmiech). Mowa jest też o Japonii, Ameryce Południowej i Meksyku, ale jak na razie nic tam nie jest jeszcze potwierdzone. Europejskie zespoły: jeżeli to czytacie, jesteśmy gotowi niszczyć i thrashować u was bez wahania, więc namawiam do kontaktu z nami przez Facebooka, z chęcią pogadamy. Jakie utwory zagracie z nowej płyty? Murray Cuthbertson: Jako dodatek do kilku kawałków z naszego debiutanckiego "City Of Steel" będziemy grać "Spiritual Embezzlement", "The Last Guildsman", "Somali Pirates", "Redemption", "Navigator's Choice" i "Escape From Supermax". Zawsze świetnie się bawimy grając te kawałki, a publiczność, dla której jak dotąd je zagraliśmy, chłonęła je. W którym roku kapela powstała? Bo są tutaj rozbieżności, bowiem jedni podają 2007 a inni 2006 rok. Jaka historia wiąże się z powstaniem zespołu? Murray Cuthbertson: Razem z bratem graliśmy na żywo pod pseudonimem UD przez ostatnich 13 lat, ale "Untimely Demise", jako prawdziwy zespół metalowy powstał w kwietniu 2006 roku. Oboje szukaliśmy nowego perkusisty, żeby popracować nad nowymi kompozycjami, które napisaliśmy i zobaczyliśmy ogłoszenie w miejscowym, obecnie niedziałającym już, sklepie z CD, na którym napisane było "Perkusista szuka zespołu grającego Metal, Punk i Rock". Zadzwoniliśmy do Scotta Crossa (perkusisty UD w latach 2006-2012, grającego na "Systematic Eradication") i przynieśliśmy nasz sprzęt do jego garażu. Próbowaliśmy riffy Iron Maiden, Slayer i Children Of Bodom przez jakąś godzinę i stwierdziliśmy, że jest między nami chemia. Później zrobiliśmy grilla i wypiliśmy kilka piw i właśnie tak zespół nabrał formy - reszta to już historia. Skąd się wziął pomysł na nazwanie zespołu Untimely Demise? Czy ta nazwa jest skądś zapożyczona? Murray Cuthbertson: Nazwę zespołu wymyślił Matt i nasz pierwszy gitarzysta (też Matt) jeszcze w 2000 roku. Oboje specjalnie używali tego zwrotu w każdym swoim wypracowaniu w szkole średniej. Stąd się wzięła. Nazwa oznacza składanie hołdu wielu przyjaciołom i członkom rodziny, którzy odeszli. Mówi: żyj pełnią życia i niczego nie żałuj, bo jutrzejszy dzień może być twoim ostatnim. Zawiera również wszystkich wspaniałych muzyków i artystów, którzy zmarli zbyt młodo w pogoni za swoim rzemiosłem. Glen Drover odegrał sporą rolę w waszej karierze. Zgodzicie się z tym? Możecie opisać jak doszło do waszej współpracy? Murray Cuthbertson: Glen Dover przyczynił się znacząco do powstania Untimely Demise. Jego produkcja, rady przy brzmieniach, inżynieria i gościnne występy, stały się kamieniem milowym dla sukcesu naszego zespołu. Czujemy się wielkimi szczęściarzami, że mamy żyjącego gitarowego geniusza jako mentora, przyjaciela i producenta. Kiedy dowiedzieliśmy się, że zaczął wybierać klientów do swojego prywatnego studia (Eclipse Studios w Toronto), wiedzieliśmy, że musimy z nim pracować - w końcu kto byłby lepszy w osiągnięciu produkcji dźwięku takiego jak Megadeath, jeżeli nie sami jego członkowie. Rok 2008 był momentem, w którym Glen opuścił Megadeath z przyczyn osobistych i artystycznych, wkrótce poinformował na jego stronie na MySpace, że wybudował nowiuśkie

studio. Skontaktowałem się z nim i gadaliśmy dobre pół godziny na temat muzyki. Kiedy zorientował się, że na serio myślimy o nagrywaniu świetnej muzyki zgodziliśmy się pracować razem. Wysłaliśmy mu kilka dem utworów, zadatek, a kilka tygodni później byliśmy w samolocie do Toronto - ta sesja nagraniowa z listopada 2008 roku stała się naszą EP-ką "Full Speed Metal". Razem z bratem od razu się z nim zaprzyjaźniliśmy i widzieliśmy, że Glen bardzo chciał, żebyśmy brzmieli tak niegodziwie jak się dało. Od tego momentu nasza przyjaźń i relacja profesjonalna rozkwitła i pracujemy razem już pół dekady. Zdecydowanie znajomość i praca z Glenem była dla nas błogosławieństwem i nie możemy się doczekać, co przyniesie nam przyszłość. Przesłanie dla młodych zespołów: jeżeli chcecie czegoś bardzo mocno i pracujecie pilnie, żeby to osiągnąć, wszystko jest możliwe. Jak jest różnica między nowym albumem a waszym debiutanckim albumem "City of Steel"? Matt Cuthbertson: Przy tym albumie bardzo staraliśmy się rozwinąć jako twórcy muzyki. Zamiast po prostu pisać partie gitarowe i dopasowywać wszystko inne do tych riffów, próbowaliśmy wielu różnych technik do tworzenia kompozycji. Na przykład, przy intro do "Escape from Supermax" nasz perkusista zaczął grać ten fajny groove'owy beat, a ja wpadłem na linię gitarową, która do niego pasowała. Albo w intro do "Navigator's Choice", gdzie linia basu mocno zaznacz melodię, a gitara jest do niej dopasowana. Również mieszaliśmy bardziej czyste dźwięki pod zniekształconymi gitarami, żeby podkreślić melodię. W niektórych kawałkach, jak "Navigator's Choice" użyliśmy mojego chrapliwego głosu i zmiksowaliśmy w bardziej tonalny wokal, żeby stworzyć mocno brzmiący głos. Byłem bardzo zadowolony ze sposobu w jaki brzmiał ostateczny produkt. Nowy album wydany, powiedzcie jakie są wasze plany na przyszłość. Macie pomysł na kolejny album? W jakim kierunku zamierzacie pójść? Matt Cuthbertson: Zawsze coś tworzę. W ty momencie mamy trzy nowe kawałki, które są całkowicie napisane i zaaranżowane, a oprócz nich jeszcze dwa, nad którymi ciągle pracujemy. Brzmią jak zwykle bardzo agresywnie, thrashowo i rytmicznie zróżnicowane. Świetnie, że Cory i Sam są teraz w zespole i fajnie było wykorzystać ich umiejętności przy tworzeniu. Cory to mocno uderzający perkusista, dla którego szybkość nigdy nie jest problemem. Jeżeli chodzi Sama, jest bardzo dobry w podrzucaniu świeżych harmonijnych linii, żeby dopasować to, co ja stworzyłem. Dopiero co wróciliśmy z sesji w Winnipeg, a bardzo pozytywne i inspirujące jest to, że widzimy gdzie możemy zajść z tym zespołem. W 2014 roku planujemy koncertować ile się da i grać na nowych scenach, gdzie jeszcze nigdy nas nie było. Nasz wzrok skierowany jest na granie w Stanach i Europie, ale zagramy wszędzie gdzie nadarzy się okazja. Dzieliliście scenę z wieloma kapelami, ale z jaką kapelą najchętniej zagralibyście podczas trasy koncer towej? Matt Cuthbertson: Byłoby świetnie zagrać koncert z którymkolwiek z naszych ulubionych zespołów, czyli Megadeath, Arch Enemy, Kreator, Destruction, Testament, Exodus itd. To tyle z mojej strony, jakieś ostatnie słowo do polskich fanów thrash metalu? Murray Cuthbertson: Bardzo dziękujemy za wasze ciągłe wsparcie i popularyzowanie naszego zespołu! Mamy nadzieję zawitać wkrótce do Polski jeżeli wszystkie istotne elementy się poukładają. Polska jest pierwszy krajem poza Kanadą, który zaczął zdawać poważne relacje w mediach z działalności zespołu (początek w 2009 roku) i jesteśmy niezmiernie wdzięczni za taką reklamę. Możecie polubić nas na Facebooku, śledzić nas na Twitterze i zamawiać rzeczy na naszej stronie Big Cartel. Kochamy tez polskie jedzenie i nie możemy się już doczekać, żeby rozkoszować się nim w Polsce. Tak więc dopóki się nie zobaczymy, wznieśmy kufle Żywca i trashujmy aż do pieprzonej śmierci! Łukasz Frasek Tłumaczenie: Anna Kozłowska

UNTIMELY DEMISE

61


To kolejny udany zespół Cedericka Forsberga, który jest mózgiem dwóch innych ciekawych zespołów, a mianowicie Rocka Rollas i Blazon Stone. Ten utalentowany muzyk, potrafi grac na perkusji, gitarze i nawet basie, a ostatnio uczy się śpiewać. Radzi sobie z tym wszystkim bardzo dobrze. Mortyr jest jednak nieco innym bandem. Tutaj Ced prezentuje speed/thrash metal zakorzeniony w latach 80-tych. O samym zespole i jego twórczości udało mi się porozmawiać z nikim innym jak właśnie z Cedem.

W cieniu Rocka Rollas i Blazon Stone HMP: Witaj, na początku wywiadu chciałbym ci pogratulować udanego debiutu z Mortyr. Jaka jest reakcja słuchaczy? Czy spodziewałeś się tak dobrego przyjęcia? Cederick "Ced" Forsberg: Jest trochę w cieniu Rocka Rollas i Blazon Stone, ale chyba ludziom podoba się mimo wszystko!

dziej widać na następnym wydawnictwie… Myślałem o bardziej technicznym podejściu następnym razem, ale mam skłonność do bardziej brutalnego i niegównianych albumów thrash. Było to już do granic wykorzystane przez inne zespoły, ale tak czy inaczej zrobię to. Moim zamiarem jest nic innego, jak dobra zabawa przy zajebistym thrashowym albumie!

Powiedz jak udało ci się znaleźć czas na kolejny zespół? Masz przecież Rocka Rollas i Blazon Stone. Czyżby czułbyś się nie spełniony? A może masz a tyle pomysłów, że nie starcza ich na dwa zespoły? Całkowicie, nie robię w tej chwili nic innego poza praca nad muzyką. Chciałbym mieć prawdziwą pracę, bo mam małe dochody i mam wystraczająco dużo materiału na wiele lat, (śmiech)! Jednak nigdy nie mam dość. Muszę rozdzielać materiał pomiędzy różne projekty, żeby po prostu wszystko było zrobione i skończone.

Tytułowy utwór "Rise Of The Tyrant" to prawdziwa perełka, jednak słychać też tutaj echa Running Wild. Po raz kolejny można usłyszeć, że jesteś fanem Running Wild i że starasz się oddać duch tamtej kapeli. Jak doszło do tego że poznałeś zespół Rolfa? Co w nim ci się spodobało? Tak, oczywiście u Mortyr słychać również pewne wpływy Running Wild, jest niemożliwe, żeby nie ukłonić się w ich stronę jeżeli jesteś mną, (śmiech)! Nie pamiętam, trafiłem na nich chyba kiedyś przez Youtube'a już dawno temu.

Nie dość że masz trzy zespoły, to w tych trzech zespołach zajmujesz się całą warstwą instrumentalną. Nie męczy ciebie zajmowanie się partiami gitarowy mi, nagrywaniem partii basu i perkusji? Nie myślałeś o zatrudnieniu jeszcze kogoś? Właściwie myślę, że fajnie jest nagrywać wszystko samemu, ale z Rocka Rollas mam już pełny skład (oprócz wokalu na chwilę obecną) i to jest ulga. Myślałem o tym, bo w czasie kiedy nagrywałem te trzy albumy byłem raczej niekompetentny jeżeli chodzi o perkusję ponieważ nie ćwiczyłem dużo i takie uczucie mi towarzyszyło… Teraz, później ćwiczyłem o wiele więcej i wracam na tory! "Rise of The Tyrant" taki tytuł nosi debiutancki album Mortyr, może wyjaśnisz dlaczego akurat na taki tytuł się zdecydowałeś? Jest w tym jakieś przesłanie? To klasyczny "wielki tytuł", który przykuwa uwagę, albo może nie, nie wiem, (śmiech). To ogólne zwykłe bzdury o kłopotach i gównie na świecie. Nie ma tego zbyt wiele w Szwecji, ale kto wie. Dzieje się tam teraz przerażająca degeneracja i kto wie, w przyszłości tutaj tez to może dotrzeć. Już na pierwszy rzut oka, przykuwa uwagę dość ciekawą okładką. Kto ją narysował? Kto wymyślił cały motyw na szatę graficzną? Dokładnie to nie wiem, to był kontakt od Stormspell i nie było tak, że wymyśliłem ją od początku do końca, właściwie myślałem o czymś bardziej w stylu pokręconej grafiki "Reign In Blood" lub "Hell Awaits", ale ten komiksowy styl też dobrze wyszedł. Miała być biało - czarna na początku, ale dzięki kolorom jest jeszcze lepsza! Otwierający, instrumentalny kawałek zatytułowany "New World Order" przypomina twórczość Metalliki. Taki był zamiar? Właściwie bardziej inspirowały mnie intra Running Wild, rozumiesz, jak na przykład intro na albumie "Return To Port Royal". Chciałem jednak, żeby było mroczniejsze i bardziej thrashowe. Chociaż trochę brzmi jak Metallica, masz rację! Muzykę Mortyr można określić jak speed/thrash metal zakorzeniony w latach 80/90-tych. Z czego wynikała chęć założenia właśnie takiej kapeli? Nie pamiętam mojej pierwotnej intencji, ale chyba było tak jak z innymi rzeczami, które robię, jestem zbyt kreatywny, żeby skupić się tylko na jednej rzeczy i lubię trochę thrash metal (chociaż wielkim fanem nie jestem), więc pomyślałem, czemu nie! Mam nawet projekt deathmetalowy w trakcie tworzenia, ale na bardzo wczesnym etapie. Słychać wpływy Testament, Exodus, Kreator czy Slayer. Czyżby te kapele miały wpływ na ciebie i zmotywowały ciebie do stworzenia kapeli, która odda to co najlepszy w tych kapelach z ich wczesnego okresu twórczości? Prawdę mówiąc, nigdy nie słuchałem za dużo Testament i Exodus, jako dużą inspirację wymieniłbym raczej Dark Angel i Viking, ale może będzie to bar-

62

MORTYR

Na debiutanckim albumie Mortyr znalazł się nawet cover Running Wild i "Mercilles Game" w twoim wykonaniu jest złowieszczy i agresywny. Bardzo udany cover i nasuwa się pytanie dlaczego akurat ten utwór? A nie np. "Adrian S.O.S"? "Adrian S.O.S" był na liście możliwych coverów, ale "Mercilles Game" fajniej się grało z solo i wszystkim. Czy w przyszłości usłyszymy jeszcze jakiś cover w twoim wykonaniu? Tak! Mogę zdradzić, że prawdopodobnie nagram cover "Angel Of Death" i nie mówię tutaj o Slayerze… Na płycie nie zabrakło też długiego utwory, który oparty jest na ciekawym motywie i rozbudowanych partiach gitarowych. "Dark Angel" to kolejny mocny punkt na płycie i jestem ciekaw co tutaj ciebie inspirowało przy tworzeniu tego kawałka? Cóż, tekst jest typowo super hiper thrash metalowy, nie wkładam w to wiele ambicji… Kompozycja dojrzewała przez wiele lat zanim ją ostatecznie nagrałem. To chyba mój ulubiony kawałek z albumu. Po prostu dobrze wyszedł, nawet nie zawiera nic specjalnego czego nie zrobiłby wcześniej żaden thrash metalowy zespół, (śmiech)! Natomiast taki "Screams Of Death" przypomina twórczość Kreator. Czy taki był zamiar? Czy chciałeś stworzyć utwór który przypomni słuchaczom stary dobry Kreator? Właściwie to tak! Jakkolwiek słuchałem więcej Destruction i chciałem stworzyć coś podobnego do "Bestial Invasion", ale wykorzystałem klasyczny wzór perkusji Kreatora z "dodo-da" na stopie i werblu. Fajny wzór, którego nie słyszę u wielu zespołów, właściwie Blind Guardian jest prawdopodobnie najlepszym zespołem, który grał sekwencję "dododa-dododa" w latach '80 i '90-tych… Chcę stworzyć więcej takich utworów! Co z pewnością wypada dobrze na debiutanckim albumie to Jank. Trzeba przyznać, że ten mało znany wokalista ma w sobie charyzmę i drapieżność. Jak na niego trafiłeś? Czy miałeś jeszcze kogoś innego na uwadze, kto by mógłby zaśpiewać na albumie Mortyr? Cóż, znaliśmy się już. Grał w zespole grincore'owym o nazwie Livet Som Insats i wiedziałem, że potrafi krzyczeć. On w to wątpił, ale według mnie dzięki niemu partie wokalne bardziej się wyróżniają. Ja robiłem wokale na demach, były w porządku, ale o wiele bardziej wole wokal Jank! Powiedz jaka jest szansa, że Mortyr wyruszy w trasę koncertową po Europie i zagra te utwory na żywo? (Śmiech), na pewno nie w najbliższej przyszłości. Może nawet nigdy… Rocka Rollas jest moim głównym zespołem, Blazon Stone i Mortyr zawsze będą na drugim miejscu. Możesz nieco opowiedzieć o początkach kapeli? Jak doszło do jej powstania i w którym roku to było? Naprawdę nie pamiętam. Po prostu wszedłem do sali

prób i zaimprowizowałem perkusję dla trzech utworów, poszedłem do domu i wpadłem na kilka riffów itd… Czasmi tak robię, może wyjść z tego coś naprawdę ciekawego. "Screams Of Death", "Nuclear Blast" i "Show Me to Hell" wszystkie były napisane w ten sposób, chociaż wersje albumowe są o wiele bardziej rozwinięte niż dema. Skąd się wziął pomysł na nazwę Mortyr? Czyżby tutaj rolę odegrała gra o takim samym tytule? Właściwie to tak. Jednak musze przyznać, że nigdy nie zagrałem w nic poza demem… Nie mogę przejść kilku pierwszych przeciwników, nie mam pojęcia dlaczego to jest takie trudne, ale zazwyczaj ginę w kilka sekund, (śmiech!) Czy gry komputerowe inspirują ciebie jako muzyka? Gdzie najczęściej szukasz inspiracji do pisania utworów? Kiedyś bardzo mnie interesowały, ale teraz ważniejsza jest muzyka. Jest tak chyba dlatego, że pozwala mi ona być kreatywnym i robić wszystko samemu. Zawsze byłem fanem tworzenia własnych leveli i innych rzeczy w grach, jak np. bawiłem się edytorem Worldcrafta/Hammera dla Half-Life i Half-Life 2, tworząc levele o różnej jakości. Nadal to robię okazjonalnie! (śmiech) Rozpocząłeś pracę nad nowymi albumami Blazon Stone, Rocka Rollas. Czy pracę nad nowym mate riałem Mortyr też się rozpoczęły? Kiedy można się spodziewać owego krążka? Tak jakby! Mam masę riffów i gówna nagranego dla pamięci, ale mam trochę niedokończonych. Zajmę się tym tak szybko jak to możliwe, ale w tej chwili najważniejsze jest Rocka Rollas. Na drugim miejscu jest Blazon Stone, a później Mortyr. Jeżeli jednak mi się uda, chciałbym zrobić znowu potrójne wydanie z każdym zespołem, byłoby fajnie! Czego będzie można się spodziewać po tej płycie jeśli wyjdzie w przyszłości? Pierwotnym zamiarem był techniczny thrash o tematyce trochę bardziej sci-fi, ale wydaje mi się, że postawię na bardziej podstawowe podejście, żeby mieć więcej czasu na bardziej ambitny album sci-fi innym razem! Masz już trzy zespoły i się zastanawiam czy przypadkiem kiedyś nie założysz kolejnego? W końcu masz sporo pomysłów i widać że jesteś bardzo pomysłowym kompozytorem. Mam już więcej zespołów, np. Lector, Anger Burning, Raw Hate i kilka innych. Wszystkie są czymś innym, począwszy od doomu, przez punk, rock po pop. Chcę to wszystko robić! Powiedz jak masz teraz plany na przyszłość i czego fani mogą się spodziewać w niedalekiej przyszłości? Za dużo już ludziom naobiecywałem i opowiedziałem o swoich planach, przez co już mi nie ufają! (śmiech)! Ale coś się zbliża… Jeżeli to ci nie przeszkadza, nie powiem teraz nic więcej, bo jutro może się wszystko zmienić. Prawdopodobnie tak też właśnie będzie, więc nie trzeba mówić czegoś, co wkrótce będzie nieaktualne. Ostatnie słowo do polskich fanów? Jeszcze raz dzięki Łukasz Frasek Tłumaczenie: Anna Kozłowska


Nowy bastion klasycznego doom metalu Fajnie jest przeprowadzać wywiady z zespołami o krótkim twórczym stażu, bo z młodych muzyków często bucha wręcz zaraźliwy entuzjazm, a każde wypowiedziane zdanie przesycone jest idealizmem, chęcią działania i zapewnieniami o gotowości podbicia świata swoją nową płytą. Bywa, że udziela się to i rozmówcy, a jest to uczucie miłe. Co zaś miał do powiedzenia Molde, gitarzysta istniejącego od zaledwie 2009 roku Stonegriff? Przekonacie się czytając poniższy wywiad. Od siebie dodam tylko, że zdecydowanie warto mieć na chłopaków oko. HMP: Wasz zespół istnieje od pięciu lat, co jak na metalowe realia jest wciąż okresem niedługim. Opowiesz nam pokrótce o historii zespołu? Skąd znacie się, w jakich okolicznościach powstał Stonegriff, czy wcześniej graliście już w innych kapelach itd. Molde: Ja i GM rozmawialiśmy juz dawno temu o stworzeniu zespołu ponieważ dzielimy to samo uczucie do dobrego starego metalu. Było to w erze grunge'u, a my obaj czyliśmy, że oldschoolowy metal za bardzo krył się w cieniu zespołów nowych gatunków. Z wielu powodów nie stało się to wtedy, ale dobrą dekadę później, kiedy nadszedł odpowiedni czas - wtedy wprowadziliśmy słowo w czyn, zebraliśmy pierwszy skład, z którego niedługo później powstał Stonegriff. W 2010 roku wypuściliśmy nasze pierwsze demo i zagraliśmy nasz pierwszy koncert w klubie motocyklowym. Mieliśmy kilka zmian personalnych w pierwszych latach i pod koniec 2011r., dokładnie w grudniu, szukałem nowego wokalisty i skontaktowałem się z Jacobem. Po kilku rozmowach i przesłuchaniu naszego dema "For Madmen Only", zdecydował się dołączyć do zespołu. Krótko później nasz pierwsze basista, Rex (2009 - 2010) wrócił do nas. Nikt z nas nie grał w żadnym naprawdę znaczącym zespole, ale zarówno Rex jak i ja graliśmy w przeszłości w krótko istniejących zespołach. GM był właściwie wokalistą w zespole przez krótki czas, ale jak sam twierdził, o wiele lepiej szło mu w Stonegriff za bębnami.

Sprytne pytanie. Nigdy tak naprawdę nie podjęlismy decyzji, że nasza muzyka powinna być w stylu lat 70-tych. Tak po prostu jest. Słuchamy dużo rocka/ metalu z lat 70-tych, ale też rzeczy z lat 80-ych i początku 90-tych. Cały dobry metal z tamtych lat ma bardzo słyszalne odniesienia w tych dekadach. Sądzę jednak, że jestem otwarty na każde brzmienie, które sprawia, że czuję się tak dobrze jak przy klasykach, nawet jeżeli jest to coś nowego. Stonegriff nie jest zespołem purystów; nawet jeżeli jesteśmy całkiem oldschoolowi, to nie chcemy zamykać żadnych drzwi do źródeł inspiracji. Na czym twoim zdaniem polega wyższość muzyki lat 70-tych nad muzyką lat 2010-tych?

gicus" słuchacz nie wychwyci? Nasza muzyka jest całkiem surowa i niepodobna do zespołów, których słuchamy. Fajnie, że nawiązałeś do Rainbow, bo rzadko to słyszymy. Jestem wielkim fanem Dio i słuchałem wczesnych nagrań Rainbow od wielu lat. Bardzo lubię też stare nagrania Scorpions z Ulim, czego chyba nie słychać w naszym brzmieniu. Prawdopodobnie znalazłoby sie jakieś powiązanie, ale nie jest ono chyba dość widoczne. Jacob jest wielkim fanem Judas Priest i inspiruje go Hallford. Nieco dalej są zespoły jak Hellhammer i Bathory, chyba nasza mroczność pochodzi trochę od nich. Ile koncertów zagraliście już ze Stonegriff? Jak radzicie sobie z tremą? Jak na razie zagraliśmy około dwunastu i za każdym razem pojawia się trema. Jednak wspieramy się wzajemnie przed koncertem i staramy się pamiętać, że określony poziom stresu wychodzi tylko na dobre. Koncerty zespołów doom metalowych nie należą do szczególnie widowiskowych, co samym fanom jednak nie przeszkadza. Czego widz może spodziewać się po koncercie Stonegriff? Również jesteśmy dosyć prości, nie zobaczysz na naszym koncercie striptizerek i krasnali biegających po scenie kiedy gramy. Fani mogą jednak liczyć na solidną dawkę markowego doomu. Dla mnie i dla ciebie zapewne też, najważniejszym

Foto: Metal On Metal

Wasz debiut ukazuje się dzięki małej, ale szanowanej wytwórni. Jak udało się wam zdobyć kon trakt z Metal on Metal? Wysłaliśmy im e-mail i przedstawiliśmy się takimi jacy jesteśmy. Mieliśmy otwartą rozmowę przez chwilę i później zgodziliśmy się, że powinniśmy podpisac kontrakt. Metal on Metal, tak jak mówisz, jest bardzo szanowaną wytwórnią i spodobał nam sie ich sposób myślenia od samego początku. Ostatecznie chyba nasze kawałki i ekstremalny śpiew Jacoba zamknęły transakcję. Kto stworzył okładkę waszego albumu? Opowiesz nam dokładniej, co na niej widzimy? Santiago Caruso - tak ma na imię utalentowany artysta, który stworzył tę okładke. Jego portfolio jest niesamowite, a w ostatnich latach stworzył kilka okładek, włącznie z jedną dla ostatniego albumu Pentagram Chile. Kiedy Jowita z Metal on Metal zasugerowała, że powinniśmy wybrać grafikę Santiago byliśmy wstrząśnięci. Widzę wiele podobieństw do albumu w tym dziele, ale przede wszystkim, ten obraz jest prawie idealną ilustracją dla utworu "Devil's Daughter". Okładka utrzymuje bardzo mroczną atmosferę i idealnie pasuje do "Prologus Magicus". Szwecja słynie z potężnej sceny metalowej. Macie na niej zaprzyjaźnione, a bardziej doświadczone od was zespoły? Takie, które wspierają was pomocą i radą? Chociaż w Szwecji scena jest ogromna, to jest to bardzo rozciągnięty geograficznie kraj i nie mamy żadnych większych metalowych zespołów w swoim sąsiedztwie. Nie mamy mentorów, ale nie stronimy od korzystania z porad, jeżeli sa one dobre. Jakkolwiek Stonegriff jest raczej zespołem, który rozwinął się na swoich własnych zasadach. Gracie muzykę tradycyjną, mocno inspirowaną klasykami z lat 70-tych. A czy jesteście otwarci na nowocześniejsze, zrodzone już w XXI w. dźwięki?

Nie wiem czy chodzi o wyższośc, ale jest o wiele bardziej organiczna i zakorzeniona w tradycyjnym sposbie tworzenia muzyki. Nieobecność technologii cyfrowej i komputerów działa bardzo na jej korzyść. Moim zdaniem brzmienie lat 70-tych jest organiczne i bardzo szczere, dlatego wolałbym wydawać na nie moje pieniądze. Wśród młodych zespołów też nie brakuje miłośników klasycznego grania, czego sami jesteście dowodem. Macie swoich faworytów wśród takich wykonawców, jak np. Witchcraft lub Blues Pills? Jest wiele świetnych nowych zespołów grających w klasycznym stylu, zarówno Witchcraft jak i Blues Pills są ich przykładami, tak samo jak Graveyard i inni. Wszyscy mają świetne piosenki, ale nie mogę powiedzieć, że mam wśród nich swoich faworytów. Opowiesz nam o swoich inspiracjach? Kto zachęcił was do tworzenia własnej muzyki? Powiedziałbym, że mamy legiony inspiracji. Chęć do tworzenia mamy we krwi i nie mogę wyobrazić sobie życia bez żadnego rodzaju kreatywnej działalności.

wydarzeniem muzycznym 2013 r. był nowy album Black Sabbath. Wywołał on mieszane reakcje, bo jedni chwalą go za bycie zachowawczym, a drudzy za to właśnie go krytykują. Jaka jest twoja opinia? Myślę, że to świetny album. Jestem jednym z tych, którym podoba się jego konserwatywność. Bardzo się cieszę, że "13" nie okazał się kolejnym albumem Ozzy'ego. Rzeczywiście było to bardzo oczekiwane wydawnictwo. Mamy początek 2014 r. Jakie są twoje muzyczne oczekiwania na nowy rok? Jakich albumów wypa trujesz? Po pierwsze i najważniejsze, nie możemy się już doczekać zagrania utworów z "Prologus Magicus" na żywo. Festiwale The Doom Over Scania i Springdoom Depression w Wiedniu są już zabukowane, a w planach mamy jeszcze kolejne koncerty. Tworzymy równiez nowy materiał i przygotowujemy się do jego nagrywania jesienią. W tym momencie jestem bardzo ciekawy nadchodzących wydawnictw Mortalicum i Sorcerer, jestem pewny, że oba wypadną świetnie.

Black Sabbath i Rainbow słychać w waszej muzyce bardzo wyraźnie, ale czy są zespoły, które pry watnie bardzo lubicie, ale czego na "Prologus Ma-

Adam Nowakowski Tłumaczenie: Anna Kozłowska

STONEGRIFF

63


Brian Ross jest nietuzinkowym wokalistą. W dodatku dwa zespoły, w których się udziela - Satan oraz Blitzkrieg - nagrały w 2013 roku albumy urody wyśmienitej, które spokojnie można nazwać jednymi z najlepszych albumów NWOBHM nowego tysiąclecia. Sam Brian okazał się osobą spokojną, zrównoważoną i odpowiadającą raczej zdawkowo. Przy omawianiu zawartości, chciałem też pociągnąć go trochę za język w sprawach światopoglądowych, zwłaszcza że na nowym albumie znajduje się utwór poświęcony dość kontrowersyjnemu filmowi, kojarzącemu się jednoznacznie z lewą stroną marginesu społeczeństwa. Ross jednak nie chciał odpowiadać na tego typu pytania, twierdząc, że politycy nie rozmawiają o muzyce, a muzycy o polityce. Niezależnie od trafności tego zdania (myślę, że wielu frontmanów thrash metalowych by się z nim zupełnie nie zgodziło, biorąc pod uwagę tematykę ich utworów), szanuję jego poglądy i wstrzemięźliwość wypowiedzi. Nawet jeżeli dotyczy tematów stricte muzycznych.

Czysty Brytyjski Metal HMP: "Back From Hell", czyli najnowsze dzieło Blitzkrieg, uderza niczym młot boga piorunów z burzowego nieba. Pokazaliście, że NWOBHM dalej posiada ostre pazury. Jak wrażenia po wydaniu waszego nowego dzieła? Brian Ross: Jestem bardzo szczęśliwy. Jestem także bardzo zadowolony z nowego albumu i z nowego składu Blitzkrieg. Ken i Alan będą stanowili wspaniały zespół, który stworzy w przyszłości świetny materiał. Czuję, że przyszła pora by skierować Blitzkrieg w kierunku czystego brytyjskiego metalu. Z powrotem do korzeni. Mieliście bardzo długą trasę po wydaniu "Theatre of

"Complicated Issue"? W "Call For The Priest" razem ze mną śpiewa Martin McManus, wokalista cover bandu Judas Priest, który nazywa się Judas Beast. Tak bardzo jego głos przypomina Roba Halforda, że gotów byłem zrobić wszystko, by tylko zgodził się zaśpiewać ten utwór ze mną. Jest naprawdę świetnym wokalistą. Na "Complicated Issue" śpiewam razem z Emmą Baxter, żoną Billa Baxtera, naszego basisty. Bardzo mi się to podobało, gdyż ona także posiada wspaniały głos, a w duecie nasze wokale brzmią niesamowicie. Wiadomą rzeczą jest, że Metallca była pod wpływem waszej twórczości. Coverowali nawet wasz Foto: Metal Nation

roku. Czyżby ten serial podobał ci się na tyle, że też postanowiłeś utwór na jego temat? Uwielbiam "The Prisoner". Naturalnie oryginalny serial, a nie remake. W sumie napisałem trzy utwory o tej serii: "My Life Is My Own", "Escape From The Village" oraz "Return To The Village". Kiedy się je zestawi obok siebie, to tworzą spójną historię. Od zawsze moim zamierzeniem było napisanie takiej trylogii, jednak nie chciałem by wszystkie utwory znalazły się na jednym albumie. Mamy też tutaj utwory zainspirowane filmami "Jeździec bez głowy" i "Gwiezdne Wrota". Tak jak w przypadku "The Prisoner" - uwielbiam te filmy. Przez cały okres istnienia Blitzkrieg inspirowałem się wieloma wspaniałymi filmami i pisałem utwory na podstawie tych dzieł, które mnie zadziwiły i zaciekawiły. Ciepły instrumentalny "4 U" jest pewnym oddechem wytchnienia na tym albumie. Czy takie było zamierzenie w tej kwestii? Jest to utwór, który napisał Ken dla swojej matki, kiedy od nas odeszła. Jest to swoisty hołd dla jej życia. Była cudowną kobietą. "One Last Time" spełnia obowiązek bycia jedyną bal ladą na "Back From Hell". Czy możesz opowiedzieć o czym ona jest? Jest to kompozycja, który napisałem z dedykacją dla mojej mamy, która zmarła w lutym ubiegłego roku. Ten utwór opowiada o moich uczuciach, gdy zdałem sobie sprawę, że po raz ostatni jadę w stronę miejsca, gdzie spędziłem swoje dzieciństwo. Myślę, że mojej mamie spodobałby się ten utwór. Bardzo mi jej brakuję i mam nadzieję, że może go usłyszeć nawet będąc po drugiej stronie. Tego utworu raczej nie zagramy nigdy na żywo. Nie wiem czy byłbym w stanie. Na waszym albumie pojawił się także utwór o filmie "V jak Vendetta". Czy podobał ci się ten film? Czy nie przeszkadzała ci lansowana w nim ideologia lewicowa i anarchistyczna? Myślę, że koncept "idei, której nie da się zabić kulami" jest myśleniem życzeniowym, patrząc na tym jak, przykładowo, Rosjanie krwawo tłumili powstanie na Węgrzech w latach pięćdziesiątych i jak trzymali w swym cieniu wszystkie "niepodległe" kraje bloku wschodniego przez tyle dekad… Film mi się bardzo podobał ze strony luźnego rozrywkowego odbioru. Nic poza tym. Polityków nie pyta się o muzykę, więc muzyków nie powinno się pytać o politykę.

the Damned". Czy to wpłynęło na proces pisania i komponowania nowego materiału? Czy to dlatego nastąpiła taka duża przerwa między jednym wydawnictwem a drugim? Dokładnie tak było. O ile jestem bardzo dumny z "Theatre of the Damned", to uważam że jest na nim trochę za dużo amerykańskich klimatów muzycznych. Dlatego chciałem grać ten album w trasie tak długo, jak się tylko da zanim przystąpię do pisania jego następcy. Na waszym nowym albumie pojawia się nagrana ponownie kompozycja "Buried Alive". Nie jestem fanem powtórnych nagrań starych klasyków, jednak szczerze przyznam, że wyszło wam to naprawdę zacnie. Dlaczego postanowiliście wziąć na warsztat akurat ten utwór? Gramy bardzo dużo staroci na żywo. Dałem chłopakom okazję do nagrania jednego z naszych starszych utworów na nową płytę. Jednogłośnie wybrali właśnie "Buried Alive". Osobiście bardzo mi się ten wybór podobał, gdyż ten utwór cieszy się także bardzo dużą popularnością wśród fanów Blitzkrieg. Na płycie pojawiają się niezwykle wspaniałe duety wokalne. Z kim śpiewasz w "Call For The Priest" i w

64

BLITZKRIEG

utwór "Blitzkrieg" na koncertach, a także na "Garage Inc." i na EP "Creeping Death". Czy to dlatego postanowiliście się zrewanżować własnym wykonaniem ichniego "Seek & Destroy"? Tak. Chciałem w jakiś sposób ukłonić się względem nich już od momentu, gdy scoverali nasz "Blitzkrieg". Teraz nadarzyła się taka okazja, więc z niej skorzystałem. Wahaliśmy się czy nie wykonać "The Four Horsemen", ale w końcu stanęło na "Seek & Destroy". Wszystkie utwory na "Back From Hell" brzmią niesamowicie zadziwiająco. Jednak, aż nie chce się wierzyć, że zostały napisane niedawno. Wszystkie utwory zostały skomponowane w ostatnim czasie. Naturalnie poza "Buried Alive". Nie możemy się doczekać by je grać na żywo w nowym roku. Motyw Kuby Rozpruwacza był już obecny na albumie "Unholy Trinity". Dlaczego postanowiliście powtórnie go wykorzystać? Chciałem napisać utwór, który przedstawiałby co by się stało, gdyby Rozpruwacz wrócił teraz z powrotem do Londynu, Poza Wielką Brytanią serial "The Prisoner" nie jest zbyt znaną rzeczą. Fani heavy metalu mogą go kojarzyć głównie z genialnego utworu Iron Maiden z 1982

Oprócz świetnego "Back From Hell" z Blitzkrieg, nagrałeś także fenomenalny "Life Sentence" z Satan. Oba te albumy są niesamowite i naprawdę trudno zdecydować, który z nich jest lepszy. Jak się czujesz po nagraniu dwóch tak genialnych albumów w ciągu jednego roku? Nie przejmuj się tym. Widzę, że oba ci się podobają, co mnie bardzo cieszy i bardzo ci za to dziękuję. Jestem tak samo zadowolony z jednego jak i z drugiego. To była prawdziwa przyjemność pracować znowu z Russem, Stevem, Graeme i Seanem. Gdy się zebraliśmy w piątkę, między nami coś zaiskrzyło. Dzięki temu słychać na albumie, że jest między nami prawdziwa chemia i magia. Ta trzydziestoletnia dziura wydaje się teraz raptem kilkutygodniową przerwą. Jakie są najbliższe plany dla Blitzkrieg? Chcemy wyjść do fanów i grać nasz nowy album tak często jak tylko się da. Zamierzamy też ciągle pisać nowe kawałki, by przerwa między "Back From Hell" i jego następcą była znacznie krótsza. Wielkie dzięki za wywiad i niesamowite płyty. Jakieś ostatnie słowa? Ja też ci dziękuję, gdyż to była prawdziwa przyjemność. Chciałem też podziękować wszystkim naszym fanom, którzy nas wspierali przez te wszystkie lata. The Krieg salutes you! Aleksander "Sterviss" Trojanowski


Użyliśmy nowoczesnej produkcji oraz nowoczesnego i heavy metalowego brzmienia, jednak nadal jesteśmy zespołem, który został założony w latach 80-tych, więc to na pewno zawsze będzie gdzieś przebłyskiwać. Nasze brzmienie jednak cały czas ewoluuje.

Pewnego rodzaju kult, czyli nigdy nie mów nigdy Australijski Taipan cieszy się od drugiej połowy lat 80. statusem kultowego zespołu. Wszystko to dzięki dwóm mini albumom, które w momencie premiery nie cieszyły się zbytnią popularnością, jednak z czasem zmieniło się to diametralnie. Dlatego obecnie "Breakout" i "1770" są uznawane za klasyczne dokonania nie tylko w kontekście australijskiego heavy metalu, zaś ich twórcy od siedmiu lat z powodzeniem kontynuują to, co rozpoczęli w 1979r. Na wydanym niedawno czwartym albumie "Metal Machine" panowie Zerafa, Sarpa i Degennaro ostatecznie potwierdzają, że o określeniu ich mianem odcinaczy kuponów od dawno minionej sławy nie może być mowy, zaś perkusista Frank Degennaro opowiada o trudnych dla grupy latach 80. oraz nowej, doskonałej płycie: HMP: Znacie jakieś racjonalne wytłumaczenie tego, że w latach 80-tych ubiegłego wieku, mimo dwóch świetnych MLP na koncie nie udało się wam zrobić jakiejś większej kariery? Frank Degennaro: Chyba dlatego, że byliśmy bardzo młodzi i nie mieliśmy managementu. Wszystko robiliśmy sami. Mieliśmy jedynie po 18 lat i nic nie wiedzieliśmy. Jak mówi stare powiedzenie: "gdybyśmy tylko wtedy wiedzieli to, co wiemy teraz". Nie byliście jedynym zespołem z Australii, któremu się nie powiodło, by wymienić pewnie doskonale wam znany, bo również wywodzący się z Melbourne, Bengal Tigers czy Heaven z Sydney, który mimo kontraktu z CBS i wydania kilku płyt też przepadł na rynku, to przejaw braku szczęścia czy były inne przyczyny? W tamtym czasie w Australii heavy metal nie był zbyt popularny wśród ogółu populacji. Gatunki takie jak new romantic i disco dominowały na scenie. Była to również sprawa znalezienia się w złym miejscu, w złym czasie. Tak więc czas był jednym z czynników, ale chodziło głównie o brak doświadczenia.

Momentami robi się wręcz bardzo ostro, jak cho ciażby w "Speculum", w którym to utworze ocieracie się wręcz o black metal? Dokładnie. Wszyscy słuchaliśmy współczesnego metalu pomiędzy innymi rzeczami i lubimy próbować różnych rzeczy o zabarwieniu black metalu, thrash metalu i stoner rocka. Można też usłyszeć wpływy naszych wczesnych lat, jak Led Zeppelin i Black Sabbath.

wisze w składzie zespołu. Tak, zdecydowaliśmy się zakończyć pracę, ponieważ muzyka heavy rockowa nie była popularna w Australii i nie chciała nas żadna większa wytwórnia.

Lubicie więc eksperymenty? Stąd obecność na "Metal Machine" czerpiącego z doom metalu "Underground" czy mrocznego, zróżnicowanego "Minder"? Tak, było wiele rzeczy, które chcieliśmy wypróbować po tak długiej przerwie. Ciężkie brzmienia cały czas się przecież rozwijały.

Może małą pociechą, ale jednak, było to, że wasze wydawnictwa stały się wręcz kultowe wśród fanów i kolekcjonerów? Miało to wpływ na wznowienie działalności zespołu sześć lat temu? Od czasu powstania internetu, mamy tysiące fanów, którzy chcieli wiedzieć więcej o zespole. Jak już powiedziałeś, rozwinął się pewnego rodzaju kult. To właśnie

Jednak echa klasyki w rodzaju klasycznego brzmienia Black Sabbath (zwolnienie w "War And Disaster" czy kojarzące się od razu z NWOBHM utwór tytułowy i "New Dawn" nie pozostawiają cienia wątpli wości, co było dla was największym źródłem inspiracji? Tak, gdzieś tam głęboko wszyscy jesteśmy zainspiro-

Położenie Melbourne też miało tu pewnie znaczenie, bo przecież był to wtedy niemal koniec świata - nie tylko w kontekście wyprawy do Europy czy USA, ale też koncertów w Australii, gdzie chcąc zagrać na przykład w Perth mieliście do przebycia kilka tysięcy kilometrów? Dokładnie. Nigdy nie graliśmy w Perth i nigdy nie koncertowaliśmy za granicą. Byliśmy jedynie w Sydney i Melbourne. Gdyby duża wytwórnia podpisała z nami kontrakt, od razu pojechalibyśmy za granicę. Jak to więc wówczas wyglądało? Graliście pewnie w najbliższej okolicy a koncerty w innych rejonach Australii należały pewnie do rzadkości? Graliśmy głównie w dużych klubach w Melbourne, jak "Bombay Rock", z zespołami jak Rose Tattoo, Ian Gillan, etc. W Melbourne była również scena metalowa, gdzie mogliśmy grać duże koncerty z innymi zespołami, jak Bengal Tigers, Ion Drive, Taramis, Blackjack, etc. Nazywało się to "Metal For Melbourne" i zostało utworzone przez Gretę Tate z Central Station Records, sklepu w Melbourne. Ale były próby waszego wypłynięcia na szersze wody, jak chociażby wydanie w 1982r. MLP "Breakout" w Anglii. Tradycyjny metal cieszył się wówczas ogromną popularnością niemal na całym świecie, dlaczego więc nie udało się wam wtedy odnieść sukcesu? Zaważył brak promocji ze strony Bullet Records, małej, niezależnej firmy oraz koncertów promujących to wydawnictwo? Nawet jeżeli podpisaliśmy kontrakt na nagranie i dystrybucję z Bullet, to nie było praktycznie żadnej promocji. Udało nam się sprzedać 10000 kopii za pomocą informacji przekazywanych pocztą pantoflową i to bez internetu. Chyba po prostu mieliśmy pecha, że nikt nas nie chciał, bo byliśmy dość odizolowani od reszty świata i byliśmy tak naprawdę tylko dziećmi. Może warto było uderzyć na rynek niemiecki? Wspomniani już Bengal Tigers wydali tam "Metal Fetish" nakładem ZYX, co odbiło się pewnym echem wśród fanów metalu z Europy? Wtedy nie wiedzieliśmy o tym, nie mieliśmy managementu i myśleliśmy, że tak się po prostu dzieje. Oczywiście teraz atakujemy niemiecki rynek z pomocą Killer Metal Records. Nie poddaliście się jednak i w 1985 r. wydaliście kole jny MLP "1770". To niepowodzenie tej płyty ostate cznie sprawiło, że zespół rozpadł się niespełna dwa lata później? To był zdecydowanie inny album, z elementami symfonicznego rocka. Mieliśmy syntezator gitarowy i kla-

Foto: Killer Metal

był powód, dla którego wypuściliśmy nowy materiał… byliśmy też przyjaciółmi z dzieciństwa i nadal utrzymywaliśmy kontakt, chcieliśmy poczuć znowu tą chemię. Doszliście więc do wniosku, że w pierwszym okresie istnienia Taipan nie wykorzystaliście do końca potencjału grupy i dopiero teraz nadrabiacie ten stracony czas? Cóż, tak. W pewnym sensie teraz jest dostępnych więcej narzędzi do promowania siebie, np. Facebook, Reverbnation i magazyny online, itd. I przynajmniej jedno jest pewne: już raczej nikt po wydaniu tych czterech albumów nie określi was mianem zespołu odcinającego tylko kupony od dokonań z lat 80-tych, na tym też pewnie wam zależało? Interesujemy się jedynie ludźmi, którzy lubią naszą muzykę. Dobrze, że wiąże się z nami jakiś kult, a ludzie naprawdę rozumieją naszą muzykę i kochają ją. Cztery albumy w siedem lat - wygląda na to, że nie narzekacie na brak pomysłów? Brak pomysłów to najmniejszy z naszych problemów. David i Emilio są nadal płodnymi twórcami i eksperymentowali z różnymi stylami, takimi jak soundtracki filmowe, psychodeliczna i ambientowa muzyka. Mamy też wiele taśm z setkami pomysłów na kolejne utwory, a następnie wchodzimy znowu do studia. Do prac nad "Metal Machine" przystąpiliście chyba z założeniem, by nowy materiał był mocny i potężnie brzmiał, a zarazem, co nie dziwi, odwoływał się do lat 80-tych?

wani wczesnymi klasycznymi zespołami jak Sabbath, Led Zeppelin, Thin Lizzy, Judas Priest, itd. Gracie we trzech - stąd coraz większe wyeksponowanie w aranżacjach partii basu? Zależy wam na tym, by poszczególne utwory od razu powstawały w wersjach do wiernego odtworzenia na koncertach? Tak, dużo o tym myślimy. Kiedy znowu zaczniemy występować będzie śpiewał nasz drugi gitarzysta. Możliwe, że będziemy mieć nawet kogoś, kto będzie grał na keyboardzie. Często występujecie na żywo? Obecnie pewnie kon centrujecie się na nowym materiale, ale sięgacie też pewnie po swe klasyczne utwory z lat 80-tych? Od momentu zreformowania się byliśmy wyłącznie zespołem studyjnym, chociaż graliśmy na żywo z innymi zespołami. David był głównym gitarzystą zespołu power rockowego Black Tea House przez ostatnie dwa lata. Taipan planuje ruszyć w trasę pod koniec 2014 roku. Oczywiście zawsze będziemy grali nasze stare ulubione kawałki jak "Stonewitch", "Tired Of You Lady", "The Cellar", "Insomnia", itd. Takie przyjęcie jest pewnie dla was ostatecznym potwierdzeniem, że podjęliście właściwą decyzję reformując zespół? Bez wątpienia decyzja o zreformowaniu zespołu była dobra, bo głównym powodem tego było uzyskanie całkowitej radości ze wspólnego grania… takiej chemii nie znajdziesz nigdzie indziej. Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska

TAIPAN

65


silny organizm. Także nasza Marihuanka trafiła do szpitala na oddział operacyjny i niestety zabieg będzie musiał być powtórzony. Cóż....

Nie będę udawał kogoś, kim nie jestem Są takie grupy i tacy wokaliści, którym czas dodaje wyrafinowania i smaku dojrzałego wina. Chyba nie muszę nikogo przekonywać, że tak właśnie jest w przypadku Grzegorza Kupczyka, lidera CETI. Zespół wkroczył odważnie w kolejny rok działalności, ale my porozmawiamy również o tym, co przyniosły minione lata. Bo ciągle jest o czym rozmawiać. HMP: Ostatni raz CETI gościło na łamach HMP po wydaniu płyty "Ghost of The Universe: Behind The Black Curtain". Minęło kilka lat, więc pozwól, że najpierw cofniemy się nieco w czasie. Nawiasem mówiąc, w materiałach na twój temat, aż w oczy kłuje ciągle powracający wątek Turbo. Nie masz już dość tego tematu? Grzegorz Kupczyk: Tak, przyznaję, że mnie to okrutnie męczy. Najzabawniejsze jest to, że niektórzy każde moje zdanie w temacie Turbo poczytują, jako bolesną chęć powrotu do tego zespołu. Ja sobie zdaje sprawę, że niektórych strasznie wk....a to, że bez Turbo daje sobie doskonale radę. Ale to nie jest metoda. Nie będę też udawał i deklarował, że nigdy do Turbo nie wrócę, to też kwestia innych opcji. Na całym świecie w największych zespołach rockowych dochodzi do powrotów, nie ma w tym nic dziwnego, po prostu w 99% to biznes. Ja już otrzymywałem kilkakrotnie oferty związane z tym tematem przez określonych biznesmenów,

dąca jego zapisem. Piękna rocznica, ale czy nie czu jesz się czasem trochę przygnębiony tą liczbą? Czy są momenty, w których jakoś szczególnie odczuwasz upływający czas? Powiem ci, że nie. Jedyne, co czasem boli to moja naiwność i troszkę głupota w kwestiach dotyczących moich artystycznych początków. Powinienem był inaczej prowadzić swoje sprawy, a już na pewno po w 1995 roku. Cóż, byłem młody i bardzo cieszyło mnie wszystko, co dotyczyło mojej działalności. Lata pokazały jak bardzo byłem śmieszny w tych swoich marzeniach. Naprawdę zacząłem funkcjonować dopiero, gdy poświęciłem się całkowicie swoim sprawom i zająłem się nimi osobiście. Poza tym nic nie boli (smiech). Kolejny rok był dość przełomowy. Pojawiła się możliwość zagrania trasy w Szkocji i Anglii. Jednak nie wszystko poszło jak trzeba. Co spowodowało, że część trasy została odwołana? Czy jest plan na nad-

Po odejściu Bartka w szeregach CETI pojawił się Tomasz Targosz. Jak układa się współpraca z nowym basistą? Czy ta zmiana miała wpływ również na sposób pracy nad muzyką? Czy jest odczuwalna dla przeciętnego słuchacza? Tomek to niezwykle utalentowany, sprawny, młody muzyk. Trafił do CETI z bardzo prozaicznych powodów, jest moim zięciem. Nie miałem zatem powodu, aby szukać kogoś innego. Z pewnością jego udział w zespole jest bardzo dobrze odbierany. Oprócz swojej technicznej sprawności jest też bardzo ekspresyjny i przekonywujący na scenie. Przyszło mi do głowy, że ciągłe roszady personalne w polskich bandach to już prawie tradycja narodowa. Oczywiście nie chodzi mi o Bartka, bo choroba jest smutnym, ale całkowicie zrozumiałym powodem. Mówię raczej o ludziach, którzy latami są przyjaciółmi, a chwilę później stają się wrogami tylko dlatego, że coś gdzieś nie poszło. Wiesz może, dlaczego tak się dzieje? Myślę, że to problemy poza tematem. Życie, trudności poza muzyką jak i z nią związane (to odnoszę do Polski). Natomiast poza Polską to myślę, że najzwyczajniej zmęczenie materiału. Ciągłe przebywanie ze sobą całymi miesiącami (trasy, próby, sesje itp.) mogą zmęczyć nawet najbardziej kochającą się rodzinę. Dla mnie osobiście każda personalna zmiana w zespole to przykre zdarzenie, ale jak wspomniałaś pewnych rzeczy nie da się uniknąć. Wiosna 2013 to również płyta coverowa Ceti zatytułowana "Ceti Plays Metallica". Dlaczego akurat Metallica? Bo ten materiał akurat był zrobiony. Był gotowy, przed laty nagrany dla totalnej zabawy. Nie było go nigdy na rynku oficjalnie. XXX lat działalności był doskonałym pretekstem, aby to wydać (smiech) Ubiegły rok to między innymi kontrakt z niemiecką Legacy Records oraz brytyjską Fat Hippy Records. Były duże nadzieje a jakie są efekty tej współpracy? Powiedz mi czy nadal jest odczuwalna różnica w działaniu firm w Polsce, a resztą Europy? Cóż, nadzieje zawsze są większe i bardziej barwne niż efekty (śmiech) Na razie nie mamy powodów do narzekań. Zespół jest traktowany poważnie, regularnie rozliczany a z rozliczeń wynika ze jest bardzo dobrze. Czas pokaże, co będzie dalej... Czy jest różnica? Tak, ogromna. Tam oni czekali na nas, a nie odwrotnie. Akustycy gotowi do pracy byli już na długo przed koncertami. Żadna impreza się nie opóźniła, wszystko zawsze doskonale brzmiało. Myślę, że nie warto o tym mówić, bo mentalności narodu i tak nie zmienimy (smiech).

Foto: CETI

proponowano pokaźne pieniądze. Nie mam jednak w tej chwili jakoś parcia na ta nazwę (smiech). W listopadzie 2012 odebrałeś Złoty Krzyż Zasługi za wybitny wkład w kulturę narodową. Sam mówisz, że jest wiele osób, które mogłyby otrzymać to odznaczenie zamiast Ciebie. Podasz jakieś przykłady takich osób? Czy uważasz, że jest to nagroda, która rzeczy wiście odzwierciedla Twoje zaangażowanie dotyczące kultury narodowej? Nie zastanawiam się nad tym. Na pewno Skrzek, Niemen, Kozakiewicz, Urbaniak itd. Odznaczenie zostało przyznane po wnikliwej analizie mojej działalności. To nie stało się z dnia na dzień, ale trwało kilka miesięcy. Przyznam, że bardzo jestem zaangażowany w działalność charytatywną na rzecz polskiej kultury i nie tylko. Nie myślę o tym, od tego są osoby i urzędy do tego powołane. Wiele rzeczy robię ot tak po prostu, nie na pokaz. O wielu moich poczynaniach ogólnie pojęta publiczność po prostu nie wie. Czy świnie na krawacie podczas "ukrzyżowania" miały jakieś znaczenie czy to czysty przypadek? To nie przypadek (śmiech). To dedykacja dla anonimowych internautów, którzy potrafią wylać wiadro pomyj na każdego, komu coś się udaje i chętnie to robią. Ich anonimowość to ich "siła". W tym samym roku świętowałeś 30-lecie swojej działalności. Koncert z wielkim rozmachem i płyta bę-

66

CETI

robienie tych koncertów? Tak, trasa była naprawdę bardzo udana. Niestety proza życia. Moja (niestety znowu) głupota i łakomstwo. Bardzo poważnie zatrułem się jedzeniem, konkretnie pączkami. Dwa wolne dni spędziłem pod kroplówką. Potem zaśpiewałem jeszcze dwa koncerty, ale niestety na bardzo silnych lekach. Okazało się jednak, że mam tak wyczerpany organizm, iż praktycznie powinienem trafić do szpitala. Ponieważ koszty leczenia przekraczały znacznie wartość mojego ubezpieczenia zaproponowano mi powrót do Polski. Biorąc pod uwagę kłopoty zdrowotne, które miałem kilka miesięcy wcześniej, (Wielkanoc - przez pomyłkę lekarza trafiłbym do skrzynki) była to dla mnie dość przerażająca sytuacja. Pierwotnie mówiono o dokończeniu trasy na wiosnę, ale nie sądzę, że to się uda. Musimy zakończyć prace nad nową płytą. Może jesienią tak jak poprzednio. Rok 2013 to nie tylko rok sukcesów, ale też zlepek poważnych problemów zdrowotnych w CETI. W kwietniu Bartek zmuszony był opuścić zespół. Mucek w szpitalu. Dla ciebie też wiosna chyba nie była szczególnie przyjemna? Oj tak... Jak wcześniej mówiłem trafiłem w Wielkanoc do szpitala na skutek potwornego bólu brzucha. Lekarz stwierdził, że to kolka nerkowa. Na szczęście mam przyjaciela chirurga i ten stwierdził... perforację jelit. Stan był na tyle poważny, że praktycznie już mogliśmy się nigdy nie spotkać. Na szczęście mam dość

Spotkałam się ze zdaniem, że nie boisz się wyrażać odważnych opinii. Ja bym to nazwała brakiem obawy przed wypowiadaniem własnego zdania. Powiedz mi, czy spotkało cię kiedyś coś nieprzyjemnego w związku z wypowiedziami dotyczącymi np. branży muzycznej? Oczywiście, że tak (śmiech) Teraz już się przyzwyczajono do mnie, ale często dostawałem kopa. Dzięki temu mam teraz twardą dupę. Nie będę udawał kogoś, kim nie jestem. Potrafię być bardzo tolerancyjny i dyplomatyczny, ale są sytuacje, w których trzeba przypalić prawdą. Co w/g ciebie oznacza bycie muzykiem komercyjnym? Jakie jest twoje zdanie na temat celebrytów typu Nergal? Czy osobista kariera może pomóc w rozwoju zespołu rockowego lub metalowego? Nergal, Marek Piekarczyk i inni dostają za to kasę. Żyć trzeba, rachunki płacić także. Wiele osób uważa, że Adam np. powinien dobrze zastanowić się nad swoimi decyzjami dotyczącymi uczestnictwa w programach TV. Ale czy te osoby odmówiły by otrzymując propozycje wiążącą się z byciem bohaterem mediów i kilkutysięcznym wynagrodzeniem? Przyznam, że też nie odmówiłbym, mimo iż uważam te programy za... hmm... delikatnie mówiąc nieprzyjemne (śmiech), ale… (śmiech) Komercja nie jest wcale czymś złym. U nas przyjęło się, że być komercyjnym to zdrada, większego idiotyzmu nie słyszałem (śmiech). Nie będziesz komercyjny dopóki śpiewasz czy grasz sam dla siebie w piwnicy. Od momentu, gdy siadasz przy ognisku i grasz "Płonie ognisko w lesie" dla towarzystwa z piwem i kiełbachą, stajesz się komercyjny. Oczekujesz przecież w większym lub mniejszym stopniu aprobaty,


Foto: Justyna Szadkowska

uśmiechu, wspólnego śpiewania. Jeżeli ktoś mi powie, że tak nie jest, nazwę go kłamcą. Poza tym muzyka, sztuka to też towar. Jak więc firma ma egzystować bez komercyjnego podejścia do rynku? Oczywiście w kwestii muzyki są pewne granice, zresztą w Polsce już dawno przekroczone. Przykładem mogą być polskie kabarety, w których granica między śmiesznością, a głupotą już dawno się zatarła. Albo bębnowanie muzyki w rozgłośniach radiowych lub TV. Przed nami 25-lecie zespołu. Ładny kawałek czasu. Jakie sukcesy najbardziej cenisz patrząc wstecz, a czego chciałbyś się pozbyć z historii zespołu? Jak oce niasz osiągnięcia i rozwój CETI na tle innych pols kich zespołów rockowych? Za największy sukces uważam sam fakt istnienia zespołu przez tyle lat. Polska niestety nie jest zbyt przychylnym krajem dla rocka i kultury. Czego chciałbym się pozbyć? Raczej nie ma czegoś takiego. W CETI zawsze bardzo pilnowaliśmy swojej tożsamości i kręgosłupa artystycznego. Nie mamy więc raczej powodu do wstydu. CETI to zespól złożony z muzyków, którzy nie kryją się za sławną nazwą. Historia rozwoju CETI to historia oddania i ciężkiej pracy. Ten zespół, ci ludzie, jak mało kto zasługują na wyjątkowy szacunek i uznanie. Czy jest jakiś plan na obchody jubileuszu? Szykujecie coś specjalnego? Nie. Zupełnie nie mamy takich planów. Teraz ciągle się słyszy o jakichś rocznicach. To już nie robi wrażenia i jest troszkę śmieszne (smiech). Owszem, informujemy o tym, przygotowujemy przekrojowe programy, ale fety jako takiej nie będzie. Jeżeli już to może uda się zorganizować kolejny, bardziej rozbudowany koncert z Orkiestrą Symfoniczną. Nie wiem czy to wynik mody czy potrzeby, ale ostatnio na rynku wydawniczym pojawiło się sporo pozy cji książkowych poświęconych muzyce. Czy wpadła ci może w ręce "Jaskinia hałasu" napisana przez Wojtka Lisa i Tomka Godlewskiego? Ciekawa jestem twojej opinii na temat tej książki. Tak, oczywiście (śmiech). Autor bardzo dba o promocje swojej książki i słusznie (śmiech). Przyznam, że jestem w trakcie przerabiania tematu, ale nie mam czasu, aby wgłębić się całkowicie. W styczniu tego roku miała miejsce premiera twojej audycji autorskiej w Radio Rock Time. To godzina wypełniona twoimi fascynacjami muzycznymi. Czego możemy się spodziewać włączając radio? Ostrej jazdy czy raczej relaksu i odpoczynku? To nie jest twój pierwszy raz na antenie prawda? Przede wszystkim klasyki rockowej, muzyki, na której się wychowałem. Debiutowałem w radio Merkury. Współpracowałem z tym radiem od 1989 do 2000 roku. Zaczynałem, jako "oprawca" audycji. Dopracowałem się karty mikrofonowej uprawniającej mnie do pracy w profesjonalnych rozgłośniach oraz audycji autorskich jak Z-ROCK 50 oraz QPA Gości. Ta druga była głownie przeznaczona dla promocji młodych, polskich zespołów. Jakie masz zdanie na temat tego, co obecnie dzieje się w Polsce? Nie, nie pytam o branże muzyczną. Pytam o ogólną sytuacje. O wzrost agresji, nagonkę na księ-

ży, jazdę pod wpływem alkoholu itd. Czy jest coś, co Cię ostatnio szczególnie zirytowało? To Państwo jest stracone, to koniec! Jeżeli w ciągu roku, dwóch lat nic się nie zmieni, dojdzie do dramatu. Wkurza mnie polityczna impotencja i głupota. Brak trzeźwego myślenia i ogólna beznadzieja. Wszystko, czego się dotkniemy jest dramatem. Najgorsze, co może się stać to sytuacja, kiedy Państwo nie jest przyjacielem narodu. W tym wypadku jest wręcz wrogiem, zatruwając życie i kładąc pod nogi obywateli kłody w każdej dziedzinie życia. Mówienie, że rządzą komuchy jest tak samo głupie jak nazwanie ptaka kotem. To nie w tym rzecz. To kwestia autorytetów i odpowiedzialności, mentalności, kultury. Tego już w Polsce nie ma lub coraz rzadziej jest widoczne. Polska staje się Państwem bezsilności i bezprawia. Księża są sami sobie winni. Nie aprobuje celibatu, natury nie da się oszukać. Mówienie też, że ksiądz to tylko człowiek to kolejna patologia. Ksiądz to aż Ksiądz! Lepiej wypuścić ich dziesięciu, ale naprawdę oddanych, a nie kształcić kolejnych niebezpiecznych osobników. Agresja wynika w Polsce właśnie z braku nadziei i solidności egzekwowania prawa. Państwo bez siły jest tylko kawałkiem ziemi, na, którym żyją plemiona wzajemnie się zwalczające. Jazda po alkoholu to też przykład, że naród trzeba trzymać w ryzach, to także brak autorytetów. Mnie na przykład nie przeszkadzają radary, dla mnie mogą być nawet co 50 metrów. Wystarczy stosować się do znaków i przepisów ruchu. Za jazdę pod wpływem alkoholu powinna być kara konfiskaty pojazdu, dożywotni zakaz prowadzenia wszelkich pojazdów i grzywna w wysokości np. 200 tys. złotych płatne w ciągu 24 godzin. Za brak wpłaty konfiskata całości majątku. Ktoś powie "dlaczego rodzina ma przez to cierpieć?" Ja odpowiadam: człowiek jest osobą myślącą, jeżeli pijany siada za kierownice musi zdawać sobie sprawę z konsekwencji. Zeszłego lata byłem świadkiem kilku bardzo niebezpiecznych sytuacji na drogach (bardzo dużo podróżuje) i kilku wypadków ze skutkiem śmiertelnym. Raz nawet ratowałem... niestety... Zauważyłam, że uwielbiasz zwierzęta? Ale bardziej niż ludzi? Tak(śmiech) Ludzie, którzy chcą być przy mnie i obcują ze mną, mogą uważać się za szczęśliwców. Zwierzęta są prawdziwe i szczere. Nie znają pojęcia korupcji, nie zabijają dla przyjemności. Na zakończenie chciałabym prosić o radę w imieniu tych wszystkich młodych ludzi, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę w muzycznym świecie. Co robić, aby utrzymać się tyle lat na rynku i zachować twarz? Przede wszystkim zacząć myśleć, najlepiej od samego początku. Nie robić z siebie gwiazdy i nie wymagać zbyt dużo. Należy pamiętać także o tym, że tzw. "kariera" to pojęcie bardzo ulotne, że za chwilę może być po wszystkim. Robić to, na co ma się ochotę, byle szczerze. Do wszystkiego podchodzić z dystansem i pokorą. I jeszcze jedno, R&R to nie dragi, alkohol i panienki, to przede wszystkim bardzo duże poświęcenie i ogrom pracy - dyscyplina. Małgorzata "Margit" Bilicka

CETI

67


dzie spod twoich palców. Czasami próbujesz napisać chwytliwy refren, ale kończysz na riffowej, thrashowej masakrze! Dobrze, że gram też w Abandoned, zespole thrashowym, tak więc nic się nie zmarnuje, (śmiech).

Powrót Knutsona Chyba nie muszę wspominać jakim zespołem był Savage Grace i jaki był jego wkład w speed metal. Na nowy krążek nagrany pod tym szyldem chyba nie mamy co czekać. Jednak nie ma co się smucić, bo jest Masters of Disguise, który nie tylko nazwą, ale też muzyką i całą otoczką nawiązuje bezpośrednio do tej amerykańskiej legendy. Muzycy znani z takich niemieckich bandów jak Roxxcalibur, Viron czy Abandoned nagrali znakomity krążek i jak się okazuje nie jest to jednorazowy projekt, a pełnoprawny zespół. Zapraszam na rozmowę z gitarzystą Kalli'm Coldsmith'em. HMP: Witam. Na początek gratuluję udanego debiutu. Jak wasze humory? Kalli Coldsmith: Cześć, czujemy się całkiem dobrze z nowym albumem i cieszymy się, że został tak dobrze odebrany przez fanów i prasę! Czego więcej można się spodziewać, kiedy wypuszczasz swój debiutancki album?! Chodzi mi o to, że mamy jakieś muzyczne zaplecze, historię, którą niektórzy znają, ale dla wielu ludzi jesteśmy nowym zespołem grającym amerykański speed metal. Jak w ogóle doszło do powstania Masters of Disguise? Wszyscy graliśmy w ostatnim składzie Savage Grace oprócz naszego wokalisty, Alexxa Stahla. Kilka miesięcy po tym jak rozstaliśmy się z Chrisem Logue, który był ostatnim z członków, którzy założyli Savage Grace, pomyśleliśmy, że byłoby fajnie działać pod nazwą "Masters Of Disguise". Czemu nie gracie już z Chris'em Logue jako Savage Grace? Cóż, wszyscy zgodziliśmy się na nagranie nowego albumu Savage Grace, ale najpierw musieliśmy dostarczyć

Jak długo powstawał materiał na "Back with a Vengeance"? Wiele riffów zostało stworzonych wiosną/latem 2010 roku, kiedy wszyscy myśleliśmy, że nowy album Savage Grace będzie możliwy. Po opuszczeniu Savage Grace w sierpniu 2010r. nie pracowaliśmy nad nim dalej, zanim pojawił się pomysł na Masters Of Disguise około dziesięciu miesięcy później. Od tego czasu zacząłem składać riffy i pisać teksty z Alexxem, naszym wokalistą. Proces samego nagrywania zajął dwa lata, zaczynając we wrześniu 2011r. Jak wygląda tworzenie muzyki Masters of Disguise? Pracujecie zespołowo czy macie głównego kompozytora? Jak dotąd muzykę tworzyłem ja, poza "Scepters Of Deceit" i "The Templars' Gold", które napisał Chris Logue. Jeżeli chodzi o nagrywanie pojedynczych partii, np. bębnów, basu, gitary prowadzącej i rytmicznej, wszyscy członkowie mogą wnieść coś od siebie. Chodzi mi o to, że każdy muzyk ma, albo przynajmniej powinien mieć swój styl, więc zawsze zaangażowany jest cały zespół, co słychać. Nie trzeba mówić, że głos Alexxa jest znakiem jakości samym w sobie (śmiech). Foto: Limb Music

Wasz numer "Alliance" pomimo innej melodii bardzo kojarzy mi się z "Aces High" Iron Maiden. To było celowe działanie czy przypadkowe podobieństwo? Cóż, chyba oba. Kiedy wpadłem na pomysł głównego riffu, brzmiał dla mnie jak Maiden z ich początków z powodu harmonii, więc musiało powstać coś równego. Moim ulubionym albumem Maiden jest "Powerslave", więc oczywiste było dodanie wersu, który podąża tym szlakiem. Również sam Chris Logue jest wielkim fanem Maiden oraz Priest i powiedział mi kiedyś skąd wzięła się jego inspiracja w latach 80-tych. Niecały miesiąc przed premierą albumu wypuściliś cie EP "Knutson's Return". Jaki był sens wydawania tego krążka? Tym bardziej, że oba wasze utwory ukazały się później na debiucie, a jedynym nie wydanym później numerem był cover Savage Grace? Nasza wytwórnia, Limb Music, chciała wypuścić EPkę, żeby najpierw zwrócić uwagę przed wydaniem debiutu. Dzięki dwóm piosenkom albumowym i ekskluzywnemu coverowi ludzie mogli zapoznać się z nowym zespołem o nazwie Masters Of Disguise i dowiedzieć się o co w tym chodzi. Jeżeli podoba ci się EP-ka, na pewno spodoba ci się też album. A'propos coverów to nagraliście na wasze wydawnictwa dwa takie utwory, oba Savage Grace oczywiście. Czemu wybraliście akurat "Into the Fire" i "Scepters of Deceit"? "Into The Fire" było w koncertowym secie Savage Grace w 2010 roku i wszyscy lubiliśmy to grać, ponieważ jest prosta, ale chwytliwa, (śmiech). "Scepters Of Deceit" był pierwszym utworem Savage Grace wydanym na albumie, a dokładniej "Metal Masacre II", który wszyscy powinni znać nie tylko ze względu na Metallicę. Jedyną rzeczą, która nie brzmiała dobrze był wokal, który był straszny, przynajmniej jak na moje uszy. Wpadliśmy więc na pomysł, żeby scoverować "Scepters..." ze światowej klasy wokalistą, którym Alexx niewątpliwie jest, a rezultat jest niesamowity. Wiem też, że nasza wersja jest o wiele bliższa temu, co Chris miał pierwotnie w głowie. Na pewno sporo czytelników zastanawia się kim jest Knutson (śmiech). Możecie im to wyjaśnić? Officer Knutson był na okładce debiutanckiego abumu Savage Grace, "Master Of Disgiuse" w 1985 roku. Miał dziewczynę przywiązaną do motocyklu i uśmiechał się jak szaleniec. Pomyśleliśmy, że fajnie byłoby wskrzesić tego gościa jeżeli Chris Logue nie używał już nigdzie postaci Knutsona, czego nigdy nie zrozumiałem. Tak więc przywrócenie Pana Knutsona do życia jest, że tak powiem, ostatecznym hołdem dla pierwszego albumu Savage Grace.

kolejne CD Roxxcalibura. Jakoś tak po dwóch tygodniach Chris zaczął szukać nowych muzyków, którzy dołączyliby do niego w studiu, bo czuł, że traci czas. Powiedzieliśmy mu, że to nie było to, co ustalaliśmy i rozwiązaliśmy wszelką współpracę z nim. Jak w ogóle jest obecnie sytuacja Savage Grace? Chris próbuje coś działać pod tym szyldem? Nie sądzę, żeby Chris kiedykolwiek był jeszcze w stanie wypuścić nowy album jako Savage Grace. Krótko po tym jak opuściliśmy Savage Grace zaczął mieć problemy z prawem, nie może wypuścić nowego albumu zanim nie odda pieniędzy kilku ludziom, tutaj w Niemczech. Czy Chris słyszał waszą płytą? Co sądzi na jej temat? Nie wiem czy śledzi teraz scenę metalową. Wiem tyle, że nigdy nie dostałem odpowiedzi na maila, w którym napisałem mu jaki mamy pomysł na Masters Of Disguise jeszcze w 2011 roku.

68

MASTERS OF DISGUISE

Zanim usłyszałem waszą muzykę miałem pewne obawy, że pójdziecie na łatwiznę i po prostu będziecie Savage Grace 2. Na szczęście pomimo pewnych podobieństw do muzyki amerykanów udało wam się zachować własną tożsamość. Jakie jest wasze zdanie na ten temat? Cóż, nie wiem czy istnieje coś takiego jak łatwy sposób. Savage Grace było unikalnym zespołem speedmetalowym z dużą siła i postawą, którą nie łatwo powtórzyć. Próbując włączyć te zalety i dodając nasze własne wpływy, próbowaliśmy jak najbardziej zbliżyć się do wysokiej jakości, jaką kiedyś dostarczał Savage Grace, jednak z pewnymi brzmieniowymi różnicami, ponieważ jesteśmy innymi ludźmi, z innym muzycznym tłem i umiejętnościami. Podczas tworzenia muzyki zakładacie sobie w jakim stylu muszą być utwory czy też nie zwracacie na to uwagi byle było po prostu heavy metalowo? Zawsze mam styl w głowie, ale nigdy nie wiesz co wyj-

Nagraliście klip do "For Now And All Time (Knutson's Return). Powiedzcie kilka słów na jego temat. Czyj był pomysł? Kto wcielił się w role Knutsona i jego ofiary? Mój kuzyn, Padde, jest reżyserem i zawsze chcieliśmy coś razem zrobić. Teraz, kiedy mieliśmy pomysł kawałka z oficerem Knutsonem, pomyślałem, że to właściwy moment na profesjonalny wideoklip. Tak też zrobiliśmy! Oficera Knutsona zagrał niemiecki aktor, Horst Krebs, a jego ofiarę, Holly, gra niemiecka aktorka, Teresa Habereder. Oboje wykonali świetną robotę. W klipie nie ma happy endu i wielu ludzi było dość poirytowanych po jego obejrzeniu, co dowodzi przerażającej atmosfery klipu. Jak tak przeglądałem waszą stronę to zwróciłem uwagę, że nie gracie zbyt wielu koncertów. Czym to jest spowodowane? Planujecie może jakąś trasę? Nasz były perkusista, Neudi, gra również z pionierami epic metalu, Manilla Road. Był więc dość zajęty przez cały czas i musieliśmy planować wszystko miesiące, prawie rok wcześniej, co nie było łatwe. Teraz mamy nowego perkusistę, Jensa, więc planujemy dać kilka koncertów pod koniec 2014 roku i może małą trasę w 2015 roku. Jednak, jak na razie, nie mogę ci powiedzieć nic więcej, ponieważ struny nie są jeszcze naciągnięte. Jak w ogóle wyglądają wasze koncerty? Z tego co widziałem na zdjęciach to trochę się dzieje na scenie (śmiech). Tak, mamy ze sobą Knutsona, który dotrzymuje nam towarzystwa na koncertach. Zawsze poszukuje dziew-


czyny, którą mógłby wyciągnąć na scenę, żeby pokazać jej i publiczności, jak zły potrafi być, (śmiech). Tak więc strzeżcie się przychodząc na nasze koncerty, następnym razem to możesz być ty, albo twoja dziewczyna! Waszą płytę wydał Limb Music. Dlaczego zdecy dowaliście się akurat na tę stajnię? Jesteście zad owoleni z tego co do tej pory dla was zrobili? Limb jest też wytwórnią Roxxcalibura, więc kiedy zapytaliśmy wytwórni, czy byliby zainteresowani Master Of Disgiuse od razu odpowiedzieli "Yeah!". Chyba wiedzą, że dostarczamy czegoś prawdziwego, niezależnie co robimy, (śmiech). A tak na poważnie, ciężko jest dzisiaj dostać przyzwoity kontrakt, a w Limb mamy partnera, który szaleje na punkcie metalu tak samo jak my. Taka relacja wychodzi całkiem dobrze w Roxxcalibur i będzie tak samo dobra dla Master Of Disgiuse. Masters of Disguise jest pełnoprawnym zespołem? Zamierzacie nagrywać pod tym szyldem kolejne płyty? Tak, zdecydowanie! Zawarliśmy kontrakt na kilka albumów, więc możecie liczyć na więcej nagrań ze skarbca Knutsona! Teraz przygotowujemy się do sesji tworzenia utworów na następcę "Back With A Vengeance" i mam przeczucie, że pójdziemy o krok dalej… cokolwiek to znaczy. (śmiech) Wszyscy gracie również w Roxxcalibur. Planujecie kolejny krążek czy na razie pierwszeństwo ma Masters...? Jak na razie, Masters of Disguise jest moim absolutnym priorytetem! Jednak w związku z tym, że zostaliśmy poproszeni o zagranie na jednym z głównych niemieckich festiwali z Roxxcalibur tego lata, myślimy również o nagraniu kolejnego albumu, bo już wybraliśmy kilka utworów na niego. Może więc uda się go wydać w 2015 roku. Jednak w międzyczasie może się zdarzyć wiele rzeczy i nigdy nie możesz być pewnym jak sprawy będą się układały w 2015 roku i dalej… Myśleliście może czasem o wskrzeszeniu rewela cyjnego Viron? Myślę, że wiele osób ze mną włącznie bardzo by się z tego ucieszyło. Cóż, wiem tyle, że Viron to historia, a według Neudiego, nie będzie żadnej reaktywacji ani nic z tych rzeczy. Nie jesteś jedynym, który o to pyta. Oczywiście wielu ludzi chce powrotu Viron. Czy to nie jest dziwne? Z tego co wiem, jednym z głównych powodów rozejścia się zespołu był brak zainteresowania, kiedy jeszcze byli aktywni. Wygląda na to, że ludzie mocno interesują się zespołami, które już nie istnieją. Czy to jakaś nowa moda?! Zbliżamy się już do końca, więc zapytam o najbliższe plany zespołu? Zagramy kilka koncertów tej wiosny i latem, a między nimi będziemy pisać nowe piosenki, które chcemy nagrać do końca tego roku. Później planujemy małą trasę, jak już wspomniałem. Zobaczymy jak to wyjdzie. Jedno co wiem na pewno, to to, że nie możemy się już doczekać koncertów w Europie! Wielkie dzięki za wywiad. Ostatnie słowa należą do was. Dzięki za wywiad! A dla tych, którzy nie znają jeszcze Masters Of Disguise: zajrzyjcie na naszego Facebooka albo YouTube'a. Sięgnijcie po swoją codzienną dawkę speed metalu teraz! Cheeeerrrrzzzzzz!!!

Rogi w górę... na zawsze!!! Jak może brzmieć zespół, który do niedawna słynął tylko z tego, że coverował Manowar? Odpowiedz jest prosta! Włosi po mimo dłuższego czasu pracowania tylko z materiałem Manowar i po swoich małych dwóch zróżnicowanych demkach, postanowili postawić na własną oryginalność i twórczość. Ich debiutancki longplay ledwo jest wydany, a panowie już zaskakują nas kolejnym materiałem. HMP: Nagraliście już dwa demka, a teraz swój pier wszy longplay. Jak z tym się? Marco “Riskio” Romani: Nasz pierwszy album był wielkim celem, może i największym. Jesteśmy dumni z "We Rise", fani również. Ale naszym hasłem jest "nigdy nie przestawaj" i drugi album jest już prawie gotowy.

ropie w ogólnie? Nie Manowar osobiście, ale dwa włoskie fankluby: Manowar Italia i Italian Army of the Immortals. Ponadto, graliśmy z Rhino (ex Manowar) i przed oficjalnym Warmup'em przed Gods of Metal w 2012r. W każdym razie oficjalność nie ma znaczenia, jest niepotrzebna.

Początek albumu jest na prawdę przerażający. Kogo zamknęliście w pudle? (Śmiech!!!) To tajemnica!!!

Powiedz nam o swoich demkach. Jak wasza muzyka się zmieniła? Głownie to przez zmiany w składzie. Kiedy zmieniasz osobę piszącą kawałki, to muzyka się zmienia.

Może powinniście zrobić z tego teledysk? Nie sadzę... może zrobimy jakiś teledysk przy drugim albumie. Który kawałek z nowej płyty lubisz najbardziej i dlaczego? "We Raise" bo zawiera znaczenie naszego albumu: odrodzenie naszego zespołu. Jak fani reagują na wasz album? Reagują na niego bardzo dobrze! Jesteśmy z tego bardzo szczęśliwi, nie oczekiwaliśmy takiego odzewu. Jakie macie wpływy? Słuchając "The Rise" słyszę NWOBHM, thrash metal.. Jest nas piątka i każdy ze swoimi preferencjami muzycznymi. Et voila, stworzyliśmy album pełen różnych wpływów. Ale drugi album będzie bardziej jednorodny. Współpracujecie z Logic (il) logic Records. To był dobry wybór? To był bardzo dobry wybór! Podążają za każdym naszym krokiem. Są bardzo kompetentni i przyjacielscy. Zespół zaczął jako cover band Manowara. Co sie wydarzyło, że zaczęliście nagrywać własny materiał? Uwielbiamy grać koncerty, a cover band jest do tego pierwszym krokiem. Ale chcieliśmy też zrobić coś oryginalnego, coś sygnowanego przez "Nightglow" ... i mamy nadzieje, że to jest dobry sposób.

Przed odnalezieniem Nightglow, grałeś w innych zespołach. Jakich? Tak, ale to były wszystkie młodzieżowe projekty, z małym znaczeniem. Tak szczerze, nie pamiętam (śmiech). W 2010 były jakieś roszady w zespole. Kilku muzyków odeszło. Co sie stało? Zmiany priorytetów... praca, studia, rodzina i inne projekty. Daniele Abate jest porównywany z amerykańskimi wokalistami, ktoś porównywał go z Philem Anselmo inni z Tim Ripper Owensem... jak to wytłumaczysz? Jesteście z Włoch a gracie jak Amerykanie... Zapomniałeś o Ericu Adamsie!!! (śmiech!!!) Nie wiem, ale nie uważamy, żeby to było prawda. Śpiewa tak jak potrafi, to wszystko. Ale jesteśmy przekonani, że te porównania go kręcą! Jaki jest wasz plan na najbliższą przyszłość? Drugi album "Opheus" zostanie wydany. A potem zobaczymy... Jakieś ostatnie słowa? Dziękuje za wasz czas i pytania. Rogi w górę... na zawsze!!! Daria Dyrkacz

Czy to prawda, że Manowar rozpoznał w was ich pierwszy oficjalny tribute band we Włoszech i w EuFoto: Nightglow

Maciej Osipiak Tłumaczenie: Anna Kozłowska

NIGHTGLOW

69


Póki co, jest to fajna przygoda Bardzo świeży zespół z Los Angeles, który powstał dopiero dwa lata temu. Na jego czele stoi perkusista Fueled By Fire, który upodobał sobie tutaj inny instrument muzyczny. A mianowicie własne struny głosowe. Zespół jest świeżo po wydaniu swojej cztero-kawałkowej EPki, która podbiła serca już małej ale za to wiernej publiczności. Można ich śmiało wstawić w jeden szereg ze Skull Fist czy Apha Tiger reprezentujący nową fale oldschoolowego Heavy Metalu głęboko inspirowanego Iron Maiden. Członkowie znaleźli dla nas czas, aby opowiedzieć nam coś o sobie. Kelsey Wilson: Wow, ciężkie pytanie! Jest tyle wspaHMP: Wasza nowa niałych zespołów, które nas inspirują! Powiedziałabym, EP-ka jest absolutnie że nie tylko heavy metal nas inspiruje, ale również i zabójcza. Jesteście usasposób bycia! Osobiście czczę Judas Priest! Ratt jest tysfakcjonowani? także moim numerem jeden! Dokken, Saxon, Riot, Kelsey Wilson: Tak!!! Great White & Mercyful Fate są też genialne. MogłaJesteśmy kompletnie bym tak dalej i dalej... wstrząśnięci mając ją Jon Rubio: Jaki zespół mnie inspiruje? Wszystko co wydaną. Jesteśmy barbrzmi hardkorowo i przykuwa moją uwagę. Od punku, dzo usatysfakcjonowani tym wydaniem! Allen Falcon z po metal i freestyle lat 80-te (śmiech!) A tak, żeby jakieś Bird Cages Studio odwaliła naprawdę kawał dobrej ronazwać to... D.I., T.S.O.L., Reagan Youth, Excel, boty nagrywając i miksując płytę. Wielkie dzięki dla niej D.R.I., Nightmare, Typical Cats, 2 Live Crew... i za cierpliwość i oddanie się nam. Dostajemy naprawdę oczywiście wszystko od Iron Maiden! świetny odzew od fanów i przyjaciół, jesteśmy dumni, że Jay Vazquez: Na początek powiedziałbym Black wszyscy lubią to tak bardzo jak my! (śmiech!) Sabbath bo oni są powodem, dla którego chwyciłem po Co najbardziej cię ekscytuje w tym albumie? gitarę, od czasu kiedy pokochałem ich muzykę i riffy ToKelsey Wilson: To, że jest w końcu wydany! To miłe nego, które są tak ciężkie! Z innych wymieniłbym Iron mieć profesjonalny materiał dla fanów, by mogli go poMaiden, Judas Priest, Loudness, Sortilege, Saxon, słuchać i kupić. Doceniamy waszą cierpliwość! Storm Ozzy Osbourne, Armored Saint & W.A.S.P… Spell Records i Swords & Chains Records świetnie Carlos Gutierrez: Iron Maiden jest zawsze moim uluzaplanowali album. Włożyli dużo wysiłku i czasu w tą bionym heavy metalowym zespołem, więc to na pewno płytę i bardzo doceniamy fakt, że dali naszej muzyce oni, w raz z innymi wielkimi zespołami takimi jak Arszansę. mored Saint, Judas Priest, Dio, Tokyo Blade, RunKtóry kawałek lubicie najbardziej, dlaczego? ning Wild i Sortilege… wymieniłem tylko kilka Kelsey Wilson: Wybrałabym "Raise Your Firs" bo za(śmiech!). czyna się i kończy w szybkim tempie. (śmiech!) Daje Carlos gra w również w thrash metaliwym Fueled By wielką radość z granią na próbach z chłopakami i ma duFire. Jak jego koledzy z zespołu reagują na Blade żo energii przez cały kawałek. Killer? Jon Rubio: Moim ulubionym koniecznie musi być Kelsey Wilson: Taak, Carlos gra na perkusji w Fueled "Dont Hold Back". Uwielbiam znaczenie tego kawałka. By Fire. Jak na razie nie mają z tym problemu, same doNasza przyjaciółka Janice napisała tekst. Zazwyczaj nie bre reakcje, z tego co nam wiadomo (śmiech!) Nie mielizwracam za dużo uwagi na liryczną stronę kawałka ale śmy żadnych nieprzyjemności, są naszymi dobrymi to przykuło moją uwagę. Oh, no i śpiewam tam chórki, przyjaciółmi, więc jest super! Dzięki Fueled By Fire za (śmiech!) pozwalanie nam na najeżdżanie waszego miejsca prób! Jay Vazquez: Moją ulubioną pkompozycją jest "Raise Rozumiemy, że Fueled By Fire jest głównym zespołem Your Fist" bo ma wiele różnych zmian tempa i lubię jak Carlosa i szanujemy ich plan prób i koncertów, pracujeto uderza z tymi harmonijnymi riffami wprost do celu. my w ich przerwach. Moja ulubioną częścią tego kawałka jest krótkie zwolCarlos jest gościnnie czy na stałe w zespole? nienie, wokale w których Carlos brzmi hardkorowo, Kelsey Wilson: Carlos jest stałym członkiem Blade przypominając Paula Di'Anno. Ale również brzmienie Killer, w sumie jest jednym z założycieli zespołu. Są basu Kelsey, który napędzający kawałek wciąż do przoludzie, którzy pytają czy jego główny zespół nie kolidudu. je z naszym, ale jak na razie, nie było z tym problemu. Carlos Gutierrez: Osobiście moim ulubionym kawałPlus, to byłoby zdecydowanie ciężkie zastąpić kogoś takiem Blade Killer jest "Made Of Steel". Jeżeli o mnie kiego jak Carlos, gdyby był tylko tymczasowo! Jego wochodzi to ma idealne tempo na heavy metal i dobrze się kale są zabójcze i jest entuzjastą heavy metalu dokładnie komponuje z wariackimi riffami. Przypomina mi kawałtak jak reszta zespołu, co jest dość ciężkie w tych czaki w dobrym Maidenowskim stylu. W sumie to jest to, sach! (śmiech!) do czego dążymy (śmiech). Gracie dobry, old schoolowy heavy metal. Jakie zespoły was inspirują? Iron Maiden, Cloven Hoof, Tokyo Blade, Tygers Of Pan Tang... coś jeszcze?

W Blade Killer Carlos udziela sie wokalnie a w Fueled By Fire gra na perkusji. Jakim innym instrumentem również umie sie posługiwać?

