Biuro # 14, #15 Przekazywanie wiedzy + lepsze zajęcia

Page 1

ISSN 2081-2434

nr 14 i 15 1/2 (2017)

01

9 772081 243706 Cena: 9 złotych (w tym 5% VAT)

Przekazywanie wiedzy + Lepsze zajęcia



Anna Mituś

Wakacje skończą się znowu zbyt szybko, warto więc wykorzystać ten ciepły czas na rozmyślania, zanim pochłoną nas pilniejsze sprawy. W połączonych tym razem numerach „Biura” zajmujemy się dwoma tematami: wiedzą i jej przekazywaniem oraz sztuką jako zajęciem. Najpierw o zajęciu. Sporo uwagi poświęcono ostatnio zagadnieniu pracy w kontekście sztuki. Artworld, jak zdefiniowali to pole klasycy: Arthur Danto, Pierre Bourdieu i George Dickie – czy to jako pole konstruowania społecznych definicji sztuki, czy gry sił związanych z oczekiwaniami różnych grup i generowania dystynkcji, czy jako ramę do prezentacji tego, co jedni aktorzy tego pola (kuratorzy, artyści, krytycy) uznają za sztukę i zaprezentują innym jego aktorom (odbiorcom) – wyrwał sztukę ze sfery esencjonalnej i dał do niej dostęp argumentom natury polityczno-ekonomicznej. Pozwolił zobaczyć w systemie produkcji sztuki na poły uregulowany, wampiryczny narkobiznes obracający „artyzolem” – tajemniczą

BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

pozarynkową substancją zniewalającą uzdolnione jednostki do pracy za nędzne wynagrodzenie lub bez niego, za to w służbie sztuki. Owo nadspodziewanie pojemne i nośne pojęcie, które zawdzięczamy Kubie Szrederowi i jego publikacji o nędzy artystów i pracowników sektora kultury, zdążyło zatoczyć koło przez wszystkie ważniejsze i mniej ważne debaty, strajki i kongresy, omawiające status twórców i twórców dzieł pochodnych, nie wspominając – jak zwykle – o producentach, asystentach, stażystach itp. Artyści słyną z beztroski i wspaniałomyślności i mimo niespełnienia ich żądań postanowili odpowiedzieć na pytania „Biura”, instytucjonalnego organu prasowego BWA Wrocław, prawdopodo-

3


bnie w nadziei, że ich wypowiedzi zostaną właściwie odebrane i uczynią wyłom w dotychczasowym stanie rzeczy. Trochę inaczej o zajęciu i tym, jak w społeczeństwach Zachodu determinuje ono znaczenie jednostek, opowiada Andrzej Ptak. W wywiadzie, który dla „Biura” przeprowadził Hubert Kostkiewicz, kierownik strefy kreatywnej MiserArt wyjaśnia, co bezdomność mówi o domności i na czym polega nasz problem. Bo mamy problem, prawda? Drugim, a zarazem okładkowym, tematem tego numeru jest przekazywanie wiedzy. Jego ważną część buduje zestawiony przez prof. Marka Krajewskiego blok tekstów o życiu w gąszczu wiedzy. Żyjąc w społeczeństwie informacyjnym, co rusz wpadamy na kolejne rafy: fake news, infopollution, informacyjna bańka, władza algorytmów (ich twórcy i właściciele to nowi piśmienni w świecie analfabetów). Czasy powszechnie dostępnej wiedzy to zarazem czasy postprawdy. Jak pogodzić te dwie formuły i przeżyć? To wyzwanie nie tylko dla sztuki, ale również dla każdego pracownika idealnego dryfującego biura, dziennikarza, lekarza i ucznia. O pracowitych ekranach, dla tych, których niepokoi, że maszyny i tablice kanabanowe wiedzą więcej od nas, pisze Karolina Dudek. Ludzie, macie rację! Coraz częściej używacie notatników i długopisów? Jesteście na czasie! O antydigitalnym buncie opowiada w numerze Rafał Drozdowski, zaś o paradoksach „wolnej kultury” i pułapkach „ekonomii współdzielenia” pisze Mirosław Filiciak. Krzysztof Abriszewski rozkłada na czynniki pierwsze zakupy w internecie. Poruszamy też trudny temat leczenia się w dobie internetowego szerzenia się informacji

– Andrzej W. Nowak pokazuje, jak wiedza i doświadczenie pacjentów może wspomagać ten proces. Wiedza bez praktyki jest bowiem martwa i nie należy zapominać o „milczącej wiedzy”. Merytokracja jako źródło cierpień? Być może, w końcu, im większa wiedza systemu jako całości, tym mniejsza wiedza jednostki. Jak zatem kontrola sprawowana nad wiedzą i jej przekazywaniem ma się do samostanowienia jednostek? Nad wycinkiem tego zagadnienia zastanawia się w swoim tekście o wolności kognitywnej Beata Bartecka. Rozważając kwestie tradycji wiedzy i kontestacji, nie mogliśmy pominąć edukacji artystycznej. Tomka Opanię, twórcę nietypowych edukacyjnych rzeźb z serii „Trener osobisty” i do niedawna kierownika Katedry Mediacji Sztuki ASP we Wrocławiu, pytamy o dylematy współczesnego akademizmu artystycznego. Jak działają pracownie ASP w epoce post studio art? I na co dziś, niemal sto lat po publikacji listu do rektorów uniwersytetów europejskich w „La Révolution Surréaliste”, liczą studenci. W numerze jak zwykle autorskie strony artystów. Na kolejnych rozkładówkach: Michał Grzegorzek, który do zabawy w nietypowy „głuchy telefon” wciągnął Karola Radziszewskiego, Cezarego Poniatowskiego, Pawła Gizę, Macieja Chorążego i Dominikę Olszowy, zaś w głębi swoje autonomiczne fragmenty przedstawiają: Julia Szychowiak, Maryna Tomaszewska, Aleksandra Wałaszek, specjalni goście z Ostrawy, czyli grupa František Lozinski oraz grupa Warstwy (uwaga konkurs!).

BIURO – ORGAN PRASOWY BWA WROCŁAW Nr 14 i 15 (połączone numery) 1/2 (2017) Przekazywanie wiedzy i lepsze zajęcia Na okładce grafika Beaty Rojek

Redakcja: Anna Mituś – red. naczelna (anna.mitus@bwa.wroc.pl), prof. Marek Krajewski (dział społeczny) Sekretarz redakcji: Alicja Klimczak‑Dobrzaniecka Projekt graficzny i skład: Kama Sokolnicka Korekta: Pracownia Bezkropek

BIURO to magazyn wydawany nakładem BWA Wrocław poświęcony współczesnej kulturze wizualnej, sztuce, dizajnowi i przestrzeni publicznej. Strony BIURA to również dwuwymiarowa, niskonakładowa przestrzeń wystawiennicza.

Adres redakcji: Galeria Awangarda BWA Wrocław 50-149 Wrocław, Wita Stwosza 32 tel. 71 790 25 86, faks: 71 790 25 90

ISSN: 2081-2434 Cena: 9 złotych w tym 5% VAT Nakład: 300 egz.

Prawa do tekstów i zdjęć, o ile nie zaznaczono inaczej: BWA Wrocław i autorzy.

4


Anna Mituś Przekazywanie wiedzy i inne zajęcia

3

Michał Grzegorzek Plotka – z udziałem Karola Radziszewskiego, Cezarego Poniatowskiego, Pawła Gizy, Macieja Chorążego i Dominiki Olszowy Marek Krajewski Wiedza: władza kapłanów i jazdy na rowerze

13

6

Mirosław Filiciak Do kogo należy powietrze? Ekologia wymiany (nie tylko) danych

19 Rafał Drozdowski Cyfrowi anachroniści, analogowi innowatorzy 22

15

Krzysztof Abriszewski Nowoczesna codzienność i jej wiedza

26 Karolina J. Dudek Pracowite ekrany i kolektywy wiedzy 32 Andrzej W. Nowak Evidence-based activism – walka o przekazywanie wiedzy i upodmiotowienie pacjentów

František Lozinski František Lozinski o.p.s. presents Train for Sick Children Beata Bartecka Mój mózg, moja sprawa / ilustracje Alex Urban Julia Szychowiak

53

45

Te owieczki nie chcą do zagrody – z Andrzejem Ptakiem, kierownikiem strefy kreatywnej MiserArt, rozmawia Hubert Kostkiewicz Ola Wałaszek Elementarz nowych Polaków

71

62

Okazuje się, że jestem w błędzie! – z Tomaszem Opanią rozmawia Anna Mituś Maryna Tomaszewska Edukacja

87

37

79

Lepsze zajęcie – na pytania „Biura” o ich zajęcia odpowiadają uczestnicy wystawy Zajęcie zorganizowanej w ramach 5. Biennale Sztuki Zewnętrznej OUT OF STH Warstwy

103

BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

5

90


Michał Grzegorzek

Każdy z sześciu zaproszonych do zabawy artystów wykonał jedną pracę, która miała być odpowiedzią na ilustrację, tekst lub zdjęcie przesłane przez poprzedzającego go/ją twórcę. Nie wszyscy jednak mieli ochotę plotkować. Zasady były następujące: trzymać się kolejności i nie dzielić się wynikami z graczami poza ustalonym kierunkiem gry. Grzegorzek – Radziszewski – Poniatowski – Giza – Chorąży – Olszowy. Przez prawie dwa miesiące trwała dziwaczna korespondencja, nieco ułomne (jak to w plotce) przekazywanie wiedzy, któremu bliżej raczej do fantazjowania wynikającego z własnych zainteresowań czy praktyki twórczej. Teraz, wraz z czytelnikami, dowiadujemy się, co zostało z pierwotnej informacji i gdzie rozsiana przeze mnie plotka zawędrowała. Michał Grzegorzek – absolwent filologii polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego. Kurator wystaw, redaktor, producent wydarzeń artystycznych. Na stałe związany z Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski w Warszawie oraz galerią Dizajn BWA Wrocław.

indywidualnych wystaw fotograficznych w ramach łódzkiego Fotofestiwalu (2014, 2015, 2016) oraz zbiorowych prezentacji podczas #Avangarda 2.0'', p_art, Galerie des Polnischen Instituts Wien i Kolekcja/Assemblage Øksnehallen w Kopenhadze.

Karol Radziszewski – twórca filmów, fotografii, instalacji, autor projektów interdyscyplinarnych. Wydawca i redaktor naczelny magazynu „DIK Fagazine”. Twórca „Queer Archives Institute”. Laureat Paszportu „Polityki” (2009).

Maciej Chorąży – artysta wizualny, scenograf, twórca kostiumów teatralnych. Swoje realizacje wystawiał m.in. w MOCAKu w Krakowie, Galerii Kordegarda w Warszawie, Muzeum Czartoryskich w Krakowie oraz jako duet Bracia (z Agą Klepacką) w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie i Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski.

Cezary Poniatowski – absolwent Wydziału Grafiki warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Zajmuje się malarstwem, tworzy także rysunki, kolaże, obiekty i instalacje. Laureat Grand Prix XI Konkursu Gepperta we Wrocławiu (2013). Współpracuje z galerią Piktogram. Stypendysta Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

Dominika Olszowy – absolwentka kierunku intermedia na Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu w pracowni wideo prof. Marka Wasilewskiego. Od 2008 tworzy efemeryczną Galerię Sandra. Współtworzyła radykalną grupę hip-hopową Cipedrapskuad. Członkini i współzałożycielka gangu motorowerowego Horsefuckers M.C. Stypendystka Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

Paweł Giza – absolwent Wyższej Szkoły Fotografii AFA we Wrocławiu, aktualnie student IV roku fotografii w PWSFTviT w Łodzi. Twórca

6


Plotka, Drastyczne sceny—Michał Grzegorzek

Ma się to od stosunków i strach, że w lodówce znowu coś śmierdzi. Zakradanie się do tematu jak aktorzy w teatrze do widza. Oczywiście: im więcej rzeczy, tym trudniej zlokalizować źródło zapachu. Czy to fasola, z której odlało się sok w zeszłym tygodniu, mały trójkącik serka, egzotyczny zapleśniały w nasionach podłużny owoc, zamknięty co prawda, ale emitujący przez plastik stary jogurt? Nie wszystko widać od razu, ale czuć, że coś w środku gnije. Nie wszystko można wyrzucić, bo zapach zostaje i unosi się jeszcze po zamknięciu drzwi. Są szczeliny, przez które podobno to widać. Ciało wieloryba napuchnięte od gazów, plastiku, części zachodnich samochodów, że wystarczy tknąć, naruszyć i bum (spokojnie, nikt go tak szybko nie naciśnie). Powiedzą tylko: wiesz, że jest tu ręka i była niegrzeczna, dlatego przyznajemy ci całą resztę. Ta ręka wychodziła tylko w nocy, dało się nią zasłonić usta, coś podeprzeć, zapukać – proste znaki. Gdyby pozbyć się zapachu, można by wyjść z tą pewnością jak kot za ogród i położyć się między korzeniami. Nie nasłuchiwać, nie czekać, nie wspominać.

BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

7


Plotka—Karol Radziszewski

8


Plotka—Cezary Poniatowski BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

9


Plotka—Paweł Giza

10


Plotka—Maciej Chorąży BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

11


Plotka—Dominika Olszowy

12


Marek Krajewski

Na pierwszy rzut oka dzisiaj jest łatwiej niż dawniej. W zasięgu ręki znajduje się każdy rodzaj wiedzy: poczynając od tej skrajnie proceduralnej, niezbędnej na co dzień (jak upiec chleb, jak wywabić plamy, jak składać ubrania i jak walczyć z insektami), przez tę ekspercką (jak uniknąć poparzeń słonecznych, jak zbudować komputer, jak walczyć z uzależnieniami i kreować wizerunek), a na tej skrajnie niszowej kończąc (w której minucie i kto strzelił bramkę w meczu Kostaryki i Urugwaju w 1978 roku; co powiedział Kirk w siódmej minucie trzeciego odcinka Star Treka; jak można rozpoznać repatialina i jakie opony miał pierwszy ford mustang). Ta dostępność jest oczywistą konsekwencją dematerializacji i usieciowienia wiedzy: jest ona dziś przecież zbiorem zer i jedynek krążących w globalnych sieciach i sprowadzalnych na dysk naszego urządzenia za jednym kliknięciem. I chociaż niektóre z form wiedzy są nadal słabiej dostępne, to już tylko i wyłącznie z tego powodu, że musimy za nie płacić. A i ten rodzaj bariery skutecznie omijamy, korzystając z serwisów, które nam ją mniej lub bardziej legalnie udostępniają. Ta powszechna dostępność wiedzy ma też swoją drugą stroną – nieco ciemniejszą. Jednym z jej przejawów jest szeroko opisywane zjawisko infopollution (a więc zanieczyszczenia informacyjnego), z którym powiązany jest paradoks przyrostu wiedzy,

BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

sprowadzający się do tego, że im więcej wiemy jako gatunek, tym mniej wiemy jako jednostki. Nie może być inaczej, skoro przepustowość naszych receptorów i pojemność naszego mózgu nie zwiększają się, a jednocześnie ogromnie powiększa się liczba dostępnych informacji. Z konieczności wiemy więc coraz mniej, bo nie jesteśmy w stanie zrozumieć puchnącej na naszych oczach złożoności świata. Stąd wzrastająca szczegółowość wiedzy i specjalizacji – każdy z nas poznawczo kontroluje coraz mniejszy fragment rzeczywistości, nikt nie wie, jak wygląda całość. Inną, ciemniejszą stroną egalitarności dostępu do wiedzy jest jej zła jakość, której najłatwiej doświadczyć, korzystając