Kelsey Wilson: Z tego co widzimy na próbach to Carlos gra również na gitarze i basie! Kiedy zespół po raz pierwszy zebrał sie do kupy i zanim Jon był w zespole, Carloss początkowo grał na gitarze. Jon umie grać też na perce, nawet Jay czasami na niej próbuje grać ale nie zawsze wychodzi to dobrze... (śmiech!) Pisanie kawałków jest bardziej interesujące, kiedy masz grupę ludzi, którzy umieją posługiwać się różnymi instrumentami. W tedy przychodzą różnorodne pomysły i kończy się to dobrym materiałem. Jak powstał ten zespół? Czyj to był pomysł? Kelsey Wilson: Zespół powołał do życia Carlos, i były perkusista Andrew Gomez. Zaczęło sie od pomysłu na fajny heavy metalowy zespół i tak też sie stało. Jay i ja, jako pierwsi dołączyliśmy do zespołu i po wielkich poszukiwaniach drugiego gitarzysty pojawił się Jon. Póki co, jest to fajna przygoda i zdecydowanie jesteśmy podekscytowani tym co będzie w przyszłości. Czemu zdecydowaliście się nazwać zespół Blade Killer? Kelsey Wilson: To Carlos wyszedł z tym pomysłem, będąc pod wpływem jednego z naszych ulubionych zespołów heavy metalowych, Sortilege. Jednym z pierwszych kawałków, które usłyszał od nich było właśnie "Blade Killer". Pomyślał, że brzmi jak całkiem hardkorowa nazwa na zespół heavy metalowy, więc stąd to się wzięło! Stormspell Records wydało wasza EPke, tak? Był to dobry wybór? Kelsey Wilson: Współpraca pomiędzy Stormspell Records a Blade Killer istnieje tylko i wyłącznie dzięki Mike'owi Mendyk ze Swords & Chains Records. Oryginalnie zamierzaliśmy wydąć EPke na kasetach z Mike'am ale coś stanęło na przeszkodzie, więc zapytał czy było by w porządku gdyby przekazał naszą muzykę Srotmspell Records by zobaczyć czy byliby zainteresowani wydaniem naszej EPki... i byli! To był zdecydowanie dobry wybór! Odwalili dobrą robotę w każdym aspekcie. Ogrom czasu został w to włożone, co da sie zobaczyć. Byliśmy wstrząśnięci, kiedy otrzymaliśmy od nich nasze kopie. Wasza EPka zostanie wydana również na winylu. Jesteście fanami płyt winylowych? Kelsey Wilson: Jesteśmy podekscytowani mając szanse wydać EPke na winylu! Zostanie to zrobione przez Underground Power w Niemczech. Wielkie dzięki dla StormSpell Records i Swords & Chains Records za zorganizowanie takiej okazji! Wiem, że będziemy dumni mając coś takiego w swojej kolekcji. Będzie limitowana ilość, więc póki są dostępne nie wahajcie sie by nabyć jakąś! Wszyscy jesteśmy zwolennikami winyli! Nie ma w ogóle porównania do brzmienia i ogólnych odczuć porównując muzykę z winyli a płyty CD! Mieliśmy wiele nocnych imprez przy winylach. (śmiech!) To jest super widzieć także tyle fanów zafascynowanych winylami! Macie jakieś plany, pomysły na album długogrający? Macie już jakieś kawałki? Kelsey Wilson: Zdecydowanie mamy plany na album długogrający! Musimy jeszcze wejść do studia, a tymczasem pracujemy nad nowym materiałem. Mamy już kilka kawałków skończonych i możliwe, że zrobimy jakiś cover ale nie jestem w stanie powiedzieć jeszcze którego kawałka. Na razie jesteśmy skoncentrowani na promowaniu naszej EPki by wpoić ludziom to, co robimy. Jesteśmy strasznie napaleni by nagrać ten album i miejmy nadzieje, że wejdziemy do studia gdzieś w tym roku. Jak chcecie podbić świat tym zespołem? Jakieś trasy? Kelsey Wilson: To dobre pytanie... Cóż, najpierw chcemy podbić świat z Blade Killer i siać heavy metal dla mas! W tym momencie nie mamy żadnych planów na trasę w najbliższej przyszłości, choć bardzo chcielibyśmy! Mamy parę lokalnych koncertów w Los Angeles w kwietniu z Night Demons, kolejnym świetnych zespołem z Californii. To byłoby świetnym doświadczeniem by mieć okazje rozprzestrzenić Blade Killer na całym świecie - przez U.S. i Europe oczywiście! Ostatnie słowa? Kelsey Wilson: Po pierwsze dziękujemy wam za czas poświęcony na ten wywiad! Chcielibyśmy również podziękować tym, którzy okazji wsparcie dla Blade Killer! To wspaniałe uczucie będąc częścią heavy metalu przepełnionego protegowanymi piekła i koneserów whiskey! Pozdrowienia dla wszystkich szalonych maniaków, mam nadzieje, że będziemy mieli przyjemność grania dla was i wspólnego wypicia piwa! W między czasie nie możemy się doczekać by dostarczyć wam więcej miażdżącego uszy i pompującego krew heavy metalu! Pozdrowienia!!! Daria Dyrkacz

Foto: Blade Killer

70

BLADE KILLER


Jestem orędownikiem prawdziwego metalu, a nie hipokrytą Ujmę to tak - nie jestem pewien czy ja i Martin Zellmer rozmawialiśmy w tym samym języku, mimo że technicznie obaj używaliśmy języka angielskiego. Na moje pytania otrzymywałem odpowiedzi słabo lub wręcz w ogóle z nimi nie związane oraz sporą liczbę egzystencjonalnych wywodów. Samo tłumaczenie tego wszystkiego, by się to trzymało kupy i dalej było wiernym przekładem, było nie lada wysiłkiem. Jeżeli ktoś jest zainteresowany oryginalnym zapisem rozmowy, można takowy przeczytać na oficjalnej Facebookowej stronie Ritual Steel. Nie zostały w nim nawet poprawione literówki. Starałem się dowiedzieć kilku nowych rzeczy o zespole i w odpowiedzi dostałem niezbyt spójny bełkot. Tak czy owak zapraszam do lektury. Chociażby po to, by rozwinąć swój światopogląd na pewne sprawy. HMP: Muszę przyznać, że wasz nowy album "Immortal" jakoś nie trafił w mój gust, mimo że jestem fanem tradycyjnego epickiego heavy metalu. Trudno jednak jednoznacznie wypunktować co jest nie tak z waszym najnowszym wydawnictwem. Czy otrzy maliście podobne sygnały czy też ogólne przyjęcie waszego nowego dzieła było bardziej entuzjasty czne? Martin Zellmer: Recenzje mówią same za siebe: Metal Command - 9/10, Powermetal.de - 8,5/10, Lordsofmetal.nl - 84/100, Rock Hard - 7/10, Mundo Rock and Heavy Webzine - 10/10. Nawet duże magazyny, takie jak Break Out wystawiły nam dobre recenzje. Mieliśmy bardzo dobre na pierwsze dwa albumy w The Underground Elite i winnych czasopismach. Dostawaliśmy 2-5 punktów ponad średnią. Można więc obiektywnie powiedzieć, że nasz ostatni album został odebrany bardziej pozytywnie niż nasze pierwsze i drugie nagranie. Czy jesteś zadowolony z rezultatu jaki osiągnęliście na "Immortal"? Gdybyś miał szansę, to czy zmieniłbyś cokolwiek na tej płycie? Absolutnie nie! Wszystko zostało zrobione dokładnie tak jak tego chciałem. Nie lubię cyfrowej produkcji, przez które zespoły są nie do odróżnienia od siebie. True metalowy zespół ma takie samo brzmienie jak black metalowy. Jestem orędownikiem prawdziwego metalu, a nie hipokrytą, który stara się nim być, by osiągnąć szacunek innych. W porównaniu z pewnymi dupkami z metalowego podziemia, ja słucham dokładnie tego samego w mym czasie wolnym i to nie tylko wtedy, gdy coś staje się bardziej znane! Nie interesuje mnie to czego słuchają inni. Uważam, że należy stać murem za muzyką, którą się robi i to nie tylko w niektórych sytuacjach. Czy okładka "Immortal" ma w pewien sposób nawiązywać do pierwszego albumu Ritual Steel? Tak, chciałem by okładka była nieco podobna do tej z debiutu. Vicente odwalił świetną robotę! Nagraliście dwa splity - jeden z Forever Winter, a drugi z Reverend Bizarre. Co się stało ze splitem z Thousand Lakes, który nie został w końcu wydany? Nie zapominaj o siedmiocalowym splicie z Metal Inquisitor. Pamiętam, że był planowany split z Thousand Lakes, który nigdy nie doszedł do skutku. Thousand Lakes to naprawdę dobry zespół z Luksemburgu. Niestety projekt nie wypalił z powodów, których do końca nie znam. Wydaję mi się, że wydawca stracił zainteresowanie i my także nie chcieliśmy nagrywać z innym zespołem! Szkoda, bo split z Thousand Lakes, byłby na pewno świetną zabawą! Jaki jest los "Welcome To The Metal Dead", albumu, który mieliście nagrać w 2009 roku? Rozpoczęliśmy nagrywanie w 2009 i skończyliśmy je na początku 2013 roku. W międzyczasie utłukłem album ze Steel Maid, który wydało Kartago Records w 2010 roku. Niewielu pewnie pamięta koncerty z naszym zastępczym wokalistą na Swordbrothers Festival, Ragers Elite Festivals i z Rezet w Rendsburgu w 2008 roku. Ten koleś został bezlitośnie skrytykowany w recenzjach i na forach, przez co bardzo żałowałem tego, gdyż koncerty były naprawdę świetne! Niestety nasz gitarzysta się z nami rozstał i popełniłem błąd biorąc do składu dwóch byłych członków Ritual Steel, którzy szkalowali naszego wokalistę! Następnie nagraliśmy sześciościeżkowe EP z gitarzystą Svenem Bögem. Nagram dwa utworu z tego EP na następnym albumie Ritual Steel! Tak czy owak, wszystko się posypało, tak jak kiedyś. Jeden człowiek oskarżył mnie, że

rozpowiadam wszystkim, że gość się leczy psychiatrycznie, choć to nie byłem ja. To jego najlepszy przyjaciel tak go oczerniał. W międzyczasie pomagałem pewnej młodej kobiecie, gdyż zostałem o to poproszony. Pewne uczucia się pojawiły i cała ta sytuacja okazała się wielką katastrofą! Zadedykowałem jej utwór "Satisfy Your Dreams". Porzuciłem projekt, jednak terror trwał nadal. Na ich Facebookowych stronach żartowano ze śmierci mojej matki. Nawet moja własna wytwórnia dostawała maile z groźbami, z powodu nagrywania moich własnych utworów, które napisałem dla tamtego projektu, na nowym albumie Ritual Steel. Wtedy zarejestrowałem prawnie te utwory. Cokolwiek się stanie, nie chce więcej widzieć tych dziecinnych dupków. Czy utwór "Welcome To The Metal Dead" z "Immortal" jest kompozycją, która miała się znaleźć na tym albumie, nagrywanym w 2009 roku? Czy jest to jeden spójny utwór czy też zbiór pomysłów, które miały się pojawić na tamtym albumie? Zajęło mi bardzo wiele czasu, by napisać ten utwór. Jest bardzo długi i jest podzielony na cztery części. Wszystko jest dokładnie tak jak tego chciałem. Utwór został szeroko doceniony, co mnie napawa niezmierną dumą! Wszystkie instrumenty zostały zarejestrowane w Ivory Tower Studios w Kolonii, lecz wokale nagrano w Phoenix w Stanach Zjednoczonych. Czy to oznacza, że wasz aktualny wokalista mieszka w USA? Jak więc zaczęła się wasza współpraca? Zgadza się! Znam Johna już od jakiegoś czasu. Śpiewał na splicie Z-Iron (album nazywał się "Not Fragile Vs. Z-Iron: Masters of Metal" - przyp.red.)! Jestem wielkim fanem amerykańskiego power metalu. Co będzie więc lepsze od US Power Metalowego wokalisty? Odwalił kawał dobrej roboty i nie mogę się doczekać nagrywania kolejnej płyty razem z nim! Gdy odwiedziłem waszą oficjalną stronę www.ritu alsteel.net, zauważyłem, że ostatni wpis został umieszczony tam w 2009 roku. Zamierzasz odświeżyć waszą stronę w najbliższym czasie? Niestety, tak się złożyło, że byliśmy trochę leniwi w tej kwestii! W międzyczasie wszystkie bieżące informacje dotyczące Ritual Steel można przeczytać na naszej oficjalnej Facebookowej stronie! Myślę, że w ten sposób jest lepiej, gdyż jest bardziej popularna. Tak czy inaczej, niedługo zapewnimy odświeżenie naszej oficjalnej stronie!

zaproszeni do zespołu, gdy Ritual Steel został przywrócony do życia? Dlaczego miałbym opuszczać zespół, którym zarządzałem i którego istnienie opłacałem z własnej kieszeni przez lata? Zespół, który urodził mi się w umyśle jeszcze w 1998, gdy byłem w Red Fire Rain? Pewne ekstremalne sytuacje zdarzyły się w przeszłości i należy je zostawić z tyłu za sobą. Każdy może robić to co mu się żywnie podoba. Jestem pewien, że nie ma takiej osoby, która powala na to, by przytrafiały mu się pewne rzeczy, a następnie nie zwraca na to uwagi i przechodzi do porządku dziennego. To, co mnie smuci to fakt, że są pewni ludzi, którzy obrzucają innych gównem i powinni siedzieć za kratami, lecz nikt tego nie dostrzega! Nigdy nie opuściłem mojego zespołu. Stworzyłem nowy skład od podstaw. Byli członkowie nadal grali pod moim szyldem! Jak długo bębniłeś w Isen Torr? Od samego początku aż do nagrania EPki "Mighty and Superior". Graliśmy w byłej sali prób Ritual Steel, a Rich i Perry mieszkali wtedy u mnie. Potem nagraliśmy LP w Lubece. Kilka miesięcy później odszedłem z projektu. Prócz idiotycznego wznowienia nic innego się w tym zespole nie działo! Co się stało z Isen Torr po nagłej śmierci Tony'ego Taylora? Czy zespół się całkowicie rozpadł? To nie ma nic wspólnego z jego nagłą śmiercią, ponieważ Tony był hejtowany na wielu różnych forach. Nie wiem dlaczego projekt nie wypalił. Jestem dumny z EPki, jest to jedno z najlepszych nagrań w jakich brałem udział. Tony był świetnym gościem, który nie miał za dużo szczęścia. Swojego czasu był jednym z najlepszych wokalistów w undergroundzie. A o z Z-Iron? Czy zamierzasz jeszcze tworzyć pod tym szyldem? Split Z-Iron tak naprawdę miał być albumem Ritual Steel! To był pomysł naszej poprzedniej wytwórni (Hellion Records). Niestety członkom zespołu się to nie spodobało, więc zacząłem nowy projekt pod nazwą Z-Iron! To wszystko, nic więcej z tego projektu nie wyjdzie! Co zamierzasz robić w najbliższej przyszłości? Jesteśmy zajęci pracą nad następnym albumem, który zdecydowane będzie ostatnim. "Immortal" miał być tym ostatnim, jednak mam jeszcze kilka doomowych utworów, które znajdą się na następnej płycie. Chcemy też pojechać w trasę po raz ostatni! Świetna będzie możliwość nagrania albumu koncertowego lub DVD! Nasz gitarzysta właśnie wypuścił DVD ze swoim zespołem Ivory Tower! Ponadto mam doomowy projekt The Graves of Hades, jednak jest tylko zabawa, więc się z nim nie spinam. Sven także jest jego członkiem. Ponadto, nie zamierzam rozpamiętywać starych uraz i zamierzam się trzymać z dala od tych drani, tych kryminalistów. Napisałem, tak poza tym, utwór o tym. Nadal będę fanem, będę wspierał dobre zespoły i podążał swoją drogą. I każdemu przyjaznemu człowiekowi będę życzył miłości i pokoju. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Jak wygląda aktualny skład Ritual Steel? Od 2005 roku: Sven Böge - gitara, John Cason wokale i wrzaski, Martin Zellmer - perkusja. Dołączy do nas kolejny gitarzysta na naszym następnym albumie studyjnym, i będzie też grał z nami koncerty! Nie jestem pewien co do basisty, jednak mamy jednego gościa na oku, który posiada nie lada umiejętności! Ważną sprawą dla mnie jest, by grać z profesjonalnymi muzykami, a nie tak jak w przeszłości, z gośćmi którzy muszą wypić najpierw sześć piw, by się zrelaksować i dopiero wtedy zaczynają grać… Jak więc wygląda bieżąca sprawa z koncertami? W tym momencie jesteśmy zespołem czysto studyjnym! Granie koncertów na razie jest dla nas bardzo trudną kwestią, gdyż nasz wokalista mieszka w USA. Niemniej jednak dołączy do nas w przyszłości na trasie koncertowej! W 2004 roku opuściłeś Ritual Steel, zabierając ze sobą prawo do używania nazwy i do muzyki. Dlaczego poprzedni muzycy Ritual Steel nie zostali Foto: Killer Metal

RITUAL STEEL

71


Powrót do czasu chwały Cała egzystencja włoskiego Ruler wydaje się być jednym wielkim hołdem dla ruchu NWoBHM. Muzyka, image, a nawet okładka, która wygląda jakby była stworzona dla Iron Maiden. Niedawno nakładem My Graveyard prod. światło dzienne ujrzał ich drugi krążek "Rise to Power", który przewyższa pod wieloma względami również udany debiut "Evil Nightmares". Gitarzysta Mattia Baldoni wydaje się być niezwykle podekscytowany tym krążkiem i pełen entuzjazmu udzielił wyczerpujących i ciekawych odpowiedzi na wszystkie

HMP: Witam. Jak wrażenia po premierze "Rise to Power"? Jesteście dumni z tej płyty? Mattia "Heavy Matt" Baldoni: Cześć, jesteśmy wdzięczni i zaszczyceni wystąpieniem w waszym zinie. Dziękujemy za ten wywiad! Co do pytania: tak, jesteśmy bardzo zadowoleni i dumni z naszego dzieła. Uwielbiamy wszystko co dotyczy "Rise to Power": jego utwory, nasze granie, brzmienie, grafikę, zdjęcia, itd. Wydaje mi się, że mamy całkiem dobre wsparcie, chociaż recenzje i wywiady pojawiają się kilka miesięcy po jego wydaniu. Kiedy nagrywaliśmy i wydawaliśmy "Evil Nightmares", wręcz przeciwnie, natychmiast otrzymaliśmy sporo recenzji i wywiadów, prawdopodobnie dlatego, że był to nasz pierwszy album. Jakie są największe różnice dzielące oba wasze albumy pod wzgłedem samej muzyki? Myślę, że jesteśmy dużo dojrzalsi jako kompozytorzy i muzycy. Powiedziałbym, ze każdy utwór ma bardziej zbalansowaną strukturę niż pierwsze kawałki, nasze granie jest bez wątpienia bardziej agresywne, a produkcja lepiej pasuje do naszej muzyki. Zrobiliśmy też krok do przodu w przypadku umiejętności muzycznych, pisząc utwory, które są trudniejsze do grania. Nie mówię, że nasz pierwszy al-

przez osobę, która swoją robotę wykonała niedbale, czego żałujemy. Kiedy nagrywaliśmy "Rise to Power" porównaliśmy jego testowy mastering z ostatecznym masteringiem "Evil Nightmares", o mało się nie załamaliśmy i popłakaliśmy. Brzmiało, jakbyśmy słuchali jej przez frytkownice. Bez sensu! To główny powód, dlaczego słuchając "Rise to Power" zauważysz mocniejsze, czystsze i tnące brzmienia. "Rise to Power" jest również lepszy od strony wizualnej. Okładka, która zdobi ten krążek jest fantastyczna. Kto jest twórcą tego obrazka? Skojarzenia z Maiden chyba nie są przypadkowe? Może będę trochę stronniczy, ale jestem przekonany, że "Rise to Power" ma jedną z najlepszych okładek jaką widziałem. Kiedy zobaczyliśmy pierwszą wersję, która była czarno-biała, pomyśleliśmy, że była tak świetna, że moglibyśmy użyć jej równie dobrze w takiej wersji. Musimy za to podziękować Dimitarowi Nikolovi, prawdziwemu geniuszowi i gentelmanowi. Jego dzieło jest absolutnie wielkie, o wiele lepsze niż śmieliśmy marzyć i wykracza poza zwykłe ryzowanie obrazu: badanie każdej pojedynczej części, informowanie nas przez cały czas itd. Co więcej, mówię ci to dlatego, bo według mnie on zasługuje na jak największe promowanie, jego pięt-

znaleźć wszystko, co wpływa na mnie jako kompozytora. To kolejny powód, dla którego "Rise of Power" jest lepszym albumem od "Evil Nightmares": jest bardziej osobisty, nadal zorientowany w stronę Iron Maiden, ale nie tylko. Walczyliśmy, żeby zmiksować wszystkie nasze inspiracje i stworzyć brzmienie Ruler; nie chcemy być kolejnym zespołem, który za wszelka cenę stara się zdobyć sukces jak Iron Maiden, głównie dlatego, że nie można być lepszym od Iron Maiden. Nikt nawet nie zbliży się do ich wielkości. "The Temple of Doom" brzmi bardziej jak Manowar, masz rację. Kiedy zacząłem ją pisać, jedną z pierwszych rzeczy, jakich byłem pewny było to, że będzie epicka i wojownicza. Przez to zdecydowałem, ze użyję moich pomysłów, żeby napisać utwór, o którym zawsze marzyłem: utwór o Indianie Jonesie. Po tym jak podjąłem tę decyzję, całkiem naturalnie popłynąłem w bardzo precyzyjnym kierunku komponowania "The Temple of Doom". Ciekawym utworem jest "Back to the Glory Days", który jest jakby podróżą do wczesnych dni NWoBHM i hołdem dla tych czasów. Wydaje mi się, że ten numer w pewien sposób definiuje waszą muzyczną postawę? Absolutnie. Tekst jest hołdem dla naszych NWOB HM idoli. Kawałek otwiera album, bo chcieliśmy wyjaśnić kim jesteśmy jako ludzie i jako metalowcy. Czujemy, że mamy dużo wspólnego z chłopakami i dziewczynami, którzy dzień po dniu próbowali używać tej muzyki do walki ze społeczeństwem, które ich nie chciało. Wiele z ich historii mogłoby posłużyć jako scenariusz do filmu, bycie młodym rockerem było niesamowicie skomplikowane w tamtych czasach. Dzisiaj we Włoszech scenariusz jest prawie taki sam: wskaźnik bezrobocia wśród młodych ludzi wynosi prawie 50 procent, więc trudno jest robić plany, albo wyrażać siebie, a nasz rząd nie robi z tym kompletnie nic. Najlepsze co możemy zrobić, to mieć marzenie i żyć nim, żeby zostawić to całe gówno za sobą; w tym samym czasie, słuchanie muzyki i chodzenie na koncerty jest pewnego rodzaju ucieczką, bo tylko to nam zostało. Dokładnie tak jak tamtym młodym ludziom w Anglii trzy dekady temu. Jak długo powstawał materiał na "Rise to Power"? Szybciej niż na debiut? Mniej niż rok, od maja 2012 do lutego 2013. Szczerze mówiąc, po nagraniu "Evil Nightmares" trochę się martwiłem, bo czułem brak pomysłów; w tym samym czasie chciałem wydać kolejny album w tym samym roku i bałem się, że straciłem swoją inspirację! Jedyny utwór jaki miałem to "Moonlight Wanderer", ale tylko dlatego, że napisałem go dużo wcześniej, nawet jeszcze zanim Ruler powstało. Utwory na "Evil Nightmare" napisane zostały w kilka lat, np., czas, który zajęło mi i Paolo, żeby znaleźć wokalistę i perkusistę, po zdecydowaniu się grać razem w zespole.

Foto: Ruler

bum jest zły: powiedziałbym raczej, ze nagrywając go nie mieliśmy prawie w ogóle doświadczenia (graliśmy razem dopiero od roku i tylko jeden z nas nagrał już wcześniej album), więc popełniliśmy kilka błędów. Po "Evil Nightmares" mieliśmy 12 miesięcy, żeby naprawić te błędy: każdy z nas pracował nad swoim instrumentem, dużo ćwiczyliśmy i tym razem wiedzieliśmy, co znaczy praca w studiu nagraniowym. A jak oceniacie brzmienie albumu? Jesteście z niego w pełni zadowoleni? Jak byście porównali obie wasze płyty pod tym kątem? Jesteśmy całkowicie zadowoleni. Przy "Rise to Power" wybraliśmy średnie częstotliwości. To, co sprawia, że "Rise" jest lepsze od "Evil" to bez wątpienia mastering. "Evil Nightmares" było masterowane

72

RULER

no jest bardziej niż uczciwe. Co do okładek Iron Maiden, nie mogę zaprzeczyć prawdzie! Okładki albumów Dereka Riggsa zdefiniowały standardy ikonografii HM, które wielu z nas podziwia i uwielbia. Pomyśleliśmy, że te standardy były najlepsze do zaprezentowania sceny, jaką widać na naszej okładce. Dimitar jest fantastyczny, bo rozumie dokładnie czego potrzebowaliśmy i stworzył grafikę, która przywodzi ci od razu na myśl klasyczne okładki HM i niemniej zachowuje jego unikalny styl. Na nowej płycie jest chyba trochę mniej grania pod Maiden i słychać, że prbowaliście dodać trochę nowych nspiracji. Taki dajmy na to "The Temple of Doom" kojarzy się z wczesnym Manowar. Dobry trop? Tak, zgadzam sie z tobą: na tym albumie można

Jak powstaje wasza muzyka? Komponujecie zespołowo? Cóż, pracujemy jako zespół jedynie na końcu procesu tworzenia, np., przy części aranżacyjnej. Zazwyczaj sam piszę cały utwór: riffy gitarowe i basowe, ich strukturę. Czasami piszę tez fragmenty tekstów, albo linii wokalnych. Wszystko co gram w sali prób jest bliskie ostatecznej wersji piosenki. Później myślimy nad partiami wokalnymi i zazwyczaj teksty są dość mocno związane z klimatem utworu. Daniele pisze teksty, jego angielski jest płynny i bardzo podobają nam się jego dzieła. Nie da się ukryć, że jesteście fanatykami brytyjskiej nowej fali heavy metalu. Co ma w sobie takiego co Was urzeka? Jak już powiedziałem w poprzednim pytaniu dotyczącym NWOBHM, byliśmy pod wielkim wrażeniem postawy tych gości i ich ogólnego podejście do muzyki i życia. Spotkaliśmy wielu takich ludzi grając razem, albo na ich koncertach i z całą pewnością są wielkimi ludźmi, skromnymi i przyjaznymi, nadal wierzącymi w to, co robią. Chcielibyśmy być tacy jak oni za 30 lat. Ich muzyka była, a w większości przypadków nadal jest, na wysokim poziomie.


Wszyscy wiemy, że NWOBHM tak naprawdę nie było gatunkiem, ale właściwie ruchem - co oznacza, że udało się w nim zawrzeć różne zespoły, np. Venom i Def Leppard. To niesamowite, jak te zespoły, które znalazły inspirację w latach '70, były w stanie wypracować swój specyficzny styl i brzmienie. Musimy być wdzięczni temu ruchowi, ponieważ zakończył punk i, przede wszystkim, miał globalny wpływ na heavy metal. Brytyjczycy byli pierwszymi, którzy grali HM, w każdej z jego form i musimy im być wdzięczni za to, że możemy tutaj teraz o nim rozmawiać. W tekstach poruszacie sporo kwestii historycznych. I tak jak na debiucie dotyczyły one bardziej okresu drugiej wojny światowej tak teraz cofnęliście się dalej aż do XVII wiecznej Anglii. Skąd pomysł na utwór tytułowy? Pomysł wzięlismy z "Trzech Muszkieterów", powieści Alexandra Dumas. Jednym z bohaterów jest Duke z Buckingham, który jest postacią autentyczną. W powieści jest znakomitym charakterem, jest pozytywnie opisany, a okoliczności jego śmierci są naprawdę tragiczne i poruszające. Jako zespół, zdecydowaliśmy razem, że piosenka powinna opowiadac o tej historii. Daniele poszukał informacji o tym i znalazł informację, że Geroge Villiers, Duke z Buckingham, był uważany za złego człowieka i karierowicza - był żarliwym katolikiem w państwie protestanckim, tak uciążliwie podżegał do wojny, że musiał stawić czoło gwałtownej śmierci. Właśnie dlatego tekst celuje w opisanie Duke'a takim, jakim był naprawdę. Pomyśleliśmy, że warto opowiedzieć całą tę historię i że instrumentalny utwór będzie do niej najlepszym soundtrackiem. Planujecie w przyszłości kolejne historyczne teksty? Może już macie jakieś pomysły? Zdecydowanie. Bardzo interesujemy się historią, w szczególności Daniele, który studiuje historię i politykę na uniwersytecie. Myślimy, że wydarzenia historyczne i HM stanowiłyby doskonały związek w swojej epickości, walki, cięć i mrocznej atmosfery. Oczywiście nie jesteśmy pierwszym zespołem, który sięga po takie tematy, ale zawsze cieszymy się z efektów, jakie mogą z tego wyjść. W ramach mojej osobistych pasji, chciałbym również powiedzieć o Samurajach, wydarzeniach ze Starego Testamentu, Francuskiej Rewolucji, Zimnej Wojnie, Latach Ołowiu we Włoszech i wielu więcej. Kupiłem ostatnio książkę napisaną przez rzymskiego Corneliusa Neposa i myślę, że to mogłaby być wielka inspiracja dla naszych przyszłych dzieł. Na "Rise to Power" na osiem utworów są aż dwanumery instrumentalne. Skąd taka decyzja? Planowaliście to czy też może wszystko wyszło spontanicznie? Lubicie tworzyć instrumentale? Jak już wcześniej powiedziałem, miałem instrumentalny numer, który chciałem zamieścić na drugim albumie, zanim jeszcze wydaliśmy pierwszy. Zawsze lubiłem utwory instrumentalne, albo piosenki, które pozostawiają muzykowi pole do popisu! Prawdę powiedziawszy, każda piosenka, którą piszę zawiera część instrumentalną. To mój osobisty sposób na postrzeganie muzyki. Dwa utwory instrumentalne na tym albumie znalazły się trochę przez przypadek. Chcieliśmy mieć instrumentalne intro, a skończyło się na kawałku, który trwa więcej niż dwie minuty, trochę za długo jak na intro. Kiedy się zorientowaliśmy, zdecydowaliśmy się go zostawić w takiej formie, bo naprawdę nam się podobał! Oba albumy wydaliście nakładem My Graveyard prod. Jesteście z nich zadowoleni? Na obecną chwilę wydają się być idealną stajnią dla was. Jesteśmy bardzo zadowoleni z naszej wytwórni. Spotkaliśmy jej właściciela, Giuliano, dawno temu, długo zanim powstało Ruler. Zawsze kupowaliśmy jego albumy i zawsze uczestniczyliśmy w koncertach, które organizował. Dzięki tej długiej i silnej przyjaźni możemy razem pracować. Chcemy mu podziękować za to, że dał nam możliwość spełnić swoje marzenia, co oznacza nagrywanie naszej muzyki i promowanie jej na całym świecie. Od samego początku był nas pewny i nigdy nie czuliśmy się samotni.

Od początku istnienia Ruler gra w tym samym składzie. Domyślam się, że w zespole panuje dobra atmosfera? Zdarzają się wam czasem sprzeczki? Oczywiście! Zespół jest jak rodzina, a my kochamy się jak bracia! Jeżeli ktoś ma problem, wie, że może liczyć na pozostałych członków zespołu. Tak było i zawsze tak będzie! Mamy prawie identyczną wizję naszego życia! Mówimy tym samym językiem nawet w kwestiach muzycznych! Bywały spory, oczywiście, tak się dzieje w rodzinie, (śmiech). Zawsze jednak znajdujemy sposób na wyjaśnienie wszystkiego! Jak u was z koncertami? Z tego co widziałem to będziecie grać m.in. z Ostrogoth. Często grywacie na żywo? Tak, w kwietniu Ruler i Asgard zagrają na trzech koncertach supportując Ostrogoth. Zagramy w Niemczech, Austrii i Włoszech. Po prostu czujemy się bardzo zaszczyceni, bo jesteśmy wielkimi fanami

Party". Na imprezie było pełno przyjaciół i dopingujących fanów, a oni stworzyli tak ciepłą i wspaniała atmosferę! Byli goście ze Szwajcarii, Niemiec i Austrii! Śmiertelna mieszanka! (śmiech) Czujemy szczere wsparcie i autentyczną "miłość". Bardzo dobrze też zagraliśmy, biorąc pod uwagę to, że graliśmy przez półtorej godziny, a nigdy wcześniej nie testowaliśmy się na tak długich koncertach! Jakie było do tej pory najważniejsze wydarzenie w waszej historii? Chciałbym myśleć, że najlepsze jeszcze przed nami, ale na pewno najważniejszym dla nas wydarzeniem było "podpisanie" kontraktu z My Graveyard Productions. Graliśmy na małym festiwalu w Ligurii, na którym był również Giuliano… Tego wieczora dosłownie wysadziliśmy imprezę w powietrze! Później Giuliano powiedział mi: "jak będziecie gotowi nagrać pełnowymiarową płytę, jestem tutaj". Płakaliśmy i cieszyliśmy się jak małe dzieci, (śmiech!) Jedno z najważniejszych wydarzeń, jeżeli

Foto: Ruler

Ostrogoth, a ich muzyka jest dla nas inspiracją. Kiedy byłem na KIT i prosiłem o autografy na winylu "Ecstasy & Danger" nigdy nie pomyślałbym, że będziemy ich supportować na trzech koncertach. To jak sen! Jesteśmy bardzo dumni z naszych koncertów, nie wiem ile razy występowaliśmy od maja 2011 (nasz pierwszy koncert), ale mieliśmy okazję grać dość często i z wielu ważnych okazji. Na przykład, otwieraliśmy koncerty zespołów takich jak: Girlschool, Helstar, Weapon, Vicious Rumors, Sacred Steel i Tygers of Pan Tang. Co więcej, graliśmy na najważniejszych włoskich festiwalach jak Play it Loud, Maelstrom Metal Fest, Atzwang Metal Fest, czy Heavy Metal Night. Graliśmy tez za granicą - dwa razy w Holandii, za pierwszym razem z włoskim Endovein, a ostatnio na Heavy Metal Maniacs, w Grecji na Up the Hammers, w Anglii supportowaliśmy Angel Witch i Enforcer, w Hiszpanii i Niemczech na pojedynczych koncertach. Będziemy dość mocno zajęci w nadchodzących miesiącach, z niecierpliwością czekamy na to, co się zdarzy! Graliście taki koncert, który do dzisiaj wspominacie szczególnie dobrze? Przychodzą mi na myśl dwa koncerty. Pierwszym z nich graliśmy w Anglii. Cała wycieczka była absolutnie fenomenalna, szczególnie dlatego, że byliśmy z naszymi Braćmi(!), Walpurgis Night (niestety rozpadli się, ale musicie ich posłuchać - szczególnie fani Stormwitch i Mercyful Fate). Zagraliśmy cholernie dobry koncert i nawet wiele miesięcy później, kiedy Angel Witch i Enforcer przyjechali do Włoch, niektórzy członkowie powiedzieli, że z przyjemnością zagraliby z nami jeszcze raz! To wielki zaszczyt! Kolejnym jest "Rise to Power Release

nie najważniejsze, w całej historii Ruler i w naszym życiu. Poważnie! Jak byście mieli wymienić 5 najbardziej niedocenionych zespołów z NWoBHM to jakie by one były? Agh! Trudne ptanie… Powiedziałbym: A II Z, Gaskin, Deep Machine, Sweet Savage i Wildfire! Zespoły, które mogłyby być tak wielkie jak Angel Witch albo Blitzkrieg. Bardzo się cieszę, że widzę pewnego rodzaju "odrodzenie" (nie lubie tego słowa), regenerację tak świetnych zespołów i że otrzymują to, na co zasłużyły; nawet więcej niż miały w latach '80. Pomyśl o Hell, Battleaxe (którzy podpisali kontrakt z SPV), Blitzkrieg, Satan, Weapon, Soldier, itd. Pomyśl o tym, co robią chłopaki z High Roller Records, albo BroFest! To już wszystkie pytania z mojej strony. Czego Wam życzyć na przyszłość? Jeszcze raz dzięki Maciek! Ten wywiad był jak dotąd najbardziej interesujący! Ciepło ściskamy i dziękujemy wszystkim czytelnikom! Czego możesz życzyć? Oczywiście możesz życzyć nam, żebyśmy grali ile się da, szczególnie w całej Europie! Byłoby wspaniale zagrać kiedyś w Polsce… Jeszcze raz dziękujemy! OK UK! I tego wam życzę. Maciej Osipiak Tłumaczenie: Anna Kozłowska

RULER

73


Niczego nie robi pod publikę Bydgoski Chainsaw wrócił rok temu ze znakomitym albumem "War of Words". Marzec spędzą w intensywnej trasie po kraju razem z Frontside i Virgin Snatch. O najnowszym albumie, nadchodzącej trasie oraz o sytuacji ciężkich odmian metalu w Polsce rozmawiam z Maciejem "Maxxem" Koczorowskim, wokalistą grupy oraz z obecnym drugim gitarzystą Arkiem Kaczmarkiem… HMP: W październiku 2013 roku wyszedł Wasz szósty album studyjny, "War of Words", a zarazem pierwszy po reaktywacji grupy. Niedawno zagraliście koncert w gdańskim Bunkrze (19 stycznia 2014 roku przyp. red.), razem z Hold Back the Day. Jak ocenia cie ten występ i co sądzicie o trójmiejskim Hold Back the Day? Maxx: Na koncercie zaprezentowaliśmy połowę materiału z nowej płyty i kilka odkurzonych staroci. Impreza przednia, klub doskonały na tego typu imprezy, a Hold Back the Day to świetnie zapowiadający się zespół, którym życzę dużo szczęścia bo mają znakomity warsztat! Opowiedzcie proszę, jak powstawał najnowszy album, czym różni się od poprzedniczek? Jakieś znaczące stylistyczne zmiany? Maxx: Album powstawał prawie trzy lata i w tym czasie zespół był w zawieszeniu, ponadto nastąpiła zmiana w składzie. Ciężko jest mi obiektywnie wypowiedzieć się na temat całości gdyż praktycznie na każdym kroku począwszy od kompozycji poprzez teksty aż po nagranie czuwałem wraz z chłopakami i musi chyba minąć trochę czasu abyśmy mogli się do tego materiału zdystansować, odpocząć od niego i wypowiedzieć się sensownie (uśmiech) Czy różni się znacznie? Chyba nie... na pewno jest to przemyślany i dojrzały materiał.

się doszukiwać wpływów ale ja uważam że nie ma sensu (uśmiech) każdy z nas słucha przeróżnych zespołów i to co tworzymy jest wspólnym mianownikiem tego czego słuchamy w danym czasie, czym się inspirujemy. Jest to na pewno szczere i nigdy nie mieliśmy zapędów, by być w jakimś gatunku "true". Przez dwa lata, pomiędzy 2010 a 2012 rokiem mieliście zawieszoną działalność. Gdyby ktoś, kto dopiero poznaje Waszą muzykę za sprawą najnowszego albumu, bardzo chciał wiedzieć co się wówczas z Wami działo, co byście takiej osobie powiedzieli? Ja na przykład, choć nie jesteście mi zupełnie obcy, zdziwiłem się faktem dwu letniej pustki… Arek: Nic nie robiliśmy. Przerwa przydała nam się żeby podładować akumulatory, odpocząć od siebie, nabrać trochę dystansu i określić się czy chcemy coś dalej wspólnie robić. Po dwóch latach okazało się, że bardzo nam brakowało wspólnego grania, koncertów, zatem działamy dalej. (uśmiech) Maxx: W międzyczasie z Arkiem trochę podróżowaliśmy po świecie koncertując z Chórem Collegium Medicum UMK, tak więc muzycznie na pewno nie było jakiegoś przestoju. Obecnie szykujecie się do dużej koncertowej trasy. Czy możecie zdradzić czego można się spodziewać na niej? Jakieś starsze utwory, a może całe płyty ode -

wiedzcie, jak odnalazł się w zespole? Czy jego gra miała znaczący wpływ na brzmienie "War of Words"? Maxx: Mała poprawka: dołączył do składu latem 2013 roku. To doświadczony muzyk, dobry kolega, znamy się od dawna, ponieważ od kilkunastu lat gra z Sebastianem w zespole "LFG". Po odejściu Jarka (Gajczuka-Zawadzkiego - przyp. red.) z zespołu, zastępował go na koncertach, bardzo szybko zaaklimatyzował się i opanował materiał. Myślę, że bardzo dużo wniósł do zespołu. Kilka nowych utworów jest w dużej części jego autorstwa, jest też świetnym gitarzystą solowym. (śmiech) Debiutowaliście w okresie kiedy powstało kilka świetnych zespołów nie stroniących od różnorodnej stylistyki i nowoczesnego metalu, takich jak Frontside, Rootwater, później także Black River, czy Chain Reaction. Razem z Wami te zespoły pokazały i pokazują, że polski metal stoi na wysokim poziomie. Jednakże zdecydowanie brakuje mi teraz Rootwatera i Black River na tym polu. Czy macie podobne wrażenia? Maxx: Z tego co wiem nie ma także już Chain Reaction... (grupa rozwiązała się w październiku 2013 roku - przyp. red.) czas leci, a zespoły powstają i się wykruszają. Czasami pęka coś co przez lata gromadzi się wokół zespołu jak i w samym zespole. Dochodzi do napięć bo są jakieś oczekiwania i nadzieje... funkcjonowanie w zespole uczy życia i pokory a przede wszystkim relacji międzyludzkich. My przede wszystkim jesteśmy kumplami i być może dlatego robimy to tak długo i się jeszcze nie rozpadliśmy (uśmiech). Mi generalnie brakuje jakiegokolwiek składu z Maćkiem Taffem na wokalu którego bardzo cenię jako wokalistę i frontmana. Obecnie jest "dziura" w polskim graniu tego typu bo nie ma Maćka... i to pokazuje jak bardzo był wartościowym i charyzmatycznym wokalistą. Jak odniesiecie się do obecnej sytuacji ciężkiego gra nia w Polsce? Jest w czym wybierać, także w tych wymienionych przeze mnie, czy raczej według Was jest zastój? Arek: Od wielu lat to pytanie przewija się w wywiadach i odpowiedź na nie jest wciąż ta sama. Były, są i będą w Polsce bardzo dobre zespoły. Potrzebna jest im przede wszystkim promocja dużych mediów, wsparcie ze strony klubów, fanów, najbliższego otoczenia. Czasami lokalne media wspierają takie zespoły, ale to nadal jest wsparcie lokalne. Nie ma ogólnopolskiej stacji radiowej z mocna metalową muzyką. Jeśli już są jakieś rockowe stacje to usłyszymy tam takie metalowe szlagiery jak "Nothing else matters"… (śmiech). Wszystkie te zespoły istnieją od kilkunastu lat, a właściwie są znane lokalnie, albo wcale. Kojarzone jedynie przez garstkę słuchaczy, nie są promowane przez radio i większość mediów, tymczasem za granicą co rusz słyszy się o narodzinach znakomitych kapel, które potem grają z największymi tuzami po całym świecie i na festiwalach. Nie macie wrażenia, że u nas mocno to kuleje i bardzo utrudnia przebicie się, także Wam jako grupie, która tworzy muzykę intrygującą, świeżą i naprawdę mocną? Arek: Tak, mamy takie wrażenie. (uuśmiech) Maxx: Ha! Żeby tylko wrażenie, ja mam też przeczucie a nawet pewność (śmieje się szeroko).

Foto: Chainsaw

Brzmi jak powinien brzmieć band w XXI wieku i ktoś kiedyś zauważył że jest to krzyżówka "Evilution" i "The Journey..." a to dlatego, że znów pojawiają się instrumenty klawiszowe, sample i tym podobne. Myślę, że mimo tych zmian jest to nadal Chainsaw. Przede wszystkim jest to materiał szczery i bezkompromisowy. Nie robiliśmy tego pod publikę, wytwórnię i tak dalej, cała muzyka tworzyła się w sporym odstępie czasu i była przemyślana. Stylistycznie nie stronicie zarówno od klasycznego heavy metalu, jak i nowocześniejszych brzmień, bowiem słychać u Was wpływy metalcore'u czy nawet melodyjnego death metalu. Jak udaje się Wam pogodzić tyle gatunków w jednej zgrabnej całości? Maxx: Nie jestem zwolennikiem szufladkowania a co więcej oceniania zespołów jakimiś pustymi określeniami jak gatunek... gdyby ktoś mnie zapytał co gramy to odpowiedziałbym, że gramy metal. Oczywiście można

74

CHAINSAW

grane na żywo? Czy może głównie promocja najnowszego wydawnictwa? Zważywszy na fakt prawie siedemnastu lat istnienia macie bowiem w czym wybierać? Maxx: Podczas marcowej trasy na którą serdecznie zapraszamy przygotujemy bardzo energetycznego seta w skład którego wejdzie kilka utworów z nowej płyty jak i kilka staroci których dawno nie graliśmy. Obecnie odgrywamy stare utwory na próbach by lada moment zadecydować co wybrać. Zawsze jest jakaś awanturka jeśli chodzi o setlistę na dajmy na to 45 minutowy set. Utworów dużo a czasu niewiele. Myślę jednak, że dojdziemy do konsensusu i nie poleje się krew (śmiech). Arek: Były pomysły, żeby odgrywać całe albumy na żywo. Ale tak jak Maxx zaznaczył - teraz dajemy sobie czas na promocję nowej płyty. W przyszłości, kto wie może wrócimy do tych pomysłów. Na najnowszej płycie gra z Wami nowy gitarzysta, Arek Kaczmarek, który dołączył w 2012 roku. Po-

Za wcześnie zapewne, żeby oto pytać, ale czy macie już w planach następcę "War of Words"? Maxx: Zdecydowanie za wcześnie. Dopiero co ukazała się "War of Words" teraz etap promocji płyty poprzez koncerty. W marcu trasa latem pewnie jakieś festiwale. Jesienią będziemy chcieli dotrzeć do mniejszych miast a pod koniec roku pewnie już nam się nazbiera pomysłów nad którymi będziemy dłubać. Myślę jednak że utwory powstaną dość szybko i będą musiały swoje "odleżeć" i dojrzeć (śmiech). Co chcecie dodać od siebie swoim fanom i przyszłym słuchaczom? Czego wam życzyć? Maxx: Przede wszystkim zdrowia bo jak to nam dopisze to już będzie z górki! Chciałbym w imieniu zespołu podziękować tym wszystkim którzy nas wspierają przez te lata, którzy o nas pamiętają, kupują nasze płyty i koszulki...my oczywiście inwestujemy te datki i niebawem będziecie mogli ujrzeć kilka obrazów na youtube do utworów z nowej płyty (uśmiech). Tymczasem zapraszam wszystkich na koncerty i na naszego facebookowego fanpage'a, gdzie są zamieszczane wszystkie bieżące aktualności! I tego wam życzę. Trzymajcie się! Krzysztof "Lupus" Śmiglak


To dopiero początek drogi Exlibris przez dziesięć lat kisił się jak ogórek w zalewie, ale dopiero w ostatnim roku odkręcono słoik. Po zmianach składu, eksperymentach z wokalistami i pierwszej pły-cie, która przeszła bez donośnego echa, wreszcie doczekaliśmy się smaku. Okazało się, że zespół przyszykował bombę - płytę świetnie wyprodukowaną, pełną błyskotliwych pomyslów, na międzynarodowym poziomie. Grupa niedawno supprortowała w Krakowie Lordi, będzie grać przed Primal Fear. Może rzeczywiście doczekamy się godnego reprezentanta gatunku, który w Europie zjednuje fanów od conajmniej piętnastu lat? HMP: Jakie to uczucie przeglądać płyty w Media Markcie i trafić na swoje dzieło? (śmiech) Piotr Sikora: Przede wszystkim satysfakcja, że w końcu się udało i płyty są na sklepowych półkach. Muszę przyznać, że nasza płyta ładnie wygląda i wyróżnia się wśród innych wydawnictw. Zaraz potem człowiek zaczyna się niepotrzebnie zastanawiać co oznacza ilość płyt leżących na półce - dobrą sprzedaż, czy wręcz przeciwnie? (śmiech) Do tej pory co lepsze polskie metalowe grupy dostawały łatkę "dobre, jak na polskie warunki". Opinie o Exlibris poszły krok wyżej. Niemal każdy, kto styka się z Waszą płytą i ma o niej pozytywną opinię zaczy na "recenzowanie" od słów, że "to nie brzmi jak polski zespół". Rzeczywiście zespołu obracającego się tak sprawnie w stylistyce Astral Doors/ Kamelot/ Dragonland w Polsce jeszcze nie mieliśmy... czujecie się jak pionierzy? Trochę tak - szczególnie, że chociaż wcześniej brakowało nam w dorobku dobrze wyprodukowanego materiału, jakim jest "Humagination", to w podobnej stylistyce poruszamy się już od ładnych paru lat. Na światowej scenie mamy oczywiście większą "konkurencję", ale też nie brzmimy jak klon żadnej innej kapeli. Gramy po prostu to, co lubimy i szczerze powiedziawszy, cały czas trochę dziwię się, że w Polsce praktycznie nie ma podobnego grania.

lat temu łatwiej byłoby nam wydać taką płytę, ale z drugiej strony łatwiej byłoby jej też pozostać niezauważoną. Poza tym obecnie jestem w stanie podać kilka przykładów świadczących o tym, że z popularnością melodyjnego metalu wcale nie jest źle. "Humagination" wywołuje wiele skojarzeń. Niektóre numery, w tym najbardziej "Hellphoria" i"Of Fire and Thunder" kojarzą mi się z Nocturnal Rites z czasów "Afterlife". To przypadek czy rzeczywiście któremuś z Was kołatał się ten zespół po głowie? Niewykluczone, że jestem jedynym członkiem Exlibris, który w ogóle słyszał ten album (śmiech). Podobnie jak w przypadku wielu innych porównań, prawdopodobnie po głowach kołatały się nam po prostu te same rockowe i metalowe klasyki, których słuchali panowie z Nocturnal Rites - mam tu na myśli na przykład Rainbow czy Judas Priest. Mnogość pomysłów na klawisze i ich zróżnicowanie naprawdę powala. Chyba świetnie się bawiłeś pisząc je na "Humagination"? Ostateczne aranżacje orkiestry i klawiszy zawsze powstają u nas pod koniec pracy nad utworem. W większosci numerów na "Humagination" moje aranże składają się z około dziesięciu niezależnych linii instrumetnów or-

wrażenie, że niektórzy muzycy metalowi za bardzo skupiają się na tym, żeby muzyka brzmiała "ambitnie" i traktują wpadające w ucho melodie jako coś złego. W takich przypadkach polecam po prostu wyluzować (śmiech). Jeśli dobrze pamiętam, to linie wokalne do tych konkretnych numerów powstały podczas jednego spotkania poza salą prób, bez instrumentów, ale za to z butelką burbona (śmiech). Zostając w temacie świetnych refrenów... dlaczego zdecydowaliście się tak radykalnie zmienić "Dreamcraft"? W wersji demo miał w sobie lekkość melodii, świetnie płynący refren, fajny klimat... w wersji ostate cznej bardzo grubo go ociosaliście. Melodie do "Dreamcraft" napisał nasz były wokalista, Marcin. Początkowo został on nagrany jako duet między Marcinem i Piorkiem Zaleskim, który zinterpretował go po swojemu. Zanim jednak skończyliśmy prace nad płytą, nastąpiła zmiana na stanowisku wokalisty Marcina zastąpił Krzysiek Sokołowski, który w przypadku tego numeru musiał nagrać swoje partie jako duet z Piotrkiem. Mimo, że Krzysiek nie brał udziału w pisaniu muzyki na "Humagination", to miał dużą swobodę, jeśli chodzi o interpretację utworów w trakcie nagrań. Nagrania wokali były dość rozciągnięte w czasie, ale mimo to często Krzysiek dostawał od nas wersje demo utworów krótko przed nagraniem, a czasem nawet pokazywaliśmy mu utwory już w samym studio - to wszystko, żeby wykonanie na płycie było żywe i spontaniczne. My lubimy tę nową wersję - ma też dużo lepszą solówkę niż wersja demo. Na "Humagination" zastosowaliście "taktykę", którą bardzo lubię w rodzaju muzyki, którą gracie. Wasza muzyka jest bardzo zwarta i mimo wielości dźwięków bardzo konkretna. Albo leci zwrotka, albo refren, albo solo. Żadnych dłużyzn. Nie udajecie, że w takim graniu partie samego riffu są clue płyty. Coś takiego słyszałam ostatnio w skądinąd świetnej "Shades of Art" Trail of Murder. Dzięki temu kawałki pozostawiają niedosyt, a płytę chce się włączyć jeszcze raz. Wpadli-

Mnie też to zaskakuje. Zanim wydaliście drugą płytę, w sieci pojawiły się filmiki ze studia. Zazwyczaj nieznane zespoły wrzucając coś takiego po pierwszej płycie mogą liczyć tylko na widownię w postaci znajomych i rodziny (samo wrzucanie takich klipów z wypowiedzi ami muzyków wydaje się czasem śmieszne). W waszym przypadku filmiki mają całkiem sensowną oglądalność. Jak udało wam się stworzyć wokół siebie atmosferę oczekiwania na płytę? Wiele polskich grup dałoby się za takie wsparcie pokroić. Myślę, że w dużej części zawdzięczamy to samej formie tych filmów - zwyczajnie staraliśmy się, żeby dobrze się je oglądało, bo nie ma chyba nic gorszego, niż filmy przedstawiające muzyków siedzących w fotelu i przez dziesięć minut mówiących o rzeczach, które nikogo nie obchodzą. Myślę jednak, że na oglądalność przełożyło się przede wszystkim zainteresowanie materiałem po pierwszych zapowiedziach płyty. Udostępnione próbki zrobiły dobre wrażenie, więc ludzie chcieli zobaczyć, co jeszcze mamy do zaoferowania. Z tego co widziałam opinie poza naszymi granicami w prasie macie bardzo dobre. Niestety dziś często pis maki sobie (zwłaszcza w małych mediach), a słuchacze sobie. Myślisz, że jest szansa, żeby dobre recenzje przełożyły się na sprzedaż? Rzeczywiście płyta zbiera bardzo dobre recenzje. W szczególności zaskoczył mnie entuzjazm jaki udało nam się wywołać w Ameryce, bo zawsze byłem przekonany, że gramy typowo europejską muzykę. Sam jestem ciekaw jak to się przełoży na ilość odbiorców na świecie, w tej chwili zupełnie nie wiem, czego oczekiwać. W Polsce natomiast podobno sprzedaż ma się całkiem nieźle, ku zaskoczeniu niektórych sceptyków (śmiech). Pozytywnie zaskakuje nas też frekwencja na koncertach. Oczywiście nie zapełniamy jeszcze dużych sal, ale to dopiero początek drogi. Z modą na gatunki metalu jest bardzo różnie. Ostatnimi laty nie tylko tak zwany "power metal", ale gen eralnie heavy metal znów staje się niepopularny. Myślisz, że gdyby Exlibris zadebiutował z taką petardą zaraz po powstaniu, mógłby osiągnąć większy sukces sprzedaży? Z modą w metalu jest trochę tak, że ma ona chyba mniejsze znaczenie niż w innych gatunkach. Zazwyczaj oznacza ona krótki okres, w którym pojawiają się duże ilości podobnie brzmiacych płyt, o których po kilku latach nikt nie pamięta. Z tych zespołów potem zostaje kilka wyróżniających się, dla których moda już się nie liczy - zresztą najczęściej są to te bandy, które robiły swoje jeszcze zanim ta moda nastała. Być może dziesięć

Foto: Exlibris

kiestrowych, a do tego dochodzą jeszcze różnego rodzaju fortepiany, hammondy, melotrony i wszelkie syntezatory. Motywy przewodnie powstają gdzieś na etapie komponowania, ale potem ułożenie tego wszystkiego tak, żeby grało nie tylko ze sobą, ale również z gitarami, wokalem i sekcją rytmiczną, przypomina czasem rozwiązywanie skomplikowanego układu równań. Do tego czasem człowiek spędza kilka godzin dłubiąc w brzmieniu syntezatora, żeby nagrać motyw trwającycztery sekundy, a nagrywanie partii orkiestrowych trwało kilka miesięcy, ponieważ dbałem o to, żeby jak najbardziej przypominały żywe instrumenty. To wszystko na końcu daje olbrzymią satysfakcję, ale zdecydowanie najlepiej bawiłem się nagrywając solówki. Nikt w zespole Cię nie hamował mówiąc "starczy już tych klawiszy"? Innych słów używali (śmiech). Warto jednak zauważyć, że mimo bogactwa aranżacji, w dalszym ciągu "Humagination" jest płytą przede wszystkim gitarowo-wokalną. Orkiestra i klawisze budują dalsze plany, tła, dobarwiają całość - są przysłowiowym diabłem w szczegółach. Jaka jest recepta na pisanie takich chwytliwych i nośnych refrenów jak te w "Left Behind" czy "All guts, No glory"? Chyba nie ma recepty jako takiej, chociaż mam

ście na to intuicyjnie czy ktoś z Was obliczył, że takich numerów słucha się najlepiej? (śmiech) Żadne obliczenia nie były potrzebne, bo po prostu sami też nie lubimy dłużyzn. Utwory na "Humagination" okazały się nieco krótsze od tego, co nagraliśmy na pierwszej płycie, ale wyszło to całkowicie naturalnie, bez żadnego odgórnego założenia. Czy na okładce jest biblioteka Trinity College w Irlandii? Przyznam, że musiałem sprawdzić... i wygląda na to, że to rzeczywiście ta właśnie biblioteka, a przynajmniej jej część. Co oznaczają te porozrzucane księgi? Okładka została wykonana w/g pomysłu Daniela Lechmańskiego i przedstawia człowieka, który chciał zgłębiać tajniki zapomnianych sztuk, ale nie docenił mocy drzemiących w starych księgach i sprawy wymknęły się spod jego kontroli. Dzięki za poświęcony nam czas! To ja dziękuję i zachęcam czytelników do śledzenia poczynań zespołu!

Katarzyna "Strati" Mikosz

EXLIBRIS

75


Pozytywna aura rock'n'rolla Vincent na początku lat 90. nieźle namieszał na krajowej scenie, grając dynamicznego, podszytego hard rockiem rock 'n' rolla. Niestety zespół rozpadł się po wydaniu zaledwie dwóch kaset, a problemy z potencjalnym wydawcą sprawiły, że zamilkł na długie lata, tylko okazjonalnie wznawiając działalność. Nadszedł jednak rok 2012 i 3/5 oryginalnego składu, wzmocnione dwoma młodymi muzykami nie dość, że doprowadziło do wznowienia działalności koncertowej grupy, ale też nagrało nową płytę "Aura". Było więc o czym rozmawiać z wokalistą i współzałożycielem zespołu, Piotrem Sonnenbergiem:

HMP: Vincent rozpadł się w połowie lat 90., ale wy nie straciliście kontaktu z muzyką, a zespół kilkakrotnie wznawiał działalność, można więc powiedzieć, że pozostawał w swoistym uśpieniu? Piotr Sonnenberg: Lata 90. to okres wzmożonej aktywności Vincent… Cała masa koncertów zarówno Polsce, jak i "destrukcyjne" (śmiech) dla naszych młodych organizmów trasy po Ukrainie, Białorusi, Rosji i Niemczech. W Polsce równie prężnie działał nasz management i niemalże każdy weekend był wypełniony koncertami. Powstawały nowe utwory, które w 94r. miały znaleźć się na płycie "Naho Tatanka". Niekorzystnie podpisana umowa z austriacką "wytfóóóóórnią" i zablokowanie przez

materiałem z myślą o nagraniach, koncertach, płycie etc. W składzie zabrakło jednak niektórych muzyków, jak Mirosław Madej czy Dariusz Biłyk - zmieniły im się priorytety przez te lata, czy też najzwyczajniej w świecie zabrakło im czasu na granie z wami? Reaktywowanie Vincent w pełnym i oryginalnym składzie niestety nie było możliwe. Mirek Madej z którym w 1987r. założyłem zespół, zmarł na kilka lat przed reaktywacją… Tym trudniej było się zebrać, ponieważ to właśnie on był kompozytorem większości ówczesnych utworów, ogniem i siłą na-

Foto: Vincent

76

nich rozwoju bandu na kolejne cztery lata spowodowały, że ręce opadły i pod szyldem Vincent nie mogliśmy zrobić tak naprawdę nic. Z bólem serca postanowiliśmy odstawić oręż i uśpić zespół na czas nieokreślony. Wrodzone ADHD popchnęło nas kilka razy do incydentów i popełniliśmy dosłownie kilka niewielkich koncertów, aby poprawić własne samopoczucie i zaspokoić fanów.

pędową na scenie. Darek Biłyk (perkusja) zagrał z nami koncert powitalny, ale sprawy zawodowe nie pozwoliły mu kontynuować grania z Vincent. Jednak nie poddaliśmy się smutkowi, tęsknocie za Mirkiem i tak oto w składzie: Piotr "Mały" Sonnenberg , Waldemar "Ace" Mleczko, Mariusz "Mario" Ciechowski… i dwóch nowych rockersów w ekipie powstał Vincent A.D.2013.

Co sprawiło, że w 2012r. wróciliście do pełnej aktywności? Sygnały od fanów, przyjaciół, znajomych zmotywowały nas do podjęcia decyzji o zorganizowaniu 11stycznia 2013r. koncertu i przekonaniu się na własnej skórze w jakiej kondycji jesteśmy. Dosłownie kilka prób, delikatne zmiany w aranżach starych utworów, przypomnienie sobie tych , które za sprawą ciepło wspomnianej "wytfóóóórni" nigdy nie ujrzały światła dziennego… i oto Vincent znów na scenie. Spodziewaliśmy się przybycia ok.100 zaproszonych znajomych… klub jednak pękał w szwach a 500 osób tam zgromadzonych przekonało nas już w pierwszej chwili, że nie będzie to jedyny koncert. Rozpoczęła się praca nad nowym

Wygląda jednak na to, że wszystko odbyło się w przyjaznej atmosferze, skoro Dariusz Biłyk jest nie tylko współautorem kilku utworów z "Aury", ale zagrał też gościnnie w utworze "Haracz"? Darek Biłyk ("Misiek") to przede wszystkim mój osobisty, wieloletni przyjaciel, z którym "ukradliśmy cztery stada koni" (śmiech) Doskonały muzyk, kompozytor i aranżer. Współpracował z Lechem Janerką, Grześkiem Markowskim, TSA… i Vincent. Zdając sobie sprawę z tego, że czas nie pozwoli mu w pełni zaangażować się w sprawy bandu, nie odmówił jednak pomocy w studio podczas nagrywania "Aury". Zaistniał zarówno jako współautor piosenek, jak i popełnił bębny w "Haracz" i chórki w kilku piosenkach.

VINCENT

O nagraniu płyty myśleliście już wcześniej, czy też ta idea pojawiła się w momencie uzupełnienia składu zespołu młodymi, pełnymi zapału muzykami: gitarzystą Boogie Skorvensen'em z Nasty Crüe i perkusistą Michałem "Bandażem" Bednarzem? Dobierając nowych muzyków do bandu, kierowałem się wieloma kryteriami. Boogie to niezwykły gitarzysta, niesamowicie zdolny człowiek poruszający się swobodnie w rejonach jazzu, poprzez hard rock do black metalu. Chemia zaistniała już po pierwszych riffach jakie zagrał na próbie a nowe kompozycje jakie zaproponował utwierdziły nas w przekonaniu, że to jest to! Bandaż to również niezwykły pałker… współpracuje w jazzowych projektach m.in. z Adamem Fularą, uczy młodzież gry na bębnach, zap…la w rajdach samochodowych jako kierowca. Obaj wnieśli do bandu świeżość, nowe spojrzenie nawet na stare kompozycje i dodatkową energię na scenie, jakiej nigdy Vincentowi nie brakowało! Cały etap przygotowywania tej płyty potoczył się chyba bardzo naturalnie, od powstania materiału, nagrania demo, które zainteresowało robiącego karierę w Stanach Zjednoczonych producen ta, Wojciecha Kochanka tak, że zdecydował się wyprodukować tę płytę? Poznałem Wojtka w 2001r. w Nashville gdzie miał wówczas swoje studio nagraniowe Atlantis. W trakcie rozmowy okazało się, że za małolata byliśmy sąsiadami z jednej ulicy we Wrocławiu. Zaprosił mnie do siebie i tam poznałem m.in. muzyków Cinderella. Opowiadał mi o swoich produkcjach w L.A., współpracy z Ozzym, John Sykes, Steve Vai, Peter Frampton, Guns 'N Roses, Ratt… słuchaliśmy muzyki, wymienialiśmy doświadczenia… absolutnie luźne dyskusje. Podtrzymaliśmy znajomość przez kolejne lata, poprzez maile, skype, FB… Po nagraniu "Haraczu" postanowiłem wysłać tracki do zmiksowania Wojtkowi i to co otrzymaliśmy od niego z powrotem odjęło nam mowę. "Haracz" zabrzmiał potężnie, mistycznie i miał w sobie powietrze, to coś… Sprawy rodzinne sprowadziły Wojtka do Polski na jakiś czas i sprawiły, że podjął on decyzję o swojej pierwszej polskiej produkcji… Vincent "Aura". Voy miał już od początku pomysł jak ma zabrzmieć nowy Vincent… ja z Boogiem kierowaliśmy go nieco na drogę, którą chcemy kroczyć. To zasługa Boogiego jako kompozytora, aranżera i Wojtka - producenta i inżyniera dźwięku, że płyta brzmieniowo jest tak świetna. Wojciech Kochanek pochodzi z Wrocławia, co pewnie ułatwiło kontakt i miało wpływ na jego decyzję? Decyzja Wojtka o nagraniu z nami płyty, to przede wszystkim owoc przyjaźni jaka wywiązała się między nami. Muzyka Vincent nie była mu też obca, dlatego wizja jej efektu końcowego mogła urodzić się w głowie już po przesłuchaniu demo. Sound "Aury" potwierdza, że był to optymalny wybór, bo tak świetnie brzmiącego materiału jeszcze nie mieliście - pewnie dla was praca z pro ducentem, który może pochwalić się nagrodą Grammy, była czymś szczególnym? Jego doświadczenie ,spokój, opanowanie, wytrawne ucho to z pewnością atrybuty człowieka, który uhonorowany nagrodą Grammy pozostał człowiekiem skromnym i prawdziwym. Jesteśmy dumni ze współpracy z nim jako producentem, ale przede wszystkim cenimy jego przyjaźń. Wydobył ze mnie dźwięki, których nie byłem świadom. Sugerował zmiany pozostałym muzykom. Zmobilizował nas do ciężkiej ale jakże przyjemnej pracy! Producent to nie jedyne związki z waszym rodzinnym Wrocławiem, bo w "Już za chwilę" gra gościnnie solo Jacek Krzaklewski, gitarzysta teraz powszechnie kojarzony z Perfectem, ale wcześniej muzyk kilku legendarnych wrocławs kich kapel. Jak to się stało, że go zaprosiliście? Krzaku to jakby "Ojciec Chrzestny" Vincenta. W 1987r. nagrywaliśmy pierwsze demo do utworów


"Przysięga" i "Shots Bang"… Jacek jako posiadacz magnetofonu wielośladowego zaproponował nam nagranie dwóch piosenek. Pierwsza profesjonalna gitara Mirka Madeja to też za sprawą Jacka. Mnóstwo pozytywnej energii, wieloletnia przyjaźń, wsparcie (to on i Lech Janerka powiedzieli nam kiedyś po koncercie "…żeby ta zajebista energia was nigdy nie opuściła…") . Po nagraniach demo 1 listopada 87r. zarejestrowaliśmy swój pierwszy wideo klip "Przysięga" (reżyserem był nikomu wówczas nieznany, młody operator… Jan Jakub Kolski). Natomiast na pytanie, czy nagra solo w studio, czy wystąpi z nami na koncercie, Jacek Krzaklewski odpowiedział: "Z przyjemnością!"

riału, podobnie zresztą, jak kojarzący się z IRĄ ostatnich lat, "Podróż"? Vincent nigdy nie określał się mianem zespołu w pełni heavy metalowym. Czerpiemy inspiracje z wielu gatunków muzycznych. Wypadkową naszych piosenek jest właśnie różnorodność wpływów, jakie wywarły na poszczególnych muzyków inni artyści. Ja słucham muzyki począwszy od

Można w sumie powiedzieć, że to taka wasza świecka tradycja, bo przecież już na "Pierwszym ataku" też mieliście takiego gościa, Jerzego Styczyńskiego z Dżemu? (śmiech) Jurek to również jeden z naszych przyjaciół, który przez wieloletnią znajomość i sympatię jaką darzy zespół, nigdy nie odmówił nam współpracy. Wielokrotnie jammowaliśmy wspólnie i to on wpadł na pomysł zagrania "Mexico". Akustycznie, na lekkiej bani, na 100 procent żywca, bez dogrywek …. Poszło (śmiech) Z kolei niezbyt broni się według mnie pomysł zaproszenia do "Letargu" innego wrocławianina, rapera Waldemara "Kasty" Kieliszaka rock 'n' roll i hip-hop? Takie połączenia, z wyjątkiem na przykład "Walk This Way", rzadko kiedy są udane… Val Kasta to wspaniały, prawdziwy, współczesny poeta swojego pokolenia. Oprócz niesamowitych wyrapowanych słów, które rzucał w swoich projektach, śpiewa w akustycznym projekcie Synaptine. Wybór Valdiego jako gościa w piosence "Letarg" był niezwykle naturalny i wyrwał nam się z ust, natychmiast po dojściu do momentu funkowego w utworze… Powiedzieliśmy: "zapierdoli tutaj paszczą Kasta!…" i tak się stało. Wypowiedzianych kilka słów prawdy w jego wykonaniu, wspaniale Foto: Vincent skleiło nam się z przesłaniem tekstu "…Z letargu obmyj twarz, skorupę zrzuć mamy jeszcze czas…" . Ciekawie brzmi za to barowe intro do tego utworu, "Awake" z harmonijką ustną Amadeusza Kuźniarskiego, czerpiące chyba z atmosfery amerykańskiego, swobodnego grania? Amadeusz (XIII w Samo Południe) - niezwykle czujny, młody harmonijkarz, który bez chwili zastanowienia przyjął nasze zaproszenie. W "Awake" robimy sobie jaja i ironizujemy, cofając się do czasów westernów, Bonanzy itp., żeby po chwili zagrzmieć stonerowym "Letargiem". Blues, southern rock to gatunki, z których czerpiemy inspiracje… śladem największych jak Led Zeppelin, Black Sabbath… W podobnym klimacie jest też utrzymany "Shots Bang", akustyczno-przebojowy, z kontrabasem, na którym zagrał jazzman Mateusz Dwornik? Numer, który towarzyszył nam od początku kariery. Zagraliśmy go kiedyś na akustykach w domu i obronił się na tyle, że postanowiliśmy nagrać go na tzw. setkę w studio. Dołożyliśmy instrumenty perkusyjne i kontrabas jazzującego Mateusza. Efekt uwielbiam tą wersję! Poza utworami odwołującymi się do tradycji klasycznego hard rocka, rock'n'rolla, jak "4 bramy", "Otchłań", "Kochaj rock'n rolla" czy "Wywiad" mamy też utwory lżej brzmiące, z założenia chyba bardziej przebojowe, wręcz popowe, jak "Już za chwilę", który odstaje in minus od reszty mate -

zagram!". Kolejny telefon do Ani Skubik: "OK., zagram!". Nasi przyjaciele Sabin i Dawid z firmy Heavy Vision Group, podjęli się nakręcenia klipa. "4Bramy", to klip, w którym pomogli nam nasi przyjaciele - firma Partner. Rockers Publishing jest wydawcą naszej płyty, wspiera promocję, informuje media o kolejnych ruchach zespołu. Skoro macie tak dobre relacje to może warto pomyśleć o wznowieniu waszych dwóch pierwszych, dostępnych tylko na kasetach, płyt, "Pierwszy atak" i "Samo życie"? Nawet w postaci podwójnego wydawnictwa, z jakimiś bonusami, np. utworami kon certowymi, zważywszy, jak wygląda obecnie sprzedaż płyt? Padło wiele pytań dotyczących reedycji naszych dwóch pierwszych… kaset magnetofonowych. Jakość nagrań budzi wiele zastrzeżeń, musimy skontaktować się też z ówczesnym wydawcą firmą Silverton i zapytać czy tzw. master tapes są w ich archiwach. Niewykluczone, że coś się pojawi w odpowiednim czasie (śmiech). Ukłon w stronę naszych starych fanów pojawił się również na "Aurze"… "Kochaj Rock & Rolla", "Shots Bang" to nasze utwory z lat 90. Coraz częściej ukazują się też na płytach materiały demo z lat 80-tych np. białostockiego Markiz De Sade nie rozważaliście w związku z tym opublikowania waszego legendarnego demo sygnowanego jeszcze nazwą Vincent Van Gogh? Demo Vincent Van Gogh to już zupełny archaizm, nagrane na cztero śladowym magnetofonie, ilość szumów zabija dźwięki. Być może współczesna technologia wspomoże te nagrania i też wkrótce ujrzą światło dzienne. Potencjalnych wydawców zapraszamy do rozmów (śmiech). Skoro priorytetem jest teraz wasza nowa płyta, to pewnie będziecie pro mować ją na koncertach. Pierwsze macie już za sobą, dobre przyjęcie ze strony publiczności jest pewnie wystarczającą zachętą, by kontynuować to, co rozpoczęliście ponad 20 lat

countrowego Restless Heart, przez Toto, Journey, Foreigner do nowych Adrenaline Mob, Circus Maximus czy Pierce The Veil. Ace to zwolennik czystego rocknrolla. Mario fan Van Halen, Shinedown, Alter Bridge. Boogie, absolutny open mind na muzykę. Bandaż, pracuje nad własnym stylem grania na bębnach. Muzyka popowa w tych czasach zaciera swoje podwoje, często sięgając do korzeni rocka i odwrotnie. Jeśli coś jest zagrane subtelnie, zaśpiewane i interpretowane z uczuciem, to świadczy wyłącznie o otwartości i wrażliwości artysty na różne gatunki muzyki. W USA nie szufladkuje się muzyki aż tak bardzo… uczestniczyłem w jam session gdzie śpiewał countrowiec, gitarzysta był z thrashowego bandu, jazzowy pianista i basista od Ozzyego. Zabawa doskonała, morze whiskey, przybijanie piątek, peace! Pierwszym teledyskiem promującym "Aurę" był "Haracz" z udziałem Roberta Gonery - pewnie kolejny znajomy, skoro uczył się w Oleśnicy i stu diował we Wrocławiu - a niedawno nakręciliście drugi clip, do utworu "4 bramy". To wasze własne inicjatywy, czy też wsparcie wydawcy, rzecz jasna wrocławskiej, firmy Rockers Publishing? Postanowiliśmy od początku wziąć sprawy w swoje ręce. Finansowaliśmy klipy, nagrania, foto sesje… wiele osób pomogło nam też zupełnie bezinteresownie. Robert Gonera zagrał niezapomnianą role w filmie "Dług". Zainspirowany scenariuszem, postanowiłem napisać tekst, który miałby być kontynuacją wspomnianego filmu. Zadzwoniłem do Roberta i znów otrzymałem dobrą wiadomość: "OK.,

temu? Ta pozytywna "Aura" towarzyszy nam od początku reaktywacji i miejmy nadzieję, że tak pozostanie. Tytuł płyty nie jest dziełem przypadku o czym świadczy te kilkadziesiąt wypowiedzianych przeze mnie zdań. "Aura" to już inne brzmienie, aranże, kompozycje lecz duch zespołu ten sam. Vincent zawsze był i będzie "zwierzęciem" koncertowym. Nasz koncert 1 lutego 2014r. i zagrane premierowe utwory z "Aury", jak widać spodobały się publiczności i licznie zgromadzonym dziennikarzom. Publiczność zgotowała nam nie lada niespodziankę, towarzysząc przez te lata i stawiając się tak licznie na teraźniejszych koncertach. Przez ten czas nie zdawaliśmy sobie sprawy w ilu miejscach ludzie nas znają?… wtedy nie było Internetu (śmiech). Nasze wydanie w wersji "live" to pozytywna, mega energia i radość jaką dzielimy się z ludźmi… przekonać się można tylko w jeden sposób… zapraszamy na koncerty Vincent! Dziękuję za wywiad i zainteresowanie HMP. Mamy nadzieję, że Vincent zagości na łamach waszego magazynu jeszcze nie raz! Wojciech Chamryk

VINCENT

77


kompozycji, podczas gdy ja dodawałem teksty i linie wokalu. "Lost Lovers Unite" i "Endless War", w porównaniu do innych utworów, są wynikiem połączonej pracy z naszym byłym basistą, Saschą Latmanem, który dodał linie jakie zaproponował. Co do obecnego stanu rzeczy, proces tworzeni może się zmienić na następnym albumie, ze względu na nowych muzyków.

Esencja tradycyjnego metalu Podejrzewam, że niewielu czytelników byłoby w stanie wymienić nazwę jekiegoś izraelskiego zespołu reprezentującego tradycyjną stronę metalu. Owszem, pewnie niektórzy znają takie grupy jak Orphaned Land czy Salem, ale to jednak trochę inna bajka. Pod koniec ubiegłego roku nakładem Killer Metal ukazał się debiutancki album Switchblade, kwintetu z Hajfy. "Heavy Weapons" zawiera prawie 40 minut klasycznego heavy metalu wzorowanego przede wszystkim na scenie brytyjskiej z bardzo dobrym brzmieniem i niezłymi kompozycjami. Zapraszam do wywiadu z wokalistą Liorem Steinem. HMP: Witam. Zaczniemy od standartowego pytania o początki grupy. Jak doszło do powstania Switchblade? Lior Stein: Zasadniczo, zespół zaczął się od kilku domowych nagrań, które zrobiłem jeszcze w czasach, kiedy byłem gitarzystą. Przyjaciel zaoferował mi wtedy, żebym wyraził je lepiej w formie zespołu. Spodobał mi się ten pomysł. Kilka tygodni później odbyła się pierwsza próba, pierwszego składu Switchblade. Chciałem wtedy stworzyć zespół thrash/power metalowy, coś podobnego do amerykańskich zespołów metalowych z lat '80 a'la Metal Church i Vicious Rumors. Czemu zdecydowaliście się grać akurat klasyczny heavy metal? Rok 2010 rozpoczął bardziej profesjonalne lata dla Switchblade, oczywiście po wielu znaczących zmia-

dane mi było usłyszeć. Z tego co pamiętam z wcześniejszych czasów sceny izraelskiej, przez lata było tylko kilka hard rockowych zespołów. Jednym z nich był Stella Maris, który z czasem stał się czymś co jest nazywane hard'n'heavy a'la lata osiemdziesiąte. Był też zespół, który nazywał się Masteriff, bardziej heavy/tharsh na początku ostatniej dekady, ale nic z tego nie może być jednoznacznie nazwane tradycyjnym metalem. Mogę przyznać, że prawdopodobnie jesteśmy jedyni, chociaż myślę, że powstaną też inne, ale nie mogę naprawdę powiedzieć, że my byliśmy pierwsi. Zanim ukazał się "Heavy Weapons", oprócz kilku dem wydaliście aż pięć singli. Skąd taki pomysł? W przeciwieństwie do "Infernal Paradise", który został wydany jako utwór promujący "Heavy Weapons", pozostałe single były wymierzone w scene meFoto: Switchblade

O czym traktuje warstwa liryczna? Może kilka słów na ich temat? "Heavy Weapons", utwór otwierający, wszystko może być ciężkie i jak płynny metal, ale jest w stylu, jaki znalazłbyś w glam metalu połowy i końca lat osiemdziesiątych, ery Motley Crue, coś w rodzaju melodii zorientowanych na seks. "Euphoria" jest jak pobudka, uderzenie w policzek, znak ostrzegający, informacja dla tych, którzy nie widzą, albo nie podejrzewają, że są manipulowani przez innych, którzy nimi żądzą, żyją swoim życiem nie myśląc o niebezpieczeństwach, które mogą na nich czekać. "Metalista", jak można było podejrzewać, jest kawałkiem o kobiecie, paskudnej maszynie seksu, maniakalnej zabójczyni, to kobieca wersja Jacka The Rippera. "Lost Lovers Unite", było napisane dla mojej żony, to krótka opowieść o kochankach i ich zjednoczeniu, silnie związanych swoim uczuciem, aż do pewnego dnia, kiedy mroczne siły rozdzieliły ich od siebie, wypędziły, każde w daleki zakątek świata. Musieli znaleźć siebie jeszcze raz, nie poddając się. "Curse Of The Father, Sins Of The Son", mała gra słów znanego wyrażenia "Sins Of The Father", nic o królewskości i wielkości, ojciec jest przeklęty za swoje uczynki, piętnuje swojego syna tymi samymi grzechami, które sam kiedyś popełnił, podczas gdy jego syn nie może z tym nic zrobić. "Infernal Paradise" krzyk środowiska naturalnego do tych, którzy myślą, że długo pozostaniemy na Ziemi. "Into The Unkonown" to naturalny niepokój o tajemnicę, która może być przerażającym, niewyjaśnionym fenomenem, walką z czyjąś istotą, żeby zaakceptować lub odrzucić możliwości, które mogą zakończyć ryzyko. "Endless War" to nic więcej jak utwór gloryfikujący zwycięstwo heavy metalu, hołd i podziw dla tego gatunku. Muszę pochwalić brzmienie, które jak na debiut jest naprawdę znakomite. Odpowiedzialny za nie jest wasz gitarzysta Federico Taich. Jesteście z niego zadowoleni? W przyszłości też planujecie tak pracować czy może spróbujecie kogoś z zewnątrz? Myślę, że produkcja Fede'a w tym albumie jest świetna i naprawdę uwielbiam słuchać jej w kółko. W porównaniu do wielu wydawnictw, których słuchałem przez lata, niezależnie od tego czy był to mały lub biedny zespół, Fede, bez tych wszystkich bombowych i kosztownych sprzętów w studiu potrafił osiągnąć wyższy poziom, co mam nadzieję zrobi z niego producenta dla innych zespołów heavy metalowych. Jeżeli chodzi o heavy metal, szczególnie pochodzący z lat '80, Fede wiedział jak znaleźć idealną linię pomiędzy miksowaniem starego typu i trochę bardziej współczesnymi brzmieniami. Rozmawialiśmy o zatrudnieniu do produkcji kogoś z zewnątrz na kolejnym albumie, ale prawdopodobnie będzie to tylko przy masteringu, ale kto wie? Może na szczycie tego projektu będzie w całości Fede...

nach w składzie. Razem ze mną, Yurim Sabovem (był wtedy naszym głównym gitarzystą, który grał ze mną od 2006 roku), Federiciem Taichem (gitary) i Saschą Latmanem (bas), a na początku 2011 roku z Moshem Sabachem (perkusja) nieformalnie postawiliśmy fundamenty dla Switchblade jako zespołu heavy metalowego. Myśląc o tym, z całą moją tęsknotą do ciężkości amerykańskiego metalu lat '80, nie było nic lepszego niż postawienie na heavy metal, głównie brytyjski, z licznymi starymi amerykańskimi elementami. Podjęliśmy taką decyzję ze względu na to, że prawie cały lineup inspirował się heavy metalem. Jakie zespoły miały największy wpływ na was i na Switchblade ogólnie? Myślę, że Iron Maiden i coś z ruchu NWOBHM było dla nas główną inspiracja i kierunkiem. Oczywiście doceniamy również niemiecki i amerykański metal. Osobiście (mój gust jest mniej lub bardziej zgodny z gustem zespołu) jestem wielkim fanem Iron Maiden, ale też Metal Church, Vicious Rumors, Accept, Judas Priest itp. Jak wygląda scena tradycyjnego metalu w Izraelu? Przyznam się, że jesteście jedynym zespołem z waszego kraju reprezentującym ten rodzaj grania, który

78

SWITCHBLADE

talową, żeby pokazać, że jesteśmy, pracujemy nad nowym materiałem i oczywiście promują nasz obecny kierunek w metalu. "Endless War/Euphoria" i "Metalista" z 2012 roku zapieczętowały nową erę dla zespołu, gdzie heavy metal płonie głęboko w naszych duszach. Ogólnie rzecz biorąc myślę, że ostanie cztery single stworzyły idealne warunki do pojawienia się "Heavy Weapons", który składa się z tych samych kawałków, ale w wiele lepszej produkcji i klimacie. Jak długo powstawał materiał na debiut? Zanim zaczęliśmy proces pisania/komponowania "Heavy Weapons", trzy kawałki były już gotowe. Praca nad pozostałymi utworami trwała około sześciu do ośmiu miesięcy. W jaki sposób powstaje wasza muzyka? Pracujecie wspólnie czy macie jednego kompozytora? Jeżeli chodzi o "Heavy Weaons", Fede i ja spotkaliśmy się w studio i rzucaliśmy pomysłami na potencjalne utwory. Fede zaproponował riffy, o których myślał już wcześniej i zaprezentował je. Prawdę mówiąc, prawie każdy riff trafił prosto na album, bo zawsze czułem, że Fede wiedział czego chcę jeżeli chodzi o muzykę zespołu. Później, tak jak to już robiliśmy wcześniej przy singlach, Fede komponował riffy i ogólna strukturę

"Heavy Weapons" wydaliście nakładem niemieckiej Killer Metal Records. Jak doszło do tej współpracy? Jesteście z niej zadowoleni? Około marca/kwietnia zacząłem poszukiwania wytwórni, z którymi moglibyśmy podpisać kontrakt na "Heavy Weapons". Wtedy album był dopiero na początkowym etapie masteringu i wyciągaliśmy z niego dema dla zwrócenia uwagi. Jens Hafner z Killer Metal Records był jednym z managerów wytwórni, którzy byli entuzjastycznie nastawieni do naszego dzieła. Wybraliśmy Killer Metal Records, bo czuć od niej oldschoolowym metalem i szukaliśmy platformy, która będzie odpowiednia dla tego albumu. Killer Metal Records wykonuje dobrą robotę promując album i mamy nadzieję, że dotrze do każdego miejsca na świecie. Przeszliście sporo zmian składu szczególnie na pozycjach basisty i bębniarza było ich sporo. Dlaczego tak się działo? Czy obecny skład jest już na tyle mocny by przetrwać dłuższy czas? Na początku, daleko mi było do zrozumienia czego chcę od członków zespołu, nie trzeba dodawać, że postawy i profesjonalizmu. Jeżeli chodzi o basistów, natknąłem się na ludzi, którzy ostatecznie nie wiedzieli jak dopasować się do zespołu, albo tak jak w tym przypadku, do zespołu metalowego. Musiałem być odporny na pewnego rodzaju dziecięce zachowania, któ-


re, gdyby nie moja cierpliwość, od razu bym wyrzucił. Ponadto, musiałem zdobyć się na wiele kompromisów, bo jesteśmy zespołem z północnego Izraela, gdzie scena metalowa jest raczej mała i nie może być porównywana z tą w Tel Avivie i pobliskich terenach, obok faktu, że Switchblade brakowało inspiracji, dlatego w większości przypadków musiałem rozliczyć się z członkami, którzy zwolnili się sami, albo zostali szybko zwolnieni. Dzisiejszy skład to ludzie, którzy rozumieją, co to znaczy być w rozwijającym się zespole i są całkowicie oddani swoim zadaniom. W waszej muzyce słychać uwielbienie dla lat '80 ubiegłego wieku. Czy było to celowe działanie, żeby oddać ducha złotej dekady heavy metalu? Jak już powiedziałem, heavy metal, szczególnie dla mnie i Fede, zawsze płynął w naszych żyłach, głęboko zakorzenionym podziwem dla wczesnych bogów tego gatunku i do nacji, która go zapoczątkowała. Nic nie było w żaden sposób celowe, po prostu czysty ukłon w stronę esencji tradycyjnego metalu, który tak bardzo lubimy i wspieramy od samego początku, aż po dzisiaj. W lutym będziecie supportować Iced Earth na ich koncercie w Izraelu. Jakie oczekiwania? Co sądzicie o ekipie Jona Schaffera? Iced Earth jest jednym z moich najbardziej ulubionych zespołów wszechczasów, pamiętam jak miałem 17 lat i po raz pierwszy doświadczyłem gęstych i ciężkich brzmień ich czterech pierwszych albumów. Osobiście, jestem więcej niż wstrząśnięty i podekscytowany, to duży krok dla Switchblade, że będzie supportować zagraniczny zespół po raz pierwszy w swojej karierze i oczywiście, dla mnie, zobaczenie tych amerykańskich gigantów na żywo. Spodziewam się, że będą tak sprawni jak zawsze. Nowy album zespołu jest bardzo imponujący, bliższy klasykom z ich przeszłości. Schaffer jest inspiracją jako założyciel zespołu i oczywiście jako muzyk, biznesmen, który przekształcił swój zespół w główne osiągnięcie. Tak poza tym to jak często w ogóle gracie na żywo? Planujecie jakieś koncerty poza Izraelem? W ciągu ostatniego roku nie występowaliśmy wiele ze względu na pracę nad "Heavy Weapons", a także czas w studiu, powody osobiste i zmiany w składzie zespołu. Nasz obecny plan to dostać się na scenę przynajmniej raz na miesiąc, żeby rozwijać naszą bazą fanów i upewnić się, że nasza muzyka jest znana, inaczej niż promowanie jej w różnego typu mediach. Jeżeli chodzi o koncerty poza Izraelem, wierzę, że będziemy próbowali znaleźć idealny moment dla nas w tym roku, szczególnie ze względu na powody związane z pracą i wydatkami na wydanie albumu. Jest jednak możliwe, że w 2015 roku dostaniemy się na jakieś festiwale.

Teoria geniusza Arjen to niezwykle skromny gość. Stworzył wiele, wspaniałych projektów, które wpisały się w kanony rocka progresywnego. Nie jeden artysta straciłby wtedy swoją tożsamość za przyczyną przysłowiowej "wody sodowej". Jednak Arjen jest zupełnie inny… Nie uważa siebie za geniusza. Sądzi, że to muzycy, których zaprasza, kreują jego muzykę i to właśnie oni wpływają na sukces jego wydawnictw - on daje tylko pomysł i muzyczną wizję. O współpracy z różnymi artystami oraz o nowym krążku Ayreon opowiada, na łamach HMP, sam Arjen Lucassen. HMP: Witaj, Arjen! Długo musieliśmy czekać na twoje nowe dzieło spod szyldu Ayreon, ale zdecy dowanie warto było czekać. Nie zmienia to jednak faktu, że jesteś zapracowanym człowiekiem. Skąd czerpiesz pomysły na kolejne projekty? Arjen Anthony Lucassen: Nie mam pojęcia! Gdybym wiedział skąd brać nowe pomysły, siedziałbym tam przez cały czas (śmiech). To się po prostu dzieje, w momencie kiedy najmniej tego oczekuję. Kiedy juz wpadnę na jeden (dobry) pomysł, ten prowadzi mnie do następnego i wkrótce pojawiają się następne. Od jakiegoś czasu przylgnął do ciebie status geniusza muzycznego ora wizjonera. Jak się czujesz z takimi tytułami? Oczywiście to dla mnie komplement. Lubię i akceptuję wyzwania. Wiem jednak, że nie jestem geniuszem, bo pracowałem z wieloma geniuszami, którzy są o wiele bardziej utalentowani ode mnie. Współpracowałeś już z masą osób, m.in. z Jordanem Rudessem, Russellem Allenem, Damianem Wilsonem, Stevem Hackettem. Poza tym bardzo często zapraszałeś do współpracy Floor Jansen, która obecnie śpiewa w Nightwish. Od zawsze mnie interesowało, w jaki sposób dobierasz muzyków do swoich płyt?

Każdy muzyk to inna historia. Faktycznie, pracowałem już z setkami! Może to się odbywać przez managerów, wytwórnie płytowe, Facebooka, innych muzyków, dziennikarzy, itd. Czasami jest łatwo, czasem trudno, często jest to niemożliwe. Pomogłeś zdobyć renomę kilku innym artystom, którzy wcześniej nie byli bardzo znani, warto wymienić m.in. Floor Jansen, czy Marcelę Bovio… Po raz pierwszy obydwie Panie usłyszałem w Twoich projektach. Czy masz poczucie obowiązku pomagania tak niezwykle uzdolnionym muzykom? Nie postrzegam tego jako obowiązku. Zdecydowanie jednak myślę, że ci utalentowani zasługują na większe uznanie, a ja kocham pokazywać ich reszcie świata (śmiech). Wiemy, że historia Odwiecznych została już zakończona na twoich wcześniejszych albumach… Czy planujesz do niej jeszcze wrócić? Nigdy niczego nie planuję, bo to by mnie ograniczało. Cały czas zmieniam zdanie i zostawiam sobie otwarte drzwi. Jednak na pewno istnieje taka opcja. Kocham sci-fi! Na nowych krążkach mamy nieco inny zarys fab ularny… Opowiesz nam - co nieco - o historii za-

Foto: InsideOut

Jakie płyty zrobiły na Was największe wrażenie w ubiegłym roku? Saxon - Sacrifice Rotting Christ - Kata Ton Daimona Eaytoy A Pale Horse Named Death - Lay My Soul To Waste Voodoo Highway - Showdown Monster Truck - Furiosity Unsouled - Evolve Nergard - Memorial For A Wish Taberah - Necromancer Eden's Curse - Symphony Of Sin Alter Bridge - Fortress Thaurorod - Anteinferno Jakie plany na rok 2014? Wspieranie "Heavy Weapons" jak tylko się da, głównie przez lokalne koncerty, mamy tez nadzieję na kolejny zagraniczny support. W środku roku prawdopodobnie zaczniemy pracę nad drugim albumem, nagrywając i dając koncerty w tym samym czasie. To już wszystko z mojej strony. Ostatnie słowa należą do was. Chciałbym podziękować wam, HMP, za ten wywiad i za poświęcenie czasu na ułożenie pytań dla nas. Ponadto chciałbym podziękować ludziom, którzy nas wspierają, lokalnie i na całym świecie oraz wszystkim metalowcom, którym podoba się nasz debiutancki album. Maciej Osipiak Tłumaczenie: Anna Kozłowska

AYREON

79


HMP: Witam was! Powiedzcie jak wam idzie promowanie nowego albumu "Of Conquest"? Jakie metody zastosowaliście? Jesteście zadowoleni z zaintere sowania waszym dziełem? Dave Khan: No pewnie! Promocja tego albumu idzie świetnie, głównie za sprawą klipu i naszej ekipie PRowców, którym udało się dostać do Guitar World. Wielu nowych fanów trafiło na "The Bear Claw Tavern" i zamówiło album, albo podzieliło się naszą muzyką z przyjaciółmi. Takie zainteresowanie jest dla nas nowością. Jednak jednocześnie jest to jak dotąd nasze najlepsze dzieło, więc cieszy mnie, że zostało zauważone.

Foto: InsideOut

Czy znacie opinie fanów i słuchaczy na temat nowego albumu? Czy właśnie takich opinii się spodziewaliście? Zawsze przygotowujemy się przed wydaniem albumu. Ponieważ robimy wszystko trochę inaczej, lubimy posługiwać się obrazowością i tekstami, które niektórzy mogą postrzegać jako niepoważne, zawsze podejmujemy ryzyko, że otrzymamy zjadliwe recenzje od jakichś spiętych elit. Tym razem byliśmy zaskoczeni, że wszystkie były skrajnie pozytywne… Jak na razie…

wartej na "The Theory Of Everything"? Historia opowiada o naukowcu, który poszukuje fizycznej teorii "The Theory of Everything". Jego autystyczny syn okazuje się niezwykle uzdolnioną osobą, która może mu pomóc ją znaleźć. Ojciec będzie musiał dać mu niebezpieczne leki, żeby to osiągnąć. Na płycie można odczuć inspirację powieścią "Piękny umysł", szczególnie pod kątem kontekstu psycho-społecznego oraz kreacji syna zaprezen towanej przez Tommy'ego Karevika… Skąd pomysł na taką historię? Pierwszy raz wpadłem na ten pomysł oglądając dokument Stephena Hawkinga, w którym mówiono o Teorii Wszystkiego. Brzmiało to świetnie na tytuł dla Ayreon, pretensjonalny, na topie i bombastyczny! Później zacząłem oglądać mnóstwo filmów o geniuszach. Oczywiście, żeby znaleźć inspirację, ale również po to, żeby trzymać się z daleka od tego, co już było zrobione. Czy zamierzasz ją kontynuować na następnych albumach? Tajemnicze wołanie głównego bohat era je zwiastuje… Jeszcze nie wiem, ale jest taka możliwość. Z jednej strony mam masę pomysłów na sequel, z drugiej jednak chciałbym, żeby zakończenie pozostało dwuznaczne. Słyszałem wiele świetnych interpretacji od fanów, którzy mają swoje własne pomysły na zakończenie. Wyjaśnienie wszystkiego może odebrać im tajemniczość. Jak wyglądał proces twórczy "The Theory Of Everything"? Co przy tworzeniu materiału okazało się najważniejsze? Tym razem pracowałem całkowicie inaczej. Wszedłem do studia z tylko jednym małym pomysłem. Później napisałem i nagrałem chronologicznie wszystkie utwory w studio, dlatego skończyłem z czterema długimi utworami trwającymi ponad 20 minut. Był to bardzo naturalny i spontaniczny proces. Masz jakiś ulubiony fragment na płycie? Ja uwielbiam "Progressive Waves", klawiszowy "Collision" oraz punkt kulminacyjny krążka w postaci "Visitation" oraz Breaktrought". Doskonały wybór! Ja sam nie jestem jeszcze obiektywny. Nawet nie przesłuchałem jeszcze całości na jednym posiedzeniu! Chyba za bardzo boję się, że usłyszę rzeczy, z których nie będę zadowolony. A teraz jest już za późno, żeby je pozmieniać (śmiech). Zapytaj mnie więc jeszcze raz za jakieś pół roku, kiedy zdobędę się na odwagę i posłucham całości. Za orkiestrację na płycie odpowiada Siddharta Barnhoorn, ale o tło muzyczne zadbało też wielu świetnych instrumentalistów, m.in. Jeroen Goos-

80

AYREON

senas oraz Troy Donockley z Nightwish… Jak wpłynęli oni na twoją artystyczną wizję? Zdecydowanie dodali dużo do tego albumu, a mieli dużą swobodę w wcielaniu ich własnych pomysłów do mojej muzyki. Są znacznie lepsi na swoich instrumentach niż ja, więc byłbym głupcem gdybym ich ograniczał. Zawsze miło witam inny wkład w muzykę, o ile jest lepszy od mojego. Od zawsze imponował mi dobór wokalistów na twoich płytach. Na "The Theory Of Everything" usłyszymy m.in. Marco Hietalę, Tommy'ego Karevika oraz Christinę Scabbię. Czy przy doborze wokalistów kierujesz się dobrym przeczuciem, czy masz sprecyzowaną wizję? Czy tworzysz "rolę" dla swoich wokalistów? Zawsze zaczynam od muzyki. Później pozwalam muzyce zainspirować mnie do stworzenia historii. Wtedy wybieram wokalistę, który pasuje do muzyki i historii, a ostatecznie tworzę rolę i teksty, które pasują do głosu i charakteru wokalisty. Najbardziej na twoim nowym krążku zaskoczyło mnie klawiszowe trio w postaci Ricka Wakemana, Keitha Emersona oraz Jordana Rudessa… jak udało ci się zaprosić ich do projektu? Marzenia się spełniają, są moimi absolutnie najbardziej ulubionymi klawiszowcami wszechczasów! Teraz, kiedy Ayreon staje się bardziej znany na całym świecie, łatwiej podejść i przekonać tych legendarnych muzyków. Czego możemy się spodziewać w przyszłości? Może nowy album Star One, albo Stream Of Passion? Sam liczę na nowy materiał Guilt Machine! Jak już powiedziałem, nigdy nie planuję niczego naprzód… Moje inspiracja poprowadzi mnie do następnego projektu. Może to być wszystko, może coś nowego. Mam nadzieję, że wkrótce będę miał jakieś pomysły! Myślisz nad jakąś trasą koncertową? Bardzo chciałbym usłyszeć "The Theory Of Everything" na żywo, może nawet w Polsce. Przykro mi, ale nie. Jestem kompletnym odludkiem i nie gram już na żywo. Czy chciałbyś powiedzieć kilka słów do polskich fanów? Dziękuję wam bardzo za wsparcie i sprawienie, że ten album odniósł sukces! Dziękuję również za wszystkie urocze listy i wiadomości, jakie dostaję z Polski. Zdecydowanie stajecie się ważnym krajem w progresywnym świecie, możecie być z siebie dumni! Dzięki za rozmowę! Łukasz Jakubiak Tłumaczenie: Anna Kozłowska

"Of Conquest" jest albumem folk metalowym, aczkolwiek to nie jedyny gatunek heavy metalu, który się przewija przez waszą muzykę. Jest coś z progresywnego metalu, czy też epickiego. Jakbyście określili wasz styl? Waszą muzykę? Raczej nie słucham zbyt wiele folk metalu. Prawdę mówiąc, czasami myślę, że ludzie porównują nas do Alestorm, Eluveitie, Korpiklaami, itd., bo używamy średniowiecznych obrazów i mamy keyboardy. Naprawdę, uważamy się raczej za zespół grający progresywny power metal. Nasze największe wpływy pochodzą od Symphony X, Dream Theater, Iron Maiden, Judast Priest, Pain of Salvation i Black Sabbath. Po prostu podobają nam się te "folkowe" momenty, które słychać u niektórych z tych zespołów (jak w "The Accolade" Symphony X, "Back To Village" Iron Maiden, "Orchid" Black Sabbath). Powiązania z folk metalem pochodzą od słuchaczy i z faktu, że na scenie nosimy kostiumy. Śpiewanie o morzu i praca z Lassem Lammertem nie pomaga nam również uwolnić się od porównań z Alestorm… (śmiech). No właśnie. Słuchając waszego nowego albumu cały czas miałem skojarzenia z Alestorm, który gra power folk metal i się zastanawiam, jaki wpływ miał na was ten zespół? Czy to był zamierzony cel? Nie było to zamierzone, ale wiedzieliśmy, że do tego dojdzie. Mocne, ciężkie gitary; tematyka związana z żeglarstwem i morzem; oraz keyboardy, to podobieństwa do Alestorm, ale na tym się kończy. Scythia ma kilka zabawnych kawałków, ale większość z nich jest raczej całkiem poważna i wszystkie sklejają koncepcje albumu. Potrzeba nam czasu, żeby stworzyć szczegółowe aranżacje i przemyśleć jak każdy utwór wpływa na przebieg albumu. Wokale dość mocno różnią się od Alestorm, ale to tylko nasz punkt widzenia. Skoro jesteśmy przy inspiracjach, to zdradźcie co was ukształtowało jako muzyków? Kto był waszym idol em od najmłodszych lat? Dorastałem kochając takie zespoły jak Iron Maiden, Annihilator, Black Sabbath, Savatage, Stratovarius, Rhapsody, Blind Guardian i Warlord. Jeżeli miałbym wybrać idola, to byłby to Russell Allen z Symphony X, który zawsze był moim bohaterem jako wokalista i Yngwie Malmsteen jako gitarzysta. Wasz nowy album promuje utwór "Bear Claw Tavern" i dlaczego akurat ten kawałek wybraliście? Dlatego, że jest to jeden z najciekawszych utworów na płycie? Prawdę mówiąc, to była decyzja od ręki… Chcieliśmy zrobić zabójcze wideo do tego albumu. Zdaliśmy sobie sprawę, że ze względu na "średniowieczną" zawartość niektóre kawałki mogłyby być bardzo kosztowne do przedstawienia, jeżeli nie miałyby wyglądać jak kompletne gówno. Znaliśmy jednak jedną średniowieczną knajpę i mieliśmy znajomości wśród miejscowych wojowników, którzy mogliby zagrać bywalców tawerny. Właściwie był to najłatwiejszy utwór, do którego można było nagrać teledysk, a w związku z tym, że wyszedł naprawdę dobrze, zdecydowaliśmy się go wydąć jako pierwszy. Nie powiedziałbym, że ten utwór w właściwy sposób promuje album, ponieważ pozostałe kawałki są całkowicie inne od "Bear Claw". Ktoś, kto spodziewa się wesołej zabawy na metalowym albumie, nie znajdzie tego zbyt wiele poza "Bear Claw". Reszta


Głównie dlatego, że mieliśmy nowy skład muzyków, z których każdy chciał zdobyć doświadczenie w studio. Bardzo na nas naciskali, więc szybko nagraliśmy nasz drugi album. Byliśmy lepiej przygotowani podczas nagrań, więc ta część poszła nam sprawniej. Miksowanie też było pospieszane, przez co nie dostaliśmy takiego brzmienia, jakiego chcieliśmy.

Naśladowca Alestorm? Kanadyjska formacja Scythia gra folk metal z domieszką power metalu i można porównać ich muzykę do Alestorm. Najlepszym tego dowodem jest nowy album Scythii, "Of Conquest". O tym i o innych sprawach, rozmawiałem z Davem Khanem. utworów jest epicka i energetyczna, a nie tak pijana i lekkomyślna jak ta. Na pewno nie jest najbardziej "interesujący". Może najbardziej "zabawny", powiedziałbym, że "Reflections", albo "Path Through the Labirynth" są najbardziej interesujące ze wszystkimi swoimi zmianami i progresją. Wspomniałeś, że do "Bear Claw Tavern" został nakręcony dość humorystyczny klip. Długo trwały prace? Skąd się wziął pomysł żeby to właśnie w taki sposób przedstawić? Musieliśmy go nagrać, kiedy knajpa była zamknięta. Kręciliśmy więc w nocy w wakacje, a następnego dnia musieliśmy jechać na koncert 1000 km! Nikt nie spał. Zamiast tego piliśmy kofeinę, dawaliśmy bardzo mocno czadu, podczas gdy reżyser starał się nakręcić tyle ujęć, ile było możliwe. Większość ze scen została wymyślona na miejscu, a inspiracją do nich był brak snu, czego rezultatem był przypływ kreatywności. Na płycie pojawili się goście. Możecie coś o nich powiedzieć i przedstawić nam ich wkład w nowy album? Jest Mr Teemu Mantysaari z Wintersun. Poznałem go w Helsinkach. Nino Laurenne miksował album dla nas i przedstawił mi Teemu. Pewnego dnia Nino uśmiechnął się i powiedział "A może chciałbyś gościnną solówkę Teemu?". Szczęka mi opadła i od razu się zgodziłem. Teemu był bardzo miły i zgodził się pomóc. Kilka dni później zjawił się z miażdżącą solówka do "Into the Storm". Byłem zdumiony! Dwaj goście z Ides of Winter są naszymi przyjaciółmi. Byli w pobliżu, kiedy nagrywaliśmy, a wiedzieliśmy, że są bardzo dobrzy w groźnych wokalach. Zapytaliśmy czy wykonaliby taką złowieszczą część mówioną na "Wrath of the Ancients", a oni się zgodzili. Brzmienie "Of Conquest" jest wysokiej jakości. Czy to zasługa Nino Laurenne (Ensiferum, Wintersun, Kiuas, Firewind)? Jak udało wam się nawiązać współpracę z Nino? Tak jest. Powiedziałbym, że jakość była idealna w każdym calu. Dużo wysiłku włożyliśmy w dopracowywanie piosenek i nagrywanie dem. Później ciężko ćwiczyliśmy i upewnialiśmy się, że dajemy z siebie wszystko podczas nagrywania. Kiedy Nino miksował nagrania, już wtedy brzmiały dobrze. On musiał jedynie sprawić, żeby brzmiały jeszcze lepiej! Szczerze, Nino jest tak fajnym gościem. Wysłałem maila do jego studia z nadzieją, że mi odpowie. W ciągu 24 godzin przesłuchał nasze stare numery i spodobało mu się to co usłyszał. Wszyscy byliśmy zszokowani tak szybka odpowiedzią. Wiedzieliśmy, że to prawdopodobnie najlepsza możliwość na miks, więc weszliśmy w to. Z nowej płyty na pewno warto tez wyróżnić cięższy "Marchent Of Sin" czy pogodny otwieracz "Fanfare1516". Czy trudno wam komponować takie utwory? Dzięki! Fajnie słyszeć, że podobało ci się te pierwszye kawałki, bo są bardzo ważne dla wprowadzenia w nastrój albumu. "Fanfare" zostało napisane w 2012 roku i siedzieliśmy nad nią przez ponad rok, więc była łatwa do stworzenia. "Merchant of Sin" to właściwie trzy różne utwory, które odrzuciliśmy i zaczęliśmy od nowa. Musieliśmy uchwycić nastrój tego złego oszusta, więc musieliśmy być twardzi w decydowaniu, co dało świetny rezultat. To była chyba jedna z ostatnich kompozycji jaką skończyliśmy na album, ale kiedy zaczęliśmy tworzyć tą wersję, poszło już bardzo szybko. Jak wam się podoba ostateczny efekt nowego albumu? Co byście zmienili gdybyście jeszcze mogli? Tak, jestem w 95% zadowolony z tej płyty. Naprawdę żałuje, że nie poświęciliśmy więcej czasu na nagranie wokali. Pracowałem dużo poza miastem i miałem tylko kilka dni na nagranie wszystkich wokali i partii klawiszowych. W rezultacie nagrywałem wokale z bolącym gardłem i wyczerpanym głosem. Powiedziałem też Nino, żeby gitary brzmiały mniej czytelnie. Po tym jak mastering był skończony zdałem sobie sprawę, że

prawdopodobnie miał rację z dokładnejszym brzmieniem, bo ostatecznie brzmiały trochę zbyt mrocznie niż chciałem. Wszystko inne było takie jak chciałem. Perkusja brzmi świetnie, gitary prowadzące miażdżą, a cały miks naturalnie wszystko spaja. Scythia została założona w 2008 roku, czyj był to pomysł by stworzyć ten zespół? U kogo zrodziła się idea, jakie były początki zespołu? To był pomysł mój i Ryana Prestona, który już z nami nie gra. Zaczynaliśmy jako projekt na uniwersytecie stworzony dla zabawy. Początki wydają się teraz bardzo śmieszne. Ledwo śpiewałem i nosiliśmy okropne kostiumy, ale jakoś udało nam się załatwiać koncerty! Skoro jesteśmy przy genezie to chciałbym skorzystać z okazji i zapytać was o nazwę zespołu. Czy możecie wyjaśnić dlaczego akurat "Scythia"? Czyj był to pomysł? Kiedy próbowaliśmy znaleźć nazwę dla zespołu mieliśmy wiele pomysłów. Głównie w tematyce średniowiecznej i wybraliśmy wszystkie dobre. Mieliśmy utwór pod tytułem "Fierce Riders of Scythia". Terry (basista) zasugerował, żeby nazwać zespół Scythia. W tamtym czasie, w niektórych kawałkach użyliśmy melodii w słowiańskim stylu i mieliśmy podobizny rosyjskich wojowników jadących na niedźwiedziach do bitwy. Dlatego wydawała się pasować.

Z tych wszystkich waszych wydawnictw, który jest w/g was najlepszy i dlaczego? Najlepsze są "Of Conquest" albo "For the Bear". Są wielkie, śmiałe, mocne i nie mam do nich wielu zastrzeżeń. Gra jest dobra, a produkcja mocna na obu albumach. Pokazują również bardziej dojrzały zespół niż dwa pierwsze wydawnictwa. W waszej kapeli przewinęło się trochę ludzi i jestem ciekaw dlaczego jest u was taka rotacja? Dlaczego skład nie jest taki stabilny? Z wielu różnych przyczyn. Skład na "Of War" rozszedł się, bo większość z nas dopiero skończyła uniwersytet i chciała skupić się na swojej karierze zawodowej, a nie na trasach i koncertach. Perkusista i ja nie bardzo się dogadywaliśmy z powodu różnic charakteru, które uświadomiły nam, że nasze drogi powinny się rozejść. Znalazłem nowych muzyków na "Of Exile" w dość dużym pośpiechu, bo zaczęliśmy już bukować terminy koncertów. Nik był na trasie jedynie basistą dopełniającym skład, ale nadal jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. Klawiszowiec i oboista wykazywali różnice artystyczne w stosunku do reszty zespołu, skończyło się na ich odejściu. Doceniamy ich czas i wkład w Scythia, ale lepsze dla naszego procesu twórczego było ruszenie dalej. Celine, Terry i ja jesteśmy od wielu lat stałymi członkami zespołu. Ostatnio doszedł do nas Jeff i Ireheart, którzy całkiem dobrze się spisują.