13


z sieci. Informacje dublują się i zaprzeczają sobie wzajemnie; wiedza naukowa konkuruje ze zmyśleniem, teorie spiskowe z pogłębionymi analizami, zaś z trudem zdobyte informacje z fake newsami, hoaxami, wpisami trolli; subtelne przemyślenia blogerów rywalizują z tekstami pisanymi przez boty. W rezultacie nie wiem, co jest prawdą, a co fałszem, jaki rodzaj wiedzy jest przydatny, a jaki zupełnie bezużyteczny. Kłopoty z wiedzą mają swe źródło również w uczynieniu podstawową wartością informacji jej świeżości, tego, że ma ona charakter aktualny, że jest sprzed chwili. Fetyszyzując newsy, cierpimy na skrajną postać prezentyzmu, głębokiej amnezji i niezdolności do wyobrażenia sobie przyszłości. Koncentrując się na tym, co aktualnie do nas dopływa, nie mamy czasu na wnioski, a więc też stale popełniamy te same błędy. Wszystkie te spostrzeżenia prowadzą do wniosku, że powszechny dostęp do wiedzy, jej wartki i wewnętrznie zróżnicowany strumień przepływający każdego dnia przez urządzenia wpięte do sieci, nie zwiększa zakresu naszej władzy nad światem i nie sprawia, iż skutecznie go kontrolujemy. Przeciwnie, skutkiem eliminacji barier uniemożliwiających nam zdobywanie informacji, dowiadywanie się, jest impotencja, bezradność, deficyty sprawstwa. „Wiem, że nic nie wiem” – całkowicie zmieniające swój sens i stające się najlepszym wyrazem współczesnej kondycji jednostki. Warto także zauważyć, iż powszechny dostęp do wiedzy nie prowadzi do uczynienia samego społeczeństwa bardziej egalitarnym, co podkreśla znane rozróżnienie pomiędzy pracownikami a robotnikami wiedzy czy narastające rozwarstwienie społeczne. Wiedza różnicuje dziś bardziej niż dawniej. Jak się wydaje, źródłem tego stanu rzeczy są dwa zjawiska. Po pierwsze to, iż znacznie istotniejsze od dostępu do wiedzy jest umiejętne jej filtrowanie, oddzielanie ziarna od plew, wiedzy przydatnej od nieprzydatnej, tego, co istotne, od tego, co marginalne. Po drugie to, iż wiedza, by być przydatną, wymaga czasu i uwagi potrzebnych na jej przyswajanie, syntetyzowanie, wyciąganie wniosków, przekładanie jej na procedury określające działanie. Oba te warunki mogą zostać spełnione tylko i wyłącznie przez te osoby, które dysponują pieniędzmi i rozbudowanymi zespołami pracowników i robotników wiedzy: analitykami, prognostami, naukowcami, specjalistami od PR-u, copywriterami, armiami internetowych trolli i programistów. To oni przecież filtrują wiedzę i ustalają jej porządek, określają agendy naszych codziennych rozmów i dominujące linie interpretacyjne. I chociaż przeciwwagą dla tej siły jest zbiorowa inteligencja oraz wspólnoty praktyk obecne w sieci, zawiązujące się spontanicznie, by poprzez zbiorowy wysiłek tworzyć efektywne narzędzia kontroli władzy, monitorowania mediów, tworzenia alternatywnych form wiedzy medycznej, historycznej czy tej związanej ze środowiskiem, to stosunkowo rzadko wizje świata w nich obecne stają się tymi, którymi myśli większość. Paradoks polega więc na tym, że pomimo demokratyzacji dostępu do wiedzy, jej tworzenia oraz dystrybuowania,

żyjemy wciąż w świecie przypominającym ten tradycyjny, w którym zmonopolizowanie wiedzy przez wąską grupę piśmiennych oznaczało ich kulturową, a poprzez to również polityczną, hegemonię. I choć współcześni kapłani to już nie biskupi, księża czy mnisi, ale raczej pracownicy wiedzy najwyższego stopnia, to źródło ich panowania nie uległo zmianie. Warto jednocześnie zauważyć, że władza oparta na wiedzy, ani nie była, ani też nie jest, władzą zupełną, a to dlatego, że dotyczy ona wyłącznie tych rodzajów informacji, które sobie uświadamiamy i które określają nasz sposób widzenia rzeczywistości, perspektywę, z której ją oceniamy. Oprócz uporządkowanych systemów informacji przetwarzanych przez nas w pełni świadomie, istnieje też wiedza milcząca (tacit knowledge). To wiedza wpisana w nasze ciało i otaczające nas przedmioty, której nie można przekazać za pomocą jakichkolwiek zapośredniczeń (książek, wykładów, filmów, instrukcji), ponieważ jej źródłem są praktyki, robienie i wykonywanie uczące nasze ciało technik posługiwania się nim, używania narzędzi, przemieszczania się w przestrzeni, relacji z innymi. To wiedza, jak jeździć na rowerze, robić zaprawy, opiekować się zwierzętami, uprawiać ziemię, używać narzędzi, zachowywać się w towarzystwie. Chociaż w każdym z wymienionych tu przypadków istnieją manuale określające, jak to robić, to i tak ostatecznie wiedzę tego rodzaju zdobywamy metodą prób i błędów, usiłując wielokrotnie okiełznać ciało i wymykające się mu przedmioty. Tego rodzaju wiedza, co interesujące, daje nam ogromną władzę, bo każde nasze działanie, nawet najbardziej prozaiczne, ma wymiar polityczny, w tym sensie, że reprodukuje porządek oraz niesie jakieś skutki dla innych. Siłę tej wiedzy pokazują przypadki totalitarnych zbiorowości, w których władza nad umysłami skutkująca powszechną indoktrynacją nie dotykała pamięci ciała i to ono przechowywało w codziennych rutynach to, co alternatywne wobec porządku. Nieprzypadkowo więc totalitarne porządki próbowały ingerować również w wiedzę ukrytą, przebudowując domostwa i projektując przestrzeń, wprowadzając nowe formy społecznych rytuałów, odbierając własność i kolektywizując to, co prywatne. Tego rodzaju kontrola nie była jednak zupełna i być nie mogła, bo dotykała tego, z czego istnienia nie zdawały sobie sprawy same jednostki – wiedzy naszego ciała. Wniosek, jaki płynie z tego skrótowego przedstawienia współczesnych losów wiedzy, jest taki, że jej demokratyzacja jest dosyć pozorna, bo nie przynosi za sobą zmian strukturalnych, a wręcz wzmacnia istniejące nierówności. Jednocześnie każdy z nas dysponuje władzą opartą na wiedzy w rękach, która czyni go sprawczym. Uświadomienie sobie istnienia tej mocy, jej pielęgnowanie i poszerzanie, nie wyzwala nas spod hegemonii współczesnych kapłanów dystrybuujących wiedzę, ale wytwarza przestrzenie autonomii – dyskretnej i często niewidocznej nawet dla jej użytkownika, ale obdarzonej jednocześnie ogromnym potencjałem reprodukowania i zmiany porządku.

14


Mirosław Filiciak

„Informacja chce być wolna” – to słynne zdanie, które pisarz Stewart Brand wypowiedział podczas pierwszej Hackers Conference w 1984 roku w kalifornijskim Marin County. Nieco mniej popularna jest druga część jego wypowiedzi – „Informacja chce być też droga”. Napięcie pomiędzy tymi dwoma elementami wypowiedzi, zawarte już zresztą w samym sposobie tłumaczenia słowa free, które oznacza i wolność, i darmowość, dość dobrze definiuje problemy piętrzące się wokół wymiany treści.

BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

15


Naczelny ideolog wolnego oprogramowania Richard Stallman w najsłynniejszym chyba rozwinięciu słów Branda podkreślał, że free odnosiło się raczej do „wolności słowa”, niż „darmowego piwa”, ale nawet z perspektywy przeszło trzech dekad sprawa wciąż jest trudna – co nie znaczy, że przez ten czas niewiele się zmieniło. Hasło Branda podchwycili nie tylko hakerzy, ale też wprowadzający je do popkulturowego mainstreamu pisarze nurtu cyberpunk, z Williamem Gibsonem na czele. Z dzisiejszej perspektywy jednak kwestia „dzielenia się” nie dotyczy już tylko wąsko rozumianej dostępności, ale też reguł rządzących informacyjnym ekosystemem, a może w jeszcze większym stopniu ich konsekwencji dla życia społecznego. Algorytmy w coraz większym stopniu wpływają na to, jak komunikujemy się z innymi ludźmi, jakie treści do nas trafiają, a które pozostają niewidoczne. Przyglądając się zalewającej glob fali populizmów, trudno nie zauważyć, że w jakiejś części rezonuje ona z logiką komunikowania się w mediach społecznościowych. Co przypomina, że „dzielenie się” w internecie może dotyczyć nie tylko wymiany, ale i podziałów. Równocześnie rozmowa o infrastrukturze komunikacyjnej jest trudna, bo jest z nią trochę jak z powietrzem – co przypomina zresztą o kolejnym bon mocie środowiska „wolnej kultury”, porównującym informację do powietrza. Powietrze jest nam niezbędne, jest dobrem wspólnym, a równocześnie przecież jest przezroczyste. Dopiero gdy poziom jego zanieczyszczenia osiąga stan krytyczny – jak miało to miejsce w przypadku spowijającego polskie miasta smogu – staje się tematem dyskusji. Od usieciowionej sfery publicznej do sieciowych platform Jak zapanować nad informacyjnym ekosystemem, w którym poziom zanieczyszczeń regularnie wzrasta? W którym bezprecedensowo łatwy w historii ludzkości dostęp do danych na niemal dowolny temat wyewoluował w zjawiska określane mianem „postprawdy” i coraz powszechniejszych fake news? Gdzie nasila się mowa nienawiści, bo zamknięci w swoich bąblach informacyjnych ludzie coraz częściej widzą tylko myślących podobnie, a świadomość nadmiaru sprawia, że formułują coraz bardziej radykalne komunikaty – bo tylko takie mają szansę się przebić? Działać tak, jak w przypadku powietrza: przyglądać się materialnym przyczynom zanieczyszczeń! Fakt, że informacja jest niematerialna, że oderwała się od nośników – tych wszystkich taśm, dyskietek itp. – może sugerować, że wymyka się

ona regulacjom i schematom, że po prostu raz działa tak, raz inaczej. I że istnieje jakaś bariera oddzielająca „wirtualny” świat z bitów informacji od tego materialnego, zbudowanego z atomów. Ale przecież to nieprawda. Fiński badacz mediów Jussi Parikka pisał, że to, co niematerialne, jest osadzone w materialnym świecie technologii i ekonomii: ktoś projektuje serwery pośredniczące w naszej komunikacji, optymalizuje programowe algorytmy, wreszcie: ktoś nimi zarządza i na nich zarabia. I choć przepływ prądu w procesorze, odczyt danych z pola magnetycznego dysku czy modulacja światła w łączach internetowych dla wszystkich niespecjalistów brzmią abstrakcyjnie, bo nie tylko nie możemy ich dotknąć, ale nawet zobaczyć, to właśnie dlatego powinniśmy mieć świadomość, że budowa tego sprzętu i sposób działania pracującego na nim oprogramowania nie są obojętne ani naturalne – ich kształt ma znaczenie. Podobnie jak kształt kolejnych, poukładanych na nich warstw, zwieńczonych widocznym dla nas interfejsem. Oczywiście, ten zwrot w stronę krytyki niewidocznych założeń zaszytych w rozwiązaniach technologicznych, którego jesteśmy dziś świadkami, to w pewnym sensie odreagowanie technologicznej naiwności i technooptymizmu poprzednich kilkunastu lat. Bo nie jest przecież tak, że internet, który miał być zbawieniem ludzkości, teraz winny stał się całemu złu tego świata. Nie, jest tylko jednym z elementów. Ale też częścią trendu – wszak ta krytyczna narracja to także efekt stopniowej zmiany kształtu sieci. Choć wciąż używamy terminu „internet”, to oznacza on dziś coś zdecydowanie innego, niż przed dekadą. Wtedy definiującymi go technologiami miały być blogi i inne platformy dzielenia się oddolnie tworzonymi treściami. Dziś to media społecznościowe, które przeprowadziły nas ze społeczeństwa informacyjnego do algorytmicznego. W nich też zabieramy głos, ale w węższych, ściśle zakreślonych ramach – znaczące, że we wpisie na Facebooku nie możemy nawet umieścić dwóch linków… Wystarczy przecież jeden, prezentowany w kontrolowanym przez Marka Zuckerberga serwisie, który bardzo nie chce puścić nas dalej. A równocześnie traktuje nas już nie jako autorów treści, lecz biomasę, z której pozyskać można dane na temat zachowań konsumenckich. To, jak wygląda obieg informacji dzisiaj, to nie tylko efekt możliwości technologii, ale też efekt kształtu złożonej sieci, w skład której oczywiście wchodzą też ludzie. A przepływy i inspiracje w obrębie splotu bitów i atomów przebiegają w różnych kierunkach. Gdy w roku 2005 w Lyonie ruszyła miejska sieć udostępniania rowerów – działająca w modelu szczęśliwie dziś znanym także w polskich miastach – Daithí Ó hAnluain ekscytował się nią na łamach

16


cyberkulturowego magazynu „Wired”, pisząc, że „to jak sieć peer-to-peer dla transportu publicznego”. Peer-to-peer to „partnerski” model komunikacji w sieciach komputerowych – taki, w którym zanika podział na udostępniające treści serwery i łączących się z nimi klientów; na poziomie społeczno-kulturowym: podział na nadawców i odbiorców. Pierwotnie cały internet miał tak wyglądać, ale wraz z rozwojem sieci nastąpiła jej ponowna centralizacja – zreprodukował się podział na dostawców treści i użytkowników. Ponownie rozbić miała go obietnica Web 2.0, internetu zasilanego treściami wytwarzanymi przez użytkowników. Okazało się jednak, że wobec nadmiaru treści, sieć ponownie zdominowało kilka platform: tym razem pośredniczących w dostępie i wspierających filtrowanie. Jednak marzenie o modelu, w którym wszyscy wygrywają, opartym na partnerskiej wymianie, wciąż powraca. W różnych wydaniach. Tak jak sieć rowerowa, w której jadąc tam, gdzie chcesz, równocześnie podwozisz rower dla kogoś innego, działać miały oparte o architekturę peer-to-peer sieci wymiany plików, które swoją karierę zaczęły w 1999 roku wraz z niesławnym Napsterem. Korsarskie utopie? Emocje wokół tzw. piractwa w sieci, których kulminacją były protesty przeciwko ACTA z 2012 roku, nieco dziś przygasły – także dlatego, że pod presją obiegu nieformalnego pojawiły się nowe modele dostępu do treści, oparte na stałych, miesięcznych abonamentach. Ale oddolna redystrybucja treści wciąż pozostaje frapującym tematem, bo przecież to nie tylko szansa, żeby obejrzeć za darmo serial HBO czy hollywoodzkie blockbustery, a nawet nie tylko coś, co pozwala dotrzeć do treści, które byłyby w inny sposób niedostępne. To także wizja innej przyszłości – w której kluczowa jest jak największa dostępność, nie zaś zyski wpadające do kieszeni przysłowiowego „jednego procenta”. Określanie „piractwem” oddolnych praktyk redystrybucji treści jest dość dziwaczne, ale na tyle powszechne, że możemy go tutaj użyć, by wydobyć jeszcze inne konteksty wymiany wiedzy. Pomostem będą pirackie republiki z XVIII wieku, w których Hakim Bey doszukiwał się pierwszych materializacji swej koncepcji – tymczasowych stref autonomicznych. Te pirackie utopie – przy świadomości, że w tej wizji fakty mieszają się ze spekulacjami – miały być anarchistycznymi społecznościami zlokalizowanymi na północnym wybrzeżu Afryki, gdzie wykluczeni z innych wspólnot żyli razem. Zgodnie z wizją Beya były to, jak na

BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

swoje czasy, niezwykle progresywne miejsca, wolne od rasizmu i seksizmu. Funkcjonowały pomiędzy terytoriami kontrolowanymi przez światowe potęgi, przeciwstawiając im swoją sieć wymiany informacji i wsparcia, dzięki której sprawne wykorzystanie niewielkich zasobów wystarczało, by przez jakiś czas grać na nosie potęgom. Tę piękną wizję psuje jednak element, którego nie ukrywa sam Bey – globalna sieć współpracy piratów służyła „ciemnym interesom”. To wątpliwości, od których trudno uciec także w kontekście sieci wymiany plików. Weźmy choćby przykład – pozostając w konwencji – Pirate Bay, „Pirackiej Zatoki”, czyli działającej od roku 2003 wyszukiwarki plików, której pomimo licznych problemów prawnych i prób zablokowania jej działalności, wciąż udaje się utrzymywać pod koniec pierwszej setki najpopularniejszych stron całego internetu. Trudno przecież ukryć, że będący dla jednych sieciową oazą wolności, dla innych przede wszystkim internetowym sklepem, w którym za nic nie trzeba płacić, a dla jeszcze innych jednym z najgorszych miejsc w sieci, ze względu na skalę ruchu, Pirate Bay generuje ogromne dochody. Zresztą założyciele mówią o tym dość otwarcie w poświęconym serwisowi filmie dokumentalnym The Pirate Bay Away From Keyboard. Podczas prób wyliczenia zysków serwisu z reklam, których nie są w stanie doprowadzić do końca – bo nie wiadomo, czy chodziło o setki tysięcy, czy miliony dolarów – autoironicznie określają swoją działalność mianem „przestępczości zdezorganizowanej”. A przykład Pirate Bay i tak jest specyficzny, bo przecież w sieci, także polskiej, nie brak przykładów serwisów, które nawet nie próbują do darmowego dostępu dopisywać wolnościowej ideologii. Inna sprawa, że nieetyczne praktyki nie są domeną oddolnych działań. Za przykład może posłużyć założony w roku 2008 serwis Academia.edu, służący dzieleniu się tekstami przez badaczy z całego świata – łącznie korzysta z niego blisko pięćdziesiąt milionów osób. Kiedy Academia została przejęta przez wydawnictwo Elsevier, tysiące autorów umieszczających w serwisie teksty z katalogu wydawnictwa dostało wezwania do ich usunięcia – wąsko rozumiany interes wydawcy wziął górę nad oficjalnym przesłaniem serwisu. Co więcej, pojawiły się też usługi premium, dające możliwość opłacenia wzrostu widoczności swoich publikacji. To kolejny przykład – tym bardziej bolesny, bo pochodzący ze świata akademickiego, który wciąż jeszcze próbuje utrzymać częściową autonomię wobec neoliberalnego rynku – jak internetowe rozwiązania mające zmniejszać asymetrię w dostępie do zasobów – ostatecznie ją pogłębiają. Łupieżcami są też – znów zmieniając akcenty pomiędzy tym, co z bitów i z atomów – serwisy

17


takie jak Uber czy Airbnb. Pod efektowną etykietą sharing economy, ekonomii dzielenia się, ukrywają charakterystyczny dla dzisiejszego internetu model „pasażera na gapę”, eksploatującego cudze zasoby i prywatyzującego zyski. Tak jak Facebook czy Google zarabiają na wyświetlaniu reklam przy treściach, także komercyjnych, w kosztach powstania których nie uczestniczyły, tak Uber korzysta z publicznej infrastruktury, nie dając od siebie nic, poza koordynującą dostęp do prywatnych samochodów aplikacją. Nie ponosząc też odpowiedzialności, co w wypadku transportu miejskiego może przecież mieć (i miewa) poważne konsekwencje. Jasne: z perspektywy użytkowników to wygodne i tanie. Ma to także sens z perspektywy funkcjonowania w świecie kurczących się zasobów – chcemy mieć w miastach mniej samochodów, więc optymalizacja ich wykorzystania to krok w dobrą stronę. Problemem pozostaje jednak wspomniana asymetria – czy można jakoś z nią walczyć? Domykając wątek piracki: inspiracji można szukać w modelu korsarskim, od pirackiego różniącym się tym, że korsarze działali na zlecenie władców. Mieli nieco ograniczone pole manewru, ale i ochronę państwa, którą dawał im list kaperski. Zasoby w zamian za zrzeczenie się pełnej kontroli. To mniej romantyczne niż walka przeciw wszystkim, ale jeśli odejdziemy od wizji Beya i przyjrzymy się sposobom społecznej organizacji, to zapewne uda nam się znaleźć stawki wyższe niż „krótkie wprawdzie, ale wesołe życie”. W dzisiejszym świecie na każdym kroku widzimy negatywne konsekwencje deregulacji zarówno ekonomii, jak i internetu, może więc warto spróbować? Poza technologię Alternatywą dla sharing economy, wpisującej się w nowe oblicze kapitalizmu, jest platform cooperativism – połączenie działania za pośrednictwem sieciowych platform z ideą spółdzielni. To schemat, który ma pogodzić wygodę sieciowych serwisów ze społeczną odpowiedzialnością. Trochę jak w działających od kilku lat w obszarze kultury modelach takich jak GLAM-Wiki, gdzie praktyki rodem z Wikipedii łączą się z działaniami tradycyjnych instytucji kultury. „Wiki” daje dostęp do sieciowych platform i stojących za nimi społeczności, „GLAM” (galleries, libraries, archives, museums) – zasoby i stabilność, która w przypadku oddolnych zrywów bywa towarem deficytowym. Przykładem takiej hybrydy jest dołączenie do programu „Wikipedian in Residence” warszawskiego Muzeum Narodowego, które zamiast – jak w jeszcze nieodległej przeszłości – walczyć z udostępnianiem w Wikipedii materiałów na temat swoich zbiorów, przyjęło wikipedystkę… na etat.