Pierwszy album "Of War" ukazał się w 2010r. Jak został on przyjęty przez fanów? Czy można było go bardziej dopieścić? Nie mogę słuchać "Of War". Tak wiele nauczyliśmy się nagrywając ten album, że naprawdę, teraz chciałbym go całkowicie przerobić. Jednak cały czas piszemy coraz lepsze kompozycje, więc to się chyba nigdy nie stanie. Największym problemem tego albumu jest to, że wtedy nie wiedzieliśmy jak nagrywać, zarówno jeżeli chodzi o granie jak i o inżynierię. Musieliśmy ogarnąć wiele technicznych spraw i popełniliśmy wiele błędów. Niestety, nie mieliśmy pieniędzy na przerobienie tego materiału, więc wzięliśmy co mieliśmy i wydaliśmy. Jestem szczerze zaskoczony, kiedy ludzie mówią, że naprawdę podoba im się ta płyta. Podejrzewam, że zazwyczaj kłamią, (śmiech!) Pracę nad drugim albumem nie trwały zbyt długo, bowiem w 201r. ukazał się "Of Exile". Skąd taki poś piech? Foto: Scythia

SCYTHIA

81


Nowy album już jest. Więc teraz czas na koncerty. Czy planujecie wpaść do Europy? Zagrać np. dla pol skich fanów? Tak. Rzuciliśmy pomysł, żeby przyjechać do Europy później, w 2014 roku. Prawdopodobnie skończymy na Zachodniej i Środkowej Europie, więc Polska jest na naszym radarze! Wszystko zależy od odpowiednich znajomości, ludzi, którzy będą nas gościć. Czy kolejny album ukaże się również w takim krótkim czasie? Macie jakieś pomysły w jakim kierunku pójdziecie? Macie zamiar zaskoczyć fanów? Tak, mamy jedną małą, miła niespodziankę, która pokaże się z nowym albumem, ale jak na razie to tajemnica! Scythia dopiero rozpoczyna swoją karierę i powiedz cie co chcecie jeszcze zrobić by się bardziej rozwinąć, by być lepszym muzykiem? By Scythia stała się jeszcze lepszym zespołem? Twórca piosenek zawsze może być lepszy. Obecnie bardzo się staramy pisać bardziej efektywne utwory. Próbujemy też grać na naszych instrumentach z większym przekonaniem. Zawsze znajdzie się cos do udoskonalenia. Nie zawsze lepsza technika, ale czasami stworzenie odpowiedniego klimatu/nastroju przekazywanej muzyki pozwala na mocniejszy występ. To by było na tyle. Możecie teraz na koniec skierować ostatnie słowo do polskich fanów. Słyszałem, że Polscy fani szaleją za swoim metalem! Mamy nadzieję przyjechać do Polski i spotkać się z szalonymi metalowcami już wkrótce! Łukasz Frasek Tłumaczenie: Anna Kozłowska

HMP: Ahoj, bracia kamraci i siostro kamratko! Na początek opowiedzcie o swoich obecnych nastrojach w zespole: wzburzone, sztormowe morze czy spokojna tafla wody? Lord Wizzard: Mój nastrój jest zazwyczaj optymistyczny, we wszystkim co dzieje się dookoła mnie staram się zawsze dostrzegać dobre strony. Wszystkie rzeczy, które wydają nam się złe mają jakieś swoje zadanie, czasem uczą, a czasem mają nam po prostu utrzeć nosa. Wreszcie odbiliśmy od brzegu, przed nami horyzont i mamy nadzieję, że magia zadziała, a kompas będzie wskazywał właściwy kierunek. Myślę, że teraz ostrożnie opłyniemy te wody żeby dobrze je poznać. Kiedy będziemy znać każdego stwora tych głębin, nie zlękniemy się żadnego sztorm i rozpętamy burzę... Martin Marcell: Teraz jest naprawdę nieźle, wiele razem przeszliśmy. Za sobą mamy naprawdę burzliwy sztorm, który na jakiś czas nas rozdzielił ale wygląda na to, że udało nam się odnaleźć wspólną drogę i dalej płyniemy do przodu. Powstaliście w 2011 roku w Poznaniu - mieście niezwiązanym chyba z niesławnymi polskimi czy też raczej hanzeatyckimi kaprami. Chciałbym was zapytać o wasze pierwsze spotkanie na Tortudze, zbieranie załogi do tego galeonu i co z tego wynikło? Slavko: Tak się składa, że ja jestem z Poznania i tam zorganizowałem dla nas miejsce na pierwsze próby, później jakoś tak wyszło, że wszystkim do Poznania było po drodze (uśmiech). Pierwszy raz spotkaliśmy się w czerwcu 2011r, dostałem emaila od znajomego z kontaktem do, jak to stwierdził mocno "zorientowanego" na granie zdolnego klawiszowca, który chce założyć zespół w stylu symfonicznego metalu. To była świetna wiadomość, bo naprawdę trudno w kraju o zdolnych i zarazem wolnych klawiszowców. Od dawna chciałem założyć coś mocno związanego z taką właśnie stylistyką tylko nie miałem z kim. Skontaktowaliśmy się telefonicznie, Lord wysłał mi swój 30-sekundowy pomysł żebym coś do tego zrobił, dograłem gitarę, a on odsłuchał, zadzwonił do mnie i zapytał kiedy się spotykamy (uśmiech). Co ciekawe, to kilkunastosekundowe nagranie udostępniliśmy w sieci, a licznik w ciągu kilka tygodni pokazał ponad 3000 odsłon. Na bazie tego pomysłu w czasie tego pierwszego spotkania skomponowaliśmy sporą część utworu "Dust to Dust" i właśnie ten "histo-

ryczny" fragment, beż żadnej obróbki studyjnej, w formie intra otwiera teraz to nagranie. Co do reszty składu nie szukaliśmy długo pozostałych muzyków, kolejno doszedł nasz charyzmatyczny Martin, i dziś już ex-bębniarz Kamil, którego niedawno zastąpił Michał Ziomko. Lord Wizzard: Ja zawsze będę ciepło i miło wspominał moje pierwsze spotkanie z chłopakami, kiedy po całodniowym wspólnym graniu z Kapitanem Slavko postanowiliśmy założyć ten zespół. Samo miasto nie ma tutaj znaczenia, gdyby to była Warszawa czy Szczecin, kapela i tak by powstała. Jak widać muzyków trochę szukaliśmy, zwłaszcza trudno było z basistami ale w końcu trafiliśmy na prawdziwą piratkę Djatri. Ostatnio zmienił się też perkusista, po tym jak jego poprzednik postanowił pójść własną drogą. Mieliśmy też różnice zdań na temat naszego wokalisty. Obecny skład przeszedł już tak wiele ze sobą, że znamy się niczym prawdziwa morska banda. Znamy swoje wady i zalety, które staramy się teraz wykorzystywać dla dobra całej załogi. Myślę, że jest nam ze sobą dobrze i ten optymalny skład utrzyma się jak najdłużej. W jednym zdaniu mogę powiedzieć, że połączyła nas muzyka, że każdy korzysta ze swojego instrumentu na swój sposób i chociaż wydaję się być inny to taka suma nas wszystkich daje to czym jest Kingdom Waves. Martin Marcell: Na początku wszystko potoczyło się bardzo szybko, chyba za szybko. Od momentu kiedy się poznaliśmy do czasu kiedy powstał "Mistrust" (de-biutanckie demo grupy z 2011 roku - przyp. red.) z minęło dwa, może trzy tygodnie i chociaż dla mnie to było spore wyzwanie bo mieszkam ponad 500 km od Poznania i muszę dojeżdżać na próby ani przez chwilę nie miałem wątpliwości, że chcę to zrobić. Później był trochę niespodziewany kontrakt, nagrywanie płyty i różne z tym związane problemy. Wytworzyło się duże napięcie między nami, w konsekwencji którego przez parę miesięcy nie było mnie w zespole. Ostatecznie znowu jesteśmy razem, nauczyliśmy się siebie i znowu płyniemy z wiatrem. Metal piracki nie jest jak sądzę zbytnio popularnym w naszym kraju gatunkiem metalu, a przynajmniej jeśli chodzi o granie takiej muzyki, dlaczego zdecydowaliście się właśnie na tą stylistykę? Lord Wizzard: Mówiąc za siebie - dla mnie to nie było


Piraci dwudziestego pierwszego wieku Są z Poznania, miasta leżącego nad Wartą, które nie należało do Związku Hanzeatyckiego i z piratami ma niewiele wspólnego. Tutaj jednak stoi ich galeon, gotowy do wypłynięcia na szerokie wody rzek i mórz całego świata. Ogromne żagle wydyma wiatr, a Jolly Roger powiewa dumnie na najwyższym maszcie statku. Przy sterze pierś pręży kapitan i wokalista, zwany przez załogę Martinem Marcellem, a z bocianiego gniazda z ogromnej lunety wypatruje wrogich jednostek klawiszowiec Lord Wizzard. Pozostali członkowie załogi poprawiają olinowanie, to nerwowym wzrokiem wypatrują basistki Djatri - jedynej kobiety na pokładzie i w dodatku niewątpliwie jednej z najtwardszych piratek jakich widział świat. Udało mi się abordażem wedrzeć na statek korsarzy i zebrać wszystkich w mesie, a następnie zadać kilka pytań o ich historię oraz o najnowszy, debiutancki album "Damned Beauty Overture, Pt. I". Zdradzają także nieco planów odnośnie podbojów portów i bitew do stoczenia. Przed nami leży busola, cyrkiel oraz mapa z zakreśloną wyspą skarbów, a kapitan polewa wszystkim rum… posunięcie w kategoriach komercja lub nie, zarobię czy stracę. Ja uwielbiam przygody, muzykę filmową, symfonię i muzykę klasyczną. Lubię też gitarę i kiedy spotkałem Slavko, zobaczyłem na żywo co i jak gra pomyślałem... to jest to! Całkowicie spontanicznie zaproponowałem, że będziemy piratami z Karaibów, że chcę połączyć przygodę i muzykę filmową z metalem. Slavko: My przede wszystkim chcieliśmy żeby nasze piractwo było filmowe, bajkowe i neoklasyczne, a to zupełnie inna droga niż ta, którą wybrały wszystkie inne zespoły z gatunku "pirackiego metalu". Chcieliśmy zrobić coś nowego, ambitnego i odkrywczego, coś co jest w nas prawdziwe bez względu na to jak zareagują ludzie. Od początku spodziewaliśmy się, że w Polsce możemy nie znaleźć wielu odbiorców, mimo wszystko mamy swoją wierną piracką ekipę i traktujemy ich jako fanów mocno "osobistych". Martin Marcell: Na początku chyba najbardziej ze wszystkich miałem dystans do pirackiego wizerunku ale okazało się, że ten zespół tak właśnie gra, czy to mi się podoba czy nie. Niczego nie robimy na siłę, kiedy komponujemy każde z nas myśli po swojemu, a piracki image tylko ilustruje naszą muzykę. Jak oceniacie związku z tym wasze szanse na rynku muzycznym zarówno polskim, jak i zagranicznym? Slavko: Niestety Polska scena to bardzo hermetycznie zamknięte środowisko, które ze względu na sposób myślenia wydawców i agencji, uważa że tylko to co jest wszystkim znane od przynajmniej 20 lat jest w stanie zarobić na siebie. Ewentualnie mogą wpompować kasę w artystę "kontrowersyjnego" albo najlepiej w jakiś klon światowej gwiazdy nie patrząc przy tym na poziom muzyczny, który przeważnie woła o pomstę… Przecież ludzie chcą też muzyki ambitnej, a jeśli już prostej to przynajmniej wykonanej z dobrym warsztatem. Na szeroko rozumianych rynkach zachodnich też współcześnie nie jest różowo o czym mogliśmy się przekonać podpisując kontrakt z pierwszoligowym managementem z USA, generalnie czasy dla muzyki są trudne. Pomimo wszystko ciągle poza naszą piękną Polską można zdecydowanie łatwiej i bez układów przebić się do większych wydawców tylko za samą muzykę. Lord Wizzard: Rynkiem polskim rządzi pieniądz, choć nie tylko polskim, rynkiem muzycznym generalnie. Wszystko zależy głównie od naszych fanów. Gdzie nas będą chcieli tam będziemy. Martin Marcell: Ja nie kalkuluje szans, jednocześnie nie wyobrażam sobie żeby ewentualny sukces zespołu miał się wiązać z robieniem czegoś wbrew sobie. Myślę, że w naszym przypadku bardziej prawdopodobna może być jednak zagranica, mówię to raczej z rozgoryczeniem ale takie są krajowe realia. Djatri: Rynek jaki jest, każdy widzi. Znam tę sytuację z wielu stron, gdyż zawodowo zajmuję się również innymi, mniej pirackimi gatunkami muzyki. Kingdom Waves z założenia nie jest i nigdy nie było projektem komercyjnym, dzięki czemu nie ograniczały nas żadne ramy a robiąc nowy numer nie musieliśmy zastanawiać się, jaki wariant lepiej się sprzeda. Myślę, że właśnie dzięki tej szczerości mamy szansę zaistnieć w świadomości tych słuchaczy, którzy poszukują muzyki robionej z pasją, bez kompromisów, a takich osób wbrew pozorom jest mnóstwo. Wiem, że w Polsce mamy fanów, ale sądzę, że szansa dla takiej muzyki jest głównie poza granicami naszego kraju. Choć gracie piracki metal, mniej u was stylistyki znanej z Running Wild czy Alestorm, postanowiliście bowiem podążyć drogą wypracowaną przez włoskie Rhapsody Of Fire i podobnie jak polskie grupy Pathfinder, Revival czy ostatnio Percival Schuttenbach

postawiliście na przepych, który bynajmniej nie razi swoim ogromem. Świadomy wybór, czy naturalna kolej rzeczy? Lord Wizzard: Dla mnie to wszystko potoczyło się naturalnie. Z wszystkich kapel, które wymieniłeś na tamten czas znałem tylko Pathfinder. Jeśli już mamy mówić o inspiracjach to ja do dziś zachwycam się klimatem Nightwish. Przysłuchując się płycie, powiedziałbym , że to raczej nowy gatunek mimo, że słychać podobieństwa w różnych newsach określano to co gramy właśnie jako nowy gatunek, taki Piracki Symfoniczny Metal. Mnie tak definicja bardzo się podoba. Slavko: Zakładając z Lordem, Kingdom Waves nie planowaliśmy grania szant na metalowo tak jak to robią zespoły takie jak Alestorm. My od samego początku chcieliśmy wymieszać nasze największe fascynacje, neoklasyczny metal w stylu Yngwie Malmsteen czy Symphony X podnieść rozmachem orkiestracji do rangi bajkowo-pirackich klimatów muzyki filmowej Hansa Zimmera. Do tego Lord od zawsze czuł się urodzonym

znacznik muzycznej wrażliwości każdej z tworzących ją osób. Komponując nowe utwory nie stawiamy przed sobą żadnych założeń ani ograniczeń. Brzmią bardzo orkiestrowo, słychać wpływy muzyki klasycznej, bo takich rzeczy też słuchamy i to nas inspiruje. Ten brak sztywnych ram gatunkowych jest bardzo dobry, bo na kolejnej płycie może się okazać że porwie nas w jeszcze innym kierunku i powstanie coś, czego nie do końca można było się po nas spodziewać. Mam nadzieję, że nigdy nie damy się wpakować w szufladkę. Rozumiem. Zdecydowaliście się wydać swój pierwszy, debiutancki album studyjny, "Damned Beauty Overture" w okresie niekorzystnym dla nowych płyt, a mianowicie w grudniu, miesiącu zdominowanym przez podsumowania. Przypadek, świadomy wybór, czy może tak zarządził wasz managment. Nie chcieliście poczekać chociaż do stycznia 2014 roku? Lord Wizzard: Płyta była gotowa dawno temu. Wszystko co nietypowe, niestandardowe, generalnie inne jest ryzykiem. Czekaliśmy na wydanie tak długo, że mnie nie robiło to różnicy czy płyta pojawi się we wtorek czy w niedzielę. Martin Marcell: Ta płyta ma swoją burzliwą historię ale jest dla nas ważna i tak samo ważne było to żeby wreszcie pokazać ją światu. W ogóle nie myśleliśmy o tym czy to dobry czas na premierę. Płyta jest dostępna, a my w ten sposób, razem z kończącym się rokiem, symbolicznie zamykamy pewien rozdział w historii zespołu. Djatri: Przy obecnym poziomie sprzedaży płyt termin wydania i tak raczej wiele nie zmienił. Zwłaszcza, że jesteśmy debiutującą kapelą. Dlatego nikt nie nadawał tej dacie większego znaczenia, chodziło raczej o to, by wiedzieć kiedy skoordynować pewne działania promocyjne oraz by jak najszybciej nasza muzyka była dostępna dla innych. Porozmawiajmy zatem o debiutanckim albumie. Pierwszą rzeczą, która zwraca uwagę na "Damned Beauty Overture" to grafika na okładce. Z jednej strony ponętna piratka, wyspa skarbów , galeon w pełnym wietrze, z drugiej strony widmowy statek, dama za-

Foto: Kingdom Waves

piratem i koniecznie chciał żebyśmy wybrali właśnie taki wizerunek dla zespołu. (szczerzy przednie zęby) Tak na poważnie, w takim sensie bardzo filmowym, co mnie akurat bardzo się spodobało pomimo moich mieszanych uczuć co do wizerunku szant na metalowo (śmiech). Osobiście wydaje mi się, że zrobiliśmy dokładnie to co zostało założone chociaż nie do końca wiedzieliśmy czy uda się te różne części układanki poskładać w jedną całość. Ostateczny efekt, który osiągnęliśmy zdumiewa nas samych. Przy okazji mogę zdradzić nasz mały piracki sekret, że my sami często słuchamy naszej płyty nie jako muzycy ale jako fani (uśmiech)… bo jak komuś wciskać coś, czego samemu się nie lubi? (śmiech) Martin Marcell: My po prostu tak gramy, tak myślimy, tak chcemy i chyba w tej konkretnej konfiguracji, w takim składzie, nawet nie umiemy inaczej. Djatri: To, jak brzmi nasza muzyka to wyłącznie wy-

mieniona w trupa i wyspa pełna śmierci… opowiedzcie o niej. Kto ją dla was wykonał i jak wiąże się z opowieścią zawartą na Waszym pierwszym krążku? Slavko: Piratka, to właśnie nasza płytowa Sandra. Sam zarys pomysłu na pokazanie naszej bohaterki rozerwanej pomiędzy dobrem i złem to wizja moja i Lorda, a graficznie w sposób mistrzowski nasz pomysł przedstawił Piotr Szafraniec. Sama grafika miała wyrażać okaleczoną duszę Sandry, z jednej strony jej niewinność i wrodzone piękno wywodzące się z dawnego życia, a z drugiej przekleństwo i obsesyjną chęć zemsty, pełną skrytego, wewnętrznego żalu do losu o to co stało się z jej wcześniej wspaniałym życiem. W pirackich opowieściach mało jest silnych kobiet, bohaterek z krwi i kości, bo raczej nie można powiedzieć tego o Elizabeth Swann (chyba, że dopiero w trzeciej części "Piratów z Karaibów: Na Krańcu Świata"), a prędzej o Morgan Adams granej przez

KINGDOM WAVES

83


Foto: Kingdom Waves

ie pyski... ! Rzecz jasna mam na myśli muzykę… Martin Marcell: Fajnie, że tak myślisz. Byliśmy bardzo zaangażowani i szybko posuwaliśmy się do przodu. W Kingdom Waves komponują głównie Slavko i Lord ale każdy z nas przygotowuje swoje partie samodzielnie, najlepiej jak umie , angażuje się w pracę i aranżacje. Kierujemy się piracką regułą, która zakłada, że kto nie nadążą za grupą tego się zostawia. (Równie szeroki uśmiech co u Lorda Wizzard). Djatri: To jedna z najfajniejszych rzeczy, jakie można usłyszeć. Wydaje mi się, że mamy po prostu mnóstwo pomysłów i wciąż przychodzą nam nowe, temat piracki jeszcze się nam nie "wypalił" - powiem więcej, dopiero się rozpoczął. Sądząc po tym, co dzieje się na próbach, gdzie tworzymy materiał na kolejną płytę, pomysły się prędko nie wyczerpią. Zwłaszcza, że wreszcie ukształtował nam się skład zespołu, który (mam nadzieję) zostanie już na stałe. Grając razem inspirujemy się nawzajem.

Geenę Davies w "Wyspie Piratów" z 1995 roku. Skąd więc pomysł, aby główną bohaterką uczynić tajemniczą Sandrę. Wpływ waszej basistki, czy może naszych czasów, gdzie feminizm mocno zyskuje na znaczeniu? Martin Marcell: Ja w ogóle nie doszukiwałbym się jakiegoś feministycznego przesłanie czy wskazywałbym kobietę, nieważne jaką, mocną czy silną jako podmiot tej historii. Na początku płyty, w introdukcji Sandra krótko wprowadza słuchacza w atmosferę i temat opowieści kończąc ją słowami: "Jestem piękna,… i co z tego?", i właśnie o tym jest ta kompozycja. Djatri: Zawsze jestem przeciwna doszukiwaniu się ideologii tam, gdzie jej nie ma. Swoją drogą, mówiąc o pirackich opowieściach warto wziąć pod uwagę coś więcej, niż wspomniany przez ciebie film "Piraci z Karaibów". Babki wśród piratów i żeglarzy zdarzały się częściej, niż to się powszechnie zakłada - inna rzecz, że nie zawsze były to bohaterki pozytywne. Kolejną sprawą są orkiestracje, które w moim odczu ciu wyraźnie nawiązują do muzyki z cyklu filmów "Piraci z Karaibów". Jesteście wielbicielami przygód kapitana Jacka Sparrow'a? Orkiestracje miały nawiązywać do twórczości Klausa Badelta i Hansa Zimmera? Lord Wizzard: Klaus Badelt i Hans Zimmer to moi ulubieni kompozytorzy. Kiedy wymyśliłem nasz piracki wizerunek pozwoliłem ponieść się przygodzie. Jak mnie określają moi Przyjaciele z zespołu, jestem Piotrusiem Panem i Jackiem Sparrow'em w jednym, i jest mi z tym zajebiście dobrze. Nie wstydzę się tego, a wszystkim sztywniakom głęboko współczuję braku szeroko rozumianej wrażliwości. Djatri: Cenimy kompozytorów klasycznych oraz współczesnych twórców muzyki filmowej, każde z nas ma swoich faworytów, najwidoczniej te inspiracje mniej lub bardziej świadomie przemycamy w naszym graniu. To miło, że płyta budzi właśnie takie skojarzenia. Cykl filmów o kapitanie Jacku Sparrow odświeżył konwencję i modę na piratów w kinie, o czym świadczy także produkcja "Piraci" wytwórni Aardman oraz powstający dzięki Michaelowi Bay'owi serial telewiz yjny "Black Sails". Czy sądzicie, że wasza płyta może być tym samym dla pirackich konwencji w muzyce metalowej czym stały się filmy z Johnnym Deppem? Lord Wizzard: Jestem zbyt prostym piratem, żeby odpowiedzieć na tak trudne pytanie! (charkotliwy śmiech) Martin Marcell: Oczywiście byłoby miło gdyby tak się stało (wyraźnie rozpromienia się). Różnica polega na tym, że wymienione przez ciebie produkcje mają ogromne wsparcie finansowe i medialne, i z tego punktu widzenia trudno nam się z nimi porównywać. Niewątpliwie to nowe, współczesne "pirackie otwarcie" w kinie w jakiś sposób miało wpływ również na nas, na naszą muzykę i dało nam inspirację. Myślę, że jesteśmy swego rodzaju muzyczną wariacją na temat piractwa. Djatri: To byłoby dość zarozumiałe z naszej strony by się tego spodziewać, ale wiadomo, że taki obrót sprawy ucieszyłby nas. Tak czy inaczej jesteśmy jedną z pierwszych kapel, która zawędrowała w te rejony, co na pewno nie jest bez znaczenia. Okazało się, że konwencja około metalowa całkiem nieźle łączy się z pirackimi klimatami, w taki niewymuszony sposób - i to może spodobać się tym osobom, które jeszcze nas nie znają.

84

KINGDOM WAVES

Wracając do pietyzmu i bogatego brzmienia. Opowiedzcie o tym jak powstawała "Damned Beauty Overture"? Martin Marcell: Myślę, że w tym miejscu wiele zespołów miałoby sporo do opowiedzenia na temat wyjątkowej atmosfery, która towarzyszyła im w czasie produkcji i nagrań ale w naszym przypadku tak nie było. Najważniejsze, że płyta powstała i cieszę się, że ludziom się podoba bo to znaczy, że było warto. Djatri: Cóż, tego typu płyty z pewnością nie powstają w taki sam sposób jak albumy zespołów o standardowym składzie wokal + dwie gitary + bas + bębny. Partie orkiestrowe to nasz znak rozpoznawczy, i mimo, iż nie mieliśmy do dyspozycji całej, żywej orkiestry, linia każdego z instrumentów była zarejestrowana osobno. Można powiedzieć, że nasz klawiszowiec odwalił robotę za parędziesiąt osób. Niełatwą sprawą było też zmiksowanie wszystkiego w jedną, spójną całość, tak by żaden z detali nie umknął słuchaczom. Osobiście twierdzę, że niestety nie do końca się to udało od strony czysto technicznej, ponieważ wiem, jak to wszystko powinno brzmieć, i słyszę w których momentach tak nie jest. Liczę, że nasi słuchacze mają dużo muzycznej wyobraźni i takie detale nie zakłócą odbioru całości muzyki. Mam również nadzieję, że kolejną płytę będziemy mogli nagrać już w całości z żywą orkiestrą. Jest też kilka innych kwestii, o których z pewnością pomyślimy w przypadku drugiego albumu. Człowiek uczy się na błędach a my popełniliśmy ich kilka, dlatego mimo iż materiał był w całości gotowy, album powstawał tak długo i mieliśmy nieco pod górkę z całą procedurą wydawniczą. Wszyscy odetchnęliśmy z ulgą gdy wreszcie nasza debiutancka płyta wyszła z tłoczni a my mogliśmy spokojnie zająć się tworzeniem materiału na kolejną. Na początek daliście rozbudowany utwór tytułowy, z dopiskiem "Pt. I". Skąd decyzja, żeby otwieraczem był utwór ponad dziesięciominutowy i co się stało z częś cią drugą - może dopiero macie ją w planach? Martin Marcell: Oczywiście, że zamierzamy kontynuować historię Sandry, właśnie pracujemy nad drugą częścią tej opowieści, "Damned Beauty Overture part II" i to ciągle nie będzie koniec, dopiero drugi akt (śmiech). Układając program płyty chcieliśmy żeby była spójna, żeby kolejne kompozycje w jakiś sposób ze sobą korespondowały i chociaż to nie jest jedna opowieść tworzyły całość. W zasadzie nikt nie miał wątpliwości, że utwór tytułowy ma rozpoczynać płytę, nam wszystkim wydawało się to naturalne z punktu widzenia obrazu całości. Chciałbym was też zapytać oto jak udało wam się stworzyć dziewięć spójnych utworów, w którym napięcie nie spada ani na moment…? W moim odczuciu bowiem w pirackich klimatach pomysłu starcza na góra sześć utworów, a reszta to niestety nudne wypełniacze. U was jest inaczej… Lord Wizzard: W tym zespole każdy gra to co podpowiada mu dusza i czasami rzeczywiście w jakiś sposób odchodzi w swoim myśleniu od "głównego nurtu" ale mnie zawsze uda się wetknąć jakieś pirackie odniesienia (uśmiecha się szeroko i tajemniczo). Mam to szczęście, że wszyscy z zespołu zgadzają się razem ze mną kraść, grabić i łupić aż padniemy na nasze pirack-

Opowiedzcie jeszcze proszę o swoich planach na przyszłość: jakie porty zamierzacie odwiedzić, z kim chcecie zagrać? A może jesteście w stanie zdradzić kilka szczegółów o drugiej płycie kontynuującej opowieść Sandry? Martin Marcell: Od początku roku podjęliśmy szereg działań związanych z promocją i dystrybucją płyty. Planujemy również koncerty. Myślę, że już niedługo będziemy mogli podać więcej informacji i szczegółów. Mamy nowego managera, który pochodzi z Czech, a na co dzień mieszka w Anglii i bardzo liczymy na jego aktywność i efektywność. Jeśli chodzi o drugą płytę mogę powiedzieć, że mamy już sporo materiału i gdyby była taka potrzeba moglibyśmy ją nagrywać już wiosną ale to raczej za wcześnie, zobaczymy jak różne sprawy będą się rozwijać. Jak już wcześniej mówiłem będziemy kontynuować historię a na kolejnych płytach, ta opowieść będzie mieć przynajmniej trzy części, a potem zobaczymy… (błysk w oku i jeszcze jeden szelmowski uśmiech) Djatri: Nastawiamy się na koncertowanie po Europie, choć najwięcej naszych słuchaczy zamieszkuje rejony Ameryki Południowej i nasze marzenie to pojechać w trasę właśnie w te rejony świata. Chcielibyśmy, by jak najwięcej osób mogło poznać naszą muzykę - czy to na koncertach na żywo, czy słuchając nagrań. Mimo, że nie stoi za nami żaden wielki koncern płytowy i nie mamy milionów na promocję liczę na to, że za pomocą Internetu uda nam się dotrzeć do ludzi zainteresowanych tymi klimatami na całym świecie. Sieć stwarza wiele możliwości promocyjnych, choć ma to dwie strony - zespołów w Internecie jest tak dużo, że łatwo coś przeoczyć. Czy chcecie coś powiedzieć swoim fanom oraz przyszłym rekrutom słuchających muzyki spod waszej bandery? Lord Wizzard: Morskie wyrzutki, potwory i mutanty, pomimo czasem niesprzyjających wiatrów zostańcie z nami! Tylko z nami możecie… żałować straty skrzyni azteckiego złota, bo przecież kiedy wszystko idzie jak z płatka to gdzie przygoda? (groźny śmiech, pośród którego błysnęła złota plomba, zapewne ze wspomnianego azteckiego złota) Djatri: Do zobaczenia na koncertach - nie ma nic lepszego, niż grać na żywo dla takiej publiki! Powiedzcie jeszcze może na zakończenie: jak to jest być piratem w dwudziestym pierwszym wieku? Czego wam życzyć w niełatwym życiu pirata i na morskich szlakach? Lord Wizzard: Kiedy ludzie cię w ogóle nie znają, a ty wychodzisz na scenę w pirackim rynsztunku raczej słyszysz chichot, ale twoja muzyka cię obroni..., a Ci którzy zwątpili już nigdy nie zaznają spokojnego snu… (ponownie rechota skrzekliwie). Bez względu na wszystko, nie wystarczy przebrać się za pirata, po prostu nim trzeba się urodzić. A wszystkim którzy uważają mnie za świra, bardzo dziękuję za komplementy!!! Martin Marcell: Jestem najstarszy w zespole więc mogę powiedzieć, że mnie piractwo odmładza, bardzo dobrze mi służy i działa na wyobraźnię… Djatri: Jak to czego życzyć? Pomyślnych wiatrów i wielu porządnych galeonów do złupienia po drodze! (uśmiecha się szeroko, jakby lekko złośliwie) I tego właśnie wam życzę. Dzięki wielkie za wywiad i do zobaczenia na morskich szlakach! Argh!!! Krzysztof "Lupus" Śmiglak


Decibels’ Storm recenzje płyt CD 1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna

Accept - Stanilngrad: Brothers in Death 2012 Nuclear Blast

Accept to jedyny zespół niemieckiej sceny, jeśli nie zaryzykować stwierdzenia, że jedyny heavymetalowy zespół w ogóle, który po rozmyciu się, a później latach niebytu powrócił w tak doskonałej formie od razu chwytając za serca fanów i zjednując sobie nowych słuchaczy. W czasach, gdy większość germańskich grup walczy z marazmem, nagrywa słabsze płyty i daje takie sobie koncerty, Accept jest jak idealne remedium i odtrutka. Kiedy przed 2010 rokiem zespół ogłosił reaktywację z nowym wokalistą, wielu fanów pukało się w czoło zakładając kolejną nieudaną próbę skoku na kasę. Tymczasem Accept powrócił pełną parą, nie tylko nagrywając świetną płytę, ale także dając rewelacyjne, żywiołowe, pełne pasji koncerty. Reaktywacja tego zespołu to coś naprawdę niewiarygodnego. Bardzo pozytywnym zaskoczeniem był też fakt, że dwa lata po "reunionowej" "Blood of the Nations" grupa nagrała kolejny udany krążek "Stalingrad: Brothers in Death". Tę zaledwie pięćdziesięciominutową płytę rozpiera energia, radość grania i przede wszystkim zapał niemal młodzieńczego grania. Tę energię czuć zarówno w szaleńczych "Hung, Drawn and Quartered" czy "Revolution" jak i niemal hardrockowych, ale wciągających klimatem "Twist of Fate" czy "Shadow Soldiers". Absolutnym monumentem wydaje się tytułowy, łączący majestatyczne riffy z klasyczną, heavymetalową przebojowością "Stalingrad", dodatkowo przywołujący tradycję acceptowych solówek zaczerpniętych z klasyków światowej muzyki. Podobną petardą jest kapitalny "Hellfire", w którym zespól wykazał się ogromnym doświadczeniem w tworzeniu świetnych kompozycji opartych na naprawdę prostych riffach. Wbrew pozorom do tego typu zabiegów trzeba mieć praktykę. I właśnie ta wieloletnia praktyka jest ogromnym atutem Accept. W przeciwieństwie do Grave Digger czy Running Wild, których doświadczenie przekuło się na zapętlenie we własnym stylu, Accept sięga po sprawdzone patenty raczej jako kopalnie pomysłów na rozwiązanie numeru, nie jako kalkowanie starych hitów. Dodatkowym smaczkiem tej przebojowej płyty jest świetne, masywne, a jednocześnie soczyste i naturalne brzmienie, nie tylko gitar, ale generalnie całego zestawu instrumentów i wokalu. Wokal jest także częścią układanki-ewenementu Accept. Powroty zespołów z nowymi wokalistami, zwłaszcza, jeżeli ten oryginalny stanowił latami o "być-nie być" grupy, nie zawsze należały do udanych medialnie. Mark Tornillo nie tylko zjednał słuchaczy po pierwszych koncertach i na pierwszej swojej płycie z Accept, ale już na

stałe wrył się w obraz grupy. Jego szorstki, zachrypnięty głos nie tylko jest dziś w lepszej kondycji niż wokal Udo, ale też sam ekspresyjny sposób prowadzenia linii wokalnych sprawia, ze od Tornillo bije dużo większa charyzma niż od byłego wokalisty Accept. Co więcej, facet momentami zapędza się w tak osobliwe rejony, że potrafi zabrzmieć jak inni wokaliści, choćby Jon Oliva w "Hellfire". "Stalingrad" jest doskonałym dowodem na to, że nie tylko po latach nieistnienia można powrócić w znakomitej formie, ale i nagrać drugą, tak samo dobrą jak pierwsza po powrocie płytę. Zespół już ogłosił wypuszczenie kolejnego krążka, "Blind Rage". Napisałabym, że można oczekiwać "syndromu trzeciej płyty", ale ekipie Hoffmanna chyba to nie grozi. Mają przecież 12 płyt na koncie. (5,5) Strati

Andi Deris & The Bad Bankers Million Dollar Haircuts On Ten Cent Heads 2013 earMusic

Andi Deris śpiewa w Helloween od blisko dwaszieścia lat. Od czasu do czasu nagrywa też albumy solowe - najnowszy "Million Dollar Haircuts On Ten Cent Heads" jest jego trzecim takim wydawnictwem. Ale tak, jak wcześniejsze mogły spodobać się fanom hard & heavy, to na najnowszym wokalista stara się złapać za ogon kilka przysłowiowych srok. I efekty są dość zaskakujące, by nie powiedzieć kontrowersyjne. Otóż trzy pierwsze utwory to wycieczki w rejony nowoczesnego metalu, z często przetworzonym głosem Derisa i ciętymi riffami. Później też bywa dość podobnie (samplowane elektroniczne brzmienia we "Who Am I") ale Deris - autor wszystkich kompozycji - równie chętnie włączył do programu tej płyty kilka lżej brzmiących, niemal pop rockowych utworów ("Blind", "The Last Days Of Rain", nijaka ballada "EnAmoria"). Na szczęście dla fanów Helloween i metalu znajdzie się też na tej płycie coś dla nich, ze wskazaniem na mroczny "Who Am I", w którym nowoczesna elektronika kontrastuje z sabbathowym riffem, ostro zaśpiewany "Must Be Dreaming" czy przebojowy w dobrym tego słowa znaczeniu "Don't Listen To The Radio (TWOTW 1938)". Tak więc Deris nagrał urozmaiconą, łączącą różne klimaty i wpływy, płytę. Inna sprawa do kogo ona trafi, bo zważywszy na stylistyczny misz-masz może być też tak, że nie zainteresuje zbyt dużej liczby słuchaczy, poza fanami Helloween i samego wokalisty. Ci najbardziej zagorzali mogą zafundować sobie ten album również w wersji dwupłytowej, z pięcioma utworami w wersjach demo. (3,5) Wojciech Chamryk

Anihilated - iDeviant 2013 Killer Metal

Od prymitywnego punku wprost w ramiona agresywnego thrashu, tak jak miało to miejsce w przypadku ich krajanów z Onslaught - tak właśnie Anihilated odnalazło swoje brzmienie. Stary, a dla angielskich thrashers również kultowy, zespół ze Zjednoczonego Królestwa uderza ponownie z nowym wydawnictwem. To już drugi krążek po ponownej reaktywacji zespołu w 2008 roku. Kto by pomyślał, że grając prostackiego punka można tak rozwinąć swoje brzmienie i przejść w bardziej dorodne rejony muzyczne, choć z drugiej strony biorąc pod uwagę rodowód thrash metalu, to nie powinno to zbytnio dziwić. Zespół zaakcentował swoje metalowe klimaty w pierwszym znaczącym wydawnictwie - "Path To Destruction". Nieoszlifowany, surowy thrash metalowy czteropał, czerpiący pełnymi garściami z dokonań kalifornijskiego Slayera, był prawdziwą bombą w podziemiu thrash metalowym na Wyspach. Dwa lata później, w 1988 roku, światło dzienne ujrzał debiutancki longplay Brytyjczyków zatytułowany "Created In Hate". Zgodnie z tytułem, czuć, że mimo nie za dobrej produkcji, nienawiść bije od każdego dźwięku. Anihilated rozwinęło swą grę, jednak dalej czuć było bardzo mocny swąd Slayera z "Hell Awaits" i "Reign In Blood". Cień punkowych wpływów też był obecny na tym wydawnictwie. Ten album stanowi świetne, naturalne thrash metalowe dzieło. Pełne świetnych riffów i ciekawych patentów, tętniące jednocześnie kreatywnością i surowością. Siedem utworów, które zajęły czterdzieści minut czarnego krążka stanowiły silne wzmocnienie dla brytyjskiego dorobku thrash metalowego. Nawet te kilka koślawych momentów, nieczystych dźwięków i gubienia się perkusisty w epickim bridge'u w "Nightmare" nie stanowi skazy na obliczu tego nagrania, a wręcz dodaje mu smaczku. Druga płyta w dorobku Anihilated "The Ultimate Desecration" zawiera o wiele więcej thrashu na kanwie slayerowego "Hell Awaits". Punku tu już praktycznie nie uświadczymy, a i speed metalu też nie ma tu za wiele, po prostu czysty thrash pełną, agresywną gębą. Skojarzenia z "Hell Awaits" oraz debiutanckim albumem Hobbs' Angel of Death jak najbardziej są tu na miejscu. Zespół zawiesił działalność w 1990 roku, wracając do życia całe osiemnaście lat później. W 2013 roku zostaliśmy ugoszczeni czwartym albumem długogrającym w historii zespołu, zatytułowanym "iDeviant". Brytyjczycy z Ipswich, czyli takiego angielskiego Radomia, pokazują, że thrash metal żyje i ma się całkiem nieźle. Utwory są świetnie wyważone. Nie dłużą się i dudnią thrashowym mięchem aż miło. Aranże są wy-

śmienite i pokazują prawdziwe zróżnicowanie jakie można w tym nurcie osiągnąć. Mamy tutaj pełne krwistej furii tremola, pełne głębokiego mięsanizmu patetyczne riffy, zadziorny, wysoki, gniewny wokal, cudowne solówki, a także kilka wstawek granych przez gitarę na cleanie. Wokalista Simon Cobb nie śpiewa już imitując Toma Arayę ze Slayera i do swego repertuaru dodał trochę inspiracji wziętych z teutońskich wyjadaczy sceny thrash metalowej - przede wszystkim z Kreatora, a także motywy kojarzące się z amerykańskim Testamentem. Ciekawym elementem jest umieszczenie różnych wypowiedzi na zakończenie niektórych utworów. Różne osoby wypowiadają się o kontroli mediów przez rządy, niesprawiedliwości, zakłamaniu telewizji i tym podobnych motywach, których doświadczamy na co dzień - które mielą nasze umysły na papkę i tępią nasze zmysły oraz postrzeganie świata. Po samym tytule można się domyśleć, że dostało się tez bezmyślnym gadżetomaniakom. To wszystko razem jest opakowane w klimatyczne thrash metalowe riffy i zagrywki. Perkusja idealnie współgra z dynamicznymi gitarami. Nie jest to jednak granie hen, do przodu, byle szybciej. Mamy tutaj do czynienia z prawdziwym thrashem, który wie kiedy przyhamować, by potem uderzyć ze zdwojoną czy wręcz, ze strojoną siłą. Nowe Anihilated jest kunsztownie wyciosanym pomnikiem thrash metalu. To już nie jest nieukształtowana bryła, jaką był ten zespół we wczesnych latach. Anihilated jest mądrzejsze, bardziej rozwinięte i dojrzalsze. Najlepsze w tym jest to, że jednocześnie nie zatraciło swej gniewnej furii, agresji, energii i pokaźnych pokładów dynamizmu. Tym, którzy lubują się w thrashu polecam gorąco to wydawnictwo. Warto rozszerzyć swe horyzonty muzyczne, zwłaszcza, że Anihilated nie jest tak rozpoznawalne jak inne thrash metalowe składy z Wysp, na czele z Xentrix, Onslaught i Sabbat. (5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Annihilator - Feast 2013 UDR Music

Kanadyjski Annihilator jest jedną z tych kapel, która mimo upływu lat, mimo konserwatywności gatunku, w którym "siedzi", wciąż potrafi zaskoczyć. Kapela odkuwa się od 2007 roku, w którym to wydała słaby "Metal" i teraz kuje coraz to lepsze albumy. Tak było z albumem "Annihilator" i tak jest teraz z albumem "Feast". Nie ma co ukrywać, jest to kawał świetnego metalu. Jeff Waters pokazał, że wciąż ma głowę pełną pomysłów, a domena grania thrashu w jego melodyczno-technicznej wersji jest jego zdecydowanym "konikiem". Album zaczyna się chwytliwym "Deadlock". Mimo, iż moim zdaniem

RECENZJE

85


teledysk jest stosunkowo tandetny, to trzeba przyznać, że sam numer brzmi mocno w klimatach wczesnej Metalliki. Na myśl przychodzi mi "No Remorse". Dave Padden natomiast pokazał, że potrafi porządnie zaryczeć niczym Tom Araya. Kolejny "No Way Out" zaczyna się natomiast odrobinę schizowym, mocno przesterowanym intro, sam kawałek natomiast jest utrzymany w klasycznych Annihilatorowych klimatach. Ostry riff, melodyczny, wpadający w ucho refren i chyba moje ulubione thrash metalowe solówki. Nikt nie gra ich tak jak Jeff Waters. Podobnie jest z "Smear Campaign", z tym że ten utwór ma dużo więcej groove. Podobnie jak w utworze początkowym czuć inspiracje Hetfieldem i spółką, z tym że tutaj ze zdecydowanie późniejszego okresu. Na albumie jest natomiast kilka numerów, które totalnie zaskakują. Pierwszym z nich jest zdecydowanie "No Surrender". Jeśli miałbym go porównać do jakiegokolwiek wcześniejszego utworu Annihilatora, byłby to chyba "Brain Dance", jednak generalnie to brzmi jak Living Colour. Bardzo mocno funkowy, z hard rockowymi elementami. Uwierzcie mi, jedno wielkie totalne zaskoczenie. We "Wrapped" widać natomiast, jak bardzo Jeff inspiruje się Van Halenem. Taka metalowa wersja "1984". Gdyby zrobić przegląd przez każdy album tej kanadyjskiej maszyny można zauważyć, że na każdym albumie, bóg wie jak ciężkim i jak thrashowym (no może oprócz "Alice in Hell") zawsze jest jakaś akustyczna, romantyczna ballada. I jakże by inaczej w tym wypadku. Tutaj prym wiedzie "Perfect Angel Eyes". I szczerze łapie za serce. Nie jest zbyt tandetna, owszem bardzo lekka i akustyczna ale mocno zakorzeniona w stylistyce kapeli. "Demon Code" to natomiast totalnie różny świat w porównaniu do poprzednika. Ostry, bezprecedensowy. Mógłby się znaleźć na "King of the Kill". "Fight the World" rozpoczyna się jak kolejna ballada, jednak po kilku sekundach uświadamia nas, że z balladą nie ma nic wspólnego. Chyba jeden z najszybszych i najbardziej thrashowych kawałków. Ostry, ciągły, szarpany riff, wredna polka, czysty klasyk z epickim zwolnieniem. "Feast" zamyka utwór "One Falls, Two Rise", który jest kolejną ciekawostką na płycie. Pierwsza część utworu to power ballada, druga to thrashowa rzeź, kończąca się melodycznym instrumentalem. Do tego jest to najdłuższy utwór wśród pozostałych z tekstem traktującym o niepoddawaniu się i ciągłym parciu do przodu. Mam wrażenie, że tekst ostatniego kawałka dobrze obrazuje podejście do kapeli. Nie wiem czy sam Megadeth dorównał by w ilości roszad w składzie, jeśli chodzi o Annihilatora. Przez to, tak naprawdę co płyta to kapela miała coraz to inną stylistkę. Zaznaczyć jednak trzeba, że 99 procent materiału tworzy jedna osoba, Jeff Waters. I potrafi to wszystko robić doskonale. Można nie lubić jego muzyki, ale trzeba przyznać jedno. Jest doskonałym gitarzystą i kompozytorem. Stworzyć tak ogromną część materiału, w zupełności samemu to jest wyczyn. Po przesłuchaniu płyty, włączcie sobie ją jeszcze raz w odtwarzaczu i skupcie się na solówkach. Są one po prostu niesamowite. Jeff ma idealne wyczucie między technicznością, a melodyką, między ciężkim, a lekkim graniem. Polecam, cholernie duży kawał dobrego materiału. Tego trzeba po prostu posłuchać. (5,5) Mateusz Borończyk

86

RECENZJE

Artillery - Legions 2013 Metal Blade

Marka jaką posiadają ci duńscy thrasherzy jest doskonale znana w metalowym świecie. Ich muzyka stanowiła bardzo twórcze podejście do nurtu i wykucie zupełnie nowych schematów w tym gatunku. Artillery powstało w 1982 roku w Kopenhadze. W 1985 roku światło dzienne ujrzało ich genialne debiutanckie dzieło "Fear of Tomorrow". Nad kunsztem kompozycji zawartych na tym albumie można się rozwodzić i rozwodzić. Takie "The Almighty", "Into the Universe" i "Deeds of Darkness" wpisały się trwałymi literami jako klasyki thrashu. Drugi długograj został wydany w 1987 roku pod tytułem "Terror Squad". Po przezwyciężeniu turbulencji w zespole na rynek został wypuszczony w 1990 roku szczytowy element dorobku zespołu - "By Inheritance", pełny technicznych i orientalnych motywów i patentów. Wtedy, prawie na cały okres cudownych inaczej lat dziewięćdziesiątych słuch po Artillery zaginął. Aż w końcu, po dziewięcioletniej przerwie, zespół nagrał ostatnią płytę ze swym dotychczasowym wokalistą Flemmingiem Ronsdorfem. Przywrócenie działalności zespołu okazało się niestety przedsięwzięciem dość krótkookresowym. Na ponową reaktywacje zespołu fani znów musieli poczekać kilka ładnych lat. Po powtórnej odrodzeniu na miejsce Flemminga został przyjęty Soren Adamsen, z którym nagrano "When Death Comes" w 2009 i "My Blood" w 2011. Rok 2012 przyniósł zmianę w składzie formacji. Ze składu odszedł wspomniany wokalista oraz założyciel i perkusista Carsten Nielsen. Na ich miejsce trafili pałker Josua Madsen oraz gardłowy Michael Bastholm Dahl. W 2013 roku zespół wszedł do Medley Studios z producentem Sorenem Andersenem. Owoce tej sesji można usłyszeć na najnowszym dziele Duńczyków zatytułowanym "Legions". Album rozpoczyna się orientalnym motywem, czyli czymś co doskonale Artillery wychodzi. Nikt tak jak oni nie zaadaptował wschodnich melodii i skali do thrash metalu. "Chill My Bones (Burn My Flesh)", bo tak się nazywa utwór otwierający płytę, następnie przechodzi w mozolne walcowate thrashowe riffy. Niestety dalsza część utworu nie porywa i jest zbyt mdła. Bracia Stutzer dokonują cudów na kiju jeżeli chodzi o solówki, jednak nie popisali się w kwestii riffów i pomysłów na rozwinięcie orientalnej tematyki dźwiękowej. Aranż utworu też pozostawia wiele do życzenia, gdyż czas trwania "Chill My Bones…" jest zwyczajnie za długi, a sam utwór powinien skończyć się o wiele wcześniej. Tymczasem mamy wymęczoną czerstwą bułę. Utwór otwierający zwiastuje to, co czeka nas w dalszych zakamarkach wydawnictwa. "Chill My Bones…" narzuca klimat na całość wydawnictwa, gdyż Artillery potem nie zmienia stylu. Mamy masę świetnych solówek i kontenery wypełniony otępiającymi i, nie bójmy się tego powiedzieć, nudnymi riffami. Mamy też dobre wpływy starych, klasycznych lat Artillery. "God Feather" i "Dies Irae" rozbrzmiewają atmosferą i grą z debiu-

tanckiego "Fear of Tomorrow" z lekką nutką rozwinięcia zahaczającą o niezgorszy "When Death Comes". Klimat tego nie utrzymuje się co prawda przez większą część utworów (tym bardziej płyty), ale słychać go i czuć w niektórych momentach. Ma to swoje plusy, gdyż Artillery nie stara się stać w miejscu lub nurzać się w starych, minionych latach. Bracia Stutzer starają się rozwijać muzykę Artillery. Liczy im się to na plus. To, czy można było to zrobić lepiej, pozostawiam do waszej oceny. Według mnie duża ilość zbyt banalnych riffów lekko położyła tę płytę. Wokalista zupełnie nie pasuje mi do muzyki Artillery. O ile Soren Adamsen na początku też mi nie przypadł do gustu, to trzeba przyznać, że jego wokal na albumach brzmiał przynajmniej okej, a na żywo z czasem chłop się wyrobił i nie popełniał lipy jak w pierwszym okresie swego pobytu w zespole. Tymczasem Dahl jest wyzuty z energii i brzmi jakby wyjątkowo się nudził podczas nagrywania swych ścieżek wokalnych. Jakby tego było mało jego barwa głosu pasuje niczym jamnik do wyścigu chartów. Metal (i to nawet nie tylko thrash) to nie jest jego styl. Trafionym "transferem" do zespołu za to okazuje się perkusista. Połamane galopujące stópki i łomoczące przejścia to smacznie wypieczony chleb powszedni na "Legions". Perkusja robi świetne tło pod dwie mocarne gitary. Gdyby tylko warsztat riffowi był mniej monotonny, a bardziej odważny… Po prześwietleniu najnowszego Artillery diagnoza wygląda następująco: dobra rzemieślnicza praca z odpowiednią produkcją, jednak gubiąca po drodze sens, klimat i charakter. Powłoka wokalna pozbawiona energii i mocy gryzie się mocno z pracą sekcji rytmicznej i solówkami, które stoją na zadowalającym poziome. Zabrakło dopasowania wszystkich elementów i, paradoksalnie, kreatywności. Zwłaszcza w warstwie riffowej gitar. A ja nadal czekam na album Artillery do którego nie będę miał większych zastrzeżeń, czyli taki, które będzie rozsiewał oryginalność, energię i interesujące brzmienie, takie jakie na pierwszych trzech albumach. Wiem, że się nie doczekam, ale łudzę się nadal. (3,5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Awaken - The Quickening 2013 Self-Released

Ten amerykański zespół, pomimo tego, że powstał już w 1994r., dopiero rok temu dorobił się swojego własnego debiutanckiego albumu. Szmat czasu zajęło im zebranie się do przysłowiowej kupy i nagraniu porządnego materiału, choć muszę zaznaczyć, że nie ma na co narzekać, bo "The Quickening" jest mocne. Z czysto postapokaliptyczną okładką intryguje. Już od pierwszego kawałka "Frost Lingers" wiemy, że nie mamy do czynienia ze zwykłym zespołem. Po dłuższym, spokojnym wstępie, kawałek rusza porządnie z kopyta, a prawdziwie mocny i typowy gęsio-skórko maker zaczyna sie dopiero od połowy kawałka. Takiego riffu nawet Celtic Frost by sie niegdyś nie powstydziło. Niezwykle mocarny. Następny "Wasted Soul" z prawdziwie diabelskimi chórkami. Co

prawda wokal prowadzący mógłby być zdecydowanie lepszy, ale jeszcze nie ma tragedii. "11:11" jest co najmniej dziwaczne, ale co za tym idzie dość ciekawe. "Ancient" raczy nas już spokojniejszym początkiem, tylko po to ażeby zmiażdżyć nas potężnym riffem. I w tym momencie doszło do mnie, że wokalista ma dość podobny wokal do... Serj Tankiana. Tylko trochę jakby chciał, a nie za bardzo był w stanie podjąć się niektórych tonów. "No World Solution (Cysts Raw)" od pierwszych dźwięków żwawo pędzi a "Charred Remains" wprowadza nas za rączkę prosto w thrashowe klimaty. Niestety, wokal trochę niszczy ogólny efekt, a szkoda. "Doom's Wrath" mięli nas na przemian przez mocarne a lżejsze riffy, od szybszego tempa do wolnego, niemalże płaczliwego, przez blisko jedenaście minut. "Nothing Left More To Say" jest ciekawe ale bez przesadnych szaleństw. "Logic" ze spokojnym początkiem, spod którego powoli wychodziło za pomocą swoich macków szybsze tempo jest w miarę przyjemne ale jakoś specjalnie nie urwało tylniej części ciała. Ostatnim na płycie jest "Doom's Wrath Acoustic Section", który okazało się, jest po prostu akustycznym elementem z "Doom's Wrath". Całkiem przyjemny jak na koniec, nawet pomimo faktu, że już przewinął się wcześniej. Płyta nie jest najgorsza, ale jestem pewna, że tych panów stać na zdecydowanie więcej! (3,5) Daria Dyrkacz

Backwater - Take Extreme Forms 2013 Iron Shield

Oto doczekaliśmy się, po 27 latach przerwy, trzeciego albumu Backwater. Co prawda trudno tu mówić o jakiejś spektakularnej reaktywacji, skoro zespół od 1992r. wznawiał działalność, pod różnymi nazwami i w rozmaitych składach, kilka razy, a w chwili obecnej jedynym oryginalnym muzykiem w jego składzie jest gitarzysta Thomas Guschelbauer, ale ta nazwa wciąż ma legendarny wymiar. W pierwszej połowie lat 80. Backwater był bowiem jednym z najostrzejszych zespołów metalowych, grającym porywającą mieszankę speed, thrash i raczkującego wówczas black metalu w stylu Venom. Dlatego też wydane wówczas LP's "Revelation" i "Final Strike" mają do dnia dzisiejszego status kultowych wydawnictw, zaś do wpływów Backwater przyznaje się sporo muzyków z zespołów grających obecnie ekstremalne formy metalu. Niestety, w konfrontacji z wcześniejszymi płytami "Take Extreme Forms" zdecydowanie rozczarowuje. Kiedyś Backwater byli jedyni w swoim rodzaju, nieokrzesani i pełni agresji, a na najnowszej płycie to już kapela jakich wiele: mocno, dość selektywnie brzmiąca, nieźle grająca surowy thrash/death metal, ale nijaka i bez wyrazu. Mamy co prawda na "Take Extreme Forms" próby nawiązania do lat świetności w "Arise", "Alien Blood" czy "Nuts And Guts", są sabbathowe zwolnienia w utworze tytułowym i wspomnianym już "Arise", ale to tylko lichutka kopia czegoś, co ćwierć wieku temu było uosobieniem muzycznej ekstremy i agresji. Dlatego deklaracja z "New Fire":


"new fire in our blood" to niestety tylko puste słowa. (2) Wojciech Chamryk

Battalion - Empire of Dead 2013 Kill Again

Ayreon - The Theory Of Everything 2013 InsideOut

Ja pierdzielę, co za oryginalna nazwa. Na świecie jest około 35367 zespołów działających pod nazwą Battalion, a ten, o którym teraz mowa pochodzi z Brazylii. Powstali w 2005 roku i do tej pory wydali jedno demo (2007) oraz opisywany debiut "Empire of Dead" z 2013 roku. I właśnie tego materiału dane mi było posłuchać. Płytka jest krótka, bo zawiera zaledwie osiem numerów trwających w sumie 30 minut, ale to dobrze. Muzyka grana przez trio jest oparta na prostych patentach i nie brak jej siermiężności co przy dłuższym krążku mogłoby się nie sprawdzić i słuchacz mógłby zacząć odczuwać znużenie. Tutaj jednak dostaliśmy odpowiednią dawkę i nie wiem jak innym, ale mi się podoba. Battalion to stuprocentowy, pełnokrwisty metal. Wyobraźcie sobie połączenie najwcześniejszego Running Wild z Exciter i Judas Priest, a to wszystko zagrane bardziej topornie i chamsko. Do tego niski i zachrypnięty głos wokalisty z dodanym lekkim pogłosem. Pomimo prostoty nie można odmówić tym utworom chwytliwości. Takie kawałki jak "Forged by Iron and Fire" czy "Looters" naprawdę mogą się podobać. Słuchając "Empire of Dead" cały czas mam ochotę napierdalać łbem w rytm muzyki i nie zwracam uwagi na takie drobiazgi jak niemal brak solówek czy trochę gówniarsko napisane teksty. Słychać, że jest to metal grany przez metalowców dla metalowców. Typowo podziemne granie i bardzo dobrze. Muszę pochwalić brzmienie, które jest bardzo soczyste i dynamiczne. Zdecydowanie nie jest to płyta dla poszukiwaczy innowacji w muzyce, ani trendziarzy. Polecam ją natomiast wszystkim wyznawcom idei Chains & Leather. Jestem pewien, że jeszcze nie raz wrócę do "Empire of Dead". Nie dla pozerów! (4) Maciej Osipiak

Benedictum - Obey 2013 Frontiers

Panie i Panowie, prosto z Kalifornii przybył do nas czwarty krążek Benedictum. W recenzji poprzedniego albumu pisałam, że zespół ma tyle lat, ile miał Warlock, kiedy się rozpadał. Wraz z nadejściem "Obey" można śmiało powiedzieć, że Benedictum przeżyło Warlock długością stażu i dorównało mu ilością krążków. Kto wie, może za dwadzieścia lat i ten zespół z kobietą za mikrofonem będzie opisywany z łezką "kultu" w oku. Co ciekawe, Benedictum

Arjen Lucassen to niezwykle zapracowany człowiek. Obecnie tworzy wiele projektów , do których na bieżąco powraca i ciągle zaskakuje nas swoimi artystycznymi wizjami. Ayreon pod kątem samej historii był spójnym projektem, a opowieść o Odwiecznych została domknięta na krążku "01011001". Na kolejną podróż musieliśmy czekać aż pięć lat, a Arjen całkowicie odciął się od tego co znaliśmy wcześniej. Tym razem artysta zaprezentował nam zupełnie nową historię, w której można odczuć inspirację książką (tudzież filmem) - "Piękny umysł". Jednak do samej opowieści wrócimy za chwilę… Arjen nie byłby sobą, gdyby do swojego projektu nie zaprosił wielu, świetnych instrumentalistów. Usłyszymy zatem Steve'a Hacketta na gitarze, Eda Warby' ego na perkusji, a także rewelacyjne klawiszowe trio, w skład którego weszli: Rick Wakeman, Keith Emerson oraz Jordan Rudess. Nie można też zapomnieć o bohaterach całej historii, czyli o wokalistach (tudzież wokalistkach). Pod tym kątem wybór również okazał się bardzo trafiony - młode, energiczne głosy doskonale współgrają z tymi bardziej doświadczonymi, co odbiło się bardzo pozytywnie na autentyczności wydawnictwa. Szczególnie przypadł mi do gustu duet Tommy Karevik - Michael Mills (polecam "The Visitation" oraz "The Breakthrough" z fazy IV - istna magia!). Historia "The Theory Of Everything" obraca się wokół postaci ojca (Michael Mills), który od wielu lat stara się odkryć teorię wszystkiego - teorię, która jest w stanie zjednoczyć wszystkie siły fizyczne wszechświata. W całym tym pędzie zaniedbał on swoją rodzinę, nad czym szczególnie ubolewa jego żona (Cristina Scabbia). Wtedy też poznajemy głównego bohatera opowieści - syna (Tommy Karevik), który przez swoją skrytość jest bezustannie dyskryminowany przez ojca. Ukryty talent chłopaka dostrzega nauczyciel (JB)i zachwycony jego intelektem, postanawia porozmawiać z rodzicami wychowanka. Z czasem rodzice proszą o pomoc psychiatrę (John Wetton), który pragnie zmi-

nimalizować alienację chłopaka, a także otworzyć go na środowisko. Psychiatra proponuje użycie leku będącego w fazie eksperymentów w celu okiełznania umysłu ich syna. Wspomniał też o pewnym efekcie ubocznym… Lek miał działanie halucynogenne. Pomimo definitywnego zakazu swojej żony, ojciec postanawia potajemnie podawać środek synowi. Efekty okazały się lepiej niż zadowalające, dzięki czemu obydwoje zabrali się za pracę nad teorią. Chłopaka zaczyna wspierać nauczyciel, a także dziewczyna geniusza (Sara Squadrani), a w całej historii ważną rolę odgrywa też rywal głównego bohatera (Marco Hietala), który stara się udowodnić swoją wyższość. Problemy zaczynają się, kiedy syn dowiaduje się o manipulacji ojca… Jak widać sama podstawa fabuły jest niezwykle rozbudowana i polecam dokładnie zapoznać się z całą historią - to mocna, zaskakująca i trzymająca w napięciu opowieść. Jak jest z samą muzyką? Wszystkie fazy (jest ich cztery) zostały podzielone na kilka części i każda z nich oddaje nieco inną atmosferę. "Singularity" to doskonałe wprowadzenie, z zapadającym w pamięć motywem przewodnim ("The Theory Of Everything part 1 & 2") finezyjnie podkreślanym przez partie zaaranżowane na flecie. Tę część wyróżniają także wokalne popisy - szczególnie Karevika (The Prodigy's World) oraz JB ("The Teacher's Discovery"). Faza druga, czyli "Symmetry" podąża w bardziej stonowane brzmienia (kapitalny "The Consultation" z z Johnem Wettonem). Ta część to również partie klawiszowe, które nie tylko idealnie budują atmosferę, ale zaskakują też agresywną, ambientową otoczką ("Potential"). Moim faworytem w tym akcie jest folkowy "The Rival's Dilemma", z monologiem Marca Hietali. Teraz przyszedł czas na mój ulubiony fragment płyty, czyli "Entanglement". Numer zaczyna się dosyć spokojnie, by potem wybuchnąć niepohamowaną energią ("Transformation") oraz klawiszowymi wariacjami (boski "Collision"). Nie zabrakło też symfonicznych melodii ("String Theory") oraz instrumentalnych popisów ("Frequency Modulation"). To zdecydowanie najciekawsza część płyty - zarówno pod kątem różnorodności melodycznej, jak i lirycznej ekspresji. Finał opowieści usłyszymy na "Unification". Bardzo spodobał mi się początek tego aktu, w postaci "Mirror Of Dreams" (magiczny duet w wykonaniu Cristiny Scabbii oraz Sary Squadrani), natomiast punktem kulminacyjnym utworu jest - wcześniej wspomniane - "The Visitation" oraz "The Breakthrough". Obydwa fragmenty doskonale budują napięcie, które zwiastuje coś nieuniknionego. Pod koniec Arjen serwuje nam nieco przygnębiających melodii (symfoniczne

wstawki w "Dark Energy"), a w międzyczasie przypomina główny motyw "The Theory Of Everything". Płytę kończy tajemniczy "The Blackboard (reprise)". Główną cechą projektu Ayreon od zawsze był ogromny rozmach. Kompozycje uwznioślają całą historię, a zespolona więź między nimi opiera się w dużej mierze na symbiozie, która tworzy kompletną, dopracowaną całość. By dokładnie przeanalizować korelacje między obydwoma płaszczyznami, należy oddzielić historię od samej muzyki, a w przypadku "The Theory Of Everything" był to naprawdę spory wysiłek. Nastrój każdej scenki jest kapitalnie budowany przez melodie - Arjen wie kiedy ma nas zaniepokoić, a kiedy wprowadzić w melancholię. Każda rozmowa, czy monolog ma swoje odbicie w muzyce i wydaje mi się, że całość nie robiłaby takiego wrażenia gdyby nie bardzo rozbudowane, harmoniczne tło. Za orkiestrację na płycie odpowiada Siddharta Barnhoorn i trzeba przyznać, że gość odwalił kawał świetnej roboty, ale nie zapominajmy też o tych, którzy odpowiadali za budowanie muzycznej otoczki na krążku. Warto wymienić m.in. Jeroena Goossenas (Flarick), Maaike Peterse (Kingfisher Sky), Troya Donockleya (Nightwish) oraz Bena Mathota (Dis). Arjen po raz kolejny zebrał kapitalny skład artystów, którzy bezbłędnie przelali jego wizję na język muzyki. Jak "The Theory Of Everything" ma się do wcześniejszych albumów? W gruncie rzeczy Arjen dalej serwuje nam to samo, choć… nieco inaczej. Sama historia wydaje się być znacznie bardziej spójna i w - moim odczuciu - dojrzalsza. Artysta w bardzo interesujący sposób dotyka problemu introwersji u ludzi, ukazując go na płaszczyźnie relacji społecznych (ze szczególnym uwzględnieniem życia rodzinnego). Natomiast samej muzyce - choć dopracowanej i mistrzowsko skomponowanej - zabrakło większej ilości charakterystycznych momentów. Niby drobiazg, ale osobiście liczyłem na więcej, zapadających w pamięć melodii. "The Theory Of Everything" to kolejne dzieło w dorobku Arjena Lucassena - emocjonalnie angażujące i niezwykle wartościowe pod kątem artystycznym. To wspaniała, wielowymiarowa opowieść, która wsparta kapitalną muzyką jest też społecznym manifestem, skierowanym prosto do nas… Rozwijajmy nasze talenty, róbmy z nich dobry użytek i przed wszystkim… zmieniajmy rzeczywistość. Skoro Arjenowi się udało, to może my też powinniśmy spróbować? (5,5) Łukasz "Geralt" Jakubiak

RECENZJE

87


Jimi Hendrix oczami brata Leon Hendrix - Adam Mitchell SQN 2014

O fenomenie i twórczości Jimiego Hendrixa (1942-1970) pisano szerzej w Polsce już w latach 80-tych, chociażby w miesięczniku "Literatura" (Jimi Hendrix Story). Po zmianie ustroju pojawiło się też kilka biografii tego wirtuoza gitary, ukazujących zarówno jego życie jak i działalność zespołu The Jimi Hendrix Experience. Jednak na ich tle "Jimi Hendrix oczami brata" jawi się jako dzieło wyjątkowo wartościowe i interesujące, bowiem autorem tej opowieści jest młodszy brat artysty, Leon Hendrix (ur. 1948r.). Otrzymujemy więc niepowtarzalną relację z pierwszej ręki: począwszy od wczesnego dzieciństwa Jimiego, mozolnego wspinania się po szczeblach kariery, czterech lat światowej popularności aż do tragicznej, nieoczekiwanej śmierci. Leon Hendrix nie ukrywa tu niczego, zresztą fakty, że rodzina Hendrixów żyła często w skrajnej nędzy, a dzieci były oddawane do adopcji lub rodzin zastępczych, są znane od lat. Jednak pomimo niezbyt optymistycznej relacji z życia na osiedlu socjalnym Rainier Vista, ukrywania się przed pracownikami opieki społecznej, zmagań z alkoholizmem i skłonnością do hazardu ojca, ciągłych kłótni rodziców i pustek w lodówce, z kart książki wyłania się obraz wyjątkowej więzi pomiędzy członkami rodziny, zwłaszcza Jimim - zwanym przez bliskich Busterem i Leonem. Zawsze trzymali się razem, Jimi opiekował się Leonem, dzięki czemu po latach zyskaliśmy niepowtarzalną okazję prześledzenia muzycznego rozwoju Hendrixa oraz poznania wątków autobiograficznych w wielu jego utworach, jak np. "The Wind Cries Mary". Poznajemy też historię rozmontowania radia ojca przez poszukującego muzyki Jimiego, zdobycia pierwszego instrumentu - znalezionego w śmieciach ukulele czy żyłek i sznurków rozciąganych między żeliwnymi prętami łóżka, na których uczył się grać. Kibicujemy Jimiemu w zmaganiach, mających nakłonić ojca do kupna starej, zdezelowanej gitary akustycznej za pięć dolarów, które ostatecznie wyłożyła ciotka Ernestine. Obserwujemy zakup jego pierwszej gitary elektrycznej na raty oraz stopniowe, mozolne zdobywanie coraz lepszych

88

RECENZJE

instrumentów i dołączanie do kolejnych zespołów. A ponieważ książka jest też biografią Leona śledzimy jego zmagania z prawem, lewe interesy z handlem narkotykami i kradzieżami włącznie. W tym czasie Jimi nie mieszkał już w Seattle, kontaktując się z rodziną za pomocą kartek pocztowych i okazjonalnych rozmów telefonicznych. Tym większym zaskoczeniem dla Leona było usłyszenie w maju 1967r. w radiu utworu "Hey Joe" oraz jesienią tego samego roku debiutanckiej płyty The Jimi Hendrix Experience, której na cały regulator słuchali sąsiedzi Hendrixów. Gdy Jimi w lutym 1968r. wrócił do Seattle jego kontakty z młodszym bratem znowu się zacieśniły. Dlatego Leon zyskał niepowtarzalną okazję śledzenia koncertów brata zza kulis, towarzyszenia Jimiemu w podróżach i imprezach oraz generalnie, prowadzenia życia gwiazdy rock and rolla. Leon opisuje dość dokładnie ten szalony okres, w tym liczne spotkania z największymi rocka, jak The Beatles czy The Rolling Stones, których, jak przyznaje z rozbrajającą szczerością… wówczas zupełnie nie znał. Tę braterską idyllę z lejącym się strumieniami alkoholem, narkotykami i setkami gotowych na wszystko groupies przerwała jednak konieczność stawienia się Leona do odsiedzenia wyroku za kradzież z włamaniem. Dlatego o śmierci brata dowiedział się w zakładzie poprawczym i był to dla niego ogromny cios. Zdołał się po nim pozbierać, jednak przez następne lata wielokrotnie miał jeszcze problemy z prawem, o czym pisze bez osłonek. Musiał też zmierzyć się z legendą brata, walczyć z pokusami z nią związanymi oraz procesować się z przyrodnią siostrą Janie o podważenie testamentu ich ojca, Ala Hendrixa, jednak bez pozytywnych rezultatów. Obecnie maluje i od kilkunastu lat gra na gitarze, starając się przedstawić swego brata takim, jakim był naprawdę. Taka też jest książka Leona Hendrixa - prawdziwa, szczera i wciągająca, będąca doskonałym uzupełnieniem biografii takich, jak np. "Pokój pełen luster" C. R. Crossa. "Oczami brata" to relacja przywołująca na myśl książki Marka Twaina, napisana z nerwem, barwna, żywa i poruszająca - pisze we wstępie Wiesław Weiss. - Wraz z Leonem Hendrixem odkrywamy w słynnych piosenkach Jimiego zawoalowane wątki autobiograficzne oraz ślady dziecięcej fascynacji kosmosem. Wskakujemy też na rock and rollową karuzelę - czytamy, jak pod koniec lat 60. wyglądało szalone, hedonistyczne życie gwiazd rocka. Bez wątpienia poznajemy duszę twórcy "Purple Haze" lepiej niż kiedykolwiek dotychczas. Wojciech Chamryk

powróciło w nieco odmienionym stylu. Przede wszystkim zespół zasiliło dwóch nowych muzyków - basista Eric Avina oraz perkusista - znany z Jag Panzer Rikard Stjernquist. Nie wiadomo jak fakt, że facet jest Szwedem, mieszkającym na innym kontynencie, wpłynie na częstotliwość koncertowania, komponowania i nagrywania. Druga zmiana po składzie, jaką daje się zauważyć w Benedictum to drobna zmiana stylistyczna. "Obey" jest płytą stosunkowo prostą względem poprzedniczek. Zespół nie bawi się ani w zakręcone, psychodeliczne wycieczki, ani w nowoczesne granie, ani - u tu muszę przyznać, że niestety - w ubieranie muzyki w klawisze. Cechą charakterystyczną Benedictum były przelewające się przez większość utworów kosmiczne dźwięki, nadające muzyce odrealniony klimat. W połączeniu z mocnym głosem Veroniki i mocnym brzmieniem sprawiały świetny efekt. Na "Obey" klawisze pojawiają się rzadko i nie są wysunięte na pierwszy plan. Rzeczywiście, czwarty album Kalifornijczyków jest najprostszą i najbardziej bezpośrednią płytą w ich karierze. Mamy na niej do czynienia z garścią klasycznego, heavymetalowego grania okraszonego wściekłym, szorstkim i potężnym głosem "nieślubnej córki Dio i Tiny Turner". Tradycyjnie już zespół sięga po masywne brzmienie, nisko brzmiące riffy i ciężar. Tradycyjnie opiera też chwytliwość swojej muzyki na dobrych melodiach, świetnie interpretowanych przez Veronicę, która nie boi się używania szeptu czy krzyku, jak w skandującym "Scream". Świetny efekt daje zdublowanie jej głosu w refrenie w "Thornz", w którym jednocześnie słychać partię nagraną głosem spokojnym i niemal krzykiem. Mniejsza rolę odgrywają riffy jako nośnik ekspresji muzyków. Stanowią one racze tylko kanwę rytmu i właśnie linii wokalnych. Płyty tradycyjnie już słucha się świetnie, noga sama rwie się do wybijania rytmu, a wraz z upłynięciem ostatniego "Retrograde" znów ma się ochotę włączyć "play". Poza tym, jak tu nie cieszyć się płytą, na której śpiewa kobieta, której głos rozsadza szyby. Kto płytę słyszał, wie, o co chodzi. (4) Strati

Blackfinger - Blackfinger 2014 The Church Within

Zabawne, że sięgając po płytę - jak wieszczą media - "nowego zespołu Erica Wagnera z Trouble" naprawdę nie wiedziałem, czego się po niej spodziewać, bo wokalista ten nie był szczególnie aktywny poza swoją macierzystą grupą. Ubiegłoroczny, niezwykle mocny "The Distortion Field" zdawał się jednak sugerować, że to pod wpływem Wagnera Trouble dryfował po coraz spokojniejszych morzach (vide senny "Simple Mind Condition" i akustyczny "Unplugged"). Ale spieszę was uspokoić, bo debiutancki album Blackfinger wcale nie jest pozycją dla starszych panów. Owszem, akustycznych momentów, w których tak znakomicie czuje się Wagner, tutaj nie brakuje, ale zostały one naprawdę zgrabnie napisane i zdecydowanie nie wymuszają ziewnięć. Wręcz przeciwnie, bo są to prawdziwe perełki! Przy

czym "Blackfinger" obfituje też w utwory naprawdę ciężkie, prawdziwie doomowe. Wokalnie Wagner prezentuje się zadziwiająco dobrze. Wiadomo, lata mijają, a wypalane w ilościach przemysłowych papierosy nie pomagają, ale jest to zdecydowanie najlepiej zaśpiewany przez niego materiał od czasów "Plastic Green Head" z 1995r. Znakomicie spisują się także gitarzyści, zwłaszcza w partiach solowych. Nie próbują kopiować wyśmienitego duetu z Trouble, ale prezentują własną jakość i chwała im za to. Zapewne także dzięki im utwory, które wylądowały na debiucie Blackfinger, są autentycznie ciekawe, a słucha się ich z przyjemnością. Ponadto, jak to zwykle bywa w przypadku Wagnera, prócz warstwy muzycznej dostajemy też w komplecie intrygujące teksty, a wiadomo, że w przypadku muzyki spokojniejszej, wprawiającej w zadumę, jest to szczególnie istotne! Po "Blackfinger" zdecydowanie sięgnąć warto, nie tylko ze względu na osobę wokalisty. Największym jej plusem jest bowiem unikalny charakter. To zdumiewające, lecz zespół Wagnera wcale nie brzmi jak Trouble, czy Black Sabbath, ale po prostu jak… Blackfinger. A dobrze wiecie, jak rzadką dziś cechą jest rozpoznawalny styl (5) Adam Nowakowski

Black Hawk - A Mighty Metal Axe 2013 Karthago

Po kolejnych zmianach personalnych (nowy perkusista i gitarzysta) Black Hawk uderza z piątym albumem. "A Mighty Metal Axe" to przede wszystkim płyta dla zadeklarowanych fanów zarówno niemieckiego zespołu jak i solidnego, nieco staroświeckiego, ale wciąż dynamicznego heavy metalu. Co prawda niezbyt przekonuje mnie pierwszy po intro "Fear" - utwór mroczny, oparty na ciekawym riffie i dudniącym basie, ale zbyt długi, monotonny i jako całość niezbyt ciekawy. To niekorzystne wrażenie zaciera jednak od pierwszych taktów "The Fishter", kojarzący się początkowo z bardziej progresywno - rockowymi dokonaniami Faithful Breath, by po chwili rozwinąć się w zadziornego heavy rocka z przełomu lat 70-tych i 80-tych. Równie ostre są utwór tytułowy i "Nightrider", mające też sporo melodyjnych partii z refrenami na czele. Balladowy "Fashion Victim" to klimat Uriah Heep, zarówno wokalnie jak i muzycznie, co jest ciekawym urozmaiceniem i chwilą relaksu przed kolejnymi mocarnymi ciosami w postaci acceptowego "Burning Anger" oraz, kojarzącym się z Dio i Kiss, "Killer". Przedziela je instrumentalny "Skills Of Arabia", utwór lżejszy, chyba najbardziej przebojowy na płycie i zdradzający pewne zamiłowanie muzyków do eksperymentów. W podobnym stylu utrzymany jest balladowy "Venom In The Snake", z odgłosami dżungli w tle i etnicznymi instrumentami perkusyjnymi. Jednak trzeci od końca "Heroes" i przede wszystkim zamykający płytę "Beast In Black" to już potężne, ostre i zadziorne numery. Rytmika i pęd tej drugiej kompozycji kojarzy mi się wręcz z "All Guns Blazing" Judas Priest, tak więc panom z


Black Hawk pary nie brakuje. Nie ma też jakichś szczególnych zachwytów czy artystycznych objawień, ale "A Mighty Metal Axe" jest płytą solidną i trzymającą poziom. (4) Wojciech Chamryk

Black Label Society - Unblackened 2013 E1 Music

Najnowsze wydawnictwo niestrudzonego Zakka Wylde'a to podwójny album koncertowy wzbogacony kilkoma bonusami studyjnymi. Zapowiadano go jako materiał akustyczny, jednak wygląda na to, że nikt nie podchodził do tego zbyt rygorystycznie, dzięki czemu Zakk wielokrotnie sięga po swego Gibsona, a i sekcja korzysta z dobrodziejstw elektryczności. Mamy tu aż dwadzieścia trzy utwory pochodzące z ostatnich dwudziestu lat. Od kilku numerów z płyty Pride & Glory, z hipnotycznym openerem "Losin' Your Mind", "Machine Gun Man", opartym na partiach elektrycznego pianina "Sweet Jesus" i bonusowym "Lovin' Woman". Sporo też rzecz jasna utworów z repertuaru Black Label Society, ale w tych quasi akustycznych wersjach bardzo odmiennych. Dzięki nowym aranżacjom szczególnie zyskały urokliwy wręcz "Won't Find It Here", "Rust", "The Blessed Hellride" czy "Stillborn" z piękną, długą solówką. Są też krótkie utwory instrumentalne kojarzące się z flamenco: "Speedball" oraz, wydłużony w porównaniu z wersją opublikowany kiedyś na CD "Hangover Music Vol. VI", "Takillya (Estyabon)". Szkoda tylko, że artysta i wydawca nie poprzestali na opublikowaniu albumu składającego się tylko z utworów koncertowych. Z sześciu bonusów studyjnych i koncertowych większość odstaje bowiem in minus od materiału podstawowego. Bronią się raptem "Lovin' Woman" w misternej aranżacji wykorzystującej jeszcze więcej akustycznych brzmień i studyjna wersja "Queen Of Sorrow" z partiami piana. Pozostałe dodatki owszem, brzmią nieźle, ale Zakk śpiewa w nich tak, jakby po pijanemu postanowił udowodnić sobie i światu, że śpiewa lepiej od Ozzy'ego Osbourne'a (cover "Song For You" Leona Russela), albo brzmi wręcz niczym totalny redneck, odzierający "Ain't No Sunshine" Billa Withersa (tu opisane jako "Ain't No Sunshine When She's Gone") z całego wdzięku oryginału. Czyli koncert jak najbardziej OK., bonusy już niekoniecznie, ale dla fanów "Unblackened" to i tak jazda obowiązkowa, zwłaszcza w wersji DVD. (4) Wojciech Chamryk Blackmore's Night - Dancer and the Moon 2013 Frontiers

Ritchie Blackmore skutecznie i chyba na dobre odszedł od rockowej stylistyki wypracowanej z Deep Purple i Rainbow. Ósmy album jego istniejącego od 1997 roku projektu, który tworzy ze swoją żoną Canidce Night jest identyczny z poprzednimi płytami, a mimo to potrafi poruszyć do głębi. Dziewiąty album Blackmore's Night nie odkrywa niczego nowego, ale też nie tego się

oczekuje od tej formacji. Album ten ma przede ładnie brzmieć, a tego odmówić nie można. Blackmore jest świetnym gitarzystą i na także na tym albumie znakomicie to słychać, zarówno łagodne liryczne fragmenty jak i soczyste solówki (tak, tych tu także nie brakuje jak choćby w otwierającym "I think I'ts Gonna Rain") spod jego palców wciąż brzmią mistrzowsko. Różnica polega na tym, że nie mamy już do czynienia z hard rockiem, a przypomnijmy z muzyką celtycko-folkową delikatnie tylko otoczoną w rockowo-metalowej panierce. O ile we wspomnianym otwierającym numerze razić może trochę sztuczna perkusja, drugi utwór zatytułowany "Troika" brzmi dużo lepiej. Przede wszystkim znakomity jest tu nie tylko wokal Candice Night, ale także klimat, aż chce się zacząć tańczyć w rytm. Poruszający jest łagodny, akustyczny "The Last Leaf", jednak jeszcze lepszy i będący jednym z najciekawszych numerów jest "Lady In Black". Tempo jest tutaj raczej wolne, ale dość mroczne, niepokojące i kapitalnie został ten numer rozpisany. Chętnie usłyszałbym także jego ostrzejszą wersję, z bogatą orkiestrą i instrumentami dawnymi wpisanymi w ciężkie gitary i z jeszcze bardziej podniosłym rozwinięciem. "Średniowieczny" instrumental "Minstrell's In the Hall" także nie pozostaje w tyle, brzmi świetnie, choć odrobinę jakby wyłamywał się z całości płyty. Blackmore nie zapomniał całkowicie o swoich wcześniejszych dokonaniach i coveruje sam siebie, a mianowicie sięga po "The Temple of the King" z repertuaru Rainbow. O ile Candice Night śpiewa w nim równie pięknie jak nieodżałowany Dio, to muzycznie nie jest już tak dobrze, zdecydowanie denerwuje na siłę dostawiona sztuczna perkusja. Po wycieczce do Rainbow wracamy do nowych kompozycji i tu następuje przepiękny utwór tytułowy. Znów zostajemy porwani do tańca, a poszczególne instrumenty świetnie zgrywają się z gitarą i budują mistyczny klimat. Po nim znów mamy krótki instrumentalny przerywnik, "Galliard", który dość płynnie łączy się z "The Ashgrove" (utworem tradycyjnym), ładnym, ale nie poruszającym. Dwa kolejne numery, to tak naprawdę jeden utwór, ale rozbite na dwa osobne części. To także jeden z najjaśniejszych fragmentów płyty. Najpierw znakomity, akustyczny wstęp, płynący i liryczny klimat, który w miarę upływu delikatnie się potęguje, tu także usłyszeć można solówkę, a następnie płynnie przechodzimy w drugą część, która jest nie tylko szybsza i mocniejsza, ale także intensywniej wykorzystano w niej zdobycze elektroniki, z powodzeniem zastępującej zarówno orkiestrę jak i pulsujące klawisze. To takie nie tylko rozwinięcie utworu poprzedniego, ale także bardzo ciekawa przeróbka tegoż. Są jeszcze dwa utwory: akustyczny "The Spinner's Tale", także łagodny i brzmiący ciepło oraz wieńczący płytę utwór-hołd "Carry On… Jon". Napisany dla zmarłego niedawno wybitnego klawiszowca, a także wieloletniego przyjaciela Blackmore'a, Jona Lorda to gitarowo-klawiszowa rozbudowana solówka. Album ten wybitnym nie jest, jest

zdecydowanie słabszy od poprzednich, choć nie można odmówić mu kilku niezłych fragmentów, znakomitej formy wokalnej Candice Night czy bardzo ciekawej okładki. Słychać w nim także pewną nostalgię Blackmore'a do dawnego grania i osobiście bardzo bym chciał, żeby wrócił do ostrzejszego grania, nawet ze swoją żoną przy mikrofonie, ale żeby kolejny album nie był powielaniem schematów i nagrywaniem ciągle jednej i tej samej melodii w różnych konfiguracjach. (3,5) Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Black Sachbak - No Pay No Gain 2013 Self-Released

Ten założony w 2010 roku zespół z Izraela doczekał się pierwszego albumu studyjnego. Pomimo wszelkich chęci stworzenia czegoś nowego, to kombinacja thrashu i crossoveru nie stanowi już dla nas zaskoczenia. Okładka jest dość zachęcająca, choć przeciętna, biorąc pod uwagę gatunek, który panowie wykonują. Stworzenie z pierwszego planu wygląda, jakby dosłownie przed chwilą zostało porządnie ostrzyżone przez szalonego fryzjera, a przecież pierwszy kawałek na albumie nosi nazwę "Haircut I Never Got". Utwór krótki i bardzo crossoverowy. Drugi z kolei jest "The IMF", który ukazuje umiejętności wokalisty w dość wątpliwym świetle. "Dubstep Suck" wciąż nie jest na zbyt wysokim poziomie, zwłaszcza, jeżeli chodzi o wysokie tony wokalu. Na szczęście najdłuższy kawałek płyty "The Marxs Was Right" okazuję się również, najlepszym i najbardziej słuchalnym. "Beer Low" też byłby nienajgorszy, jednak Sohar, który zapowiadał się niezwykle przełomowo i obiecująco, wokalnie przeszedł sam siebie, choć jestem prawie w stu procentach pewna, że o to w tym chodziło. Kolejne kawałki takie jak "Capitalist Zombie", "Fuck Your Low", "TV" i "Smoke Hash" są przeciętne i słuchałoby się je o wiele lepiej, gdyby wokal nie niszczył z uporem maniaka to, co instrumenty zbudowały. Nie jestem pewna, czy panowie przesłuchali to, co nagrali. Widać, że emanują sporym poczuciem humoru i dystansem do tego co wyczyniają, ale to trochę za mało by nagrać dobrą płytę. (2) Daria Dyrkacz Blade Killer - Blade Killer 20-14 StormSpell

Wszystkie płyty ze znakiem StormSpell Records, które do tej pory trafiły w moje łapska prezentowały dobry lub bardzo dobry poziom, więc powolutku ta kalifornijska wytwórnia wyrasta w moich oczach na potentata w dziedzinie podziemnego heavy i thrash metalu. Blade Killer i ich debiutancka EPka również potwierdzają tę regułę. Zespół ten pochodzi z Los Angeles i powstał w 2012 roku z inicjatywy dwóch byłych gitarzystów thrashowego Armory, Jay'a Vazquez'a i Jonathana Rubio, basistki Kelsey Wilson oraz wokalisty Carlosa Gutierreza znanego pewnie części z was z bębnienia we Fueled by Fire. Niestety nie jest podane kto siedział za garami podczas nagrywania tej EPki, ale

na całe szczęście była to raczej żywa istota, a nie maszyna, a przynajmniej tak to brzmi. To co Blade Killer zaprezentowało na debiucie to miks tradycyjnego metalu z NWoBHM, w którym słychać wpływy Iron Maiden, Tokyo Blade czy Cloven Hoof. Znakomita praca gitar, dużo dobrych harmonii i melodii, klasyczne sola oraz doskonale pasujący do całości wokal. Carlos śpiewa drapieżnie i w odróżnieniu od wokalistów choćby takiego Enforcer czy Skull Fist słychać, że te dźwięki produkuje facet. Poza tym ma całkiem ciekawą barwę głosu. Zdecydowanie słychać, że zespół ma dużą lekkość grania i komponowania, a do tego sprawia im to ogromną frajdę. Wszystkie cztery utwory przelatują przez słuchacza niczym tornado i nie pozostaje nic innego jak włączyć przycisk repeat. Pomimo, że zespół jawnie odnosi się do lat '80 i wyraźnie słychać jakimi kapelami się inspiruje to jednak te numery posiadają własną tożsamość, więc nie ma się wrażenia słuchania kolejnych, wprawdzie zdolnych, ale tylko kopistów. Co raz więcej w podziemiu młodych heavy metalowych grup i co najważniejsze prezentujących wysoki poziom muzyczny. Blade Killer z całą pewnością i pełną świadomością zaliczam do tego grona. Mam ogromną ochotę na ich pełny album, bo 13 minut takiej muzyki to stanowczo za mało. (5) Maciej Osipiak

Blaze - The Rock Dinosaur 2014 High Roller

Japoński kwartet z Osaki rzeczywiście przypomina nieco takiego przedpotopowego dinozaura. Wrażenie to potęguje jeszcze częstotliwość ukazywania się kolejnych wydawnictw zespołu, bo co mniej drobiazgowi fani mogą po prostu zapomnieć o istnieniu grupy. Nie mnie jednak oceniać, co jest dobre dla zespołu, fakt faktem, że niemal siedem lat po debiutanckim albumie pojawił się kolejny krążek Blaze. "The Rock Dinosaur" to minialbum, a jego tytuł może być również doskonałą recenzją zawartości tej płytki. Wygląda bowiem na to, że dla muzyków czas stanął w miejscu, skoro nagrywają utwory brzmiące tak, jakby powstały i zostały zarejestrowane na przełomie lat 70. i 80. Dlatego ktoś szukający na tej płycie jakiegokolwiek nowocześniej brzmiącego dźwięku nie ma czego szukać na "The Rock Dinosaur". Sześć tworzących ten materiał utworów to archetypowe, klasyczne, podręcznikowe wręcz hard 'n' heavy. Kiedy trzeba bardziej melodyjne i przebojowe ("Underground Heroes", "One Way Flight"), ale równie często zadziorne i rozpędzone ("The Going Gets Rough") czy mroczne i surowe ("Shed Light On

RECENZJE

89


Dark"). Z kolei kwintesencją podejścia muzyków do łączenia dynamicznych riffów i zapadających w pamięć melodii są "Right In White Light" oraz, inspirowany Scorpions, "Lady Of Starlight". Dlatego mimo tego, że niektórym utworom przydałaby się swoista kuracja "skracająca" o minutę - półtorej, to jednak fani old schoolowego melodyjnego metalu mogą się już rozglądać za tym MLP. (4) Wojciech Chamryk

Blazon Stone - Return to Port Royal 2013 StormSpell

Rzut oka na nazwę zespołu, tytuł płyty i fantastyczną okładkę wystarczy by zorientować się dla jakiej legendy hołdem jest ten projekt. Niezmordowany Cederick "Ced" Forsberg tym razem postanowił oddać ducha Running Wild z okresu między "Under Jolly Roger" a "Pile of Skulls" i zrobił to fenomenalnie. Z tego krążka emanuje ten rodzaj magii, który Rock 'n' Rolf zatracił już jakiś czas temu i nie zanosi się, żeby jeszcze kiedyś odzyskał. Porównując "Return to Port Royal" do ostatnich dzieł Kasparka to już pierwszy numer Blazon Stone łyka bez popity cały "Shadowmaker", a jako całość zostawia daleko w tyle również "Resilient". Nie jestem w stanie wyobrazić sobie jakiegokolwiek fanatyka hamburskiej legendy, któremu może nie spodobać się ten krążek. Co kawałek to hit. Posłuchajcie tych riffów, tych melodii. Przecież takie "Stand Your Line", "High Treason" czy "Blackbeard" bez problemu mogłyby się znaleźć na którymś z klasycznych dzieł Running Wild. Te melodie uzależniają i nie chcą opuścić głowy. I bardzo dobrze, bo są fantastyczne. Natomiast najdłuższy "The Tale of Vasa" może spokojnie stanąć w rzędzie z "Treasure Island" czy "The Battle of Waterloo". Ced nagrał i skomponował wszystko sam co już jest jak dla mnie czymś niezwykłym. Chyba narodził się nowy geniusz. Może Kasparek zaprosiłby go do współpracy? Mógłby na tym tylko zyskać. Jedynie wokalem zajął się Erik Nordkvist z thrashowego Assaultery. Podejrzewam, że część osób może się do jego stylu przyczepić, ale jak dla mnie wpasował się znakomicie. Ten jego lekko zachrypnięty głos i trochę nonszalancka maniera zdecydowanie lepiej oddają piracki klimat niż czyściutki, idealny technicznie śpiew. Oczywiście nie ma tu za grosz oryginalności, ale co z tego? Muzyka ma się podobać, a ta którą tworzy Blazon Stone podoba mi się bardzo. A, że jest to wariacja na temat jednego z najlepszych zespołów w historii muzyki? Tylko się z tego cieszyć. Gdyby Running Wild wydał obecnie taki krążek to scena by oszalała, a zachwytom nie byłoby końca. Osoby szukające w metalu innowacji odsyłam do innych płyt. Podejrzewam, że ten album splugawiłby ich "otwarte umysły". Natomiast tę resztę metalowców naprawdę lubiącą metal zapraszam na rejs do Port Royal. (5,8) Maciej Osipiak

90

RECENZJE

Blitzkrieg - Back From Hell 2013 Metal Nation

Nie ulega wątpliwości, że brytyjski Blitzkrieg jest jednym z najwytrwalszych i najpopularniejszych przedstawicieli klasycznego NWOBHM. Z charakterystycznym wokalem Briana Rossa i mięsistymi, mozolnymi riffami, ta maszyna zagłady dostarczyła kilka prześwietnych kompozycji, które z miejsca stały się klasykami gatunku. Ich muzyka była jedną z inspiracją Metalliki. Ten kwartet z Kalifornii coverował Blitzkrieg na koncertach a także na swych wydawnictwach - EPce "Creeping Death" oraz na "Garange Inc.". Można powiedzieć, że po latach piłeczka wróciła do Wielkiej Brytanii, gdyż na najnowszym longu Blitzkrieg uświadczymy obok utworów dotykających inspiracje kinowe z filmów "V jak Vendetta", "Gwiezdne Wrota", "Jeździec Bez Głowy" oraz popularnego na wyspach serialu telewizyjnego "The Prisoner", także cover "Seek & Destroy". Jest to swoiste drobne uchylenie kapelusza dla młodszych i bardziej znanych kolegów zza oceanu, którzy na kanwie muzyki Savage, Diamond Head oraz Blitzkrieg wykuli podwaliny pod mocno agresywniejsza muzykę. Takich swoistych hołdów dla filmów i muzyki jest więcej na najnowszym krążku Blitzkrieg. Oprócz coveru Metalliki mamy utwór "Call For The Priest", na którego wersy składają się tytuły kawałków Judas Priest. Ponadto tuż po otwierającym tytułowym utworze "Back From Hell" do naszych uszu dobiega nagrany ponownie kawałek "Buried Alive" jedna z legendarnych kompozycji grupy. Na płycie dzieje się dużo dobrego. Brzmienie jest dobrze wyważone i produkcja nie jest zbytnio wymuskana. Spokojny głos Briana Rossa pasuje idealnie do charakterystycznych riffów Blitzkrieg. Standardowa, wręcz podręcznikowa gitara z nurtu NWOBHM i miarowa perkusja, tak jakbyśmy mieli do czynienia z muzyką z roku 1982 roku raz jeszcze. Płyta zaczyna się klimatycznym intro przedstawiającym powrót Kuby Rozpruwacza do swej dawnej dzielni. Powrót w wielkim stylu, gdyż kończący się kolejnym morderstwem londyńskiej ulicznicy. Wtedy wjeżdżają walcowate riffy przebojowego utworu "Back From Hell". Blitzkrieg nie odpuszcza już do samego końca. Kuba Rozpruwacz stanowi ważny element nowego albumu, jednak "Back From Hell" nie jest albumem koncepcyjnym. Blitzkrieg wraca do motywu Kuby Rozpruwacza, do którego nawiązywał już w swym wcześniejszym dziele "Unholy Trinity". Nie uświadczymy go jednak na albumie więcej niż we wspomnianym utworze, intro i na okładce wydawnictwa. Nowy Blitzkrieg unika monotonii. Choć utwory są zdecydowanie utrzymane w stylistyce nurtu NWOBHM to jednak są stosownie urozmaicone i różnią się od siebie, nie tracąc swego klimatu, ciężaru czy przebojowości. Dużym plusem są świetnie napisane kunsztowne teksty, które zostały zainspirowane wymienionymi wcześniej filmami i motywami. Tu nie ma nieokrzesanych półśrodków, utwory są dopracowane w każdej sferze i na każdej płaszczyźnie. Brian Ross zadziwia, gdyż w 2013 roku

nagrał z dwoma kapelami dwie przezacne płyty. Genialny Satan ze swoim "Life Sentence" stanowi jeden z najlepszych, jak nie najlepszy, comeback w tym wieku i album NWOBHM w tej dekadzie. Brian pokazał też, że ze swoją drugą kapelą, czyli z Blitzkrieg, również potrafi pokazać klasę. Zwłaszcza, że obie kapelę, choć grające w podobnych klimatach, nie brzmią tak samo i są zupełnie inne w swej muzyce oraz kompozycjach. By szczerości stało się zadość, myślę, że każda szanująca się lista "best ofów" roku 2013 powinna zawierać w swym spisie najnowsze dzieło Blitzkrieg. "Back From Hell" jest dziełem wyjątkowo udanym i wspaniale brzmiącym. (5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Bloodgood - Dangerously Close 2013 Doolittle Group

W latach 80-tych ubiegłego wieku christian metal, zwany również, w odróżnieniu od tego, czym parał się chociażby Venom, white metalem, święcił w USA prawdziwe triumfy. I tak, jak zwykle z rezerwą podchodzę do tego, co podoba się masowej publiczności w tym kraju, to jednak muszę przyznać, że były w tym nurcie i interesujące zespoły, a Bloodgood jest jednym z nich. Jest, ponieważ grupa wznowiła działalność już jakiś czas temu, a "Dangerously Close" jest jej pierwszym albumem studyjnym od czasów wydanego, bagatela, 22 lata temu, "All Stand Together". Pierwsze, co daje się zauważyć od razu to to, że wokalista Les Carlsen jest w formie, a czas stanął chyba dla niego w miejscu. Z równą łatwością radzi sobie bowiem doskonale z wyższymi ("Lamb Of God") jak i niższymi ("Bread Alone") czy drapieżnymi ("Run The Race", "Man In The Middle") partiami. W balladzie "Father Father" śpiewa zaś początkowo delikatnie, by przez melodyjny refren dojść do niższego, demonicznie wręcz brzmiącego śpiewu. Kolejną istotną kwestią jest to, że Bloodgood zawsze był zespołem stawiającym na gitarowy konkret, co nie było tak oczywiste w przypadku innych grup nawracających za pomocą rocka. Dlatego zawsze lubiłem ich płyty, zwłaszcza te pierwsze i pod tym względem "Dangerously Close" również mnie nie rozczarowała. Być może stało się tak za sprawą Oz Foxa, gitarzysty Stryper, który na tym albumie zadebiutował w Bloodgood, ale jest faktem niezaprzeczalnym, że gitarowy duet Fox / Paul Jackson rządzi tu i dzieli. Mogli sobie co prawda darować dwukrotną parafrazę motywu z "No More Tears" w "I Will" oraz "I Can Hold On", ale po wysłuchaniu porywającego, kojarzącego się zarówno od strony wokalnej jak i muzycznej z Led Zeppelin oraz Whitesnake, miarowego, orientalnego w klimacie rockera "Child On Earth", mogę puścić im to w niepamięć. (5) Wojciech Chamryk Bloodrocuted - Doomed To Annihilation 2013 Self-Released

Bloodrocuted to belgijski zespół godnie prezentujący młode pokolenie thra-

showców, którego "Doomed to Annihilation" to pierwszy longplay i od razu przyznam, że całkiem ciekawy. Na okładce prezentuję się nam Mitchell, z katanką wykorzystaną do niecnego planu promocji innych belgijskich kapel, co jest dość ciekawym pomysłem. Płyta zaczyna się tytułowym kawałkiem "Doomed to Annihilation", z bardzo spokojnym intrem, który po chwili porywa nas w wir szalonymi riffami. Kawałek, muszę przyznać, tak chwytliwy, że aż się chce człowiekowi pobiegać w circle pitach. Następnie przychodzi czas na "Violent Vortex" i "Venom Hate", które od początku dają nam porządnego kopa. "Whispering Death" również nie pozostaje gorsze i niszczy nas riffami od góry do dołu. Bardzo mocnym punktem okazuję się "Excision oF The Past" ze swoim cudownym dla uszu zwolnieniem tempa, który brzmi trochę jak końcówka słynnego "Apokathilosis" w wykonaniu Suicidal Angels. "Screams At Night" również prezentuje się całkiem przyjemnie, a "War Chronicles" byłoby wręcz idealne gdyby nie zawodząca gitara przy końcówce. Ostatnie i najkrótsze zarazem "A Genocide Awaits", sprawia, że zapominamy o tym chwilowym potknięciu w poprzednim kawałku. Płyta jest całkiem przyjemna, aczkolwiek do ideału brakuje. Trzymam jednak kciuki, by następny płyty belgijskiego Bloodrocuted były coraz lepsze. (3) Daria Dyrkacz

Borrowed Time - Borrowed Time 2013 High Roller

Na temat tego zespołu dochodziły mnie słuchy już jakieś dwa-trzy lata temu i były raczej pozytywne. Tak, więc muszę przyznać, że czekałem na ich debiut z pewną niecierpliwością. Tylko coś mi się usrało, że są to Niemcy nie wiedzieć czemu. Borrowed Time pochodzą ze Stanów, a konkretnie z Detroit i grają staroszkolny heavy oparty na NWoB HM i podszyty okultystyczną tematyką i otoczką. Ich debiut ukazał się w październiku ubiegłego roku nakładem High Roller Records. Nazwa wskazuje na inspiracje Diamond Head jednak ja tu słyszę bardziej połączenie Angel Witch z Iron Maiden. Do tego też nutka Thin Lizzy. Płyta brzmi jakby była nagrana ponad 30 lat temu i pomimo pewnego braku mocy, bardzo zyskuje na klimacie. Jednak nie jest to klimat grozy wywołujący dreszcze na plecach. Ten bijący z muzyki Borrowed Time jest bardziej subtelny wręcz melancholijny. Na pewno wpływ na to ma sposób śpiewania J. Priest'a, który nie dysponuje wprawdzie zbyt mocnym głosem, jednak jego sposób interpretacji doskonale się sprawdza w tej muzyce. Do tego również melodyka tych utworów rów-


nież ma na to wpływ. Te utwory zawierają również pewną dawkę epickości. Posłuchajcie choćby ostatniego "A Titan's Chain". Zresztą każdy z tych utworów ma swoją tożsamość i reprezentuje wysoki poziom. Płyta zdecydowanie lepiej wchodzi po zmierzchu, dopiero wtedy może nas w pełni ogarnąć nastrój tej muzyki. Kolejny znakomity zespół, z którym wiążę duże nadzieje na przyszłość. (5) Maciej Osipiak

Boston - Life, Love & Hope 2013 Frontiers

Boston to megagwiazda. Co ciekawe, zespół swą ogromną popularność zawdzięcza głównie dwóm albumom, wydanym, bagatela, w 1976 i 1978 roku. "More Than A Feeling" i inne przeboje są znane oraz popularne do dziś, a zespół tylko w USA sprzedał ponad 30 milionów płyt. Jednak na każdą kolejną trzeba było czekać coraz dłużej - odstęp między drugą a trzecią wynosił osiem lat, czwartą nagrali po dziesięciu latach, a najnowszą "Life, Love & Hope" przygotowywali z przerwami od 2002r. W trakcie prac nad tym albumem samobójstwo popełnił wokalista Brad Delp, ale jego głos słychać na tym wydawnictwie, obok Tommy'ego DeCarlo, Kimberley Dahme, Davida Victora oraz lidera Boston, gitarzysty Toma Scholza. Inną kwestią jest to czy ta płyta powinna w ogóle powstać, bo jak dla mnie jest to zdecydowanie najsłabszy album w dorobku Boston. Zaledwie kilka utworów (opener "Heaven On Earth", krótki instrumental "Last Day Of School" z trademarkowymi patentami Scholza, melodyjny utwór tytułowy) trzymają poziom. Pozostałe brzmią zaś niestety jak popłuczyny nie tylko po przebojach Boston, ale też Styx czy innych amerykańskich gigantów melodyjnego rocka. Bez owijania w bawełnę: mamy tu po prostu sztampowy, plastikowy pop, nijaki i wtórny. W dodatku płyty Boston zawsze powalały brzmieniem, a na "Life, Love & Hope" również pod tym względem jest tragicznie, z kulminacją w postaci brzmiących niczym najprostszy automat perkusyjny bębnów w "Sail Away" czy "Someday". Jeśli tak ma wyglądać perfekcjonizm Toma Scholza to pozostała mu już chyba tylko zasłużona emerytura, a nam na pociechę kilka klasycznych płyt Boston… (1,5) Wojciech Chamryk Cage - Surgical Strike 2013 OMP

Nie jestem zwolennikiem kompilacji, ani różnego rodzaju albumów "best of", ale lubię być na bieżąco z takimi wydawnictwami, żeby zobaczyć na ile taka wizja zbioru najlepszych utworów danego zespołu pokrywa się z moją listą. Amerykański Cage, który specjalizuje się w graniu heavy/power metalu nie posiada wielu tego rodzaju wydawnictw, ale istnieje "Surgical Strike", który jest wydawnictwem o statusie "Un-released". Nie zmienia to jednak faktu, że jest to udana kompilacja zawierająca najważniejsze utwory z lat 1999-2011. Na płycie udało się zawrzeć trzydzieści

kompozycji z całego dorobku Cage i sporo tych utworów, które na niej się znalazło, sam bym umieścił na swojej składance Cage. Z pierwszego albumu mamy cztery utwory i dobrze, bo nie jest to ich najlepszy album w dorobku. Również tyle samo czasu poświęcono płycie "Astrology". Najważniejszy z tej płyty jest dla mnie taki energiczny "Final Solution". Cieszy fakt, że aż sześć utworów wybrano z "Darker Than Black". Dynamiczny "Kill the Devil" i przebojowy "White Magic" to pozycje wręcz obowiązkowe dla fanów Cage. Znakomicie odzwierciedlają styl amerykańskiej formacji i to jak znaczącą rolę odgrywa w tym zespole Sean Peck. Również tyle samo zajął jeden z ich najlepszych albumów, a mianowicie "Hell Destroyer" - nie mogło zabraknąć ostrego tytułowego kawałka oraz melodyjnego "I am The King". Z ostatnich dwóch albumów wzięto po pięć kawałków. Z "Science Of Anninhilation" ostry "Planet Crusher" czy też nieco thrash metalowy "Scarlet Witch". Oczywiście również udanym wyborem jest tutaj melodyjny "Spirit Of Vengeance". Natomiast z ostatniego albumu brakuje mi otwierającego "Bloodstel" czy "Doctor Doom". Jest za to melodyjny "Flying Fortress" i mroczny "Annalise Michel". Jeśli jest ktoś, kto nie zna jeszcze amerykańskiego Cage i jego znakomitej twórczości, ma okazję te braki czym prędzej nadrobić. To dobra metoda, żeby poznać zespół. Polecam, przede wszystkim tym, którzy nie mieli styczności z Cage. (4,8) Łukasz Frasek

Cellador - Honor Forth 2011 Self-Released

Po wydaniu debiutanckiego krążka "Enter Deception" w 2006 roku zespół Cellador został okrzyknięty amerykańską odpowiedzią na Dragonforce. I faktycznie coś w tym było, jednak moim zdaniem był to zdecydowanie lepszy materiał od tego co prezentują Angole. Później doszło do wymiany niemal całego składu, a ostał się w nim tylko gitarzysta Chris Petersen. W 2011 roku Cellador powrócił do świata żywych z pomocą EPki "Honor Forth". Chris zagrał na nim wszystkie partie gitar, basu oraz zajął się wokalami. Wspomógł go jedynie klawiszowiec Diego Valadez oraz sesyjny bębniarz Adam Leeway. W takim zestawieniu nagrane zostały cztery numery, w których nie zaszły większe zmiany stylistyczne. W dalszym ciągu jest to power metal utrzymany w szybkich lub bardzo szybkich tempach z błyskotliwymi partiami gitar oraz całą masą melodii, które na całe szczęście są utrzymane w heteroseksualnych normach. Z tych kawałków bije niesamowita energia, bez której ten akurat gatunek nie może się obejść. Jakbym miał ich do czegoś porównać to nazwałbym ich dużo inteligentniejszą wersją Dragonforce, a i odrobinę Lost Horizon też tu słychać. Co ważne to jest to zdecydowanie gitarowa płyta, klawisze stanowią jedynie dodatek. Chris świetnie poradził sobie też z partiami wokalnymi. Śpiewa najczęściej w wysokich rejestrach, jednak ani przez chwilę nie

ma się wątpliwości jakiej płci jest ten osobnik. "Honor Forth" mi się podoba, a 18 minut z nim mija bardzo szybko i przyjemnie. Jednak zastanawiam się czy ta muzyka będzie w stanie zatrzymać moją uwagę na dłużej na pełnym krążku. Boję się, że większa dawka może być dla mnie już trochę mniej strawna. Chociaż nie zmienia to faktu, że Cellador jest klasową grupą. Zespół obecnie dysponuje już pełnym składem i niedługo powinien nas zaatakować swoim drugim długograjem. (4,7) Maciej Osipiak

Chainsaw - War of Words 2013 Self-Released

Polska znakomitym metalem stoi, szkoda tylko, że tak mało kojarzonym. Chainsaw należy do tej właśnie grupy zespołów, które tworzą kawał kapitalnej muzy, a zupełnie o nich się nie mówi, nie promuje. W chwili gdy piszę te słowa, jest już dzień po ich koncercie w gdańskim Bunkrze, gdzie razem z trójmiejskim Hold Back the Day podobno złoili wszystkim dupska. Ja niestety nie mogłem tak być, a jak przedstawia się ich najnowszy, szósty krążek? "War of Words" to także pierwszy album Bydgoszczan po reaktywacji grupy w 2012 roku. W składzie grupy obok trzonu działającego od niemal samego początku i wokalisty Macieja Koczorowskiego, jedynego stałego członka od 1997 roku, pojawił się na niej, basista Paweł Kociszewki, który grał już w zespole od 2008 roku przed jego rozwiązaniem i nowy gitarzysta Arek Kaczmarek. To mocny skład, który nagrał bardzo solidny i intrygujący materiał, w którym nie brakuje ciężkich riffów, melodii i ciekawych rozwiązań, także brzmieniowych. Szkoda tylko, że znając jedynie kilka ich utworów z wcześniejszych płyt ciężko mi znaleźć wspólny mianownik z poprzedniczkami, dlatego skupię się tylko na najnowszym albumie, który pojawił się w październiku 2013 roku. Przypuszczam też, że małe echo odnośnie tego wydawnictwa wynikło właśnie z wydania go pod koniec roku, a nie na początku nowego, ale dzięki temu też Chainsaw szykuje się do wiosennej trasy. Zespół, który istnieje na polskiej scenie już od prawie siedemnastu lat powinien być kojarzony, znany i wręcz rozchwytywany, nie wiem czemu tak się jednak nie dzieje. Nawet te, które w mojej świadomości zakorzeniły się bardziej i parały się podobną muzyką, dziś jakby miały mniejszy zasięg niż kiedy byłem w liceum. Mówię tutaj o Chain Reaction, które w 2013 roku wróciło ze znakomitym "Revolving Floor", o Frontside, które mnie znudziło, a teraz zapowiada nowy zupełnie inny materiał, czy o nieistniejących już potęgach jakimi były Rootwater czy Black River. Chainsaw zdecydowanie plasuje się w tym szeregu - bardzo oryginalnego, ciężkiego polskiego metalu (z przewagą twórczości angielskojęzycznej), w którym nie boją się eksperymentów stylistycznych i ciężkości, nie odkrywając niczego nowego, ale robiąc to właśnie solidnie, wciągająco i często… bijąc na głowę większość zagranicznych produkcji tego typu. Na "War of

Words" znalazło się dziesięć kompozycji o łącznym czasie około czterdziestu dziewięciu minut. To, co znalazło się na szóstce od Bydgoszczan to istny gitarowo-perkusyjny czołg. Dopracowany brzmieniowo oraz w sferze instrumentalnej. Mamy tu ciężkie gitarowe riffy, świetne basowe tła, mocne bębny, klawiszowe ozdobniki i przede wszystkim kapitalne tempo, które wżera się w mózgownicę i ani na chwilę nie pozwala ochłonąć. Zaskakujące jest to, że udało im się nagrać album tak zwarty, nie nużący i pełny absolutnych killerów, które ryją banię i miażdżąc przysłowiowy system. Opisywać każdy z nich byłoby bardzo trudno, bo każdy jest dopracowany w najmniejszym szczególe. Chainsaw zasługuje na uwagę, a ich najnowszy album to potwierdza. Potwierdza także ich wysoką pozycję na polskiej scenie metalowej i nawet jeśli nie jest szeroko znaną grupą, to na pewno znajduje się w jej czołówce. Nie mam wątpliwości, że to jeden z najciekawszych zespołów metalowych w naszym kraju, który eksperymentuje z brzmieniami i technologią, nie boi się stąpać po różnych rejonach i swobodnie poruszać po deathowych i metalcore'owych ścieżkach. Ten zespół powinien być kojarzony i puszczany w stacjach radiowych, a jak sądzę nie jest wcale. Za wyjątkowo mocarny materiał i bardzo ciekawą okładkę zapewne wiele amerykańskich metalowców nowej fali dałoby się posiekać, z Dutkiewiczem i jego Killswitch Engage na czele. Brawo! (6) Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Chastain - Surrender to no One 2013 Leviathan

Ostatnią płytę z Chastain Leather nagrała w 1990 roku. Zaraz po tym, słuch o wokalistce zaginął. Co więcej, sam założyciel zespołu, David T. Chastain utrzymywał, że nie wie co się z nią dzieje. Wydawało się, że powrót Leather za mikrofon jest już na pozycji straconej, gdy w 2012 roku "Skórzana" powróciła do śpiewania w projekcie Sledge Leather. Już trok później stała się rzecz niesłychana, rzecz, której jeszcze parę lat temu nikt się nie spodziewał - Leather dołączyła do Chastain. Po prawie dziesieciu latach milczenia zespół powrócił do grania, jednocześnie spełniając marzenie niejednego fana "skórzanej wokalistki". Co ciekawe, mimo podniesionego ciśnienia w fanowskiej krwi, "Surrender to no One" nie przyniósł dużego zaskoczenia. Pomijając typowe dla Leather wokale pełne wrzasku i teatralnej intonacji, krążek brzmi jak kontynuacja płyt z Kate French - zdecydowanie bliżej mu do "In a Outrage" niż do "For Those who Dare". Płyta ma dość monolityczny, zwarty charakter. Nie tylko dlatego, że zapełniają ją całę sekwencje relatywnie gęstych riffów podbitych podwójną stopą, ale też dlatego, że album jest stylistycznie bardzo spójny. "Surrender to no One" to, podobnie jak w przypadku płyt z Kate, pracująca na pełnych obrotach maszyneria, pełna dynamiki, agresji i ciężaru. Z pędu wybija się w zasadzie jedynie zamykający krążek, masywny, walcowaty "Bleed Trough Me". Bardziej w stylu klasycznych płyt z Leather brzmią ta-

RECENZJE

91


kie numery jak "Rise up" z mieszaniną skandowań, chwytliwych melodii i klimatycznych solówek oraz momentami zwalniający "Save me Tonight". Niemniej jednak słuchać, że dla Davida powót Leather był "tylko" powrotem dobrej, charakterystycznej wokalistki, z którą dobrze mu się współpracuje. "Tylko", bo pokładane nadzieje w tym, że ewentualny powrót Leather będzie dla niego inspiracją, odświeżeniem pomysłów, połknięciem bakcyla korzeni, okazały się płonne. David T. Chastain komponuje muzykę tak, żeby wyrazić swoje muzyczne idee, a wokal jest tylko jedną z części jego koncepcji - która z pań zaśpiewa, nie ma znaczenia, od warunkiem, że zrobi to świetnie. Być może dlatego właśnie "Surrender to no One" brzmi po prostu jak kolejna płyta Chastain, następczyni "In a Outrage", tyle, że z legendarną Leather. (4) Strati

Circle of Silence - The Rise of the Resistance 2013 Massacre

Czwarta płyta Niemców z Kółka Ciszy pojawia się w dwa lata po solidnym "The Blackened Halo". Jak się prezentują? Ten sam skład, to samo solidne, ciężkie brzmienie i ta sama niezmieniona stylistyka. Surowy power metal, który proponują zachwyca przede wszystkim innym podejściem, ciemniejszym, miejscami wręcz deathowym, nieprzesłodzonym i nie próbującym też na siłę łączyć jednego i drugiego. Już otwierającego "Blood of Enemies" słucha się bardzo przyjemnie. Takie same odczucia ma się przy "Eyes of Anarchy", chrzęszczącym i szybkim ale bynajmniej nie pozbawionym melodii, tych bowiem tu nie brakuje, a także każdym kolejnym numerze, a tych dostajemy dwanaście. Wielbiciele galopad, ostrych riffów i solidnego niemieckiego, lekko topornego brzmienia, na pewno znajdą tu wszystko co lubią, jednakże ciężko opisywać każdy numer z osobna, gdy brzmią one w zasadzie tak samo. Brzmią dobrze to prawda, ale szybko zlewają się w jeden długi numer pod różnymi tytułami. Owszem, są one świetnie zaaranżowane i zagrane, ale szybko mogą też się znudzić, brakuje w nich bowiem zróżnicowania. Poprzedni "The Blackened Halo" był wciągający i świeży, może właśnie dlatego, że był nieco inny od klasycznego niemieckiego power metalu i dwa lata temu naprawdę mnie porywał, jednakże ten już mniej. Słucha się tego, jak powiedziałem już wyżej bardzo przyjemnie, ale raczej stanowi to dobre tło do sprzątania, aniżeli pełnego zatopienia się w dźwiękach. Najsłabiej wypada utwór, który płytę kończy. W połowie ballada, a w połowie kolejna porcja tych samych ciężkich patentów. Dzieje się tak z prostego powodu: wyraźnie bowiem słychać, że dźwięki giną tutaj w zbyt dużej głośności. Dwanaście utworów z najnowszego Circle of Silence nie rozwijają tego co zostało pokazane wcześniej, a jedynie idąc za ciosem kontynuuje tamtą ścieżkę. Jest solidnie, ale na dłuższą metę męcząco. Cóż z tego jak jest szybko, melodyjnie i ostro jednocześnie, jak człowiek w pewnym momencie zaczyna się wyraźnie nudzić?

92

RECENZJE

Tak naprawdę po "The Blackened Halo", który naprawdę mi się podobał dostałem odgrzewany kotlet z bułką w nowym, nieotłuszczonym papierku. Chyba jednak nie do końca tego się oczekuje po Niemcach, a zwłaszcza po bądź co bądź ciekawie zapowiadających się młodych grupach. (3) Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Coney Hatch - Four 2013 Frontiers

Mam co prawda wszystkie albumy tego kanadyjskiego zespołu wydane w latach 80-tych, ale nie należą one do moich szczególnie ulubionych, a zespół rozpadł się jeszcze w 1986r., nie odnosząc jakichś oszałamiających sukcesów. Dlatego nieco sceptycznie podszedłem do informacji, że Coney Hatch powraca, w dodatku w oryginalnym składzie. Tymczasem okazało się, że "Four" można śmiało postawić obok wcześniejszych LP's grupy z lat 1982-1985, jako ich naturalną i całkiem udaną kontynuację. Mamy tu więc melodyjne hard & heavy, ale dynamiczne i zagrane z pazurem tak, jak to drzewiej bywało, kiedy zespoły umiały połączyć przebojowość z ciężarem. Oczywiście nie brakuje radiowych, łatwo zapadających w pamięć melodyjnych refrenów, chórków czy brzmień akustycznych. Podstawą "Four" są jednak soczyste, oparte na rock and rollu numery: z dudniącym basem, często mocnymi riffami i ostrym, zadziornym śpiewem. Myślę, że gdyby zespół nie rozpadł się i nagrał tę płytę w 1987r. czy 1988r. to, przy odpowiednim wsparciu swego ówczesnego wydawcy Phonogramu, mógłby śmiało stawać w szranki z takimi Bon Jovi czy Cinderellą. Szczególnie podobają mi się tu utwory czerpiące z klasycznego bluesa ("The Devil U Know"), hard rocka ("Down And Dirty" z rytmem w stylu starego, dobrego Steppenwolf) czy bardziej mroczne i cięższe momenty ("We Want More"), ale "Four" jest taką płyta, na której zwolennik takich klimatów na pewno znajdzie coś dla siebie. Mocny powrót, oby więcej takich. (5) Wojciech Chamryk

Crystal Viper - Possession 2013 AFM

Poprzedni krążek naszej eksportowej ekipy zrobił na mnie duże i co najważniejsze bardzo pozytywne wrażenie. Pomimo tego, że tak naprawdę każda wcześniejsza płyta katowiczan mi się podobała to jednak "Crimen Excepta" był pewnym odświeżeniem formuły. Muzyka Crystal Viper stała się mroczniejsza, agresywniejsza w wyrazie i miałem nadzieję, że nowy krążek będzie utrzymany w tym samym klimacie. Po-

cząwszy od konceptu, tytułu, a na wypowiedziach muzyków skończywszy wszystko na to wskazywało. Nastawiłem się na najlepszy i najcięższy album w ich dorobku, a dostałem chyba najlżejszy i... najsłabszy? Oczywiście w dalszym ciągu jest to dobra muzyka jednak sam zespół chyba za bardzo wyostrzył mój apetyt. Płyta jest koncept albumem. Historia przedstawiona przez zespół miała ogromny potencjał jednak moim zdaniem trochę niewykorzystany. Wydaje mi się, że trochę przekombinowali. Tak więc mamy tutaj biedną, opętaną dziewczynkę, morderczego księdza chcącego jej śmierci oraz przedstawicieli pozaziemskich cywilizacji. Coś w stylu filmu "czwarty stopień" plus opcja inkwizytorska. Trochę słabo się to ze sobą klei. Dobra czas przejść do kwestii muzycznych. Gdybym tę recenzję pisał miesiąc wcześniej to nie miałbym zbyt wielu ciepłych słów. Płyta wydawała mi się wtórna, płaska i po prostu nie taka jakiej oczekuje się od zespołu, który ma już swoją markę. Na szczęście dałem sobie trochę czasu i zaskoczyło. "Possession" jest w moim rankingu chyba jednak najsłabszym krążkiem Crystal Viper co nie zmienia faktu, że mimo wszystko dobrym, a momentami nawet bardzo dobrym. Zacznę od słabszych stron. Początek płyty w postaci "Voices in my Head" następującego zaraz po intro delikatnie mówiąc dupy nie urywa i myślę, że jest to jeden ze słabszych utworów katowiczan. Kolejną kwestią, która nieco zaburza mój odbiór jest akcent Marty. Jednak trzeba to już traktować jako taki trochę znak firmowy i można się do tego przyzwyczaić. Mogliby jeszcze ewentualnie dodać kapkę mocy na gitary, ale to już jest kwestia gustu. Przechodząc do pozytywów to w opozycji do wspomnianego wcześniej "Voices..." stoją "Fight Evil with Evil" z gościnnymi wokalami samego Harry'ego Conklin'a (Jag Panzer, Titan Force, Satan's Host) oraz "Prophet of the End" będące jednymi z lepszych utworów Crystal Viper. Marta Gabriel, główna kompozytorka zespołu, zawsze miała talent do pisania znakomitych, chwytliwych melodii. Gwarantuję, że te utwory na długo pozostają w pamięci. Podobnie jak refren " Why can't you listen?". Na "Possession" zespół potrzymał tradycję nagrywania coverów i tym razem możemy posłuchać ich wersji klasycznego kawałka Riot "Thundersteel", który wyszedł Marcie i chłopakom znakomicie. Każdy z muzyków prezentuje się bez zarzutów, nowy basista Michał Badocha, który zastąpił Toma Worynę również dobrze się wkomponował w skład. Crystal Viper dalej gra klasyczny heavy metal według najlepszych wzorców i gdyby był to ich debiut pewnie srałbym ze szczęścia. Jednak tutaj mamy do czynienia już z piątym (!!!) krążkiem, więc oczekiwałem trochę więcej. Wydaje mi się, że zespół zagrał trochę asekurancko i bezpiecznie zamiast pójść za ciosem i zagłębić się dalej w tę drogę, na którą wstąpił na "Crimen Excepta". Słychać tu i, Kinga Diamonda i, Iron Maiden i, Judas Priest. Słychać inspirację amerykańskim heavy i power metalem. Są tu różne urozmaicenia w postaci klawiszy czy spokojnych gitar mające za zadanie tworzyć klimat, ale jednak czegoś mi brakuje. Słuchanie tej płyty sprawia mi dużą frajdę i co jakiś czas sobie ją zapuszczam jednak uważam, że stać ich było na więcej. (4,5) Maciej Osipiak

Cyanide Scream - Battle On 2013 Killer Metal

Trio z Arizony po wspominkowym "Unfinished Business" nie zamierza odpuszczać, czego dowodem kolejny album "Battle On". Wypełnia go niemal godzina klasycznego, archetypowego niczym wzorzec metra, tradycyjnego heavy metalu. Nawiązującego czasem do surowego brzmienia przełomu lat 70-tych i 80tych ("In The Cold"), melodyjnego NW OBHM (dynamiczny instrumental "Go!") czy melodyjnego hard rocka ("I Believed Everything", "Our Destiny"), ale opartego przede wszystkim na amerykańskiej odmianie metalu. Czasem kojarzącej się wręcz z US power metal, jak w ostrym, zadziornym "Metal Head", albo dokonaniami zespołów takich jak The Rods czy Riot z najlepszych lat, to jest płyt wydanych w pierwszej połowie lat 80-tych ("Feast Of The Flesh", "I Need To Break It", "Forever Holding On"). Słychać też wpływy Kiss w przebojowych numerach w rodzaju "Better Man" czy "Going Down", co zdecydowanie urozmaica program tej może i nie odkrywczej, ale udanej płyty. (4) Wojciech Chamryk

Dark Sky - Initium 2012 Pure Legend

Choć ta niemiecka grupa istnieje już od trzydziestu jeden lat, nie jest znana szerszej publiczności. Swój debiutancki album wydali dopiero w 2000 roku, kiedy stylistyka AOR praktycznie już dawno przestała kogokolwiek podniecać czy też raczej poszła w zapomnienie. "Initium" to ich piąty album i wyszedł w czasie, kiedy znów pojawiła się moda na lata 80-te. Jak się prezentuje? Wcześniejszym albumom na pewno nie można odmówić porządnego rzemiosła i przebojowości, a także tego, że słucha się ich nadal bardzo przyjemnie, ale nie odgrywają też niczego nowego. Granie pod Whitesnake, Survivora, Autograph czy Europe nikogo raczej nie przyprawi już o dreszcze, ale pod względem sentymentalnym i czysto rozrywkowym, jako odskocznia od cięższych, bardziej rozbudowanych i angażujących uwagę projektów metalowych na pewno powinno zwrócić uwagę wielbicieli podobnego grania. "Initium" kontynuuje odrobinę zmienione oblicze grupy z płyty "Empty Faces" z 2008 roku, kiedy to zrezygnowano z AOR na rzecz nieodległego wszak stylistycznie melodyjnego heavy metalu. Pod tym względem nie można więc zarzucić braku szybkich gitar, licznych solówek i dość podniosłych w charakterze utworów, nadal osadzonych w klimatach lat 80-tych i wymienionych wyżej kapel, licznych gitarowych technik ze shredingiem na czele. Sądząc także po okładce i tytu-


łach poszczególnych utworach płyta jest konceptem o Jezusie Chrystusie i Ostatniej Wieczerzy. Niemcy zatem postanowili sięgnąć po kolejne już przetarte szlaki, a ostatnio z powodzeniem penetrowane na nowo przez Golden Resurrection, w dodatku z dużo gorszym skutkiem. Jest to granie odtwórcze i nie mające w sumie krztyny tego zapału co u Szwedów. Nie jest złe, ale po prostu nie zachwyca, słucha się go bezrefleksyjnie, przelatuje i szybko się o nim zapomina. Nie jest to zły album, ale podobnego grania było naprawdę wiele i porusza ono zwłaszcza gdy wykopuje się po latach perełki z największych lat świetności tego gatunku. Tutaj to granie jest porządne, solidnie zrealizowane brzmieniowo, ale zupełnie nic poza tym. To taki odgrzewany kotlet, który choć pachnie ładnie jest dość ciężkostrawny. Smakosze dadzą sobie spokój, ale ci, którym AORu i melodyjnego heavy metalu nigdy dość, zapewne będą zachwyceni. (3,3) Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Death Angel - The Dream Calls for Blood 2013 Nuclear Blast

Oto przed wami, jeden z największych szoków metalowych jaki doznałem w tym roku. Nie ma co ukrywać, od zawsze byłem fanem Death Angel, jednak zdecydowanie przyzwyczajonym do rozbudowanych, majestatycznych kompozycji a`la "Act III". Ostatnie płyty Death Angel w postaci "Relentless Retribution" czy "Killing Season" są cholernie dobrymi albumami, jednak trochę oscylują wokół stylistyki kapeli. Muzycy starają się znaleźć złoty środek między melodyjnością, a agresją, między brudem, a selektywnością. Na "The Dream Calls for Blood" wreszcie się im to udało. Albo nie udało w ogóle i porzucili te poszukiwania… tego nie jestem pewien, jednak nie to jest istotnie. Najważniejsze, że thrasherzy wydali jeden z najlepszych swoich albumów w karierze. Jeśli ktoś by do mnie przyszedł i zapytał się od jakiego albumu ma zacząć aby wdrożyć się w ich twórczość? Polecił bym właśnie to wydawnictwo. Dlaczego? Otóż jest to chyba ich najostrzejszy album. Szybszy, agresywniejszy, szybszy, bardziej chamski nawet niż "Ultra-Violence". A nie lada to wyczyn przebić debiut tego kwintetu. Ale wracając do najnowszego albumu. Całość rozpoczyna ostry, bezprecedensowy "Left For Dead" z iście epickim, mocno klimatycznym intrem. Później kawałek przechodzi od razu w brutalny riff. Totalna miazga. Drugi utwór to jeden z moich faworytów albumu "Son of the Morning". Kompozycja przypomina to, co Death Angel zrobiło na "Act III". Dosyć rozbudowany kawałek, z mocno melodycznym refrenem i jeszcze bardziej melodyczną solówką. Przepis na hit w wykonaniu Aniołów Śmierci. "Fallen" cechują potwornie charakterystyczne wokalizy i linia śpiewu Marka. Mają w sobie to coś. Na koniec natomiast kawałek zaskakuje niemalże Exodusowym riffem. Kawałek tytułowy od razu słychać jest odrobinę cięższy od reszty. Bardzo, ale to bardzo Sla-

yerowy. Oczywiście przyprawiony w charakterystyczne dla Death Angel zagrania słyszalne bardzo w refrenie. "Succubus" jest mocno podobny do swojego poprzednika, utrzymany ten sam klimat. Moim faworytem numer dwa natomiast jest "Execution/Don't Save Me". Piękne balladowe intro momentami brzmi jakby wyjęte z "Souls of Black" Testamentu. Jednak nie dajcie się zwieść. Ten kawałek nie ma nic wspólnego z balladą. Jest to thrash metal bez skrupułów. "Caster of Shame" jest kolejnym klasycznym metalowym nawalaczem z charakterystycznym, kopiącym dupę riffem. Duży plus. "Detonate" jest natomiast sporym zwolnieniem tempa w porównaniu do poprzednich utworów. Począwszy od początku, który jest mocno klimatyczny, utrzymany w klimatach intra do "Left For Dead", przechodzi w bardziej rozbudowaną kompozycję, która raz jest ostra, raz lekka, raz jeszcze z niemalże mainstreamowi linią śpiewu. "Empty" jest powrotem do szybkich, ostrych temp. Chyba jeden z najszybszych utworów na całej płycie. Wydaje się stworzony idealnie do młynu pod sceną, tak jakby muzycy mieli taki zamiar. Album zamyka natomiast "Territorial Instinct/Bloodlust", utrzymany w tej samej aurze co "Execution". Akustyczne intro, powolne, spokojne przyspieszanie tempa, gitar, zagrywek by zakończyć się totalnym zniszczeniem. Album dobry jak cholera. Zrobił na mnie ogromne wrażenie, nie tylko pod względem tego, że jestem fanem tej kapeli, ale także dlatego, że Death Angel zawsze było uważane za najlżejszą kapelę thrash metalową, przez co wielu metalowców miało do niej awersję. Tym albumem jednak Rob, Mark i spółka udowodnili, ze potrafią w agresji i ciężkości konkurować z takimi kapelami jak Sodom, Kreator czy Slayer. Na uwagę zasługują solówki Roba Cavestanego. Od dawien dawna uważałem go za jednego z najlepszych metalowych wioślarzy, teraz jednak tylko ugruntował swoją pozycję. Na uznanie zasługuje także Will Carroll, który idealnie do materiału dobrał partie perkusji. Jestem zdecydowanie na tak!!! (6) Mateusz Borończyk

Death Mechanism - Twenty-First Century 2013 Scarlet

Słowem wstępu: Death Mechanism to upiorne włoskie trio, które właśnie zaprezentowało nam swoje trzecie dzieło. Tercet z Werony napieprza tłuste thrash metalowe rytmy rodem z "Extreme Aggression", opakowuje to wszystko w nowoczesny fason i okrasza spalonymi skwarkami nawiązującymi do ich starszych kolegów z Bulldozer. Ta ostatnia inspiracja jest nawet oczywista, gdyż perkusista i lider Death Mechanism od niedawna udzielają się także w tym mediolańskim kolosie włoskiego black/thrashu. "Twenty-First Century", czyli omawiany trzeci album Death Mechanism, jest wypolerowaną produkcją, na której zostało zasianych dziesięć chaotycznych kompozycji. Utwory są do siebie momentami bardzo podobne i ciężko jest się zorientować czy słuchamy płyty po raz kolejny czy może

też zacięła się nam przy którymś kawałku, odtwarzając go w nieskończoność. Produkcja jest wypolerowana na błysk. Gęsty bas, mocarne wibracje talerzy i mocny przester gitary - to wyraziste cechy brzmienia tego albumu. Wszystkim kompozycjom towarzyszy straszna duchota i ciężar. Industrialne flow, które przygniata słuchacza, nie pozostawia wiele luzu w powietrzu. Kreatywność została zastąpiona bardzo nowoczesnym duchem brzmienia, co niestety rzutuje na całość odbioru albumu. Myślę, że w kwestii nowoczesnego thrashu ta płyta jeszcze mogłaby co nieco zwojować, zwłaszcza takim "Collapse 2000 A.D.", które odgryzłoby nogę, gdyby tylko miało okazję. Jednak całościowo wieje chłodną nudą zardzewiałych blach pokrywających dawno opuszczoną fabrykę wałów korbowych do Jelcza. Rzekoma brutalność nagrania zostaje czasem bezceremonialnie wykastrowana poprzez techniczne ucudacznianie i przekombinowanie utworów - "Tipping In Front" jest tego niezłym przykładem. Króciutkie, bezbarwne i koślawe solóweczki z "Human Limits" i "Obsolete Cults" też nie przemawiają zbyt pozytywnie za efektem pracy tego trio. Żeby jeszcze tego było mało, kompozycje wyglądają niemalże identycznie do tych z poprzedniego albumu o nazwie "Mass Slavery". (3,75)

"Rocket", nijakim refrenie "Love Bites" czy wymęczonym "Love And Affection". Nieco lepiej jest w zamykających ten dysk "Rock Of Ages" i "Photograph", ale i tu głos Elliota jest matowy, bez siły. Gdyby nie poziom instrumentalny i szczególne momenty w rodzaju hołdu dla Steve'a Clarka (który chyba pojawia się na telebimie i gra na początku "Gods Of War", co widać zapewne na DVD), byłoby naprawdę kiepsko. Nieco lepiej jest na CD 2, chociaż potworki w rodzaju "Slang", "Promises" czy "Undefeated" mogli sobie darować. Na szczęście setlista oparta jest na numerach z trzech pierwszych LP's, a i Elliot brzmi tu znacznie lepiej, zapewne dzięki temu, że to nagrania z różnych dni. Zespół pozwalał sobie wówczas na żart, bo każdy koncert muzycy zaczynali jako… cover band Def Leppard, pod nazwą Ded Flatbird. Być może dzięki temu podejściu zdołali wykrzesać z siebie trochę ognia, bo klasyczne, stareńkie numery, jak: "Wasted", "Rock Brigade", "On Through The Night" czy "Let It Go" mogą się podobać. Jednak jako całość "Viva! Hysteria…" mogę polecić tylko największym i bezkrytycznym fanom grupy - sam odkurzyłem cztery pierwsze płyty i kasetę video "In The Round In Your Face", żeby przypomnieć sobie, jak Def Leppard dawali czadu za czasów swej świetności… (3)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Wojciech Chamryk

Def Leppard - Viva! Hysteria - Live At The Joint, Las Vegas 2013 Frontiers

Pamiętam ten zespół jeszcze z czasów, kiedy grał NWOBHM. Potem był sukces bardziej przebojowego LP "Pyromania" i jeszcze większe powodzenie multi platynowej, sprzedanej w ponad 20 milionowym nakładzie, "Hysterii". Później było już jednak tylko gorzej, a płyty z ostatnich kilkunastu lat, jak chociażby "Slang", "Euphoria" czy "X", lepiej pominąć litościwym milczeniem. Do tego zespół nie może dojść do porozumienia ze swym dotychczasowym wydawcą, Mercury/Phonogram, co do praw autorskich swych klasycznych dzieł. Dlatego też jakiś czas temu muzycy wystąpili jedenaście razy na koncertach w Las Vegas, niczym sam Elvis czy inny Tom Jones, a zarejestrowany wówczas materiał trafił na "Viva! Hysteria…". Z mojego punktu widzenia jest to wydawnictwo całkowicie niepotrzebne. Konflikt z wydawcą dziwi mnie o tyle, że przecież za czasów największych sukcesów Def Leppard miał już swoją własną firmę Bludgeon Riffola, która istnieje zresztą do dziś i była współwydawcą również "Hysterii". Poza tym po co nagrywać po raz drugi dzieło klasyczne w znacznie słabszej wersji? W dodatku najprawdopodobniej i tak podrasowane w studio, co podważa koncertowy charakter tego wydawnictwa? I tak na dysku pierwszym dostajemy w komplecie album "Hysteria", odegrany utwór po utworze. Odegrany to najlepsze określenie, bo zwłaszcza od strony wokalnej, ten koncert to porażka. Joe Elliot ma co prawda dopiero 54 lata, ale najwyraźniej czasy największej świetności ma już za sobą, co słychać zwłaszcza w

Demona - Speaking with the Devil 2013 Inferno

Pamiętam moją reakcję, gdy usłyszałem debiut tej kanadyjsko-chilijskiej formacji "Metal Through the Time". Świetna muzyka, ale baaardzo słabe wokale wywołujące na twarzy a to rozbawienie, a to zażenowanie. Miałem nadzieję, że głównodowodząca "śpiewająca" gitarzystka Tanza dojdzie do wniosku, że jednak wielką wokalistką nie zostanie i skupi się na tym co jej wychodzi dużo lepiej czyli gitarze i komponowaniu. Pod koniec ubiegłego roku dzięki francuskiej Inferno Records ukazał się ich drugi krążek "Speaking with the Devil" i jeśli ktoś słyszał wcześniej debiut to jest to w prostej linii jego kontynuacja. Tak, więc dostajemy potężną dawkę oldskulowego speed metalu według najlepszych, przede wszystkim germańskich receptur. To co gra Demona najbardziej kojarzy mi się z Living Death, ale także z Vectom czy Iron Angel. Przez zdecydowaną większość czasu na płycie dominuje speed metalowa jazda bez trzymanki, jedynie utwór "Demona" jest trochę wolniejszy i reprezentuje bardziej heavy metalowe oblicze. Pomimo tego, że niektóre numery są do siebie trochę podobne to jednak niosą ze sobą sporą dawkę energii i da się wyłowić perełki w rodzaju "Traitor" czy "Speaking with the Devil". Zespół nagrał też cover "Mercenario" nieznanej mi starej baskijskiej kapeli Caid Deceit. Pozytywną rolę na krążku odgrywa też brzmienie, które idealnie odwzorowuje klimat pierwszej połowy lat '80, ale jednocześnie uwypukla każdy instrument, jest selektywne i dynamiczne. Na koniec kilka słów na temat wokalnej ekwilibrystyki Tanzy. Tym razem muszę

RECENZJE

93


przyznać, że zostałem pozytywnie zaskoczony. Nie jest to oczywiście mistrzostwo świata, ale jej gardłowe popisy są już bardziej strawne i nie kaleczą tak mych uszu. Mniej jęków, sapań i bliżej nieokreślonych dźwięków, a więcej pewnego, mocnego (oczywiście jak na nią) śpiewu wystarczyło by nie zepsuć odbioru całego materiału. Tak więc "Speaking with the Devil" dupy może nie urywa, ale jest to dobra speed metalowa płyta nie pozbawiona specyficznego uroku. Zyskali moją sympatię i na pewno posłucham ich kolejnego wytopu. (3,9)

ło wyraziste, ale to są drobne szczegóły, które da się wyeliminować, pytanie tylko czy zespół zaciekawi nas swoją muzyką na pełnym albumie? (3,5) Łukasz Frasek

Dignity - Balance Of Power 2013 Fastball

Maciej Osipiak Dexter Ward - Stars and Stripes 2013 No Remorse

Deri Peril - Astronomical Minds 2013 OMP

Amerykańska formacja Imagika już nie nagrywa nowej muzyki, nie jest aktywnym zespołem, a jedynie godną zapamiętania kapelą, która odbiła swoje piętno na amerykańskim heavy/power metalu. Znakiem rozpoznawczym Imagiki był Norman Skinner, czyli wokalista o podobnej manierze i technice co Tim Ripper Owens i Matt Barlow. Można by nawet rzec, że tych panów łączy jeszcze coś, a mianowicie brak stałego miejsca. Norman Skinner przewinął się przez kilka projektów zespołów. Jednym z nich był Dire Peril, który został założony w 2009 roku z inicjatywy gitarzysty Jasona Ashcrafta. Co raz bliżej premiera debiutanckiego albumu "Through Time and Space", a jeżeli chcecie choć trochę poznać muzykę tego mało znanego zespołu to zapraszam do zapoznania się z mini albumem "Astronomical Minds". Każdy kto słucha takich kapel jak Iced Earth, Blind Guardian, Kamelot, Symphony X, King Diamond, Persuader, Edguy, Megadeth, Demons powinien znaleźć tutaj coś dla siebie, bowiem Dire Peril w swojej muzyce nie kryje inspiracji tymi kapelami. Oczywiście obecność Normana sprawia, że zespół bardzo często brzmi jak kolejna wersja Imagika. Zespół gra heavy/power metal, więc stylistycznie nie różni się od Imagika, a podobieństwo znakomicie wybrzmiewa w "The Eternal Struggle". To, co wyróżnia tą formację spośród tłumu, to nie tylko znakomity Norman Skinner, który jest świetnym i drapieżnym wokalistą, ale też tematyka kompozycji, które osadzone są w świecie SF. Na płycie mamy cztery utwory i najgorzej wypada cover Blue Öyster Cult w postaci "Godzilla". Kto lubi szybkie, agresywne granie, ten kto ceni sobie melodie powinien być zachwycony energicznym "Astronomical Minds", który brzmi nieco jak Iced Earth. Skinner przyćmiewa pozostałych muzyków, ale trzeba przyznać że duet gitarzystów radzi sobie całkiem dobrze. Nie można narzekać na brak emocji czy też brak ciekawych motywów. Szkoda tylko, że zostały zaniedbane melodie, co słychać w nieco słabszym "Twisted Whispers". Całość oczywiście napędza Norman Skinner i to on jest tutaj gwiazdą. Gdyby nie ten fakt, to płyta nie byłaby zauważona i straciłaby też na jakości. Za wiele się nie dzieje, ale czego można oczekiwać od mini albumu. Można tez ponarzekać że okładka nieco amatorska, a brzmienie nieco ma-

94

RECENZJE

Zwykle nie recenzujemy singli w Heavy Metal Pages, jednak dla tego wydawnictwa robimy pewien drobny wyjątek. Dexter Ward jest grecką kapelą grającą prawilny epicki heavy metal z byłym wokalistą Battleroar za mikrofonem. Zadebiutowali w 2011 roku świetnym albumem "Neon Lights", a wcześniej jeszcze urobili trochę gruntu na metalowej scenie EPką "Antarctic Dream". Wydany w kwietniu 2013 roku przez No Remorse Records singiel "Stars and Stripes" miał być zapowiedzią nadchodzącego kolejnego albumu. Niestety po dziś dzień do końca nie wiadomo kiedy i czy w ogóle się pojawi drugi studyjny albumu Dexter Ward. Na razie więc możemy się cieszyć pięknie wydanym siedmiocalowym winylem na którym znalazł się nowy utwór "Stars and Stripes", a na stronie B cover "Leather Queen" formacji Lord. Oprawa graficzna stoi na bardzo wysokim poziomie, dostajemy bardzo solidnie przygotowane wydawnictwo z przepięknymi artworkami. Tytułowa kompozycja jest strasznie kiczowatym peanem amerykańskiego power metalu. Na szczęście kicz ogranicza się w dużej mierze tylko do warstwy lirycznej, gdyż muzycznie Dexter Ward wręcz zachwyca. Riffy silnie inspirowane amerykańskim power i heavy oraz chłoszczące powietrze swą soniczną mocą solówki. Sama kompozycja nie jest ani wyszukana ani oryginalna, jednak jest mocarnie wykonanym heavy metalowym hymnem. Cudowna i pełna hartu perkusja, wyraziste gitary, dudniący bas i wyróżniający się na tle tego wszystkiego charakterystyczny głos wokalisty. Jest to prawdziwie wzniosły toast ku chwale jednej z najlepszych scen, która przyniosła nam takie diamenty jak Crimson Glory, Malice, Ruthless, Savage Grace, i tak dalej, i tak dalej. Nie powiem, miło się tego słucha, a stopa i głowa same skaczą w rytm utworu. Równie interesująca jest zawartość drugiej strony krążka, na której znajduje się cover utworu zespołu Lord. Dexter Ward niedawno wrzucił swoje trzy grosze do składanki będącej hołdem dla zespołu Anvil, coverując ich hit "Free As The Wind". "Leather Queen" jest także świetnym wyborem na cover, zwłaszcza, że muzyka Dexter Ward obraca się w stosunkowo podobnych rejonach, co muzyka zespołu Lord. Ten utwór stanowi bardzo udane dopełnienie "Stars and Stripes" i posiada naprawdę fajne partie instrumentalne - perkusyjne, basowe i gitarowe oraz chwytliwe liryki. Ta muzyka to toksyczny alkaloid siejący spustoszenie w krwioobiegu. Szkoda, że nie dostaliśmy na przykład dwóch nowych utworów Dexter Ward lub ich większej ilości wydanej jako EP albo album studyjny. Ciekawe ile przyjdzie jeszcze nam czekać? (4,5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Austriacy na swoim drugim albumie grają melodyjny, ale całkiem ostry power metal. Oczywiście podstawą stylu zespołu są typowe dla gatunku galopady, współbrzmienia gitar i instrumentów klawiszowych, częste syntezatorowe solówki czy wykorzystywanie w aranżacjach poszczególnych utworów elektronicznych brzmień. Jednak tym, co odróżnia Dignity od setek innych zespołów power metalowych jest przede wszystkim wokalista. Soren Nico Adamsen, Duńczyk znany, m.in. ze współpracy z Artillery czy Crystal Eyes, jest bowiem śpiewakiem nietuzinkowym, równie dobrze odnajdującym się zarówno w przebojowym, powerowym stylu jak i ostrzejszych utworach. Te drugie, zdecydowanie kojarzące się z latami 80-tymi, są zaś jaśniejszym punktem "Balance Of Power". Rozpędzony, mroczny "Shackles Of War" jest jednym z moich faworytów na tej płycie, podobnie jak kojarzący się momentami wręcz z doom metalem "Freedom Reign", w którym gitarzysta Phillip R. Porter prezentuje kilka partii i solówek w klasycyzującym stylu Malmsteena. Nie brakuje też efektownych ballad, jak "The Day That I Die" oraz wykorzystującej partie fortepianu i gitary, niewiele ponad dwuminutowej "Help Me Call My Name". Całość wieńczy zawodowo zagrany i zaśpiewany niskim, agresywnym głosem przez Adamsena, "Blackout" z repertuaru Scorpions. Warto sprawdzić, jeśli nie ma się uczulenia na współczesny power metal (4,5) Wojciech Chamryk

Dragonhammer - The X Experience 2013 My Kingdom

Co może grać założony jeszcze w latach 90-tych włoski zespół z klawiszowcem w składzie? Rzecz jasna power metal, na szczęście jednak panowie potrafili znaleźć złoty środek pomiędzy tym, co fascynuje ich najbardziej, czyli specyficznym podejściem do melodii, a bardziej mrocznymi, metalowymi brzmieniami. "The X Experience" oczywiście nie rzuca na kolana, bo to już nie te czasy, kiedy każdy, nieźle grający zespół miał szansę się przebić, bo konkurencja obecnie jest zbyt duża. Ale kilka utworów na tej płycie świadczy o potencjale i umiejętnościach muzyków i zdecydowanie wyróżnia się pośród bardziej przeciętnych, power metalowych numerów czy kojarzącym się właściwie z pop music, nijakim "My Destiny". Rozpędzony "The End Of The World" to nie tylko ładne melodie, ale też liczne klawiszowe smaczki, łącznie z brzmieniami klawesynowymi oraz gościnny udział

wokalisty Labyrinth, Roberto Tirantiego. "Seek In The Ice" to już power metal w wydaniu właściwie epickim, podobnie jak balladowy, inspirowany muzyką dawną "Follow Your Star". I chociaż zespół nieźle brzmi w utworach łączących power metal z nowocześnie brzmiącą elektroniką ("Last Solution"), to jednak Dragonhammer zdecydowanie lepiej prezentuje się w utworach pokroju wspomnianego już "The End Of The World" czy mrocznego numeru tytułowego. Gdyby na kolejnej płycie poszli bardziej w takim kierunku, nie miałbym nic przeciwko temu, chociaż i teraz nie mam zbytnich powodów do narzekań, bo jedna wpadka ("My Destiny") na dziewięć utworów to jeszcze nie jest tak źle… (4) Wojciech Chamryk

Dragonsclaw - Judgement Day 2013 Killer Metal

No proszę, Australia to nie tylko kraina metalizowanego rock 'n' rolla i ekstremalnych form metalu. Dragonsclaw na swym drugim albumie gra power metal, ale bez obaw, nie ma tu mowy o "stylu" spopularyzowanym kilkanaście lat temu przez włoskich i im podobnych piewców takiego grania. "Judgement Day" to materiał ostry, mocny i surowo brzmiący, hybryda tradycyjnego, epickiego i power metalu jak się patrzy. Już opener "Watching My Every Move" nie pozostawia co do tego żadnych wątpliwości, będąc ciekawym połączeniem power i symfonicznego metalu oraz wokalnym dialogiem Gilesa Lavery i Davida Reece (ex Accept). Po krótkim instrumentalnym przerywniku "Onset Of War" dostajemy utwór tytułowy z patetycznymi chórami w refrenie, epickim klimatem i powerowym przyspieszeniem oraz ultraszybki, zadziorny "Bullet". Sporo dzieje się również w "Fear", łączącym w niespełna 5 minut mocarne zwolnienia i przyspieszenia godne speed metalu z monumentalnymi partiami instrumentów klawiszowych, histerycznymi partiami Lavery'ego oraz kobiecą wokalizą Natalie Whitton. Jeszcze bardziej progresywny w formie jest "Fly: Defenders Of The Sky Part II", w którym zespół na dobre zgłębia tajniki patetycznego, symfonicznego power metalu. I zaskoczenie, bo kolejnym utworem okazuje się… cover legendarnego Warlord. "Lucifer's Hammer" w wykonaniu Australijczyków brzmi naprawdę porywająco, ale przecież Giles Lavery miał okazję wykonywać go z Warlord, tak więc miał od kogo się uczyć. Następny utwór to "Battle Cry", ale zbieżność z tytułem klasyka Omen jest przypadkowa, mimo tego, że to siarczysty, rozpędzony US power metal, ozdobiony gitarowymi partiami Jacka Starra. Wieńczy dzieło "Eternally", kolejny rozbudowany, ale nie bez przebojowych i ostrzejszych fragmentów utwór, zachwycający złożoną formą i misterną aranżacją. Płyta warta nie tylko poznania ale i posiadania, bez dwóch zdań! (5) Wojciech Chamryk


Eden's Curse - Symphony Of Sin 2013 AFM

Międzynarodowy skład tworzących Eden's Curse muzyków na swym czwartym albumie nadal proponuje klasyczne, czerpiące z wielu rodzajów metalu, dźwięki. Począwszy od symfoniczno-orkiestrowego wstępu w utworze tytułowym, płynnie przechodzącym w powerową galopadę, urozmaicaną balladowymi fragmentami czy partiami fortepianu. Później jest raz szybciej ("Break The Silence" w klimacie lat 80., stricte power metalowy "Great Unknown"), raz wolniej (kojarzący się z Dio "Evil & Divine", również inspirowany latami 80. "Turn The Page", przebojowy "Losing My Faith"). Co prawda nie do końca przekonują mnie utwory utrzymane w stylu charakterystycznym dla amerykańskiego AOR / hair metalu, jak: "Unbreakable" (chociaż akurat ten utwór ratują nieco gitarowe, wirtuozerskie popisy) oraz zdecydowanie za lekko brzmiące "Rock Bottom" i "Wings To Fly". Słychać bowiem, że muzycy nie do końca czują tę estetykę, ich żywiołem są ostre, dynamiczne rockery w rodzaju mrocznego "Devil In Disguise", "Sign Of The Curse" czy ballady w takie jak "Fallen From Grave". Być może jest to jednak swoisty wypadek przy pracy związany z pojawieniem się w składzie Eden's Curse nowego wokalisty, Nikoli Mijica i na kolejnej płycie nie będzie już takich, odstających in minus w porównaniu z resztą materiału, niespodzianek? (4) Wojciech Chamryk

Electric Age - Good Times Are Coming 2013 Divebomb

Czterech młodych Brazylijczyków zaczęło swą przygodę z graniem od coverbandu Deep Purple, jednak odgrywanie nawet największych, ale cudzych utworów, przestało im w końcu wystarczać. Zaczęli więc komponować i efekty ujrzały światło dzienne na debiutanckim mini albumie grupy. Na podstawie tych pięciu (otwierający całość "Rise" to trwająca niespełna minutę introdukcja) utworów bez większego ryzyka można stwierdzić, że zespół wciąż jest pod ogromnym wpływem gigantów hard rocka z początków lat 70. Począwszy od stylizowanego na ówczesny sound brzmienia, poprzez dialogi gitar i instrumentów klawiszowych ("Snake Eater"), partii dwóch wokalistów, brzmiących chwilami niczym David Coverdale i Glenn Hughes ("Echoes Of Insanity"), harmonii wokalnych czy wirtuozowskich solówek ("Good Times Are Coming") mamy tu wciąż swoiste deja vu. Słucha się tego jednak całkiem przyjemnie, bo niewątpliwie są to dźwięki prosto z serca, a nie podyktowane modą na

tzw. retro rocka. Poza tym muzycy wplatają w swe utwory mniej jednoznaczne, kojarzące się bardziej z latami 80. (charakterystyczne dla Dio brzmienie syntezatora w "Dreamer") czy nawet 60. (żywiołowy "All Night Long"). W tej sytuacji można nawet przymknąć oko na pewne dłużyzny, np. w "Dreamer", ale ostatecznej weryfikacji tego zespołu będzie można dokonać na podstawie albumu, bowiem na razie mamy obiecujące początki (3,5) Wojciech Chamryk

Epysode - Fantasmagoria 2013 AFM

Zastanawialiście się, co by się stało, gdyby do Symphony X dołączył Arjen Lucassen? Najnowsze dzieło Samuela Arkana to właśnie takie combo. "Fantasmagoria" to potężny, progmetalowy krążek uzupełniony świetną historią grozy, w którym - podobnie jak u Lucassena - występuje podział na role. Wśród "aktorów" znaleźli się m.in. Tom Englund (Evergrey), Ida Haukland (Triosphere) oraz Henning Basse. Poza tym, fanów na pewno ucieszy nierozłączny duet Simone Mularoni - Mike LePond, który mogliśmy już podziwiać przy premierze "Atomic Ark" Viviena Lalu. Jak prezentuje się sama muzyka? Muzycy krążą wokół klasycznych, agresywnych dźwięków ("The Arch", "Living Fortress"), ale nie brakuje też wzniosłych melodii ("T.H.O.R.N.S." i piękna "Fantasmagoria"), uzupełnionych niejednokrotnie muzyczną awangardą (jazzujący "Now And Forever"). Fantastycznej muzyce godnie wtórują wokaliści, którzy bezbłędnie oddają osobowość granych przez siebie postaci . Nie chcę zdradzać szczegółów "Fantasmagorii", bowiem jej historia kryje mroczną tajemnicę, której zdecydowanie warto jest ulec. Drugi album Epysode to nie tylko ogromny krok w przód względem, ciepło przyjętego, "Obsessions", ale też drobny kroczek dla samego gatunku."Fantasmagoria" nie dotyka nowych horyzontów, ale prezentuje nam nieco odświeżoną formułę - łączy w sobie agresję progmetalowych klasyków z intrygującą opowieścią, której nie powstydziłby się nawet sam Arjen Lucassen. Po odpaleniu "Fantasmagorii" przekroczycie granicę ludzkich imaginacji, co będzie skutkowało niezapomnianymi doznaniami - zapewniam, że zarówno pod kątem muzycznym, jak i lirycznym mamy do czynienia z najwyższą półką. (5) Łukasz "Geralt" Jakubiak Eridanus - HellTherapy 2013 Self-Released

Mam spory problem z tą płytą, bo z jednej strony to nie do końca mój klimat, a z drugiej słucha się tego krążka całkiem spoko. Eridanus pochodzą z Brazylii, a "HellTherapy" jest ich debiutem, który wydali własnym sumptem w ubiegłym roku. Istnieją od 2005 roku i do tej pory grają w niezmienionym składzie, co zresztą słychać. Świetne zgranie muzyków jest na pewno ich dużym atutem. A jak prezentuje się ich twórczość? Otóż jest to dość nowocześnie brzmiący, melodyj-

ny metal. Nie dość, że nie jestem jakimś wielkim fanem takiego grania, to jeszcze intro, w którym facet odgrywa rolę kobiety wprowadziło mnie w stan lekkiego zażenowania. Tak więc już od początku byłem na nie. Jednak po kilkukrotnym przesłuchaniu doszedłem do wniosku, że ogólnie nie jest tak tragicznie i na pewno fanom tego stylu może się spodobać. Czasem przynudzają jak np. w kawałku tytułowym "HellTherapy", gdzie mam wrażenie, że zespół gra trochę na siłę i bez polotu oraz w "Welcome to my Paradise". Owszem, jest ciężko, ale wiele więcej pozytywów w tym nie odnajduję. Natomiast łzawa balladka "My Mistakes" brzmi jak jakiś pieprzony Him czy inny badziew. Moja dziewczyna jak to usłyszała, określiła idealnymi słowami - "troszkę pedalskie". Może chłopcy mają nadzieję na zaistnienie wśród szerszej publiki, ale ja tego nie kupuję. Eridanus zdecydowanie lepiej sprawdza się w szybszych i melodyjnych utworach takich jak "Fell in Lust" i "Set in on Fire", które mają i dynamikę i fajne chwytliwe melodie. Myślę, że w tym kierunku powinni pójść na następnych płytach, bo wychodzi im to bardzo dobrze. Słychać, że muzycy mają odpowiednie umiejętności, wokalista również, poza intrem, wywiązał się dobrze ze swojej roli także nic tylko pracować nad nowymi lepszymi kawałkami. Nie mogę dać wyższej oceny, ale jeśli ktoś lubi takie granie może spokojnie dodać do niej co najmniej 1 punkt. (3,3) Maciej Osipiak

Eternal Judgement - Fatal Virus 2012 Self-Released

Pierwszy numer na tej EPce, tytułowy "Fatal Virus" jest zdecydowanie najsłabszy. Tak więc, gdybym gdzieś tam, kiedyś usłyszał tylko ten kawałek to pewnie zapomniałbym o tym zespole szybko. W żadnym wypadku nie jest to badziew, ale niczym tak naprawdę nie zaskakuje. Ot poprawny heavy/thrash. Jednak pozostałe cztery kompozycje są już zdecydowanie lepsze. Eternal Judgment to młoda ekipa z francuskiej części Kanady, czyli Quebec. Opisywana EPka jest ich drugim wydawnictwem i została wydana w 2012 roku. Oprócz niej zespół ma na koncie tylko debiutanckie demo z 2009 roku. Wracając do "Fatal Virus" to jest to bardziej niż udana rzecz. Pomijając wspominany wcześniej tytułowy numer, każdy kolejny przynosi konkretną porcję doskonale skomponowanego i zagranego heavy/ thrashu. Słychać wpływy Iced Earth, Megadeth czy też Destruction. Eternal Judgment potrafią pisać długie kawałki w taki sposób by nie zanudzić słuchacza. Posłuchajcie takiego 7-minutowego "PowerDrive", albo niemal 10-minutowego "By My Own". Ile się dzieje w tych

utworach! Sekcja jest znakomita, ale to gitary nadają tym numerom niemal epickiego wydźwięku. Głos wokalisty jak dla mnie bardziej by pasował do jakiejś crossoverowej kapeli, ale summa summarum też jest w porządku. Dalej mamy jeszcze wolniejszy, walcowaty, ze znakomitymi bębnami "War Planet... Prisoners of Hell" oraz doskonały, rozpędzony i wypełniony świetnymi melodiami "Kill to Survive". Trzeba im oddać, że mają talent do tworzenia przebojowych motywów. Jestem ciekaw co chłopaki wysmażą na pełnej płycie. Potencjał jest duży, więc ze sporymi nadziejami będę czekał na kolejne materiały od Eternal Judgment. (5) Maciej Osipiak

Evertale - Of Dragons and Elves 2013 Self-Released

Kiedy pierwszy raz usłyszałem muzykę Helloween, niezwykle się emocjonowałem. To było coś więcej, niż tylko słuchanie muzyki i zabijanie wolnego czasu. Dostrzegłem w nich coś magicznego i coś wyjątkowego. Chęć odczuwania tego samego uczucia podczas poznawania nowej kapeli stało się dla mnie obsesją. Tak mnie to doprowadziło do wielu znakomitych zespołów, które odmieniły moje życie i gusta muzyczne. Co raz ciężej znaleźć takie kapele, które dopiero zaczynają swoją twórczość i w których drzemie prawdziwy potencjał. Nie każdy, kto gra dobrze musi być geniuszem, nie trzeba też być zespołem z potencjałem, żeby nagrać dobry album. Co, jeśli chce się być zespołem nietuzinkowym? Co, jeśli chce się tworzyć muzykę, która wywołuje podobne odczucia w słuchaczu jak wielkie tuzy muzyki metalowej? Czy istnieje szansa by znów poczuć się jak w latach 80/90 kiedy to na naszych oczach rodziła się gwiazda danego gatunku heavy metalu? Czy pośród wielu młodych zespołów można wytypować ten jeden, który ma szansę zwojować rynek muzyczny i wywołać te emocje jakie towarzyszyły wielu podczas słuchania kultowych płyt Blind Guardian, Gamma Ray, Helloween, Rhapsody of Fire? Tyle pytań, a odpowiedź jest jedna. Jest nią Evertale. Evertale to niemiecka kapela, która powstała w 2008 roku z inicjatywy Matthiasa Grafa i Johannesa Schumachera. Szybko pojawiło się demo w postaci "The Chronicles Chapter I". Niestety potem nastały ciężkie czasy dla zespołu. Zmiany personalne i zastój nie sprzyjał rozwojowi ani też tworzeniu debiutanckiego albumu. Pojawienie się coveru Running Wild na składance "Reunation" sprawiło, że coś drgnęło i znowu gdzieś tam Evertale dał się poznać słuchaczom. Zespół mnie intrygował od bardzo dawna. Niby starali się nam zaprezentować jako młodsza wersja Blind Guardian, ale jednak postawili na swój własny styl, który jest wypadkową Helloween, Gamma Ray, Rhapsody of Fire, Running Wild czy właśnie Blind Guardian. Mogło się wydawać, że Blind Guardian, Persuader, Orden Ogan i Savage Circus wyczerpali źródełko odkryte przez "ślepego strażnika". Słuchając muzyki Evertale można odnieść wrażenie, że nie i że

RECENZJE

95


można jeszcze sporo z tego stylu wycisnąć. Evertale w końcu po wielu trudach i przeszkodach nagrał debiutancki album "Of Dragons and Elves". Koncepcyjny album odnoszący się do tematyki fantasy, a dokładniej serii książek "Dragonlance" długo powstawał, ale warto było tyle czekać. Po okładce widać, że jest to wydawnictwo dopieszczone i bardzo dobrze przygotowane. Brzmienie jest soczyste i wyrafinowane. Zapomnijcie o słodkim wydźwięku i sztucznym dopracowaniu. Jest dynamika, a instrumenty brzmią mocarnie i co ważne - naturalnie. Wielu z was pewnie się zastanawia jak opisać styl Evertale? Hmm magiczny, szybki, melodyjny, pełen emocji, podniosłości, epickości, dynamiki power metal to chyba odpowiedni opis ich stylu. Evertale jednak mimo nawiązań do takich tuz jak Rhapsody czy Blind Guardian stara się stworzyć coś własnego i zarazem pokazać nową jakość power metalu. Zaczyna się oczywiście od intra w postaci "Paladine's Embrace". Nie jest to typowy instrumentalny otwieracz, a raczej takie zaklęcie otwierające nam magiczny świat fantasy, który zapewni nam niezapomnianą przygodę. Zespół dostarczy nam długich rozbudowanych utworów, sporo szybkich petard, epickich kompozycji i nawet klimatycznych ballad, a wszystko po to, żeby nas nie zanudzić jednostajnością czy też sztywnością. "In the Sign of the Valiant Warrior" to utwór, który nasuwa twórczość Blind Guardian, Orden Ogan czy wiele innych tego typu zespołów. Tutaj jednak Evertale nikogo nie kopiuje i to jest piękne. Stara się bawić tempem, melodiami i zaskakiwać aranżacjami. Tutaj Matthias Graaf i Matthias Holzapfel imponują techniką i pomysłowością. Pod względem partii gitarowych jest to album wręcz imponujący. Takiej dynamiki, melodyjności czy też magii nie miał żaden album power metalowy. Tego nie da się opisać w słowach, tego trzeba posłuchać. "Tales Of Everman" to jedna z tych rozbudowanych kompozycji, która ma nam pokazać bardziej progresywne oblicze zespołu. Dzieje się tutaj sporo i można by z tego wykręcić kilka utworów. Martin Schumacher to nazwisko mi nieznane aż do tego momentu, ale wiecie co? Będzie on znany, bo to co wyprawia ten perkusista czyni go najlepszym jeśli chodzi o grę perkusistów roku 2013: dynamit, agresja, niezwykła technika i tylko pozazdrościć takiego talentu. Evertale definiuje power metal w "The Dragon's Lair" i może to będzie inspiracja dla tych wszystkich kapel, które zapomniały co to power metal? Blind Guardian jest tutaj wszechobecny i nawet klimat udaje się odtworzyć Evertale i wystarczy odpalić taki spokojny "Of dragons And Elves" przypominający "The Bard Song". Matthias Graaf wokalnie tutaj zaskoczy nie jednego. Raz brzmi jak Hansi Kursch a raz jak Jens z Persuader. Niesamowita mieszanka i jak dla mnie największe odkrycie wokalne. Płyta zdominowana mimo wszystko jest przez szybkie petardy power metalowe i szybko nas o tym przekonuje seria perełek w postaci "Elventwilight" i "As Tarsis Falls". Jeśli o mnie chodzi to ma dla mnie znaczenie nie tylko klimat i emocje, ale też dobra melodia, dynamika i przebojowość, która sprawi że sam utwór zapadnie w pamięci na dłużej. "The Last Knight" i "Firestorm" to żywe przykłady tego zjawiska. Running Wild i Blind Guardian spotykają się w marszowym "Brothers in War (Forever Damned)", w którym gościnnie wystąpił Ralf Scheepers. Całość zamyka epicki i równie klimatyczny "The Final Page". Znów poczułem

96

RECENZJE

te emocje, jak za dawnych lat, kiedy po raz pierwszy natknąłem się na Gamma Ray, Helloween, Rhapsody, czy Blind Guardian. Znów czuję tę magię i ogromny potencjał w zespole, który stać na więcej. Wszystkiego nie pokazali i za pewne dopiero się rozgrzewają i w przyszłości, mam nadzieję, tylko potwierdzą swoją formę. Evertale nagrał znakomity album, który zadowoli fanów Blind Guardian, ale także innych kapel z kręgu power metalu. Nadzieja w ten gatunek została przywrócona. Właśnie takiej płyty oczekiwałem od Evertale, takiej pełnej magii, przebojowości, dynamiki, melodyjności i urozmaicenia. Nie zawiodłem się. Jedna z najlepszych płyt power metalowych roku 2013. (5,5) Łukasz Frasek

Exlibris - Humagination 2013 Metal Mind

Drugi album warszawskiego Exlibris to swoiste dwa w jednym: uczczenie mijającego w ubiegłym roku dziesięciolecia istnienia grupy i właściwie debiut. Wydany w 2006r. pierwszy materiał "Skyward" był bowiem bardziej zawodową demówką niż albumem, głównie za sprawą nie najlepszego brzmienia. Tym razem żartów nie ma, bo zespół, mający kontrakt z Metal Mind Productions i wsparcie w osobie wyśmienitego producenta Tomasza ZEDA Zalewskiego, nagrał doskonały materiał. Nawet zmiana na kluczowym stanowisku wokalisty, bo przecież Marcina "Merota" Maliszewskiego zastąpił znany z Night Mistress Krzysztof Sokołowski, odbyła się bezboleśnie i nie miała większego, poza pewnym opóźnieniem, wpływu na wydanie "Humagination". Zresztą stary i nowy wokalista Exlibris śpiewają zgodnie w "Elemental", z tym, że początkowo to Sokołowski miał być w tym utworze gościem, ale sprawy potoczyły się inaczej. To jedyne zaskoczenie w kontekście najnowszego dzieła Exlibris, bowiem muzycznie zespół wciąż z powodzeniem eksploruje rejony tradycyjnego, melodyjnego i dość chwytliwego heavy metalu ("Follow The Light", "Another Day"), wplatając w swe kompozycje powet metalowe przyspieszenia ("All Guts, No Glory") czy neoklasyczne partie o symfonicznym wręcz rozmachu ("Dreamcraft"). Kręcących głowami na ten "power metal" śpieszę uspokoić, bowiem na "Humagination" sporo też mocnego, stricte metalowego grania, jak mroczny, miarowy "Astral Geometry", dynamiczny "Hellphoria" czy balladowo-orkiestrowy "The Arrival". Są też nowocześniejsze wtręty w postaci syntetycznych, mrocznie brzmiących elektronicznych dźwięków w "Of Fire And Thunder", na początku "Left Behind" oraz w "Illumina" co, wbrew pozorom, fajnie ubarwia całość i dodaje swoistego kolorytu tej udanej, robiącej wrażenie, płycie. (5) Wojciech Chamryk Fuck Off - Smile As You Kill 2013 Xtreem Music

Rachityczny thrash metal w obskórnej formie. Fuck Off nie dość, że było pio-

nierem chamskiego thrashu w kraju, który dał nam Corridę, Generała Franco i piłkarskie "El Clasico", to też zawsze nie przebierało w środkach i stawiało na najprostsze formy przekazu. Proste thrash metalowe patenty i teksty pisane po angielsku z masą przezabawnych błędów - takie zawsze było Fuck Off. Takie było na swych dwóch pierwszych albumach w 1988 i 1990 roku. "Another Sacrifice" i "Hell On Earth" nie są dziełami wybitnymi, a raczej wydawnictwami dla koneserów, prawdziwych hardkorowych fanów thrashu oraz muzycznych historyków i archeologów metalu. Ku mej uciesze, po 23 letniej przerwie Fuck Off uderza z nowym albumem, który nie dość, że nie jest przekombinowany produkcyjnie i technologicznie, jak gro comebacków thrash metalowych kapel, to jeszcze jest tak samo grany na pałę i z ta uroczą nutką angielskiego analfabetyzmu jak kiedyś. Na samym początku muszę napisać bardzo ważną rzecz. Fuck Off jest zespołem, które było pionierem thrash metalu w swym kraju, ci nigdy nie mają łatwo. Poza tym, tak samo jak w innych krajach hiszpańskojęzycznych, poziom języka angielskiego w tym kraju leży totalnie. Ponadto Fuck Off w tej swojej prostej i surowej formie jest na swój sposób świeże i brzmi bardzo naturalnie, dlatego prostota formy, która tak bardzo by raziła przy jakimś nowofalowym zespole, u nich brzmi naprawdę nieźle i pasuje do całości niczym elastyczna rękawiczka. To wszystko czyni muzykę Fuck Off wyjątkową w swym braku wyjątkowości i oryginalną w swym braku oryginalności. Prawdziwy surowy thrash, a nie żadne Toxic Holocaust ze swymi zrzynkami i brakiem inwencji. Prawdą jest swoiste credo, które muzycy wyrażają w "We Are Back In Town", a mianowicie wers "The eighties metal is our way to live". Słychać, że nostalgia, surowość, pastisz i retro klimaty są nieodłączną częścią Fuck Off nawet dziś. Mimo to zespół potrafi grać dający dużo radości i satysfakcji thrash. Anglojęzyczne teksty są napisane co najmniej źle, jednak w tym przypadku jest to zaletą, tak samo jak było to w przypadku "Morbid Visions" Sepultury, gdyż w połączeniu z ognistym latynoskim temperamentem otrzymujemy tutaj prawdziwą mieszankę wybuchową. Tak jak na poprzednich albumach, na "Smile As You Kill" pojawia się jeden utwór z tekstem w języki hiszpańskim. "Impera la Corrupción", bo to o nim mowa, pokazuje, że tekstopisarstwo stoi wbrew pozorom na wysokim poziomie w Fuck Off i tylko bariera językowa i brak umiejętności anglojęzycznych stanowi przeszkodę w pisaniu dobrych tekstów w języku angielskim, a nie brak kreatywności, zdolności i wyobraźni. Ciekawym elementem wydawnictwa jest cover, który kończy dzieło. Na warsztat został wzięty przebojowy "Long Live Rock & Roll", który Fuck Off wyrzeźbiło w całkiem składne cacko. Reszta wydawnictwa to szybkie kompozycje, które jak na porządny thrash przystało, potrafią też przenieść swą moc w średnie tempa i połamane riffy. Szczególnie na uwagę zasługuje kompozycja "Azor" oraz dudniący "The Priest"

ze swym antyklerykalnymi wyziewami i zdumiewająco umiejętnym połączeniem szybkiego thrashu i melodyjnych przejść. Wspomniany swoisty testament muzyczny w postaci "We Are Back In Town" jest co prawda kwadratową kompozycją aż do bólu, jednak mimo wszystko jest świetnym hymnem pochwalnym metalowego stylu życia. "Impera la corrupción" dostarcza nam speed metalowej klimatyki opakowanej w ognistą, iberyjską ciepłokrwistość. Ten utwór jest kolejnym dowodem na to, że język hiszpański pasuje świetnie do wydźwięku heavy metalowej muzyki, i uzupełniając go doskonale. Ciekawym utworem jest także nagrany na nowo "People In War", który pierwotnie znalazł się na stronie A singla "Fuck Off" z 1988 roku. Antywojenny, antyrządowy i antyreligijny thrash metal z hiszpańską nutą. Tematyka utworów oklepana do bólu, jednak czego się spodziewać po typowym aż do przesady thrashu? "Fuck Off is back again"! (4) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Fatal Impact - Esoteria 2012 Nadir Musaic

Norweska grupa, która choć istnieje od 1995 roku ma na swoim koncie zaledwie dwa pełne studyjne albumy, serię demówek i jedną EPkę. Debiutancki album miał swoją premierę w 2008 roku, a w cztery lata później pojawił się jej następca "Esoteria". To jeden z tych albumów, które wychodząc w grudniu skazały się na muzyczny niebyt, nikt bowiem o zdrowych zmysłach nie wydaje płyty w miesiącu podsumowań i dorocznych list przebojów. Czy w ich wypadku słusznie pozostał niezauważony? Debiutu nie znam, ale chyba nie czuje się zbytnio pokrzywdzony z tego powodu. Po instrumentalnym utworze tytułowym, będącym krótkim i nijakim wstępem zrobionym chyba na słabej wersji guitarpro przechodzimy do koszmarnie nagranego utworu drugiego pod tytułem "A New Era". Właściwie wszystko co tu słychać to perkusja, która niemal skutecznie zagłusza gitary i resztę instrumentów. W zespole podobno jest czterech muzyków, choć album nagrywano w trzyosobowym składzie, brzmi to tak jakby całość kompilował średnio uzdolniony pryszczaty nastolatek, który postanowił, że będzie jak Quorthon z Bathory. Nic z tego nie wyszło. Nawet taka ballada, która znalazła się na trzecim miejscu mówiąc najłagodniej śmieszy niż zachwyca. Na uwagę nie zasługuje także wokal, któremu wydaje się, że umie śpiewać, tymczasem ani nie przyciąga on barwą, ani własnym charakterem, jest nijaki i bardzo amatorski. Ponadto album charakteryzuje też niekonsekwencja gatunkowa, raz mamy słodki powerek, a za chwilę mamy bardziej thrashową kompozycję z riffami nędznie imitującymi progresywne linie ("The Blind Man Eye" czy "The Arrival" ). Okazuje się, że nie wszystko co skandynawskie musi być dobre. Tam także można znaleźć zespoły, które poza garaż nigdy wyjść nie powinny. Fatal Impact do takich właśnie należy i biada temu, który miałby rozpocząć swoje muzyczne poszukiwa-


nia od tej płyty i grupy. To jeden z tych albumów, który rani uszy i sprawia, że traci się chęć do życia, którego absolutnie nie da się odsłuchać w całości i w dodatku będąc trzeźwym. Przypuszczam jednak, że nawet będąc po kilku głębszym uszy i tak by protestowały a głowa domagała się zmiany na coś lepszego, nawet jeśli miałby to być znienawidzony gagnam style, który przy tym jest arcydziełem. (0) Krzysztof "Lupus" Śmiglak

duet tak niesamowitych gitarzystów godzi się grać takie płaskie, dysonansowe riffy, zamiast czegoś bardziej kunsztownego. Nie oszukujmy się, nawet kwadratowy thrash, który zresztą jest nam dostarczany na niektórych kompozycjach, brzmi lepiej niż hardcore'owogroove'owo-grunge'owa papka. Ten album jest przedziwnym tworem. Muzyka na nim jest z jednej strony niejednorodna, z drugiej strony w gruncie rzeczy niezbyt zróżnicowana. Wokale są albo krzykliwe albo spokojne i płaskie. Crossoveru praktycznie nie usłyszymy. Tak samo mało jest elementów punkowy i hardcore'owych przy jednoczesnym przesyceniu nowoczesnym groovem połączonym z unowocześnionym obliczem grunge'u i alternatywy. (2,5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Generation Kill - We're All Gonna Die 2013 Nuclear Blast

Za założeniem tego zespołu stoją Rob Dukes, aktualny wokalista Exodus oraz Rob Moschetti, były basista takich kapel jak M.O.D. i Pro-Pain. Na swej pierwszej płycie Generation Kill dostarczyło nam w miarę strawną porcję thrashu połączonego z crossoverem i innymi około punkowymi tematami muzycznymi. Teraz przyszła kolej na drugi album tejże formacji. Otwierający "Born To Serve" jest utworem, w którym pojawia się wszystko to, za co nie lubię nowoczesnego thrashu. Brak tłumień, wybrzmiewające dysonanse, hardcore'owy flow i otoczka groove'u. Wypolerowana produkcja wykrzywia brzmienie gitar, pozbawiając ich mięsa, przez co wiosła brzmią jakby miały struny z drucianego ogrodzenia. Pierwsze wrażenie nie napawa optymistycznie do dalszej zawartości krążka. Jak się okazuje dalej nie jest tak źle, jednak marny poziom jest utrzymywany przez większość kompozycji na tym ośmiościeżkowym albumie. Muszę przyznać, że wokal Dukesa bardzo dziwnie brzmi, gdy ten śpiewa czysto i spokojnie. Z jednej strony jego wokal nie jest zły, z drugiej jego barwa w ogóle mi nie leży. Całość brzmi bardzo dziwacznie i niezbyt przyjemnie. Przez to na "Death Comes Calling" Dukes staje się niemal karykaturą siebie, gdyż ten utwór ociera się o klimaty rockowe z wczesnych lat 90tych, więc Rob stara się śpiewać w sposób bardzo grunge'owy by się dopasować do całości utworu. Podobnie dziwacznie jego wokal brzmi w trochę odmiennie stylistycznym, jednak nadal mozolnie spokojnym "Corny Love". Nawet te krzyki w refrenie nie dodają energii ani mocy temu utworowi, ani tez nie zacierają tej flegmatycznej recytacji w zwrotkach. Okazuje się jednak, że nie w każdym statycznym utworze Rob brzmi tragicznie. "Prophets of War" rozpoczyna się stonowanym i spokojnym fragmentem, którego enigmatyczna monumentalność sprawia, że słuchacza ogarnia niepokój i konsternacja. Te emocje zostają chwilę później ukierunkowane w bezkompromisową thrash metalową krwawą rzeźnię z szybkimi i agresywnymi riffami. Ich jednak nie ma znowu tak dużo na całym albumie. Co trochę dziwi, bo jednak kapela, która deklaruję grę thrashu nie powinna nieumiejętnie syntetyzować wypadkowej Soulfly i Nirvany. Bardzo mocnym elementem albumu są solówki. Są one niesamowicie zagrane, pełne energii i nieokiełznanej mocy. Niekiedy wręcz nie pasują swą złożonością i barwą do płaskich utworów Generation Kill. To jest zadziwiające, że

Gorefield - As Dawn Bleeds the Sky... 2013 Self-Released

Właśnie mam za sobą chyba najbardziej jak dotąd popieprzony dzień w tym roku, którego zwieńczeniem była podróż do domu magicznym tramwajem. Wśród pasażerów można było znaleźć m.in. takie indywidua jak kibic z delirium tremens, człowiek - orkiestra grający jednocześnie na gitarze, harmonijce i ch... wie czym jeszcze oraz śmierdzący żul. Do kompletu brakowało jeszcze połykacza ognia i baby z brodą. Czemu o tym piszę? Otóż od totalnego obłąkania uratowała mnie płytka zespołu Gorefield, którą namiętnie wałkowałem od samego rana na swoim mp3. Zespół klasyfikowany jest jako thrashowy, ale jak dla mnie jest to zdecydowanie zbyt płytkie określenie. Oczywiście thrashu też tutaj słychać sporo, szczególnie tego z okolic Bay Area. Jednak oprócz tego mamy przekrój od heavy w stylu Maiden, Angel Witch, poprzez Manilla Road aż do czasem niemal stonerowo sothernowych zagrywek niczym Corrosion of Conformity, z tym, że te ostatnie to takie bardziej luźne skojarzenia. Słychać, że tych trzech australijskich małolatów, czerpie z wielu źródeł i dzięki temu ich muzyka brzmi bardzo świeżo i wypełniona jest masą niebanalnych melodii. Jak na trio przystało sekcja rytmiczna gra bardzo gęsto i jest znakomitym uzupełnieniem gitary. Jednak nad całością dominuje Kurt Tickle wygrywający porywające riffy i solówki oraz wyśpiewujący czystym, ale zadziornym głosem kolejne wersy. Moimi faworytami oczywiście są te bardziej heavy metalowe wałki "End of the Night" czy "Those Who Say Never" jednak gwarantuję, że każdy z siedmiu numerów składających się na ten debiut trzyma wysoki poziom. Płytka jest krótka, bo trwa zaledwie 30 minut, ale to też chyba można zaliczyć do plusów. Po prostu nie ma bata, by kogoś była w stanie znużyć, a co bardziej prawdopodobne narobi apetytu na następny materiał. Gorefield wydali ten debiut własnym sumptem, ale coś czuję w kościach, że bardzo szybko znajdzie się jakiś label chętny wziąć ich pod swoje skrzydła. (4,9) Maciej Osipiak

Harem Scarem - Mood Swings II 2013 Frontiers

Kanadyjscy hard rockowcy z Harem Scarem świętują 20-lecie wydania swej najpopularniejszej i kto wie czy nie najlepszej płyty. Zdecydowali się więc nagrać ponownie "Mood Swings" i wydać po dodaniu do tytułu rzymskiej dwójki. No cóż, nie oni pierwsi i zapewne nie ostatni. Spodziewałem się jednak po nich czegoś bardziej oryginalnego, tym bardziej, że poprzedni album studyjny wydali ponad pięć lat temu, a w roku 2012 wokalista grupy Harry Hess popełnił całkiem udany solowy krążek "Living For Yesterday". A tu dostajemy, owszem, bardzo smaczny, ale jednak mocno odgrzewany kotlecik, którego pojawienie się rynku jest chyba ostatecznym potwierdzeniem faktu, że z wiekiem coraz gorzej z oryginalnymi pomysłami. Szkoda, że zespół nie zdecydował się wznowić oryginalnego "Mood Swings", dorzucając do niego z okazji jubileuszu ten materiał zarejestrowany live - bo wykonywali go przecież w całości. Ponoć głównym powodem nagrania nowej wersji tego albumu była chęć przedstawienia go we współczesnym brzmieniu, co, zważywszy na nie najgorszą jakość dźwięku wersji sprzed dwudziestu lat, nie brzmi zbyt logicznie. Tak więc pierwsza jedenastka to nagrane na nowo utwory z "Mood Swings" - melodyjny, przebojowy i bardzo chwytliwy hard rock, z licznymi wycieczkami w stronę AOR czy brzmień kojarzących się z amerykańskim rockiem symfonicznym zespołów pokroju Styx. Mamy też kilka ładnych ballad, urzekający instrumental "Mandy" i kilka mocniej brzmiących momentów, jak "Empty Promises" z mocnym riffowaniem i Hammondem czy bardziej bluesowy, zaśpiewany przez Darrena Smitha "Sentimental Blvd". Dobrze przynajmniej, że muzycy zachowali resztki przyzwoitości, dorzucając do starego materiału trzy nowe utwory. Najciekawszy z nich to motoryczny, dość ostry ale i przebojowy "World Gone To Pieces", ale urozmaicony "Anarchy" z piękną solówką i balladowy "Brighter Day" właściwie niczym mu nie ustępują. Fani pewnie będą zachwyceni, ale ja od dawna wyznaję zasadę, że starych klasycznych filmów się nie koloruje, a płyt nie nagrywa ponownie, stąd: (2) Wojciech Chamryk HateSphere - Murderlust 2013 Massacre

Nowoczesny thrash metal pomieszany z groovem i upstrzony ozdobnikami ze strefy hardcore'u i death metalu. Jeżeli nie brzmi to dla ciebie ciekawie, to cóż... nie jest to płyta dla ciebie, gdyż Hate Sphere na "Murderlust" gra tak samo jak zawsze. Dużo inspiracji późnym Slayerem i późną Sepulturą, zmieszanych bezwstydnie z Panterą i szwedzką szkołą grania z Göteborgu. Czyli nie wiadomo co tutaj miało mieć miejsce - czy szybkość i prostota, czy ociężały groove, czy też niewyszukane melodyjki. Wszystkiego jest po trochu. Jest kilka momentów, które są całkiem smacznie zagrane. Tytułowy utwór "Mur-

derlust" w większości jest thrashowym amalgamatem z melodyjnymi wstawkami. Gdyby nie towarzyszyły temu typowo hardcore'owe zaśpiewy i patenty, to nawet mielibyśmy do czynienia z całkiem godnym kawałkiem. Gra solowa, jak to w przypadku hardcore'u i göteborskiej klimatyki, występuje w sposób szczątkowy i mało urozmaicony. Naturalnie o ile w ogóle występuje w utworze oprócz banalnych melodyjek. Utwory od siebie się niezbyt różnią, choć znajdziemy tutaj wałki, które mają w środku coś więcej niż ten sam riff zagrany na kilka różnych sposobów (vide numer tytułowy). Ogólnie album nudzi swą upozowaną brutalnością i agresją. Aż samo narzuca się porównanie tego wszystkiego do gościa, który specjalnie zrobił sobie tatuaże na dłoniach i ramionach, by zgrywać twardziela, choć jego twardość polega raczej na sprowokowanym bodźcu samoindukcyjnej próżności i kurczowej potrzebie zaznaczenia swego istnienia w otaczającej go rzeczywistości. Najlepszą rzeczą na temat Hate Sphere dalej pozostają przeróbki ich nazwy, do których przyzwyczaili nas bezlitośni szydercy, na czele z DislikeCircle i MehCube. (3) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Hell - The Age of Nefarious 2013 Nuclear Blast

Zanim swą premierę miał drugi długograj Brytyjczyków, zatytułowany "Curse & Chapter", zostaliśmy przez nich ugoszczeni EPką "The Age of Nefarious". Owo EP zostało wydane pod postacią dziesięciocalowego winyla, w różnych wersjach kolorystycznych. Na nim został umieszczony singiel z nadchodzącego albumu oraz trzy utwory z debiutu, zarejestrowane podczas występu Hell na Bloodstock Festival w 2013 roku. Wydawnictwo otwiera rzeczony singiel, czyli tytułowy "The Age of Nefarious". Utwór w tej samej wersji pojawia się także na samym albumie. Trudno powiedzieć czy jest to dobry wybór na singla, gdyż "Curse & Chapter" jest bardzo zróżnicowanym albumem, na którym trudno wyróżnić jeden reprezentatywny dla całego wydawnictwa utwór. Na pewno "The Age of Nefarious" ma dużo siły, melodii, energii i klimatu NWOBHM, połączonego z doskonałą produkcją dźwięku. Jest to swoisty hicior, pełny fajnych riffów i niebanalnych patentów. Naturalnie, ponieważ za wszystkim stoi Andy Sneap, nie obyło się bez pewnych nowoczesnych rozwiązań produkcyjnych. Na szczęście nie są one przejaskrawione, więc choć usłyszymy trochę klawiszy i sampli, to jednak nie dostaniemy ściany plastikowego brzmienia jak to ma miejsce w przypadku Powerwolf czy Battle Beast. Faj-

RECENZJE

97


nym pomysłem jest to, że oprócz singla dostaliśmy także nagrania na żywo utworów z poprzedniego utworu. Dzięki temu nie dość, że możemy posłuchać jak Hell brzmi na żywo, to jeszcze możemy porównać nowy utwór, który został skomponowany niedawno, ze starymi klasykami, których data stworzenia oscyluje na początku lat 80tych. Tak więc, obok tytułowego "The Age of Nefarious" znalazły się "On Earth As It Is In Hell", "Blasphemy and the Master" oraz "The Oppressors". Fajną sprawą jest też to, że okładka jest zrobiona w podobnym stylu co nadchodzący "Curse & Chapter". Ot, taka mała rzecz, a cieszy oko. Dla fanów czarnych krążków to pozycja obowiązkowa, choć myślę, że nie tylko oni mogą się pokusić na to wydawnictwo. (5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Hell - Curse & Chapter 2013 Nuclear Blast

To już drugi album tego kultowego zespołu z Wielkiej Brytanii, który został niedawno wskrzeszony przy pomocy Andy'ego Sneapa. Sam Andy Sneap, gdy za młodu zakładał swój genialny Sabbat, pozostawał pod wielkim wpływem Hell i ich lidera Dave'a Hallidaya. Mimo swej niebagatelnej i bardzo nowoczesnej jak na tamte czasy formy swej muzyki Hell nie odniósł żadnego sukcesu. Dodatkowo samobójstwo Dave'a zamknęło ten rozdział NWOBHM na ponad dwadzieścia lat. Gdyby nie przywrócenie tego zespołu do życia, jedyne co by po nim zostało to garść demówek ze świetną muzyką i fatalną jakością nagrania oraz silnie wpływy w twórczości Sabbat. Zreaktywowany Hell przyłożył nam bardzo dobrym "Human Remains" w 2011 roku. Na tym albumie stare kawałki Hell zostały nagrane w taki sposób, że ich wewnętrzne piękno aż błyszczy, a uwięziona energia zostaje uziemiona w sercu słuchacza. Żeby tego było mało wokalista David Bower, który dotychczas miał niewiele wspólnego z heavy metalem, a ze śpiewaniem jeszcze mniej, okazał się idealnie pasującym do takiej muzyki gardłowym. Jego wokale nie dość, że są niesamowite, to jeszcze są wyjątkowo umiejętne i wyważone. Na najnowszym albumie Hell zatytułowanym "Curse & Chapter" David, który jest bratem gitarzysty Kevina, będącego w kapeli od samego początku jej istnienia, brzmi jeszcze lepiej! To nie jest jedyny punkt kulminacyjny na "Curse & Chapter". Na tym albumie spotkamy się z solidną pracą gitar i masą klimatycznych wstawek. Praktycznie każdy element na tym albumie jest dopracowany z obłędną dokładnością i z dużym naciskiem na ogólną jakość całości. Aranżacje utworów są niesamowite. Kompozycje są ciekawe i interesujące. Ten album zwyczajnie wciąga. Utwory są tak opracowane, że nigdy nie wiemy co nas będzie czekać za kilka sekund. Dzięki tej nieprzewidywalności oraz dużej dozie przebojowości ten album się przyjemnie i miło słucha. Produkcja stoi na bardzo wysokim poziomie. Kompozycje zawierają bardzo wiele wstawek chóralnych i klawiszowych oraz dodatkowe

98

RECENZJE

instrumentów, niekiedy nawet te bardziej egzotyczne, które poszerzają przestrzenność utworów. Bezsprzecznie mocnym atutem Hell są świetnie dopracowane teksty. Nie dość, że zadziwiają swoją różnorodnością formy, złożonością i inteligencją przekazu, to na dodatek są doskonale dopasowane do rytmu utworów. W lirykach pełno jest okultyzmu i mistycyzmu, pokazanego od najbardziej tajemniczej i niepokojącej strony. Poprzedni album "Human Remains" składał się wyłącznie z nagranych na nowo starych utworów Hell i Race Against Time (wcześniejszego projektu Dave'a Hallidaya). Na "Curse & Chapter" znajdziemy tylko cztery starsze utwory oraz fragment "Intense is the Sense of Doom". Pozostała zawartość to zupełnie nowy materiał, który na szczęście wpisuje się w stylistykę Hell i broni się znakomicie. Album rozpoczyna się dokładnie tam gdzie skończył się "Human Remains", czyli bardzo klimatycznym wersem "In a world devoid of divinity only the human remains...", który na "Curse & Chapter" otwiera niezwykle złowieszcze intro. Pierwsze wrażenie, które wywołuje Hell na najnowszym albumie, pozostaje ze słuchaczem przez całość trwania płyty. Od strony muzycznej "Curse & Chapter" dostarcza całego szeregu emocji. Bardzo mocne, metalowe uderzenie i wysokiej jakości produkcja brzmienia, to kluczowe elementy tego wydawnictwa. Teatralna maniera wokalna Bowera uwypukla mistycyzm tego dzieła. Zespół wznosi się na wyżyny w takich utworach jak "Darkhangel", "The Age of Nefarious", "Deliver Us From Evil", "End ov Days" i "Something Wicked This Way Comes". Hell eksploruje w nich bardzo różnorodne zakamarki heavy metalu, nie dając najmniejszego powodu do narzekania na brak kreatywności czy monotonnie. Perkusista, gitarzyści i wokalista prezentują bardzo szerokie spektrum swoich umiejętności i ogromne pokłady twórczej ekspresji. Mistyczna gracja "Darkhangel", która sunie w unisono ze świetnymi lirykami i genialnym pomysłem przewodnim jest definitywnie apoteozą tego, co najlepsze w heavy metalu. Niesamowitym kunsztem urzeka zwłaszcza przemyślana i skomplikowana aranżacja, która mimo swej formy nie wpada w rejony przekombinowania. Nawet taki "The Age of Nefarious", który tętni przebojowością, posiada niebanalne pomysły kompozycyjne. "Deliver Us From Evil" prezentuje jak bardzo wysublimowaną kapelą był Hell na początku lat osiemdziesiątych. Ten zrewitalizowany stary numer tętni prawdziwą energią przesłoniętej zwiewnym welonem tajemniczości. "Curse & Chaoter" wydawałby się albumem doskonałym, gdyby nie swojego rodzaju kłopotliwe objawy, które uniemożliwiają wystawienie tej płycie najwyższej noty. Niepokojące są pewne zapożyczenia z europower metalu na tym nagraniu, Jadący Hammerfallem otwierający riff i refren do "Faith Will Fall", melodyjka z "The Age of Nefarious" czy symfonika z "Darkhangel" nie są patentami, które jakoś strasznie odstają od pozostałej zawartości albumu jednak nadal nieprzyjemnie się odznaczają na błyszczącej tafli "Curse & Chapter". Z jednej strony te problemy dotykają najlepszych kompozycji na tym albumie, które swoim kunsztem przykrywają te niefortunne motywy. Z drugiej strony te krępujące wstawki rzucają cień na przyszłość Hell, sprawiając, że narasta moja obawa czy ten zespół nie obierze kierunku jakim podążyły takie kapele jak Sabaton lub Powerwolf. Oprócz

wspomnianej sytuacji pozostaje jeszcze jedna sprawa. Słuchając starych demówek Hell można zauważyć, że nie wszystkie powtórne rearanżacje utworów były trafionymi pomysłami. Prawdą jest, że Andy Sneap i pozostali bardzo umiejętnie nagrali stare kawałki na nowo, dodając to tu, to tam kilka konceptów, a to swoich, a to z czasów Andy' ego Hallidaya. Jednak nie wszystkie motywy zostały zagrane z taką duszą jak na tych starych zapyziałych demówkach. Kto je zna, ten będzie wiedział o czym mówię. Mimo wszystko efekt końcowy jest zadowalający, więc nie ma co drążyć tego tematu dalej, warto jedynie zdawać sobie sprawę, że nie wszystko zostało nagrane tak jak kilkadziesiąt lat temu. Dużo zostało poprawione, ulepszone i zmienione, jednak nie zawsze na lepsze. Wspominam o tym tylko dlatego, że spotkałem się z postawą, gdzie ludzie zainteresowani muzyką metalową bardzo bezkrytycznie podchodzili do albumu "Curse & Chapter", wylewając na niego tony cukru, lukru i nasienia ekstatycznych orgii. Owszem, ten album jest bardzo dobry, wręcz wspaniały, jednak daleki byłbym od bezgranicznego entuzjazmu i wynoszenia go na żelazne trony heavy metalu. Dodaliśmy na koniec łyżkę dziegciu do tej beczki miodu jaka jest "Curse & Chapter" jednak mam nadzieję, że to nie zniechęci was do zaprzyjaźnienia się z tym dziełem. (5)

jak dotąd albumu studyjnego Hellias "A.D. Darkness" oraz również dwa z płyty "Fakty" (1996r.). Niezbyt pasują one jednak do reszty zawartości "Twenty Fifth Year…", są bowiem zbyt nowoczesne, oparte na ciętych riffach, nasycone elektroniką, a w "Jackal" mamy wręcz rapowaną partię wokalną. Jednak w połowie lat 90. takie były trendy i skoro ma to być materiał przekrojowy musiały też nań trafić utwory z tego okresu, tym bardziej, że muzycy Hellias do dziś nie kryją zadowolenia z nagranego wówczas, nietypowego w ich dyskografii albumu. "Twenty Fifth Year…" to doskonałe podsumowanie dotychczasowego dorobku krakowian i zarazem wprowadzenie dla tych, którzy do tej pory nie słyszeli ich muzyki. A ponieważ pochodzące z różnych lat utwory zostały zestawione tak, że sprawiają wrażenie spójnej artystycznie całości, mogę pokusić się o jej ocenę: (5) Wojciech Chamryk

Hellscream - Made Immortal Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Hellias - Twenty Fifth Year In The Abyss 2013 Mavoy Music

25-lecie powstania krakowski Hellias uczcił okolicznościowym wydawnictwem. Trafiły na nie nagrane na nowo utwory z lat 1987 - 2009, wybrane zarówno z płyt jak i mniej znane. W tej pierwszej kategorii przeważają numery z "Closed In The Fate Coffin" (aż 5) oraz z "Blind Destiny" (4). Są to głównie ostre, agresywne i bardzo szybkie utwory, takie jak kojarzące się z dokonaniami wczesnego Kreatora "Beat Of Flame", "Mind Deformity" czy urozmaicony rytmicznie "Descent From The Cross". Mamy też jednak i bardziej rozbudowane kompozycje, wśród których wyróżnia się jeden z kultowych numerów Hellias - pełna mroku, patetyczna "Golgotha". Nic dziwnego, że zespół zdecydował się nagrać ten utwór już po raz trzeci, bo to jeden z klasyków w jego dorobku. Równie epicki jest "The Rain" - pięknie rozwijający się od balladowego wstępu i melodeklamacji Foremana aż do monumentalnej kulminacji i złowrogiego, mrocznego śpiewu. Równie mocnym punktem programu "Twenty Fifth Year…" są utwory z lat 1987-88. "The Damned", "Hellish Black" i to surowe, wściekle szybkie, zbliżone zarówno muzycznie jak i wokalnie do dokonań wczesnego Kata. "Vampire" z kolei to utwór równie surowy, ale zakorzeniony w tradycyjnym metalu. Kolejną perełką jest tu znany dotąd z demo'99 i składanki "History 1987-2009" utwór "Renegades Of Fortune", będący dowodem na to, że zespołowi nieobce były też bardziej techniczne inspiracje. Mamy też dwa udane utwory z ostatniego

2013 OMP

W roku 2013 amerykański band o nazwie Death Dealer pokazał że i dziś można nagrać album z prawdziwym amerykańskim heavy/power metalem i to najwyższych lotów. Mogłoby się wydawać, że sukces ten osiągnie bez większego wysiłku Iced Earth na swoim nowym wydawnictwie. Niestety "Plagues of Babylon" nie jest tym, czym mógłby być. I tutaj pojawia się największe zaskoczenie w postaci Hellscream. O tym zespole jeszcze nie jest tak głośno, ale będzie i to nie tylko za sprawą wielkich nazwisk, ale także za sprawą świetnego debiutanckiego albumu w postaci "Made Immortal". Nie dajcie się zwieść tandetnej okładce, ani też tym, że o zespole nie było głośno w procesie promowania marki Hellscream. Najważniejsze to fakt, że kapelę tworzą były wokalista Imagika, Norman Skinner oraz gitarzysta Cage, David Garcia. Są to doświadczeni muzycy, którzy potrafią stworzyć coś z niczego, ale mają talent do tworzenia znakomitych kompozycji. To właśnie te instynkty sprawiły, że udało im się nagrać znakomity debiut, który nie wiele odbiega od znakomitego Death Dealer. Co ciekawe "Made Immortal" pokazuje jak powinien brzmieć ostatni album Iced Earth. Jest amerykański charakter, przybrudzone brzmienie, duża dawka energii, szybkich, agresywnych riffów, melodyjność czy też przebojowość. Gdy tam czułem niedosyt popisów wokalnych Stu Blocka, tutaj Norman mi to rekompensuje stawiając na agresję i śpiewanie w wysokich rejestrach. "Gorgon Stare" czy "Made Immortal" potwierdzają znakomitą formę Normana oraz fakt, że wciąż trzeba się z nim liczyć jeśli chodzi o bycie wysokiej klasy wokalistą heavy metalowym. Podoba mi się jego nawiązywanie do stylów wypracowanych przez Stu Blocka, czy Tima Rippera Owensa. W przypadku albumów zawierających muzykę z kręgu heavy/power metalu wręcz niezbędne jest szybkie tempo sekcji rytmicznej, mocne uderzenie, a także ułożona linia melodyjna. Tutaj wszystko tak zostało przemyślane, że kompozycje są pełne energii, agresji i przebojowości.