Piszę o tym dlatego, że stworzenie sprawnej i przyjaznej dla użytkowników platformy kosztuje. Jeśli chcemy naprawić ten ekosystem, to niezbędne jest zaangażowanie podmiotów publicznych. Zwłaszcza jeśli poruszamy się w przestrzeni internetu – trudno fantazjować o oddolnej inicjatywie, która będzie rywalizować z gigantami z Doliny Krzemowej, a jej główną kartą przetargową wobec użytkowników będzie etyka. Na szczęście kooperatywy budowane wokół sieciowych platform wchodzą stopniowo do polityk miejskich europejskich metropolii, takich jak Amsterdam, Berlin czy Barcelona. Wśród programów pilotażowych jest m.in. FairBnB, alternatywa dla Airnbnb, za pośrednictwem której Amsterdam udostępnia za darmo niewykorzystywane miejskie biura – a docelowo ma udostępniać także samochody i narzędzia. To chyba jakiś promyk nadziei: bo także w Polsce mamy aktywne środowisko ruchów miejskich. I choć rozmowa o lokalnej, warszawskiej, wrocławskiej czy poznańskiej alternatywie dla Ubera wydaje się brzmieć dziś abstrakcyjnie, to przecież kilkanaście lat temu dokładnie tak samo było z miejskimi rowerami. Dla większości uczestniczek i uczestników tej dyskusji (i zapewne czytelniczek i czytelników tego tekstu) rozmowa o „ustroju internetu” jest trudna i abstrakcyjna. Rozwiązań szukajmy więc w tym, co widzialne i codzienne: w mieście. Takie podejście nie rozwiązuje wszystkich problemów – bo częścią infrastruktury miejskiej są dane, a miejskie projekty zmagają się z kwestią praw do ich wykorzystania. To oczywisty paradoks, bo w tym samym czasie nasze dane kolekcjonują i odsprzedają prywatne, działające w nietransparentny sposób firmy. To także niełatwa rozmowa, zwłaszcza w naszej części Europy i w obecnej sytuacji politycznej – pamiętajmy, że kontrolę internetu nasilają dziś głównie kraje niedemokratyczne. Jeśli jednak internet ma być czymś więcej niż tylko obszarem rozkwitu miliona konsumenckich nisz, trzeba ją podjąć. Jak starałem się tutaj pokazać, dyskusja o kształcie infrastruktury dzielenia się to tylko pozornie rozmowa o technologii – w niej po prostu najłatwiej ukryć inne rozstrzygnięcia. Musimy oczyścić tę sferę, która bez tego pozostanie przestrzenią podziałów, a nie dzielenia się. W efekcie wszyscy się zaczadzimy. Czy brudnym powietrzem, czy informacją, to ma już znaczenie drugorzędne.

18


Krzysztof Abriszewski

Klient chce kupić nowego laptopa. Przeszukuje oferty sklepów tradycyjnych oraz internetowych. W końcu znajduje interesujący go model w Sklepie. Jest to sieć pozwalająca na zakupy przez internet, lecz posiada również swoje sklepy tradycyjne, jednakże nie w pobliżu miejsca, gdzie mieszka Klient. Zgodnie z logiką zakupów i regulaminem Sklepu, Klient finalizuje procedurę zakupu, wskazuje model, wrzuca go do wirtualnego kosza. Otrzymuje potwierdzenie. Przelewa pieniądze na konto Sklepu. Realizacja zamówienia wymaga kilku dni. Dwa, trzy dni później Klient otrzymuje informację, że towar jest już przygotowany do wysyłki i zostanie niezwłocznie przekazany kurierowi. Jest piątek. Klient nie oczekuje przesyłki ani tego dnia, ani następnego, ale w poniedziałek przypuszcza, że powinna do niego dotrzeć. Mija poniedziałek nic się nie dzieje, mija również wtorek.

BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

19


Zaniepokojony dzwoni w środę rano do Sklepu, łącząc się z osobą wskazaną jako oddelegowana do obsługi tej transakcji, nazwijmy ją Anną. Anna w krótkiej rozmowie odpowiada na zaniepokojenie Klienta i wyjaśnia, że towar nie został wysłany, bo nie ma go na stanie. Klient upewnia się więc, że został okłamany w mailu, na co Anna odpowiada twierdząco, omijając jednak słowo „okłamany”. Rozmowa kończy się ustaleniem, że Klient poczeka kilka dni, bo towar przypuszczalnie w tym czasie pojawi się i będzie gotowy do wysyłki. Kilka dni później, kiedy nie ma żadnego sygnału ze Sklepu, Klient ponownie dzwoni do działu obsługi. Tym razem odbiera ktoś inny, nazwijmy go Janem. Klient pyta, czy może rozmawiać z Anną w sprawie zamówienia, które ona obsługuje. Po dłuższej chwili Jan odpowiada, że Anna niestety nie może w tej chwili rozmawiać. Klient w odpowiedzi domaga się zwrotu pieniędzy. Na pierwszy rzut oka wygląda to na jedno z tych typowych, zwyczajnych niepowodzeń, które zdarzają się codziennie – nieudane zakupy przez internet, kłopoty z rozliczeniem rachunku za telefon, reklamacje i wyjaśnienia, wydzwanianie do biur obsługi klienta i wysłuchiwanie przez długie minuty głupawych muzyczek w fatalnej, trzeszczącej jakości, odsyłanie od jednej osoby do drugiej, wielokrotne powtarzanie i wyjaśnianie tego samego itd. Kiedy usiłujemy o tych sytuacjach opowiadać znajomym, dla przestrogi, czy po prostu dla zabawy, przedstawiamy wszystko jako pecha, który nas spotkał, jako nieudane działanie spowodowane brakiem solidności, profesjonalizmu, uczciwości czy porządnej organizacji tych, z którymi się borykaliśmy. Mówimy: „Oni z firmy X to wszystko oszuści, wyłudzają pieniądze, a sami nic nie robią” – albo coś podobnego. Spójrzmy jednakże na tę sytuację jak na ćwiczenie z badania kultury nowoczesnej. W kulturze zorganizowanej inaczej niż nowoczesna, kiedy człowiek czegoś potrzebował – narzędzia czy jakiegoś artefaktu – albo musiał to sam zrobić, albo spotykał się bezpośrednio z inną osobą, od której to dostawał (osoba ta z dużym prawdopodobieństwem sama to coś wykonywała). Wynalezienie pieniędzy do pewnego stopnia wydłużyło łańcuch wymiany, ale zasadniczy wpływ pieniądza na organizację kultury był jeszcze inny. Pieniądz stał się jednym z – jak nazywa to brytyjski socjolog Anthony Giddens – mechanizmów wykorzeniających. To ostatnie oznacza, że bezpośrednią interakcję, spotkanie twarzą w twarz, gdy spotykający mają ze sobą bezpośredni cielesny kontakt (mogą np. sobie podać ręce na powitanie albo dla przypieczętowania transakcji) zastępuje interakcja wykorzeniona, to znaczy przeniesiona, w jakieś inne miejsce i inny czas, o czym ci, którzy dokonują