Już otwieracz "Hellscream" ustawia nas w szeregach i pokazuje prawdziwe oblicze tego zespołu. Jest potencjał, jest czerpanie radości z grania heavy metalu, a to zawsze dobrze się sprzedaje. Oczywiście zespół zakorzeniony jest w macierzystych kapelach Davida i Normana. Tak więc nikogo nie powinno zdziwić nawiązanie do twórczości Imagika w takim nowocześniejszym "Mind Reapers" czy Cage w melodyjnym "The Great Collector". Co się może podobać to duża liczba mocnych kawałków, które zapadają w pamięci. I tak mamy żywiołowy "Last Charge of Bloody Brigade", rytmiczny "Act of God" czy mroczniejszy "Worldwide Divide" które obrazują urozmaicenie materiału oraz kunszt geniuszu Davida Garcii, który nie jest "jakimś tam" gitarzystą, ale muzykiem z wyobraźnią i talentem. Gdyby nakreślić standard muzyki heavy/power metalowej, jaki powinien być przestrzegany, to debiutancki album Hellscream nadawałby się idealnie. Bo właśnie tak powinny brzmieć albumy zawierające muzykę określaną mianem heavy/power metalu. Zespołowi udało się oddać w pełni charakter amerykańskiego grania i jest to najlepsze wydawnictwo obok Death Dealer czy Attacker. Ciekawe co wszyscy zachwalający nowy Iced Earth powiedzieliby na Hellscream? Uważam że tak powinien brzmieć nowy album ekipy Jona Schaffera. (5) Łukasz Frasek

Heavy Justice - Apocalyze 2013 Self-Released

Wydawałoby się, że w czasach największego rozkwitu tradycyjnego heavy metalu w latach 80-tych praktycznie wszystkie zespoły grały zawodowo i było ich znacznie mniej, co też wpływało na wyższy poziom gatunku jako całości. Nie zawsze jednak było tak kolorowo, o czym świadczą też mniej udane płyty, jak np. jedyny LP szwajcarskiego Stormbringer, który niedawno odkurzyłem po latach zapomnienia. Teraz mamy tysiące zespołów i niestety takie pomyłki są na porządku dziennym. Amerykański Heavy Justice jest jedną z nich. Dziwi mnie to o tyle, że zaczynali jeszcze w latach 90-tych, więc do nowicjuszy nie należą. Tymczasem ich heavy metal jest surowy, toporny i nijaki. Czasem ocierający się wręcz o speed/thrash, jak w utworze tytułowym czy "Fuel Into The Fire", ale generalnie bazujący na klasycznym, oldschoolowym heavy metalu. Czasem porywającym (rozpędzony "Cry Havoc"), ale w większości pozostałych utworów wtórnym do bólu ("GoldDigger") i zbyt lekko brzmiącym (I'm Home). Jest to niestety tym bardziej odczuwalne, że Heavy Justice lubują się w długich kompozycjach, gdy pomysłów starcza im na pierwsze 3-4 minuty, a nie na 5-7 minutowe kolosy. Lubią też rozpoczynać utwory niemal takimi samymi, fortepianowymi wstępami ("When We Were Gods", "Cry Havoc"), a wyższe, wyciągane partie Neila Mountreya brzmią podejrzanie syntetycznie - tak, jakby podrasowano je w studio. Wnioski są jednoznaczne: na kolejnej płycie zabrzmieć ciężej, postawić na niższe wo-

Iced Earth - Plagues of Babylon 2014 Century Media

Na początek przypomnijmy sobie po krótce jak wygląda dorobek tego wspaniałego zespołu. Historia rozpoczyna się w 1990 roku, gdy światło dzienne ujrzało pierwsze nieokrzesane wydawnictwo grupy, zatytułowane po prostu "Iced Earth". Choć ta płyta sama w sobie jest przedstawicielem bardzo dobrego poziomu muzycznego, to już drugi album studyjny Iced Earth okryty tytułem "Night of the Stormrider" jest dziełem wybitnym i to nie tylko w historii samego zespołu, lecz całej muzyki metalowej z Nowego Kontynentu. Szybkie, niejednostajne riffy, agresywne wokalizy i bardzo charakterystyczne połączenie melodii z brutalnością. Ta płyta to cios zniszczenia i pięść potępienia wymierzona prosto w serce fałszywego ładu. Choć Iced Earth nie nagrało już nigdy tak świetnego albumu, to każde kolejne ich dzieło było płytą wyjątkową. Taka tendencja utrzymywała się przez pewien czas. Wzniosły "Burnt Offerings" oczarowuje swą nieprzeciętną formą i pomysłami. Konceptowy "The Dark Saga" to świetnie opowiedziana jedna z najlepszych historii ze świata komiksów. "Something Wicked This Way Comes" jest poruszającym dziełem, a "Horror Show" to fantastyczne exemplum łączące motywy metalowe ze znanymi horrorami. To, jak brzmiało Iced Earth i jaką furorę wywoływało na swych koncertach można zaobserwować na genialnym DVD zatytułowanym "Alive In Athens", które, gdyby nie fatalny montaż dźwięku, spokojnie mogłoby funkcjonować za jeden z najlepszych sfilmowanych koncertów heavy metalowych. XXI wiek jednak nie zapowiadał się zbyt różowo. Najpierw miałki i płytki album "The Glorious Burden", który wprowadził lekkie "what the fuck" do świadomości grona odbiorców muzyki Iced Earth, a następnie "Framing Armageddon" i "The Crucible of Man", które w najlepszym razie można nazwać płytami średnimi z nielicznymi dobrymi momentami. Sprawa zaczęła wyglądać nie najlepiej i wyglądało na to, że Iced Earth zwyczajnie zaczyna gonić w piętkę. Pewnym powiewem świeżości był ostatni album Skutej Lodem Ziemi, zatytułowany "Dystopia" na którym zadebiutował nowy wokalista grupy Stu Block. "Dystopia" choć nie miażdżyła jak Iced Earth kilkanaście lat temu, to jednak zaprezentowała bardzo wyrafinowany materiał, który mógł przypaść do gustu fanom zespołu. To jednak wciąż nie było to. Mamy teraz przed sobą, w roku pańskim 2014, przed sobą kolejne dzieło Amerykanów. "Plagues of Babylon", bo tak się zowie to wydawnictwo, jest drugą płytą nagraną ze Stu Blockiem. Album zawiera 12 utworów (plus króciutkie outro), z czego pierwsza połowa to utwory koncepcyjne, rozwijające

historię, która stała się głównym motywem albumów "Framing Armageddon" i "The Crucible of Man", a pozostała szóstka to odrębne kompozycje, nie związane z tym motywem. O co została wzbogacona historia sagi, która jest tworzona przez Jona Schaffera, główny mózg zespołu, już od czasów trzyutworowej epopei z "Something Wicked This Way Comes"? Tym razem w tym uniwersum pojawiają się zombie, motyw ostatnio tak bardzo popularny, że aż niedługo otwierając lodówkę będę w niej znajdywał żywe ludzkie truchła. Owe zombie zostają nasłane przez Setian, rasę która zamieszkiwała Ziemię przed ludźmi, by siać śmierć i zniszczenie wśród rodzaju ludzkiego. Tak, tytułowe Plagi Babilonu to nic innego jak kolejne wizja Zombie Apokalipsy. Plusem jest to, że historia jest dość ciekawie opowiedziana w tekstach utworów i nie męczy nas przez cały rozwlekły album, tak jak ma to miejsce na wspomnianych "Framing Armageddon" i "The Crucible of Man". Sześć utworów to bardzo dobra długość na metalową opowieść, która ma zaciekawić, a jednocześnie nie znużyć słuchacza. Tak jak ze swoistym triumwiratem kończącym "Something Wicked This Way Comes", będącym jednocześnie spójną powiązaną historią, tak i teraz te pół tuzina utworów to świetne rozwiązanie na taki zabieg. Muzycznie "Plagues of Babylon" prezentuje się także ponadprzeciętnie. Jest to dobrze oszlifowany kamień szlachetny w bogatej kolekcji albumów Iced Earth. Płyta rozpoczyna się monumentalnym i przeepickim utworem tytułowym, który jednocześnie jest najdłuższym utworem na płycie. "Plagues..." bardzo umiejętnie wprowadza nas w klimat całego albumu i nowego rozdziału koncepcyjnej historii. Podniosły utwór, który jednak stroni od zbędnego patosu, niesie wysoko płomienny sztandar i roztacza dookoła niesamowity klimat, dzięki charakterystycznym, chropowatym "Iced Earthowskim" riffom i melodiom. Wokale nie dość, że są niesamowite, to też są bardzo urozmaicone. Są tu melorecytacje, są heavy metalowe wrzaski, jest też ognista melodyjność. Żeby tego było mało, kolejny na albumie "Democide" klimatem, muzyką i wokalami przypomina okres twórczości zespoły, gdy powstawał "Night of the Stormrider". Ten szybki utwór z melodią, która ani na jotę nie wchodzi w rejony plastikowej melodyki europejskiego power metalu, i ciężkimi, szybkimi galopami, tak bardzo charakterystycznymi dla wczesnego Iced Earth, wchodzi niczym ostry szpikulec szpady w niczego nie spodziewające się wrażliwe ciało. To wszystko okraszone świetnymi epickimi refrenami i zaśpiewami. O wspaniałości tego albumu świadczy wysokie zróżnicowanie utworów. O ile zawartość na "The Crucible of Man" zlewała się w jedną spójną breję, o tyle na "Plagues of Babylon" Iced Earth bawi się różnymi stylami, pomysłami i wpływami. Dogłębnie został wykorzystany potencjał riffów Jona Schaffera i potęga głosu Stu Blocka. Mamy tutaj melancholijne zagrania tak jak w świetnym "The Culling", gdzie z początku muzyka jest podkładem pod historię opowiadaną głosem Stu, by w końcu przejąć pierwsze skrzypce wzniosłą solówką. Utwory mają swoje charakterystyczne motywy oraz wyraźne i łatwe do rozróżnienia patenty w głównych (i nie tylko) riffach. Motywy przewodnie zostały świetnie napisane i

dopracowane. Choć dominują na albumie utwory w średnio-szybkich epickich tempach, mamy też kilka znacznych przyspieszeń w utworach, tak samo jak zwolnień. Wzniosłość i splendor epickiego metalu wręcz bije od "Plagues of Babylon". Na drugiej połowie albumu poziom także został utrzymany. Bardzo charakterystyczny i ociekający niepokojącym "lovecraftowskim" klimatem "Cthulhu" jest tutaj jednym z błyszczących kamieni. Szlachetne riffy i sprawnie dobrane wokale to istne strzeliste turnie w tej kompozycji. Piach między zębami, gorący wiatr bezdroży arizońskich i jednostajny pustynny krajobraz wylewa się strumieniami z klimatycznego "Peacemaker". Ten utwór o zemście rewolwerowca jest nie dość, że świetnie napisanym utworem, to jeszcze zawiera genialny motyw otwierający, silnie inspirowany południowoamerykańską szkołą grania. Nie mogło też zabraknąć rzewnej ballady, tak jak na każdym albumie Iced Earth w ostatnich latach. Tym razem dzielnie ten obowiązek obecności wypełnia "If I Could See You", które jest, choć łzawym i w ogóle smutnym utworem, to także bardzo porządną kompozycją, która potrafi nieźle kopnąć. Skoro o kopaniu mówimy - album kończą dwa covery. Pierwszy to "Spirit of Time", kompozycja nagrana wcześniej przez Jona Schaffera w jego solowym projekcie Sons of Liberty. Drugi to "Highwayman", w którym śpiewają obok Jona i Stu Russel Allen z Symphony X oraz Michael Poulssen z Volbeat. Ta forma miała nawiązywać do projektu, który oryginalnie skomponował "Highwaymana" czyli The Highwaymen superprojekt muzyki country do którego należeli Johnny Cash, Kris Kristofferson, Willie Nelson oraz Waylon Jennings. Efekt okazał się bardzo ciekawy i interesujący. Na albumie "Plagues of Babylon" gościnnie udzielił się także Hansi Kursch z Blind Guardian, który pracował już wcześniej wspólnie z Jonem Schafferem w projekcie Demons & Wizards. Kończąc tę rozwlekłą recenzję - Iced Earth nagrało bardzo dobrą płytę. Pełną emocji i bardzo dobrej muzyki. Jedyną wadą jaką wypatrzyłem jest brzmienie refrenów. Na mój gust ich produkcja mogłaby być lepsza i bardziej czytelniejsza, gdyż Jon, pełniący obowiązki producenta albumu, chcąc osiągnąć poczucie epickości, w refrenach nakłada kilka ścieżek wokalnych. Znamy to już z przynajmniej czterech poprzednich albumów Iced Earth. Według mnie brzmi to nie za dobrze, choć jest to moja osobista opinia i nie jest to wada, która rzutuje jakoś znacznie na odbiór muzyki. Muzycy Iced Earth mają wszystko, co jest potrzebne do tworzenia wspaniałych albumów: talent do komponowania, umiejętności muzyczne, wspaniałe wokale, umiejętność wykuwania chwytliwych riffów i melodii, a także spory garb doświadczeń i trudne do ujęcia w określone ramy oceany wizjonerskiej kreatywności. "Plagues of Babylon" nie jest płytą przygotowaną przez dyletantów czy zaślepionych kunsztem swych pomysłów oszołomów. Jest to dzieło godne ikony amerykańskiego power metalu. Repertuar Iced Earth poszerzył się o znakomitą pozycję zawierającą wspaniałe, poruszające kompozycje. (5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

RECENZJE

99


kale, w których Mountrey sprawdza się znacznie lepiej i pójść ścieżką zapoczątkowaną na "Cry Havoc". (3) Wojciech Chamryk

nych wyrobników. Kompozycje Human Fortress to zgrabne połączenie epickiego, tradycyjnego oraz power metalu, momentami o symfonicznym rozmachu. Nie brakuje w nich zarówno akustycznych jak i quasi orkiestrowych brzmień, bardziej przebojowe, lżej brzmiące utwory sąsiadują zaś z ostrzejszymi, riffowymi killerami. Nie ukrywam, że to oblicze Human Fortress znacznie bardziej przypadło mi do gustu, jednak słuchacze lubujący się w melodyjnym power czy nawet folk metalu też znajdą na tej urozmaiconej płycie sporo dla siebie. (4,5)

Holy Cross - Place Your Bets

Wojciech Chamryk

2013 Pure Steel

Francuzi na swym drugim albumie próbują łączyć tradycyjny metal z power metalem, ale efekty tegoż są niezbyt przekonywujące. Wygląda bowiem na to, że zespół niezbyt pewnie czuje się takiej stricte powerowej estetyce, z galopadami i złagodzonym brzmieniem. Dlatego utwory w rodzaju "Last Chance" czy "Break Your Chains" są jak dla mnie, mimo ostrzejszych fragmentów, najsłabsze na tej płycie. Znacznie bardziej przekonywująco Holy Cross wypadają w siarczystym heavy metalu. Czasem kojarzącym się z mocarnym i rozpędzonym Judas Priest ery "Painkiller" (opener "Bad Day (In The Best World)", "Inner Jail"), czerpiącym z dokonań Saxon (dynamiczny "Higher, Higher"). Czasem robi się wręcz thrash/speed metalowo (końcówka utworu tytułowego, "Realm Of Madness"), ale przeważają jednak bardziej tradycyjne klimaty lat 80-tych, czego najlepszym dowodem jest archetypowy wręcz "Unleash The Cross". Z kolei "From Past To Dust" jest klasycznym przykładem metalowego przeboju w dobrym tego słowa znaczeniu - pewnie w czasach świetności cięższej muzyki otwierałby stronę B winylowej płyty, a może nawet trafiłby na 7" singel. Dlatego, podsumowując całość tego materiału, przymknę oko na te, na szczęście nieliczne, nawiązania do współczesnego power metalu, bo słychać, że panowie mają papiery na granie i wychodzi i m to niezgorzej (4) Wojciech Chamryk

Human Fortress - Raided Land 2013 AFM

Lata 90-te nie były zbyt łaskawe dla tradycyjnego metalu nawet w swoistym mateczniku i enklawie takiego grania, to jest Niemczech. Dlatego na łamach prasy muzycznej sporo miejsca poświęcano temu co modne, nie znaczy to jednak, że pomijano klasycznie grające zespoły. W dodatku też sporo takich nowych grup powstawało wówczas w Niemczech, a jedną z nich jest istniejący od blisko piętnastu lat sekstet Human Fortress. "Raided Land" to ich czwarty album, ale pierwszy, który mam okazję słyszeć. Kojarzę tylko wokalistę, Brazylijczyka Gusa Monsanto, udzielającego się również w angielskim Code Of Silence. Jego głos na płycie tamtego zespołu był właściwie jedynym punktem na plus, w Human Fortress jest już pod tym względem znacznie lepiej i Monsanto nie jest gwiazdą wśród przecięt-

100

RECENZJE

Hunter - Imperium 2013 Tune Project

Szósta płyta studyjna Huntera, będąca bezpośrednią kontynuacją wydanego rok wcześniej "Królestwa" i pochodzącego z tej samej sesji nagraniowej jest agresywniejsza i cięższa od poprzedniczki. Niestety jest płytą do bólu wtórną i nudną... Przyznam, że choć dałem 4,8 "Królestwu" wcale nie uważam jej za dobrą płytę w dorobku Huntera, a na pewno nie najlepszą. Na zapowiadane już jesienią zeszłego roku "Imperium" czekałem z jakimś mniejszym zainteresowaniem niż dotychczas, a kiedy zaczęły się pojawiać pierwsze utwory to szczerze mówiąc byłem nieco zniesmaczony. Coś przebąkiwano o powrocie do klimatu (świetnego) "Medeis" z 2003 roku. Słuchając "Imperium" w kilku miejscach wyraźnie to słychać, nawet bardziej niż na "Królestwie" nawiązuje się też do ciężkiego brzmienia, także bardzo udanego, "HellWood" sprzed czterech lat. Każdy dotychczasowy album Huntera się jednak bronił, wybijał czymś charakterystycznym, a zwłaszcza zapadającymi w pamięć utworami (i kapitalnymi, trafnymi tekstami), tymczasem na "Imperium" oprócz brzmienia nie ma właściwie nic, co by zachwycało. "Imperiów" Hunter serwuje nam dziewięć, a cała płyta trwa raptem trzydzieści siedem minut z sekundami. Nawet okładka (skąd inąd udana) jest rozwinięciem tej znanej z "Królestwa". Tym razem jednak jest mniej zróżnicowania tekstowego, mniej żonglerki tematycznej czy charakterystycznego dla Huntera żartu i historii, które nie raz były bazą ich utworów. Temat w zasadzie jest jeden i w moim odczuciu jest nim starannie przemyślany atak na Kościół. Nie jestem jakimś zwolennikiem Radia Maryja, czy wielbicielem pewnej partii politycznej, ale uważam, że tym razem Drak i ekipa posunęli się odrobinę za daleko. Nawet nie chodzi o poruszane kwestie, o to, że teksty są jeszcze bardziej kontrowersyjne niż dotychczas, ale są one zbyt dosłowne, pozbawione tej onirycznej, często mistycznej, a zarazem żartobliwej otoczki, do której Hunter nas przyzwyczaił. Naturalnie, można nazwać to krokiem w muzyczną dorosłość i nawet nazwać teksty utworów mianem dojrzałych, ale gdzieś zatarła się granica między dobrym smakiem, jak również kopiowaniem samego siebie. Otwiera płytę "Imperium Uboju", kawałek owszem ciężki i pod względem brzmienia doskonały, wręcz wgniatający

w fotel. Jednakże jego tekst jest mocno rozczarowujący, a Jelonek ze swoimi skrzypkami nie wyprawia tutaj nic ciekawego, jego partie z początku są wręcz drażniące. Komentarz do sprawy rytualnego uboju się właściwie udał, ale czemu ma się wrażenie, jakby tekst został napisany na kolanie na długo po tym jak powstała muzyka do tego utworu? Drugi utwór zatytułowany "Imperium Maczety", pod względem instrumentalnym też jest czołgiem. Jednakże po raz kolejny tekst mocno rozczarowuje. Znów ma się wrażenie, że warstwa instrumentalna podąża swoją drogą, a słowa wyśpiewywane przez Draka swoją. "Imperium Zawiści Orzeszpospolitej", czyli numer trzeci jest także bardzo ciężki, a nawet odrobinę wolniejszy, powiedziałbym nawet "tłustszy" od poprzedników. Tu tekst, choć wcale także nie należy do najlepszych, przynajmniej jest w jakimś stopniu chwytliwy, ale nie porusza tak jak powinien. Przynajmniej jest on spójny z ciekawą warstwą muzyczną. Następujące po nim "Imperium Miłości" jest balladą. Problem z nią jest taki, że za bardzo starano się w niej nawiązać do "Kiedy Umieram" z "Medeis". Tamten kawałek był doskonały, miał świetny tekst, klimatem chwytał za serce i zawsze będzie mi się kojarzył z liceum. A ten jest jego nędzną kopią i to dosłownie. Na szczęście w kolejnym "Imperium Szczujszczura" wracamy do ostrzejszego, ciężkiego grania, które wgniata w fotel. To naprawdę niezły, pędzący kawałek, nawet Jelonek się tutaj świetnie odnalazł, ale niestety znów niemal wszystko rujnuje... słaby tekst. Niby wszystko jest w nim w porządku, rozpoznaje się bez kłopotu z kim i z czym mamy do czynienia, ale jednak po Hunterze oczekuje się czegoś więcej niż tekstu złożonego niemal w całości z powtarzanej do znudzenia frazy: "wyścig szczurów". Naprawdę więcej finezji było w utworze "Przy Wódce" z "T.E.L.I"! Ponownie "Medeisowy" klimat przefiltrowany przez "HellWood" pojawia się w "Imperium Strachu". Muzycznie znów jest bardzo dobrze, jednak tekst jest po prostu słaby. Drak jest znany ze swoich słów kluczy i często powiela te same sformułowania, ale przy całym szacunku, ile razy można słuchać tego samego? Na kilometr od tekstu wieje po prostu nudą... Na siódmej pozycji znalazło się "Imperium Diabła", które także opiera się na jednym w zasadzie zdaniu przez cały utwór: "Jestem Diabłem". Z założenia żartobliwy tekst, wygłupy i nawiązanie do "Osiem" z "T.E.L.I" jest wręcz karykaturalne. Jedyna rzecz, która trzyma przy głośniku to świetny, ciężki riff prowadzący i pędząca w zawrotnym tempie perkusja. Jednak to nie wystarcza, żeby utwór się wyróżniał. Przedostatni kawałek zaprasza do Hunterowej stolicy naszego kraju, czyli do "Imperium Waraciwara". Muzycznie także jest bez zarzutu, choć i tym razem denerwuje partia Jelonka (uszy aż puchną!), a i naraz jest za dużo tej całej ciężkości. Ponownie jest pisany na kolanie tekst, naprawdę zupełnie jakby się Drak i spółka w nim nie przyłożyli. Cytując Norwida: "Ideał sięgnął bruku"... Wypuszczony jako pierwszy, bodaj najbardziej kontrowersyjny i bardzo wręcz rozczarowujący kawałek wieńczący płytę, czyli "Imperium Trujki" paradoksalnie zaś jest najlepszym utworem na płycie. Początek jest wtórny i nudny, ale potem utwór bardzo fajnie się rozkręca. Tempo jest tutaj budowane z iście Hitchcockowskim napięciem, a całość przypomina najlepsze momenty "Medeis" i "T.E.L.I", a nawet znakomitego "Arges" z "HellWooda". Dziurawy tekst w dość intrygujący sposób jednak

stara się zwrócić uwagę na problem wyznawców "jedynie słusznego radia" i widma państwa rządzącego przez jednostki niechciane i nie nadające się do rządzenia społeczeństwem. Bardzo trafne trzeba przyznać, ale jednocześnie nawet nie będąc zwolennikiem powyższych, niesmak zostaje nawet jeśli to najmocniejszy akcent na albumie. Zresztą to samo i mniej dosłownie zostało pokazane przez Huntera w utworze "BiałoCzerw"... Pod względem klimatu, brzmienia, wręcz miażdżącego, to z całą pewnością najintensywniejszy i najmocniejszy krążek Huntera. Chciałoby się powiedzieć, że najlepszy, ale niestety nie można tego stwierdzić. Jego "achillesową piętą" są niedopracowane, schematyczne i niemal autoplagiatowe teksty, które często zupełnie nie pasują do granej muzyki. Na pewno jest to album, będący kwintesencją, jakby podsumowaniem dwudziestosiedmioletniej kariery grupy, której nie sposób nie znać i nie lubić, ale jednak rozczarowuje. Ciężar i żywy, naturalny dźwięk to za mało by ta płyta była dobra. Osobiście, po zróżnicowanym, innym i trzeba przyznać udanym "Królestwie" spodziewałem się czegoś co naprawdę mnie rozwali, tak się jednak nie stało. Szkoda... (3,9) Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Intoxicated - Rock 'n Roll Hellpatröl 2013 Hells Headbangers

Nawet gdybyśmy przymknęli oko na tę ultrabrzydką i po chamie kiczowatą okładkę, to i tak zawartość krążka świadczy o tym, że mamy tutaj do czynienia z zespołem-żartem. Ale po kolei. Intoxicated na "Rock 'n Roll Hellpatröl" gra prosty, prędki i brudny heavy metal w stylu Venom i Motorhead. Osiem niewyszukanych, wręcz granych na jedno kopyto, plugawych ultraszybkich numerów to bardzo niekomfortowa przejażdżka motocyklem z piekła rodem. Patenty i zagrywki są typowe do bólu, to wszystko już słyszeliśmy, naprawdę. Riffy są proste, nieskomplikowane, momentami wręcz prostackie. A teksty... o teksty to jest temat na zupełnie osobną recenzję. Chłopaki z Intoxicated w sferze liryk postawili na taką samą surowiznę jak w przypadku muzyki. Zwrotki i refreny są kwadratowe, pełne częstochowskich rymów i bardzo, ale to bardzo życzeniowych stwierdzeń. Patrząc na zespół jakoś nie mogę nie odnieść wrażenia, że z opiewanego przez nich seksu i picia, w sumie doświadczeni są tylko w jednym z tych tematów. Zresztą sami oceńcie: "Drinking whiskey like water fucking is all I want - I love metal sluts". Bez owijania w bawełnę, bezpośrednio jak fiut w odbyt w mokrych snach chłopaczków grających w tym zespole. Gdzie się podziały wyszukane i ciekawe metafory? Jak widać picie nie sprzyja myśleniu. Innym ciekawym kwiatkiem jest "Come on you little slut - I fuck you in the butt". Takie przykłady można mnożyć, gdyż to takie teksty składają się na liryki do utworów Intoxicated. "No time to loose - I've got the booze We're on the lose - With the loose shoes". Nie trzeba być Shakespearem by wymyśleć cokolwiek lepszego. Innymi słowy mamy tutaj prostacki metal z tekstami rodem z gimbazy pełnej amuzy-


cznego plebsu. O seksie, zwłaszcza tym wyuzdanym można pisać w sposób zaowalowany i kryć się pod zwałami metafor, jednak można tez pisać bezpośrednio i brutalnie, jednak ta sztuka wyszła kwartetowi z Niemiec w sposób tak maksymalnie nieudolny, że aż dupę ściska. Na wierzch wychodzi także ich wieśniacka zaściankowość. Nie mówię tutaj tylko o "giermańskim" akcencie wokalisty, ale także o błędach językowych, których można było uniknąć. Samo nieudolne (już pomijam klasę tego wersu) "It's better to masturbate than suffering for love" pokazuje, że mamy do czynienia z niedouczonymi chrabąszczami gdzieś ze środka ichniego realschule (czyli wiekowy poziom naszego gimnazjum). Ten cudowny wers można przetłumaczyć, tak dla zobrazowania umiejętności językowych Intoxicated, na "lepiej się masturbować niż cierpienie z powodu miłości". Widać drętwotę i marność? Muzyka i teksty pokazują brak smaku i stylu, a pozostała nam jeszcze do omówienia produkcja. Brzmienie płyty jest garażowe i brudne do bólu. Ma to swój urok, jednak Intoxicated nie uniknęło pewnych fatalnych błędów. Bas ginie w miksie, w utworach słychać metronom i trzaski przeklejanych ścieżek, a poziomy słyszalności instrumentów różnią się między utworami. Naprawdę, nawet najbardziej chałupnicze produkcje można dopracować do lepszego poziomu niż to co nam zaserwowało Intoxicated na "Rock'n'Roll Hellpatröl". Ogólnie jest mało fajnie. Jest kilka fajnych pomysłów, fajnych solówek i fajnych riffów, jednak zostało to wszystko przygniecione miernotą i fatalnym wykonaniem na wszystkich frontach. W dodatku zupełnie od czapy zostały wstawione cytaty z kultowej "Maski Czerwonego Moru" w reżyserii Rogera Cormana, a także, brutalnie pocięte i wyzute z sensu, kwestie z westernu "Pancerny Wóz". O co tu chodzi? Toć to S.D.I., Speedwolf czy takie Cranium z większym jajem tworzyło kompozycje dotyczące metalu, picia, niszczenia dyskotek i poniżaniu metalowych lachociągów. (3) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Iron Dogs - Free and Wild 2013 Iron Bonehed

Dopiero co jarałem się debiutem tych kanadyjskich ortodoksów, a już w moje łapy wpadł ich drugi krążek. Iron Dogs kontynuują drogę, którą obrali na początku z tym, że "Free and Wild" jest chyba odrobinę bardziej melodyjna. Mam wrażenie, że tym razem większy nacisk został położony na gitarowe harmonie, ale tak naprawdę są to tylko niuanse. To jest w dalszym ciągu ten sam miks NWo BHM ze speed metalem, gdzie inspiracje Angel Witch czy Diamond Head spotykają się z Brocas Helm, Manilla Road oraz Exciter. Tę ciągłość można zauważyć także patrząc na okładkę, na której ponownie znalazła się naga barbarzynka, tym razem jednak w towarzystwie uciętych łbów, a nie wilczej watahy. Tak samo jak w przypadku jedynki nie jest to granie dla muzycznych estetów czy audiofili. Jest trochę niechlujnie, słychać pewne niedociągnięcia, a

momentami ma się wrażenie słuchania koncertowego nagrania. Jednak dzięki temu ta muzyka jest niesamowicie autentyczna i szczera. Dla wszystkich lubujących się w surowym, barbarzyńskim, ale i melodyjnym metalu głęboko osadzonym w latach '80 obcowanie z tą płytą powinno być bardzo miłym doznaniem. Jest jednak jeden mankament "Free and Wild" trwa tylko 29 minut. Czemu do kurwy nędzy tak krótko? No ale trudno, trzeba się cieszyć tym co jest. Nie jestem w stanie stwierdzić czy ten album jest lepszy czy gorszy od debiutanckiego "Cold Bitch". Oba są przezajebiste i powinniście je jak najszybciej sprawdzić. Tu już nie ma co pisać, tu trzeba słuchać. (5,2) Maciej Osipiak

Iron Jaws - Guilty of Ignorance 2013 Pure Steel

Poza tym, że nazwa Iron Jaws obiła mi się kiedyś tam o uszy moja znajomość tej kapeli była równa zeru. "Guilty of Ignorance" jest ich drugim krążkiem, a wydany został w ubiegłym roku nakładem Pure Steel Records. Debiutu "Louder is not Enough" z 2010 roku nie słyszałem, tak więc obędzie się bez porównań. Włoski kwartet napierdziela znakomity speed metal oparty na najlepszych wzorcach starej szkoły. Jednak w przeciwieństwie do Demony oparty jest bardziej na scenach amerykańskiej i kanadayjskiej. Słychać tu Exciter, Agent Steel, jedynkę Anthrax. Natomiast gdy w refrenach wchodzą chórki z miejsca nasuwają się skojarzenia z Running Wild vide utwór tytułowy. Iron Jaws mają w sobie tak niesamowite pokłady energii, że nie da się spokojnie usiedzieć na dupie podczas obcowania z tym krążkiem. Jeśli takie wałki "Guilty of Ignorance", "Shoot the Dead", "Nuclear Disaster" czy "Speed Metal Command" nie wywołują u Was opętańczego machania banią i darcia ryja wspólnie z wokalistą to znak, że chyba już jesteście po drugiej stronie rzeki. Na deser mamy znakomicie odegrany cover genialnego Hallows Eve. Kurwa, nie mogę być obiektywny słysząc takie granie. Co ja mogę więcej napisać na temat tej płyty? To jest klasyczny, pieprzony speed, w którym nie ma miejsca na nowatorskie zagrywki czy progresywne wstawki. Jest za to do bólu metalowo i tak właśnie powinno być. Iron Jaws zrobił mi niesamowicie dobrze swoim drugim krążkiem i oby w przyszłości powtórzyło się to nie raz. (5,2) Maciej Osipiak Iron Kingdom - Gates of Eternity 2013 Self-Released

Debiut tych kanadyjskich heavy metalowców z 2011 roku był dla mnie ogromnym pozytywnym zaskoczeniem. Dlatego też moje oczekiwania odnośnie następcy były, co chyba zrozumiałe, bardzo duże. Iron Kingdom mnie nie zawiedli i "Gates of Eternity" to prawie godzina znakomitego heavy metalu wysokiej próby. Pomimo tego, że zespół nie zmienił stylu i gra w typowy dla siebie sposób to jednak pewne różnice pomiędzy tymi dwoma krążkami da się wyła-

pać. Przede wszystkim nowa płyta jest bardziej zwarta i stylistycznie ujednolicona. Jest mniej klimatów z lat '70, mniej naleciałości bogów epickiego metalu czyli Manilla Road, natomiast słychać więcej power metalowych motywów jak np. w "Guardian Angel". Utwory są bardziej ukierunkowane na Iron Maiden jak choćby w "Chains of Solitude" czy w 15-sto minutowym kolosie "Egypt (The End is Near)". Dostaliśmy też prawdziwy true metalowy hymn "Crowned in Glory", który pomimo oczywistych skojarzeń z Manowar zachowuje charakterystyczny tylko dla Iron Kingdom sznyt. Brzmienie jest z jednej strony surowe, a z drugiej potężne i epickie. Tak się zastanawiałem co, pomimo wielu słyszalnych wpływów stanowi o wyjątkowości tego zespołu? Chyba są to niebanalne melodie, ciekawy i oryginalny sposób grania riffów i konstruowania utworów oraz śpiew wokalisty Chris'a Ostermana. W zalewie tysięcy identycznych kapel, takie grupy jak Iron Kingdom, które na bazie klasycznych patentów starają się tworzyć coś własnego, powinno się wychwalać i wynosić na piedestał. Niestety obie płyty zespół musiał wydać własnym sumptem, bo żadna wytwórnia nie zainteresowała się tymi materiałami. Cóż, jak widać nie brakuje ludzi z uszami w dupach. Zdecydowanie polecam zarówno "Gates of Eternity" jak i debiut "The Curse of Voodoo Queen" wszystkim kochającym klasyczny i przede wszystkim szczery heavy metal. (5,2) Maciej Osipiak

Iron Mask - Fifth Son Of Winterdoom 2013 AFM

Zespół wirtuoza gitary Dushana Petrossiego gra power metal jak się patrzy: owszem, nie pozbawiony melodii i typowych dla gatunku rozwiązań ("Eagle Of Fire", "Angel Eyes Demon Soul"), jednak zarazem potężny, surowo brzmiący, odwołujący się zarówno do tradycyjnego, jak i epickiego metalu. A ponieważ liderowi udało się zebrać naprawdę dobry skład, z byłymi muzykami innego czarodzieja sześciu strun, Y.J. Malmsteena, wokalistą Markiem Boalsem i klawiszowcem Matsem Olaussonem na czele, efekty ich współpracy są naprawdę interesujące. Może trudno tu mówić o jakiejś 100 % oryginalności i stricte autorskich pomysłach, skoro Petrossi niemal non stop manifestuje uwielbienie dla dokonań Rainbow (rozpędzony "Like A Lion In A Cage", przypominający "Death Alley Driver" czy orientalno - przebojowy "Run To Me", kojarzący się z dokonaniami grupy Człowieka w Czerni z lat 70., to najbardziej jaskrawe przykłady), często też sięga do gitarowych patentów Malm-

steena ("Back Into Mystery"). Nie brakuje też jednak na "Fifth Son Of Winterdoom" bardziej oryginalnych pomysłów. Najciekawszy wydaje mi się epicki, trwający ponad 10 minut utwór tytułowy: monumentalny, wykorzystujący brzmienie instrumentów ludowych i rozbudowane, chóralne partie wokalne, nie pozbawiony też metalowego uderzenia w dynamicznym, ostrym przyspieszeniu. Wygląda na to, że Petrossi doskonale odnajduje się w takich klimatach, czego dowodem są krótsze, ale równie urozmaicone jak tytułowy opus, "The Picture Of Dorian Gray" i "Reconquista 1492". Bardziej tradycyjne numery heavy to z kolei agresywny, szybki "Seven Samurai" i hymniczny, z refrenem wręcz wymarzonym do skandowania na koncertach, "Rock Religion". Tak więc płyta może i nie odkrywcza, ale solidna i z gatunku tych, których dobrze się słucha. (4,5) Wojciech Chamryk

Iron Savior - Rise of the Hero 2014 AFM

Ostatnimi laty Iron Savior spuścił z tonu. O ile Sielck zawsze zapełniał krążki prostymi, ciętymi, bardzo niemieckimi riffami, o tyle składały się one w mocną całość wraz z dynamicznymi liniami wokalnymi. Dwoma słowami mówiąc Iron Savior zawsze był mocnym "kopem w tyłek". Ta saviorowa zuchwałość zupełnie spłynęła z zespołu trzy lata temu po wydaniu "The Landing". Ten przedostatni krążek był najbardziej rockową, miękką i melodyjną odsłoną ekipy Sielcka. Nic dziwnego, że zapowiedź "Rise of the Hero" podkręcona niezłym kawałkiem teledyskowym "Burning Heart" (jeden z najlepszych utworów na płycie) budziła spore nadzieje na powrót krzepkiego Iron Savior. Rzeczywiście, nowa płyta żegna się z radiową miękkością, ale nie wita w stu procentach stylistyki "Battering Ram". "Rise of the Hero" to galopada przez kanonadę klasycznych, szybkich riffów tonących w bardzo melodyjnych liniach wokalnych i chórach, których nie powstydziłby się Sielck w aranżacjach dla Savage Circus. Trudno znaleźć choć chwilę, gdy Sielck pozwala na moment wyeksponować się muzyce jako takiej. Albo tnie sam riff, albo całość tonie w melodiach - i tak jeden numer za drugim, jak na taśmie. Trudno odnaleźć na tym krążku budowanie nastroju, kreowanie grozy związanej z wizjami inwazji z kosmosu czy współistnienia ludzi z maszynami. Płyta jest aż boleśnie optymistyczna, radosna i śpiewna. Na echa klimatów a’la dawne "Children of the Wasteland" czy "Tyranny of Steel" przestałam liczyć już zupełnie, kiedy z głośników popłynęły pierwsze plumknięcia "Dance with Somebody". Popowe covery to naprawdę fajna sprawa, ale gdy zespół sięga po nie ze względu na błyskotliwy tekst, chwytliwy refren czy ich absurdalne niedopasowanie. W tym przypadku, nijaki kawałek o tańcowaniu na parkiecie nawet nie budzi efektu kontrastu z heavymetalowymi petardami, wręcz przeciwnie, nawet dobrze się kamufluje i zlewa z nimi. Jest zwyczajnie niepotrzebny. Dobre wrażenie robi

RECENZJE

101


wspomniany numer-zwiastun krążka, a także wolniejszy i masywny "Dragon King" czy energiczny "Revenge of the Bride". Mimo to, naprawdę brakuje na tej płycie cięższego, klimatycznego i potężnego oblicza Iron Savior, które w przeszłości od czasu do czasu pokazywało swoje lico. Niemniej jednak jest dużo lepiej niż na "The Landing", przede wszystkim... bardziej heavymetalowo. (4) Strati

Javelin - Fragments Of The Inner Shadow 2013 Pure Underground

Javelin jest kolejnym dowodem na uwielbienie, jakim nasi zachodni sąsiedzi darzą tradycyjny heavy metal - nie tylko w kontekście kupowania płyt i bycia fanami, ale też w sensie grania takiej muzyki. Tworzący ten zespół muzycy grali razem od wielu lat, mieli już na koncie krótsze wydawnictwa, ale dopiero w roku ubiegłym doczekali się pierwszego albumu. "Fragments Of The Inner Shadow" na pewno przypadnie do gustu zwolennikom tradycyjnego, inspirowanego hard rockiem, metalu, z elementami speed czy power. Na dobrą sprawę jest to album z gatunku tych, które równie dobrze mogły powstać w 1985, 1995 czy właśnie w ubiegłym roku. Pełen ostrego riffowania, porywających solówek, wyrazistych partii basu i czujnych, napędzających całość partii perkusji. Mamy tu ponad godzinę muzyki, ale wśród 13 utworów brak wypełniaczy - wygląda na to, że zespół przygotowując ten materiał tak długo, dopracował go po prostu perfekcyjnie. Wyróżniam tu co prawda dwa utwory: motoryczny killer "The Cenotaph" i zróżnicowany, pięknie się rozwijający "Dark Broken Land", przypuszczam jednak, że przy takim bogactwie materiału każdy ze słuchaczy będzie mieć na "Fragments Of The Inner Shadow" innych faworytów. (5) Wojciech Chamryk

Ken Hensley & Live Fire - Trouble 2013 Hear No Evil

Nie ma co ukrywać, jest z Kenem Hensley'em pewien kłopot. Otóż ten 68 letni gentelmen, znany przede wszystkim z klasycznego składu Uriah Heep, od lat nie zachwyca poziomem solowych albumów. Co prawda jako całość "Trouble" jest znacznie lepsza od poprzedniego krążka nagranego z tą grupą, to jest "Love & Other Mysteries", ale i tak za dużo na nim wycieczek w stronę nijakiego, błahego popu i AOR w stylu lat 80tych. Mamy też jednak na szczęście sporo ognistego, żywiołowego hard rocka. Takiego jak w openerze "Ready To Die", z nośnym refrenem, monumentalnymi

102

RECENZJE

wejściami Hammondów i efektownymi partiami gitary czy w kojarzącym się klimatem zarówno z "Rainbow Demon" Heep jak i "Perfect Strangers" Purpli rozbudowanym "Todo Loco". Gitarowo organowe dialogi stanowią o sile i atrakcyjności urozmaiconego rytmicznie utworu tytułowego, sporo też pod tym względem dzieje się w przebojowym, ostrym "I Wanna Go Back". Niestety im dalej tym gorzej. "Please Explain" mimo gitarowych i organowych solówek jest zbyt ugrzeczniony, niemal popowy. Równie nijaki jest balladowy "You Will Always Be Mine", a szybki "It", mimo organowych pasaży Hensleya to klasyczny, ale nie przebój lecz niestety wypełniacz. Wrażenia nie poprawia "Dangerous Desire", który miałby może szansę być niewielkim przebojem tak w 1985 -88 roku, ale na pewno nie teraz. Na szczęście finał płyty w postaci balladowego "The Longest Night" naprawdę robi wrażenie. Mamy tu wokalne dialogi, partie fortepianu oraz organów i na finał pełne emocji gitarowe solo. Jednak generalnie przy dziesięciu utworach jest tak pół na pół - myślę, że od klasyków miary Hensleya możemy jednak wymagać więcej, tym bardziej, że towarzyszy mu tak dobry zespół jak Live Fire. Może więc następnym razem będzie lepiej, a póki co: (3,5). Wojciech Chamryk

Killface - Feeding The Dead 2013 Lugga Music

Urocza okładka z zombie, spożywającym mózg prosto z czaszki jakiegoś, wyraźnie niezbyt szczęśliwego z tego powodu osobnika, to dopiero początek "atrakcji" związanych z "Feeding The Dead". Właściwie nawet nie zdziwił mnie fakt, że ekipa z Dublina wydała swój debiutancki album samodzielnie, bo nastały ciężkie czasy dla fonograficznych firm i coraz częściej zwraca się w nich uwagę na to, co ukazuje się z ich logo. A Killface generują dźwięki spod sztancy, sztampowe, wtórne i przerażająco przeciętne. Ich death/thrash jest może ostry i dynamiczny, ale odarty z, tak koniecznej w przypadku takiego grania, brutalności i prawdziwej agresji. Sprawia to bardziej wrażenie wprawki na temat "spróbujemy zagrać coś brutalnego do tekstów o tematyce gore/grind" niż prawdziwej płyty. Tym bardziej, że czasem perkusja brzmi niczym paskudny automat ("Meat Grinder"), nie brakuje też nowoczesnych, rwanych, jakby nu metalowych riffów ("Murderers"). Do tego właściwie każdy z dziewięciu utworów ma w połowie obowiązkowe, miarowe zwolnienie, co sprawia, że jako całość "Feeding The Dead" jest jeszcze bardziej schematyczny i monotonny. Szkoda o tyle, że mamy tu momenty naprawdę obiecujące (ostry, riffowy "Seduction"), a wokalista nieźle radzi sobie zarówno z brutalnym growlingiem jak i wyższymi, równie agresywnymi partiami. Jednak jako całość: (2) Wojciech Chamryk

Kingdom Waves - Damned Beauty Overture 2013 BigCrank

Piraci z Karaibów? Nie, z Poznania. A właściwie czterech piratów i jedna piratka. Bracia kamraci i siostry kamratki, wskakujcie na pokład! Odpływamy z Tortugi! W otwierającym płytę ponad dziesięciominutowym utworze tytułowym szumi morze, skrzypią deski drewnianego pokładu galeonu i swoją opowieść rozpoczyna tajemnicza Sandra, bohaterka płyty. Wlewamy rum do kieliszka, orkiestracje i wraz z salwami zaczyna się instrumentalna bitwa - gitary, perkusja i orkiestracje na wysokim poziomie. I do tego świetny wokal, o kapitalnej barwie głosu. Z niedowierzaniem zaczniecie sprawdzać czy to na pewno polska płyta. Zapewniam jednak, że tak, zrealizowana z rozmachem i na miarę rodzimego Pathfindera czy włoskiego Rhapsody (Of Fire), pompatycznie i z dużą dozą epickości, ale bez zbędnego przesadzymu. Pierwszy utwór jest długi, rozbudowany, ale bynajmniej nie nuży, wciąga od początku do końca, nasyca w pełni, a to dopiero początek płyty! Następnie mroczne, orkiestrowe wejście w "Paper Wings" i wchodzą ostre gitary. Ta płyta mogła by wyjść we Włoszech, to oni specjalizują się w takim brzmieniu i rozkładzie sił, ale choć trudno w to uwierzyć stoją za nią Polacy, i zapewne podkreślę to jeszcze kilka razy. Barwne instrumentalizacje i bogate melodie, pełne brzmienie w którym dosłownie można się utopić, albo zostać pożartym niczym przez Krakena. Na trzeciej pozycji pojawia się "Mistrust", który znalazł się już na epce pod tym samym tytułem z 2011 roku. Tu także nie ma zawodu, najpierw delikatne wejście, a potem wszystko przepięknie przyspiesza. Po nim następuje "Handful Of Sand", z kolejnym mrocznym wejściem jako żywo przypominającym muzykę Klausa Badelta i Hansa Zimmera z "Piratów z Karaibów" i znakomitym rozpędzeniem. Płynne przejście do "Mirage World", który także znalazł się na epce z 2011 roku, stajemy oko w oko z Krakenem albo innym potworem morskim w samym środku bitwy. Pasaż łączący gitary z orkiestracją jest naprawdę porywający, jak sięgam pamięcią, dość dawno nie słyszałem w podobnym graniu czegoś tak doskonałego i tak jednocześnie świeżego. Znakomicie wypada tutaj też wokal, w którym pojawia się obok wysokiego śpiewu także bardziej szorstki, przeżarty rumem chciałoby się powiedzieć. W szóstym zatytułowanym "In A Daze" także nie ma zmiłuj, najpierw krótkie i delikatne fletowe wejście i znów z pełnym pędem, iście sztormowym tempem wchodzą ostre riffy, potężna perkusja i bogata orkiestracja. Zwolnienie następuje dopiero w "Cult Of War", w którym na delikatnym klawiszu pojawia się lament wokalisty, ale jest to tylko usypianie czujności, bo w połowie utwór wybucha do solówki i odrobinę tylko szybszego tempa. Piracka ballada, ale bez cukru, za to z dużą ilością rumu. Ponownie przyspieszamy w przedostatnim "Dust to Dust", w którym znów zachwycają orkiestracje, tempo i gitary, także znakomite solówki. Płytę wieńczy krótki i bardzo wesoły ka-

wałek zatytułowany "The Pirate Wedding Day". W nim impreza na wyspie na totalnym wypasie: tańce, dużo rumu i znakomitego towarzystwa. Piękne zwieńczenie, po którym włączamy album jeszcze raz, bo dalszego ciągu jeszcze nie ma. Tej płycie towarzyszy to samo uczucie co przy pierwszej płycie Pathfindera: zachwytu pięknem i przepychem, szczerą zabawą i solidną robotą w niczym nie ustępującą włoskim mistrzom gatunku, a nawet najsłynniejszym piratom z Running Wild czy z Alestorm. To płyta której słucha się z nieukrywaną przyjemnością, z której nie tylko zespół, ale także my Polacy możemy być dumni. Może jedynie denerwować fakt, że napisana po angielsku, ale w tym wypadku, jeśli zamierzają od razu szturmować zachodnie porty, mogą to zrobić z marszu. Ten galeon powinien bowiem płynąć w świat i nie ma też co ukrywać, że na już teraz na drugi album warto czekać i oby był stworzony z takim samym rozmachem! (6) Krzysztof "Lupus" Śmiglak

King's Call - Lion's Den 2013 Mausoleum

King's Call to iście międzynarodowy kwartet, jednak pierwszoplanowe partie grają w tym zespole wywodzący się z Grecji gitarzysta Alex Garoufalidis oraz wokalista z Anglii rodem, Mike Freeland. Zespół gra teoretycznie hard rocka, w porywach zaś lżejszy, tradycyjny heavy metal, jednak nie końca. Muzycy podają bowiem na swej stronie, że inspirują ich nie tylko klasycy ciężkiego grania jak: Rainbow, Purple czy Sabbath, ale też 3 Doors Down, Bob Marley, Lenny Kravitz czy Survivor. Efektem tego jest istny stylistyczny miszmasz, raczej nie do przyjęcia dla przeciętnego fana hard rocka czy metalu. "Lion's Den" zaczyna się co prawda wystrzałowo, bo trzy pierwsze utwory to prawdziwe perełki, ze wskazaniem na szybki, dynamiczny heavy "Riding The Storm" i bardziej hard rockowy "Dig It", w którym Freeland składa hołd Plantowi i Coverdale'owi. Po czym… napięcie siada, bo zaczynają się niezbyt ciekawe, lżej brzmiące, kojarzące się z pop rockiem czy trzecią ligą AOR utwory w rodzaju "Shy Love", "Avalon" czy zdecydowanie przydługie "Waiting For You" i "Love Will Find A Way". Owszem, trafiają się wśród nich ciekawsze rzeczy, pokroju dynamicznego "Get Up", wzbogaconego brzmieniem organów i z solówką stylizowaną na starego, dobrego rock'n'rolla czy mroczy, surowy "Holy Ground", brzmiący niczym zapomniany utwór z LP "Born Again" Black Sabbath, ale to tylko nieliczne jasne momenty w zalewie przeciętności. W dodatku, jak to często bywa w zespołach gitarowych wirtuozów, solówki Garoufalidisa są pierwszej klasy, ale kompozycje w których się znajdują, już nie zawsze, dlatego też za tych pięć wymienionych utworów: (3) Wojciech Chamryk


Kirk - Masquerade 2014 Mausoleum

Dziwna sprawa. W melodyjnym power metalu przez dość długi czas działo się nieciekawie. Tylko sporadycznie pojawiał się jakiś dobry album. A ostatnio, raz za razem, udało mi się przesłuchać kilka naprawdę dobrych krążków. Do tego grona zaliczam "Masquerade", najnowszą płytę szwajcarskiego zespołu Kirk. Band debiutował w 2003 roku płytą "The Final Dance". Zupełnie nic o nim nie wiem. Tym bardziej dziwi, że po ponad dekadzie zdecydowali się na wydanie drugiego albumu. Jak wspomniałem czas popularności takiego grania dano już minął i szwajcarzy nie mają szans na większą popularność. Tym bardziej szacunek dla nich, że nagrali dobrą, nie wymuszoną modą muzę, w konwencji dynamicznego, melodyjnego power metalu. Kirk nie gra niczego odkrywczego, przez co nie powala na kolana. Głównie idą ścieżką na czele, której kroczy Sonata Arctica, a za nią cała masa kapel chociażby takich, jak Silent Force czy Human Fortress. Jednak na "Masquerade" znajdziemy także odniesienia do twórczości takich grup, jak: Royal Hunt czy Wuthering Heights. Nie chodzi jednak o etykietę gatunku, ale o to, że szwajcarscy muzycy potrafili zbudować ciekawe kompozycje, obdarzyć je dobrymi i chwytliwymi melodiami, a w dodatku po mistrzowsku zaaranżować. To jest ich atutowy znak rozpoznawczy. Każdy z utworów wpada w ucho, zostaje na dłużej w głowie, a jak już się ulotni, pozostawia informację, że cały album "Masquerade" to markowy produkt i warto po niego sięgnąć ponownie. Sami muzycy nie dają powodów do zaczepek, ich warsztat jest wyborny. Natomiast ciepły a zarazem mocny głos Thomas Raucha staje się kolejnym atutem zespołu. Produkcja i brzmienia są również na bardzo dobrym poziomie. Podoba mi się, że w tej kwestii nie starają się na siłę wprowadzać nowoczesnych brzmień, choć w pełni korzystają z dobrodziejstw współczesnego studia. Całość uzupełnia grafika, która umiejętnie podkreśla charakter albumu. Jak pisałem wcześniej, "Masquerade" to o dziwo kolejne dobre wydawnictwo z melodyjnym power metalem, co w współczesnych czasach tak często sie nie zdarza. (4) \m/\m/

Kreator - Dying Alive 2013 Nuclear Blast

Do pokaźnego grona koncertówek Kreatora dołącza kolejna pozycja. "Dying Alive" jest albumem zarejestrowanym podczas występu 22 grudnia 2012 w Turbinenhalle w niemieckim Oberhausen. Prawda jest taka, że Kreator nie

nagrał słabej koncertówki i ten album nie jest wyjątkiem od tej reguły. Choć rzut oka na setlistę ujawnia spisek przemilczenia dokonań z "Terrible Certainty", która jest przez wielu uważana za najlepsza płytę Kreatora pod wieloma względami, to jednak dobór utworów należy ocenić w sposób pozytywny. Mamy największe hity oraz garść utworów z ostatniej płyty, które z powodów promocyjnych, a jakże, muszą przecież przeważać na tego rodzaju wydawnictwach tej klasy zespołu. Po zapoznaniu się z zawartością utwierdzam się w przekonaniu, że najlepiej wychodzącym na żywo kawałkiem Kreatora w ostatnich latach jest "Phobia". Na żadnym koncercie czy też nagraniu na żywo Kreator nie zagrał tego słabo czy za lekko. Teraz też nie jest inaczej. Na "Dying Alive" praktycznie wszystko zostało zagrane poprawnie. Zdarzają się też naturalnie rysy na tafli germańskiej stali. Słychać, że na "Enemy of God" Mille nie wyrabia z formą wrzasków i zakrzyknięć, a w pewnym momencie wręcz daje sobie siana przestawiając się na melorecytację wersów. "Hordes of Chaos", który na albumie jest niemalże kwintesencją brutalności i agresji, na "Dying Alive" przez połowę trwania utworu został zagrany bez polotu, bez energii, niemalże bez zaangażowania. Nawet Ventor jakby łagodniej walił w bębny i talerze podczas tego numeru. Z utworu "Coma of Souls" zostało zagranych pierwszych kilkanaście sekund utworu. Co prawda potem Kreator zaczął łupać o wiele lepsze "Endless Pain" jednak apetyt pozostał niezaspokojony. Bas Gieslera jest praktycznie niesłyszalny w miksie i bardzo rzadko dochodzi do głosu. Poziomy gitar są nierówne. Gitara Millego jest co najmniej dwa razy ciszej niż sygnał z wiosła Samiego i to nie tylko przy solówkach, ale też we wspólnych partiach riffowych. Są też wyraźne plusy materiału. Niesamowicie zabrzmiały utwory z ostatniej płyty, co zresztą było łatwe do przewidzenia, jednak mimo to zespół Millego i Ventora odwalił dobrą robotę przy ich graniu. Niesamowita agresja bije także z cudownie zagranego "Pleasure to Kill" i fenomenalnie naładowanego energią "Betrayer". Rzeczą, która według mnie została trochę źle przemyślana jest zapowiadanie utworów i kontakt Millego z publiką. Praktycznie wszystko odbywa się w języku niemieckim. Wiadomo, Kreator to niemiecki zespół i gra w swoim rodzinnym kraju - teoretycznie nie ma w tym nic złego, by lider zespołu rozmawiał z publiką w swym ojczystym języku. Z wyjątkiem dwóch przypadków. Po pierwsze, powinien używać angielskiego jeżeli gra na dużych festiwalach. Wiadomo na takich imprezach jest masa ludzi z całego świata, a angielski jest obecnie językiem kosmopolitycznym. Po drugie, powinien używać angielskiego podczas występów, które są nagrywane w celu zarejestrowania albumu koncertowego, a z tego koncertu nie dość, że została wydana koncertówka na CD i winylu to ponadto zostało zarejestrowane na nim opasłe DVD. Kreator jest na tyle znanym zespołem, że odbiorcami jego muzyki nie są wyłącznie Niemcy, zwłaszcza że przecież teksty utworów są po angielsku. Poza tym także dedykacja znajdująca się na nagraniu jest przeznaczona dla "wszystkich fanów, w każdym zakątku świata". Oprócz utworów zarejestrowanych na koncercie w Turbinenhalle, na drugim krążku tego dwupłytowego wydawnictwa miejsce dopełniły utwory bonusowe. Znalazły się tutaj wersje "na żywo" utworów "Demon Prince", "Amok Run", "Warcurse" znanych z pełniaka "Hordes of Chaos" oraz "When

The Sun Burns Red" i "The Pestilence". Ci, którym nie podszedł ostatni album Kreatora mogą kręcić noskiem, w końcu z 17 kawałków (nie licząc wszystkich intro oraz bonusów), aż pięć jest z ostatniego albumu studyjnego. Mimo wszystko jest to solidna i dobra płyta koncertowa. Nie pojawiły się na niej żadne ekscesy, które zapadły by w pamięć, lecz także solidna prezencja Kreatora nie uległa żadnej zmianie. Kreator najzwyczajniej w świecie poprawnie odegrał swoje utwory, błyszcząc nieznacznie to tu, to tam oraz blednąc nieznacznie w paru miejscach. (4) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Leatherwolf - Unchained Live 2013 NIL 8

Swojego czasu Leatherwolf był zespołem któremu naprawdę niewiele zabrakło by być szeroko rozpoznawalną marką. Potrójny atak gitarowy i, przynajmniej w początkowym okresie, ciekawy styl kompozycji, sprawiały, że ten band mógł się przebić do czołówki kalifornijskiej sceny. Myślę, że jednak niezdecydowanie nad kierunkiem w jakim muzyka zespołu ma podążać zaważyło nad faktem, że nie jest to kapela szerzej znana i dużo podróżująca po świecie. Nie sprzedaje tez ton płyt, ani nie jest szeroko poważana w metalowym undergroundzie. W muzyce Leatherwolf słychać, że młodzi chłoptasie nie mogli się zdecydować czy chcą podążyć śladem rozwijającego się ekstremum w postaci Metalliki i Slayera, czy chcą pójść w rejony teksańskiego Helstar, czy tez może grać za pan brat z innymi kapelami z południa Los Angeles oraz z ich rodzimego Orange County - Stryper, Dokken, Guardian... Dzięki temu Leatherwolf wykształcił swoje unikalne brzmienie i jednocześnie stał się kompozytem wszystkiego po trochu, co automatycznie zdyskwalifikowało go jako znaczącego gracza na amerykańskiej scenie rockowej-metalowej. Choć nie wszystkie zespołu z hrabstwa Orange i Los Angeles grały wtedy melodyjną rozmiękłą papkę (kazus Dark Angel), to Leatherwolf nie uniknął wpływów sąsiedztwa w swej muzyce. Zwłaszcza z biegiem czasu, gdyż z początku dzielnie opierał się, stawiając na potęgę amerykańskiego power/thrashu. "Unchained Live" jest drugim zaraz po "Wide Open" albumem koncertowym Leatherwolf. Na najnowszą koncertówkę składa się dziewięć utworów oraz studyjna rearanżacja utworu "Black Knight". Dominują utwory z wygładzonego "Street Ready" z 1989 roku. Oprócz tego na płycie znalazły się po dwa utwory z dwóch pierwszych płyt oraz jedna kompozycję z ostatniego albumu studyjnego Kalifornijczyków "New World Asylum", czyli "Dr. Wicked (Rx O.D.)". Jest to zresztą utwór który najbardziej odstaje od całej reszty. Leatherwolf na "Unchained Live" brzmi potężnie i mocarnie, dumnie prężąc ścianę dźwięku z trzech gitar. Utwory są zagrane żywiołowo i bardziej niż poprawnie. Realizacja dźwięku na tym wydawnictwie stoi na najwyższym poziomie. Dwaj nowi skrzydłowi Michaela Oliveiriego - Rob Math i Greg Urba stanowią razem z frontmanem

niesamowity tercet sześciostrunowego uderzenia. Album rozpoczyna nic innego tylko sam "Spiter", utwór wręcz idealny na otwarcie, co zostało już udowodnione na koncertówcę "Wide Open" oraz debiutanckim "Endangered Spieces". Nie zabrakło też kultowego "The Calling" do którego swojego czasu zespół nagrał bardzo "metalowy" wideoklip. Nieobeznanych zapraszam do przeszukania internetowych zakamarków i przekonaniu się na własne oczy dlaczego pojawiają się tutaj te klamerki. Wracając do płyty: zabrakło tu trochę więcej utworów z wcześniejszego okresu działalności zespołu. No i jak na koncertówkę, 9 utworów to bardzo mało. Widocznie zespół, myśląc typowo w stylu amerykańskiego biznesu muzycznego, stwierdził, ze album się sprzeda dzięki wielkim nazwiskom, gdyż za realizacją dźwięku stoją tacy ludzie jak Tom Baker, Roy Z oraz Michael Kramer. W Stanach może i najważniejsze są nazwiska i ilość sprzedanych egzemplarzy płyt, jednak u nas zawsze najważniejsza będzie jakość muzyki. Ta na "Unchained Live" jest bardzo dobra, jednak w stosunkowo niewielkiej ilości. (4,5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Legion of the Damned - Ravenous Plague 2014 Napalm

Legion of the Damned z dziewięcioletnim stażem, co płytę dostarcza nam dawkę dobrego thrash/death metalu. I tym razem Holendrzy nas nie zwiedli. "Ravenous Plague" to szósty studyjny album przynoszący nam dziesięć potężnych kawałków. Zaczyna się od wzbudzającego niepokój intra, które przechodzi potem w "Howling For Armageddon", utwór z mocnym przytupem na dzień dobry. Następnie panowie serwują nam równie młócący "Black Baron". Kolejny "Mountan Wolves Under a Crescent Moon" oraz późniejszy wałek jest cały przesiąknięty slayerowskim klimatem, co sprawia, że bardzo przyjemnie się ich słucha. Dodatkowo w "Ravenous Abomination" wyraźnie wyłapujemy chwilowy zakręt w stronę black metalu. Chwile na oddech daje nam "Doom Priest", choć przyznam, że jest to tylko krótki moment, bo za chwilę kawałek przybiera na sile. "Summon All Hate" nie prezentuje się ani trochę gorzej, nawet tutaj można dopatrzyć się trochę Slayera. Energiczne "Morbid Death" podtrzymuje szybkie tempo, a "Bury Me in a Nameless Grave" trochę je ostudza, za pomocą mocarnych riffów. Do szybkich obrotów pobudza nas "Armalite Assassin", w raz ze swoją podwójną stopą w roli karabinu maszynowego. Ostatni "Strike of The Apocalypse" pozostawia dobry smak. Może płyta posiada trochę powielane pomysły, niektóre kawałki są dość do siebie podobne, to słowa Maurice'a Swinkels'a nie zostały rzucone na wiatr i płyta rzeczywiście jest lepsza niż jego poprzedniczka. (4) Daria Dyrkacz

RECENZJE

103


L'Impero Delle Ombre/Bud Tribe Corvi Neri/Warrior Creed 2013 Jolly Roger

Tym razem przyszło mi opisać split dwóch włoskich grup, doomowego L'Impero Delle Ombre oraz heavy metalowego Bud Tribe. Oba zespoły mają już na koncie po kilka pełnych wydawnictw, odpowiednio dwa i trzy. Split ten ukazał się nakładem Jolly Roger Records wyłącznie w wersji winylowej limitowanej do 250 sztuk. Jest to już drugie ich wspólne wydawnictwo. W 2008 roku ten sam label wypuścił płytkę, na której można było znaleźć po jednym utworze obu grup. Tym razem każda z kapel umieściła po trzy kompozycje w tym zremasterowane wersje tych z poprzedniego splitu. Uff, trochę to skomplikowane. Dobra, czas przejść do sedna. Pierwsza część płyty należy do doomowców zwących się Imperium Cieni, bo tak należy tłumaczyć ich nazwę. I trzeba przyznać, że nad tymi utworami unosi się atmosfera starych horrorów, a nastrój i brzmienie również kojarzą się zdecydowanie z doom metalem. Jednak oprócz tego jest tu naprawdę sporo szybkich heavy metalowych temp, momentami lekko progresywne, kosmiczne motywy oraz klawisze przypominające przełom lat 60/70. Do tego wszystkie kawałki są zaśpiewane po włosku co nie każdemu może przypaść do gustu. Ogólnie L'Impero Delle Ombre pozostawia całkiem pozytywne wrażenie, jednak bez wodotrysków. Druga strona należy do Bud Tribe, czyli zespołu, który założył wokalista Daniele "Bud" Ancillotti w 1994 roku po odejściu ze Strana Officina. Resztę składu od początku istnienia tworzą ci sami ludzie. Trzy utwory zawarte na tym splicie to poprawne heavy metalowe łojenie, którego słucha się miło, ale nie pozostawia po sobie wiele. Może się podobać rozpędzony, klasyczny heavy, z fajnymi solówkami jaki zespół prezentuje w "Star Rider", czy bujający, bardziej hard rockowy z dobrym feelingiem "Rule the Lightning". Natomiast "Warrior Creed" pomimo poprawności jest zbyt przeciętny i trochę jednak męczy bułę. Poprawność to jest chyba dobre określenie na ich granie. Wszystko jest na swoim miejscu, tylko brakuje błysku i czegoś czym by byli w stanie zainteresować słuchacza na dłużej. Tak więc podsumowując to chyba odrobinę ciekawiej zprezentował się L'Impero Delle Ombre ze względu na trochę większą oryginalność i ciekawsze kompozycje. Split ten należy traktować jako ciekawostkę dla kolekcjonerów wszelakich winylowych wydawnictw. Można posłuchać, ale na pewno nie jest to niezbędne do życia. (3,5) Maciej Osipiak Livin Fire - Under The Spell 2013 Self-Released

Lata 80-te znowu w natarciu, tym razem jednak nie w wykonaniu weteranów pamiętających tamte czasy, ale młodego, krakowskiego zespołu. Livin Fire są zapatrzeni w amerykańską scenę tamtych lat, co z racji posiadania w składzie śpiewającej gitarzystki prowokuje

104

RECENZJE

do porównań. Alda Rei śpiewa niezwykle żywiołowo, bardzo ekspresyjnie, co od razu budzi skojarzenia, głównie w sensie interpretacji, z tym, co wieki temu proponowały na scenie i w studio Betsy (Bitch), Leather Leone (Chastain) czy Maryann Scandiffio (Blacklace). Momentami kojarzy mi się też z Kate z Acid, a w najostrzejszych partiach z, chyba najmniej znaną z tego grona, Conny Ernst z niemieckiego Battlefield. Nie sposób jednak nie zauważyć, że barwa głosu wokalistki Livin Fire dość często jest wręcz irytująca, przydałoby się też większe zróżnicowanie jej partii, pójście w kierunku tego, co słyszymy w utworach "Torn" oraz "Witch". Jednak te, niewielkie w sumie, niedostatki, przesłania jakość warstwy instrumentalnej, która bez dwóch zdań uraduje każdego rozkochanego w muzyce w/w zespołów. Co prawda nie za bardzo rozumiem, dlaczego określa się ten zespół mianem hard rockowego/heavy metalowego, kiedy grają czystej wody tradycyjny heavy w stylu lat 80-tych, inspirowany głównie amerykańskim tradycyjnym i power metalem, z domieszką NWOBHM, ale takie mamy widocznie teraz czasy, że wszystko co lżejsze, wrzuca się do hard rockowego wora. Moi faworyci to brzmiący niczym zapomniany numer z przełomu lat 70./80. "Witch" z gitarowymi popisami Jakuba Kurka (ex Fortress) oraz równie tradycyjny, dynamiczny "Vampire's Kiss" z zadziornym śpiewem. Tak więc: było demo, jest MCD - pora na debiutancki album! (5)

pod koniec tego samego roku zespół planuje wydać kolejny krążek byłem co do niego bardzo sceptyczny. Nie obiecywałem sobie po nim nic, a dostałem jeden z najlepszych albumów Majesty. "Banners High" nie odstaje od wymienionych na wstępie klasyków, a poprzednika czy też Metalforce bije na głowę. Już podniosłe intro z narratorem wprowadzającym nas w historię zawartą na płycie każe nam mieć nadzieję, że będzie dobrze. I tak faktycznie jest, bo następujący po nim "We Want His Head" jest naprawdę znakomity. Tak dobrego numeru Tarek nie stworzył już dawno. Szybki, przepełniony energią i heavy metalowym ogniem. Idealny wręcz jako otwieracz koncertów. Reszta utworów trzyma ten sam bardzo wysoki poziom. Następny "Banners High" jest typowym kawałkiem Majesty i już dzisiaj chyba można go zaliczyć do ich sztandarowych utworów. Szybszą część płyty reprezentują jeszcze "Time for Revolution" z przebojowym refrenem, ostry i agresywny "Bloodshed and Steel" oraz bardzo melodyjny "All We Want All We Need". Kolejnym znakomitym utworem jest utrzymany w marszowym tempie "United by Freedom" stworzony wręcz na koncerty. "Pray forThunder" to wolny, majestatyczny walec, w którym dominuje podniosła atmosfera. "Take Me Home" jest typową balladą Majesty i słucha się jej naprawdę dobrze. Album kończą "On a Mountain High" i "The Day When the Battle is Won" z czego chyba bardziej przypadł mi do gustu ten drugi. Są to dobre numery, ale chyba najsłabsze na "Banners High". Tak więc Majesty nagrało jeden z najlepszych albumów w swojej historii i mam nadzieję, że utrzymają tę formę jeszcze bardzo długo. Znakomity, przebojowy i szczery True Heavy Metal. Hail to Majesty! (5)

Masters of Disguise - Back With A Vengeance 2013 Limb Music

Marauder - Elegy of Blood 2012 Pitch Black

Majesty - Banners High Mam słabość do tego zespołu od kiedy tylko usłyszałem ich debiut "Keep it True", a później niemalże uzależniłem od kolejnego krążka "Sword and Sorcery". Zawsze miałem w dupie głosy antagonistów zarzucających im kicz, przesadną patetyczność i infantylność. Akurat Majesty potrafiło te teoretycznie negatywne cechy przekuć w zalety. Pomimo tego, że chyba już na zawsze przylgnęła do nich łatka "niemieckiego Manowar" to jednak ekipa pod dowództwem Tareka Maghary potrafiła wykreować swój sposób grania heavy metalu. Podniosła atmosfera, specyficzna melodyka i charakterystyczny głos lidera to jego główne cechy charakterystyczne. Zespół na początku 2013 roku wydał pierwszy od 7 lat, po eksperymencie zwanym Metalforce, krążek pod nazwą Majesty. "Thunder Rider" jednak nie spełnił nadziei, które w nim pokładałem. Brakowało mu energii, dobrych melodii, a całość brzmiała jakby była robiona na siłę. Dlatego też, gdy przeczytałem wiadomość, że jeszcze

Strati

Maciej Osipiak

Wojciech Chamryk

2013 NoiseArt

wej mieszanki nie dodał odrobiny patosu zarówno muzycznego jak i lirycznego. "Elegy of Blood" jawi się więc jako kawał surowego, prostego grania będącego kanwą dla surowych i prostych tekstów sławiących pompatyczne czyny przeszłości. Zaletą tego przekazu jest to, że zespół niemal każdą opowieść ubrał w inną stylistycznie kompozycję, dzięki czemu uniknął homogenicznej papki utwory rozpięte są od dynamicznej, agresywnej stylistyki Judas Priest ("Great War") po niemal hardrockowe numery takie jak "Crusader". Ciekawe jest to, że zespól ewidentnie przeżywał zafascynowanie sukcesami Sabaton, bo "Warriors" jest skonstruowany w bardzo podobny sposób jak swoje numery komponuje ekipa Brodéna (warto porównać do "Panzer Battalion"). Niestety, mimo ogromnego uroku jaki roztacza ten zespół (któż nie ma słabości do klasycznego, szczerego grania walczącego o jako taką wartość swojej muzyki) trudno nie przyznać, że jest to granie ogromnie wtórne, troszkę bez pomysłu i raczej kierowane do lokalnego odbiorcy koncertowego niż "globalnego" słuchacza. Odnoszę wrażenie, że z podobnym "problemem" braku stylu boryka się wiele grup, zwłaszcza z południowej Europy. Nie zmienia to jednak faktu, że "problem" warto napisać w cudzysłowie, bo tego typu zespoły mają się świetnie w swojej ojczyźnie i widocznie idealnie odpowiadają na tamtejsze potrzeby. (3,5)

Marauder to ateński zespół regularnie (dokładnie co cztery lata) wypuszczający porcję klasycznego heavy metalu cieszącego uszy głównie Greków. Można by napisać żartem, że to taki grecki Sabaton przed Sabatonem, bo grupa raz na jakiś czas raczy nas pakietem wiedzy historycznej. Co ciekawe, nieodległej zresztą od ducha patriotycznego, bo w tekstach Marauder zaszczytne miejsce zajmują dzieje ich kraju. Jeśliby liczyć Aleksandra Macedońskiego do tradycji greckiego patriotyzmu, śmiało można by rzec, że najnowsza płyta Greków "Elegy of Blood" powraca do tego zwyczaju. Jednak ci, którzy spodziewali się powtórki z konceptu o odzyskaniu niepodległości przez Grecję w 1821 roku (płyta o zaskakującym tytule "1821"), mogą być zdumieni, bo "Elegy of Blood" to galopada przez całą historię, od antyku, przez krucjaty po druga wojnę światową. To małe kompendium wiedzy historycznej spreparowane w dwunastu kawałkach zamknięte jest w bardzo klasycznym heavy metalu czerpiącym całymi garściami jednocześnie z Maiden jak i m.in. niemieckiego podwórka. Rzecz jasna, band z greckiej sceny nie byłby sobą, gdyby to tej wzorco-

Nazwa zespołu oraz okładka płyty nawiązują bezpośrednio do debiutanckiego krążka amerykańskiej legendy speed metalu Savage Grace. Nie ma w tym nic dziwnego albowiem Masters of Disguise tworzą muzycy będący częścią koncertowego wcielenia Savage Grace wspierający Chrisa Logue podczas jego europejskich gigów w latach 2009/10. Jak widać złapali bakcyla i postanowili kontynuować dzieło Amerykanów. Do składu dołączył tylko wokalista Alex Stahl znany podobnie jak pozostali członkowie grupy z cover bandu NWoB HM Roxxcalibur. "Back With A Vengeance" ukazał się nakładem Limb Music dokładnie w moje urodziny czyli 15 listopada i muszę przyznać, że był to bardzo miły prezent. Ta muzyka porywa od pierwszych dźwięków ogromną energią, znakomitymi melodiami oraz warsztatem każdego muzyka. Zresztą nie mogło być inaczej patrząc w jakich zespołach grali wcześniej. Oczywiście nie da się uniknąć porównań do Savage Grace, których słychać tu zdecydowanie najwięcej, a ich cover w postaci "Scepters of Deceit" jest tutaj tak oczywisty, że nawet nie ma co podważać sensu jego obecności na płycie. O sile tego materiału może świadczyć fakt, że wspomniany wyżej cover wcale nie jest najlepszym numerem na "Back with a Vengeance". Trzy następujące po sobie utwory "Never Surrender", "The Omen" z tekstem opartym na kultowym filmie pod tym samym tytułem oraz "For Now And All Time (Knutson's Revenge)" zostawiają po sobie tylko zgliszcza. Totalne


speed/power metalowe tornado! Inne utwory też nie schodzą poniżej bardzo wysokiego poziomu. Taki "Alliance" ze względu na konstrukcję i sposób śpiewania Alexa równo z riffami kojarzy mi się z "Aces High" wiadomo kogo. Zdecydowana większość płyty utrzymana jest w szybkich tempach z wyjątkiem przepełnionego trochę bardziej tajemniczą, mroczną atmosferą "Liar". W takich klimatach Masters of Disguise sprawdza się równie znakomicie. Zespół zaliczył bardzo mocny wjazd na scenę i mam nadzieję, że pójdzie za ciosem, a kolejne doskonałe krążki będą tylko kwestią czasu. Myślę, że tak właśnie brzmiałby nowy Savage Grace. Knutson is back! (5,2) Maciej Osipiak

Maxxxwell Thunder

Carlisle - Full Metal

2013 OMP

Pamięta ktoś amerykańską kapelę grającą heavy/speed metal o nazwie Hellion? Formacja ta błyszczała w latach osiemdziesiątych, a dość nie tak dawno udało jej się powrócić do świata żywych. Zupełnie nowy skład i miejsce w nim znalazł gitarzysta Maxxxwell Carlisle, który od 2007 roku tworzy muzykę na własny rachunek. W roku 2013 udało mu się wydać mini album zatytułowany "Full Metal Thunder" i trzeba przyznać, że obecny gitarzysta Hellion zaskakuje tutaj bardzo pozytywnie. Trafną decyzją okazało się stworzeniem z tego jednoosobowego projektu zespołu z krwi i kości, w którym nie tylko Maxxxwell odgrywa znaczącą rolę. Tym razem nie poprzestano wyłącznie na partiach gitarowych Maxxxwella, które ukazują jak dobrym gitarzystą jest i że stawia na shredowy styl grania, ale położono nacisk na melodie, na dynamiczną sekcję rytmiczną wzorowaną na tej z Manowar. Jednak to nie koniec zmian na lepsze. Znakomitym posunięciem było zatrudnienie wokalisty - Robyn Troup wypada tutaj całkiem dobrze. Gdy słucha się jego wokalu, od razu ma się w głowie wokalistów Majesty czy Wizard i słuchając takiego dynamicznego otwieracza w postaci "Full Metal Thunder" można dostrzec podobieństwa. Od razu można określić to, co gra Maxxxwell wraz z swoim zespołem i jest to heavy/power metal z shredowymi zagrywkami. Takiej muzyki nie brakuje na rynku, ale mimo to warto zwrócić uwagę na ten album. Nie zawsze trafiają się takie pomysłowe i finezyjne solówki, które napędzają całość. "The Power of Metal Compels Me" pokazuje jak zespół dobrze się czuje w takim szybszym graniu i że tworzenie przebojów to dla nich błahostka. Zespół nie zwalnia tempa i następnym utworem na płycie jest rytmiczny "The Call Of the Metal", który mógłby spokojnie trafić na album Manowar z lat 80/90. Najsłabszym kawałkiem jest bardziej stonowany "Marching With The Dragons", zaś "Time Crisis" nie porywa oklepanym refrenem. Mimo pewnych niedociągnięć "Full Metal Thunder" zwiastuje lepsze czasy dla Maxxxwella i zmiany jakie słychać na tym mini albumie, to zmiany, które wnoszą zupełnie nową jakość w tym zespole. Dla fanów amery-

Metal Church - Generation Nothing 2013 Rat Pak

Po tym jak Metal Church ogłosiło zawieszenie działalności jakaś część mnie wiedziała (tak samo jak w przypadku Running Wild i Jag Panzer), że ponowne wznowienie działalności i nagranie nowej płyty jest jedynie kwestią czasu. Jedyną niewiadomą tylko było to, w jakim stylu mistrzowie amerykańskiego power/ thrashu wrócą na scenę. Z pozoru wszystko wyglądało wspaniale. Genialne koncerty na 70.000 Tons of Metal i Headbangers Open Air w 2013 roku, na których zespół pokazał się z najlepszej możliwej stronie, zwiastowały glorię i chwałę muzyki metalowej. Kurdt i Ronnie zadziwiali swymi umiejętnościami i formą. W końcu otrzymaliśmy zapowiedź nowej płyty i zapewnienie, że będzie ona stylistycznie i klimatycznie trzymać się rejonów wczesnych okresów działalności zespołu. Apetyt się zaostrzał do granic możliwości i niecierpliwość rosła z każdą chwilą. No i przyszedł ten wyczekiwany dzień premiery. Najpierw konsternacje wywołała oprawa graficzna albumu. No, nie owijajmy w bawełnę, tak brzydkiej okładki Metal Church nie miał jeszcze w swym dorobku. Nawet "Hanging In The Balance" nie była aż tak potworna. Pomimo wyzucia z pamięci fantastycznej kompozycji, która stanowiła okładkę debiutu oraz inne, mniej lub bardziej udane, obwoluty wydawnictw tej potęgi metalowego grania, to okładka od "Generation Nothing" wygląda jak kiepski żart garażowego punkowego zespołu. Cyfrowa do bólu brudna blacha wysmarowana czerwoną farbą w kształt przypominający krwawą przekreśloną kiełbasę i nabazgrany tytuł losową czcionką z programu tekstowego. Nie czuję się do tego czegoś ani pociągu, ani chęci sprawdzenia co się czai w środku. Gdy jednak przezwyciężymy odruch wyparcia i zajrzymy do zawartości muzycznej krążka... okazuje się, że prawdę mówił Król Słońce twierdząc, że pierwsze odczucia są najbardziej naturalne. Tragedii nie ma, ale dupy też nie urywa. Zacznijmy jednak od pozytywnych stron tego wyczekiwanego wydawnictwa. Od razu mogę z marszu powiedzieć, że solówki są naprawdę dobre. Choć po prawdzie w większości wydają się doklejone na pałę do utworów, nie łącząc się zupełnie z resztą utworu. Wyglądają zazwyczaj na odfajkowaną część kompozycji, której nie wypadało pominąć. Są od takiej maniery jednak wyjątki, jak w interesującym "Dead City", w którym gra solowa błyszczy i dobrze się kom-

ponuje z klimatem utworu. Same utwory są najzwyczajniej w świecie niespecjalnie ciekawe. Naturalnie znajdziemy kilka perełek, jednak problemem tutaj jest fakt, że ciekawe pomysły nie zostały rozwinięte, a raptem poupychane obok tych mniej ciekawych. Mamy 2013 rok (w chwili gdy ukazuje się ta płyta) - światło dzienne ujrzały prawdziwe majstersztyki - Warlord, Attacker, Satan, które mimo analogicznie długiego stażu działalności pokazały, że można grać ciekawie i oryginalnie, promieniując kreatywnością i potęgą brzmienia. Tymczasem Metal Church dostarcza nam półśrodek, krążek na którym jest sporo fajnych pomysłów i nostalgicznych wycieczek do ery "Blessing in Disguise", a jednocześnie będący niedopracowanym dziełem, które nie wykorzystuje swego potencjału. Brakuje temu wszystkiemu tego "czegoś", co by skleiło te pomysły i patenty w epickie kompozycje i ciekawe patenty. Trochę to przykre, gdyż ten album naprawdę miał potencjał, jednak finalne kompozycje brzmią raczej na zlepek ciekawych pomysłów z tymi mniej ciekawymi. W rezultacie dostaliśmy egzotyczne danie o niezbyt wyszukanej palecie dźwięków i brzmienia. W założeniu, jeżeli wierzyć zapewnieniom Kurdta Vanderhoofa, który dzierży władzę nad zespołem stalową dłonią, ten album miał być silnym nawiązaniem do najwcześniejszych nagrań Metal Church. Efekt końcowy niezbyt to sugeruje, jednak ziarenko prawdy w tej hipotezie roboczej znajdziemy. To wydawnictwo pokazuje poza tym, że nostalgia jest mieczem obosiecznym. Wzorowanie się na przeszłości i na swym dorobku muzycznym nie zawsze jest najlepszą rzeczą, jaką można uczynić, zwłaszcza jak się nie ma pomysłu na kreatywne ukierunkowanie tej inspiracji. Przypadek Ronny' ego Munroe na tym albumie tez jest dość kontrowersyjnym kazusem. Od wokali, przez melodie po teksty. Uświadczymy tutaj całkiem sporo wersów pisanych na odwal się jak bardzo kreatywny: "Shut your mouth, you little punk, 'cause you know just what I'll do...you pathetic, little fool", z drugiej strony mamy na przykład warstwę liryczną "Noises in the Wall", która stoi na przyzwoitym poziomie. Tematyka utworów też pozostawia wiele do życzenia. Jakbym chciał słuchać smęcenia o wewnętrznych przeżyciach, rozterkach, problemach społecznych, politycznych aspektach egzystencji i ogólnie o rzewnych morzach wylewanego angstu na nieudolną rzeczywistość, to bym włączył dowolną telewizję komercyjną w porze jakiegoś talk show czy innych pseudowiadomości, a nie album Metal Church. To już nie jest ten sam zespół, który potrafił roztaczać wizje pełne przeszywających dreszczy i płomiennych emocji. To już nie jest era "Fake Healer", "Watch the Children Pray", "Spell Can't Be Broken", "Beyond the Black" czy "Gods of Wrath". A szkoda, bo to były prawdziwe kunsztowne kompozycje, nie tylko pod względem muzycznym, ale też w kwestii warstwy tekstowej. Sam Ronny pokazał na

koncertach, że jest wszechstronnym wokalistą, który posiada bardzo ciekawy głos i manierę śpiewania. Jego gimnastyka po strunach głosowych sprawiała, że świetnie śpiewał utwory poprzednich wokalistów Metal Church - Davida Wayne'a oraz Mike'a Howe. Sam będąc na koncercie Metal Church, będąc jednocześnie świadkiem scenicznych popisów wokalisty, stwierdziłem, że ten typ nie ma sobie równych w kwestii piastowania stanowiska gardłowego w tym zespole. Jednak, jak pokazuje "Generation Nothing", jeżeli chodzi o odnalezienie własnego sprawa zaczyna się u Ronny'ego komplikować. Jego wyczyny na "Generation Nothing" nie chwytają za serce i nie porywają słuchacza. Tak jakoś to wszystko brzmi średnio, miałko i bez dużego urozmaicenia. Ronny każdy utwór śpiewa z grubsza tak samo i nie decyduje się na wycieczki w ciekawsze rejestry melodyczne. Taki obrót spraw nieco dziwi, zwłaszcza, że "A Light In The Dark" oraz "This Present Wasteland" na których śpiewał Ronny, nie są złymi płytami w dorobku Metal Church. Tymczasem mamy do czynienia z płytkimi wyczynami wokalnymi i ogólną bezbarwnością oraz niemocą twórczą wokalisty. Wyjątek stanowi jego postawa w agresywnym "Scream", jednak to, co zaprezentował w tym kawałku już nie pojawia się na pozostałych numerach na płycie. Samo tytułowanie kawałków wypada blado. Te niezbyt umiejętny gry słów w tytule "Suiciety" (połączenie suicide i society bardziej mi pasuje do kapel z rejonów hardcore'u i muzyki alternatywnej) czy "The Media Horse" (chodzi o dziwki, łapiecie? "The media whores"! Jak twórczo, tyle że nie.) są tak kreatywne jak bekon na patyku z czekoladą. To by było na tyle. Co można powiedzieć na zakończenie? Myślę, że reunion zespołu, który lubimy, nie powinniśmy przyjmować bezkrytycznie. Jeżeli znana nam nazwa znowu zaczyna być aktywna, to jeszcze nie jest powód do nagłych erekcji i pławienia się w szampanie. Nie będę chwalił dzieła kapel, które darzę wielką estymą, tylko dlatego, że po zakończeniu działalności stwierdziły, że jednak to nie jest koniec i należy coś jeszcze namącić na scenie metalowej. Jeżeli efekt ich pracy jest taki sobie, nie będę wmawiał sobie i innym, że jest to dobre i chwalebne. "Generation Nothing" jest albumem, który można odbierać różnie. Nie jest to jednak dzieło godne, a tym bardziej takie, które z czystym sumieniem można nazwać bardzo dobrym. Nie jest to jednak gniot czy totalny średniak, gdyż tak jak wspomniałem, ten album miał duży potencjał, który mógł być lepiej wykorzystany, a ponadto na płycie uświadczymy sporo ciekawych momentów i pomysłów. To jednak za mało. Parafrazując wers z utworu "Dead City": To nie jest Metal Church, które znam. (3,9) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

RECENZJE

105


kańskiego heavy metalu, a także Manowar pozycja obowiązkowa. (4) Łukasz Frasek

Mercenary - Through Our Darkest Days 2013 NoiseArt

Przygotujcie się na masę dziwnych gitar, ściany klawiszy i perkusję gubiącą rytm, gdyż duński Mercenary lubuje się właśnie w takich motywach. Mamy tutaj melodyjny metalcore pełną gębach, choć nie przez cały czas trwania albumu. W niektórych utworach mamy do czy-nienia z cukierkowym i obsypanym brokatem melodic/power death metalem w stylu Children of Bodom i Scar Symmetry, by chwilę później otrzymać metalcore na modłę szwedzkiej szkoły w stylu Soilwork i Dark Tranquility, upstrzonej breakdownami i załamaniami rytmu. Wokalista za bardzo nie wie czy ma śpiewać czysto i łzawo niczym niezrozumiany nastolatek popłakujący w kącie czy drzeć mordę w stylu półdzikiego żbika, któremu ciągnik rolniczy najechał na ogon. W partiach gitarowych nie widać za dużo kreatywności. Melodie i harmonie są płytkie, co raczej nie dziwi, a solówki jeżeli się pojawiają, zostają odbębnione po łebkach. Utwory nie zaskakują w swym przebiegu, gdyż dokładnie wiemy czego się spodziewać. Od "Through Our Darkest Days" wieje nudą i ostrym zapachem plastikowej muzyki. Ten album jest kolejnym dowodem na to, że metalcore i jego odmiany, mają niewiele do zaoferowania w swojej muzyce. Nie mówię tutaj o jakimś szowinistycznym elitaryzmie prawdziwego metalu, który na starcie skreśla wszystko to, co jest oznaczone plakietkami wspomnianymi wcześniej. Po prostu muzyka serwowana przez Mercenary na swym siódmym studyjnym albumie jest słaba. Nie ma najniższej oceny, gdyż gitarom czasem uda się wydusić jakiś ciekawy krótki lead, a same utwory czasem potrafią stworzyć jakieś namiastki klimatu. To jednak za mało na dobrą ocenę. (2) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Messenger - Starwolf pt 1: The Messengers 2013 Massacre

Czas na kolejną niespodziankę z 2013 roku w gatunku heavy/power metal. Przenieśmy się do krainy, która jest domem dla takich kapel jak Gamma Ray, Running Wild czy Stormwarrior. Do niemieckiej sceny metalowej na której zrodził się w 1990 roku zespół o nazwie Messenger. W latach 90-tych wydał dwa albumy, by potem udać się w zapomnienie. Jednak udało im się powrócić i choć cały czas było to solidne niemieckie łojenie, nie czułem jednak

106

RECENZJE

pełnej satysfakcji. Wszyscy ostatnio zachwalali ich album "See You In Hell", ale dla mnie był co najwyżej dobry. Brakowało mi ognia, brakowało pewności, dopracowania, ciekawszych pomysłów na utwory, brakowało mi odpowiedniego wykończenia, czyli przysłowiowej "kropki nad i". Początkowo zbyłem nowy album Messenger zatytułowany "Starwolf pt 1: The Messengers". Nie ciekawiła mnie jego zawartość po przygodach ze wcześniejszymi albumami. Jednak gdy ktoś poleca mi płytę, zazwyczaj staram się ją sprawdzić i wyrobić swoje zdanie. Wiecie co? Mile się rozczarowałem tym co usłyszałem na tym krążku. Możecie sobie wyobrazić moją minę kiedy z głośników zaczęły wydobywać się ostre, agresywne, a przede wszystkim pomysłowe i bardzo melodyjne riffy oraz solówki duetu Franka / Patricka. Olśnienie z ich strony? A może w końcu postawienie na znakomite wzorce zaczerpnięte z takich tuzów niemieckiej sceny metalowej, jak Running Wild, Gamma Ray czy Stormwarrior? Usłyszeć wpływy trzech moich ulubionych niemieckich kapel na nowej płycie Messenger było ogromnym zaskoczeniem i bez wątpienia, to też wpłynęło na mój pozytywny odbiór krążka. Utwory są dynamiczne, chwytliwe, mają moc przyciągania i działania na słuchacza. Ktoś powie, to wszystko już gdzieś było, ale Messenger stara się wykreować coś własnego przy wykorzystaniu znanych patentów. "The Spectre" swoim głównym motywem, średnim tempem przypomina Running Wild. W takim melodyjnym "Pirates Of Space" też można wyłapać podobne elementy. Znakomitym potwierdzeniem wpływów Running Wild jest cover tej grupy w postaci "Port Royal". Materiał jest zróżnicowany dynamiczny, pełen energii i cały czas coś się w nim dzieje. Kapela nie przystaje przy jednym motywie czy przy jednej stylistyce. Fani power metalu mogą od razu pokochać energiczny "Raiders Of Galaxy", który nasuwa mi na myśl Gamma Ray, zaś wokalista Siegfried Schuessler brzmi jak Kai Hansen. Wokalnie Siegfried wypada na albumie wybornie i słychać, że się wyrobił ostatnim czasy. Jest charyzma, zadziorność i emocje, a przecież o to chodzi. Rytmiczny i melodyjny "Salvation" zawiera echa Primal Fear i Judas Priest, a utwór upiększył Ralf Scheepers, którego przedstawiać nikomu nie trzeba. To jednak nie koniec niespodzianek, bowiem pojawiły się także hard rockowe kawałki, takie jak "Earth, Water and Power" czy epickie wstawki w "Born To Face The Wind". Wszystko zostało rozwinięte i ulepszone, nawet brzmienie, które zyskało na zadziorności. Messenger pokazał, że chce być kolejnym bardzo dobrym zespołem niemieckim o którym ma być głośno. Nowy album tej formacji dowodzi, że znalazł pomysł na siebie i wie, jak tworzyć hity czy utwory, o których chce się pamiętać. Płyta jest dojrzała i przemyślana i nie ma się do czego przyczepić. Brawo! Miłe zaskoczenie tegoroczne i czekam na więcej płyt Messenger. Pozycja obowiązkowa dla maniaków niemieckiej sceny metalowej. (5,1) Łukasz Frasek Metalhead - Metalhead 2012 Killer Metal

Niemcy będą chyba już nierozerwalnie kojarzone z niewiarygodną popularnością tradycyjnego heavy metalu. Co istotne nie tylko w czasach jego największych triumfów artystycznych i komercyjnych w złotych latach 80-tych, ale też w kolejnej dekadzie, kiedy to kró-

lowały grunge, alternatywny rock, post czy new metal. Debiut Metalhead z Bramsche wpisuje się w taki stan rzeczy z perfekcyjną zgodnością wszelkich możliwych elementów składających się na tę płytę. Począwszy od surowego, dynamicznego brzmienia nie kojarzącego się nachalnie z cyfrową bezdusznością i sterylnością aż do zawartości stricte muzycznej. Młodzi Niemcy nawiązują bowiem w pięknym stylu do poziomu najlepszych kompozycji Judas Priest (ultraszybki "Bringer Of Evil") czy Helloween (równie motoryczny "Awakening Of Thunder"). Mamy też utwory czerpiące z dynamiki NWOBHM ("Hunter"), rasowych killerów Accept ("Mistress Of The Storm")oraz liczne momenty kojarzące się z patosem klasycznego Manowar wczesnych lat 80. Najbardziej słychać jednak na "Metalhead" Mercyful Fate i solowe albumy Kinga Diamonda, zwłaszcza w instrumentalnych partiach dłuższych, rozbudowanych mrocznych kompozycji "Lonesome Warrior" i "Surrender To The Dark" oraz śpiewie Stefana Sadzio. Są na tej płycie utwory, gdzie śpiewa też inaczej, ale przede wszystkim korzysta z patentów genialnego Duńczyka, począwszy od charakterystycznych falsetów, przechodzenia z niższej do wyższej barwy głosu, aż do jednoznacznie kojarzących się z Diamondem chórków oraz obłąkanego śmiechu. Jednak po debiutancki album Niemców mogą spokojnie sięgnąć nie tylko maniakalni fani Mercyful Fate. (5) Wojciech Chamryk

Minotauro - Master of the Sea 2013 Dust On The Track

Melodyjny power metal swoje pięć minut ma dawno już za sobą. Niemniej cały czas stare i nowe kapele raczą nas swoimi produkcjami. Nie trudno zgadnąć, że bardzo ciężko jest zainteresować ewentualnego odbiorcę takim graniem. Wszystko w zasadzie w tym temacie zostało powiedziane, nie wystarcza być solidnym, trzeba błysnąć pomysłem na odpowiednie zagranie muzyki, tak doskonale znanej fanom. Ogólnie nie jest to problem tylko tego odłamu. Nie powiano więc dziwić, że wiele z nowych wydawnictw z melodyjnym power metalem jest po prostu słaba. Zdarzają się jednak albumy, które są przynajmniej dobre. Wydaje się, że taką płytą jest właśnie "Master of the Sea". Minotauro powstało - a jakżeby inaczej - we Włoszech. Nie składa się jednak z samych rodowitych Włochów, bowiem niektórzy muzycy wywodzą się z Bałkanów (Chorwacja, Słowenia). Kapela porusza się w estetyce melodyjnego power metalu, ale muzyka jest również mocno osadzona w heavy metalu. Całość zamknięta jest w wykwintne orkiestracje.