wymiany tu i teraz za pomocą pieniędzy, nie mają żadnej dokładnej wiedzy. Wykorzenienie oznacza nic innego, jak „»wyrwanie« stosunków społecznych z lokalnych kontekstów interakcji oraz ich ponowne skonstruowanie na nieokreślonych obszarach czasoprzestrzeni”1. Zakup komputera przez internet jest wykorzeniony wielokrotnie: kupujący nie widzi od kogo kupuje, zwraca się tylko do serii zapisów i obrazów na monitorze, wykonuje na nich pewne operacje. Nie widzi tego kogoś, od kogo kupuje, nie wie nawet, czy to jedna osoba, czy wiele. Nie wręcza tej osobie pieniędzy, nawet tych pieniędzy nie ogląda, bo przecież w podobny sposób uruchamia serię zmian cyferek na ekranie, który reprezentuje stan jego konta w banku. Kupujący nie ma pojęcia, kto składał jego komputer, ani kto wyprodukował części, nie wie tego również sprzedający. To, co ostatecznie przyjmuje postać kartonu z nowym sprzętem elektronicznym, który wylądował na biurku kupującego, stanowi jeden koniec interakcji polegającej na kupnie/sprzedaży, ale wszystko to, co dzieje się zanim kupujący odbierze paczkę od kuriera, jest nieznane. Można na ten temat snuć tylko domysły. Giddens utrzymuje, że na tym właśnie polega kultura nowoczesna – mechanizmy wykorzeniające rozpowszechniły się na niebywałą wcześniej skalę i zastąpiły niewyobrażalną liczbę interakcji, które odbywały się w całości w zasięgu naszego ciała2. Zwróćmy uwagę na pewne charakterystyczne cechy tej sytuacji. Kupujący jedynie na końcu ma bezpośredni kontakt ze swoim nowym nabytkiem – może go dotknąć, postawić na biurku, schować do torby. Jednakże przed kupnem laptop ten jest jedynie ciągiem informacji wyświetlanych na stronie internetowej – mieszanką parametrów, opinii, zdjęć. Innymi słowy, dla kupującego istnieje jedynie jako „wyobrażenie” konkretnego przedmiotu, który kryje się za zbiorem abstrakcyjnych informacji. Ale również taki sam charakter ma Sklep, sprzedawca, Anna i Jan z historii opowiedzianej na początku. Również bank, choć posiada swoje realne oddziały, zamienia się jedynie w ciąg informacji na ekranie komputera, co do których kupujący wyobraża sobie, że oznaczają one bank, jego konto, ilość pieniędzy na nim zgromadzonych, możliwe operacje, które można na nich wykonać itd.3 Innymi słowy, kupujący operuje w świecie informacji. Nazwijmy je „reprezentacjami”, aby podkreślić, że odnoszą się do konkretnych obiektów. Świat naszego kupującego w przytłaczającej mierze składa się z reprezentacji. Oczywiście nadal fizycznie porusza się on po tym rzeczywistym, materialnym – chodzi do pracy, nosi zakupy ze sklepu, pompuje powietrze

20


do kół w rowerze, przygotowuje sobie śniadania – jednakże w dużym stopniu zamieszkuje świat reprezentacji: irytuje się, gdy się okazuje, że wcale nie jest łatwo znaleźć laptopa w rozsądnej cenie o takiej konfiguracji sprzętowej, jakiej potrzebuje, a przecież to tylko cyferki i literki na ekranie komputera. Śledzi życie polityczne, ale przecież ma kontakt jedynie z głosami, które słyszy w radiu, „filmikami” oglądanymi na ekranie telewizora, zdjęciami i tekstami wyczytanymi w sieci oraz w gazetach. Z tego wszystkiego składa jakiś całościowy obraz, martwi się nim („Bo sprawy idą w złą stronę”), albo cieszy („Bo w końcu nasi zrobią z tym wszystkim porządek”). Socjolog wiedzy nazwie ten świat wyobrażeń, reprezentacji, informacji, tekstów, rozmów, czy obrazów właśnie „wiedzą”4. Zamieszkując kulturę nowoczesną, nasz Klient, który chciał kupić laptopa, w dużym stopniu zamieszkuje świat wiedzy. Jest on oczywiście realistą, banki, czy sklepy internetowe są dla niego jak najbardziej rzeczywiste, nigdy nie powie, że są one jedynie jego wyobrażeniami itd. Niemniej, dostęp do realnych banków, sklepów czy innych instytucji jest zapośredniczony. Nasz mieszkaniec nowoczesności może w nich cokolwiek zdziałać, jedynie manipulując reprezentacjami (czyli porcjami wiedzy). Na przykład, chcąc realnie otrzymać laptopa, musi wytworzyć wiedzę w sklepie, że ten laptop ma zostać do niego wysłany. Dlatego loguje się do konta, wprowadza informacje o sobie i miejscu odbioru przesyłki, a następnie przekonuje sklep, że ten posiada już pieniądze za kupowany sprzęt. Aby to zrobić, musi zalogować się na swoje konto bankowe i wytworzyć w banku wiedzę, że z jego konta na konto sklepu została przelana stosowna kwota. W tym celu operuje na reprezentacjach w postaci cyferek i literek, wpisuje coś w jedną rubrykę, coś w inną. Po całej serii tych operacji uda się realnie oddziałać na realny materialny świat. Sprawa jest jednak – jak widzieliśmy na początku – bardziej złożona, ponieważ coś poszło nie tak. Porządek wiedzy i materialnych obiektów się załamał wraz z otrzymaniem nieprawdziwego maila zawierającego informację o rychłej wysyłce towaru, którego sklep wcale nie posiadał. Co zawiodło? Po której stronie leżał problem? Materialnych obiektów (zawiódł ktoś wysyłający maila, wyszły już ostatnie sztuki tych laptopów), czy też po stronie informacji (wygenerowano standardowy mail na podstawie błędnych informacji o stanie magazynu)? W kulturze nowoczesnej każda taka relacja wykraczająca poza nasze bezpośrednie otoczenie, czyli relacja wykorzeniona, jest obarczona ryzykiem5, że coś pójdzie nie tak, że porządek, który obserwujemy jako porządek wiedzy (reprezentacji), jest fikcją, że długi

BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

łańcuch zapośredniczeń, jak przy zakupie laptopa, gdzieś się załamie. Nasz kupujący tylko wtedy zapomni o ryzyku, gdy jego poziom zaufania będzie na tyle wysoki, że zechce wykonać wszystkie te manipulacje na reprezentacjach, aby kupić komputer. Drugą więc stroną życia w świecie wiedzy jest łączenie i oddzielanie się od jej porcji na bazie zaufania i ryzyka. Aby upewnić się, że może zaufać i ryzyko nie istnieje, nasz kupujący wykonuje dalsze operacje na wiedzy. Wyobraża sobie, co znajduje się poza jego bezpośrednim otoczeniem. Wytwarza na przykład taki obraz sklepu internetowego sprzedającego komputery, wiążąc go z bankami i instytucjami państwowymi. Myśli sobie na przykład tak: „Co prawda nie kupowałem w tym sklepie, ale jest to sieciówka. Ma sklepy od lat w wielu miastach, nie może więc być żadnym oszustwem. Jeśli coś pójdzie nie tak, to przecież muszą mi zwrócić pieniądze, bo operacja będzie księgowana w banku. W najgorszym razie zgłoszę to na policję albo podam do gazety”. Zwróćmy uwagę, że nasz kupujący buduje cały wyobrażony świat, zapełnia go mieszkańcami, którym przypisuje pewne własności i relacje zachodzące między nimi. Mówiąc inaczej – tworzy całą ontologię i etykę tego świata: istnieje policja, która ściga nieuczciwych sprzedawców, istnieją banki, które odnotowują wykonane operacje i mogą te informacje udostępnić, wreszcie istnieją sprzedawcy mniej lub bardziej wiarygodni, lecz ich wiarygodność zostaje ustabilizowana przez ramę banków i policji. Choć przypuszczalnie mieszkańcy jednej kultury te obrazy mają zbliżone, to bez wątpienia są również między nimi poważne różnice. Nie tylko więc zamieszkujemy w dużej mierze świat wiedzy, ale część tej wiedzy składa się z wyobrażeń, które są mapą dla naszych działań. Przy czym nigdy nie jesteśmy w stanie zweryfikować całości tej mapy, nigdy bowiem nie sprawdzimy wszystkich szczegółów relacji między obiektami zaludniającymi nasz świat, nigdy też nie zweryfikujemy, czy na pewno mają dokładnie takie własności, jakie im przypisujemy. Interesujące jest to, na jak różne sposoby wiążemy ze sobą elementy tej wyobrażonej mapy i kawałki świata, w którym możemy manipulować cieleśnie: opowiadamy sobie o nich wszystkich historie (o policji, która chroni klientów, o uczciwych i nieuczciwych sprzedawcach), ale też wiążemy je emocjonalnie. Jedne obiekty w tym świecie wywołują naszą irytację czy złość, inne zadowolenie i poczucie swojskości. Budujemy nawet całe wyrafinowane konstrukcje, w których oceniamy mieszkańców tego świata, czyli twory składające się częściowo z obiektów, z którymi możemy wejść w bezpośredni kontakt, a częściowo z naszej wiedzy. Uważamy jedne instytucje za