Kompozycje nie są proste, dzieje się w nich dość sporo, co wraz z wspomnianymi passusami muzyki klasycznej, daje posmak pewnej progresji. Nie oznacza to, że mamy do czynienia z czymś nieprzyswajalnym, trudnym technicznie. Nie! Ciekawe melodie to jednak domena tego zespołu. Powoduje to, że album Minotauro postawimy bardziej przy płytach z ambitnym power metalem, np. przy Angrze czy Kamelocie. Znakomicie na krążku prezentują się gitarzyści Damjan Caharija i Roko Smajlagic, to właśnie dzięki nim i ich grze (solowe popisy i rytmiczna współpraca), często mamy wrażenie, że na "Master of the Sea" mamy tak wiele heavy metalu (głównie kłania się inspiracja Iron Maiden). Owe odczucie podsyca znakomita sekcja rytmiczna, a przede wszystkim wokalista Rudy Berginc. Jego głos może kojarzyć się z Bruce'em Dickinson'em czy Tobias'em Sammet'em. Są też momenty gdzie słyszę inspiracje Steve Perry. Generalnie stara szkoła rockowego śpiewania. W skład zespołu wchodzi również klawiszowiec. Jego poczynania są słyszalne, ale nie wychodzą na plan pierwszy, a w tle w ogóle nie przeszkadzają, świdrującymi dźwiękami, jak to często bywa w tej stylistyce. Jedynie w "The Taste Of Freedom" słyszymy solo, ale ma ono szlachetne inspiracje, m.in. tym co wyczyniał Tony Carey, czy Don Airey w Rainbow. Jednakże klawiszowiec nie tylko oddaje pole pozostałym muzykom, ale głównie orkiestrze, bowiem Minotauro do współpracy pozyskało chorwacką Istira Phonic Orchestra, pod dyrekcją Denisa Modrusana. Właśnie dzięki ich miniaturom muzyki klasycznej wplecionych w kompozycje, muzyka tego zespołu nabiera pełnego i potężnego wyrazu. Tym bardziej, że orkiestra wykorzystuje pełen arsenał instrumentalny, fortepian, skrzypce, klawesyn, fagoty itd. Jak i twórczy. Pojawiają się także sporadycznie chóry. Muzycy podeszli do swojej pracy bardzo poważnie, pokazali, że w wyeksploatowanej formie można jeszcze coś zdziałać. Przedstawili ciekawe utwory, świetnie zagrane, dobrze brzmiące oraz ze smakiem zaaranżowane. Pełno w nich różnych tematów muzycznych, spójnie ze sobą połączonych. Równie wiele jest melodii (mnie najbardziej przypadły te w "Never Loose Your Faith"). W wypadku Włochów o kunszcie muzycznym oraz wyobraźni muzycznej można mówić w superlatywach. Dla tych co będzie jeszcze mało, można wspomnieć o gościach tj. Goranie Edmanie (m.in. Yngwie Malmsteen, John Norum, Karmakanic), Tomie Naumannie (Primal Fear, Sinner) oraz gitarowym wirtuozie ze Słowenii, Bor'anie Zuljanie. Niewątpliwie sporą pomocą w nagraniu, skądinąd, dobrej płyty wykazał się producent Achim Koehler (m.in Primal Fear, Sodom, Amon Amarth). Jedyna rzecz, która mi doskwiera, to że mimo nieprzeciętnego potencjału brakuje na albumie pełnego luzu. Tak jakby troszkę muzycy Minotauro byli pod zbyt duża presją. Z nadzieją, że to zmieni się w niedługiej przyszłości, oraz że muzycy podtrzymają swoją artystyczną kondycję, polecam fanom melodyjnego power metalu "Master of the Sea". (4) \m/\m/ Mortyr - Rise of the Tyrant 2013 StormSpell

Pod tą zaczerpniętą z gry komputerowej nazwą kryje się znany już z Rocka Rollas i Blazon Stone, Ced Forsberg. Tym razem pokazuje swoje thrashowe oblicze, które jest równie interesujące.


"Rise of the Tyrant" ukazało się, podobnie jak płyty jego innych projektów, nakładem Stormspell Records i tak samo jak one zawiera muzykę bardzo wysokich lotów. Ced ponownie jest odpowiedzialny za wszystkie instrumenty, a jedynie wokale powierzył człowiekowi zwanemu Jank, którego zadziorny, surowy głos idealnie pasuje do tego grania. Mortyr podobnie jak każda inna grupa Ceda charakteryzuje się niesamowitą dawką energii i melodyjnością. Tak samo jest teraz tyle, że tym razem jest zdecydowanie więcej agresji. Same hity, żadnych wypełniaczy. Moimi faworytami na dzień dzisiejszy są numer tytułowy oraz "Show me to Hell", ale tak naprawdę lubię je wszystkie. Jako bonus do płyty dodany jest cover Running Wild "Merciless Death" zagrany ostrzej niż oryginał, ale również znakomicie. Słychać fascynację takimi potęgami jak Kreator, Sodom czy Slayer jednak w Mortyr jest więcej melodii. Ced ma rękę do tworzenia przebojowych motywów i tutaj również ich nie brakuje. Całość jest bardzo dobrze zrównoważona. Obok ostrych i agresywnych riffów pojawiają się melodyjne sola dzięki czemu materiał nie brzmi jednostajnie. Płyta trwa niecałe 40 minut, więc nie ma się wrażenia przesytu. Słychać, że Ced gra to na co ma ochotę i nie sili się na oryginalność. Znając twórczą płodność tego młodego Szweda nie będziemy długo czekać na kolejną porcję jego muzyki, nie ważne pod jakim szyldem. Póki co debiut Mortyr cieszy moje uszy i sądzę, że to zauroczenie jeszcze trochę potrwa. Bardzo mocna pozycja. (5)

entu i wygrywał ciekawe oraz bardziej wyszukane partie gitarowe. Teraz tą sferą zajmuje się duet Constantine i Markus Pohl. Może nie ma już takiej gracji, lekkości czy finezji ale nie można mówić o amatorskim poziomie. Po prostu ci muzycy mają inną wizję swojego stylu grania - kładą nacisk na agresję, na ciężar i zarazem melodyjność, nie zapominając o wyrazistych solówkach. Słychać to ich zgranie i zrozumienie w melodyjnym "Children Of The Damned". Bez wątpienia od samego początku istnienia kapeli swoją osobą uwagę przyciągał wokalista Roberto Liapakis, który ma mocny i mroczny wokal. Śpiewa technicznie, ale też z przekonaniem i to dzięki niemu Mystic Prohecy jest wyjątkowy. Również na nowym albumie sprawia, że brzmi on znakomicie, czego dobrym przykładem jest jego śpiew w kompozycji "Armies Of Hell". Stylistycznie zespół trzyma się gatunku heavy/ power metal z elementami thrash metalu czerpiąc jednocześnie garściami z Iced Earth, Cage, Metal Church, Grave Digger czy Paragon. Na płycie mamy wolniejsze, heavy metalowe kawałki w stylu otwieracza "Killhammer" oraz spokojniejsze, z rockowym feelingiem "To Hell And Back". Nowy album jest pełen ciężkich i agresywnych dźwięków, co odzwierciedlają, "Kill The Beast" czy "Angels Of Fire". Nie brakuje też chwytliwych hitów czego dowodzą "Set the World On Fire" czy epicki hymn, jak "Warriors Of the Nothern Seas". Może nie udało się nagrać równie przebojowego albumu co "Ravenlord" to jednak płyta brzmi bardzo dobrze. Każdy fan heavy/power metalu czy też fan Mystic Prophecy powinien usłyszeć tę płytę i dać się porwać jej melodiom. Niemiecka kapela mimo upływu czasu, wciąż gra niczym kilkanaście lat temu, nie straciła charyzmy i atrakcyjności. Wciąż jest to muzyka z górnej półki. Jeden z tych albumów roku 2013, które trzeba znać. (4,8) Łukasz Frasek

Maciej Osipiak

My Silent Wake / Pylon - Empyrean Rose Mystic Prophecy - Killhammer 2013 Massacre

To już ósmy album niemieckiej formacji Mystic Prophecy i mam wrażenie, że muzyka tej kapeli w żaden sposób nie postarzała się, ani nie straciła na atrakcyjności. "Killhammer" został zbudowany na tych samych elementach, co wcześniejsze płyty. Nie brakuje mu energii, drapieżności, agresji, mroku czy przebojowości. Co więcej, wydaje się, że od czasu "Ravenlord", który ukazał się dwa lata temu, kapela przeżywa swoją drugą młodość. Słychać to też na "Killhammer". Mystic Prophecy nie był by sobą, gdyby nie dostarczył fanom soczystego, mięsistego nieco amerykańskiego brzmienia i nie byłby sobą, gdyby nie zawarł na płycie zróżnicowanego materiału. Mowa o urozmaiceniu stylistycznym, nie o różnorodności w konstrukcji danych kompozycji, bo w tym przypadku tradycyjnie dostajemy równy materiał. Motorem napędowym tej kapeli niegdyś był Gus G, który był nastawiony na wyeksponowanie swojego tal-

2013 Roxx

"Empyrean Rose" to split dwóch zespołów grających mroczny, posępny heavy metal: death/doom metalowego My Silent Wake (UK) oraz doomsterów ze szwajcarskiego Pylon. Zaczynają Anglicy, sprawnie poruszający się w klimatach starej Anathemy czy My Dying Bride, łączący w swych utworach klimat muzyki dawnej i folkowej ("Tower Walk", "Mirrored") z mrocznym, surowym, acz klimatycznym graniem ("Tearing World's Apart"). Prawdziwym popisem muzyków jest jednak trwający ponad 13 minut "NDE Part 2": utwór rozwijający się od zwiewnych, delikatnych, stricte folkowych brzmień, poprzez średnie, potężne riffowanie death/ doom metalowe, dynamiczne przyspieszenie i kulminacją z partiami solowymi fletu i gitary elektrycznej. Wygląda więc na to, że warto przyjrzeć się dokonaniom My Silent Wake bliżej, tym bardziej, że zespół istnieje już od dziewięciu lat i ma na koncie kilka albumów. Pylon też wcześniej nie znałem, ale to już granie bardziej przewidywalne, w

klasycznym doom metalowym stylu. Z obowiązkowymi odniesieniami do prekursorów gatunku Black Sabbath ("By Loving Forces") czy jednoznacznym podkreśleniem źródeł inspiracji zespołu w postaci coveru "Droid" Candlemass. Program dopełniają remiksy bądź wersje 2013 kilku, jak się domyślam, starszych kompozycji Pylon: mrocznych, opartych na konkretnych riffach, z często chóralnymi partiami wokalnymi i akustycznymi brzmieniami. Tak więc split to ciekawy, ze wskazaniem na My Silent Wake. My Silent Wake: (4,5) / Pylon: (4) Wojciech Chamryk

Nasty Crue - Rock'n'Roll Nation 2013 Self-Released

Jest rok 2013, kraj nad Wisłą czyli Polska. Z mroku polskich podwórek zaczynają się wyłaniać kapele hołdujące tradycji glam metalu rodem z Los Angeles. Nie jest to oczywiście masowy wysyp, ale jak na tyle lat posuchy w tym temacie jest całkiem nieźle. Silver Samurai (niestety już nieistniejący), Jaywalk, Livin Fire, Purple Snake, wróciły Jaguar i Vincent. Wracając do ocenianego zespołu: analogie co do stylu grania są widoczne nawet w samej nazwie. Nasty pochodzi z Wrocławia - miasta pełnego świetnych kapel i świetnych muzycznych klubów. Kilka lat temu wsławili się występem w Must Be The Music (spodobali się szczególnie Korze). W sieci krążył teledysk do utworu "Rockstar". Potem nastąpiła cisza i raptem wyszła oceniana EP'ka. Zawartość to dziewięć utworów w wyżej wymienionym stylu. Kompozycje są w miarę zgrabnie nagrane i zagrane jednak nie ma w nich nic nowatorskiego i odkrywczego. Zresztą czego nowego można szukać w glam metalu? Musi być gitarowy czad, zgrabny refrenik, gitarowa solówka i teksty o panienkach, motorach i innych rozrywkowych aspektach codziennego życia. Zawartość tej EPki niewątpliwie zawiera większość w/w elementów. Na uwagę zwraca wokal: mocno słyszalny, jednak jego brzmienie jest... (i tu mi brak prawidłowego określenia). To trzeba usłyszeć i samemu ocenić. Tak się dyplomatycznie z oceny JJ'a wycofałem… Reszta członków zespołu to zdolni muzycy. Na uwagę zasługują solówki gitarowe Boogiego (jego grę będzie można usłyszeć na najnowszej płycie Vincenta). Niewątpliwie na uwagę zasługują dwa utwory: "Rock'n'roll Nation" ze zgrabnie wpiętymi klawiszami i "Last Piece Of My Heart". Obydwa kawałki typowo radiowe. Może znajdzie się stacja radiowa, która puści je na antenie. Czy EPka osiągnie sukces? Trudno mi powiedzieć, ale cieszę się, że wyszła. Może dzięki fali zainteresowania muzyką lat 80-tych więcej młodzieży pozna zalety glam metalowego grania. Może zaowocuje powstaniem jeszcze kilku kapel w Polsce. Trzymam kciuki za Nasty Crue - widać i słychać, że się starają i mocno chcą zaistnieć w świadomości fanów glam metalu w naszym kraju. (3) Tomasz Kwiatkowski

Nightglow - We Rise 2013 Logic(il)Logic

Po dwóch całkiem przyjemnych demkach, ta włoska formacja raczy nas swoim pierwszym longplayem. Panowie już wcześniej zasłynęli jako coverband Manowar, co nie przeszkodziło im w nagrywaniu własnych kawałków. Po pierwszym rzucie oka na okładkę przestraszyłam się niemiłosiernie, że zespół przeistoczył się teraz w coverband Nightwish, jednak moje wątpliwości szybko zostały rozwiane. Płyta zaczyna się tytułowym "We Rise" z mrożącym krew w żyłach początkiem, który bardziej nadawałby się jako intro do depresyjno black metalowego albumu. Sam kawałek prezentuje się ciekawie i ma chwytliwy refren. "Time Lord" z magnetycznym wokalem płynnie przechodzącym z chrapliwego aż po delikatny, czaruje. Utwór "Between Heaven And Hell" jest równie chwytliwy jak tytułowy i jestem przekonana, że doskonale sprawdziłby się na żywo. "Evil Dust" z głosem prosto z otchłani piekieł oraz Zakk Wylde'owym riffkiem również nie budzi w nas rozczarowania. Natomiast "Shine of Life" jest nieco zbyt optymistyczne jak na płytę z tak dramatycznym początkiem i mamy tu trochę kolizję klimatu. Następny "Dreamland" prezentuje się już znacznie lepiej, a "Don't Cry" z czarującym rock'n'rollowym riffkiem od początku w sobie rozkochuje. "End Of Time" bardzo przyjemnie kończy album i pozostawia dobry smak słuchaczowi. (3) Daria Dyrkacz

NiteRain - Crossfire 2013 Self-Released

Gdybym nie wiedział, że NiteRain jest zespołem norweskim, pewnie zaryzykowałbym zakład, że to amerykańska kapela. Czterech młodych chłopaków z Oslo wycina bowiem siarczystego, melodyjnego rocka, inspirowanego głównie amerykańską sceną lat 80-tych. Nieważne, jak to określać: pudel, hair czy glam metal, bo "Crossfire" to bardzo udany debiut. Kiedy słucham tej płyty od razu przypominają mi się czasy największych sukcesów Cinderelli, Mötley Crüe, Great White, Bon Jovi czy Poison - to ten sam typ utworów. Bardzo melodyjnych, ale też i zadziornych, za sprawą gitarowych riffów i głosu Baza. Czasem bazujących na starym, dobrym rock'n' rollu ("Bad Girl"), momentami brzmiących wręcz jak popowe przeboje, ale bez obciachu ("My World") czy żywcem wyjętych z końca lat 80-tych. ("Playin' The Game"). W dodatku muzycy mają też znacznie szersze horyzonty, co znacznie uatrakcyjnia ten materiał. I tak "Somebody Get Me A Doctor" ma klimat bardziej bluesowego AC/DC, dynamiczny "Run For Your Life" to już AC/DC

RECENZJE

107


mocniejsze, z Krokusem na dokładkę, a finałowy "Judgement Day" pięknie dopełniają kościelne organy. Krótka to płyta, idealna na imprezę, dłużą podróż czy kolekcji fanów wciąż lubujących się w takich dźwiękach. (4,5) Wojciech Chamryk

Now Or Never - Now Or Never 2013 Mausoleum

Now Or Never debiutuje co prawda rzeczoną płytą, ale jej twórców trudno zaliczyć do kategorii nieopierzonych młokosów. Joe Amore jest bowiem znany już od końca lat 70-tych jako najpierw perkusista, później wokalista francuskiej legendy Nightmare, zaś gitarzysta Ricky Marx i basista Kenn Jackson grali kilka i kilkanaście lat w Pretty Maids. Stosunkowo najmniej znany z tego kwartetu jest perkusista Ranzo, ale po części wynika to pewnie z tego, iż debiut jego Sultan ukazał się w 1990r., kiedy to tradycyjny heavy metal był już passé. Przy takich dokonaniach i chwalebnej przeszłości nie trzeba ryzykować przy obstawianiu co trafiło na płytę Now Or Never. Zgodnie z oczekiwaniami mamy tu więc klasyczny, tradycyjny w każdym calu heavy metal. Z jednej strony zakorzeniony w latach 80tych (mocarny opener "Reach Out For The Sky", bardziej przebojowy "How Do You Feel?", mroczny, przypominający zarówno muzycznie jak i wokalnie Dio, "Dying For You"), ale czerpiący też z klasycznego hard rocka (przebojowy numer tytułowy, wykorzystujący klawiszowe brzmienia "Who's In The Mirror?" czy mocny rocker "Princess Of Undiscovered Land"). Mamy też dwie ballady. "An Angel By My Side" jest bardziej tradycyjna, od akustycznych brzmień do mocnej kulminacji. "Something Missing" jest oparta tylko na dźwiękach gitary i instrumentów klawiszowych, a dynamiki nadaje jej emocjonalna partia Amore, śpiewającego z każdą zwrotką coraz bardziej żarliwie. I byłaby to solidna płyta dla większości fanów hard'n' heavy, zarówno pamiętających największe sukcesy w/w grup, jak i tych młodszych, chcących sprawdzić obecną formę starych wyjadaczy, gdyby nie pewien zgrzyt. Już w trzecim numerze "Wind Of Freedom" mamy bowiem nowocześnie brzmiącą elektronikę w podkładzie, zaś piąty "Hardened Steel" nie dość, że również wykorzystuje takie patenty, to również głos Amore jest w nim momentami przetworzony. Najgorzej brzmi to jednak w umieszczonym pomiędzy nimi "Brothers" - to po prostu nowoczesny pseudo metal od początku do końca, brzmiący tak, jakby muzycy postanowili udowodnić, że nie są żadnymi dinozaurami i potrafią zagrać jak Rammstein czy Fear Factory. I pięknie, ale ten utwór to dla mnie dysonans, odstający stylistycznie od reszty materiału i pasujący tu tak jak przysłowiowa pięść do nosa - bez niego "Now Or Never" byłaby spójnym, znacznie lepszym i ciekawszym materiałem. (4) Wojciech Chamryk Obsession - Order of Chaos 2012 Inner Wood

108

RECENZJE

Obsession jest w zasadzie nieznanym zespołem z całkiem znanym wokalistą. W tej amerykańskiej formacji od dziesięciu lat śpiewa Michael Vescera, kojarzony głównie z Malmsteenem. Zespół istnieje od wczesnych lat osiemdziesiątych, w drugiej ich połowie wydał dwa krążki, zapowiadając się na regularny band. Niestety trzecią płytę Obsession wypuściło dopiero w 2006 roku. Chciałoby się napisać - "przerywając potencjalną karierę". Tymczasem zespół ten w latach osiemdziesiątych zasadzie się rozpadł. Na posterunku został tylko wokalista, a grupa w zasadzie zaczęła od zera. Nic dziwnego, że nie udało jej się nabrać rozpędu, a kolejne dzieło dzieliło od trzeciego aż sześć lat. Dzisiejszy obraz Obsession to obraz zespołu tradycyjnego, może i nieobdarzonego specjalną charyzmą, ale kreującego przyjemny klimat. Tym, których odstrasza hasło "przyjemny" niestety nie mogę uspokoić. Obsession gra owszem, heavy metal, ale miękki, melodyjny i bardzo amerykański. Zdecydowanie nie jest to miękkość rodem z centralnej Europy nazywana tu i ówdzie "power metalem", ale "miękkość", którą moglibyśmy porównać do Warlord czy Queensryche. Mimo zagęszczenia riffów i tempa, które utrzymuje się przez niemal cały album, dominuje na nim charakterystyczny, wysoki, lekko "miauczący" wokal Vescery prowadzący subtelne, melodyjne linie wokalne. Momentami, dzięki rozbudowanym, czasem wręcz "neoklasycznym" solówkom można odnieść wrażenie "déj? vu" względem "Magnum Opus" Malmsteena. Można na "Order of Chaos" znaleźć kilka ciekawych utworów, takich jak dynamiczny, otwierający numer tytułowy czy rytmiczny, wręcz marszowy, obdarzony skandowanym refrenem i mrocznym klimatem "Forbidden Desire" oraz "Act of God" o bardzo pomysłowej linii wokalnej. Płyta jest bardzo spójna, sprawia wrażenie homogenicznej. Mimo to, trudno nazwać ją prostą. Same kompozycje są skonstruowane banalnie, ale oparte są na ciekawych riffach, obdarzone są różnorodnymi solówkami oraz twórczymi liniami melodycznymi. Miłośnicy amerykańskiego heavy metalu pewnie mają Obsession w jednym paluszku. Jeśli nie, warto żeby sięgnęli po tę pozycję, zwłaszcza, że zespół nie tak prędko wypuści kolejną. (3,8) Strati Onslaught - VI 2013 AFM

Miałem spory problem z szóstym krążkiem brytyjskich thrasherów i nie wiedziałem jak się zebrać za tę recenzję. Jest pierdolnięcie, szybkość, riffy konkretnie maltretują słuchacza, bas wyrywa wnętrzności, a bębny niszczą wszystko wokół. Do tego jeszcze Sy Keeler nagrał chyba najlepsze wokale w swoim życiu pokazując całą gamę możliwości, od w miarę czystego śpiewu po obłąkańcze darcie paszczy. Same utwory też się bronią i każdy z osobna ma wszelkie predyspozycje by mordować. Jednak czasem już pod koniec płyta jako całość zaczyna mnie delikatnie nużyć, ale to pewnie zależy też od mojego nastroju.

Moim osobistym faworytem jest najdłuższy w zestawie "Children of the Sand" zaczynający się od melodii kojarzącej się z muzyką bliskiego wschodu, by po chwili przemienić się w kroczący walec z ciężkimi, rozrywającymi gitarami. Muszę pochwalić też nieskalany polityczną poprawnością tekst do tego numeru, w którym zespół bez owijania w bawełnę piętnuje fanatycznych islamistów. Poza tym "Fuel for my Fire", "Dead Man Walking" czy "66'fucking'6" też na dłużej zostają pod czaszką. Trochę drażniło mnie na początku zbyt nowoczesne brzmienie. Nie będę ukrywał, że moimi ulubionymi krążkami Onslaught pozostaną już chyba na wieki "Power from Hell" oraz "The Force", tak więc ciężko jest mi się przyzwyczaić do tego nowego soundu. Stąd może też czasem ten efekt znużenia. Jednak utwory bronią się na tyle, że jakoś udało mi się uporać z tą przeszkodą. Już na koniec muszę też pochwalić znakomitą, najlepszą od czasu debiutu okładkę. Onslaught nagrał bardzo dobry album, ale coś czuję, że paradoksalnie nie będę do niego wracał zbyt często. Pewnie raz na jakiś czas wrzucę sobie parę numerów, ale i tak jak najdzie mnie chęć na tych Brytoli to włączę któryś z dwóch pierwszych krążków. (4,8/) Maciej Osipiak

Percival Schuttenbach - Svantevit 2013 Fonografika Wygląda na to, że rozstanie z Donatanem wyszło muzykom Percival Schuttenbach na dobre, bo ten kontrowersyjny artysta popełnił był, wraz z wokalistką Cleo, koszmarek pt. "My Słowianie", a zespół płytę "Svantevit". I nie mam tu cienia wątpliwości, że w tym swoistym pojedynku, bo rozejście się niedawnych partnerów nie przebiegło przecież w przyjaznej atmosferze, mamy wynik 1:0 dla Percival Schuttenbach. Co prawda nigdy nie przepadałem za folk metalem, ale "Svantevit" to album ze wszech miar udany. Łączący ciężar, moc i mroczne brzmienie metalu z prawdziwie folkowymi, akustycznymi brzmieniami. Już sam koncept tej płyty jest ciekawy, bo zespół poświęcił ją połabskim Słowianom, koncentrując się na przypomnieniu ich historii, obrzędów i, z góry skazanej na porażkę, nierównej walce z chrystianizacją. Dlatego czasem poszczególne utwory przypominają wręcz muzyczną ilustrację mrocznych obrzędów ("Upiory", "Viking"), często są też wzbogacane kobiecymi, chóralnymi partiami wokalnymi, brzmiącymi niczym ludowe pieśni sprzed setek lat ("Wodnik", "Satanael"). Singlowy utwór tytułowy, mimo ostrych, drapieżnych partii wokalnych, jest dość przebojowy,

podobnie zresztą jak "Wodnik" z gościnnym udziałem Maszy z Arkony, do którego to utworu niedawno powstał teledysk. "Okrutna pomsta", "Bitwa" i "Tryzna" gwarantują zaś odpowiednią dawkę ekstremalnych dźwięków tym wszystkim, dla których folk metal jest atrakcyjny głównie z powodu drugiego członu tej nazwy. Podsumowując: ciekawa, wielowątkowa płyta, która na pewno nie znudzi się po kilku przesłuchaniach. (4,5) Wojciech Chamryk

Persuader - The Fiction Maze 2014 Inner Wound

Persuader jest jednym z najlepszych zespołów współczesnej sceny heavymetalowej. O ile debiut, "The Hunter" jest zupełnie zwyczajny i nie wyróżnia się przebłyskiem geniuszu, o tyle "Evolution Purgatory" i "When Eden Burns" to kapitalna, szaleńcza dawka szybkiego heavy metalu przeplatanego z niemal melodeathowymi wstawkami, rewelacyjnymi melodiami wykrzykiwanymi przez wielobarwnego wokalistę, Jensa Carlssona. Zespół urzeka przede wszystkim ultrazderzeniem gęstego i drapieżnego riffowania z śpiewnymi refrenami w stylu Blind Guardian. Niestety po wydaniu "When Eden Burns" w 2006 roku zespół umilkł na osiem lat. Podejrzewałam, że wyczekiwana po tyle lat płyta może być dwojaka. Pierwsza opcja zakładała, że przez te lata zespół dopracuje styl i zbombarduje nas "When Eden Burns" do kwadratu. Druga, że przez te lata problemów z wytwórnią i obowiązków rodzinnych, panowie się rozleniwią, rozlezą i płyta będzie miała konsystencje roztopionych lodów. Na szczęście drugi scenariusz się nie sprawdził. Pierwszy też nie do końca. Patrząc na to, że każda płyta Szwedów była rozwinięciem poprzedniej, można było wyciągnąć prosty wniosek, że zespół po prostu ewoluuje i metodą prób i błędów wypracowuje swój coraz to doskonalszy styl. Obserwując większą dawkę rozwścieczonego wokalu Jensa (na ostatniej płycie przechodził samego siebie) i deathowych motywów spodziewałam się, że zespół pójdzie w tym kierunku i zmiecie nas z powierzchni globu. Tymczasem zespół nagrał siostrę "When Eden Burns". Absolutnie zabójczy na tym krążku jest "InSect" - rozpędzony, szalony, pełen tego, co w Jensie najlepsze - setek wszelkiego rodzaju wokali następujących po sobie w najbardziej niespodziewanych momentach. I taka jak "InSect" powinna być cała płyta. Szkoda, że nie jest. Dominują na niej świetne, ale bardziej melodyjne, wręcz "savagecircusowe" numery takie jak orientalny "Son of Sodom", czy "Heathen" upiększony jakimiś przeszkadzającymi klawiszami. Na szczęście o ile "The Fiction Maze" wypada ciut słabiej na tle poprzedniczki, o tyle na tyle tego, co dziś się w Europie wydaje, to naprawdę bardzo dobre wydawnictwo. W swojej klasie wagowej ciężkie, masywne, "zbasowane", z dudniącą podwójną stopą, dobrze wyprodukowane i przede wszystkim znakomitej jakości kompozycyjnej. Każdy numer wciąga jak odkurzacz nie tylko melodiami, ale też


posągowymi riffami, "dociążonymi" solówkami i przede wszystkim urozmaiconym wokalem Carlssona. I choć niejeden szyderca powie "o, tutaj słychać Iron Savior" albo "o, a tutaj Blind Guardian", nie warto się przejmować. Takie skojarzenia po prostu muszą się składać na Persuader. Ja dodam, że w "The Fiction Maze" słychać przede wszystkim Persuader - wariacki, melodyjny i różnorodny. (5) Strati

Place Vendome - Thunder In The Distance 2013 Frontiers

To już trzecia płyta Place Vendome, zespołu tworzonego przez legendarnego wokalistę Helloween Michaela Kiske oraz muzyków Pink Cream 69: Dennisa Warda i Uwe Reitenauera. "Thunder In The Distance" to teoretycznie power metal, ale od razu trzeba zaznaczyć, że znacznie bliżej temu materiałowi do określeń takich jak melodyjny pop czy AOR. Niestety, większość tak wyszydzanych niegdyś przez tzw. "prawdziwych metalowców" grup z nurtu US hair metal brzmiała i nadal brzmi przy Place Vendome jak diabły wcielone. Tak więc z głośników dobywa się ohydny, paskudnie brzmiący plastik, kojarzący się z najgorszymi dla muzyki potworkami lat 80-tych. Gdzieniegdzie jest on na siłę "unowocześniany" elektronicznymi, współczesnymi brzmieniami, w większości utworów gitary ukryto w miksie tak, że trzeba się domyślać ich obecności, a całości dopełniają pseudo przebojowe, pełne lukru i kiczowatych melodii refreny, które na pewno podbiłyby festiwal w Sopocie w 1985 czy nawet 1990 roku, ale obecnie wielkiej kariery im nie wróżę. Płyta ta nadawałaby się idealnie na podstawkę pod doniczkę czy prezent dla wroga, gdyby nie dosłownie dwa udane utwory i wokalista. W tym zalewie przeciętności wyróżniają się bowiem przebojowy "Lost In Paradise" (Timo Tolkki to jednak kompozytorska firma) i piękna, wykorzystująca wreszcie w pełni brzmienie gitar, fantastycznie zaśpiewana przez Kiske ballada "Maybe Tomorrow". Były wokalista Helloween jest zresztą bohaterem tej płyty, udowadniającym w każdym utworze, że wciąż jest mistrzem nad mistrze. Gdyby nie on, postawiłbym pewnie notę 0, a tak: (1,5) Wojciech Chamryk Pleonexia - Break All Chains 2014 Pure Steel

Nazwa sugerowałaby raczej zespół grający bardziej ekstremalny metal, tymczasem Pleonexia na swym debiutanckim albumie prezentuje przede wszystkim hard'n'heavy. Utwory Włochów często brzmią więc tak, jakby zostały skomponowane i nagrane na przełomie lat 70. i 80., kiedy to rodził się tradycyjny metal w takiej formie, jaką znamy do dziś. "Pleonexia" i kompozycja tytułowa to szybkie, motoryczne, surowo brzmiące numery, kojarzące się z początkami nurtu NWOB HM. Jeszcze bardziej surowy jest zróżnicowany rytmicznie "I Don't Care", łą-

czący niemal blastowe przyspieszenia z miarowymi zwolnieniami. Efektownie prezentuje się też miarowy, czerpiący z power i epic metalu, rocker "Iron Will", z kolei trwająca ponad siedem minut ballada "Use Your Mind" jest dobrym przykładem dopracowanej aranżacji i sprawnego wykonania, dzięki czemu nie brzmi sztampowo i nijako, tak jak setki utrzymanych w podobnej stylistyce utworów. Jeszcze ciekawszy jest finałowy "We Just Want More", mimo tego, że partie gitar zostały w nim maksymalnie schowane w miksie. Są to jednak wszystkie plusy "Break All Chains", ponieważ zespół postanowił być też jednocześnie nowoczesny i założył chyba, że album ma być maksymalnie urozmaicony, wymykający się jednoznacznym ocenom. Dlatego obok w/w utworów mamy brutalny numer "Everything You Said" z przetworzonym śpiewem i takąż partią gitary. Podobne zabiegi zastosowano w mrocznym, ale nudnawym i przewidywalnym "Freigeist". Nie porywa również balladowy "All Dead To Me", zaś nijaki, oparty na nowoczesnych, ciętych riffach "We're Not The Same" to najsłabszy utwór na płycie. Może i znajdą się słuchacze lubiący takie ciągłe zmiany stylistyczne w obrębie jednej, nie najdłuższej płyty, ale dla mnie Pleonexia powinna jednoznacznie się określić, co chce grać i trzymać się tego z żelazną konsekwencją. (3,5)

Almighty"). Wisienką na torcie wydaje się być suita w postaci "A Secret Revealed", jednak mnie znacznie bardziej powaliły finałowe kompozycje. "Chaos Unleashed" to kwintesencja muzycznej agresji, "Battle Of Light" powala rozmachem, a "Infinity" - swoją delikatnością - kapitalnie dopina cały krążek. To właśnie te utwory najbardziej wpływają na naszą wyobraźnię muzyczny rozmach, w połączeniu z historią, robi kolosalne wrażenie. Mamy zatem świetną historię, porządne tło mu zyczne… Czy można się zatem do czegoś przyczepić? Największe zastrzeżenia mam do wokalu Douchana. Technicznie jest, co najwyżej przeciętny, ale całkiem nieźle prezentuje się w stonowanych kompozycjach (na "Recurent Dream" brzmi trochę jak Andy Kuntz z Vanden Plas). Kolejną bolączką jest wkradająca się, co jakiś czas, nuda, która jest najbardziej odczuwalna w środku płyty. Całe szczęście, że finał w znacznej mierze rekompensuje większość tych wad. "The Va'adian Chronicles" to naprawdę dobry debiut - dopracowany, wciągający i trzeba przyznać, że dosyć oryginalny. Rzadko kiedy mamy do czynienia z concept albumem utrzymanym w klimacie science-fiction. Krążek nie jest pozbawiony wad, ale mimo wszystko zachęcam do bliższego kontaktu z dziełem Polarys… Głównie dla samej historii - pod tym kątem na pewno się nie zawiedziecie. (4) Łukasz "Geralt" Jakubiak

założony pod koniec 2010 roku. "Pestilent Ways" to ich drugie, ale pierwsze poważne demo. Zespół sam o sobie mówi, że gra teutoński thrash i to słychać. Przede wszystkim nieświętą niemiecką trójcę z wczesnym Kreatorem na czele, sporo starego Destruction. Ogólnie mocno oldschoolowe jest to granie co zdecydowanie zaliczam do plusów. Wolę takie granie niż kolejny wypieszczony traszyk zrzynający perfidnie z późnego Exodusa. Jednak nie da się ukryć, że karków to to nie łamie. Sporo niedociągnięć, mało dynamiczne brzmienie i średnie utwory nie pozwalają mi na wystawienie im laurki. Słychać jednak, że Raging Death mają sporo fajnych pomysłów i dobre inspir0acje, więc ja z pewnością będę się im przyglądał i trzymał kciuki. Tym bardziej, że to demo ma już dwa lata i zespół na pewno poczynił spore postępy. Tak więc czekam ze sporymi nadziejami na jakieś nowe nagrania. "Pestilent Ways" może sceny nie zawojuje, ale jako pierwszy krok chłopaków na naszej scenie chyba spełnia swoje zadanie, bo pokazuje młody zespół ze sporym potencjałem. (3) Maciej Osipiak

Wojciech Chamryk Predatory Violence - Marked For Death 2012 Killer Metal

Polarys - The Va'adian Chronicles 2013 Brennus Music

Polarys, po 18 latach swojej aktywności, w końcu wydaje swój debiutancki krążek. Mogłoby się wydawać, że po tylu komplikacjach - a to z nazwą (zaczynali jako Blaster), a to z wytwórniami - nie ma co oczekiwać po ich debiucie czegoś wyszukanego. Na przekór wszelkim obawom, "The Va'adian Chronicles" okazał się bardzo miłą niespodzianką nie tylko dla fanów power/progmetalowych brzmień, ale też dla miłośników rasowego science-fiction. Obserwowanie wojny między rasą ludzką, a Va'adianami okazało się (przynajmniej dla mnie) intrygującym przeżyciem. Historia, choć naładowana ciężkim klimatem scifi, porusza tematy egzystencjalizmu (kapitalny "Recurent Dream"), co pogłębia emocjonalny fundament całej opowieści. Za tło fabularne odpowiada wokalista oraz gitarzysta formacji - Douchan, i w tym miejscu warto jest powiedzieć, co nieco, o muzycznej otoczce albumu. Słychać, że panowie lubią gatunkowe wariacje przeważają głównie power/progme-talowe melodie (dra0pieżny "Crimson Stained Times"), ale nie brakuje też klasycznego hard &heavy z domieszką growlu ("Science

Ten niemiecki zespół regularnie nagrywa kolejne albumy, zapełniając je dynamicznym thrashem z dochodzącymi coraz częściej do głosu innymi wpływami. Przeważa oczywiście ostre łojenie w najlepszym stylu, ostre, surowe i bezkompromisowe. Czerpiące zarówno z niemieckiej szkoły gatunku (kojarzący się z Destruction "Devotion" czy surowy "Kickin' Ass" "pod" Kreatora), jak i thrashu made in USA. Tu nie brakuje odniesień do Exodusa czy Vio-lence ("Puppet On A String"). Mamy też muzyczne i wokalne wycieczki w rejony death i black metalu ("Always On The Prowl"), zaś trwający niemal 9 minut "All This Hate In Me" jest jak na germański thrash wręcz eksperymentalny. Mamy w nim bowiem fortepianowe intro i outro, akustyczne brzmienia, liczne zmiany tempa i bardzo mroczny klimat, kojarzący mi się z najlepszymi płytami Tiamat. Jednak całość materiału zawartego na "Marked For Death" mimo tych różnych elementów i źródeł inspiracji brzmi spójnie i interesująco, nie będąc dzięki tym zabiegom kolejną mało odkrywczą płytą z thrashem, jakich niestety wiele na rynku. (3,5) Wojciech Chamryk Raging Death - Pestilent Ways 2012 Self-Released

Trochę spóźniona recenzja, bo to demo ukazało się w lutym 2012 roku, ale lepiej późno niż wcale. Raging Death to młody zespół pochodzący z Żor i

Realmbuilder - Blue Flame Cavalry 2013 I Hate

Ostatnio nie pojawia się zbyt wiele płyt w szeroko pojętym epickim metalu, więc tym bardziej się ucieszyłem, gdy dostałem do recenzji trzeci album Realmbuilder. Ten nowojorski duet miał do tej pory na swoim koncie dwie całkiem udane płyty, tak więc liczyłem na to, że "Blue Flame Cavalry" również nie zawiedzie. I nie dość, że nie zawiedli to jeszcze stworzyli swój najlepszy materiał. Epicki heavy/ doom metal utrzymany przez większość czasu w wolnych i średnich tempach. Pierwszy utwór "Their Write Their Names with Fire" jest trochę mylący dla słuchacza, bo nie odzwierciedla reszty płyty. Jest najkrótszy, bo trwa niecałe 4 minuty, najszybszy i pomimo epickiego klimatu, najprostszy. Drugi z kolei to niemal 13sto minutowy kolos "Advance of the War Giants", który podobnie jak ostatni, ponad 10-cio minutowy numer tytułowy, to prawdziwe epic metalowe cuda. Pomimo użycia prostych (nie prostackich) środków, wolnych temp i takiej trochę sennej atmosfery nie sposób się przy nich nudzić. Nie jest to muzyka do szaleńczego trzepania łbem, jest to bardziej granie narracyjne, mające stanowić tło do opowiadanej historii. Nad tymi numerami unosi się nastrój swego rodzaju barbarzyńskiej elegancji cechującej również twórczość Warlord. Zespół maluje dźwiękami przeróżne krajobrazy co doskonale odzwierciedla ich nazwa. W Realmbuilder jest jednak więcej

RECENZJE

109


Running Wild - Resilient 2013 SPV

Po dość chłodno przyjętym "Shadowmakerze" Running Wild atakuje kolejnym wydawnictwem. Po tym czym zostaliśmy ostatnio potraktowani przez Rock'n'Rolfa, bo w sumie przecież tylko on aktualnie tworzy ten zespół, po najnowszym jego dziele spodziewałem się dosłownie wszystkiego. Jak można było wyczytać w prasowych materiałach promocyjnych, Rolf bardzo entuzjastycznie zachwalał swój nowy album, zatytułowany "Resilient". Ponoć jest to pierwszy album, do którego melodie ścieżek wokalnych były dopracowane już na etapie nagrywania demo. Jest to też album, którego materiał mógłby się spokojnie znaleźć na "Pile of Skulls", a przynajmniej tak według Rolfa twierdzili jego przyjaciele, po wstępnym przesłuchaniu nowego materiału. Biorąc pod uwagę, że pochlebne opinie swoich przydupasów są przytaczane przez Rolfa w wywiadach traktujących o każdej słabej płycie Running Wild, mam wrażenie, że Rolf ostatnimi czasy otacza się wyłącznie osobami, które bezpretensjonalnie włażą mu do rowa i bezkrytycznie mu schlebiają. Na "Resilient" oprócz Rolfa, który nagrał ścieżki basowe, wokalne i gitarowe, pojawia się także po raz kolejny super świetny Peter Jackson i jego solówki oraz tak bardzo żywiołowy program perkusyjny, programowany przez samego Rolfa. W tej ostatniej kwestii nic od czasów "Shadowmakera" się nie zmieniło - słychać, że perkusja jest cyfrowa, monotonna i nudząca niczym podstarzały prałat na świątecznym kazaniu. Niestety, jako fani Running Wild, musimy się pogodzić z faktem, że smak, gust i zdolności kompozycyjne osoby, która stoi za Running Wild uległy nieodwracalnym zmianom i przekształceniom. Niezależnie od tego jak my byśmy tego pragnęli i jak bardzo Rolf będzie się starał, nie powstaną godne kontynuacje "Death or Glory" czy "Black Hand Inn". Running Wild, Giant X, Toxic Taste, które nie oszukujmy się - są właściwie tym samym zespołem - idą naprzód, kierując kreatywność Rolfa Kasparka w rejony, w których nie chcielibyśmy jej widzieć. Z jednej strony to cudowne widzieć, że Rolf znowu pracuje nad muzyką Running Wild i zaczyna regularnie nagrywać albumy pod tym szyldem, z drugiej strony jednak ich poziom nie jest zadowalający i pozostawia wiele do życzenia. Otwierający album "Soldiers of Fortune" nie zwiastuje nadchodzącego zażenowania. Wręcz przeciwnie, utwór zaczyna się dynamicznym riffem i świetnymi motywami. Choć po chwili słychać, że nie będzie to takie Running Wild jakie każdy fan tej kapeli hołubi, jednak hej! - to nie brzmi jak "Shadowmaker"! Fajna solówka, na swój sposób interesujące gitarowe harmonie. Szkopułem są ewidentnie sztuczne i monotonne partie perkusyjne, jednak nie narzucają się w jakiś bardzo straszliwy sposób. Pierwsze oznaki, że coś jest nie tak nachodzą nas już na drugim utworze, noszącym taki

110

RECENZJE

sam tytuł jak album. Dobry, siarczysty heavy metalowy riff, w stylu U.D.O. okazuje się wstępem do utworu, który ma wymowę bardzo arena rockową. Rolf pokazał już na "Shadowmakerze", że celuje bardziej w gusta fanów Def Leppard i Europe. Brakuje tylko klawiszków, by dopełnić całości obrazu. Największym mankamentem utworów na "Resilient" jest w uogólnieniu fakt, że mimo fajnych pomysłów i początkowych riffów, prawie wszystkie kompozycje po pierwszych taktach stają się zwyczajnie nudne. Są zwyczajne, typowe aż do bólu, przeciętne, nie wyróżniające się, a nawet opierające się na podobnym schemacie. Mamy podany pospolity hard rock, aspirujący do bycia przebojową muzyką, który jednak po drodze gubi sens, istotę i w końcu samą przebojowość. Do elementów, które na tym albumie oględnie rzecz ujmując nie powalają, należy także dodać same wokale Rolfa. Jego głos w wyższych rejestrach prezentuje się co najmniej słabo, a we wszystkich pozostałych przeciętnie i monotonnie. Nie jest źle, ale właśnie ta monotonność powoduje, że przeciętne utwory są jeszcze bardziej pospolite i średnie. Dodając do tego partie perkusyjne, które w każdym utworze mają zaprogramowane bardzo zbliżone do siebie patenty, przejścia figury oraz pozostałe opisane aspekty, uzyskujemy w efekcie album, który nie należy do najlepszych wydawnictw. "Resilient" brzmi jak paczka utworów Running Wild, które zostały zagrane gorzej i mniej kreatywnie od oryginalnych ścieżek. Do ciekawszych kompozycji należy wspomniany wcześniej "Soldiers of Fortune", "Desert Rose", "Crystal Gold" oraz "Bloody Island". W "Desert Rose" Rolf otwarcie idzie w rejony AOR. Sam utwór brzmi jak żywcem wyciągnięty z "Hysterii" Def Leppard. Co jest o tyle zaskakujące, że jest to całkiem przyjemny numer. Może dlatego, że tutaj Rolf przestał na siłę łączyć klimat Running Wild z arena rockiem, wybierając to drugie. Choć utwór kompletnie nie brzmi jak Running Wild, to jednak nie jest złą kompozycją, a uzyskany efekt nie należy do przeciętniaków. Nie można tego powiedzieć o większości kompozycji na "Resilient". "Crystal Gold" co prawda posiada riffy, które spokojnie można pomylić z przynajmniej połową bliźniaczo podobnych zagrywek na tym albumie, jednak w tym albumie współgrają one ze sobą najlepiej. Nawet jednostajna perkusja brzmi tutaj na mniej cyfrową, jednak bliźniaczo podobne uderzenia talerzy i hi hatów nie pozwalają nam zapomnieć, że mamy do czynienia z bębnami tworzonymi na kompie. Co do "Bloody Island" należy tutaj wspomnieć o tym, że póki co, jest to najdłuższa kompozycja firmowana szyldem Running Wild. Ten niemalże dziesięciominutowy utwór rozpoczyna się nostalgicznym melodyjnym i głębokim chórem przywodzącym na myśl złoty okres Running Wild. Za to potem doświadczamy najbardziej oryginalnego utworu na tej płycie. Dlaczego nie można było zachować takiej formy na pozostałych kompozycjach, a nie jedynie na tej ostatniej? Nie dość, że riffy są tutaj o wiele lepsze i mniej monotonne, przejścia gitarowe przywodzą na myśl schodki znane z utworów z "Port Royal" i "Death or Glory", to jeszcze nawet Kasparek wysilił się na ciekawe melodie wokalne. Bez zbędnego owijania w bawełnę mogę powiedzieć, że tego utworu się przyjemnie słucha i choć nie zamazuje sobą kiepskiej zawartości "Resilient", to jednak stanowi pewne wynagrodzenie za oporowo średni album. Zanim przejdziemy do podsumowania recenzji należy je-

szcze wspomnieć o tekstach. Warstwa liryczna utworów Running Wild zawsze była różna. Prawdę powiedziawszy we wcześniejszych latach, nawet w tym tak zwanym "złotym" okresie Running Wild, Kasparkowi zdarzało się napisać marne teksty. Na "Resilient" problem stanowią raczej utwory, które mają tak typowe do bólu do liryki, że aż żal ściska pośladeczki. Przez większość albumu lepiej się nie wsłuchiwać w to, co śpiewa Rolf. Nie uświadczymy tu co prawda takich zgniłych rodzynków jak "Me & The Boyz" z "Shadowmakera", ale za to zostaniemy potraktowani zaśpiewami, które zasieją smutek i zażenowanie w naszych sercach. Przykładem może być "Fireheart" - Rolf napisał tonę tekstów o podobnej wymowie, które są o niebo lepsze, albo "Run Riot", będące tekstem, który mogą sobie obrać za hymn zepsute zbuntowane gimbusy, gdy rodzice odetną ich od cotygodniowego kieszonkowego. "Down to the Wire" i "Crystal Gold" są Kasparkowymi próbami uprawiania aktywizmu społeczno-politycznego. Nie dość, że teksty do tych utworów same w sobie są cienkie niczym rozgotowany makaron, to jeszcze sposób podejścia Rolfa do tego typu zagadnień pozostawia wiele do życzenia. Nie tędy droga dla Running Wild. Na szczęście "Soldiers of Fortune" i "Bloody Island" nie dostarczają powodów do narzekań, jednak fakt faktem, to już nie są te świetne akrobacje stylem i słowami, które były obecne na najlepszych albumach Running Wild (a tych jest kilka i jest w czym wybierać). Dochodząc do konkluzji należy jasno powiedzieć, że "Resilient" nie jest dobrym albumem. Nie jest dobrym albumem metalowym i nie jest dobrym albumem Running Wild. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że z powodu swej przeciętności nie jest też dobrym albumem rockowym. Na pewno utwory na nim zawarte nie brzmią jak z okresu "Pile of Skulls", co trzeba jasno zaznaczyć. Na wcześniejszych płytach Running Wild zdarzały się utwory o wymowie jednoznacznie hard rockowej, jednak były to dobre kompozycje, pełne wigoru, żywiołu i rock'n'rollowej energii. Na ostatnim albumie Running Wild ta pierwotna rockowa energia gdzieś uleciała, pozostawiając wyschnięte resztki. Formę "Resilient" można bardzo łatwo ocenić porównując utwór "Fireheart" do "Rebel at Heart" i "Metalhead" z płyty "Masquerade" z 1995 roku. "Fireheart" ma dość podobne ścieżki gitarowe i warstwę wokalną do tych utworów, jednak w porównaniu z mocą i energią wspomnianych kompozycji wypada blado, niczym drugoligowy tribute band Running Wild. Nawet pomimo solidnej solówki. Problem stanowi także monotonna struktura utworów na "Resilient". Dawniej Rolf lepiej budował swoje utwory, wychodząc poza schemat zwrotka - refren - zwrotka - refren - bridge solo - refren. Możliwe, że brak innych muzyków w kapeli i otaczanie się samymi lizodupami wpłynęło degenerująco na zdolność oceny sytuacji i kreatywność Kasparka. Sam podany wyżej schemat nie jest zły, ale nie w przypadku gdy katuje się go praktycznie przez cały album, od czasu do czasu zamieniając miejscami bridge z solo! Och, Adrian. Na jakiej płycie przyszło ci ozdabiać okładkę swoją podobizną… (3,5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

pierwotnego doomowego ciężaru. Pomiędzy tymi numerami znalazło się też miejsce dla specjalnego utworu czyli "Adrift Upon the Night Ocean", w którym to zespół prezentuje bardzo spokojne, wręcz oniryczne oblicze. Ta kompozycje przepływa przez słuchacza tak, że jak zamykam oczy to naprawdę mam wrażenie unoszenia się na falach oceanu. Znakomita płyta, idealna jako podkład pod dobrą książkę. Spokojniejsze i bardziej kontemplacyjne, ale równie piękne oblicze epic metalu. (5) Maciej Osipiak

Renacer - Espiritu Inmortum 2013 Icarus Music

Pomimo tego, że jest to już szósty album tego argentyńskiego zespołu, to wcześniej jakoś ta nazwa nie obiła mi się o uszy. Kontakt z "Espiritu Inmortum" raczej nie sprawi, bym zaczął gorączkowo poszukiwać wcześniejszych wydawnictw Renacer, jednak grać panowie umieją. Zdecydowanie najlepiej czują się w melodyjnym, współczesnym power metalu ("Espiritu Inmortum", "No Eches Raices") pełnym efektownych melodii, przebojowych refrenów i gitarowych popisów, czasem nawet dwóch-trzech w obrębie jednego utworu. Ciekawie brzmią też kompozycje czerpiące z bardziej tradycyjnego heavy, jak ostry "Poesias De Simple Cantar" czy miarowy, stopniowo się rozpędzający "No Ilames Al Pasado". Ciekawostką jest też na poły akustyczny, czerpiący z folkloru Ameryki Południowej "Lagrimas Sobre La Cruz", mamy też trzy krótsze, balladowe utwory wokalnoinstrumentalne, będące wprowadzeniem do właściwych kompozycji. Nie wszystkie utwory trzymają niestety poziom jak w/w - zwłaszcza te dłuższe, trwające ponad 5-6 minut, jak chociażby "Tiempo Al Tiempo", są zbyt monotonne i rozwlekłe, mimo niezłych momentów. Ratują je jednak partie wokalne, bo Christian Bertoncelli jest prawdziwym mistrzem w swym fachu. Operuje głównie w wyższych rejestrach ("Espiritu Inmortum"), ale często też śpiewa niżej, zdecydowanie agresywniej ("No Ilames Al Pasado"). W "Xsmos Latinos" wspiera go jeszcze dodatkowo Elkin Ramirez z kultowego, kolumbijskiego Kraken. Tak więc pomimo tego, że warstwa muzyczna niektórych utworów z tej płyty nie zawsze się broni, wokalista zdecydowanie to nadrabia - dlatego mocne: (4,5) Wojciech Chamryk REO Speedwagon - Live At The Moondance Jam 2013 Frontiers

Rockowi weterani nadal w siodle. Pomimo tego, że grają razem od prawie 47 lat, przez lata byli określani mianem ubogich krewnych Styx czy Journey, a okres największej popularności dawno mają za sobą. Są jednak wciąż ogromną atrakcją koncertową, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, gdzie wciąż mogą liczyć na ciepłe przyjęcie. Potwierdza to kolejny wydany w ostatnich latach album koncertowy, zarejestrowany w 2010r. Rzecz nie ma co prawda klasy i


siły rażenia pierwszej i klasycznej koncertówki REO, "Live - You Get What You Play Four", ale może się podobać. Słychać bowiem, że muzycy, wśród których są jeden z założycieli zespołu, klawiszowiec Neal Doughty oraz grający z nim od lat 70-tych wokalista/gitarzysta Kevin Cronin i basista Bruce Hall, mają z owego grania nie tylko profity finansowe, ale i sporo frajdy. Przekłada się to w naturalny sposób na jakość trzynaście zamieszczonych na płycie utworów. Kilka z nich pochodzi zresztą z lat 70-tych i platynowego "Live - You Get…", by wymienić tylko "Keep Pushin'", "Golden Conutry", "Like You Do", czy połączone ze sobą żywiołowy "Ridin’ The Storm Out" i "157 Riverside Ave". Mamy też solidną reprezentację nowszych utworów grupy, z przebojowymi numerami jeden na amerykańskich listach, balladowymi "Keep On Lovin' You" (1981) i "Can't Fight This Feeling" (1984). A ponieważ trasa, na której zarejestrowano rzeczony koncert, była swoistym uczczeniem 30-tej rocznicy wydania LP "Hi Infidelity", z której pochodzi zresztą pierwszy wymieniony wyżej przebój, nie zabrakło też innych numerów z tego może i lekko brzmiącego, ale udanego LP, z "In Your Letter" i "Take It On The Run" na czele. Tak więc "Live At The Moondance Jam" na kolana nie rzuca, ale też wstydu swoim twórcom nie przynosi - jeśli więc ktoś nie załapał się, z różnych względów, na ten zespół w latach jego największej świetności, ma teraz szansę na greatest hits live w niezłym wydaniu. (4) Wojciech Chamryk

Rezinwolf - Corruption Kingdom 2013 Killer Metal

A tu mała ciekawostka. Nowa fala thrash metalu napłodziła tyle zespołów, że pławienia w średniactwie starczy do końca świata, a nawet ciut dłużej. Czymże więc jest jedna nazwa więcej w tym nurcie? Ano, okazuje się, że Rezinwolf na swym debiutanckim krążku "Corruption Kingdom" nie łoi kolejnej kalki "Reign in Blood" oraz nie stara się być drugim Kreatorem. Młodzi muzycy co prawda grają old-schoolowy thrash, lecz jednocześnie łączą go z melodyką heavy metalową i z bardzo wyraźnymi wpływami hardcore'u. Niestety, przez te mariaże zdarza im się często wpadać lekko w klimaty metalcore'owe, jednak na ogół utrzymują od tej granicy w miarę bezpieczny dystans. Na ogół. Produkcja idzie w parzę z muzyką - jest bardzo wymuskana i lśni cyfrową polerką. Plusem są na pewno ciekawe pomysły oraz dość niebanalne podejście do tematu thrash metalu. Minusem momenty, które trochę zbyt jadą hardcorem. Poza tym wokalista mógłby zacząć śpiewać zamiast ciągle zdzierać gardło. I kiedy

piszę "śpiewać" nie mam na myśli tych nickelbackowych czystych i przecukrzonych zaśpiewów, jakie nam są sporadycznie co jakiś czas serwowane na tym albumie. Jednak największą wadą tego wydawnictwa, mimo swej pomysłowości, kreatywności i oryginalności, jest powtarzalność figur, patentów, riffów i solówek. Nie odróżni się od siebie kawałków. Nie ma takiej opcji. Wszystko brzmi bardzo podobnie. Przy włączeniu dowolnego utworu powiedzmy - w środku, nie da się dojść, który właśnie został odpalony bez spojrzenia na wyświetlacz odtwarzacza. Wyjątkiem może jest "To Arm The Rebels", który ma najwięcej wyróżniających się elementów na albumie. Wygląda na to, że jest to kolejne wydawnictwo, które nie realizuje w pełni swego potencjału, tracąc go gdzieś w środku drogi. (3) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Rhapsody Of Fire - Dark Wings Of Steel 2013 AFM

Ponieważ nie jestem fanem Rhapsody Of Fire , na dobrą sprawę nie wiem, o co tak naprawdę poszło w konflikcie pomiędzy Alexem Staropoli a Lucą Turilli. Faktem jest jednak, że charyzmatyczny gitarzysta, przez wielu fanów uważany wręcz za lidera grupy, opuścił swych kolegów. Zastąpił go Roberto De Micheli, będący już w składzie zespołu na początku jego istnienia, jeszcze pod nazwą Thundercross. De Micheli zadebiutował już co prawda na wydanym w roku ubiegłym koncertowym krążku, jednak to "Dark Wings Of Steel" jest jego pierwszym albumem studyjnym nagranym ze starymi/nowymi artystycznymi partnerami. Płyta ta będzie niewątpliwie sporym zaskoczeniem dla słuchaczy rozkochanych w pełnych patosu, bombastycznych, symfoniczno - orkiestrowych utworach Rhapsody Of Fire. Oczywiście zespół nie zmienił diametralnie swego stylu, z którego słynie już od blisko 20 lat, ale całość nie brzmi tak efektownie, jak chociażby "Symphony Of Enchanted Lands" czy "Triumph Or Agony". Kompozycje są generalnie prostsze, w aranżacjach często wyeksponowano gitarę basową oraz gitarę, brzmiącą dość surowo, tak jakby muzycy chcieli dobitniej zaakcentować fakt zmiany na stanowisku gitarzysty. Równie często jednak gitara ginie w natłoku klawiszowo symfonicznych brzmień, wysuwając się na plan pierwszy tylko przy okazji solówki ("Fly To Crystal Skies"), bądź jest dopełnieniem muzycznego tła dla wokalnych popisów Fabio Lione i towarzyszącej mu czwórki chórzystów. Aranżacje chóralnych partii wokalnych robią na tej płycie wrażenie, szczególnie w śpiewanej po włosku, patetycznej balladzie "Custode di pace" i kojarzącym się z rozmachem kompozycji Therion, utworze tytułowym. Równie efektownie brzmią, często wykorzystywane, instrumenty akustyczne takie jak: flet, obój czy duduk, na których gra Manuel Staropoli, jednak jako całość "Dark Wings Of Steel" nie porywa tak, jak wcześniejsze albumy formacji. (4) Wojciech Chamryk

Ritual Steel - Immortal

Rocka Rollas - Metal Strikes Back

2013 Killer Metal

2013 StormSpell

Choć nazwa Ritual Steel jest mi znana, to nigdy nie miałem okazji zanurzyć się głębiej w ich dorobku muzycznym. Po zapoznaniu się z przedmiotem tejże recenzji muszę przyznać, że nie mam jakoś ochoty poznawać innych elementów ich dyskografii. Nie wiem czy jest to kwestia tego, że zespół został kilka lat temu przywrócony do życia w całkowicie nowym składzie, ale Ritual Steel na "Immortal" brzmi jak amatorski zespół. I choć jest pełno amatorskich zespołów, które brzmią świetnie, energicznie, świeżo i aż się proszą o zapełnione po brzegi hale koncertowe, to Ritual Steel do tej grupy nie należy. Mamy tutaj do czynienia z karykaturą epickiego metalu wręcz do granic możliwości. To tak jakby ktoś postawił Majesty przed krzywym zwierciadłem i na wszystko spojrzał poprzez kalejdoskop. Wokale są tak maksymalnie tragiczne, że aż żal ściska poślady, zakleszczając je w nierozerwalnej unii dupościsku. Przeszukałem "Im-mortal" wskroś i wszerz poszukując jakiegoś przyzwoitego punktu zaczepienia. Nie za dużo tutaj znalazłem dobrych rzeczy, które można pochwalić. Brakuje temu wszystkiemu duszy, brakuje energii, brakuje tego "czegoś", co charakteryzuje interesujące i trzymające w napięciu produkcje. Monotonne i po prostu słabe wokale, które drażnią swymi wysokimi rejestrami (a mówię to jako fan wysokich wokali, heh), jednostajna i słabo urozmaicona perkusja oraz nuda, nuda, nuda do potęgi n-tej. Znajdzie się tu kilka ciekawych riffów, a i owszem, jednak albo giną one w morzu monotonii, albo się na nią składają - poprzez powtarzanie ich trzydzieści razy w jednym utworze. Czy nawet więcej, nie wiem, bo traciłem rachubę próbując policzyć przez ile "kółek" jedna figura będzie powielana. Żeby jeszcze tego było mało zespół sili się na długie muzyczne odyseje. Album otwiera dziewięciominutowy zwiastun cierpienia dla bębenków słuchowych. Po trzech minutach pseudoepickiego intro w końcu mamy okazję po raz pierwszy usłyszeć głos wokalisty. Wtedy, także po raz pierwszy, pojawił się w moim umyśle przebłysk, że mam do czynienia z okropieństwem, które pozuje na coś lepszego, a czym niestety nie jest. Ten album to fatalny przykład porywania się z motyką na słońce. Prezentowany tutaj heavy metal jest miałki i oprawiony w bezguście. Choć "Judgement Day" jako utwór daje jeszcze radę, jest to chyba jedyny w miarę przyswajalny utwór. Pisałem, że album otwiera dziewięciominutowy utwór. Samo w sobie jest to niezłą katorgą, jednak prawdziwe szataństwo zgotowało nam Ritual Steel na zakończenie swego... dzieła. "Immortal" jest kończony przez ponad dwudziestotrzy minutową kompozycję "Welcome To The Metal Dead". Ku memu zaskoczeniu przez kilka minut nawet zdarzyło mi się przytupywać nogą do rytmu. Do geniuszu temu utworowi daleko, ale daje radę. Przynajmniej na początku, bo potem to już jest przydługie męczenie buły, które wydaje się być zlepkiem zrębów kilku utworów sklejonych w jedną kompozycje. (2,5)

I znów niezmordowany Ced w natarciu. Tym razem jest to drugi pełny krążek sygnowany nazwą Rocka Rollas. Nie tak dawno podniecałem się debiutem tego projektu i tym razem będzie podobnie. Ten kolo ma niesamowity zmysł do komponowania heavy metalowych hiciorów. Posłuchajcie choćby takich "Metalive" czy przede wszystkim "Heavy Metal Strikes Back", by zrozumieć o co mi chodzi. Patrząc na jego twórczość pod jakimkolwiek mianem widać, że nie chodzi mu o bycie oryginalnym, tylko o to, by grać swoją ukochaną muzykę i tworzyć zajebiste kawałki. Ten krążek nie jest ani lepszy ani gorszy od debiutu. Jest dokładnie tak samo znakomity. Ogień wręcz wylatuje z głośników, a gitary napierdalają nas klasycznymi riffami przez cały czas trwania tego cacka. Połączenie wpływów Priest, Maiden i Running Wild oraz szybkości i energii speed metalu dało znakomity efekt już po raz kolejny. Obok wspomnianych wyżej numerów na uwagę zasługują też otwierający materiał "Night of the Living Steel", ostry, niemalże thrashowy "Blazing Wings" oraz lekko zalatujący klimatem hamburskich piratów "Swords Raised in Victory". Natomiast "Warmachine From Hell" rozpoczyna się niczym "The Clansman" wiadomo kogo. Ced już standardowo nagrał wszystko sam, jednak wokalnie wsparł go znany do niedawna z Hellhound, a obecnie z Shadowkiller Joe Liszt. Aktualnie Rocka Rollas ma już pełny skład i nic tylko czekać na koncerty. Na żywca ich muzyka będzie urywać łby, dupy i wszystko inne. W tym momencie już wiem, że będę brał w ciemno każdy materiał, który wyjdzie spod łap tego młodego fanatyka. Po fenomenalnym Blazon Stone i świetnym Mortyr, tym razem czas na Rocka Rollas. Moc! (5,2)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Maciej Osipiak

Ruler - Evil Nightmares 2012 My Graveyard

Włoska scena heavy metalowa co chwilę wypluwa kolejne kapele i co ważne większość z nich prezentuje dobry, bądź bardzo dobry poziom. Ciekawe ile jaszcze takowych ukrywa się w tamtejszym podziemiu i tylko czeka na debiut? Podejrzewam, że całkiem sporo. I bardzo dobrze, gdyż tradycyjnego heavy nigdy za wiele. Ruler powstał w 2010 roku w Mediolanie i dwa lata później wypuścił opisywany tutaj debiutancki album nakładem My Graveyard Productions. Słychać, że chłopaki są zakochani w brytyjskim graniu z początku lat '80 i wcale tego nie zamierzają ukrywać. Wystarczy obejrzeć ich foty, na których sporo jest motywów z union jack. Największy w pływ na Ruler miał

RECENZJE

111


zdecydowanie Iron Maiden z początkowego okresu działalności jeszcze z Di'anno. Melodyjne pasaże gitarowe przypominające duet Murray/Stratton z debiutu żelaznej dziewicy, bas chodzący w sposób typowy dla Harrisa i dość wysoki wokal. Większość numerów utrzymana jest raczej w szybkich tempach choć nie brakuje w nich urozma00iceń w postaci klimatycznych zwolnień. Mamy też jedną balladę "Alone", która nawet daje radę. W tych utworach dzieje się naprawdę całkiem sporo, a do tego zespół raczy nas dużą ilością ciekawych melodii. Na tym krążku unosi się wszechobecny duch oldschoolu i słychać, że nie jest to robione na siłę tylko wychodzi naturalnie. Może i jest to granie niemodne jak wąsy ich gitarzysty, ale dla maniaków tego stylu, w tym dla mnie, wręcz stworzone. "Evil Nightmares" to zdecydowanie udany debiut ale słychać na nim, że Ruler ma jeszcze spory zapas i w przyszłości może uraczyć nas czymś dużo lepszym. Czy tak się stało? To już temat na inną recenzję. (4,2) Maciej Osipiak

Ruler - Rise to Power 2013 My Graveyard

Rok po debiucie włoscy piewcy nowej fali brytyjskiego heavy metalu atakują po raz drugi. Już pierwszy rzut oka na znakomitą okładkę przedstawiającą postać do złudzenia przypominającą słynnego Eddiego utwierdza nas w przekonaniu, że żadnych zmian nie powinniśmy się spodziewać. No i faktycznie "Rise to Power" jest w prostej linii kontynuacją "Evil Nightmares". Jednak tym razem makaroniarze nie poprzestali na "ajronowaniu", ale zaczęli czerpać również z trochę innych źródeł, co przynosi nieco urozmaicenia. I tak chociażby numer "The Temple of Doom" kojarzy się dość mocno z wczesnym Manowar, a "Mirror of Lies" jest przykładem bardziej hard rockowego klimatu. Oczywiście grania pod Maiden też tutaj nie brakuje. Wystarczy wspomnieć choćby numer tytułowy czy też aż 14 - minutowy, ostatni na płycie kolos "...In Conspiracy". Wyróżniłbym jeszcze utwór "Back to the Glory Days". Szybki, bardzo energiczny z ciekawymi melodiami, którego tekst jest nostalgiczną podróżą w przeszłość do dni chwały NWoBHM. Ten numer definiuje całą ideologię zespołu i jest doskonałym reprezentantem ich stylu. Album zawiera osiem kompozycji z czego aż dwie są instrumentalne. Jednak są na tyle ciekawe, że słucha się ich bardzo miło. Co ważne to po przesłuchaniu "Rise to Power" nie ma się uczucia przesytu i z przyjemnością nastawia się płytę po raz kolejny. Czy chłopakom z Ruler udało się nagrać lepszy materiał niż na debiucie? Szczerze mówiąc przez dłuższy czas nie byłem w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Jednak po kilku kolejnych przesłuchaniach "dwójki" stwierdzam, że jednak jest trochę lepiej. Przede wszystkim jest większa różnorodność. Nie jest to jeszcze dzieło, które przewróci scenę do góry nogami, ale na pewno jest to kawał konkretnego oldschholowego heavy. (4,6) Maciej Osipiak

112

RECENZJE

Saffire - From Ashes To Fire 2013 Inner Wound

Wiadomo nie od dziś, że Szwecja metalem stoi, a debiutujący albumem "From Ashes To Fire" Saffire z Gothenburga parają się jego najszlachetniejszą, progresywną odmianą. Szwedzi podążają na tej płycie szlakiem wytyczonym przez Dream Theater czy Evergrey, proponując urozmaicone, wielowątkowe kompozycje, zwykle zamknięte w 4-6 minutach. Taki czas trwania narzuca swoistą dyscyplinę aranżacyjną oraz zwartość formy, tak więc nie brakuje na "From Ashes To Fire" prawdziwych perełek, mogących zainteresować nie tylko fanów metalu progresywnego, ale też klasycznego prog rocka, hard rocka czy metalu. Zespół tworzą bowiem instrumentaliści wysokiej klasy, co sprawia, że poszczególne utwory aż skrzą się od skomplikowanych przejść, pojedynków oraz dialogów gitarzysty i klawiszowca, a także wokalnych popisów Tobiasa Jansssona. Właściwie każdy z tych 13. utworów ma w sobie coś intrygującego i zasługuje na wyróżnienie, ale najbardziej reprezentatywne dla tego materiału wydają mi się szybki i mocarny, w iście metalowym stylu "The Redemption", na poły balladowy, czerpiący z charakterystycznej melodyki amerykańskich grup pokroju Styx, "Modus Vivendi" oraz "Freedom Call", będący swoistą kwintesencją metalowoprogresywnego stylu Saffire. Tak więc: udany debiut, bez wypełniaczy i przerostu formy nad treścią - oby powstawało więcej takich płyt! (5)

tnących słoneczników. Na drugim planie radosny traktor popyla po polu, a pogoda jest słoneczna i bezchmurna. Zawsze 25 stopni Celsjusza i aromatyczna kawa. "The Heart Is Mine" nie jest dobrze skomponowaną balladą. Mocno śmierdzi mainstreamowym fińską muzyką alternatywną. Fińskie pop rockowe granie przebija się także w "X-Rated". Początek "Kazakafnu", swym riffem, perkusją i rozmyciem tak bardzo przypomina "Free" zespołu Vast, że aż się za głowę można złapać. Niestety dalej było równie bezlitośnie. Gdy poleciał "Break The Chains" z drugiego pokoju dostałem wyraźny komunikat, że mam natychmiast wyłączyć te Guns'n'Roses i włączyć coś słuchalnego. Ogólnie "Forgotten Dreams" brzmi jak streszczenie best of the 90s godne Vivy Zwei pomieszane niekiedy z wpływami NWOB HM, które gdzieniegdzie pojawiają. Salem było zespołem, któremu nie udało się wydać albumu długogrającego w latach 80tych, pomijając "Ethel The Frog", które było sygnowane szyldem wcześniejszej kapeli niektórych członków Salem. Mamy tutaj sytuację bardzo podobną do innego brytyjskiego zespołu - Hell. W latach 80tych garść demówek, potem długa cisza i dopiero w drugim dziesięcioleciu XXI wieku udaje się powstać z martwych i wydać album studyjny. Tymczasem muzyka Hell jest diametralnie inna i o wiele lepsza od tego co prezentuje Salem. Niestety "Forgotten Dreams" nie da się wystawić dobrej laurki, gdyż jest średnie, choć na pewno prezentuje bardzo ciekawe podejście do muzyki jako takiej. (3,5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Wojciech Chamryk Sandstone - Delta Veridian 2013 Limb Music

Salem - Forgotten Dreams 2013 Pure Rock

Pierwsze wrażenie po odpaleniu tego wydawnictwa było nawet niezgorsze, lecz z każdym kolejnym odsłuchaniem ta płyta mnie niezmiernie nużyła i irytowała. Co jest w niej nie tak? Jest strasznie niespójna. Teoretycznie mamy do czynienia z nową odsłoną NWOBHM trochę w klimacie delikatniejszego Savage, Quartz i odciążonego Elixir. W samo sobie to już nie brzmi zbyt ciekawie, bo NWOBHM ma gnieść jaja i rozrywać ciało brudnymi szponami. Do tego dołączono trochę nowszych, bardziej mainstreamowych inspiracji. Momentami ma się wrażenie, że duch NWOBHM zamarł w muzyce Salem i słuchamy zupełnie innej kapeli. Po w miarę zadowalającym otwarciu w postaci "High Stakes" i numeru tytułowego, nadchodzą kolejne fale zwątpienia. "The Best Is Yet To Come" brzmi jak podkład do telewizyjnej reklamy kawy. No żywcem wzięty soundtrack z pasma reklamowego. Wręcz oczyma wyobraźni widzi się te falujące zielone łąki i uśmiechniętą rodzinę na tle kwi-

Brytyjski Sandstone wydał cztery albumy studyjne, znane mi są trzy. Wliczając ten najnowszy. Hard rock i heavy metal z dużą dawką melodii i progresywnych naleciałości. Miejscami, a zwłaszcza wokalem, nawiązujący do DragonForce'a zespół, który gra bardzo porządnie, nie jest znany szerokiej publiczności. Czy słusznie? Gdy słucha się drugiej płyty "Purging the Past" z 2009 roku, czy jej następczyni dobrze ocenianej przez krytyków "Cultural Dissonance" z 2011 roku już można stwierdzić, że nie. Nie odkrywa się tutaj naturalnie nic nowego, ale jest bardzo porządnie i przekonująco to granie podane. Słucha się tych nagrań przyjemnie, a dodatkową zabawą może być wyszukiwanie smaczków, nawiązań czy nawet właśnie słuchanie, grania, które nie denerwuje złym brzmieniem, nadmierną odtwórczością czy mieliznami wykonawczymi. Kawałki wpadają w ucho, a nawet cieszą szeroką skalą wokalną Seana McBay'a, który w Sandstone gra także na gitarze. Najnowszy album Brytyjczyków to koncept napisany na motywach "Kociej kołyski" Kurta Vonneguta, a także najbardziej przemyślana płyta tej grupy. Po krótkim wstępie zatytułowanym tak jak powieść amerykańskiego pisarza zmarłego w 2007 roku, następuje rozbudowane i ostre wejście w utworze "Almost Grateful" zawierającym charakterystyczne i rozpozna-

walne elementy poprzednich płyt. Sprawną perkusję, melodyjne gitary i solidne basowe tło, a także świetny wokal Mc Bay'a, który ma naprawdę kapitalną barwę głosu. Po nim spotykamy tajemniczą postać jaką jest "King Of Cipher". Bardzo dobre, ostre wejście i zwolnienie. Co można tutaj usłyszeć? Wyraźne są inspiracje wczesną twórczością Dream Theater z okresu drugiej i trzeciej płyty, twórczością Queensryche i stylistyką AOR i naprawdę dobrze ta mieszanka chłopakom wychodzi. "Winter" to numer czwarty i jest tylko odrobinę wolniejszy od poprzedniego, nie balladowy, ale wolniejszy, bardziej klimatyczny. Zaraz po tym przyspieszamy w "Red Mist". Utwór brzmi jakby był nagrany gdzieś pod koniec lat 80, ale nowoczesnymi zdobyczami techniki i naprawdę może się to spodobać, jest naprawdę solidnie. Nawet wokal w tym utworze zdaje się nawiązywać do… choćby takiego Charliego Dominici (pierwszego wokalisty Dream Theater) rewelacja. Pozostałe utwory także nie ustępują opisanym, zaskakują melodyką i kompozycją, klimatem i wciągającym bogatym brzmieniem (świetna "Cartesia", energetyczny "Promise Me", łagodny, monumentalny "Monument", zbliżony, ale cięższy "Beanath the Scars", bardzo udany ciężki numer "Fortress" czy wreszcie przedfinałowy "Transgression" będący balladą z rodzaju tych jakie spotyka się w twórczości Dream Theater). Warto jednak skupić się obszerniej na kawałku finałowym, dwunastym na płycie, ponad dziewięciominutowym "Vitruvian Man" w którym gościnnie przy mikrofonie wystąpił Tim "Ripper" Owens. Człowiek witruwiańśki, czyli słynne studium ludzkiego ciała Leonarda da Vinci opisanego na okręgu i kwadracie, rozpoczyna się od rozbudowanego epickiego wstępu, najpierw spokojnego, a potem szybszego, w dodatku z chórami w tle. Po chwili jednak zwalniającego do łagodnego, lirycznego orkiestrowo-gitarowego pasażu i następnie powoli narastającego do wcześniejszego szybszego tempa. Mroczne wejście z wokalem McBay'a i asystującemu mu, intrygująco kontrastującym Owensem wypada znakomicie i bardzo przekonująco. Świetny, mroczny instrumentalny pasaż finałowy z nawiązaniami do King Crimson (!) i melodyjną solówką przypominającą grę znaną z grupy Autograph (!) i mocne zwieńczenie. Sandstone nie jest znanym zespołem, ale naprawdę zasługuje na poświęcenie mu kilku chwil. Ponad godzina czasu spędzona przy "Delta Viridian" (jak również przy poprzednich albumach) na pewno będzie czasem spędzonym dobrze. Nie odkrywają niczego nowego, ale i nie muszą, bo to co i jak grają, w ich przypadku jest nie tylko solidne, ale także charakterystyczne, rozpoznawalne i naprawdę wciągające. Brzmią świeżo i intrygująco, a ten najnowszy album potwierdza ich wysoką pozycję. Podobnie jak brytyjski Haken swoim "The Mountain", Sandstone udowadnia, że szeroko pojęta progresywa wciąż jest polem do popisu i wcale nie musi oznaczać zjadania własnego ogona, masturbacji i popisów, które nic nie znaczą i nie wnoszą do prawdziwego sedna muzyki: duszy i własnej tożsamości artystycznej. Polecam! (5,5) Krzysztof "Lupus" Śmiglak Satan's Host - Virgin Sails 2013 Moribund

"Virgin Sails" to drugi krążek Satan's Host po powrocie do składu wielkiego Harry'ego "Tyrant" Conklina (Jag Panzer, Titan Force) występującego tutaj


pod pseudonimem Leviathan Thisiren. Pomimo braku typowego hiciora jakim na poprzedniku był "Fallen Angel" jako całość prezentuje się lepiej. Doskonałe połączenie black/deathowej brutalności, klimatu i satanistycznej warstwy lirycznej z heavy metalowymi zagrywkami i fenomenalnym, pełnym dramaturgii głosem Conklina, który swoją drogą nagrał jedne z lepszych wokali w karierze. Wszystkie numery z wyjątkiem instrumentalnych "Akoman" i "Taromati" oraz "Reanimated Anomalies" przekraczają 6 minut. Jednak nie ma mowy o nudzie. W każdym kawałku dzieje się bardzo wiele, od zmian tempa począwszy, a na motywach opartych na różnych stylach (blasty, blackowe melodie, heavy metalowe solówki, growle) skończywszy. Pomimo pewnej eklektyczności ta płyta stanowi monolit i z prawdziwą siłę przedstawia jako całość. Nie każdemu podejdzie od pierwszego przesłuchania, szczególnie tym oczekującym chwytliwych melodii i przebojów. Zamiast tego jest mrocznie, ostro i na wskroś metalowo. Doskonały poziom instrumentalny każdego muzyka został uwypuklony przez selektywne, ale nie pozbawione dynamiki brzmienie. Tak naprawdę to nie ma do czego się tutaj przyczepić. Pomimo tego, że jak już wcześniej wspomniałem płyta najlepiej sprawdza się jako całość to jednak kilka numerów można wyróżnić. Troszkę inny od reszty jest "Dichotomy" mający w sobie ducha lat '70, w którym można usłyszeć nawet zeppelinów, a wokalnie nieśmiertelnego Dio. Natomiast moimi osobistymi faworytami są szybki, powerowy "Infinite Impossibilities" z ciekawą linią melodyczną, w którego refrenie pojawiają się ostrzejsze wokale oraz najlepszy według mnie wieńczący płytę utwór tytułowy. Jest to niesamowicie majestatyczny i pełen dramaturgii numer, który przetacza się po słuchaczu niczym buldożer. Refren tego kawałka przywodzi mi na myśl "Keepers of the Holy Grail" Grave Diggera. Idealne zakończenie tej fantastycznej płyty. Satan's Host jest ewenementem na obecnej scenie metalowej, ponieważ chyba nikomu obecnie nie udaje się tak znakomicie połączyć metalowej klasyki z jego brutalniejszymi bardziej radykalnymi formami. Nieoczekiwanie "Virgin Sails" stał się jednym z lepszych wydawnictw 2013 roku. Mus dla każdego metalowca. (5,5) Maciej Osipiak Scientic - Empire Of The Mind 2012 Self-Released

Melodyjny progresywny power metal kojarzy mi się z takimi kapelami jak Kamelot czy Angra. Trudno wśród tych kapel - ot tak sobie - usadowić Scientic, bowiem duńsko-szwedzki zespół poszedł zupełnie inną ścieżką, tą wydeptaną przez Nevermore. Zacznijmy jednak od początku. Kapelę w 2004 roku założył gitarzysta Arian Odabaei. Po wielu latach udało mu się na tyle ustabilizować skład, że nagrali pełnowymiarowy album "Empire Of The Mind". Płytkę wydali właśnym sumptem. No właśnie kiedy? Odnalazłem dwie daty rok 2012 i 2013. Nie ma jednak co snuć przypuszczeń, trzeba będzie w najbliż-

szym czasie to pytanie zadać samym zainteresowanym. Słabym jest to, że kapela ten materiał wydała własnymi siłami. Nie ma co ukrywać, moc przebicia takiego materiału jest niewielka, a "Empire Of The Mind" powinno mieć szanse aby do szerszego grona odbiorców. Muzyka Scentic oparta jest na gitarach, które pracują tu bardzo gęsto. Są one, ciężkie, heavy, power, thrash i groove. Bardzo technicznie, w dodatku ciekawie zagrane. Jednak nie ma tu "matematycznego" wyrafinowania, choć bywają momenty - nieliczne, ale są - że ich gęstość, moc, a zarazem brawura, zaczyna przypominać warsztat gitarzystów z Meshuggah. Niekiedy popadają w manierę nowoczesnego grania, co mnie trochę przeszkadza. Gitarom całkowicie zupełnie podporządkowana jest sekcja rytmiczna. Ciężka, techniczna, dopasowana do rwanych gitarowych riffów. Co jakiś czas tą rytmiczną machinerię przerywają solówki, bardzo ciekawe i wirtuozerskie. W arsenale instrumentów są także klawisze, wykorzystywane głównie jako głęboko schowane melodyjne tła lub rachityczne melodie wygrywane na fortepianie. Niemałym wyzwaniem jest śpiewanie w Scientic. Żeby się przebić przez tak masywne gitary i sekcję, Robin Lundgren musi uciekać się do krzyku, jednak wtedy też nie zapomina aby było to bliskie śpiewu. Jednak buduje on tak swoje wokale aby w każdym kawałku pojawił się bardzo melodyjny refren. Generalnie to Robin i jego wyśmienity głos dba oto, aby mimo wszystko Scientic można było słuchać bez większego kłopotu. Trochę pomocne są także gitarowe solówki. Mimo, że obarczone są wirtuozerią, to wiele w nich właśnie melodii. Kompozycje są rozbudowane, ciekawe, zdeterminowane techniką instrumentalistów, ale zawsze z miejscem na konkretne melodie. Także techniczne granie, masywność i gęstość gitar i sekcji rytmicznej, nawet na moment nie wydaje się na tym albumie postrachem. Doliczyć do tego trzeba znakomitą produkcję, oraz niezłą oprawę graficzną. Zatem "Empire Of The Mind" to porządny kawał dobrego grania. Polecam ten krążek (4,7) \m/\m/ Scythia - ...Of Conquest 2014 Self-Released

Nie do końca przepadam za folk metalem. Są wyjątki ale nie teraz tu o nich. Do krążka "...Of Conquest" przyciągnął mnie teledysk do utworu "Bear Claw Tavern". Kawałek porywający, rączo pędzący do przodu, ze swadą snujący "piracką" opowieść, chwalącą walory nadużywania mocnych trunków. Zaś sam obraz utrzymany z konwencji filmów o przygodach Jacka Sparrowa, znakomicie wyeksponował ów pijacki hymn na modę szant w power metalowej odsłonie. W każdym razie, kawałek zapada w pamięci. Jednak z powodu tej kompozycji zespół ma pewien problem, otóż, ci co usłyszą "Bear Claw Tavern", podświadomie będą chcieli zestawu podobny utworów. Natomiast "...Of Conquest" jest innym albumem niż to co obiecuje nam "singlowy" przebój. Same gawędy z pogranicza awanturniczo-

marynistyczno-pirackiej przygody jasno określają przynależność Scythii do grona folk metalowych kapel, stawiając ich zaraz za Alestorm czy Swashbuckle. Co się tyczy muzyki, to cały album utrzymany jest w melodyjnym power metalowym stylu z nielicznymi dodatkami folkowych i celtyckich wstawek, tudzież innych staro-muzycznych odnośników. Muzycy z Dave'em Khan'em na czele z mozołem starali się skomponować ciekawe, w miarę ambitne utwory, w wyśmienitej aranżacji. Oczywiście bez przesady, bowiem równie ważnym dla nich jest melodia, jak i sama zabawa. Generalnie swój cel osiągnęli. Wątpię jednak aby "...Of Conquest" na szeroką skalę wciągnął fanów w swój muzyczny świat. Przyczyną jest fakt, że wraz z przesłuchiwaniem kolejnych utworów z tego albumu, muzyka zaczyna nudzić oraz nużyć słuchacza. Mnie to spotyka w okolicach piątego kawałka. Trudno mi podać przyczynę takiego stanu rzeczy. W każdym razie, wraz z "Reflections" siada atmosfera całego krążka. Być może właśnie źle rozdysponowany klimat przyniósł właśnie taki rezultat. Dziwi to bardzo, bowiem Kanadyjczycy maja potencjał, bardzo dobry warsztat, znakomicie pracują w studio. Cały album brzmi wręcz znakomicie. Można by rzec, że skazani są na sukces. Niestety, nie sądzę aby nastąpiło to wraz z "...Of Conquest". (3,5) \m/\m/

Sepultura - The Mediator Between Head and Hands Must Be the Heart 2013 Nuclear Blast

Pocięte riffy, synkopy i udziwnione groove'owe patenty, taki jest obraz thrashu serwowanego nam przez Sepulturę już od bardzo dawna. "The Mediator..." nie jest inny. Zwłaszcza, że gitary mają takie brzmienie, że czasem nie wiadomo czy mamy do czynienia z muzyką na serio czy pewnego rodzaju karykaturą metalowego brzmienia. Słuchając "Impending Doom" i tego motywu przewodniego, który brzmi jak miażdżenie klapkiem żabki na trawniku, nie można nie odnieść takiego wrażenia. Produkcja jest wygładzona i unowocześniona aż do porzygu. Jedyne co się broni to brzmienie perkusji, które jest zadowalające z odpowiednim dźwiękiem werbla, talerzy i odpowiednim dołem w centralach. W kwestii wokalnej nie jest już tak różowo. Green jak zwykle ma problemy z wymową angielskobrzmiących sylab, więc bez tekstów ani rusz nie da rady zrozumieć jego dziwacznej mowy. Żeby jeszcze było mało, jego wokale zostały przepuszczone przez filtry emulujące koszmarnej jakości mikrofon. Dzięki temu jego zaśpiewy brzmią w większości jakby zostały nagrane przy użyciu najtańszego mikrofonu do kom-

putera zakupionego w dyskoncie spożywczym. Lirycznie tez nie ma zbędnego odejścia od tego do czego przyzwyczaiła nas Sepa przez lata - religia jest be, wojna jest be, rząd jest be i do tego kontroluje wszystko. Od "Roots" mamy serwowany dokładnie ten sam zestaw idei i pomysłów. Ile można? Nie zabrakło tez brazylijskich etnicznych bongosów i innych wstawek z którymi mamy ciągle do czynienia przy okazji wydawnictw Sepultury. Innymi słowy w obozie Brazylijczyków nihil novi. Dalej mamy do czynienia z grą w stylu "A-Lex" czy "Roorback", choć tym razem może z większą dozą polotu i oryginalności, jednak mimo wszystko nie z taką, by była dostrzegalna na pierwszy rzut oka. Na drugi zresztą też. (2,75) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Serpent - Possessed By Night 2014 High Roller

Młodzi Niemcy z Serpent od dawna manifestują swe uwielbienie dla tradycyjnego heavy metalu - nie tylko grają takie dźwięki oraz podkreślają to odpowiednim ubiorem, ale również kultywują dawne tradycje sprzed zalewu cyfrowych plików. Dlatego też ich obie demówki ukazały się na kasetach magnetofonowych, zaś pierwsza z nich, studyjna "Possessed By Night" doczekała się niedawno rozszerzonej wersji winylowej dzięki High Roller Records. Nie brakuje na tym MLP utworów i momentów wręcz porywających, jak szybkie, krótkie, surowo brzmiące "Scream For Revenge" i "Neverending Story" czy, łączący ostre przyspieszenia z miarowym riffowaniem wczesnego Dio, trwający blisko 7 minut, utwór tytułowy. Z kolei niemal równie długi "The Stranger" to utwór lżejszy brzmieniowo, odwołujący się do przełomu lat 70. i 80. podobnie jak udany cover "Heavy Metal Ears" Picture. Co prawda balladowy "Midnight Murderer" jest zdecydowanie zbyt długi i szczególnych zachwytów nie wzbudza, podobnie jak monotonny, nijaki "Satans Soldiers Of Heavy Metal", ale reszta utworów trzyma poziom, dlatego: (4) Wojciech Chamryk

Seventh Key - I Will Survive 2013 Frontiers

Jeśli ktoś jest Amerykaninem/Brytyjczykiem i od ponad trzydziestu lat gra melodyjnego rocka, to na stare lata raczej nie przerzuci się na death metal czy nawet tradycyjny heavy. Tak też jest w przypadku Billy'ego Greena i Mike'a Slamera, znanych z Kansas, Streets czy City Boy, którzy założyli, grający w podobnej stylistyce, Seventh Key. Po kilku latach przerwy wydali właśnie pod tym szyldem kolejny, czwarty album

RECENZJE

113


studyjny. "I Will Survive" na pewno nie rozczaruje zwolenników melodyjnego AOR/pop rocka, ale o jakimś epokowym dziele nie ma tutaj mowy. Od razu też można ostudzić tych, którzy uwierzyli w zapewnienia muzyków o pójściu w bardziej progresywnym kierunku. Owszem, otwierający płytę utwór tytułowy czy finałowy "I Want It All" mają takie momenty, zwłaszcza jeśli chodzi o wykorzystanie instrumentów klawiszowych oraz skrzypiec (na nich gościnnie David Ragsdale), jednak generalnie to komercyjny, przebojowy rock, kojarzący się ze Styx i Kansas, ale niestety z gorszych dla zespołu, w sensie artystycznym, lat 80-tych. Mamy też odniesienia do twórczości Toto ("Lay It On The Line"), House Of Lords ("Down") czy Foreigner ("What Love's Supposed To Be"). Czasem bywa też niestety wręcz koszmarnie pseudo przebojowo w najbardziej tandetnej stylistyce lat 80tych. ("It's Just A State Of Mind") lub zdecydowanie za słodko ("When Love Set's You Free"). I gdyby nie kilka mocniejszych riffów oraz efektownych solówek, jak np. w "Time And Time Again" czy urzekająca ballada "Sea Of Dreams" ze skrzypcami w roli głównej, to fan dobrego rocka nie miałby za bardzo czego szukać na tej płycie. Dlatego: (3) Wojciech Chamryk

Shallow Ground - The End of Everything 2013 Killer Metal

Mam wielki problem z ocenieniem tego albumu. Z jednej strony nie jest to mój typ muzyki, a raczej jest to thrash metal zagrany w sposób na który patrzę niezbyt przychylnie. Z drugiej strony jest to poprawne wydawnictwo o odpowiednio wyważonych częściach składowych. Są tu wzniosłe momenty o niemożebnie epickich proporcjach, a są też czołgające się w brudzie ulicy thrash metalowe riffy w stylu, do którego przyzwyczaił nas Slayer pod koniec lat 90tych. Problem leży chyba w samej produkcji brzmienia, która jest trochę dziwna oraz przede wszystkim w riffach. W dużej części są to oklepane i nudne zagrywki, inspirowane thrashem z lat 90tych, a w swych lepszych momentach także thrashem z końcówki lat 80tych. Wokale są przeciętne, a perkusja jest momentami monotonna do bólu. Z początku album w gruncie rzeczy nuży i jawi się jako bezbarwny twór. Jednak z biegiem trwania płyty, utwory zyskują na treści, na tekstach i na aranżacji. Tendencja poprawy jakości materiału jest zauważalna od tytułowego czwartego utworu, który choć ogólnie jest przeciętną kompozycją, to zawiera kilka fajnych momentów. Później zaczynają się pojawiać wręcz wpływy Iron Maiden, jak w "Before the Dawn" oraz "Cleansing The Hollow". Już samo to uniemożliwia wrzucenia tego albumu do śmietnika z plakietką "nudne i na jedno kopyto". Shallow Ground usilnie sili się na różnorodność i choć te wysiłki wydają się wymuszone, to jednak w jakiś sposób osiągają swój cel. Ponadto "Cleansing the Hollow" jest utworem na tej płycie, który najbardziej jest robiony na typowy szybki thrash w starym, old-

114

RECENZJE

schoolowym stylu. "Darkness" jest równie udaną kompozycją, czerpiącą ze starej szkoły jednak nie popadającą w przesadną retro stylówę. Trochę wydaje się dziwnym fakt, że te lepsze utwory zostały schowane z tyłu, podczas, gdy te bardziej nudne i monotonne grają pierwsze skrzypce. Przemyślenia przemyśleniami, ale nie ma co się tutaj na dłużej rozwodzić. Jest to album, który nie przykuje uwagi i choć jest w miarę porządnym tworem, nie zjedna sobie rzeszy fanów. Ot, mamy tutaj album lokalnego zespołu, który postanowił wydać swój materiał na albumie. (3,9) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Shatter Messiah - Hail the New Cross 2013 Mausoleum

Pierwsze wrażenie miałem niepozytywne. Nie znoszę takich komputerowych "ch... wie co" jakie znalazło się na okładce "Hail the New Cross". Na szczęście pierwsza od sześciu lat, a trzecie w ogóle płyta Shatter Messiah to przede wszystkim muzyka, która jest zdecydowanie na dobrym poziomie. Otwierający całość "Disconnecting" zaczyna się niemal identycznie jak debiut HammerFall jednak po chwili nie ma już żadnych podobieństw do Szwedów. Akurat ten numer jest jednym z szybszych, bardziej melodyjnych i bezpośrednich na płycie. Oprócz niego podobnie prezentuje się mój faworyt "Loyal Betrayer", w którym mamy power/thrashową jazdę z zajebistymi melodiami i świetnym refrenem. Słychać inspiracje Iced Earth, trochę Annihilator, w którym przecież swego czasu grał głównodowodzący Shatter Messiah, gitarzysta Curran Murphy. Najwięcej jednak w pozostałych utworach jest z Nevermore, który Curran wspierał na koncertach. Ciężar, mocne riffy grane razem z basem, klimatyczne zwolnienia i melodyjniejsze refreny kojarzą się zdecydowanie z zespołem Loomisa i Dane'a. Wystarczy posłuchać choćby "Future Falls", "How Deep the Scar" czy "God of Divinity". Niestety jak dla mnie momentami jest trochę zbyt nowocześnie jak w "Mercenary Machine", gdzie obok znakomitych partii bębnów i ciekawego refrenu znalazło się sporo takich patentów. Ostatni kawałek "This Addiction" też mi średnio leży ze względu na nudny, "radiowy" refren. Natomiast jak zespół przyspiesza jest już ok. Fajne jest też zwolnienie z piękną solówką. Tak więc, jest to krążek w pierwszej kolejności dla fanów Nevermore oraz power/thrashu. Znajdziemy tu naprawdę dobre kompozycje, świetny warsztat muzyczny oraz znakomity, zadziorny i przestrzenny wokal. Niestety nie wiem czy to wina chujowej jakości promo, które dostałem czy też na oficjalnym albumie jest tak samo, ale brzmienie pomimo odpowiedniej mocy, chwilami jest zbyt płaskie i za bardzo "pływające". Ogólnie jednak rzecz biorąc Shatter Messiah powrócił z udanym krążkiem i zasłużył na wysoką notę. (4,6) Maciej Osipiak

Sign of the Jackal - Mark of the Beast 2013 High Roller

Ten album jest debiutanckim krążkiem młodych Włochów z Trydentu. Po kilku latach nieustannego ostrzenia apetytu, w końcu możemy cieszyć uszy prawdziwą ucztą dla zmysłu słuchu. Zawartość "Mark of The Beast" stanowią głównie na nowo nagrane utwory obecne na poprzednich wydawnictwach grupy. Z demo "Haunted House Tapes" na długogrającą płytę trafił "Sign of the Jackal" oraz przebojowy "Fight For Rock". Z EP zatytułowanej "Beyond" zostały na nowo odświeżone utwory "Night of the Undead", "Hellhounds", "Heavy Metal Demons" oraz instrumentalny "Paganini Horror", czyli niemalże cała zawartość mini albumu. Przez to na "Mark of the Beast" pojawiły się raptem, nie licząc intro i coveru, cztery nowe kompozycje. Ci, którzy są zaznajomieni z dotychczasową twórczością Włochów mogą czuć lekki niedosyt. Jednak poziom i moc nowych, jak i starszych numerów rekompensuje ewentualne rozczarowania. "Mark of the Beast" to prześwietny album, wierny tradycyjnym old-schoolowym ideałom i prawidłom prawdziwej heavy metalowej muzy. Cała zawartość płyty jest utrzymana w klimacie i konwencji kultowych horrorów klasy B. Motywy związane z tą tematyką popkultury, zwłaszcza tworzoną przez osławionego włoskiego reżysera i scenarzystę - Lucia Fulciego, są obecne niemalże w każdym utworze. W dodatku te tematy są poruszone z klasą i dzięki temu nie tracą swej klimatyczności. Nie tak, jak głupkowate, lapidarne, bzdurne thrashowo/ crossoverowe potworki o zombiakach, które wszystkie horrorowe motywy sprowadzają do rynsztokowych liryków dla quasi-metalowego plebsu. Teksty i muzyka Sign of the Jackal są dopracowane i wymuskane jak hołubione dziecię. Nie znaczy to, że produkcja dźwięku jest wyśrubowana do granic możliwości. Wręcz przeciwnie, jest na niej nostalgiczna patyna miksowania ścieżek rodem z lat osiemdziesiątych. Wbrew pozorom działa to na korzyść materiału zawartego na tej płycie. Powróćmy jednak do omawiania brzmienia "Mark of the Beast". Muzyka włoskiego kwintetu jawi się jak ciasno upakowany pakunek riffów i patentów rodem z samego środka lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. W muzyce Sign of the Jackal bardzo łatwo odnaleźć bezpośrednie wpływy Tyrant, Accept, Gotham City, Crossfire, a także Riot oraz speed metalowego Exciter. Kompozycje na tej płycie ciągle oscylują między brzmieniem i klimatem tych starych kapel. Momentami da się wyczuć nawet riffy podchodzące subtelnie pod granie w stylu Pretty Maids. Tak czy owak, wszyscy muzycy wspinają się na wyżyny swoich umiejętności od ciekawych przejść perkusyjnych, przez tętniący i żywy bas, aż po płomienne i melodyjne solówki. Skoro mowa o solówkach - mankamentem, o ile można użyć takiego słowa, gry solowej jest przesyt tappingów. Wygląda na to, że ta technika jest ulubioną zagrywka gitarzystów z "Mark of the Beast", jednak trochę za często jej używają w swych

utworach, zwłaszcza, że większość solówek ma zbliżone do siebie brzmienie, przynajmniej w którymś momencie trwania solo. Mocny i silnie zaakcentowany w miksie głos wokalistki jest wspaniałym zwieńczeniem całości muzyki. Dzięki niej, przy słuchaniu debiutu Sign of the Jackal, mimowolnie nawiedzały mnie skojarzenia z Original Sin, Chastain, Taist of Iron oraz, co ciekawe, z Crystal Viper, gdyż głos Laury Coller jest łudzącą podobny do maniery śpiewania frontmanki wspomnianej polskiej kapeli. Mimo tego, że akcent Laury wywołuje co jakiś czas uśmieszek w kąciku ust, jej śpiewu słucha się bardzo przyjemnie. Tak jak i całej muzyki na "Mark of the Beast". Ta płyta jest pełna pierwotnego żaru oraz horrorowego klimatu. Dusza tradycyjnego heavy metalu przemawia z tego dzieła poprzez old-schoolowe riffy i bujne solówki, które nie stronią od wzniosłych harmonii gitarowych w swych kulminacyjnych momentach. (5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Signum Regis - Exodus 2013 Ulterium

Niewyobrażalny rozwój internetu i nowoczesnych technologii ma też jednak i swoje dobre strony. Wątpię bowiem, by jeszcze chociażby kilkanaście lat temu, że o czasach bardziej odległych nie wspomnę, była możliwa taka sytuacja, że stosunkowo mało znany zespół ze Słowacji nagrywa płytę z udziałem tylu gwiazd światowego metalu i hard rocka. "Exodus" to trzeci album w dorobku zespołu, będący konceptem opowiadającym o wyjściu Izraelitów z Egiptu pod wodzą Mojżesza. Taka fabuła aż prosiła się o wyraziste, zróżnicowane partie wokalne, a ponieważ Signum Regis obecnie tworzy trzech instrumentalistów, wspieranych od początku istnienia grupy przez znanego z wielu zespołów, przede wszystkim bandu Y. J. Malmsteena, Görana Edmana, wkrótce dołączyło do niego kilku sławnych kolegów po fachu. I tak mamy na jednym krążku swoistą plejadę większych (Edman, Michael Vescera, Lance King) i mniejszych gwiazd światowej wokalistyki z kręgu hard & heavy. I trzeba przyznać, że w takiej wokalnej oprawie ten dość melodyjny power metal Signum Regis, z licznymi odniesieniami do tradycyjnego czy progresywnego metalu, może się podobać. Jak dla mnie najbardziej udane są te surowiej brzmiące, ostre i zadziorne numery w stylistyce lat 80., jak "Let Us Go!" (zaśpiewany przez Eli'ego Prinsena), miarowy rocker "Exodus" (Lance King) czy rozpędzony, halfordowski od strony wokalnej, "Wrath Of Pharaoh" (Samyel Nyman). Ale fani dynamicznego power metalu też będą usatysfakcjonowani, zwłaszcza zaśpiewanym przez trio Daisa Munhoz / Lance King / Matt Smith "Song Of Deliverance", a zwolennicy bardziej progresywnych klimatów "Mountains Of God" z etnicznymi wstawkami i partiami fletu. Ciekawie w koncept albumu wpisuje się również cover "Sole Survivor" Helloween, tak więc plusów na korzyść "Exodus" nie brakuje. (4,5) Wojciech Chamryk


Silent Force - Rising From The Ashes 2013 AFM

To prawdziwe powstanie z popiołów niemieckiej grupy, bowiem jej poprzedni album ukazał się, bagatela, blisko siedem lat temu, po czym grupa właściwie się rozpadła. Liderzy Silent Force, Alex Beyrodt i Andre Hilgers nie załamali się jednak. Skład dopełnili więc: dobry znajomy gitarzysty z Primal Fear i Sinner, basista Mat Sinner, znany z wielu zespołów klawiszowiec Alessandro del Vecchio oraz wyśmienity wokalista, współpracujący, m.in. z Bonfire czy Letter X, Michael Bormann. Efektem pracy tych pięciu panów jest bardzo udany album, czerpiący wszystko co najlepsze zarówno z tradycyjnego heavy jak i współczesnego power metalu. Mamy więc potężnie brzmiące, dynamiczne riffy w szybkich kompozycjach ("Caught In The Wicked Game", "You Gotta Kick It", mroczny "Kiss Of Death"), miarowe rockery, czasem dobarwiane nowocześnie brzmiącą elektroniką ("Circle Of Trust"), ale zwykle bardziej klasyczne w formie, z barwami organowo - syntezatorowymi ("Turn Me Loose"). Jednak nawet te z założenia bardziej przebojowe, lżej brzmiące utwory, w rodzaju "Living To Die", "Before You Run" czy "There Ain't No Justice", to dość zadziorne, dynamiczne numery, bez porównania z plastikową konfekcją proponowaną chociażby przez Place Vendome. Tak więc jeśli ktoś lubi takie siarczyste, nie pozbawione pazura granie z charyzmatycznym wokalistą, a nie znał wcześniej Silent Force, może bez wahania sięgnąć po "Rising From The Ashes". (4,5) Wojciech Chamryk

krążek przynajmniej kilka razy, to ta muzyka miała szanse mnie nie wciągnąć i nie zainteresować sobą. Niestety po pierwszym przesłuchanie człowiek ma wrażenie: eee... to następny prog-metalowy zespół. Jednak kolejne odsłuchania dają świadomość człowiekowi, że tak nie jest. Owszem jest to band, który swoje istnienie zawdzięcza fascynacji Dream Theater, ale ma on potencjał nie mniejszy niż taki Vanden Plas czy Threshold. Kompozycje na "Reveal the Change" są długie, ciekawie skonstruowane, z wieloma tematami muzycznymi, z burzliwymi zmianami nastrojów (choć przeważają te ponure), perfekcyjnie zagrane oraz wykwintnie zaaranżowane. Jednak są naszpikowane wieloma drobnymi motywami, które pochodzą z fascynacji muzyką rodem z lat siedemdziesiątych. Myślę, że nie tylko ja wyłapałem nawiązania do Rush, UK, czy Deep Purple i Uriah Heep. Właśnie te smaczki nadają muzyce tego zespołu sznyt i ewidentną oryginalność. Finowie dbają też aby było melodyjnie, robią to z wyczuciem i nawet w "Faith In Me", gdzie niebezpiecznie zbliżają się w stronę Sonata Arctica, nie wkraczają na teren bezguścia. Choć przykład Sonaty nie jest najlepszym, bowiem dla mnie ten zespół, to sam w sobie synonim dobrego smaku. Oczywiście bardzo dobra muzyka uzyskała świetne brzmienie i produkcję, także zwolennicy progresywnego metalu będą w pełni usatysfakcjonowani. "Reveal the Change" to pierwsza próba nowego wokalisty Teemu Koskela - wcześniej Winterborn z której wyszedł obronną ręką. Moim zdaniem zaprezentował się wyśmienicie i dołożył się do tego aby cały album zabrzmiał aż tak dobrze. Wystarczy powiedzieć, że spokojnie można go wpisać do grona klasycznych śpiewaków parających się ciężkim rockiem. Czas wreszcie wspomnieć, że część z założycieli Silent Voices to obecnie podpora wspomnianej niedawno Sonata Arctica. Mianowicie chodzi tu o basistę Pasi Kauppinena i klawiszowca Henrika Klingenberga. Myślę, że te powiązania i sama muzyka spowodowała, że do realizacji tego albumu chętnie zawitali goście i to nie byle jacy. Wymieńmy ich: Tony Kakko, Mats Leven, Mike Vescera i Mike DiMeo. Jak sami stwierdzicie zacne grono, które dodaje splendoru i tak dobremu albumowi. No cóż, Silent Voices to faktycznie jeden z wielu kapel grających progresywny metal, ale ich "Chapters of Tragedy" to dobry i godzien uwagi krążek, jak od początku próbowałem to wam przedstawić. (4,5) \m/\m/

Silent Voices - Reveal the Change 2013 Inner Wound

Sinheresy - Paint The World

Ostatni raz o Silent Voices słyszałem ponad jedenaście lat temu, gdy w 2002 roku wydali swój debiutancki album "Chapters of Tragedy". Przyznam się, że niewiele zachowało się w mojej pamięci o tym albumie. Wraz z "Reveal the Change" uświadomiłem sobie, że kapela cały czas istniała (ze sporą przerwą), ma na koncie jeszcze dwa albumy "Infernal" (2004) i "Building up the Apathy" (2006) oraz to, że najwidoczniej sporo straciłem nie śledząc poczynań Finów na bieżąco. Choć z drugiej strony, była ogromna szansa aby zespół znowu przemknął mi niedostrzeżony. Wina jednak leży po stronie muzyków Silent Voices. Mam wrażenia jakby muzykom nie zależało na popularności, na wychylaniu się przed szereg. Tak jakby im wystarczyło to, że ktoś tam przy okazji odkryje ich dla siebie. Gdyby nie to, że miałem "zlecenie" na nowy album tego zespołu i że musiałem przesłuchać

2013 Bakerfeam

Jeśli ktoś zakłada zespół zafascynowany dokonaniami gigantów pokroju Edenbridge, Kamelot czy, przede wszystkim, Nightwish, to z dużą dozą prawdopodobieństwa można założyć, że grupa ta będzie grać symfoniczny power metal. Tak też jest w przypadku istniejącego od czterech lat Sinheresy z Triestu. Młodzi Włosi (średnia wieku w ekipie to niewiele ponad 25 lat) wydali właśnie swój debiutancki album i pomimo tego, że o poziomie i klasie w/w zespołów nie ma oczywiście mowy, to jednak jest na czym ucho zawiesić. Quasi symfoniczne aranżacje przeplatają się tu bowiem z powerowymi przyspieszeniami ("Last Fall"), a przebojowe refreny dobarwiają, niczym na bajecznie kolorowej okładce, ostre, riffowe numery ("Mae For Sin", "Lying Dreams"). Daniele Girardelli nie próbuje zdominować pozostałych muzyków, zwykle

oszczędnie dozując klawiszowe tła, czasem też, poza nowoczesnymi brzmieniami czy syntezatorową solówką (Break Point"), sięga też do klasycznych środków, to jest fortepianu (balladowy "Roses & Thorns"). Nie brakuje też dobrze pojętej przebojowości, z najlepszymi przykładami w postaci rozpędzonego "The Gambler" i utworu tytułowego, w którym wokalistka Cecilia Petrini wysuwa się na plan pierwszy, z pożytkiem dla całości utworu. Stefano Sain ma bowiem niezbyt ciekawie brzmiący głos, sprawdzający się w bardziej agresywnej manierze, ale już w balladach, zwłaszcza w "Our Angel", odstaje nieco od swej koleżanki. Jak dla mnie najciekawszy na tej płycie jest "Elua's Gift": numer w orientalnym klimacie, z symfonicznym rozmachem, chóralnymi partiami wokalnymi i odpowiednią dawką gitarowego ciężaru. Dlatego też, pomimo tego, że niektórym utworom zdecydowanie wyszłoby na dobre skrócenie o minutę - półtorej, bo przy czasie 5-6 minut zaczyna wiać w nich pod koniec nudą, to Włosi swój debiut mogą zaliczyć do udanych. (4,5)

Nawet zaśpiewane po norwesku "Ditt endelikt" czy "Stille Kom Dyden" nie wywołują pożądanych i wymaganych przy takim graniu emocji. "Cold Caress" brzmi jak nadęta próba podrobienia Nightwisha z płyty "Imaginaerium", "Darlking" jest po prostu nudny. W dość ciekawym "Decadence", gdzie wykorzystano elektronikę i przetworniki wokalu, niestety dobry odbiór psuje dziwne brzmienie, które jak przystało na Skandynawów jest dobre, ale dziwnie plastikowe i zbytnio pachnące klimatami EBM (electronic body music). Nie sądzę też, aby był to zamierzony efekt. O pozostałych trzech utworach to nawet nie ma co pisać, bo nic więcej się z nich nie wyciągnie. "Perils of Deep Blue" sprawia więcej zawodu niż przyjemności. To nie tylko album bardzo odtwórczy, ale także słabo rozpisany. Odtwórczość i zachowawczość w danej stylistyce może bowiem wypadać świeżo i wciągająco mimo braku nowości czy jakiegokolwiek rozwoju, tego niestety nie można powiedzieć o Sirenii. Pierwsze płyty Norwegów były dużo lepsze, obecnie jednak słychać, że gdy nie muszą i chyba nawet nie chcą stworzyć czegoś co nawet w ramach gatunku naprawdę zachwyci, odnosi się wrażenie nie tylko znudzenie formułą, ale także znudzenie samego słuchacza. I nawet ładna i ponętna syrena dumnie prężąca pierś na okładce albumu niestety tego odbioru nie polepszy. (3) Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Wojciech Chamryk

Skeletonwitch - Serpents Unleashed 2013 Prosthetic

Sirenia - Perils of Deep Blue 2013 Nuclear Blast

Norweska Sirenia, która powstała po odejściu Mortena Velandsa z Tristanii swoim szóstym albumem studyjnym, a trzecim na którym udziela się wokalistka Ailyn żadnych drzwi nie wyważa. Symfoniczny power metal z elementami gotyku znanego także z Nightwisha czy niderlandzkiej Epiki, tego bowiem należy się spodziewać. Tych drzwi jednak nie musza wyważać, jeśli grają porządnie. A tego na pewno odmówić nie można, chociaż... Na najnowszym "Perils of Deep Blue" zawiera więc wszystko to, do czego przyzwyczajono nas przez lata na symfoniczno-gotyckich power metalowych płytach: orkiestrowe wstawki, mrok i melodia, szczypta epickości i melancholii, żeńskie wokale i kontrastujące z nimi szorstkie, growlowane wokale męskie. Nic nowego. Podobnie jak Epica na "Requiem for the Indiffirent" podjęto próbę reinterpretacji definicji takiego grania, z udanym, choć nie tak udanym skutkiem, jak miało to miejsce przy piątym albumie Holendrów (szóstym, jeśli liczyć z "The Score"), jak również z gorszym skutkiem niż miało to miejsce z dużo ciekawszym "Darkest White" Tristanii, również z 2013 roku. Po słodkim, wręcz do bólu i usypiającym pianinowym "Ducere Me In Lucem" wchodzi dużo lepszy i szybszy, "Seven Widows Weep", dość ciekawego mrocznego klimatu nie można odmówić w "My Destiny Comes To Past", ale niestety słucha się tego bez większego zaangażowania.

Szczerze przyznam się, Skeletonwitch intrygował mnie już od dłuższego czasu, jednak nigdy nie słyszałem ich twórczości. Dlatego niestety nie będę potrafił ocenić ich z perspektywy czasu, natomiast pragnę zauważyć jedno, jest to chyba jedna z najdziwniejszych kapel black/ thrashowych jakie słyszałem. Sam miałbym wątpliwości, żeby nadać im te miano, na pewno przypominali by mi ten gatunek. Ale o tym później. Cały album to jedenaście cholernie dobrze technicznie zagranych kawałków w dosyć jednorodnym klimacie. Wydawnictwo rozpoczyna utwór tytułowy. Wiemy czego możemy się spodziewać po reszcie płyty. Dobrze obrazuje z czym i kim mamy do czynienia. Kolejny "Beneath Death Leaves" jest już bardziej klasycznym black/thrashem, miejscami brzmiący jak stary dobry Desaster. Kolejne numery brzmią w dosyć podobnych klimatach. Nie nazwał bym ich wypełniaczami, to zdecydowanie złe słowo, po prostu utwory utrzymane w konwencji zespołu oraz płyty. Na chwilę zatrzymania zasługuje zdecydowanie "Unending, Everliving" z monumentalnym, epickim intrem które przechodzi w krwiożerczy black/thrashowy pościg. Numer mistrz. Kompozycja idealnie obrazuje zgranie gitarzystów, którym należy się ogromny plus za posiadane umiejętności. "Blade on the Flesh, Blood on my Hands" to klasyczny thrashowy wymiatacz. Charakterystyczny riff, polka z podwójną stopą + mocno bluźnierczy wokal Chance Garnette. "The Evil Embrace" natomiast od początku zaczyna przypominać twórczość Kinga Diamonda. Samo in-

RECENZJE

115


tro, perkusja, skomponowanie tego z gitarą brzmi tak jakbym słyszał drugie "Conspiracy". Oczywiście wrażenie momentalnie przechodzi, gdy wchodzi wokal i podwójna stopa. Przypomnienie, że to jednak Skeletonwitch. "Unwept" natomiast dla różnorodności ma bardzo charakterystyczną i wysuniętą na przedni plan ścieżkę gitary basowej. Zabieg stary jak świat, a nadaje utworowi ducha Motorhead. "Born of The Light that does not Shine" jest już skierowany zdecydowanie w stronę bardziej black niż thrash. Klasycznie i norwesko. Ostatni "More Cruel than Weak" rozpoczyna niemalże półtora minutowe intro akustyczne, następnie przechodzi w idealny zamykacz. Mocny, agresywny, chwytliwy. Żebyśmy nie zapomnieli co to za kapela. Na początku wspomniałem, że kapele ma kilka cech bardzo charakterystycznych. Po pierwsze sekcja gitar nie jest black/thrashowa. Klimat tej muzyki powinien być przesiąknięty starym Venom, Bathory. Musi zawierać tyle bluźnierstwa co Destroyer 666 i agresji co Desaster. Skeletonwitch natomiast jest kapelą bardziej thrashową, do której ktoś dodał mocny blackowy wokal. Po przesłuchaniu płyty zostają dwa nieodparte wrażenia. Pierwsze, że mają świetnego perkusistę, który jest szybki niczym automat. Drugie natomiast, jest takie, że solówki na płycie brzmią jakby wyjęte ze stadionowych koncertów Def Leppard. Def Leppard? Tak dokładnie, dobrze przeczytaliście. Brzmią naprawdę cholernie zajebiście. Co więcej pasują do tego jak ulał. Ale są po prostu bardzo klasyczne, hardrockowe. Wszystko jednak zaowocowało i mamy naprawdę kawał dobrego materiału. Polecam, chociażby z czystej ciekawości!!! (4,5)

nawiązują do tradycji amerykańskiego heavy/power metalu, w której jest mała dawka thrash metalu, brudu i agresji. Właśnie to jest cały amerykański styl, którego nie da się ot tak podrobić. Mocne, ciężkie, pełne brudu i dzikości riffy oraz melodie, którymi nas obsypuje otwieracz "Sleepwalkers", to jest właśnie to, czego większość słuchaczy oczekuje od Skinnera. Czy zraża was fakt, że nie ma w ich graniu nic nadzwyczajnego ani oryginalnego? Zespół nadrabia solidnym wykonaniem, ciężarem oraz energią, która jest podstawowym składnikiem każdego utworu. "Hell in My Hands" to jest jakby styl Skinner w pigułce i to właśnie w takiej stylizacji zespół wypada bardzo dobrze i tego powinien się trzymać. Elementy thrash metalu zostają zawarte w "Miss Agony", ale to zamykający "The Enemy Within" robi największe wrażenie podczas słuchania. Wyjątkową moc zawdzięcza przebojowemu charakterowi oraz dobrze rozplanowanej sekcji rytmicznej, która napędza ten utwór. Ta kompozycja, to model grania, który zespół powinien zastosować w przyszłości. Skinner to kolejny zespół/projekt tego muzyka i w sumie kolejny który nie spotkał się z większym zainteresowaniem. Czyżby muzyk żył w cieniu sławnego Imagika? Czy może jest to winna niezbyt trafionych pomysłów na kompozycje. Skinner to solidna marka, ale tutaj też nie pokazuje pełni swoich umiejętności. Płyta skierowana do fanów głosu Normana, zaś ci co szukają czegoś mocniejszego i z wyższej półki to polecam zespół Hellscream, w który Norman pokazuje klasę, ale to jest temat na inną recenzję.(4) Łukasz Frasek

Mateusz Borończyk

Sleeping Romance - Enlighteen 2013 Ulterium

Skinner - The Enemy Within 2013 OMP

Skinner - Nazwisko Skinner fanom amerykańskiego heavy/power/thrash metalu powinno być znane dość dobrze, zwłaszcza jeśli jest się fanem Imagika. Tak, jest to jeden z bardziej charyzmatycznych wokalistów, który przypomina mi styl śpiewania reprezentowany przez Tima Rippera Owensa i Matta Barlowa. Norman Skinner obecnie współpracuje z Davidem Garcią w projekcie o nazwie Hellscream, a także, wyczekiwany jest debiutancki album Dire Peril. Widać, że nie potrafi zagrzać stałego miejsca. Poza tymi wcześniej wspomnianymi grupami jest też zespół o nazwie Skinner, czyli grupa sygnowana własnym nazwiskiem. Ta założona w 2010r. kapela nagrała póki co mini album, "The Enemy Within". Pierwsze skrzypce na tej płycie gra nie kto inny, jak sam Norman Skinner, który nadaje płycie odpowiedniego drapieżnego charakteru i nutki nowoczesności, w której brzmią echa Imagika. Taki stan rzeczy nie powinien nikogo dziwić, zwłaszcza, że za całe tło gitarowe jest odpowiedzialny gitarzysta Imagika, Robert Kalowitz oraz jego syn Grant. Ich gra jest daleka od perfekcyjnej i jest kilka niedociągnięć, ale porozmawiajmy o plusach. Przede wszystkim podoba mi się to, że

116

RECENZJE

Wyjątkowe zamiłowanie Włochów do melodyjnych odmian symfonicznego oraz power metalu można chyba wytłumaczyć jedynie wielowiekowymi tradycjami muzycznymi w tym kraju i wciąż żywemu belcanto. Sleeping Romance nie są tu więc jakimś oryginalnym tworem, tym bardziej, że istnieją od niedawna, mimo pewnego stażu pod inną nazwą, a "Enlighteen" jest ich debiutanckim albumem. Jak dla mnie jest to granie za bardzo odarte z tak charakterystycznej dla metalu mocy, ciężkiego brzmienia i agresji. Owszem, w składzie mamy dwóch gitarzystów, ale poza, niestety zwykle bardzo krótkimi, solówkami i nielicznymi momentami wyeksponowania w aranżacjach riffów, ciężko byłoby się tego domyślić. Zamysłem twórców było raczej nagranie płyty jak najbardziej przebojowej, dość lekko brzmiącej, na której gitary spełniają stricte poboczną, mało wyeksponowaną rolę. I to niestety słychać. Dominują więc klawiszowo-elektroniczne brzmienia we wszelkiej postaci, czasem dobarwiane dźwiękami fortepianu ("Enlighteen"), skrzypiec ("The Promise Inside", "December Flower") czy bodajże wiolonczeli (outro "Aeternum"). Często na plan pierwszy wysuwa się też gitara basowa, ale w chwytliwych, ultra przebojowych numerach pokroju "Soul Reborn" czy "Free Me" najzwyczajniej w świecie

brakuje mi ostrzejszych gitar. Tym bardziej, że jest raczej mało prawdopodobne, by zespół z tak rozbudowanymi utworami i wokalistką równie często jak bardziej tradycyjnym, rockowym głosem, śpiewającą klasycznym sopranem, podbił obecne listy przebojów, zwłaszcza w ojczyźnie. Ano, zobaczymy, jak rozwinie się ich kariera, ja na tym etapie mogę tylko zaapelować: więcej czadu, panowie! (3,5) Wojciech Chamryk

Solstice - Death's Crown is Victory 2014 The Church Within

Uch, gdyby ktoś okrutny chciał stworzyć ranking najbardziej pechowych zespołów metalowych, to brytyjski Solstice bezwzględnie powinien się w nim znaleźć. Działają od 1990 roku, od samego początku tworzą w swoim wyjątkowym i łatwo rozpoznawalnym stylu, lecz udało im się wydać zaledwie dwa duże albumy. I niestety "Death's Crown is Victory" nie jest kolejnym, bo to tylko i aż EP-ka. Narzekać jednak nie zamierzam, bo po pierwsze, jest to porcja naprawdę znakomitej muzyki, a po drugie i chyba ważniejsze, jest to dowód na istnienie zespołu pomimo jak zawsze mało sprzyjających warunków. W twórczości Solstice piwniczny mrok zawsze walczył o prym z wojowniczym patosem, zapewniając Brytyjczykom miano doom metalowego wcielenia Manowar i w tej kwestii nic się nie zmieniło. "Death's Crown is Victory" to półgodzinna dawka epickiego i ciężkiego grania, okraszonego milionem jakże charakterystycznych solówek Richa Walkera, nad mocarnym instrumentarium unosi się zaś kapitalny, mocny i męski głos Paula Kearnsa. Z wokalistami Solstice zawsze miał szczęście w nieszczęściu, bo choć zmieniali się nieustannie, to jednak każdy jeden był strzałem w dziesiątkę. Tak jest i tym razem. Ach, chciałoby się, żeby ten skład nagrał razem pełnowymiarową płytę, bo pół godziny i tylko cztery - choć w tym dwa długaśne - utwory to zdecydowanie za mało jak tyle lat oczekiwań! (5.5) Adam Nowakowski Sparta - Welcome To Hell 2014 High Roller

Za czasów świetności wydali dwa single i dzielili składankę z Savage, Panza Division i Tyrant, po czym rozpadli się w 1990r., nie zaznawszy nawet minimalnego sukcesu. Jednak powodzenie dwóch wydanych ostatnimi laty kompilacji z archiwalnym materiałem sprawiło, że Spartanie NWOBHM znowu zwarli szeregi. Efektem jest wydany w tym roku, 35 lat po założeniu zespołu, debiutancki, nagrany w oryginalnym składzie, album Sparta. "Welcome To Hell" to materiał na poły archiwalny i współczesny. Wszystko dzięki temu, że mamy tu zarówno utwory napisane przez Steve'a Redersa całkiem niedawno, jak tytułowy czy przebojowy "Rock 'N' Roll Rebel" oraz kilka perełek z lat 80-tych. Pierwszą, najmniej oczywistą jest nagrany ponownie "Angel Of Death" - potężniej brzmiący, ale zachowujący surowy klimat oryginalnego nagrania z

1981r. Inne starsze numery albo powstały jeszcze w tamtych latach, jak pochodzący z 1984r., ale wówczas nie zarejestrowany, urozmaicony rytmicznie, z balladowym intro i outro, "Soldier Of Fortune", bądź pomysły z tamtego okresu zostały rozwinięte obecnie, czego efektem jest na przykład przebojowy, motoryczny "Arrow", z partią basu, która mogłaby wyjść spod ręki samego Lemmy'ego. Efektem tego połączenia pomysłów z różnych dekad, jest, wbrew pozorom spójny i udany album, który pewnie z niekwestionowaną przyjemnością włączy do kolekcji każdy fan NW OBHM. (5) Wojciech Chamryk

Speedtrap - Powerdose 2013 Svart

Pamiętam jakie wrażenie kilka lat temu wywarł na mnie debiutancki MLP Finów. "Raw Deal" był to niemal podręcznikowy przykład klasycznego, surowego speed/heavy metalu, a nawiązująca do kultowego debiutu Exciter okładka nie pozostawiała cienia wątpliwości co do głównych inspiracji zespołu. Płytka ta miała jednak jedną, zasadniczą wadę - czas trwania. Potem był jeszcze split i zapadła kilkuletnia cisza. Przerwało ją dopiero wydanie latem ubiegłego roku pierwszego albumu Speedtrap. "Powerdose" też nie oszałamia czasem trwania, bo to raptem pół godziny muzyki, ale za to takiej, która raczej nikogo nie pozostawi obojętnym. Oczywiście wciąż głównym elementem muzycznej układanki Speedtrap jest szalony speed metal. Czasem przechodzący wręcz w thrash (opener "Redemption Of Might", surowy utwór tytułowy, "No Sympathy") czy kojarzący się z amerykańskim power metalem ("Take Their Lives", "Out Of Time, Out Of Lives"). Mamy też sporo nawiązań do NWOB HM, jak w zróżnicowanym "Ready To Strike", fantastycznie rozpędzonym "Reckless Endagerment" i saxonowym miarowym walcu "Battle Cry" (zbieżność tytułów przypadkowa). Tak więc bez zbędnego owijania w bawełnę: płyta marzenie dla fanów old schoolu w czystej postaci, bezkompromisowa i porywająca energią. (5) Wojciech Chamryk Split Heaven - The Devil's Bandit 2013 Pure Steel

Dwa lata przerwy między płytami to nie jest długi okres czasu, a tyle właśnie dzieli poprzedni album "Street Law" od najnowszego "The Devil's Bandit". Jednak w obozie meksykańskiego Split Heaven doszło do sporych zmian. Po pierwsze na pozycji gardłowego, gdzie Eligio Valenzuela został zastąpiony


przez Gian Carlo Farjat'a i uważam tę zmianę za dobrą. Nowy nabytek zespołu śpiewa trochę niżej i bardziej drapieżnie od poprzednika co znakomicie pasuje do nowego materiału. I tu dochodzimy do kolejnej i chyba ważniejszej zmiany, którą jest sama muzyka. Speedowe motywy zostały odstawione na boczny tor ustępując miejsca klasycznemu, pełnokrwistemu heavy metalowi granemu trochę na amerykańską nutę. Trzecią widoczną zmianą jest obecny wizerunek zespołu (nie znoszę słowa image) stylizowany na dziki zachód. Począwszy od zdjęć w ciuchach i kapeluszach przypominających kowbojskie, aż po okładkę przedstawiającą samotnego rewolwerowca idącego między leżącymi trupami przez jakieś opuszczone miasteczko w promieniach zachodzącego słońca. Całkiem klimatyczny zresztą obrazek. Dobra, czas przejść do meritum. Poprzednie dwie płyty Split Heaven uważałem i uważam do tej pory za kawał naprawdę dobrego speed/ heavy metalu. Natomiast "The Devil's Bandit" wznosi zespół na wyższy poziom zarówno pod względem brzmienia, techniki jak i samych kompozycji. O nowym wokaliście napisałem już wcześniej, ale dodam tylko, że wykonał doskonałą robotę na tym krążku. Jednak tym co mnie najbardziej urzekło jest gra duetu gitarowego Armand Ramos/ Pedro Zelbohr. Rewelacyjne soczyste riffowanie, znakomite melodie i pojedynki, a przede wszystkim klimatyczne i po prostu idealnie zagrane i wpasowane w utwory solówki grane przez obu muzyków. Wystarczy posłuchać tego co się dzieje choćby w "Sinner". Miodzio! Cała płytka jest wyrównana jednak dwa kawałki odrobinę się wyróżniają, jeden pozytywnie drugi wręcz przeciwnie. Zacznę od minusa. Jest nim "Diamond Gaze" którego refren niesamowicie mnie irytuje. Nie jest to całkiem beznadziejny numer, ale ten refren... Natomiast pozytywnie wyróżnia się lekko hard rockowy "Right to Rule", który ma zadatki na koncertowego hita. Nie jestem specjalnym zwolennikiem zmian jednak te, które zaszły w Split Heaven podobają mi się bardzo. Świetna heavy metalowa płyta świetnego heavy metalowego zespołu. Polecam zdecydowanie. (5) Maciej Osipiak Squealer - End Of The World 2013 Self-Released

Niemiecki Squealer debiutancką EPkę wydał 25 lat temu, zaś korzenie grupy sięgają jeszcze lat 80-tych. Nic dziwnego, że zespół postanowił podsumować swój dorobek, liczący siedem albumów, kompilacją. Co prawda wolałbym następny krążek studyjny, bo od premiery poprzedniego upłynęło już sporo czasu, ale widocznie zespół wolał zapełnić lukę wywołaną przedłużającym się milczeniem składanką the best of. Mamy na niej trzynaście utworów, głównie z nowszych płyt formacji. Dają one dobry wgląd na styl grupy, skoncentrowanej na klasycznym i power metalu, ale o żadnym objawieniu nie może tu być mowy. Przeważają więc solidne, dość przebojowe, mocno brzmiące

utwory, oparte na partiach gitarowych, często wykorzystujące też brzmienia instrumentów klawiszowych. Nie brakuje też niestety utworów niezbyt udanych, jak nijaka ballada "Fade Away" z refrenem jak spod sztancy manufaktury produkującej masowo przeboje trzeciego sortu czy przeróbka "Enjoy The Silence" Depeche Mode, mająca się nijak do wdzięku i klimatu oryginału. Jednak jako całość "End Of The World" jest niewątpliwie dobrym podsumowaniem kariery Squealer i takim też wprowadzeniem w dyskografię grupy. (4)

rockowe, dochodząc prawie do popisów znanych z fusion czy jazz. Niebagatelną rolę w muzyce Staminy odgrywa wokalista Jacopo di Domenico. Jego głos nie jest tylko elementem narracyjnym, czy spinającym całość, ale to on na "Perseverance" nadaje całej muzyce charakter, swadę, motorykę oraz wspominaną płynność i wartkość. Album brzmi bardzo dobrze. Praca w studio nie poszła na marne. Zaś nie do końca pasuje mi brzmienie gitary. Nie jest to typowe współczesne brzmienie gitary w progresywnym metalu. Być może Luca Sellitto chciał być tu oryginalny, ale zdaje się przekombinował. Niemniej "Perseverance" to kolejny dobry album z kręgu melodyjnego grania. Dziwne. Nieprawdaż? (4)

w większości podobnych produkcji. Przyspieszamy w solidnym, ale także mocno odtwórczym, "Godspeed". Bardzo dobrze, wypada finałowy "Pray for the Dead" przypominający trochę szybszą (i z bardziej wkurzającym wokalem) wersję Powerwolfa. Tak, wokal Marco Schobera jest wkurzający. To chyba jedyna tak naprawdę sprawa, która utrudnia całkowicie pozytywny odbiór debiutu i tej płyty. Silna inspiracja Ralfem Scheepersem czy Udo Dirkschniederem są tu nazbyt wyraźne i średnio mu wychodzą. Nie zmienia to faktu, że to solidny album, którego niczego nie zmieni. Do posłuchania i do szybkiego zapomnienia - niestety. (4,2) Krzysztof "Lupus" Śmiglak

\m/\m/

Wojciech Chamryk

Stonegriff - Prologus Magicus Steel Engraved - On High Wings We Fly 2012 SAOL

Stamina - Perseverance 2014 My Kingdom Music

Stamina to włoski zespół, którego początki sięgają 2001 roku. "Perseverance" to ich trzeci studyjny album, a mój pierwszy, który właśnie udało mi się wysłuchać. Band zalicza się do grających progresywny metal, dla mnie jednak jest przykładem tych twórców, którzy balansują na pograniczu progresywnego metalu i melodyjnego, acz ambitnego power metalu. Z pewnością odnajdziecie tu, to co słyszeliśmy na albumach Stratovarius, Royal Hunt, Yngwie J. Malmsteen, Angra, Symphony X a czasami nawet Dream Theater. Niby świadczy to na niekorzyść Włochów, ale w dzisiejszych czasach trudno mówić o oryginalności kogokolwiek, a raczej o graniu muzyki w pewnej konwencji. Muzycy Staminy właśnie to robią, lecz w swój i to w udany sposób. Elementy power metalu wybrzmiewają w ich muzyce, głównie w wielu melodiach. Zespół bardzo mocno je eksponuje i dba, żeby nawet najbardziej skomplikowane dźwięki były tak podane, aby nie stwarzały dyskomfortu dla słuchacza. Innym gadżetem wykorzystanym we fragmentach power metalowych, to oczywiście klawisze. Głównie chodzi o orkiestracje, ale także o typowe pasaże grane w tle czy też charakterystyczne dla tego nurtu solowe popisy. Progresja zaś, zaczyna się już w konstrukcji kompozycji, które są dynamiczne, dość mocno rozbudowane, z wieloma wątkami czy też dysonansami muzycznymi. Wyjątkiem jest tu "Just Before The Dawn", niby wolny, balladowy utwór, nie za bardzo skomplikowany, w klimacie dokonań Malmsteena i z wyśmienitą aranżacją. Typowe fragmenty muzyki progresywnej energicznie i płynnie mieszają się z tymi melodyjnymi, power metalowymi. Pomaga w tym wspomniana umiejętna aranżacja, jak i techniczne umiejętności muzyków. Zresztą, prawie każdy utwór zawiera miejsca, gdzie instrumentaliści popisują się swoim warsztatem. Owe passusy przetaczają się od klimatów neoklasycznych, po przez art

Bawarski Steel Engraved to jedna z wielu niemieckich grup, naturalnie grających solidny heavy metal, o których pośród wielu znanych pewnie mało kto usłyszał i raczej nie usłyszy. A nawet gdyby usłyszał, stwierdzi, że to granie owszem porządne, ale niestety bardzo nie świeże. Już debiutancki album z 2009 roku "State Of Siege" wyraźnie wskazywał na to, że Bawarczycy nie wymyślają prochu. Wysoki power metalowy wręcz wokal, miejscami klimat wyciągnięty z niemieckich klasyków w rodzaju Primal Fear, Accept czy U.D.O, a nawet licznych nawiązań do Iron Maiden. Wszystko w porządku, ale ile razy można słuchać tego samego, tylko pod inną nazwą? Jeśli jest się wielbicielem takiego grania, nie będzie miało to znaczenia. Nie stwierdzam naturalnie, że debiut był złym albumem, ani także, że ten nowszy, czyli opisywany "On High Wings We Fly" to zły album. Nie oto chodzi. Sęk leży w tym, że to było, może nawet lepiej, a mimo to, słucha się tego dobrze, ale tylko i wyłącznie dobrze. Jak zatem prezentuje się album wydany w 2012 roku? Na pewno nie można mu odmówić dopracowanego brzmienia, czy impetu. Już w otwierającym "Desert Uprising" mamy szybkie gitary, pędzącą perkusję i żwawe tempo. Jednak ciekawszy jest utwór drugi, "Forlorn Empire", w którym riff jest wyraźniejszy, a nawet bardziej słychać klawiszowe wstawki wyraźnie nawiązujące do neoklasycznego power metalu. Dobre wrażenie robi też numer trzeci "Dead Of Night", mimo, że wyraźnie wydaje się być dziwnie znajomy. Klawisz nawiązujący do klawesynowych wstępów w Mercyful Fate i King Diamond otwiera rozbudowany siedmiominutowy "Solitary Mission", bodaj najciekawszy kawałek na płycie. Z bardziej hard rockowym szlifem jest utwór "Steeler", a po nim na miejscu szóstym pojawia się utwór tytułowy, który niestety jest dość przeciętny. Mocny, wręcz power metalowy jest "Black Gold", podkręcony tak bardzo, że niektórzy mogą się wkurzyć, że dostali to, co znają z szeregu, nie ukrywajmy, lepszych kapel i płyt. Nie zabrakło też ballady, zatytułowanej "Forever Lost". Cóż tutaj się rozpisywać, ten sam cukier co

2013 Metal on Metal

Ubiegłoroczny powrót Black Sabbath w prawie klasycznym składzie za to z do bólu klasyczną płytą jest kolejnym ważkim argumentem w dyskusji nad sensownością istnienia w przestrzeni publicznej zespołów, które każdym zagranym dźwiękiem oddają hołd ojcom doom metalu. Po co bowiem słuchać nieudolnych kopistów, skoro można sięgnąć po oryginał? A choć sami Mistrzowie również kopiują, ale samych siebie sprzed 40 lat, to i tak robią to z wielką klasą. Nie od czapy wspominam też o przestrzeni publicznej, bo w domowym zaciszu każdy może robić co mu się żywnie podoba, natomiast zaśmiecanie metalowej sceny przez setki, czy wręcz tysiące nie dobijających nawet do przeciętności zespołów, ma prawo niepokoić miłośników tych dźwięków. Takie to refleksje przyszły mi do głowy, gdy słuchałem debiutu szwedzkiego Stonegriff. Nie roszczę sobie prawa do decydowania, kto może, a kto nie powinien brać się za granie doom metalu, ale prywatnie cieszy mnie, że scena dorobiła się takiego debiutanta. Żeby było jasne, Szwedzi prochu na nowo nie wynajdują, ale mimo to "Prologus Magicus" słucha się nie tyle bez zażenowania, ale z nieukrywaną przyjemnością. Kluczem do sukcesu jest zapewne upichcenie tej płyty z więcej niż dwóch składników, jak to często bywa, czyli starego Black Sabbath z domieszką Pentagram. Szwedzi czerpią garściami z całości dorobku paru ostatnich dekad, więc prócz typowego mulenia mają do zaoferowania też sporo melodii i soczystych gitarowych solówek, a nad tym wszystkim unosi się naprawdę ciekawy wokal Jacoba. Do historii ciężkiego grania "Prologus Magicus" raczej nie przejdzie, ale sam Stonegriff pewną szansę ma. Dajmy im tylko czas, bo potencjał chłopaki mają. (4) Adam Nowakowski StormWarrior - Thunder & Steele 2014 Massacre

Bitwa o hamburski metal trwa. Na placu boju zostało niewiele żołnierzy, ale na pewno prym wśród nich wiedzie ekipa Larsa Ramcke'go. W czasach gdy Helloween i Gamma Ray nagrywają płyty średnie, a Running Wild tragiczne, chyba jedyna nadzieja na podtrzymanie

RECENZJE

117


płomienia hamburskiej sceny tkwi w StormWarrior. Lars od dwunastu lat mniej lub bardziej regularnie bombarduje nas uderzającą dawką klasycznego, niemieckiego heavy metalu inspirowanego wczesnym Helloween i Gammą. O ile jeszcze kilka lat temu StormWarrior był zwyczajnie jednym z wielu zespołów mniej lub bardziej inspirujących się "klassikerami" germańskiej sceny, o tyle obecnie sam stał się godnym jej reprezentantem. Wydaje się, że kluczem do sukcesu StormWarrior jest upór Larsa. Choć gros słuchaczy metalu wrzuca band Ramcke'go do wora "patataj", nie można odmówić mu tego, że z płyty na płytę nagrywa naprawdę dobry i równy heavy metal. Każda płyta StormWarrior to manifest przywiązania do heavy metalu - od tekstów, przez do bólu tradycyjne, hamburskie, riffy, po wizerunek muzyków. Tym razem zaskoczyła nas okładka. Zazwyczaj malował je Uwe Karczewski, ten sam, który ma na koncie klasyczne Helloweeny. Tym razem najnowsza płytę StormWarrior zdobi obrazek ostatnio wziętego w heavy metalu grafika - Felipe Machado. Poza tym, w Hamburgu bez zmian. "Thunder & Steele" to absolutnie typowa dla StormWarrior płyta, nawet odrobinkę "wsteczna" względem poprzedniczki, "Heathen Warrior", która nieco spuszczała ze speedowego tonu na rzecz energicznej, ale nie tak dramatycznie szybkiej sekcji rytmicznej. "Thunder & Steele" jest speedowa, dynamiczna, gęsta, ale jednocześnie bardzo nośna, pełna treściwych riffów i bardzo fajnego basu (warto się wsłuchać). Co więcej, wydaje się, że Lars Ramcke poprawił swoje możliwości wokalne, bo rzadziej wpada w groteskową manierę "Alvina i wiewiórek", chętniej sięga po niższe rejestry. Jako, że na płytę przypada kosmiczna ilość słów "warrior", "steele" i "fire", jest to zdecydowanie krążek kierowany do odbiorcy germańskiego metalu niezrażającego się wtórnością, archaicznością tego gatunku i przede wszystkim niewrzucającego takiego grania do szuflady "patataj więc spadaj". Doczekaliśmy czasów, kiedy klasyczny, niemiecki heavy metal kierowany jest do "specyficznego", który nie "zraża się prostotą gatunku". Cóż, niewiele zespołów przetrwało w chwale kryzys połowy lat dziewięćdziesiątych. Z kryzysem drugiej dekady XXI wieku StormWarrior z pewnością sobie poradzi. (4,5) Strati Striking Beast - Nuclear Genocide 2013 Self-Released

No i mamy kolejną perełkę na rodzimej thrashowej scenie. Tych czterech młodych chłopaków z Rzeszowa na swoim debiutanckim demo sieje zniszczenie i pożogę. Jak sama nazwa wskazuje najwięcej w ich graniu słychać Exodus, a także Kreator czy Destruction. Jednak zdecydowanie przeważa jazda w stylu Bay Area. Płytka trwa niecałe 16 minut, na które składają się cztery konkretne thrash metalowe ciosy. Warsztat muzyków pomimo ich młodego wieku nie pozostawia nic do życzenia. Świetnie skonstruowane numery, agresja, ener-

118

RECENZJE

gia, a wszystko to polane oldskulowym sosem. Muszę też pochwalić wokalistę Janka Kiersnowskiego, który wykonał tutaj zajebistą robotę. Coś czuję, że rośnie nam naprawdę mocna załoga, z której będziemy jeszcze mieli masę pociechy. Striking Beast pracują obecnie nad pełnowymiarowym debiutem i jeśli będą się dalej rozwijali w takim tempie przy jednoczesnym utrzymaniu formy z "Nuclear Genocide" to może być naprawdę srogo. Demo możecie legalnie pobrać z ich fejsbuka i na własne uszy przekonać się o mocy tego materiału. Jak dla mnie zdecydowanie największa obecnie nadzieja polskiego thrashu. (5) Maciej Osipiak

Stryper - No More Hell To Pay 2013 Frontiers

Jak dla mnie poprzedni album Stryper "Second Coming" był takim wydawnictwem na pół gwizdka, bo wypełniły go, z dwoma wyjątkami, nowe wersje klasycznych kompozycji Amerykanów. Na "No More Hell To Pay" żartów już jednak nie ma, bo to płyta ze wszech miar udana, nawiązująca do najlepszych dokonań grupy z lat 1984-88. Pierwsze, co daje się zauważyć to wciąż rewelacyjna forma wokalisty Michaela Sweeta. Facet ma pięćdziesiątkę na karku, ale nadal śpiewa tak, jak w latach 80-tych, gdy wielu jego rówieśnikom pary w płucach już nie starcza. W rozpędzonych "Saved By Love" czy "Legacy" Sweet śpiewa tak ostro i zadziornie, że każdy uważający, iż chrześcijański metal to granie nijakie i niezbyt mocne, może nieźle się zdziwić. Mocnych, marszowych kompozycji też nie brakuje, ze wskazaniem na metalowy hymn z efektownymi chórami "Marching Into Battle" czy podniosły "Te Amo", który spokojnie mógłby się znaleźć na LP "To Hell With The Devil". A ponieważ ćwierć wieku temu Stryper należał do zespołów efektownie łączących metalowe uderzenie z przebojowością w dobrym tego słowa znaczeniu, kultywują te tradycje na "No More Hell To Pay". Singli z tego pewnie nie będzie, ale "Sticks & Stones", "Sympathy" czy "Renewed" to kawał melodyjnego hard & heavy. Jeszcze bardziej przebojowy jest "Jesus Is Just Alright", numer z lat 60tych Arthura Reida Reynoldsa, rozsławiony później chociażby przez The Byrds czy The Doobie Brothers, jednak zarazem mocno brzmiący, z fajnym dialogiem gitary i Hammonda w zwolnieniu. Gdyby nie nijaki opener "Revelation" czy przesłodzona ballada "The One", można by bez problemu dać "No More Hell To Pay" w granicach maksymalnej noty. Ale i tak jest całkiem nieźle: (5,2) Wojciech Chamryk

Switchblade - Heavy Weapons 2013 Killer Metal

Moja znajomość izraelskiej sceny metalowej ograniczała się do tej pory do takich nazw jak Salem, Orphaned Land czy Melechesh, a niedawno jeszcze pojawiły się Sonne Adam oraz Hammercult i to by było na tyle. Jednak wszystkie prezentują bardzo dobry poziom i są wartościowymi reprezentantami swoich gatunków. Płyta "Heavy Weapons" pochodzącego z Hajfy Switchblade to mój pierwszy kontakt z klasycznym heavy metalem wywodzącym się z tej strony świata i muszę przyznać, że jest to kontakt całkiem udany. Grupa istnieje od 2005 roku i ma na swoim koncie trzy dema i aż pięć singli oraz omawiany tutaj debiutancki album wydany pod koniec ubiegłego roku nakładem niemieckiej Killer Metal Records. Płyta zaczyna się od mocnego uderzenia, bo tytułowy numer pełniący rolę otwieracza jest chyba najlepszy na płycie. Rozpędzony, energiczny z prostym i chwytliwym refrenem powoduje szeroki uśmiech na pysku, a noga sama zaczyna wystukiwać rytm. Reszta płyty jest wyrównana i trzyma dość wysoki poziom jednak zawieszonej poprzeczki nie udaje się przeskoczyć. Styl Switchblade można określić jako połączenie NWoBHM ze szczególnym wskazaniem na Iron'ów oraz bardziej teutońskiego stylu w rodzaju Grave Digger czy Accept. Wokalista, występujący pod ksywą Steinmetal, posiada ciekawą barwę głosu kojarzącą się z młodym Dickinsonem i jego również można zaliczyć do plusów. Ogólnie wszyscy muzycy wywiązują się ze swoich zadań bez zarzutów. Sporo fajnych, zagranych z energią i zapałem riffów, bardzo udane sola oraz motoryczna sekcja rytmiczna z Harrisowskim basem. Brzmienie również nie pozostawia nic do życzenia i jest odpowiednie dla tego rodzaju grania. Natomiast trochę mi tutaj brakuje hiciorów. Jest poprawnie, ale brakuje jakiegoś błysku, czegoś co by nie pozwalało oderwać się od tych numerów. Poza znakomitym "Heavy Weapons" ciężko by było wyłowić jeszcze jakąś perełkę. Może jeszcze ewentualnie "Curse of the Fathers, Sins of the Sons". Słychać, że zespół posiada spory potencjał i jest szansa, by na kolejnych albumach wzniósł się na wyższy poziom. Jak na debiut jest dobrze z nadzieją, że na dwójce będzie bardzo dobrze. (3,9) Maciej Osipiak

Peterem Morénem w zespole zadomowili się nowi muzycy. Co ważne, zostali wymienieni członkowie stanowiący o status quo ostatniej odsłony Tad Morose - Daniel Olssen piszący po części muzykę i właśnie wokalista, Urban Breed, nie tylko odśpiewujący linie wokalne, ale także je układający i piszący słowa. Nic dziwnego, że po dziesięciu latach niebytu, Tad Morose powrócił nie tylko z odnowionym składem, ale też w innym stylu. Rzeczywiście muzyka zawarta na "Revenant" jest nieco bardziej toporna niż na ostatnich płytach Tad Morose. Nadal jest to tradycyjny, ale współcześnie brzmiący heavy metal, jednak dużo mniej błyskotliwy niż w przypadku dawniejszego oblicza zespołu: nie tylko umniejszony o ciekawe linie melodyczne, ale przede wszystkim brzmiący jak... Steel Attack. Rzeczywiście, przez fakt, że za "sitkiem" stanął Ronny Hemlin, śpiewający do niedawna właśnie w tej szwedzkiej grupie, Tad Morose zmieniło swoje oblicze. Myli się ten, który powie, że nie takie transfery w metalu się odbywały i że niejeden charakterystyczny wokalista musiał się zmierzyć z nowym stylem. Nie, tym razem to "nowy styl" nie potrafił się zmierzyć z Hemlinem. Ronny ze swoją typową, "zawodzącą" manierą wprost przenosi klimat Steel Attack na Tad Morose. Nie jest to wada, Steel Attack ma na koncie ciekawe krążki, ale zaszczepienie go w Tad Morose po prostu zniekształciło zespół. Głos Hemlina jest tak dominujący, że zdaje się rozprzestrzeniać nad muzyką anektując ją całkowicie, surowe riffy i połamane tempa wprost chowają się za kurtyną jego przestrzennego wokalu. Śmiało można powiedzieć, że w starym stylu utrzymany wydaje się być "Follow", który daje się wyobrazić z Urbanem Breedem za mikrofonem czy klimatyczny, obdarzony ciekawym, połowicznie skandowanym refrenem "Within a Dream". Co więcej, w wielu utworach można odnaleźć nutę dawnego Tad Morose: w orientalnych wstawkach, w typowym dla tej grupy połączeniu surowego i jednocześnie ciepłego brzmienia, a nawet w sekcji rytmicznej, co powinno być w zasadzie zaskakujące z racji wymiany połowy członków obsługujących tę partie zespołu. "Revenant" nie jest złą płytą. Po prostu kontynuuje działalność pod szyldem Tad Morose nie mając już pełnej ciągłości z tym, co kryło się pod tą nazwą ponad dziesięć lat temu. Cóż, nienajgorsza płyta, ale raczej godna polecenia miłośnikom Steel Attack niż Tad Morose.(3,8)

Tad Morose - Revenant

Strati

2013 Despotz

Tad Morose miał swego czasu asa w rękawie. Nie dość, że zespół grał bardzo dobre, mocne, klasyczne heavy, to niemalże każdy, nawet przeciętny kawałek mógł zamieniać w majstersztyk. Tym asem w rękawie był wokalista, Urban Breed, jeden z najlepszych heavymetalowych śpiewaków w ogóle. To dzięki niemu, ten solidny zespól zyskiwał naprawdę niepowtarzalny, magiczny rys. Po wydaniu "Modus Viviendi" w 2003 roku, Tad Morose stanęło na głowie. Poza gitarzystą - Kruntem i perkusistą -

Taipan - Metal Machine 2013 Killer Metal

Wiele legend czy tzw. kultowych zespołów z lat 80. wznawia działalność w sumie nie wiadomo po co - czytaj: nad artystycznymi przeważają względy merkantylne. Australijczycy z Taipan zdecydowanie nie należą do tej kategorii. Panowie po prostu nie mieli szczęścia 30 lat temu i teraz z powodzeniem nadrabiają stracony czas. W siedem lat od reaktywacji wydali cztery albumy i żadnego z nich nie można w żaden spo-


sób określić próbą odcinania kuponów czy prostackiego skoku na kasę. Słychać na tych płytach, że panowie Zerafa, Sarpa i Degennaro mają po prostu metal we krwi i najnowszy krążek "Metal Machine" jest tego definitywnym potwierdzeniem. Oczywiście niepodzielnie rządzi i dzieli na tej płycie tradycyjny, klasyczny, archetypowy wręcz heavy metal. Czasem czerpiący z pełnych mocy hard rockowych dokonań Black Sabbath ("War And Disaster"), jednak częściej odnoszący się do stricte metalowych Running Wild ("Extremist Militance") czy Iron Maiden ("New Dawn"). Zresztą odniesień do NWOBHM mamy na "Metal Machine" znacznie więcej: w utworze tytułowym, "Minder" czy "Black Circle" każdy zwolennik tego nurtu na pewno znajdzie coś dla siebie. Z kolei zwolenników łączenia gatunków, ale bez popadania w przesadę, na pewno zaciekawią czerpiący z doom metalu "Underground" czy, zbliżony do ostrego, wczesnego black metalu zespołów pokroju Bathory, "Speculum". Płyta udana, wielokrotnego użytku - z gatunku tych, które na pewno nie będą pokrywać się kurzem na półce czy też zostaną wykasowane z komputera/odtwarzacza po jednym przesłuchaniu. (5)

mówi dużo, czasem nawet przynudzając przez kilka minut, a jego gra również nie zachwyca. Ot, sprawnie odegrana znaczna liczba znanych numerów z lat 70-tych i trochę nowości plus coś obcego. Sytuacji nie poprawia nawet to, że gitarzyście towarzyszą muzycy tej klasy co Derek St. Holmes (w zespole Nugenta w latach 1975 - 1984, tu mający swoje pięć minut w kultowym "Stormtroopin'") oraz basista Greg Smith (Rainbow) i perkusista Mick Brown (Dokken). Owszem, "Motorcity Madhouse", "Stranglehold", "Great White Buffalo" czy nieśmiertelny "Cat Scratch Fever" zawsze wywołują żywsze bicie serca, ale znacznie lepiej wypadły na podwójnej koncertówce z 1978r. "Double Live Gonzo". Jeśli komuś nie wystarczy ten znakomity koncertowy album polecam do kompletu trzy lata młodszy, pojedynczy "Intensities In Ten Cities", bo żaden utwór się na nich nie powtarza i oba te wydawnictwa doskonale się dopełniają. A "Ultralive Ballisticrock"? No cóż, to rzecz tylko dla maniakalnych fanów Teda Nugenta. (2) Wojciech Chamryk

Thalion - Dawn Of Chaos 2013 Maple Metal

Wojciech Chamryk

Ted Nugent - Ultralive Ballisticrock 2013 Frontiers

Darzę tego szalonego amerykańskiego gitarzystę o polskich korzeniach szczególnym sentymentem. Wszystko za sprawą płyt wydawanych pod szyldem Amboy Dukes oraz, przede wszystkim, LP's sygnowanych tylko jego nazwiskiem w latach 1975 - 1984. Co ciekawe kilka z nich sprzedało się w wielomilionowych nakładach, zapewniając Nugentowi w drugiej połowie lat 70-tych status jednej z wielkich gwiazd rocka. Później bywało już różnie: raz lepiej (sukcesy z zespołem Damn Yankees), raz gorzej (coraz rzadziej nagrywane albumy solowe), ale Nugent jest aktywny do dnia dzisiejszego. "Ultralive Bal-listicrock" to jego najnowsze dzieło, album koncertowy zarejestrowany dwa lata temu. Niestety, tak jak na początku lat 70-tych Nugent zasłynął jako nieokiełznany wirtuoz w porywający sposób łączący hard rocka i heavy metal, to w roku 2011 jawi się już niestety jako wypalony i mający w sensie muzycznym coraz mniej do zaoferowania weteran. Co prawda w jednej z zapowiedzi twierdzi, że mimo 63. lat na karku czuje się wciąż świetnie, także dzięki temu, że wciąż poluje i łowi ryby, ale to raczej pobożne życzenia niż majce potwierdzenie w rzeczywistości fakty. Kiedyś bowiem Nugent wymiatał, a zapowiedzi przed utworami ograniczał zwykle do minimum. Na "Ultralive Ballisticrock"

Hard'n'heavy w Kanadzie trzymał się zawsze dość mocno, mimo relatywnie niezbyt imponującej liczby zespołów, którym udało się przebić i zdobyć sławę wykraczającą poza ojczyznę. Debiutujący właśnie "Dawn Of Chaos" Thalion liczą zapewne na ziszczenie się tego optymistycznego scenariusza, jednak szczerze wątpię, by im się to udało. Nie chodzi już nawet o to, że mamy inne czasy, a w kolejce po sławę karnie czekają setki tysięcy zespołów, albo, że panowie nie potrafią grać, bo owszem, instrumentaliści z nich nieźli. Po prostu "Dawn Of Chaos" najzwyczajniej w świecie niczym nie porywa - to album spod sztancy niezłego, ale tylko rzemieślnika. To przeciętny, lekko brzmiący power metal ("Another Day"), czasem ocierający się o klimaty epicko-symfoniczne ("Lord Of Metal"), czy o zgrozo, jakieś nowoczesne, pseudo metalowe rozwiązania ("To Hell And Back"). Niewypałem jest też, w założeniu zapewne mająca być przebojem, zaśpiewana po francusku koszmarna popowa ballada "Je ne souviens". Na szczęście finałowy, trwający prawie 9 minut "The Valley Od The Damned" to kawał surowego, epickiego grania, z zadziornym śpiewem i niezłymi riffami. Licząc, że na kolejnej płycie Thalion takie utwory będą zdecydowanie przeważać, na razie stawiam: (3). Wojciech Chamryk The Answer - New Horizon 2013 Napalm

Irlandczycy wciąż na fali. Można określać to co grają mianem retro rocka czy przykleić im wiele innych łatek bądź etykietek. Nie można jednak nie dostrzec, jak The Answer rozwinął się przez te wszystkie lata, stając się nie tylko zespołem ścisłej czołówki nurtu zakorzenionego w tradycji lat 70-tych,

ale też prekursorem takiego grania Dlatego "New Horizon" to dzieło niemal perfekcyjne: począwszy od zaprojektowanej przez Storma Thorgensona okładki, aż do każdego z tych 10 utworów. Przeważa wśród nich rzecz jasna ognisty hard rock w stylu Led Zeppelin ("Call Yourself A Friend") ostrzejszego The Who ("Somebody Else") czy Cream, ale nie brakuje też ciekawych urozmaiceń. Są one słyszalne przede wszystkim w pełnym żaru i mocy śpiewie Cormaca Neesona, brzmiącego niczym swoista hybryda drapieżności Roberta Planta, luzu Steve'a Marriotta czy wyczucia frazy Sylvestra Stewarta. Nie brakuje też dynamicznych, zapadających w pamięć mięsistych, gitarowych riffów chwytliwych refrenów i przebojowych melodii. Poza trademarkowym już dla swego stylu hard rockiem zespół równie chętnie sięga do skarbnicy gigantów lżejszego grania jak The Rolling Stones ("Scream A Louder Love") czy wręcz Cliff Richard (czerpiący z "Devil Woman""Burn You Down"); bywa też że niektóre utwory mogą kojarzyć się ze współczesnymi klasykami rocka (surowy "Baby Kill Me" przypominający The White Stripes). Nie zmienia to jednak faktu, że jako całość "New Horizon" to płyta bardzo udana, mogąca zainteresować słuchaczy o bardzo odmiennych muzycznych gustach. (5,5) Wojciech Chamryk

The Loving Tongue - Temple Of Love 2013 Killer Metal The Loving Tongue można śmiało określić mianem pobocznego projektu muzyków zespołu Raven Black Winter, ponieważ aż czterech członków The Loving Tongue grało, bądź gra nadal, w Raven Black Winter. Jednak w The Loving Tongue nie grają epickiego, surowego doom metalu, lecz od blisko dwudziestu lat eksplorują z powodzeniem rejony heavy rocka z zabarwieniem progresywnym oraz odniesieniami do muzyki etnicznej i folkowej. Owszem, są momenty, gdzie skojarzenia ze stylem chociażby Manilla Road są jak najbardziej na miejscu, jak w szybkim "Why Did You Cry Tonight", jednak jako całość "Temple Of Love" zachwyci raczej wielbicieli starego, dobrego hard rocka. Takiego w klimatach Uriah Heep czy Deep Purple, z dialogami gitar oraz brzmiących jak organy Hammonda instrumentów klawiszowych i wokalnymi harmoniami ("Temple Of Love", "Queen Of The Night", miniatura "She Drinks The Darkness"). Często też ostrzejszych, bardziej dynamicznych, w stylu takich Lucifer's Friend z pierwszej płyty (wzbogacony partią fletu "Lost Princess", "Tears Of A Unicorn")

czy heavy prog folku Jethro Tull ("Lady In Black"). Etniczno-folkowych klimatów jest tu zresztą dużo więcej, bo finałowy, przebojowy utwór "Eliza" jest oparty na takich patentach; z kolei na poły balladowy "Written In The Stars" ciekawie łączy brzmienia akustyczne z ostrymi przyspieszeniami. Zespołowi udała się więc dość trudna sztuka nagrania udanej płyty w klimatach retro, nie robiącej przy tym wrażenia archaicznego, muzycznego wykopaliska sprzed kilkudziesięciu lat. (4) Wojciech Chamryk

The No-Mads - Lost Control 2013 Thrashing Madness

Niestety, nie mogę napisać wyłącznie "Fajne, brać w ciemno i grać głośno" i na tym zakończyć recenzji. Trzeba czytelnikom wyłożyć dlaczego czwarty album śląskich thrashers jest porządnym, metalowym do samego szpiku, wydawnictwem. A warto, bo to godne dzieło polskiej sceny. Przeto słuchajcie, gdyż lipy tu nie ma. Całość brzmi kapitalnie. Brzmienie i produkcja idealnie współgra z zawartością muzyczną i kompozycyjną krążka. Toć doświadczamy tu brutalnego bezkompromisowego łojenia. Thrash metal na wysokich obrotach! Otwierający album "Final Destinations" zaczyna się dość niepozornie. Niby nic nie zwiastuje burzy riffów i drapieżnych kompozycji, jednak po niedługim czasie okazuje się, że The No-Mads dostarczyli nam wybitnej klasy dzieło z zawartością, która spokojnie może konkurować z thrashowymi tuzami zza Odry. Brzmienie gitar to istne mięso. Rewelacyjna i brutalna perkusja, która łoi z taką siłą, agresją i prędkością, jakby pałker nagrywał swoje partie, gdy potrzeba niemiłosiernie dusiła piętrzącego się kloca. Miło dudniący bas uzupełnia całość brzmienia instrumentalnego. Nagrania są wyjątkowo przestrzenne. Nie mamy tutaj do czynienia z płaskimi i jednostajnymi łomotami. The No-Mads na "Lost Control" przypomina Sodom i Holy Moses z czasów ich najlepszych nagrań. A właśnie, skoro o Holy Moses mowa, nie należy zapominać o świetnych i mocnych wokalach Sylwii, które śmiało mogą konkurować z zaśpiewami sławnej Sabiny Classen. Sama Sylwia poczyniła niesamowity progres w swym warsztacie wokalnym. Dopracowała akcent, przez co już nie straszy słowiańskimi zaciąganiem głosek oraz o wiele lepiej trafia w dźwięki. Dzięki temu rozpędzona machina "Lost Control" nie ma wyraźnych słabych punktów. Najnowszy The No-Mads to niezła jazda bez trzymanki. Ciekawostką jest utwór "Possessed By Bier", w którym Sylwię wspiera Fritz z Nuclear Warfare. Jest to świetny rozrywkowy (oczywiście chodzi o thrashową rozrywkę, pełną piwa, toksycznych wymiocin i niszczenia ścian poprzez rzucanie w nich innymi ludźmi) thrashowy hicior. "Politix (World of Shit)" brzmi jak luźna interpretacja klimatów rodem z "Finished With The Dogs". Inną świetną thrashową łupanką z klasą jest wałek tytułowy oraz "C.A. Riverplate" zadedykowany argentyńskiej drużynie piłkarskiej. Jak widać analogii do Holy Moses jest całkiem sporo i The No-Mads, grając tak

RECENZJE

119


bezkompromisowy i szybki thrash z agresywnymi żeńskimi wokalami, nigdy od nich nie uniknie. Choć zostały jeszcze pogłębione przez fenomenalnie wykonany cover "Reborn Dogs", to jednak Ślązacy dość wyraźnie zarysowują swój własny rozpoznawalny styl. Nazwanie ich "polskim Holy Moses" nie oddaje sprawiedliwości ich muzyce i ich brzmieniu, zwłaszcza, że choć inspiracje niemieckimi thrashers są wyraźne, to nie przesłaniają one całokształtu widnokręgu muzycznego na albumie. Dowody na to można znaleźć w każdym utworze na "Lost Control". Najbardziej wyraźne jest to na wieńczącym album "Oort Cloud" gdzie do głosu doszła progresja, jazzowy feeling i wizjonerstwo rodem z dobrych dawnych czasów kanadyjskiego Voivod. Cóż można rzec na zakończenie? Że polska scena thrashowa jest wciąż silna? Wszyscy dobrze wiemy, że nie jest. Wiemy to z koncertów i nagrań serwowanych nam przez stare i znane nazwy, jak i przez nieopierzonych młodzieniaszków w za luźnych galotach i białych adidaskach. Jednak mimo to The No Mads stworzyło niesłychanie mocne dzieło, które śmiało można postawić na równi z nagraniami naszych zachodnich sąsiadów, zarówno pod względem zawartości jak i jakości nagrania i brzmienia. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że The NoMads najnowszym albumem udowodniło, że jest aktualnie najbardziej prężną i pomysłową thrash metalową formacja w Polsce. Czekam na godną konkurencję dla nich. (5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

terycznym śpiewem Julesa Millisa, przebojowymi zwolnieniami i klimatem mocniejszych numerów Slade. Gdyby zespół poszedł w tym kierunku na kolejnym albumie, miałby zapewne spore szanse na ponowne podbicie list przebojów, póki co jednak: (3,5). Wojciech Chamryk Thunder Tribe - War Chant 2013 Nightmare

Tradycyjny heavy metal jakby powracał w Stanach Zjednoczonych do łask, czego dowodem kolejna płyta debiutującego zespołu. Thunder Tribe w żadnym razie nie sprawiają jednak wrażenia nieopierzonych debiutantów, zaś "War Chant" to kawał solidnego, surowego i potężnie brzmiącego metalu. Bazującego głównie na średnich tempach, mocarnych riffach i niskim, drapieżnym śpiewie Michaela Duncana, który nie unika też jednak wycieczek w wyższe rejestry. Może nie zawsze wszystko jest dopracowane idealnie, zwłaszcza w balladowych "Say Goodbye" i "The Light", ale rockery w rodzaju "More Wicked Than Now", "Believe" czy utworu tytułowego to już jest to, co zdecydowanie wychodzi zespołowi lepiej. Po stronie plusów można też zapisać orientalny "Fly" urozmaicony, stopniowo się rozwijający "Echo's Of A New Day". Mamy też ciekawy eksperyment, w postaci nawiązującego do akustycznego bluesa, dość przebojowego utworu "Above The Blue". Szkoda tylko, że drugi flirt z lżejszymi brzmieniami, w postaci brzmiącego niczym połączenie popu z lat 80-tych z surowym grunge, "It's a Lie" jest najsłabszym utworem na płycie. Jest też zarazem utworem na niej ostatnim, tak więc nic nie stoi przeszkodzie, by założyć, że "War Chant" kończy się po dziesiątym utworze, to jest "Fly" - z pożytkiem dla spójności materiału jak i słuchacza. (4,5) Wojciech Chamryk

Thrash Bombz - Mission Of Blood 2014 Iron Shield

Kiedy włączyłem ten materiał byłem przekonany, że Thrash Bombz to amerykański zespół. Okazało się jednak, że tworzy go pięciu młodych Włochów z Sycylii, zaś "Mission Of Blood" jest ich debiutanckim, całkiem udanym albumem. Muzycy są bowiem młodzi, ale każdy z nich gdzieś już wcześniej grał, a każdy z tych dwunastu utworów dobitnie potwierdza, że thrash/crossover mają we krwi. Uwielbiają szybkie tempa ("Thrash Bombz", "A.H.B.", "Toxic Waste"), efektowne połączenia melodii z zadziornymi riffami ("Human Obliteration") i chóralnymi pokrzykiwaniami w refrenach ("Command Of Injury", "Dead Body Hanged"). Nie brakuje też miarowych zwolnień, dość szybko ("Fear Of The Light"), lub po dłuższej chwili ("Necrosis") przechodzących w szaleńczą, thrashową łupankę na najwyższych obrotach oraz ekstremalnej wręcz jazdy w stylu S.O.D. czy D.R.I. ("A.H.B."). Jednak w dwóch utworach instrumentalnych: intro "Mosh Tank" i "The Curse" Włosi udowadniają, że grają bezkompromisowy, szaleńczy thrash nie dlatego, że brakuje im umiejętności, ale ponieważ mają go we krwi, bo oba te utwory są znacznie efektowniej zaaranżowane. Może na "Mission Of Blood" oryginalności nie znajdzie się nawet z przysłowiową świecą, ale szczerość, energia i wiarygodność zespołu, w połączeniu z umiejętnościami, robią wrażenie. (4,5) Wojciech Chamryk

120

RECENZJE

TOJA - (Sad) Songs Of Hope

Daria Dyrkacz

2013 Pure Rock

Niemieccy weterani (najmłodszy muzyk ma lat 38, najstarszy dobiega sześćdziesiątki) nagrali bardzo interesującą płytę. Oczywiście nie są debiutantami, grali wcześniej tu i ówdzie, ale poziom materiału składającego się na "(Sad) Songs Of Hope" zmusza do refleksji, jakie to jeszcze nie odkryte muzyczne perełki funkcjonują gdzieś na peryferiach rynku muzycznego czy wręcz w podziemiu. Nie zawsze mamy tu może utwory w pełni oryginalne, słychać mniej lub bardziej czytelne nawiązania do stylistyki Whitesnake drugiej połowy lat 80tych, późniejszego Rainbow czy Magnum. Nieobce muzykom są też dokonania klasyków hard rocka, takich jak Deep Purple czy Uriah Heep, równoważonych czasem folkowymi ("A Little Folk Song") czy bluesowymi ("Free My Mind") akcentami. Nie brakuje też odniesień do bardziej dynamicznego, stricte metalowego grania, zakorzenionego w tym, co prezentowały chociażby Rage i Helloween pod koniec lat 80-tych czy bardziej progresywnych momentów. Dlatego słucha się tej płyty doskonale, a partie bardzo uniwersalnego, dysponującego świetnym głosem wokalisty, Tommy'ego Rinna zdecydowanie wpływają na jeszcze wyższą ocenę "(Sad) Songs Of Hope". Świata raczej już nie podbiją, ale sporo frajdy sobie, a przy okazji fanom ciężkiego rocka, niewątpliwie tą płytą sprawili. (5) Wojciech Chamryk

Tigertailz - Knives 2013 Scarlet

Na przełomie lat 80. i 90. przebojowy, metalizowany glam/rock'n'roll Tigertailz był na czasie i zespół by nawet dość popularny. Od momentu wznowienia działalności Jay Pepper i towarzyszący mu muzycy spoza oryginalnego składu grupy próbują nawiązać do czasów minionej świetności, efekty są jednak dyskusyjne. Tigertailz mają bowiem prosty, obowiązujący od wielu lat schemat powstawania utworów: ma być przebojowo, melodyjnie i niezbyt mocno. Takie też granie jest podstawą tego MCD, jednak ani teoretyczny przebój "Shoe Collector", ani balladowy "One Life" nie porywają. "Spit It Out" jest ostrzejszy, ale to granie wymuszone, bez polotu. Znacznie ciekawiej wypadają ostrzejsze, mocniej brzmiące utwory, czerpiące zarówno z klasycznego hard rocka jak i amerykańskiego hard'n' heavy. "Bite The Hand" to szybki, rasowy numer z miarowym, stworzonym do śpiewania z fanami na koncertach, zwolnieniem. Jeszcze ciekawszy jest finałowy "Punched In The Gutz", z his-

spiracji thrashem z Bay Area. Kolejny, "Toxic Hell" jest równie mocny jak poprzednie kawałki i prowadzi nas wprost w "Suicide Squid" z nieco już wolniejszym początkiem. Zaraz potem do naszych uszu dobiega "Green", czyli najlepszy i najbardziej charakterystyczny kawałek na płycie. A wszystko to za sprawą niebanalnego motywu przewodniego. "Morbid Symphones" przy "Green" nie prezentuje się gorzej, myślę, że dobiliśmy do najmocniejszej części płyty. "Priest of Lie" ze swoim basowym początkiem jest wręcz genialne i nie bez powodu promują właśnie ten kawałek. Jak to na zespół z Niemiec wykonujący thrash przystało, jest świetny, zwłaszcza biorą pod uwagę fakt, że jest do debiutancki album! (4)

Toxic Waltz - Decades Of Pain 2014 Self-Released

Niemcy z Toxic Waltz na dzień dobry uraczyli nas thrashowym albumem długogrającym nie bawiąc się w demka. Pomimo, iż zespół od niedawna jest w obrotach, to ich sława rośnie w zastraszającym tempie. I po przesłuchaniu albumu ani trochę mnie to nie dziwi. Krążek zaczyna się intrem, które nie zwiastuje nam ostrej jazdy, która ma nastąpić. W ruch poszły gitary akustyczne, które swoją czystą wirtuozerią płynnie przechodzą w pierwszy kawałek, który za razem, o dziwo, jest tytułowy. To "Decades Of Pain", który doskonale wprowadza nas w świat Toxic Waltz. Zaraz po nim pojawia się "World Of Hate" z niesamowicie elektryzującym riffem i śmiało można dopatrzeć się in-

Tren Loco - Vieja Escuela 2013 Icarus Music

Najnowszy, ósmy już krążek tego argentyńskiego zespołu, którego nazwę należy tłumaczyć jako Crazy Train, jest moim pierwszym kontaktem z ich muzyką. Tren Loco istnieje od 1990 roku, a do dzisiaj w składzie pozostało tylko dwóch oryginalnych członków, wokalista Carlos Cabral i basista Gustavo Zavala, którzy grali wcześniej w grupie Apocalipsis. W obecnym składzie grają od 2008r. i słychać, że już tworzą zgrany monolit. Z tego co wyczytałem w necie mają sporą renomę na swoim podwórku i otwierali koncerty takich tuzów jak Saxon, Skid Row, Judas Priest czy też swoich ziomków z Almafuerte oraz Hermetica. "Vieja Escuela" wyszła pięć lat po poprzednim krążku, ale nie będę się bawił w jakiekolwiek porównania, bo bez ściemy przyznaję, że nie słyszałem ich żadnych wcześniejszych nagrań. Skupię się więc wyłącznie na tym co prezentuje sobą zespół obecnie. Pierwszy kawałek "Artilleria Pesada" nie spodobał mi się za bardzo, więc maje nastawienie do reszty płyty było od początku negatywne. Kolejny "El Perseguidor" był już trochę lepszy, jednak tak naprawdę od trzeciego "Cuatro Vientos" morda zaczęła mi się cieszyć. Najpierw spokojny wstęp, solóweczka, następnie dociążenie i jazda. Sporo melodii, heavy metalowy ogień, dobre refreny. To granie naprawdę może się podobać. Na początku miałem wrażenie, że Tren Loco będzie strasznie męczyć bułę i grać siłowo i bez polotu. Na szczęście to wrażenie szybko znika i dalej płyty słucha się bardzo dobrze. Wokalista, szczególnie w spokojniejszych fragmentach kojarzy mi się z Grzesiem Kupczykiem i co chyba oczywiste dobrze to o nim świadczy. Posłuchajcie choćby takiego "Caballero de la Oscuridad" będącego półballadą, gdzie ciężki refren przywodzi na myśl Sabbath z czasów Dio. Duet gitarzystów jest bardzo mocny i często toczy między sobą świetne solówkowe pojedynki, a sekcja doskonale napędza całą lokomotywę. Album jest wypełniony może nie znakomitymi, ale na pewno dobrymi kompozycjami i uważam, że należy dać mu szansę. Miałem zamiar wymienić kilka wyróżniających się kawałków, ale po dłuższym obcowaniu z "Vieja Escuela" stwier-


dziłem, że nie ma to większego sensu, gdyż wszystkie, może poza otwieraczem, prezentują wyrównany, dobry poziom. Oczywiście słychać klasyków, Maiden w solówkach, w riffach Accept i jeszcze wielu innych. Jeśli jesteście fanami klasycznego heavy metalu ubranego w dzisiejsze brzmienie i nie przeszkadza wam język hiszpański to powinniście sprawdzić Tren Loco. (4,5) Maciej Osipiak

Turbo - Piąty żywioł 2013 MetalMind

Już na samym wstępie mogę wszem i wobec ogłosić, że mamy przed sobą najlepsza płytę Turbo co najmniej od czasów "Epidemii". To dość odważne stwierdzenie i jestem tego w pełni świadom, jednak stare dobre Turbo chwyciło mnie za serce, duszę i umysł na najnowszym krążku, zatytułowanym "Piąty żywioł". Od otwierającego "Myśl i walcz" po kończącego "Może tylko płynie czas". Swoją drogą bardzo umiejętnie i tak "klasycznie" zostały rozmieszczone te utwory na płycie - najkrótszy na dynamiczny początek, najdłuższy na nostalgiczne zakończenie. Zawartość muzyczna jest świetnie dopracowana i skomponowana. Dominują fajne, chwytliwe heavy metalowe riffy, przeszywające wokale Tomka Struszczyka, który zadomowił się już w kapeli na dobre, oraz ekstatyczne popisy solówkowe, które choć są melodyjne i rozbudowane, jednak omijają kontrowersyjne rejony brandzlowania się gryfem gitary. Produkcja "Piątego żywiołu" jest do bó-lu heavy metalowa. Same kompozycje są w całości lub częściowo jakby żywcem wyrwane z "Dorosłych dzieci" lub "Kawalerii Szatana". Na płycie jest bardzo dużo swoistych smaczków. Epickie rozpoczęcie heavy metalowego hymnu "Serce na stos" gniecie mosznę niczym ślusarskie imadło, "kawaleryjski" riff z "Cienia wieczności" przywołuje miłe wspomnienia, a melodyjny chór z "Rozpalić noc" niesie ze sobą nieustępliwą moc powodzi zalewającej spokojną krainę ładu i porządku. Należy pamiętać, że Turbo to nie tylko brzmienie i muzyka. Turbo to także świetne teksty i tu muszę przyznać, że nie ma rozczarowań. Warstwa liryczna świetnie się komponuje z muzyką, a także sama w sobie stanowi dużą zaletę albumu. No proszę, czy przy wersie "Czuje zwierzęcy ciała głód w chciwym uścisku twoich ud" można przejść obojętnie? Oprócz tego dość lubieżnego motywu znajdziemy też tutaj bardzo umiejętnie napisane liryki dotyczące innych sfer egzystencji człowieka i ludzkiego umysłu. Twórczość Turbo na "Piątym żywiole" jest pełna emocji, nostalgii i konkretnego heavy metalu. Od wolnego tempa utworu tytułowego, które nota bene przechodzi w genialne melodie, rodem z true metalowego sennego marzenia fanów Brocas Helm, po niesamowitą agresję "This War Machine". "Piąty żywioł" to dobry album, który choć ma kilka (a właściwie garstkę) utworów, które mogą zostać zapomniane przez wszystkich już za kilka miesięcy, a z pewnością za kilka lat, to posiada także bardzo silne kompozycje. Wspomniane

"Serce na stos", "Piąty żywioł", "Cień wieczoności" i niesamowite "This War Machine", które jako jedyny utwór ma tekst anglojęzyczny i fantastyczne agresywne zaśpiewy Tomka w wysokim falsecie. Turbo tu wpada w istne Painkillerowe klimaty i prezentuje swój drapieżny pazur, a Tomek Struszczyk pokazuje, że Rob Halford nie jest niedoścignionym wzorcem. Do kompozycji, które wyróżniają się swoją mocą i klimatem dorzucę instrumentalny "Amalgamat", który jak sama nazwa wskazuje jest kompozytem szybkości i melodii - i to w dodatku genialnym! Posiada prawdziwie heavy metalowy klimat i energia rozpierającą każdą nanosekundę utworu. Ściana perkusyjnych talerzy towarzyszące głównemu motywowi gitarowemu w "Przebij mur" to okuta zbroją pięść chwytająca chudziutkie szyje fałszywych świszczypał, zgniatając je w swym mocarnym uścisku. Czy czegoś brakuje "Piątemu żywiołowi"? Wspomniałem, że na albumie są utwory, które nie zapadają w pamięci. Na szczęście nie są to kompozycje słabe czy takie, które można określić mianem "wypełniaczy". Są to poprawne, dobre kompozycje. Cóż, jeżeli najsłabszymi kompozycjami na płycie określa się utwory, które są "poprawne" i "dobre", to chyba wiele to mówi o ogólnym poziomie najnowszego dzieła Turbo. Nie jest to co prawda Turbo z czasów "Kawalerii Szatana" i "Ostatniego wojownika", które wyrywa się do przodu i gra szybko, jednak heavy metalowy klimat i energia są nadal obecne. Zróżnicowanie utworów jest bogatsze, a muzycy nie stronią od hard rockowego flow w wolniejszych kompozycjach, jednak to ciągle jest to samo Turbo. Dojrzalsze, pełniejsze i pełne kolorów. (5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

wską siłą wypada znakomicie, energetycznie i bardzo przekonująco. Żeby było ciekawiej, kolejny i bardzo przebojowy "Loud And Proud" brzmi jakby napisał go sam Sinner. Twins Crew fantastycznie balansuje pomiędzy gatunkami, tu mamy bowiem do czynienia z melodyjnym hard rockiem, może nawet AORem, podczas gdy większość prób zabawy wszelkimi gatunkami wielu zespołom się po prostu nie udaje. Nawet kiedy w samym środku płyty, jak w numerze "Under the Morning Star", postanawiają zagrać balladę, zbudowanej w najbardziej klasyczny sposób, ocierając się wręcz o kicz i przesyt, nie wypada to sztucznie, a na myśl przychodzą skojarzenia z obecnym Helloween czy Iron Savior. Po nim zaś od razu następuje rozpędzenie w "Kings of Yesterday" czy ósmym kawałku, bardzo udanym "Heaven Awaits". Iron Maiden znów zdaje się kłaniać w przedostatnim "Take This Life", który jednak bardziej nawiązuje do ery Blaze'a Bayley'a niż do Dickinsona. Ale to także nie jest jakaś nędzna kopia, bo całość naprawdę wciąga. Finałowy "Angels Fall" to z kolei w moim przekonaniu najlepszy utwór na płycie, nie tylko najdłuższy, ale także najciekawiej zaaranżowany. Także pod względem licznych nawiązań, także do Iron Maiden. Jest jednak problem z tym albumem. Wcale nie jest on zły, bo jest zrealizowany porządnie, także brzmieniowo. Dorównuje także debiutowi, ale cierpi na brak utworów, które zapadałyby w pamięć, które nuciłoby się razem z wokalista, jak miało to miejsce w przypadku "Judgement Day". Debiutancki dalej potrafi zaskoczyć i słucha się go bardzo przyjemnie, z drugim jest nieco inaczej. Nie pozostawia złych wrażeń, ale dość szybko może się znudzić. Syndrom drugiej płyty nie dopadł ich całkowicie, ale słychać, że trochę spuścili z tonu i nagrali album bardziej hard rockowy, aniżeli wpisujący się w kategorie epickiego symfonicznego power metalu. (4,8) Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Twins Crew - The Northern Crusade 2013 Scarlet

Stworzyć coś co będzie brzmiało jak połączenie Iron Maiden z Saxon i wymieszane z sosem epickiego power metalu mogłoby być snem doktora Frankensteina, który postanowił stworzyć muzycznego potwora. Tymczasem szwedzkim braciom Twins udała się rzecz niemożliwa, w dodatku po świetnym debiutanckim "Judgement Day" nie spoczęli na laurach… Najnowszy album otwiera znakomity, lekko Saxonowy "The Last Crusader", który może przywieźć na myśl "Crusadera" z albumu pod tym samym tytułem słynnych Brytyjczyków. Po nim wjeżdża jeszcze szybszy kawałek "Blade", który zdaje się ślizgać po szyjach przeciwników takiego grania. Podobnie jak miało to miejsce na pierwszym albumie wokal Andreasa Larssona przypomina trochę śpiew Bruce'a Dickinsona, jednak należy podkreślić, że nie kopiuje on znakomitego wokalisty, ma własną, bardzo charakterystyczną i wysoką barwę, która świetnie wpisuje się granie Twins Crew. "Klawesynowo"-chóralny pokręcony wstęp otwiera świetny i ciężki "Unholy Grail". Równie ciekawy jest notabene "Dr. Dream", który zdaje się wpisywać w konwencję grania grup w rodzaju Primal Fear czy Circle of Silence. Niemiecka jakość zmieszana ze skandyna-

Ultimely Demise - Systematic Eredication 2013 Punishmend 18

Ciągle wam mało dobrego thrash metalu zakorzenionego w latach '80? Chcielibyście posłuchać czegoś co wam przypomni stare dobre czasy Kreator, Sodom czy Destruction? A może po prostu brakuje wam agresji, zadziorności we współczesnych albumach thrash metalowych? Kanadyjski Ultimely Demise jest do waszych usług. Kapela która została założona w 2007 roku właśnie wydała w tym roku swój drugi album zatytułowany "Systematic Eredication" i jest to album, którego fani thrash metalu nie powinni pominąć w tym roku. Już okładka autorstwa Eda Repki sugeruje że płyta ma nawiązać stylistycznie do lat '80. To zadanie zostaje w pełni zrealizowane, bowiem nie brakuje na niej echa starych płyt Kreator, Megadeth, Sodom czy Exodus. Ta młoda kapela z Kanady wie jak zawrzeć w kompozycjach agresje, dynamikę i melodyjność. Choć nie grzeszy oryginalnością, zna się na swojej robocie. Sekcja rytmiczna odpowiada za dynamikę, lecz

tak naprawdę to nie ona przyciąga uwagę słuchacza. Pierwsze skrzypce gra lider zespołu Matt, który zachwyca agresywnym i mocnym wokalem, napedzającym właściwie każdy utwór. Otwieracz w postaci "Spiritual Embezzlement" już na wstępie tą regułę potwierdza. Materiał na tej płycie to niewiele niespodzianek bowiem dominują szybkie kompozycje czego przykładem jest "Somali Pirates" czy też "Navigator's Choice", które nasuwają na myśl choćby taki Kreator. Pojawiają się także elementy urozmaicania, przez co płyta nie jest monotonna - mroczny klimat w "Escape from Supermax" czy heavy metalowy charakter w "Redemption" najlepiej to potwierdzają. Tak o to pojawia się kolejna kapela amerykańska thrash metalowa, która potrafi grać agresywnie, melodyjnie, a jednocześnie potrafi przywrócić klimat thrash metalu z lat '80 i '90. Słuchając ich nowego krążka można utwierdzić się w przekonaniu że nie tworzą niczego nowego i że nie grzeszą pomysłowością, ale grają solidny thrash metal, który zadowoli fanów gatunku. (3,9) Łukasz Frasek

Vincent - Aura 2014 Rocker Publishing

Informacje o powrocie wrocławskiego Vincenta przyjąłem z pewnym zainteresowaniem, bo pamiętam ten zespół z czasów debiutanckiej kasety i energetycznych koncertów. Tymczasem wygląda na to, że "para poszła w gwizdek", a ich nowa płyta "Aura" nieco rozczrowuje. Oczywiście nie brakuje na tym krążku zadziornego, metalizowanego rock'n'rolla i hard'n'heavy, bo obecny skład grupy jest iście piorunującą mieszanką, tworzoną przez trzech weteranów i przedstawicieli młodzieży: gitarzysty Boogie Skorvensena z Nasty Crüe i perkusisty Michała "Bandaża" Bednarza. Mamy więc udane, momentami wręcz porywające, numery jak "4 bramy", "Otchłań", "Kochaj rock'n'rolla" czy "Wywiad". Nie brakuje nawiązań do swobodnego, amerykańskiego grania, zwłaszcza w "Awake (Intro)", z partią harmonijki ustnej Amadeusza Kuźniarskiego oraz finałowym, akustycznym "Shots Bang", z udziałem kontrabasisty, jazzmana Mateusza Dwornika. Inni goście to gitarzysta Perfectu, a wcześniej kilku legend, nie tylko wrocławskiego, rocka, Jacek Krzaklewski ("Już za chwilę") oraz raper Waldemar "Kasta" Kieliszak ("Letarg"). Niestety połączenie rock'n'rolla z hip-hopem wypadło tu bardzo sztucznie, podobnie zresztą, jak kilka lżejszych, brzmiących jakby zostały napisane z myślą o podbiciu obecnych list przebojów, nijakich numerów w rodzaju "Już za chwilę" czy przypominającego najnowsze produkcje IRY "Podróż". Na szczęście kilka w/w utworów, w tym niektóre, jak "Kochaj rock'n'rolla" i "Shots Bang", będące powrotem do dawnych lat, zaciera to niekorzystne wrażenie, podobnie jak świetne brzmienie całego materiału, będące dziełem nagrodzonego Grammy producenta Wojciecha Kochanka - wywodzącego się z Wrocławia, ale od lat robiącego karierę w

RECENZJE

121


USA. Tak więc "Aura" jako całość nie porywa, ale nie jest też rozczarowaniem - liczę jednak, że ewentualny kolejny materiał Vincenta będzie bardziej jednorodny stylistycznie i ciekawszy. (4) Wojciech Chamryk

Warbringer - IV:Empires Collapse 2013 Century Media

Wszystkie wydane dotąd materiały Warbringer zrobiły na mnie naprawdę duże wrażenie i nigdy nie ukrywałem, że zespół ten do grona moich ulubieńców. Dlatego też ze sporą radością przyjąłem fakt ukazania się nowego krążka. Jednak rzut oka na okładkę zasiał we mnie ziarno niepokoju. Obrazek, który się na niej znajduje bardziej pasuje do jakiejś doomowej kapeli, a już na pewno nie przywodzi na myśl thrashowych napierdalatorów. Do tego jeszcze zmiana loga na "normalne" i już zacząłem się obawiać wirusa znanego w latach '90 jako "dojrzałość i poszukiwanie nowych ścieżek". I faktycznie słychać pewne nowe inspiracje jednak na szczęście utrzymane w ogólnie pojętych thrashowych ramach. Pierwszy numer "Horizon" zaczyna się od spokojnej gitary, a w chwilę później wchodzi konkretna zbasowana jazda. W tym kawałku dzieje się naprawdę dużo, co daje nam doskonałe rozeznanie jeśli idzie o resztę płyty. Od ciężkich zwolnień po blasty. Drugi numer "The turning of the Gears" ma zwrotki śpiewane przesterowanym głosem z rytmicznym podkładem, a za chwilę wchodzi typowy exodusowy riff. Nigdy nie przepadałem za tego typu śpiewem jednak ten kawałek jest na tyle dobry, że jestem w stanie to jakoś strawić. Następnie mamy praktycznie hardcore/punkowy "One Dimension" z chwytliwym refrenem i chórkami. Natomiast "Hunter-Seeker" brzmi jak typowo thrashowy killer, by za chwilę zaskoczyć nas melodiami typowymi dla sceny gothenburskiej, a momentami nawet blackowymi. Potem jest utwór, do którego zespół nakręcił klip, czyli "Black Sun, Black Moon". Główny riff przywodzi na myśl Judas Priest, natomiast refren znowu zalatuje Szwecją. Do tego na koniec pojawia się smakowita, melodyjna solóweczka. Dobry numer. "Scars Remain" jest dość mocno hardcore'owy, a pod konie pojawiają się rytmiczne łamańce kojarzące się z progresywnym graniem. W "Dying Light" mamy powrót do klasycznego thrashowego łojenia, by za chwilę uderzyć nas ultra klasycznym "Iron City". Rozpędzony speedowy potwór, czuć sporo Overkillem, a na koniec jazda już typowo heavy metalowa. Teraz dla odmiany zwalniamy. "Leviathan" jest wolny, majestatyczny i ma mroczny klimat. Do tego ten kroczący rytm. Jest też przyspieszenie z jak zawsze świetnymi solami, a za chwilę znów powrót do łamania kości. Przedostatnim wałkiem jest "Off with their Heads", który jest półtora minutowym slayerowskim strzałem w mordę. Zajebiście intensywnym i agresywnym z atakującymi solówkami. Na koniec "Towers of the Serpent", który zaczyna się wolno i ciężko, by za moment dać do pieca i przypieprzyć ostrym riffem. Ostatnie 90 sekund tego utworu jest dla mnie prawdziwym

122

RECENZJE

majstersztykiem i chyba najjaśniejszym punktem tego albumu. Cudowne melodyjne sola i riffy, a gdy John Kevill zaczyna śpiewać: "I've seen the golden ages past, the glory days long gone..." to już mam ciary na plecach. Każdy z muzyków spisał się znakomicie, jednak dla mnie cichym bohaterem tej płyty jest basista Ben Mottsman. Fantastyczna robota. Podsumowując, Warbringer odświeżył swój thrash, pozostając wiernym swoim korzeniom. Nagrał ciekawy krążek, pełen energii, dobrych melodii i nie zapominając o pierwotnym pierdolnięciu. Potrafili pewne motywy, do tej pory dla mnie ciężko strawne tak dopasować do swoich utworów, że słucha się tego po prostu znakomicie. W tej chwili nie wiem czy jest to lepszy album niż "Worlds Torn Assunder", jednak coś czuję, że gdy za kilka lat najdzie mnie ochota na Warbringer to wrzucę sobie "IV: Empires Collapse". (5,3) Maciej Osipiak

We Are Legend - Rise of the Legend 2013 Pure Legend

Wytwórnia Pure Legend Records zapowiadała debiut niemieckiego We Are Legend jako nową perłę prog/power metalu. Coś w tym jest stwierdzeniu musi być, bo "Rise of the Legend" jest nader interesującym krążkiem, który przez ostatnie kilka dni wałkowałem non stop. Zespół powstał w 2011 roku, a rok później wypuścił pierwsze i jedyne demo. W składzie znajdują się muzycy znani choćby z Abraxas czy Stormwitch. Pierwszy utwór na płycie, znakomity "Hungry Mirrors" zaczyna się niemalże identycznym motywem na pianinie jak "Edge of Thorns" Savatage, ale chwilę później nabiera już własnego charakteru. Nie ma tutaj słabego utworu, natomiast wyróżnia się zdecydowanie wesoły, niezwykle melodyjny "God is Dreaming", którego refren uczepił się mnie na dobre i jak na razie nie zanosi się by uległo to zmianie w najbliższym czasie. "Out!" uparcie kojarzy mi się z Gamma Ray i również jest to jeden z bardziej hiciarskich kawałków na płycie. Zresztą każdy z nich ma w sobie ogromny potencjał. Pomimo tego, że cały album brzmi bardzo spójnie to jednak każdy numer zachowuje swoją odmienność i indywidualne oblicze. W każdym z nich dzieje się bardzo dużo, ale nie odczuwa się przesytu. Całość jest doskonale wyważona tak, że gdy trzeba dopieprzyć mocniejszymi gitarami to dopieprzają, a gdy trzeba zwolnić i zagrać bardziej nastrojowo to też to robią. Do tego cała masa świetnych melodii. O technicznych umiejętnościach muzyków nawet nie ma sensu się rozpisywać, są doskonałe. Mnie muzyka We Are Legend kojarzy się z miksem Brainstorm i późniejszego Angel Dust z Savatage (pianino!) i momentami Queen (chórki). Czasem można też wyczuć lekko teatralny klimat unoszący się nad tymi dźwiękami. Płyta brzmi doskonale. Klarownie i selektywnie. Gitary chodzą pięknie, momentami wręcz wgniatają w fotel. Jedynie bębny czasem brzmią trochę zbyt plastikowo jak na mój gust. Nie mogę nie wspomnieć o wokaliście grającym

również na pianinie. Selin Schonbeck dysponuje mocnym głosem i znakomicie potrafi zrobić z niego użytek. Może zaśpiewać zarówno nisko, zadziornie w średnich rejestrach, jak i wysoko. Bardzo mocny punkt zespołu. We are Legend nagrał świetny debiut i bardzo liczę na nich jeśli mowa o przyszłości. Zdecydowanie pozytywne zaskoczenie. (5)

Whisper z Jastrzębia Zdroju powrócił do pełnej aktywności po kilku latach przerwy. Efektem jest płyta "Przebudzenie" nagrana z nową wokalistką Karoliną Muszkiet. "Przebudzenie" to materiał do którego doskonale pasuje termin "hard & heavy", chociaż zespół nie unika też wycieczek w rejony nowocześniej brzmiącego rocka czy gotyku. Przeważa jednak klasyczny heavy jak się patrzy: potężnie brzmiący, dynamiczny, przebojowy. Sporo w tych utworach zmian tempa ("Marionetka"), ciekawych aranżacji (instrumentalny "Szept"), są też brzmienia akustyczne oraz liczne, efektowne solówki. Nie brakuje w nich wręcz momentów o wirtuozowskim rozmachu, melodyjnych unison czy fragmentów kojarzących się wręcz z jazzem ("Chcę więcej"). Bardzo mocnym punktem zespołu jest też wokalistka, której barwa głosu i ekspresja kojarzą mi się jednoznacznie z Ireną Bol z kultowego Stosu. Tak więc plusów nie brakuje i "Przebudzenie" zasługiwałoby na najwyższe noty, gdyby nie dwie kwestie mocno wpływające na końcową ocenę tego materiału. Pierwszą jest czas trwania, bo ponad 65 minut to zdecydowanie za dużo - z 12. utworów aż 9 trwa 5 - 6 minut lub ową szóstkę przekracza, a skrócenie przynajmniej połowy z nich byłoby jednak wskazane. Kolejny minus to teksty - banalne, balansujące na granicy kiczu: Chcę byś pamiętał to, co było w nas/ Na zawsze miał to w sobie/ Nie zapominaj, co łączyło nas/ Dla ciebie wszystko zrobię ("Zaczekam"), często wręcz niezrozumiałe: Twarda mgła, słońce śpi - a ja/ Nie mam siły na nikogo spojrzeć/ Chyba jednak poznaję ciebie - nie/ Nie zawsze istnieje mała chęć ("Numb"). Tak więc "Przebudzenie" to solidna płyta z przebłyskami w postaci kilku naprawdę udanych utworów, ale jako całość nie porywa. (3,5)

nalizował już poprzedni album. Jednak "Trails Of Death" to już nieco inny krążek. Dlaczego? Kto by się spodziewał mrocznej tematyki krążącej wokół śmierci, mroku i ponurych, przygnębiających sprawach? Wizard, który słynął z tematyki o bogach i wojnach, wybrał zagadnienia bardziej neutralne i popularne. "Trails Of Death" zaskakuje nie tylko pod tym względem. Brzmienie na tej płycie jest nieco przybrudzone, nieco toporne, momentami można poczuć urok Grave Digger. Zmiany czuć przede wszystkim w muzyce. Kto by się spodziewał po Wizard komercyjnego, nieco rockowego, nieco progresywnego kawałka z elementami symfonicznymi? Czy taki "Death Cannot Embrace Me" odzwierciedla to co Wizard zawsze grał? Z pewnością nie! Heavy/power metal wybrzmiewa z sześciominutowego otwieracza "Creeping Death" i choć w utworze sporo się dzieje, to brakuje w tym starego Wizard. Nowa formuła ogólnie dobrze się sprawdza, jednak przydałoby się więcej epickości i wojowniczego charakteru. Agresywny, nieco thrash metalowy "War Butcher" też zaskakuje i jakoś też nie do końca pasuje do marki Wizard. Ponury, mroczny "Electrocution" ma klimat doom metalowy i słychać w nim echa Black Sabbath. Nie można się przyczepić do formy wokalnej Svena, czy do tego, co grają gitarzyści, ale brakuje na "Trails of Death" nutki przebojowości i bardziej zapadających melodii. Na co warto zwrócić uwagę? Na nieco hard rockowy "One For All", podniosły "Angel Of Death" czy dynamiczny "Black Death". Najwięcej ducha starego Wizard i grania pod Manowar słychać w znakomitym "We Wont Die For Metal" i szkoda że nie ma więcej takich perełek. Czy długo będzie trwać stan, w którym Wizard stara się być innym zespołem? Czy długo jeszcze będą omijać granie pod Manowar? Mam nadzieję, że to już ostatni taki album, który jest troszkę nie w stylu Wizard. Może to, co teraz zprezentował zespół na "Trails Of Death" nie jest złe, ale nie jest tak ponadczasowe, jak to co pokazał choćby na "Odin". Płyta godna uwagi, ale czy jest to najlepsze co wyszło w kategorii heavy/ power metal? Z pewnością nie. Czekam teraz aż Wizard weźmie miecz w swoje ręce i pójdzie na prawdziwą wojnę, aby walczyć w imieniu true metalu i Manowar, porzucając ścieżkę, która nie jest im pisana. (3,9)

Wojciech Chamryk

Łukasz Frasek

Maciej Osipiak

Whisper - Przebudzenie 2013 Self-released

Wizard - Trails Of Death 2013 Massacre

Do czego to już doszło? Niemiecki kapela Wizard, będąca odpowiednikiem wielkiego Manowar porzuca wiarę w Odyna i Thora, zaczyna wierzyć w wilkołaki i wampiry, a nawet udaje wyznawców śmierci. Wizard zapisał się w historii metalu, dzięki takim albumom, jak "Odin" czy "Head Of The Deaceiver", a ostatni album, który był godny tej nazwy to "Thor". Kapela ostatnio przeżywa kryzys. Zatraciła charyzmę, styl, porzuciła wojowniczą ścieżkę, a chęć spróbowania czegoś nowego, nie wydaje się dobrym pomysłem, co wyraźnie syg-


Al Atkins - Demon Deceiver 2009 Angel Air

Wieki temu, gdy kupiłem LP "Sad Wings Of Destiny" Judas Priest zastanawiałem się, kim jest widniejący jako współautor "Victim Of Changes" Alan Atkins. Ten śpiewający z Priest w latach 1969-1973 wokalista po rozstaniu z zespołem zerwał z muzyką. Wrócił do niej w końcu lat 80-tych, ale bez oszałamiających sukcesów. Przyczyny były prozaiczne: Atkins nie miał zbyt wiele do zaoferowania zarówno od strony wokalnej jak i muzycznej, a jego receptą na sukces było ciągłe odwoływanie się do Priest, z wykorzystywaniem niektórych utworów włącznie. Podobnie sprawy mają się na "Demon Deceiver". To w wersji wzbogaconej dwoma bonusami bardzo długa, trwająca ponad 70 minut i nierówna płyta. Na śpiew Atkinsa spuśćmy zasłonę milczenia, chociaż są momenty (mroczny "A Void To Avoid", zadziorny śpiew w "Bleeding"), kiedy można go słuchać. Jednak w większości utworów wokalista najzwyczajniej nie daje rady, dlatego niekiedy wspomaga go zapewne ktoś inny ("Drown"), albo utwory są instrumentalne (numer tytułowy z krótką melodeklamacją). Mamy też po raz kolejny nagrane przez Atkinsa "Victim Of Changes" oraz "Dreamer Deceiver", ale w sumie nie wiadomo po co. Właściwie gdyby nie trzy utwory: wspomniany już "Drown", średni, monumentalny "Bleeding" i szybki, ostry "Cradle To The Grave", to nagranie i wydanie tej płyty nie miałoby chyba najmniejszego sensu. Tym bardziej, że w większości przypadków to dość prosty heavy rock, a aż połowa utworów trwa od blisko sześciu do ponad siedmiu minut, kiedy pomysłów z nich wystarczyłoby na 3-4 minutowe numery. Fani Judas Priest mogą posłuchać "Demon Deceiver", ale innym słuchaczom to odradzam - są tysiące ciekawszych płyt wartych poznania. Wojciech Chamryk Alice Cooper - Hey Stoopid 2013/1991 Hear no Evil

Alice Cooper w drugiej połowie lat 80tych wygrał z nałogami i wrócił do gry. Może nie od razu na szczyty list przebojów, ale LP's "Constrictor" oraz "Raise Your Fist And Yell" były świadectwem powrotu szalonego wokalisty do formy. Dopiero album "Trash" z 1989r. był ogromnym hitem, promowanym czterema przebojowymi singlami, m.in. "Poison" i "Bed Of Nails". Oczekiwania co do kolejnej płyty Coopera były więc spore i chociaż w 1991r. - wiadomo dlaczego - płyta "Hey Stoopid" nie cieszyła się tak dużym wzięciem jak jej poprzedniczka, to album ten niewątpliwie należy do najlepszych dokonań w obszernej dyskografii artysty. Właściwie

powtórzono tu schemat zastosowany na poprzedniej, multiplatynowej płycie: doskonały zespół, gościnnie znani muzycy i kompozytorzy, którzy dostarczyli znaczną część repertuaru. Efektem jest swoista mieszanka wybuchowa łącząca wszystko to co najlepsze z klasycznych dokonań Coopera i jego nowocześniejszego wcielenia z przełomu lat 80-tych i 90-tych. Dla fanów pamiętających czasy sukcesów Alicji z wczesnych lat 70-tych mamy więc surowe, bardziej demoniczne utwory w rodzaju: "Snakebite", "Dangerous Tonight", "Hurricane Years" czy "Dirty Dreams". W tej kategorii perełkami są jednak zdecydowanie finałowy horror "Wind - Up Toy" oraz urozmaicony "Might As Well Be On Mars", kojarzący się też z glam rockiem oraz dokonaniami Davida Bowie. Fani zgrabnych przebojów oraz zagorzali zwolennicy ówczesnego MTV też znajdą tu coś dla siebie. Singlowe "Hey Stoopid" i ballada "Love's A Loaded Gun" to najwyższa półka, ale mamy tu jeszcze równie udane: szalony "Feed My Frankenstein" i "Little By Little" z niesamowicie chwytliwym, chóralnym refrenem. Ballad i utworów utrzymanych częściowo w takim klimacie też nie brakuje - najlepiej próbę czasu zniosła chyba "Burning Our Bed". Generalnie jednak nie ma na tej płycie wypełniaczy, tym lepiej się stało, że jest ona obecnie dostępna w poszerzonej wersji, z trzema bonusami: inną wersją tytułowego przeboju oraz stronami B singli: żywiołową wersją klasyka "Fire" Hendrixa i dość lekko brzmiącym, ale trzymającym poziom "It Rained All Night". Obecność na tej płycie takich gości jak: Ozzy Osbourne, Joe Satriani, Slash, Steve Vai, Mick Mars czy Nikki Sixx to już tylko przysłowiowa wisienka na torcie - nawet bez nich "Hey Stoopid" byłaby bowiem świetną płytą. Wojciech Chamryk Exhorder - The Law 2008/1992 MetalMind

Rok 1992 można umownie przyjąć za rok w którym skończył się thrash metal. Pałeczkę przejęła wtedy Pantera prezentując świeże, jak na ówczesny okres, podejście do tematu, łącząc thrash metal z wolniejszym klimatem groove'u i w ten sposób wyznaczając szlak dla tego typu muzyki na najbliższą dekadę. Naturalnie, w tym roku pojawił się genialny "Epidemic of Violence" Demolition Hammer oraz nic sobie z tego typu trendów nie robiący "Tapping the Vein" Sodom, jednak były to już ostatnie podrygi. Pokazujące zresztą, że thrash metal przetrwa wyłącznie w postaci silnego mariażu z wpływami deathowymi. Wielkim wygranym w 1992 roku był "Vulgar Display of Power" Pantery, który okazał się zwiastunem i ostatnim gwoździem do trumny thrash

metalowego truchła, grzebiąc go w plugawej ziemi zapomnienia. W 1992 roku ukazał się także drugi album formacji Exhorder, zatytułowany "The Law". Choć jest to produkcja, która także łączy agresję thrashu z wolniejszym, zakopującym się w ciężarze groovie, dokładnie tak jak Pantera na "Vulgar...", to jednak jest to produkcja z muzyką o wiele bardziej agresywną i wulgarną niż wspomniane dzieło kapeli braci Darrell. W dodatku przezwycięża największy mankament ówczesnego "Vulgar...". Mianowicie nie jest zwyczajnie w świecie prostacko głupie, a nadal jest cieszącą płytką pełną metalowej muzy. Niestety taki był właśnie mankament dzieła Pantery z 1992, choć było to dzieło przełomowe, ważne i dość interesujące, było jednocześnie niezmiernie prostackie w swej niewyszukanej formie (w przeciwieństwie do albumów, które posiadając niewyszukaną formę, są wektorem śmiercionośnej siły przytłaczającego metalowego feelingu) i zwyczajnie plebejsko-proletariackie. Mariaż thrashu z groovem w wykonaniu Exhorder jest o wiele bardziej umiejętny i bardziej skomplikowany. Naturalnie w pozytywnym tego słowa znaczeniu, nie ma tu mowy o przekombinowaniu czy przerostu formy nad treścią. Produkcja jest równie wygładzona, choć Pantera wtedy dysponowała większymi środkami, które można było włożyć w obróbkę studyjną swej finalnej wersji, więc jej "Vulgar..." posiada o wiele bardziej dopieszczone brzmienie. Głównym mankamentem produkcyjnym "The Law" okazały się zbyt skrzeczące gitary. Produkcja ich dźwięku trochę zbyt uprymitywniła ten album. Ich brzmienie leży gdzieś pomiędzy "Hell Awaits" Slayera i "Shotgun Justice" Razora z podbitym środkiem i górą. Trochę szkoda, gdyż gdyby nie lekko irytujące skrzypienie wioseł, ten album brzmiałby o wiele lepiej. Jak widać o "The Law" Exhordera najlepiej jest pisać w kontekście porównania go do "Vulgar Display of Power" Pantery, gdyż są to albumy, które są do siebie bardzo podobne. Nie są to jednak identyczne produkcje, każda z nich odstaje od drugiej w niektórych kwestiach, jednak sedno pozostaje wspólne. Szkoda, że Pantera nakryła swym napompowanym cieniem dzieło tak dobre jak "The Law". Panterowe hiciory w postaci "Walk", "Fucking Hostile" i "By Demons Be Driven" zupełnie odwróciły uwagę od bardzo równego albumu Exhorder, który oferuje chyba najbardziej akceptowalne połączenie thrash metalowego klimatu i zwolnionego groove'u. Aleksander "Sterviss" Trojanowski Exumer - Possessed By Fire 2013/1986 High Roller

To co się działo na niemieckiej scenie thrash metalowej w latach osiemdziesią-

tych, było istną orgią metalowej dzikości. Szybkie i diabelskie tempa, dużo przesterowanego mięsa i drapieżność afrykańskiego lamparta. Ostrą szpice stanowiła trójka lordów chaosu - Kreator, Sodom i Destruction, które były swoistym odbiciem wielkich thrashowych nazw zza Oceany, tyle, że bardziej dynamicznym, mocarnym i plugawym. Tuż za nimi, ostro następując im na pięty, szła cała plejada świetnych thrash metalowych zespołów, których poziom gry i miodność kompozycji niewiele ustępował tym trzem gigantom. By wymienić tylko raptem parę - Tankard, Assassin, Minotaur, Holy Moses, Violent Force, Vendetta, Necronomicon, Deathrow czy własnie Exumer. Debiutanckie dzieło Exumera nawet dziś cieszy się zaskakująco wielką sławą wśród maniaków metalowego grania. Energia, potężna dawka furii i dźwięk, który przedstawia morze skóry, dżinsu i ćwieków, to było to, co przyczyniło się do tego, że "Possessed By Fire" jest jednym z najlepszych albumów niemieckiego thrashu. W sumie chyba nie ma nikogo, kto by się przyznawał do darzenia estymą thrash metalu, a kto by przy okazji nie kojarzył tego wydawnictwa. Co jest takiego wyjątkowego w "Possessed By Fire"? Fakt, że kwadratowy thrash metal został tutaj przedstawiony w sposób bardzo naturalny i oryginalny. Ciekawe riffy, proste lecz niesamowite solówki, dużo szybkich tremolo oraz interesujące harmonie i patenty perkusyjne w przejściach. Kawałki są zróżnicowane i słychać, że zespół miał naprawdę sporo pomysłów na swoją muzykę. Trzeba przyznać, że talent kompozytorski i kreatywność, to były mocne cechy tego okresu twórczości w Exumer. Zespół nie uniknął na tym wydawnictwie też kilku wpadek, głównie nierówności w grze basu lub stopy perkusyjnej, zwłaszcza w szybszych partiach, gdzie wszyscy starali się gonić zabójcze tempo, jednak nadal efekt końcowy nie trąci amatorszczyzną. Nie mamy tutaj tak intensywnej mocnej gry jak w przypadku Morbid Saint czy Possessed. Exumer wie kiedy zwolnić i grać trochę subtelniej, nie tracąc przy tym swej energii i mocy, w pełni wykorzystując możliwość swojego brzmienia. To wszystko sprawiło, że na "Possessed By Fire" nie ma słabego utworu. Gniewne riffy i ogłuszająca muzyka tworzą niepowtarzalny klimat, którego niestety Exumerowi nie udało się już później powtórzyć. Późniejsze wydawnictwa grupy oraz to, co prezentuje obecnie na żywo, są raptem nikłym cieniem tego geniuszu thrashu z 1986 roku. "Possessed By Fire" było wznawiane wielokrotnie bootlegami, lecz doczekało się także kilku oficjalnych wznowień. Ostatnie ma także dodany bonus w postaci trzech utworów, które znalazły się na demo "A Mortal In Black", które poprzedzało nagranie

RECENZJE

123


Podobnie jak w Rainbow tak i w Alcatrazz znaczącą rolę odegrał tu Graham Bonnet i gitarzysta w tym przypadku Yngwie Malmsteen. Wstyd nie znać tej znakomitej płytki, zwłaszcza jeśli jest się fanem Grahama Bonneta i Rainbow.

124

koncertu, a to nie zawsze udaje się osiągnąć na albumach koncertowych. Znakomita forma muzyków, dobrze zaaranżowane i zinterpretowane utwory Alcatrazz, ale nie tylko, sprawiły że ten koncert brzmi fenomenalnie. Dochodzi do tego niezwykły klimat, zaangażowanie publiki i dobrze dopasowana setlista. Koniec końców trafił nam się jeden z najlepszych albumów koncertowych. Coś dla prawdziwych smakoszy i koneserów.

Alcatrazz - No Parole For Rock'n Roll

Alcatrazz - Dangerous Games

2013/1983 MetalMind

2013/1986 MetalMind

Przysłowie "nie daleko pada jabłko od jabłoni" można śmiało odnieść do twórczości Grahama Bonneta, czyli jednego z najbardziej utalentowanych wokalistów muzyki rockowej i heavy metalowej. Tego głosu nie da się pomylić z żadnym innym, ma swój własny charakter, charyzmę i to coś co czyni go unikatowym. Jego kariera nabrała rozpędu dzięki Rainbow i albumowi "Down To Earth" i właściwie każdy późniejszy jego przejaw twórczości nie odbiegał od tego co robił w Rainbow. Wystąpił w różnych kapelach ale nigdzie nie zagrzał miejsca na dłuższy czas. Graham Bonnet może się pochwalić również własną kapelą o nazwie Alcatrazz. Ta formacja powstała w 1983r. i dała się poznać wielu fanom hard rockowego grania połączonego z melodyjnym metalem. To właśnie debiutancki album "No Parole For Rock'n Roll" zdobył największą sławę i dla wielu jest to album który mógłby wręcz być firmowany marką Rainbow. Podobna stylistyka, bowiem Graham Bonnet zakładając swój własny zespół, nie chciał zrywać z tym co mu przyniosło sławę, czyli twórczością Rainbow i albumem "Down To Earth". Nic dziwnego, że płytę cechuje podobna stylistyka, nacisk na przebojowość, lekkość, wyszukane melodie, partie gitarowe w których jest coś więcej niż tylko rytmika i zadziorność. Tutaj Graham Bonnet chciał kontynuować to, co grał z Rainbow i żeby w pełni mu się to udało, musiał znaleźć uzdolnionego gitarzystę, który będzie umiał zaczarować słuchacza swoimi dźwiękami, pomysłami i talentem, niczym sam Ritchie Blackmore. Tutaj jeszcze niezbyt znany Yngwie Malmsteen pokazał, że można grać równie ciekawie co Ritchie. Młody geniusz właśnie tu postawił swoje pierwsze kroki i w takich perełkach jak "Hiroshima Mon Amour" czy energicznym "Jet to Jet" słychać, że ma swój styl, że stawia na magię, klimat i coś więcej, niż tylko wygrywanie melodii, a techniką w niczym nie ustępuje Ritchemu. Debiutancki album Alcatrazz to właściwie popis dwóch muzyków, Yngwiego i Grahama, który wspina się na wyżyny swoich umiejętności i pokazuje, że należy do czołówki najlepszych wokalistów rockowych czy metalowych. Jego emocje potrafią nie raz poruszyć i dobrym tego przykładem może być nieco mroczniejszy "Big Foot". Mocnym atutem płyty jest nie tylko dopracowanie kompozycji od strony aranżacyjnej ale też urozmaicenie, bowiem mamy melodyjne przeboje jak "Island In The Sun", czy też rozbudowany "Kree Nakorrie" z popisem gitarowym Yngwiego i klimatyczną melodią, która przyprawia o dreszcze. Nie zabrakło też miłej i ciepłej ballady w postaci "Suffer Me", a najlepszym dowodem na to, że płyta ta utrzymana jest w stylu Rainbow świadczy "Too Young To Die, Too Drunk To Live". Perfekcyjny skład Alcatrazz i znakomita forma z debiutanckiego albumu były czymś, czego nie dało się później Grahamowi powtórzyć. Zabrakło Yngwiego, który poszedł swoją drogą, przodując w neoklasycznym metalu, a Alcatrazz z Bonnetem przeżył kryzys i nie nagrał już tak udanego albumu. "No Parole For Rock 'n'Roll" to przemyślany krążek, utrzymany w konwencji Rainbow, będący mieszanką hard rocka i melodyjnego metalu.

Alcatrazz to jeden z tych zespołów, który miał tendencję spadkową jeśli chodzi o poziom muzyczny kolejnych albumów. Problemem tej kapeli było obsadzenie funkcji gitarzysty prowadzącego. Yngwie Malmsteen i potem Steve Vai to utalentowani gitarzyści, ale nie zagrzali oni długo miejsca w Alcatrazz ponieważ byli zainteresowani własną solową karierą i bez wątpienia ucierpiał na tym zespół Grahama Bonetta. Ci dwaj instrumentaliści postawili wysoko poprzeczkę, której nie udało się osiągnąć przez Dannego Johnsona, a który został pozyskany z zespołu Alice Coopera. To właśnie z nim został nagrany ostatni i zarazem najsłabszy album Alcatrazz zatytułowany "Dangerous Games". Graham Bonnet prowadzi niebezpieczną grę, bo jak można nagrać album równie dynamiczny i energiczny co "No Parole For Rock'n Roll" czy melodyjny i rockowy co "Disturbing The Peace" bez dobrego gitarzysty, który zachwyci swoją grą i pomysłami? Niestety nie udało się, bo Danny jest tego typem gitarzysty, który potrafi grać, ale bez większego pomysłu i polotu. Robi swoje, ale to w żaden sposób nie wpływa na kompozycje, nie sprawia, że płyta jest energiczna i melodyjna. Tutaj są tylko solidne partie gitarowe, ale bez tego "czegoś", co było na poprzednich płytach. Jasne Danny stara się być wiernym tym samym patentom co poprzednicy, tak więc mamy grania utrzymane w stylu Rainbow i Deep Purple. Mniej w tym wszystkim heavy metalu i znaczniej więcej rocka, ale już bardziej komercyjnego. Otwieracz "It's My Life" to znakomicie potwierdza, bo jest to lekkie i melodyjne granie, które można puszczać na okrągło w radiu. Inny styl, ale akurat ten utwór to jeden z lepszych momentów na płycie. Spore uznanie dla Jimmiego Waldo, który stara się nadrobić braki w partiach gitarowych. Próba nawiązania do Ritchiego Blackmore jest słyszalna w stonowanym "That Aint Nothing", lecz to utwór bez polotu i pomysłu. Słucha się go nawet przyjemnie, ale spora w tym zasługa Grahama, którego wokal, jak zwykle jest atrakcją samą w sobie. Dobrym utworem jest tutaj nieco żywszy i szybszy "No Imagination", ale jak to ma się do takiego "Jet To Jet"? No właśnie nijako. Rasowym przebojem jest tutaj "Ohayo Tokyo" który stara się nam przypomnieć czasy debiutu, z tym, że Danny to nie Yngwie. Do grona utworów, na które warto zwrócić uwagę można zaliczyć "Double Man". Zachwyca on ciekawszym klimatem i lepszą grą samego Dannego. Alcatrazz popadał w coraz większy kryzys, a "Dangerous Game" był gwoździem do trumny tej formacji. Słaby album tylko udowodnił, że dalszy żywot tej formacji nie ma sensu. Graham Bonnet szukał swojego nowego miejsca w muzycznym interesie, ale nigdzie nie zaznał stałego miejsca. Alcatrazz na dzień dzisiejszy istnieje i koncertuje, ale czy to przyniesie coś więcej niż tylko koncerty dla starych fanów - czas pokarze. Kto wie, może Alcatrazz nagra coś wartościowego? Oby, bo brakuje dobrych płyt z taką muzyką.

RECENZJE

Alcatrazz - Live Sentence - No Parole For Rock'n Roll 2013/1984 MetalMind

Co przesądza o tym, że dany album koncertowy można nazwać prawdziwym dziełem, perfekcyjną robotą? Kiedy można mówić o albumie zagranym na żywo, który można zaliczyć do grona tych najlepszych? Przede wszystkim musi się złożyć na to kilka czynników. Znakomite brzmienie, odpowiedni klimat wytworzony podczas danego koncertu, forma muzyków, dobra zabawa, dobrze dobrana setlista i kompozycje, które na żywo zyskują jakby innego wymiaru niż na płytach studyjnych. Nie zawsze udaje się zagrać na żywo lepiej niż w studio, a kiedy już się tak dzieje, to powstaje album koncertowy najwyższych lotów. Takim bez wątpienia jest "Live Sentence - No Parole For Rock'n Roll" wydany przez Alcatrazz. Na tym wydawnictwie udało się zarejestrować koncert podczas, którego promowano najlepszy album tej formacji i jeden z najlepszych z muzyką przypominającą złote lata Rainbow. Inną zaletą tej płyty jest to, że możemy tutaj usłyszeć, jak Yngwie Malmsteen radził sobie początkowo na koncertach. Nie brakuje oczywiście znakomitych popisów na gitarze i można podziwiać jego talent w takim energicznym i złożonym "Evil Eye", który potem znalazł się na pierwszym solowym albumie Yngwiego. "Coming Bach" choć krótki, to też nadaje fajny klimat temu koncertowi. Dzieje się tutaj sporo i nie można narzekać na stagnację, czy też brak dopracowania. Cały koncert brzmi naturalnie i zupełnie jakby był grany na żywo w naszym domu. Sporą rolę odegrało brzmienie, które jest pozbawione technicznych nowinek i jego naturalność jest jego największą bronią. Alcatrazz robi naprawdę znakomite show i samo wejście w postaci "Too Young To Die, Too Drunk To Live" pokazuje, że zespół jest w formie, zwłaszcza Graham Bonnet. Zespół stara się zaskakiwać i zrobić coś więcej niż tylko zagrać ustalony set. Utwory zostały dobrane znakomicie i w tej urozmaiconej i przebojowej liście nie mogło zabraknąć genialnego i pomysłowego "Hiroshima Mon Amour", który jest największym hitem Alcatrazz, ale ze mną nikt nie musi się zgodzić. Graham Bonnent pozwolił sobie sięgnąć po "Night Games" z jego solowej kariery, ale w żaden sposób nie psuje on tego koncertu, wręcz przeciwnie. Mam dziwne wrażenie, że utwory które się znalazły na tym albumie koncertowym brzmią lepiej niż wersje studyjne, a to już tylko świadczy o poziomie tego wydawnictwa. Graham bardzo fajnie nawiązuje kontakt z publicznością, co słychać w takich hitach jak "Island The Sun" czy "Kree Nakoorie". Oprócz wielkich przebojów Alcatrazz wyjętych z pierwszego albumu, mamy też dwa przeboje z twórczości Grahama w Rainbow. Zarówno "Since You've Been Gone" jak "All Night Long" prezentują się bardziej okazale niż na "Down the Earth", ale tak mają znakomicie zagrane koncerty i dobrze że ten został zarejestrowany. 100 %

Alcatrazz - Distrurbing The Peace 2013/1985 MetalMind

Wydawało się, że po wydaniu znakomitego debiutu, Alcatrazz stanie się drugim Rainbow. Niestety Yngwie Malmsteen opuścił szeregi tego zespołu na rzecz solowej kariery, co zresztą okazało się strzałem w dziesiątkę. Niestety Alcatrazz został bez gitarzysty, który podołałby roli wygrywania ciekawych i urozmaiconych solówek i riffów. Yngwie ustawił poprzeczkę bardzo wysoko i ciężko było znaleźć zastępstwo na jego miejsce. W końcu wybrano doświadczonego Steve'a Vaia i nagrano nowy album zatytułowany "Distrurbing The Peace". Choć stylistycznie Alcatrazz nie zmienił się aż tak bardzo to jednak można wyczuć zmianę w stosunku do debiutu i nie da się ukryć braku Yngwiego. Uleciała gdzieś urozmaicona gra, bardziej wyszukane i magiczne melodie, pojawiło się więcej hard rocka i komercyjnego charakteru aniżeli metalowego jak na debiucie. Steve Vai nie jest złym gitarzystą, potrafi grać i nawet nieco przypomnieć stylem grę choćby Ritchiego Blackmore'a, ale nie wczuł się dobrze w styl zespołu. Można ponarzekać, że płyta jest mniej atrakcyjna i przebojowa niż poprzednia, ale Steve Vai i Graham Bonnet robią wszystko co ich w mocy by płyta była solidna i miła w słuchaniu. To akurat się udało, bo płyta sama w sobie nie jest zła, ba ma nawet dobre momenty. Nie brakuje szybkich, melodyjnych kawałków o czym świadczy "God Blessed Video" czy utrzymany w stylu Rainbow "Wire and Wood". Ten drugi utwór to prawdziwa perełka i przykład, że można grać dobrą muzykę na miarę debiutu. Rock'n Rollowy "Stripper" potwierdza, że Steve Vai jest utalentowanym gitarzystą, który się zna na rzeczy i jego partie fajnie upiększa Jimmy Waldo. "Mercy" to dobry hard rockowy kawałek przypominający twórczości Deep Purple, Dokken czy Ratt. Jak wspomniałem wcześniej płyta jest bardziej komercyjna, bardziej rockowa o czym dowodzą takie utwory jak "Will You Be Home Tonight", balladowy "Desert Diamond" czy melodyjny "Sons and Father". Dobra sekcja rytmiczna i czyste, brytyjskie brzmienie sprawiają, że płyta jest miłym sposobem na spędzenie czasu wolnego. Nie udało się nagrać albumu równie dynamicznego, energicznego i pięknego pod względem melodii i popisów gitarowych co "No Parole For Rock'n Roll", ale ta płyta to kawałek solidnego rockowego grania. Nie brakuje na nim lekkich i przyjemnych kompozycji, które umilą czas. Steve Vai spisał się dobrze, ale nie został na długo w zespole i Alcatrazz znów został zmuszony do poszukiwania nowego gitarzysty, ale to historia na inną recenzję. "Disturbing the Peace" to płyta, która mimo mało pochlebnych recenzji, broni się i miło się jej słucha.

Łukasz Frasek


debiutanckiego longplaya. Dlatego oprócz perfidnie cudownej zawartości możemy także się raczyć surowością demówkowych wersji utworów "A Mortal In Black", "Silent Death" oraz zaginionym w mrokach dziejów "Scanners". Słychać, że są to utwory z demo, jednak trzeba przyznać, że posiadają całkiem dobrą jakość brzmienia. Jest to całkiem trafiony bonus, bo dzięki temu możemy posłuchać jak brzmiał wczesny Exumer z jeszcze bardziej nieoszlifowanym brzmieniem. Dwa utwory z niego, które później trafiły na debiutancki krążek różnią się nieznacznie od swych wersji finalnych, więc nie jesteśmy tutaj skazani na słuchanie numerów, które wyglądają dokładnie tak samo, a różnią się jedynie jakością nagrania. Cóż mogę więcej rzec? Każdy, kto się choć trochę interesuje muzyką metalową, albo ten kto uważa, że thrash metal jest tym gatunkiem, który najbardziej rozgrzewa mu duszę, powinien zaprzyjaźnić się z tym wydawnictwem. Fanom, którzy od dawna młócą banią do "Destructive Solution", "Xiron Darkstar" i "Fallen Saint", tez zarekomenduje, z powodu bonusów ze wspomnianego pierwszego demo grupy. Dzięki temu możemy zapoznać się z jeszcze dzikszą, jeszcze bardziej prymitywniejszą i jeszcze bardziej nieokrzesaną wersją thrashu spod znaku Exumer. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Firstrike - Deadly Voltage 2013 Divebomb

Myślę, że czas w którym ten zespół postanowił zaistnieć ze swoją muzyką, miał wpływ na zduszenie potencjału tej kapeli już w samym zarodku. Początek lat 90tych nie był przecież okresem w którym klasyczne odmiany thrash metalu były pożądanym surowcem muzycznym. Dlatego krótko po wydaniu dwóch świetnych demówek, zatytułowanych "Agony Pit" oraz "Deadly Voltage", słuch o Firstrike zaginął. Aż do dzisiaj. Dzięki Divebomb Records możemy cieszyć się na nowo wydanymi demówkami spakowanymi na pojedynczym krążku. Dostaliśmy w ten sposób naprawdę fajny thrash metal z ognistymi wokalami, charakterystycznymi dla amerykańskiej sceny power metalowej w pierwszej połowie lat 80tych. Skojarzenia z Hexx, Atrophy, a momentami nawet z Vicious Rumors są jak najbardziej na miejscu. Koegzystencja thrashu i amerykańskiej szkoły power metalowej, choć ciągle obecna na niemal wszystkich utworach, ujawnia się wyraźniej na świdrującym "No Life Sentence". Wojownicy w katanach na pewno bardziej docenią stricte thrashowy "Hell's Kitchen" lub "Terminal Justice". Drylujące moszny wokale Mike'a Powera błyszczą energią i megawatami mocy. Praca gitar momentami zdumiewa kunsztem i warsztatem. Pomimo prostych riffów, zdarzają się tutaj zagrywki podchodzące pod progresję, a nawet wirtuozerię. Niesamowite bridge, pasaże oraz dopracowane arpeggia i sweepy to standard w sekcji solowej na utworach z "Deadly Voltage". Na szczęście gitarzysta odpowiedzialny za solówki nie popada w syndrom zbytniego maltretowania

gryfu. Jego gra solowa jest upiększeniem i dodatkiem do kompozycji, a nie daniem głównym. Sekcja rytmiczna prze raźno do przodu. Jest to prawdziwy buldożer gitarowych riffów, niszczący wszystko na swojej drodze. Całość razem stanowi interesującą paczkę metalu czystej wody. Myślę, że debiutanckie dzieło Nowojorczyków, gdyby udało się takowe wtedy stworzyć, byłoby dziełem wiele znaczącym w thrash metalu. Zwłaszcza gdyby udało się poprawić nieco kwestię pisania utworów. Nie chodzi o to, że utwory są źle skomponowane, gdyż same kompozycje i aranżacje są bardzo dojrzałe i rozbudowane, jednak występuje co jakiś czas stosunkowo małe zróżnicowanie w riffach. Na szczęście nie dotyka to wszystkich utworów, lecz zdarzają się partie w niektórych kawałkach, które brzmią nieco podobnie do figur z innych utworów. Na szczęście nie jest to objaw, który jest na tyle wyraźny, by przesłaniał sobą wszystko inne. Nie można też zarzucić Firstrike grania na jedno kopyto, gdyż mamy tutaj i riffy typowo thrashowe i tremolo, a także interesujące harmonie oraz wstawki grane na gitarze klasycznej. W dodatku, żeby tego było mało, "Free Rider" prezentuje przedniej jakości amerykański power z epickimi wstawkami rodem z Attacker i Jag Panzer. Wydaję mi się nawet, że w kwestii doboru brzmienia Firstrike w tych klimatach czułby się chyba nieco lepiej niż w bardziej thrashowych kompozycjach. Wszystkie utwory zawarte na omawianym wydawnictwie mają wiele do zaoferowania. Jak na nagrania demo "Deadly Voltage" prezentuje bardzo dojrzałe utwory i posiada potencjał bojowy dywizji pancernej. Szkoda, że zespół nie otrzymał swej szansy na zabłyśnięcie na scenie metalowej. Materiał nagrany między 1990 a 1992 rokiem nie był ściemą, lecz śmiercionośną grozą metalowej zawieruchy. To nie jest demo zespołu nieudaczników, lecz zapomniany odprysk szlachetnego klimatu lat 80tych.

został wtedy nazwany debiut, mamy dodane trzy wcześniej niepublikowane numery. To, co dodaje nowego wymiaru techniczno-progresywnej muzyce Fly Machine jest bezsprzecznie wokalista. Dave Dorsey okazuje się nie tylko lepszym wokalistą niż Scott Jeffreys, lecz także o wiele lepiej pasującym do tego typu muzyki. Jego czyste, wysokie i nasycone jednocześnie energią i melancholią zaśpiewy są bardzo udanym uzupełnieniem warstwy muzycznej zespołu. Trudno tutaj doszukiwać się jakiejkolwiek skazy. Fly Machine jest sprawnym tworem, który nosi znamiona kunsztu i geniuszu. "Come Metamorphosis" jest przypomnieniem nagrań, które są niczym niedoceniane filmy klasy B dla światowej kinematografii. Kwiecista ekspresja wokalisty idealnie komponuje się ze złożoną charakterystyką gitar i perkusji. Obszar biegu świadomości rozmywa się z biegiem trwania albumu, który w niezmącony sposób prze wytrwale do przodu. Fly Machine podołało wyzwaniu progresji i techniki przy ograniczeniu zamuły i przynudzania. Nawet, gdy utwory smoliście osiadają w połamanym rytmie, esencja muzyki nie zostaje zaburzona. Kreowany nastrój ciemnego piękna wolno rozwijającego się szaleństwa może i nie jest środkiem do osiągnięcia ekscytującego nagrania, w końcu nie o to chodzi w progresywnym metalu, lecz na pewno nasyca swe otoczenie klimatem oraz nieuchronnym poczuciem marazmu i fatalizmu. To jest prawdziwe progresywne granie, a nie żadne skrobanie gryfu serwowane nam przez przereklamowane szyldy. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

chodzić obojętnie obok tego nagrania. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Inner Sanctum - Knowledge at Hand: The Anthology 2013 Divebomb

Powyższe wydawnictwo jest kompilacją demówek zespołu, który hołdował najwyższym ideałom progresywnego metalu. Na dwóch srebrnych krążkach znajdziemy niespełna dwie godziny muzycznej podróży po progresywnych rejonach cięższego brzmienia. Spotkamy bardzo dużo elementów, które przywiodą nam na myśl Anacrusis, Blind Illusion, a także nieco Toxik i Watchtower. Gitary produkują thrashowe riffy, jednocześnie odjeżdżając w niepokojące odmęty progresji i technicznych chwil zapomnienia. Prawdziwą perełką jest to, co wyprawia basista oraz niesamowity, czysty głos wokalisty, który na myśl przywodzi połączenie Johna Busha oraz Midnighta. To wszystko zostało upakowane, jak to dobry progresywny metal ma w zwyczaju, w nietuzinkowe kompozycje i zaskakujące przejścia. Na kompilację składa się materiał zawarty na sześciu demówkach Inner Sanctum, które zostały nagrane w latach 1989-1995. Ciekawe, że tak dobry technicznie zespół pozostał właściwie nieznany. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Aleksander "Sterviss" Trojanowski Forte - Invictus 2013 Divebomb

Fly Machine - Come Metamorphosis 2012 Divebomb

Muzyka Fly Machine nie jest łatwa w odbiorze. Gęsto w niej od złośliwie połamanych riffów i zdradzieckich bezdroży technicznej progresji. Złożoność zagrywek, zaburzeń rytmu i dysharmonii dźwięków jest swoistą sztuką samą w sobie. Płynność utworów potrafi grzęznąć na dobre, gdy gitary oddają się artyzmowi technicznych tańców. Fly Machine jest projektem, którego wszyscy członkowie, oprócz wokalisty, wcześniej udzielali się w techniczno-doomowym Confessor. Zresztą docelowo utwory, które są obecne na "Come Metamorphosis" były tworzone z myślą o Confessor. Jednak mimo to, zachowują swoją odrębność od stylu tamtej kapeli. Samo "Come Metamorphosis", które wzięło swój tytuł od charakterystycznego wersu z otwierającego utworu "Becoming", jest zremasterowanym wznowieniem albumu studyjnego z 1997 roku. Do ośmiu utworów, które ukazały się pierwotnie na "Fly Machine", gdyż tak

Po tym jak zostaliśmy dopieszczeni świetną reedycją debiutanckiego "Stranger Than Fiction" i genialnym nowym albumem "Unholy War", spece z Divebomb Records zwrócili swoją uwagę na pozostałą część dorobku twórczego tego niedocenianego power metalowego zespołu z Oklahomy. Na dwupłytowy amalgamat noszący epicki tytuł "Invictus" składają się reedycje trzech albumów Forte: "Division" z 1994 roku, "Destructive" z 1997 oraz "Rise Above" z 1999. Dzięki temu trzy płyty, których nakład wyczerpał się już dawno temu, znowu znajdują się w zasięgu maniaków dobrego, amerykańskiego power metalowego łojenia. Oprócz od nowa zmasterowanych utworów, do naszych rąk trafia książeczka z tekstami, komentarzami i archiwalnymi fotografiami. Naturalnie to potężne wydawnictwo zainteresuje głównie tych fanów, którzy są już zaznajomieni z twórczością amerykańskiego Forte. Nie zmienia to jednak faktu, że "Invictus" stanowi także całkiem solidną pozycję, która może się także spodobać i tym, którzy o tym zespole wiedzą niewiele, bądź zgoła nic. Tak czy owak, jeżeli podobają ci się rytmy w stylu Iced Earth, Heretic i Forbidden, a amerykański power metal z melodyjnymi i technicznymi riffami, zahaczającymi o thrash jest muzyką, która powoduje u ciebie występowanie wypieków na twarzy, to nie powinieneś prze-

Jackal - Cry Of The Jackal 2013/1989 Pure Underground

Jakoś nigdy wcześniej nie trafiłem na ten jedyny MLP Holendrów, mimo tego, że to materiał wydany jeszcze w latach 80-tych. Obecnie jest on ponownie dostępny, ale to rzecz raczej wyłącznie dla kolekcjonerów i ewentualnych fanów zespołu. "Cry Of The Jackal" nie wyróżnia się bowiem niczym na tle wielu płyt z tamtego okresu. Wśród sześciu utworów z materiału podstawowego ciekawsze są raptem dwa: mroczny, monumentalny i mocniej brzmiący, mimo typowo "ejtisowych" patentów, "Pharaoh" oraz szybki, dynamiczny "Lost And Found". Reszta to solidna druga liga melodyjnego metalu, z lekkim, często syntetycznym brzmieniem, dużą dozą melodii, słyszalnych zwłaszcza w instrumentalnym, opartym na współbrzmieniach gitar i instrumentów klawiszowych, utworze tytułowym oraz obowiązkową balladą "The Law". Mamy też garść bonusów. Dwa pierwsze to demo '87: szybki, galopujący "Dinosaur Invasion" czerpie z dynamiki utworów UFO z połowy lat 70-tych, a instrumental "Out Of Sight, Out Of Mind" jest owszem szybki, ostry i surowy, ale… nic z tego nie wynika. Trzy utwory z demo '91 brzmią już znacznie lepiej, ale to granie nijakie i wtórne, z jednym przebłyskiem

RECENZJE

125


Flotsam & Jetsam - Cuatro 2008/1992 Metal Mind

Lata 90te napluły w twarz niemal każdej thrash metalowej kapeli. Znakomite i nietuzinkowe Flotsam & Jetsam nie było wyjątkiem. To właśnie dzięki temu "Cuatro" z 1992 roku jest tworem o takim, a nie innym kształcie. Nie dość, że mamy do czynienia ze zmiękczonym brzmieniem, to jeszcze zostały do tego dorzucone patenty i momenty, które jeszcze bardziej mają łagodzić muzykę Flotsam & Jetsam. Najgorsze jest to, że ten album miał potencjał, gdyż zostały na nim zawarte świetne pomysły, które niestety zamiast zostać przekute w pierwszej klasy muzykę metalową, zostały uformowane w marny twór. Moc i krzepa w "Natural Enemies", mimo na siłę wygładzonych riffów, została podcięta i wklepana w podłoże poprzez taki właśnie zabieg. Refren w tym utworze nagle przechodzi w rozrywkowy, łagodny i w ogóle zwiewny zaśpiew i antyartyzm. Podobnie jest z "Hypodermic Midnight Snack", którego dość ciekawe rozwiązania w riffach przewodnich są sprowadzone do obfitującego w alternatywną prostackość i niesmak refrenu. Złagodzenie brzmienia nie zawsze jest rzeczą złą. Na ten przykład otwierający patent w "Swatting at Flies", który pachnie cudownym aromatem Dire Straits, jest kunsztownym dodatkiem, który choć jest spokojnym akcentem, to jednak świetnie komponuje się z topornym thrash metalowym walcowatym riffem, który następuje po nim. Sam "Swatting at Flies" jest jednym z lepszych utworów na tej płycie, posiada fajne riffy, dobrą solówkę i dobre wokale. Daleko temu do kunsztu kamieni milowych w postaci "Doomsday For The Deceiver" oraz "No Place For Disgrace", jednak nadal jest to dość miłe dla ucha granie. Niestety większa część zawartości "Cuatro" prezentuje alternatywno-rockowe podejście do muzyki metalowej Flotsam & Jetsam. Trochę szkoda, że spod ręki tak utalentowanych gitarzystów jak Carlson i Gilbert wyszły miałkie kompozycje w postaci "Cradle Me Now", "The Message", szczególnie tragiczne "Wading Through the Darkness", "Forget About Heaven" i tak dalej. Album zawodzi prawie na całej linii, broniąc się tylko małą garstką utworów, które można co najwyżej tolerować. Jako bonus do reedycji dostaliśmy cztery dodatkowe utwory, które jednak nie ratują sytuacji. Zwłaszcza, że dwa z nich to remiksy najgorszego utworu na płycie, czyli "Wading Through The Darkness", który chyba miał być próbą dotarcia do rosnącego grona fanów muzyki alternatywnej oraz grunge.

Flotsam & Jetsam - Drift 2008/1995 Metal Mind

Nie wiem jaki jest sens reedycji takich albumów. Jaka w tym przypadku ma być docelowa grupa odbiorców? Na pewno

126

RECENZJE

nie są to fani thrash metalu, gdyż na tym albumie nie znajdziemy go wcale. Nie są to też fani metalu, gdyż samego metalu w umie tu też nie znajdziemy prawie w ogóle. Fani rocka i alternatywy też raczej nią nie są, gdyż tacy puszczają sobie Pearl Jam i o Flotsam & Jetsam w życiu nie słyszeli. Tak czy owak, na "Drift" mamy bardziej rockowe oblicze byłych thrasherów z Flotsam & Jetsam. Jest miękko, flanelowo i w ogóle mdło, że aż niedobrze się robi. W sumie to trudno tutaj wyróżnić jakąś ciekawszą kompozycję. Tylko otwierający "Me" oraz "Remember" mają w sobie trochę ognia i interesującej faktury muzycznej. Cała reszta jest przeciętnym i nieprzebojowym radiowym rockiem. Włącznie z remiksami dwóch utworów, które zostały dodane jako bonusy. Oprócz nich, i to jest swoista ciekawostka, został do reedycji także dodany cover "Fairies Wear Boots". Jest to chyba jedyny dobry punkt programu zaserwowanego na wznowieniu "Drift".

Flotsam & Jetsam - Dreams of Death 2008/2005 Metal Mind

To wydawnictwo posiada wiele mankamentów. Zacznijmy więc od tego, co jest najważniejsze, czyli od muzyki. Kompozycje na "Dreams of Death" są jednostajne, mdłe i zwyczajnie nudne. Zespół, co prawda, sili się co jakiś czas na różnorakie urozmaicenia, i tutaj ma plus za kreatywność, jednak są one płytkie, mało wyróżniające się i nie porywają tak jak powinny. To nie jest dobra muzyka. Gra solowa jest nudna, co jest o tyle dziwne, że nawet na wcześniejszych swych albumach z lat 90tych Flotsam & Jetsam potrafiło zagrać ciekawe leady, pomimo całkowitej beznadziei reszty warstwy muzycznej w utworach. Muzyka Flotsamów też się wiele nie zmieniła. Mamy tutaj co prawda kilka momentów, które jakby próbują nieśmiało nawiązać do pierwotnej agresji i siły zespołu, jednak ogólnie mamy do czynienia z jednolitą i miałką masą bezładnych dźwięków i rockowego flow. Wokale Erica są istną tragedią. Są one płaskie i, tak jak wszystko inne na tym albumie, mało urozmaicone. Nie pasują też zupełnie do muzyki w utworach. W dodatku słuchając go odnosi się wrażenie, że bardzo się męczył podczas sesji nagraniowej. Kolejnym znacznym mankamentem jest produkcja dźwięku. Brzmienie jest tragiczne. Syntetyczne talerze, źle wypoziomowany miks i bardzo wypolerowane gitary, które tracą po drodze swoje mięso. Jest to cecha dość charakterystyczna dla produkcji płyt dużych thrash metalowych nazw ze Stanów Zjednoczonych w pierwszej dekadzie XXI wieku. Niewiele zespołów to przezwyciężyło i Flotsam & Jetsam do nich nie należą. Ponadto, Flotsam & Jetsam nie jest w stanie ani zachwycić pięknem swojej muzyki na "Dreams of Death", ani też nie potrafi przywalić mocą. Zanurzając się w liryczną warstwę "Dreams of Death" też nie znajdziemy wiele oprócz quasi głębokiego bełkotu i pseudoartystycznych wizji. Album jest wybitnie rozczarowujący i to nie tylko jeżeli interesuje was szybka i bezsensowna blastowa młócka. Słuchając agonii muzyki na tym albumie naprawdę pozostaje wyłącznie śnić o śmierci. Przynajmniej tytuł albumu jest trafny. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

w postaci mrocznego "The Enchantress". Nie dziwota, że zespół nie zdołał podpisać wówczas kontaktu z żadną wytwórnią i wkrótce się rozpadł. Ponoć obecnie znowu działa, ale jakość tych archiwalnych materiałów w najmniejszym stopniu nie zachęciła mnie do ewentualnego sprawdzenia ich nowych propozycji…

dwa bardziej przebojowe numery. Pierwszy z nich to lekko brzmiący, typowy dla lat 80-tych. "Last Date", kolejny zaś, "Blue Tears Falling" może kojarzyć się ze szlachetnym popem lat 60-tych. Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk

Jaguar - This Time 2009/1984 MetalMind

Jack Starr - Out Of The Darkness 2013/1984 Limb Music

W roku 1984 23-letni gitarzysta Jack Starr miał już za sobą współpracę z Devil Childe i przede wszystkim udział w nagraniu dwóch pierwszych albumów Virgin Steele - zespołu, którego był współzałożycielem. Po odejściu z tej grupy zdecydował się ma karierę solową i "Out Of The Darkness" jest jej pierwszym etapem. W momencie ukazania się płyta zebrała doskonałe recenzje zarówno w Stanach Zjednoczonych jak i Europie, ugruntowując pozycję Starra jako doskonałego instrumentalisty wirtuoza. Nie byłoby to jednak możliwe bez doskonałego składu muzyków towarzyszących liderowi w czasie sesji tej sesji. Sekcję rytmiczną stanowili muzycy The Rods: basista Gary Bordonaro i perkusista Carl Canedy. Było też kilku gości, w tym śpiewający w chórkach David Defeis z Virgin Steele. W nagraniach wzięło też udział dwóch nieżyjących już niestety artystów, perkusista Gary Driscoll znany z Elf i wspaniały wokalista Rhett Forrester. To w dużej mierze dzięki jego partiom, poza oczywiście warstwą gitarową, większość kompozycji z tej płyty tak dobrze zniosła próbę czasu. Tym bardziej, że pomimo tego, iż jest to solowa płyta gitarowego wirtuoza nie ma na niej przerostu formy nad treścią i bezsensownych popisów. Owszem, mamy dwa krótkie instrumentale: "Scorcher" i finałową, klimatyczną przeróbkę hymnu "Amazing Grace". Jest też długa kompozycja instrumentalna "Odile", ale tu też nie uświadczymy bezsensownego wymiatania, bo to piękny, urzekający wręcz klimatem utwór kojarzący się z tym co kilka lat później zaczął grać Gary Moore. W utworach wokalno-instrumentalnych mamy zaś klasyczne, metalowe łojenie. Kojarzące się czasem z US power metalem ("Concrete Warrior", "Wild In The Streets") czy dokonaniami gigantów pokroju Dio ("False Messiah"). Bardziej przebojowe momenty zapewniają dość melodyjne "Chains Of Love" i "Eyes Of Fire", hitowo jest też w łączącym wpływy Rainbow i glamowego Slade z wczesnych lat 70. rock and rollowym "Let's Get Crazy Again". Mamy też efektownie zaaranżowaną balladę "Can't Let You Walk Away", z partiami piana i chórkami. Dobrze więc się stało, że "Out Of The Darkness" ponownie trafiła na rynek, tym bardziej, że zawiera utwory dodatkowe. Jest to pięć kompozycji instrumentalnych odstających nieco od podstawowego programu płyty, ale ukazujących wszechstronność Starra kompozytora i instrumentalisty: poprzedzony archiwalnym przemówieniem Churchilla, dynamiczny "Exodus" z pięknie klangującym basem, gitarowo-klawiszowy "Interlude In The Afternoon", szybki, zadziorny "Love In The Rain" oraz

Co prawda z wczesnych dokonań tej może nie legendy, ale znaczącego przedstawiciela nurtu NWOBHM, zdecydowanie preferuję debiutancki LP "Power Games" (1983r.), ale i na wydanym rok później "This Time" jest czego posłuchać. Co prawda, żeby wszystko było jasne, zespołowi zamarzyła się chyba wówczas większa kariera, dlatego połowa zawartości drugiej płyty to lżejsze, zdecydowanie bardziej komercyjne i lżej brzmiące utwory. Tak więc otwierający stronę A utwór tytułowy, "Another Lost Weekend", "Stand Up (Tumble Down)" i "Driftwood" to po prostu melodyjny rock, kojarzący się również z AOR i modnym wówczas pop rockiem. Na szczęście nie brakuje w tych utworach ciekawych solówek i niezłych, choć dość lekko brzmiących riffów. Znacznie ciekawsze są jednak: typowy dla nowej fali brytyjskiego metalu, rozpędzony "Last Flight", na poły balladowe "A Taste Of Freedom" i "Tear The Shackles Down". Przebojem w dobrym tego słowa znaczeniu, bo łączącym melodię z odpowiednią dawką mocy, ostrymi wokalami Paula Merrella i konkretnymi przyspieszeniami jest "Stranger", zaś finałowy "(Nights Of) Long Shadows" to mroczny, zadziorny numer w starym stylu Jaguar. Do czasów świetności grupy nawiązuje też pierwszy na stronie B, motoryczny "Sleepwalker". Niestety, jak to zwykle bywa w przypadku chcących upiec dwie pieczenie na jednym ogniu - płyta nie spodobała się starym fanom zespołu, a masowa publiczność miała zupełnie innych faworytów. Dlatego Jaguar już w 1985r. był historią i wrócił do grania dopiero po kilkunastu latach. Najnowsze wznowienie "This Time" zawiera cztery utwory bonusowe. "(Nights Of) Long Shadows" i "Last Flight" w znacznie ostrzej brzmiących wersjach demo pokazują, jak ta płyta mogła (!) brzmieć, gdyby nie komercyjne ciągoty muzyków. "This Time" w zremiksowanej wersji i koncertowa, raczej bootlegowa wersja "Sleepwalker" to już jednak dodatki z gatunku: dopełniamy płytę na siłę czym się da. Wojciech Chamryk Kinetic Dissent - I Will Fight No More Forever 2007/1991 Metal Mind

Kinetic Dissent to kolejny przykład amerykańskiego zespołu, który nie trafił w swój czas. W drugiej połowie lat 80tych karty na thrashowym rynku były już bowiem rozdane, a zespołów pretendujących do ścisłej czołówki oraz przepychających się w peletonie tuż za nią było naprawdę sporo. W takiej sytuacji ani dwie demówki grupy z Atlanty, ani też wydany dopiero latem 1991r. debiutancki i zarazem jedyny album "I Will Fight No More Forever" po prostu nie


miały szansy zaistnieć w szerszym aspekcie. Pamiętam niezbyt przychylną recenzję tej płyty autorstwa angielskiego dziennikarza w ukazującej się już polskiej wersji "Metal Hammera" i nic dziwnego, że zespół wkrótce potem zakończył działalność. Po latach jednak "I Will Fight No More Forever" może się podobać, zwłaszcza tym fanom thrash i speed metalu, którzy nie ograniczają się w swych poszukiwaniach tylko do kilkukilkunastu najbardziej znanych grup. Mamy tu bowiem sporo solidnego, szybkiego i dość zaawansowanego technicznie grania, z finałowym "Reworked" na czele. Opener "Cult Of Unreason" i "Testing Ground" to bardziej US power metal, zaś w rozpędzonych "12 Angry Men" i "Novocaine Response" zespół brzmi podobnie do Anthrax. Brzmienie jest zresztą jednym z atutów tej płyty w momencie jej wydania było zbyt surowe, momentami wręcz delikatne, ale po niemal ćwierć wieku nadal robiące wrażenie. Tak więc na "I Will Fight No More Forever" obywa się bez fajerwerków, ale jest solidnie i na poziomie.

gdyby nie novus ordo seclorum ery grunge. Początek lat 90tych nie był miłosiernym okresem, o czym powszechnie zresztą wiadomo. Manta Ray bardzo szybko dokonało swego żywota. Na szczęście pozostawiło za sobą dzieło przedniej urody i gracji, które jest w pełni profesjonalnym i dopracowanym tworem muzycznym. To EP miało docelowo zainteresować wytwórnie, jednak przemysł muzyczny wykonał zwrot w nieprzewidywalnym kierunku i nikt Manta Ray się nie zainteresował. Na wznowieniu serwowanym nam przez Divebomb Records do czterech oryginalnych utworów z "Visions of Towering Alchemy" zostały dodane dwa utwory demo z późniejszego okresu. Na rzeczonych "Guilty" i "On My Own" słychać próby dostosowania się zespołu do nowej rzeczywistości. Te dwa utwory brzmią jak gdyby wyszły spod szyldu Soundgarden lub Alice In Chains i nijak się mają do wcześniejszej twórczości Manta Ray. Te pioseneczki chyba zostały dodane do tego wydawnictwa jako swoiście ironiczna elegia - smutne zwizualizowanie problemu obecnych za tamtych czasów w heavy metalu. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Wojciech Chamryk

Marshall Law - Power Game 2010/1992 Angel Air

Manta Ray - Visions of Towering Alchemy 2013 Divebomb

Na tej płycie grają goście, którzy potem udzielali się w dość znanych grupach muzycznych. Na basie łoi David Harbour, który w tym czasie grał z Davidem Chastainem w jego solowym projekcie oraz w samym Chastain. To on dziesięć lat później będzie nagrywał ścieżki basowe na "House of God" Kinga Diamonda. W Chastain i w King Diamond mniej więcej w tym samym okresie grał także perkusista Manta Ray John Luke Herbert. Nic dziwnego, że wpływy muzyki Chastain są słyszalne na "Visions of Towering Alchemy", jednak przede wszystkim pierwsze skrzypce tutaj gra amerykański power metal. Crimson Glory, nieco Helstar, szczypta Apollo Ra, te sprawy. Podobieństwo do Crimson Glory pogłębia jeszcze maniera wokalna wokalisty, którego głos idealnie pasuje do mocnych muzycznych patentów reszty zespołu. W tym wszystkim pobrzmiewają dyskretne echa najlepszego okresu Fates Warning. Każdy z czterech utworów z "Visions of Towering Alchemy" serwuje nam świetną dawkę mocnego, bezpośredniego US power metalu z melodyjnymi wokalami i zaśpiewami, które tworzą razem niesamowitą atmosferę. Nie uświadczymy tu przecukrzenia, przemelodyjkowania, w stylu tworów, których nawet nie wiadomo którą stroną kija tknąć (te plastikowe dżingle Stratovariusa i Edguya...). Pomysł na muzykę jaki posiadał Manta Ray byłby bardzo dobrym czynnikiem startowym,

Pamięta ktoś jeszcze brytyjski Marshall Law? Grają przecież z mniejszym lub większym powodzeniem od drugiej połowy lat 80-tych, zaś ukazujące się od czasu do czasu wznowienia ich starszych płyt dowodzą, że jednak jest na nie zapotrzebowanie. Oryginalnie wydany w 1992r. "Power Game" jest drugim albumem w dyskografii zespołu. A ponieważ muzycy, z wokalistą Andy'm Pyke, znanym z Damien (UK) czy niemieckiej Vivy, na czele, od zawsze łoili klasyczny heavy/power metal, to nic dziwnego, że po wydaniu tejże płyty na kilka lat zawiesili działalność. "Power Game" ukazała się bowiem nakładem małej, niezależnej firmy, zaś reszty dokonała niewiarygodna popularność grunge i alternatywnego rocka, które zepchnęły tradycyjne formy metalu na totalny margines i pozbawiły go jakiejkolwiek popularności. Jednak po latach "Power Game" jawi się jako udana, wręcz ponadczasowa płyta, pełna odniesień do klasyki, ale zrealizowana w sposób znamionujący, że powstała w latach 90. Dlatego jej brzmienie jest pełne i klarowne, co świetnie podkreśla moc sekcji i potęgę gitarowych riffów, zwłaszcza w takich numerach jak "Leviathan" czy "Psychodrama", czerpiących z LP "Painkiller" Judas Priest. Bardziej mroczne, wręcz demoniczne utwory to z kolei szybki "Dead Zone" i masywny kawałek tytułowy, zaś przebojową stronę Marshall Law reprezentują "Chain Of Youth" oraz, obecny na płycie w dwóch wersjach: wydłużonej i bonusowej singlowej, "Naked Aggression". Mamy też klasycznie rozwijającą się metalową balladę "Searching For Paradise", tak więc jeśli ktoś lubi tradycyjny heavy w niezłym wydaniu - płyta warta sprawdzenia. Wojciech Chamryk

Metal Mirror - III 2014 High Roller

Większości z setek kapel nurtu NWO BHM nie dopisało szczęście. Albumów doczekały się tylko nieliczne, zaś na placach jednej ręki można policzyć zespoły, które zrobiły ogólnoświatową karierę. Większość zespołów brytyjskiej nowej fali metalu wydawała więc głównie winylowe single, zwykle we własnych lub niezależnych firmach i kasety demo. Metal Mirror to jedna z takich kapel, mogąca poszczycić się jeszcze udziałem w kompilacji "Heavy Metal Heroes". I pewnie słuch o zespole zaginął by ostatecznie, gdyby nie High Roller Records. Niemiecka wytwórnia najpierw przypomniała na dwóch płytach archiwalne nagrania koncertowe Metal Mirror, a teraz przyszedł czas na antologię z prawdziwego zdarzenia. "III" to aż piętnaście kompozycji, w tym dwie wersje "Crazy". Są też oczywiście utwory z singla "Rock 'N' Roll Ain't Never Gonna Leave Us": dość przebojowy numer tytułowy i ładnie się rozkręcający "English Booze". Z kolei równie przebojowy, ale znacznie cięższy, z kilkoma krótkimi solówkami, "Hard Life" to numer z wymienionej wyżej składanki. Program płyty dopełniają nagrania demo, w tym te najbardziej znane, pochodzące z 1981 roku. Metal Mirror jawi się w nich jako grupa mogąca stanąć wówczas w jednym rzędzie z Tygers Of Pan Tang z okresu debiutanckiego LP "Wild Cat", prezentując ostre, surowe, ale melodyjne utwory, a Cameron Vegas brzmi podobnie do Jessa Coxa ("Lady", "Knives and Dives"). Nie brakuje też nawiązań do bardziej surowej muzyki Tank ("Tiger On The Street") czy Raven ("Getting Higher"), bywa też, że zespół przypomina Iron Maiden z okresu pierwszej płyty ("Midnight Eyes"). Ciekawostką jest zaś "One Night", rozpędzona wersja przeboju… Elvisa Presleya. Dla fanów NWOBHM i kolekcjonerów rzecz obowiązkowa. Wojciech Chamryk

Ministers of Anger - Renaissance 2013 Divebomb

Koneserzy progresji mogą kojarzyć osobę Davida Clemmonsa z projektu Damn The Machine, w którym grał razem z braćmi Poland. Zanim jednak ten projekt powstał, David nagrywał swoje wcześniejsze pomysły pod znakiem Ministers of Anger. W tym projekcie Davida wspomógł Dave McClain, który potem bębnił przez kilka lat w Sacred Reich, a obecnie czyni to w Machine Head. Razem nagrali dwa demo w 1988 i 1990. Muzyka zawarta na nich to thrash w trochę mniej bezkompromisowej odsłonie, zmieszany z ekscentryzmem progresji. Utwory z

tych demówek znalazły się teraz na wznowionym wydawnictwie, które zostało ochrzczone po prostu "Renaissance" i przyobleczone w futurystycznoapokaliptyczną okładkę. Czy rzeczywiście mamy tutaj przyjemność z jakimkolwiek odrodzeniem? Pierwsze co się rzuca w oczy to połamane gitary i bardzo charakterystyczny głos Davida. Jego wokale mają barwę zaśpiewów Joeya Belladonny, jednak David bardzo nieumiejętnie korzysta ze swego głosu. Zwrotki i refreny są zwykle śpiewane w sposób nudny i niezbyt urozmaicony, które w dodatku potrafią rujnować nieprzewidywalne patenty instrumentalne w utworach, jeśli się akurat takie pojawiają wespół z wokalami. A nieprzewidywalności w utworach trochę jest. Nagłe zmiany tempa czy po prostu figur gitarowych i złamania rytmu perkusji są dość częste. Utwory momentami wręcz plują odgryzionymi końcówkami metrum cztery czwarte. Sama prędkość utworów też się waha - od szybkości galopującego mustanga po wlokącego się na szafot skazańca. Jest ciekawie i jest thrashowo, jednak bez popadania w zbędne utechnicznienie, mimo ogólnego progresywnego klimatu. Przez całość trwania albumu towarzyszy utworom aura nieco bardziej heavy metalowego Watchtower oraz bardziej dopracowanego i lepszego Cold Steel. Wydawnictwo nie zamuruje z wrażenia, jednak jest interesującą ciekawostką dla tych, którzy lubią niebanalne i progresywne podejście do klimatów thrash metalowych. W sumie praktycznie tylko dla nich został ten album przygotowany. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Sacrilege - Demon Woman 2013/1987 Jolly Records

Trochę zespołów o tej nazwie przewinęło się już przez moje uszy. Tym razem jest to włoski Sacrilege i jego jedyny wydany materiał, czyli demo z 1987 roku. W 2013 roku nakładem Jolly Roger Records ukazała się wyłącznie winylowa reedycja limitowana do 500 sztuk, ze zmienioną okładką i zremasterowana. Muzyka grana przez tych makaroniarzy to doom metal z elementami heavy oparty na spuściźnie Sabbathów i Pentagram. Ciężkie, przestrzenne gitary przywodzą też na myśl Candlemass. Wokalista Luca Gorna ma trochę histeryczną manierę i nie jest najmocniejszym punktem tego krążka, ale po kilku przesłuchaniach zdołałem się do niego przyzwyczaić. Ciekawie wpasowane są klawisze, które tworzą tajemniczą atmosferę. Teksty i klimat obracają się w tematyce okultyzmu i ogólnie pojętych ciemnych spraw. Zdecydowanym hitem jest numer "Devil Woman", który jest najszybszym i najbardziej klasycznie heavy metalowym kawałkiem na płycie. Gitarzysta Nicola Murari i perkusista Mauro Tollini działali również w bardziej znanym i również doomowym Black Hole, z którym wydali kilka materiałów w tym znakomity "Land of Mystery". Demo Sacrilege nie jest na pewno obowiązkową pozycją dla każdego, tylko bardziej ciekawostką dla kolekcjonerów starych zapomnianych metalowych wydawnictw. Oczywi-

RECENZJE

127


ście fanatycy doomu też powinni to sprawdzić, a gwarantuję, że nie będą zawiedzeni. Tylko pięć numerów, ale jest czego posłuchać. Maciej Osipiak

Steel Prophet - The Goddess Principle 2013/1995 Pure Steel

Steel Prophet w latach 80-tych nie udało się przebić poza etap regularnie nagrywanych demówek. Z oczywistych względów kilku późniejszych lat też nie mogą zaliczyć do bardzo udanych, ale paradoksalnie w połowie lat 90-tych udało im się wydać debiutancką płytę. Zaryzykowała mała, niemiecka firma, a obecnie możemy się cieszyć wznowieniem tego materiału. Cieszyć nawet podwójnie, zważywszy na wyjątkowo małą aktywność Steel Prophet w ostatnim dziesięcioleciu, wskazującą wręcz na koniec kariery tej zasłużonej formacji. W latach 90-tych zespół był jednak zdecydowanie na fali wznoszącej, a jego debiutancki album doskonale zniósł próbę czasu. Duży wpływ na taki stan rzeczy miały niewątpliwie ponadczasowe inspiracje muzyków, bo na "The Goddess Principle" mamy mnóstwo nawiązań do najlepszych dokonań Metal Church, Crimson Glory, Helstar czy Queensryche, przefiltrowanych przez sumę talentów panów Kachinsky' ego i Mythiasina. Przeważają więc szybkie tempa, trademarkowe patenty dynamicznego i zarazem przebojowego US power metalu, wzbogacone wycieczkami w rejony wczesnego Fates Warning. Gdyby tak się złożyło, że ktoś nie kojarzy samego zespołu bądź też jego debiutanckiej płyty, zalecam posłuchanie "Reign Of Christ" - wielowątkowego, perfekcyjnie zaaranżowanego utworu, łączącego bardziej klasyczne patenty podpatrzone u UFO czy Dio, balladową część środkową z mrocznymi chórami oraz iście speed/thrashowe przyspieszenie - po czymś takim chęci do zapoznania się z całością "The Goddess Principle" na pewno nikomu nie zabraknie. Wojciech Chamryk

Sweet - Level Headed

ze Stanów, bardzo chętnie cowerowali właśnie te kawałki. Jednak Sweet nie najciekawiej zaczynał swoją karierę. Pierwszy studyjny album zawierał dość wątpliwe przeboje. Same tytuły odstraszają, "Coco", "Chop, chop", czy "Poopa Joe". Następne albumy to już zdecydowanie rockowe oblicze. Jeśli chodzi o "Sweet Fanny Adams" i "Desolation Boulevard" jestem tego pewien. Niestety, z dyskografią Btytyjczyków jest pewien problem, bowiem istnieją wydania europejskie i amerykańskie ich płyt. Są też różne wersje samych utworów. Moim zdaniem różnice między nimi wprowadzają pewien bałagan. Niemniej znaczące zmiany w zespole następują od właśnie omawianego krążka. Na "Level Headed" nie znajdziemy przebojów, do których przyzwyczaił nas zespół. Nie ma też ekspresyjnych, zagranych z pazurem, rockowych utworów. Owszem nadal mamy do czynienia z rockiem ale bardziej stonowanym i... nieco dojrzalszym. Niekiedy kompozycje zalatują mi w pewnym (niewielkim) stopniu, Electric Light Orchestra. Album zaczyna się nietypowo od, krótkiego, wolnego, pełnego melancholii "Dream On". Fortepian, głos Connolly'ego, i orkiestracje. Przyznacie dość nietypowy początek dla rockowego albumu. Następny to "Love Is Like Oxygen". Jest to ostatni przebój zespołu, w niewielkim stopniu przypomina on to co robił zespół w swoim najlepszym okresie. W wersji albumowej ma niespodziewaną zwolnienie, mocno przypominające progresywne dysonanse. Dwa następne to rozrywkowa strona kapeli. "California Nights" kojarzy się ciut z dokonaniami The Beach Boys. Natomiast "Strong Love" miało być ambitną wersją muzyki tanecznej, gdzie przeplątało się funky, soul oraz jazz. W kawałku tym wykorzystano nawet sekcje dętą. Ten blok to dla mnie najsłabszy moment na płycie. Od "Jountain" rozpoczyna się właściwy trzon albumu, na który składa się sześć kompozycji. Więcej w nich brzmień akustycznych i klawiszów: pianino, fortepian, klawesyn, syntezator. Są także większe aranżacje symfoniczne (Anthem No.2"). Wszystko podane z przystępnością, do jakiej przyzwyczaił nas Sweet. Pewnie dlatego te skojarzenia z ELO. Brytyjczycy nie mieli w repertuarze bardzo złożonych kompozycji. W wypadku tej płyty i tego bloku pozwolili sobie trochę pokombinować, czego kulminacją był kończący album, instrumentalny "Air On 'A' Tape Loop". Do tego wydania "Level Headed" dodany został jeden bonus. Jest nim singlowa wersja "Love Is Like Oxygen", czyli edycja, w której zdecydowana większość fanów go zna. Muzycznie zespół zmienił się na tym albumie. Ewolucja choć dość znacząca, pozwalała przyjąć ją przychylnie, aczkolwiek bez euforii. Nie bardzo wiem co było później, jaką drogę obrali muzycy. Jednak musiało być coraz gorzej, bowiem wkrótce odszedł wokalista Brian Connolly a zespół nagrywa jedynie trzy albumy. Jeszcze później historia Sweet jeszcze bardziej się gmatwa. Ale to już początek innej opowieści.

2005/1978 Lemon

\m/\m/

Ci co zaczynali słuchać muzy w latach siedemdziesiątych z pewnością pamiętają takie hity, jak "Action", "Ballroom Blitz" czy "Fox On The Run" kapeli Sweet. Brytyjczycy byli przedstawicielami rozrywkowej odmiany rocka tj. glam rocka. Czasami marzy mi się, aby wróciły czasy gdzie takie zespoły prezentowały muzykę popularną. Bowiem wspomniane przeboje ciążyły ku hard'n' heavy, czego nie uświadczysz na współczesnej scenie. Również nie dziwne, że dekadę później, glam metalowe kapele

128

RECENZJE

Sweet - The Answer 2013/1995 Angel Air

Dla mnie historia Sweet kończy się na wydaniu w 1982 roku albumu "Identity Crisis". Jednak karierę tego zespołu kontynuował gitarzysta Andy Scott oraz perkusista Mick Tucker. Po trzyletniej przerwie, w 1985 roku, wraz z nowym wokalistą Paulem Mario Day'em (pierwszy wokalista Iron Maiden), a później z Mal'em McNulty, re-

aktywowali zespół. Działali do 1991 roku, wtedy z dalszego grania zrezygnował Mick Tucker (Mick zmarł w lutym 2002 roku). Mniej więcej od tamtej pory Andy Scott ciągnie wózek jako Andy Scott's Sweet. Żeby nie było zbyt łatwo oryginalny wokalista Brian Connolly od 1979r. działa jako Brian Connolly Band, od 1984r. jako The New Sweet, a od 1993r. jako Brian Connolly's Sweet. Niestety Connolly jako pierwszy zabrał się z tego świata (luty 1997r.). Po latach tj. od 2008 roku do gry wrócił też basista Steve Priest, który powołał Steve Priest's Sweet. Także jak dla mnie cała ta zawierucha jest mocno zagmatwana. Podobnie jest z płytami wydanymi przez różne wcielenia Sweet każdego z muzyków. Z resztą przeważają wszelkiej maści kompilacje. Owszem jest to do opanowania, ale potrzeba na to trochę czasu. Wróćmy jednak do omawianego albumu "The Answer". Płyta była nagrywana w 1992 roku wydana została w roku 1995. Sygnował ją Sweet gitarzysty Andy'ego Scott'a. Materiał ukazał się ponownie w zbiorze "Hannover Session" (1996r.) oraz pod zmienionym tytułem i z inną grafiką, jako "Sangerous Game". Muzycznie zaś "The Answer" jest spełnieniem mojego wyobrażenia, jak powinna rozwinąć się muzyka tego zespołu, czyli podryfowanie w kierunku amerykańskiego hard'n'heavy, gdzie bazą pozostaje doświadczenie zdobyte w latach 70tych. Tę opcję najmocniej wyczujemy na samym początku albumu, szczególnie w kawałkach "Do As I Say" czy "Am I Ever Gonna See Your Face Again". Jednak ostateczny sznyt nadaje owa amerykańskość. Prawie każdy kawałek przywodzi na myśl jakiś zespól. Podam parę przykładów. "Stand Up" przypomina Kiss, "Nouveau Rock Star" przypomina mi Def Leppard, "Marshall Stack" przypomina Motley Crue, natomiast "Is It True" przypomina Foreigner, itd. Kto zna to środowisko będzie miał duże pole do popisu z wyłapywaniem inspiracji. Większość utworów to rasowe rockery, ale są też te wolne i balladowe. Raz cieszą ucho chwytliwą melodią, innym razem zadziornym riffem. Oczywiście wszystko przyzwoicie brzmi i nieźle jest wykonane. Bolączką tej płyty jest to, że muzycznie zespół stracił na oryginalności, przez co nie ma swojego charakteru, jak w latach 70-tych, ale przede wszystkim brakuje tu prawdziwych przebojów, które nie dość chętnie by się nuciło, to zapadłyby w pamięci na dłużej. Ale i tak jest nieźle niż w wypadku innych, którzy są w podobnej sytuacji jak Sweet. Nie znam dobrze dziejów tego zespołu po rozpadzie w latach 80-tych. "The Answer" podpowiada, że warto poznać ten okres, ale i tak lepiej zacząć od albumów, które Sweet wypuścił w latach 70-tych (oprócz "Funny How Sweet Co-Co Can Be") \m/\m/ Tiger Junkies - D-Beat Street Rock N Rollers 2013/2008 Hells Headbangers

A cóż to do chuja panka jest? Jakiś pedalski glam? Taka była moje pierwsza reakcja, gdy ujrzałem nazwę tego tworu.

Okazało się, że jest to projekt dwóch popieprzeńców, Joel'a Grind'a (Toxic Holocaust) oraz Yasuyuki Suzuki (Abigail, Barbatos). Materiał ten ukazał się pierwotnie w 2008r., ale pięć lat później pojawiła się nowa, zremasterowana przez Joela wersja, którą właśnie postaram się pokrótce opisać. Oprócz pierwotnego programu składającego się z dziesięciu kawałków, płytkę uzupełniają cztery numery, które wcześniej pojawiły się na EPce "Sick of Tiger" (2006r.) oraz dwa ze splitu z Bludwulf i Children of Technology (2011r.). To co gra ten amerykańsko - japoński tandem zboczeńców to wulgarny, pijacki i chamski miks metalu i punka. Słychać tu zarówno Venom, Motorhead jak i Discharge czy The Exploited. Czasem nawet pojawia się duch Helhammer, a w jednym fragmencie usłyszałem nawet Running Wild z debiutu, chociaż mogła być to tylko moja schiza. Kawałki są krótkie i zbudowane na najprostszych riffach, które słyszało się już pierdylion razy. Nie ma tu zmian tempa, nie ma instrumentalnej masturbacji (ta jest tylko w tekstach), ani tym bardziej kryształowego brzmienia. Teksty były chyba pisane na chwilę przed nagraniem i po spożyciu przepotężnej dawki alkoholu. A rządzą w nich takie romantyczne tematy jak dymanie dziwek, chlanie, masakrowanie pozerów, czy wspomniany wcześniej samogwałt, że przytoczę takie tytuły jak "Stupid Posers Deserve to Die", "We Are Motherfuckers" czy "Tiger Bitch got a Fuck". Szatana też nie mogło zabraknąć, więc mamy go chociażby w coverze Abigail "Satanik Metal Fucking Hell". Jak więc widzicie nie jest to granie ani dla fanów Sonata Arctica, ani dla zwolenników ideologii gender. Natomiast zapijaczeni i nie skażeni polityczną poprawnością kataniarze powinni zdecydowanie sprawdzić Tiger Junkies nie zważając na wyjątkowo z dupy nazwę. (3,7) Maciej Osipiak

Tokyo Blade - Genghis Khan Killers 2011 High Roller

Ludzi z wizją powinno się ustawiać wysoko na piedestale. Zwłaszcza tych, którzy potrafią przekuć własne marzenia w rzeczywistość. Tokyo Blade, szczególnie w swym wczesnym okresie działalności było czarnym koniem NWOB HM, zawsze schowanym z tyłu bardziej znanych nazw. Niesłusznie, gdyż potencjał, który drzemie w debiutanckim albumie, zatytułowanym po prostu "Tokyo Blade", w przebojowym i fantastycznym "Night of the Blade" oraz genialnej EPce "Midnight Rendezvous" jest przeogromny. Tokyo Blade zadziwiało świeżym, mocnym, agresywnym, a zarazem melodyjnym podejściem do muzyki metalowej. Według


mnie Tokyo Blade, razem z Tank i Cloven Hoof zawsze będzie kroczyć na czele plejady świetnych zespołów, które zostały zrodzone przez NWOBHM. Te kapele nie męczyły buły i nie przynudzały wyzutymi z energii przygrywkami. Tym bardziej cieszy wznowienie remasterów wczesnych utworów Tokyo Blade. Na "Genghis Khan Killers" znalazły się oryginalne utwory z czasów, gdy Tokyo Blade był znany jako Killer, a potem jako Genghis Khan, czyli z okresu między 1981 a 1983 rokiem. Na tym dwupłytowym wydawnictwie umieszczono utwory z demo Killer z 1981, z demo Genghis Khan z 1982 oraz efekty sesji nagraniowej do EP "Double Dealin". Jest to świetna okazja by posłuchać wczesne wcielenia tego znakomitego zespołu, zwłaszcza, że wszystkie te nagrania były nagrywane w składzie, który przetrwał do nagrań firmowanych już szyldem Tokyo Blade. Możemy więc posłuchać głosu Alana Marsha, duetu gitarowego Raya Dismoure'a i Andy'ego Boultona oraz jeszcze nieoszlifowane bębniarskie umiejętności Steve'a Pierce'a. Nie lada gratka dla fanów Tokyo Blade, gdyż te demówki funkcjonowały wcześniej tylko pod postacią ręcznie przegrywanych kaseciaków. Winyl "Double Dealin" też krążył w podziemiu w postaci niewielu przegrywanych egzemplarzy. Utwory obecne na tych nagraniach zostały zebrane teraz na dwupłytowym wydaniu, które zostało obleczone w fantastyczną oprawę graficzną, pasującą do stylu Tokyo Blade. Artwork jest autorstwa Alexandra von Wiedinga, znanego ze współpracy z Manilla Road i Razor. Utwory są ułożone chronologiczne, te z najwcześniejszych wydawnictw są pierwsze. Dlatego po odpaleniu pierwszej płytki witają nas dźwięki demówki Killer z 1981 roku. Brzmienie jest typowo garażowe, a utwory są prostymi kompozycjami NWOBHM utrzymanymi w średnim tempie. Nie mamy tutaj do czynienia z kudłatą agresją, znaną z pierwszym płyt Tokyo Blade, gdyż zespół wtedy grał melodyjny metal, będący wypadkową wczesnych Iron Maiden i Def Leppard, czerpiąc to, co najlepsze z tych kapel. Po sześciu utworach z tego demo, wtaczają się kompozycje następnego demo, nagranego w 1982 już ze zmienioną nazwą na Genghis Khan. Jedenaście utworów zostało podzielonych, pierwsza część dopełnia pierwszą płytę z tego wydawnictwa, a tzw. "większa połowa" otwiera drugi krążek. Ten materiał jest naturalnym rozwojem stylistycznym wczesnego Tokyo Blade. Tak samo jak w przypadku pierwszej demówki, brzmienie jest dość garażowe, choć nie traci swej czytelności. Uzupełnieniem zawartości drugiego krążka są nagrania z sesji EP "Double Dealin" na której znalazły się utwory dobrze znane w późniejszej dyskografii Tokyo Blade, czyli "If Heaven Is Hell", "Highway Passion", "Midnight Rendezvous", "Meanstreak" oraz "Death on Mainstreet". Taka antologia wczesnych nagrań klasycznego Tokyo Blade jest całkiem fajnym rozwiązaniem. Zwłaszcza, że to wydanie jest dopieszczone i pod względem brzmieniowym, a także pod względem wizualnym. Dobrej jakości artwork i cieszące oko wydanie, to świetna sprawa. Aleksander "Sterviss" Trojanowski Tygers Of Pan Tang - Animal Instinct 2009/2008 Angel Air

W 2008 roku Tygers Of Pan Tang wypuścił swój dziewiąty studyjny album "Animal Instinct". Generalnie płyta nie powaliła na kolana, zawierała bowiem

brych melodii czy ciekawych aranżacji. Mimo upływu lat płyta wciąż się broni i robi dobre wrażenie i to nie tylko na fanach talentu Paula Di'Anna. Polecam!

Killers - Murder One 2013/1992 Metal Mind

W historii heavy metalu nie raz się zdarzyło tak, że jakiś muzyk, najczęściej wokalista, po zdobyciu sławy i po przekonaniu słuchaczy do swojego talentu nie potrafił odnaleźć się w dalszej swojej karierze. Przypadki kiedy to znakomity wokalista po odejściu od macierzystej kapeli, która przyniosła mu sławę nie umiał zagrzać nigdzie stałego miejsca pojawiały się i jednym z nich jest przypadek byłego wokalisty Iron Maiden - Paula Di'Anno. Ten charyzmatyczny wokalista o mocnym, nieco punkowym wokalu przyczynił się do tego, że dwie pierwsze płyty Żelaznej Dziewicy to klasyki i perełki NWOBHM. Jednak Paul ze względu na swój punkowy tryb życia musiał się pożegnać z rolą wokalisty w tym zespole i tak pozostała mu kariera solowa. Pojawiło się wiele projektów i zespół, ale na szczególną uwagę zasługują właściwie dwa. Pierwszy Battlezone w/g mnie jest najlepszym działaniem Paula po Ironach, zaś drugi zespół, Killers to kolejny ciekawy band, w którym Paul pokazał mocniejsze granie, później nawet wręcz nowoczesne. Dziś warto sobie przypomnieć o Killers bo Paul reaktywuje zespół i ma zamiar wydać w przyszłym roku nowy album oraz reedeycje dwóch płyt i wydania koncertowego. To wszystko w roku 2014, a teraz skupmy się na pierwszym albumie Killers zatytułowanym "Murder One". Stylistycznie Paul Di'Anno z zespołem Killers nie grał tak odmiennej muzyki od Battlezone, bo była to muzyka, w której było coś i z heavy metalu i hard rocka. Dużych nawiązań do Iron Maiden nie ma i słychać, że Paul Di'Anno wolał stworzyć własny styl, niż podążać drogą wydeptaną przez Iron Maiden. Pojawiają się za to wpływy amerykańskiej sceny, wpływy Judas Priest czy Saxon. Materiał na płycie jest urozmaicony i nawet znalazło się miejsce na cover T-Rex i Iron Maiden. "Children Of Revolution" niestety jest drętwy i brzmi jakby został oddarty z tego co było w nim piękne. Zaś "Rember Tommorow" brzmi dość świeżo i całkiem dobrze. Płyta przede wszystkim dobrze się zaczyna od agresywnego i dynamicznego "Impaler" w którym słychać niezłą formę Paula, który śpiewa dość agresywnie i momentami przypomina frontmana Grave Digger. Nawiązania do Judas Priest w poszczególnych partiach gitarowych czy solówkach słychać dość wyraźnie i dobrym przykładem tego jest "The Beast Arises". Płytę od monotonni i nudy ratuje nie tylko Paul Di'Anno, ale Cliff Evans i Nick Burr, którzy są odpowiedzialni za warstwę gitarową. Dobre wyczucie rytmu, pomysłowość i dbałość o jakość to jest coś, co ich wyróżniało i czyni ten album dość dobrym w swojej kategorii. "Takin No Prisoners" to jeden z tych wolniejszych, hard rockowych momentów na płycie, ale nie oznacza to że sama kompozycja jest słaba i nie godna uwagi. Jednym z najlepszych utwór na albumie jest szybki, energiczny "Marschall Lockjaw". Swój urok też ma stonowany, nieco mroczniejszy "Awakening". Debiutancki album Killers pojawił się w ciężkim czasie dla heavy metalu i ledwie został zauważony. Płyta jest solidna, ale też nie pozbawiona wad i niedociągnięć. Udało się znaleźć Paulowi miejsce w metalu, niestety nie na długo. Bardzo udany debiut na którym nie brakuje agresji, do-

Killers - Menace To Society 2013/1994 Metal Mind

Kiedy Paul DiAnno rozpoczął swoją przygodę z zespołem Killers popularność w owym czasie zdobywał industrialny metal czy też groove metal i niektórzy ulegli wpływom tych gatunków. Wystarczy spojrzeć na Halforda czy właśnie Paula Di'Anno, który na drugim albumie Killers zatytułowanym "Menace to Society" poszedł w zupełnie inne rejony muzyczne niż te zaprezentowane na debiutanckim "Murder One" czy też za sprawa kapeli Battlezone. Dla jednych jest to płyta udana, a dla drugich totalne nieporozumienie. Nadeszły zmiany. Brzmienie czysto heavy metalowe zamienione zostało na nowoczesne i agresywne. Paul zamiast śpiewać tak jak przystało na niego, czyli agresywnie, ale melodyjnie, nadając kompozycjom klimatu i kopa, woli śpiewać nowocześnie, bardziej jak przystało na gatunek industrial metal czy groove metal. Dynamiczną sekcję rytmiczną zastąpiono stonowaną i dość mroczną i momentami sprawia wrażenie sztywnej. Nie brakuje mocnych uderzeń tak jak to jest w przypadku "Chemical Imbalance" czy thrash metalowego "Think Brutal", który jest najciekawszym utworem na płycie. Również to co się dzieje w warstwie gitarowej pozostawia wiele do życzenia. Jest brutalność, agresja, jest nowoczesne podejście, ale jakim kosztem? Gdzie jest przebojowość i melodyjność, które napędzały debiutancki album? To właśnie tradycyjny wydźwięk debiutu, jego chwytliwość i solidne wykonania pozwoliły przetrwać tej płycie próbę czasu. "Die By the Gun" od razu daje sygnał że to płyta zupełnie inna i nie ma ona nic wspólnego z "Murder One". Materiał jest ciężkostrawny i trudno coś na nim wyróżnić, coś pochwalić. Drugi album Killers pokazuje inne oblicze zespołu, pokazuje że potrafi grać nowocześnie i agresywnie jednocześnie, ale kogo przekonuje to? Mnie nie! Wolę aby byli sobą i grali dalej to, co na "Murder One". Paul Di'Anno miał w swojej karierze ciekawsze albumy, tak więc szkoda czasu marnować na ten krążek. Jaki będzie nowy album w 2014 roku? Czy jak debiut czy jak powyżej recenzowany album? Trzeba będzie jeszcze poczekać na odpowiedź. Killers - South American Assault Live 2013/1994 Metal Mind

Zespoły Paula Di'Anno na swoim koncie mają nie tylko same albumy studyjne, ale też sporo płyt koncertowych czy komplikacji. Z Killers nie jest inaczej, bowiem jednym z takich ważniejszych albumów koncertowych jest "South American Assault Live", który pokazuje jak dobrym frontmanem jest Paul DiAnno. Płyta ukazała się w 1994 roku i teraz po tylu latach ma się doczekać ponownego wydania, można więc rączki zacierać. Dlaczego? Płyty Paula są dość trudno dostępne, zwłaszcza te koncertowe, które są dość rzadkimi wydawnictwami. Za sprawą naszego rodzimego Metal Mind Productions będzie możliwość nabycia owej płyty, co jest nie lada gratką. Wracając do samego wydawnictwa, to jest ono o tyle ciekawe, o tyle, że mamy na nim przekrój kariery Paula. Jest wspom-

nienie o Battlezone za sprawą "Overload", stonowanego "Children of Madness" czy pięknego "Metal Tears", ale ja bym wybrał ciekawsze utwory, bo takich jest pełno w repertuarze Battlezone. Najwięcej kawałków jest oczywiście z płyt Iron Maiden, ale nie ma się co dziwić skoro śpiewanie w Maiden przyniosło wokaliście największy sukces i jest też jego największym osiągnięciem. Z albumu "Killers" mamy szybki "Murder in the Rue Morgue" i przebojowy "Wratchild", który świetnie spisuje się na koncertach, Z pierwszego albumu Maidenów jest klasyk "Rember Tommorw", rozbudowany "Phantom the Opera", spokojny "Strange World", energiczny "Sanctuary" czy też przebojowy "Running Free". Utwory te wypadają świetnie na żywo, choć momentami brakuje im czegoś. Lepszego brzmienia? Może mocniejszego kopa? Warto także wspomnieć, że są tutaj dwa covery innych zespołów odegrane na żywo, a mianowicie "We Will Rock You" Queen i "Smoke on The Water" Deep Purple. Oba kawałki bardzo fajnie umilają czas. Paul Di'Anno to wokalista, który dobrze sobie radzi na koncertach i mając taką setlistę można stworzyć niezłe show. Udany koncert, który nie dłuży się i który bardzo miło się słucha, zwłaszcza utwory Żelaznej Dziewicy. Dla fanów Pula i Ironów pozycja obowiązkowa. Killers - Live 1997 I.R.S.

Można dostać bólu głowy od rachowania płyt wliczających się w dyskografię Paul Di'Anno. Na przestrzeni lat wydał sporo albumów studyjnych, komplikacji oraz albumów koncertowych. Wśród tej pokaźnej liczby na uwagę zasługuje "Live" wydany pod szyldem Killers. Dlaczego? Na tym krążku dużej mierze Paul promował swój własny materiał, który znalazł się w na dwóch albumach Killers. Zaś kawałki z twórczości Iron Maiden ograniczył do pięciu utworów co i tak nie jest źle, biorąc pod uwagę że na płycie umieszczono szesnaście utworów. Pytanie tylko na ile ten koncert może się podobać? Jeśli ktoś lubi głos Paula to może jakoś przebrnie przez ten album, tylko jeśli ktoś jest bardziej wymagającym słuchaczem, na pewno wytknie błędy. Najbardziej drażniący to kiepska forma wokalna Paula. Stara się śpiewać agresywnie, jak choćby w "Wratchild" , ale wychodzi to trochę śmiesznie. Sam koncert wydaje się momentami nieco sztywny, a publika słabo reaguje na heavy metalowe show. Dobrze wypadają utwory z albumu "Murder One" i to właśnie taki "Marshall Lokjaw" robi bardzo dobre wrażenie. Najsłabiej wypadają kawałki z "Menace To Society". W "Three Words" brakuje dialogu z publicznością, zaś taki "Song For You" nowoczesnym brzmieniem nieco odstrasza. Na koncertach Paula zawsze wyczekiwane są utwory Żelaznej Dziewicy i słychać, że dopiero przy takim "Rember Tommorow" czy "Phantom The Opera" ludzie ożywają. Dobrze, że Paul postawił na własny materiał, ale brakuje petard z Battlezone. Brzmienie, forma wokalna Paula, rozgrzewanie publiki, kontakt z nią pozostawia wiele do życzenia. Fani głosu Paula łykną to wydawnictwo bez problemu. Jednak ci bardziej wymagający będą mieć problem przebrnąć przez te szesnaście utworów. Łukasz Frasek

RECENZJE

129


Krokus - Stampede / To Rock Or Not To Be 1999/1995/1991 Angel Air

Próby podbicia rynku amerykańskiego na dłużej w przypadku Krokus nie powiodły się i próby powtórzenia sukcesu LP "Headhunter" spełzły na niczym. Nie udało się zarówno z bardziej komercyjnymi materiałami jak i mocniejszym "Heart Attack" i w końcu lat 80-tych zespół stanął na rozdrożu. Nikt jednak nie spodziewał się tego, że odejdzie aż 4/5 składu, z charyzmatycznym wokalistą Marcem Storace na czele. Jednak Fernardo von Arb nie poddał się, szybko skompletował nowy line-up oraz podpisał kontrakt na wydanie "Stampede". Materiał ten zarejestrował z basistą szwajcarskiego Killer, Many'm Mauerem, perkusistą Peterem Haasaem obaj panowie pojawiali się jeszcze później na płytach Krokus - oraz wokalistą Peterem McTannerem. To też nie był anonimowy człowiek znikąd, ponieważ jego głos można było usłyszeć wcześniej na LP's Bloody Six i Headhunter. I nowy wokalista udźwignął brzemię odpowiedzialności, z jakim zawsze zmaga się następca sławnego poprzednika. McTanner nie dość, że śpiewa często bardzo podobnie do poprzedniego frontmana Krokus ("Stampede", "She Drives Me Crazy"), to równie dobrze wypada w partiach kojarzących się ze stylem Bona Scotta z AC/DC ("Shot Gun Boogie", "Street Love", "Good Times"). Świetnie radzi sobie również w rozbudowanym, kojarzącym się z "Kashmir" Led Zeppelin "Nova-Zano" oraz w równie "plantowym" wokalnie "In The Heat Of The Night", w którym dokłada też partie brzmiące niczym jedyny w swoim rodzaju śpiew Udo Dirkschneidera z Accept. Muzycznie też nie ma zaskoczeń, bo Krokus od lat proponował, z różnym skutkiem, połączenie metalu, hard rocka, metalizowanego boogie i rock and rolla. Raz bywało gorzej raz lepiej, ale akurat "Stampede" to udana płyta, mimo niewątpliwych dłużyzn w "Electric Man" czy końcówce ciekawego skądinąd "Wasteland". Niestety rok 1991 nie był najlepszym momentem na wydanie takiej płyty, bo grunge czaiło się już za rogiem, by zadać ostateczny cios tradycyjnemu metalowi. Warto jednak pamiętać o "Stampede", bo to niedoceniana, ale jednak perełka w dyskografii Szwajcarów. A jeśli ktoś chce się o tym przekonać teraz, może nabyć wersję z bonusowym coverem Bachman- Turner Overdrive "You Ain't Seen Nothing Yet" z rzadkiego singla - trochę popowo brzmiącym, ale przyjemnym w odbiorze, zaśpiewanym, uwaga, przez Marca Storace. Jak głos stare przysłowie, ciągnie wilka do lasu, dlatego kolejny album Krokus po czterech latach przerwy nagrała grupka dobrych znajomych. Ze składu firmującego "Stampede" pozostali tylko von Arb i Mauer, do których dołączyli dwaj weterani grupy, nie widziani w niej od 1982r. i 1988r., perkusista Freddy Steady i gitarzysta Mark Kohler. Jednak zmianą przyjętą przez dawnych fanów wręcz entuzjastycznie było powrót do zespołu poprzedniego wokalisty. Marc Storace stał się bowiem przez

130

RECENZJE

lata swoistą wizytówką Krokus i trudno wyobrazić sobie płyty Szwajcarów bez jego charakterystycznego, zdartego głosu. "To Rock Or Not To Be" to udane nawiązanie do czasów świetności zespołu z lat 80-tych. Jako całość na pewno nie jest to płyta tak klasyczna i porywająca jak "Metal Rendez-Vous" czy "Headhunter", ale mamy na niej sporo interesujących kompozycji. Nie brakuje w nich rzecz jasna nawiązań do AC/DC ery Bona Scotta ("Flying Throught The Night", tytułowy, "Natural Blonde", "You Ain't Got The Guts"), ale zespół równie dobrze sprawdza się w swoich trademarkowych patentach (rozpędzony "Talking Like A Shotgun", "Lion Heart"). Mamy też siarczystego, zeppelinowego bluesa "Stormy Nights", w którym Storace udatnie naśladuje Planta i balladowe momenty w "Soul To Soul". Niestety są też dłużyzny, bo "Stop The World" zyskałby znacznie po skróceniu o minutę - półtorej, a "Doggy Style", mimo ciekawej partii basu, też nie porywa. Jednak jako całość "To Rock Or Not To Be" broni się po latach. Wznowienie tego albumu dopełnia kolejna, rozbudowana wersja "You Ain't Seen Nothing Yet" Bachman- Turner Overdrive.

Krokus - Round 13 1999 Angel Air

W latach 90-tych Krokus nie miał szczęścia do stałego składu. Dlatego trzynasty w historii grupy album studyjny "Round 13" firmował kolejny, dość zaskakujący line-up. Do, zapewne już przyzwyczajonych do takiej sytuacji, von Arba i Mauera, dołączyli więc perkusista Peter Haas i gitarzysta Chris Lauper. Zaskakująca była też zmiana za mikrofonem, bo Marc Storace ponownie ustąpił miejsca innemu wokaliście. Carl Sentance, znany z Persian Risk i Tredegar, jest jednak zupełnie innym śpiewakiem. Preferuje wyższe rejestry, nie śpiewa tak zadziornie jak Storace, chociaż są chwile, gdy stara się go naśladować. Jednak "Round 13" rozczarowała fanów w momencie wydania i po latach też nie robi dobrego wrażenia. Muzycy postanowili bowiem unowocześnić brzmienie jak i same kompozycje, a całości materiału nadali bardzo komercyjny, teoretycznie przebojowy charakter. Efekt to jedna z najsłabszych płyt w dyskografii zespołu. Nijaka, bez wyrazu i brzmiąca niczym parodia heavy metalowego albumu. Butny tytuł jednego z utworów "Guitar Rules" to tylko czcza deklaracja bez pokrycia, bo na "Round 13" przeważają mdłe, pop rockowe piosneczki. Nowocześnie brzmiące, z perkusyjnymi loopami, przetworzonym wokalem czy partiami gitar ukrytymi w miksie. Gdyby nie nieliczne udane utwory w rodzaju "Gipsy Love", któremu nie zaszkodził nawet perkusyjny loop na początku, bo potem mamy ognistego hard rocka z wyeksponowanym basem i zadziornym śpiewem czy przypominający dawne, inspirowane dokonaniami AC/DC, utwory Krokus "Backstabber", byłoby naprawdę źle. Ale i tak można mówić o artystycznej katastrofie… Wojciech Chamryk

jedynie poprawne hard'n'heavy z elementami NWOBHM. Te ostatnio wymienione detale słyszalne są głównie w kawałkach "Let It Burn", "Dark Rider" czy "Cry Sweet Freedom". Niemniej daleko im do najlepszych kompozycji z początków kariery Anglików. Natomiast w takim "Bury The Hatchet" można wyłapać wpływy brzmień z poprzedniej epoki, m.in. Dio. Z kolei w "Cruisin'" wyczujemy klimaty amerykańskiego heavy/power z lat osiemdziesiątych. Pozostałe zaś utwory, nieoczekiwanie dla mnie, zawierały pierwiastki amerykańskiego komercyjnego grania. Myślałem, że po wpadce na "Burning In The Shade", kapela będzie omijać takie muzykowanie. Widać, myliłem się. Wspomniany blok wypada bardzo przeciętnie, przez co album ciągnie mocno w dół. Chociaż taki "Hot Blooded" brzmi dość przebojowo i przekonywująco. Rok po premierze "Animal Instinct" wytwórnia Angel Air Records postanowiła wydać go ponownie, dodając kilka innych nagrań oraz dodatkowy dysk z nagraniami wideo. Bonusowe nagrania audio nie wniosły zupełnie niczego nowego. Nie pomogło nawet ponowne nagranie kilku kawałków z najlepszego okresu Tygersów, aczkolwiek takich "Raised On Rock" czy "Gangland" dość miło się słucha. Zdecydowanie lepiej jest z bonusowym krążkiem DVD. Zawiera on rejestrację koncertu w berlińskich studiach na potrzeby jakiejś telewizji (występ odbył się w 2008 roku). Nie ma tu mowy o jakichś wyśmienitych efektach czy przykuwających uwagę obrazach. W tym wypadku jest jedynie poprawnie. Natomiast jeśli chodzi o kondycje muzyków czy ogólne brzmienie zespołu, to jest już całkiem nieźle. Jednak najlepiej przedstawia się setlista. Z promowanego wtedy "Animal Instinct" znalazły sie jedynie dwa utwory, "Live For The Day" i "Bury The Hatchet". Pozostały materiał, to w przeważającej mierze, kompozycje z dwóch pierwszych albumów, "Wild Cat" i "Spellboud". Czyli marzenie każdego fana Tygers Of Pan Tang. Pod względem wykonawczym nie jest to, do czego przyzwyczaiły nas wspomniane albumy, bo to inny skład, inny wokalista, a przede wszystkim inne czasy. Niemniej, jak dla mnie, ten występ zaspokaja oczekiwania wobec wesołej gromadki prowadzonej przez Robb'a Weir'a. Taka jest prawda, że idąc na koncert tego zespołu, zdecydowanie bardziej wyczekiwałbym na ich stare "hity" niż kawałki z najnowszych płyt. Zespół bardzo dobrze to wyczuwa i wie co robi, sięgając po stare sprawdzone utwory. "Animal Instinct" to album, który zbytnio głowy fana nie zaprząta, niemniej nie obarcza słuchacza większym rozczarowaniem i słucha się go dobrze. Natomiast jego rozszerzona wersja może być dla fanów czy innych kolekcjonerów całką niezłą atrakcją. Tych co nie znają Tygers Of Pan Tang namawiam raczej do sięgnięcia po pierwsze płyty, a dopiero później po "Animal Instinct". Pierwe cztery albumy tego zespołu na pewno wciągnie tych co lubią heavy metal w starym stylu. \m/\m/

Weapons - Reflections of a Troubled Mind 2013/1994/1992/1988 Divebomb

Na tym wydawnictwie znalazły się świetnie zremasterowane utwory z trzech demo tego zespołu, kolejno z "Art of Impact" (1992), "Reflections of a Troubled Time" (1994) oraz ze "State of Oblivion" (1988). Weapons było wtedy zespołem, które nagrało serie świetnych demówek, jednak nigdy nie miało okazji do nagrania albumu długogrającego. Nie udało się też im podpisać kontraktu z żadną wytwórnią, ani w latach osiemdziesiątych - zapewne z powodu swego pochodzenia (znacie jakiś znany zespół thrash metalowy ze stanu Maine?), ani w latach dziewięćdziesiątych - z wiadomych przyczyn. Materiał zaserwowany nam na wydawnictwie "Reflections of a Troubled Mind" jest wysokiej klasy thrash metalową pogonią za dość eklektycznym podejściem do tego typu muzyki. Mamy tutaj dużo wpływów Death Angel, Heathen, Megadeth, a po pracy perkusji w "In Dark Places" można spokojnie założyć, że pałker był wielkim fanem Sepultury. Znajdziemy też sporo poszlak, wskazujących na zafascynowanie AOR i próbą przemycenia niektórych subtelnych patentów z tej dziedziny do thrash metalu. Brzmi to pewnie trochę dziwnie, jednak wstępując w otchłań dźwięków serwowanych nam przez Weapons wybieramy się w rozpędzona podróż pełną niebanalnych pomysłów, ciekawych rozwiązań muzycznych oraz patentów, które zostały umiejętnie ukute z różnych inspiracji i wpływów. To jest thrash metal strzelający ostrą amunicją, który jednak nie zatraca się w beznamiętnej szybkości i bezrefleksyjnej agresji. Weapons nie stronili od domieszek heavy metalowych, technicznych, a nawet hard rockowych. Na szczęście to wszystko zostało bardzo umiejętnie połączone w jedną spójną całość, bez niefortunnych kap i porytych pomysłów. Przykładem interesujących konceptów jest "Season's End", który rozpoczyna się rzewnym, akustycznym motywem gitarowym, by potem przejść w ostre flamenco, które zostaje zwieńczone przesterowanymi riffami. Nie należy się dziwić jeżeli na tym wydawnictwie uświadczymy nie tylko surowy thrash metal, ale także jego mariaże z hard 'n' heavy. Najwięcej takich połączeń znalazło się na utworach, które znalazły się na demo "Reflections of a Troubled Mind", co zresztą nie dziwi patrząc na rok jego wydania. Wszystko razem jednak przekłada się na spójną całość. Niespodzianka potrafi gonić niespodziankę, a to wszystko na wysokich poziomach umiejętności i kreatywności. Wydaje się być naturalnym, że takie połączenie różnorakich stylów i wpływów będzie przez każdego inaczej odbierane, dlatego istnieje możliwość, że nie każdy zostanie zauroczony stylem gry Weapons. Cóż poradzić, tak czy owak wydawnictwo jest przednią ucztą muzyczną i ciekawą eskapadą w nowe rejony dźwięków. Aleksander "Sterviss" Trojanowski




Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.