21


porządne, inne za nam zagrażające. Staramy się nawigować pośród tych wszystkich wyobrażeń, reprezentacji i rzeczywistych fizycznych obiektów, realizując swoje codzienne cele, jak chociażby w przykładzie z początku: w grę wchodziła nieskomplikowana sytuacja kupna urządzenia, ale moment, kiedy się ona załamała, ujawnił mechanikę nowoczesnej kultury, fakt, że bardziej niż kiedykolwiek żyjemy w przestrzeni wiedzy. Wiedzą ową sprawnie manipulujemy, łatając nasz świat, gdy coś pójdzie nie tak6: „Treść maila nie zgadzała się ze stanem faktycznym? Znaczy, że sklep mnie oszukał. Anna nie rozmawiała o nieudanej transakcji? Znaczy, że była winna. Łącznie – sklep jest niegodny zaufania i lepiej kupować gdzie indziej”. Cała ta konstrukcja opiera się na kilku „twardych” danych i oplecionych wokół nich układach wyobrażeń, pojęć, ocen, założeń i oczekiwań. Historia o zakupach kończy się następująco: zanim uda się odzyskać wpłaconą kwotę, Klient dzwoni jeszcze dwukrotnie do sklepu, scenariusz się powtarza:

Anna nie może „akurat w tej chwili” rozmawiać, zaś sam Klient domaga się za każdym razem zwrotu pieniędzy. Wreszcie faktycznie zostają mu one oddane, Klient kupuje laptopa gdzie indziej, a Sklep od tego czasu nie przestaje przysyłać mu newslettera z informacjami o nowościach i aktualnych promocjach.

1 Anthony Giddens, Konsekwencje nowoczesności, tłum. Ewa Klekot, Kraków 2008, s. 15. 2 Ibidem, s. 3–5. 3 Szerzej tę perspektywę fenomenologii społecznej w kontekście prac Giddensa rozwijam w swojej książce Kulturowe funkcje filozofowania, Toruń 2013. 4 W tym miejscu odsyłam zwłaszcza do książki Petera L. Bergera i Thomasa Luckmanna Społeczne tworzenie rzeczywistości, tłum. Józef Niżnik, Warszawa 1983. 5 O ryzyku piszą: Anthony Giddens, Konsekwencje nowoczesności, op. cit. (zob. przyp. 1); Ulrich Beck, Społeczeństwo ryzyka. W drodze do innej nowoczesności, tłum. Stanisław Cieśla, Warszawa 2004; Ulrich Beck, Anthony Giddens, Scott Lasch, Modernizacja refleksyjna. Polityka, tradycja i estetyka w porządku społecznym nowoczesności, tłum. Jacek Konieczny, Warszawa 2009. 6 Podobnie jak wyżej, problem ten omawiam szerzej w przywołanej książce.

Rafał Drozdowski

22


Irytacja światem digitalnym i mniejsze bądź większe rozczarowanie nim bierze się w dalszym ciągu przede wszystkim z jego techniczno-funkcjonalnej zawodności (internet „chodzi” za wolno, najpopularniejsze programy użytkowe nie widzą siebie nawzajem, dane gubią się i zniekształcają podczas migracji z jednego systemu informatycznego do drugiego itd.). Po wtóre, wynika ona z tego, że dostęp do najcenniejszych zasobów sieci jest coraz bardziej utrudniony. Za wysokowartościowy kontent trzeba coraz więcej płacić (pieniędzmi, czasem, rezygnacją z anonimowości). Ale po trzecie, źródłem irytacji światem cyfrowym (i dezorientacji, która staje się udziałem wszystkich bez wyjątku jego mieszkańców, nie wyłączając digital natives) zaczyna być również narastająca świadomość, że „zużywa się on symbolicznie”. Do pewnego momentu wydawało się, że sam fakt zanurzenia w rzeczywistości digitalnej zawsze już jawić się będzie jako synonim zanurzenia w nowoczesności i jako oznaka nadążania za zmianami. Wydawało się, że w cały hardware i software wpisana jest prosta, wolna od ambiwalencji symbolika (wszystko, czym posługujemy się jako „digitalsi” jest pozytywnie nacechowane i stawia nas w gronie zdobywców przyszłości, zaś nowe rozwiązania są bezalternatywne). Prawda okazuje się jednak bardziej złożona. Historia technologii cyfrowych, jakkolwiek dość krótka, jest już wystarczająco długa, aby pojawiły się w niej napięcia skłaniające do gry jej symbolami i konwencjami – np. niedawna premiera nokii 3310, wzorowanej na jej kultowej poprzedniczce, która zadebiutowała w roku 2000 i znalazła ponad 126 milionów nabywców, wskazuje, że na rynku urządzeń cyfrowych możliwa jest (już) moda na styl vintage. Historia świata cyfrowego jest już też na tyle długa, że może się on zacząć wydawać – w całości bądź w jakiejś swej części – po prostu nudny. Kolejna kwestia: ów świat cyfrowy powoli przestaje być

BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

postrzegany jako rzeczywistość bezalternatywna. Niespodziewany powrót płyty winylowej uzmysławia, że alternatywą dla teraźniejszości technologicznej może być – co oczywiste – nie tylko technologiczna przyszłość, ale także technologiczna przeszłość. Wreszcie, intensywne obcowanie z technologiami cyfrowymi odsłania nie tylko ich wady produktowe, ale również poukrywane w nich założenia ideologiczne i performatywy. Im bardziej są one widoczne, tym bardziej „obciachowa” staje się nie tylko przesadna fascynacja możliwościami technologii cyfrowych, lecz nawet samo trwanie w roli ich zwykłego użytkownika. *** 1. Wykład mówiony, a nie czytany. Wykład, którego przebieg dyscyplinują odręczne notatki, a nie program typu powerpoint lub prezi. Wykład, w który włożony jest realny wysiłek fizyczny (chodzenie, gestykulowanie, modulowanie głosu mające być dźwiękowym ekwiwalentem kursyw, cudzysłowów i pogrubień). Wykład, w trakcie którego zwykła tablica kredowa

23


że osadzonej w konkrecie – tak naprawdę jedynym przedmiotem tej rozmowy jest tekst. Nic, żaden body language, żadne „otoczenie symboliczne” nie odciąga od niego uwagi. Znów jednak ta rzeczo-wość staje się nudnawa. Tekst, który nie jest niczym więcej niż tekstem, przemienia się w czysto techniczny komunikat, na który nie sposób reagować inaczej niż technicznie. Wszystkie te nowe i najnowsze technologie, które pozwalają komunikować i popularyzować, magazynować i powielać, a niekiedy też wytwarzać, weryfikować oraz klasyfikować wiedzę, zaczynają być więc postrzegane nie tylko jako technologie, ale także jako konwencje. A skoro tak, to do jednych okoliczności pasują lepiej, do innych gorzej, jeszcze zaś do innych nie pasują wcale. No i starzeją się. Nie tylko – co oczywiste – w sensie technologicznym, ale i w sensie społeczno-kulturowym. Starzeją się, ponieważ będąc (także) konwencjami, prędzej czy później zaczynają uwierać. Do powerpointa już dość dawno temu przylgnęła łatka narzędzia wymuszającego linearną dyscyplinę wywodu (w przeciwieństwie do przestrzennego prezi) i w które wszyte są wszystkie najważniejsze zasady kultury korporacyjnej: hierarchiczność, jednoznaczność u-miejscowienia, pozorowana konkretność, standaryzacja, powierzchowna estetyczność itd. Ale i prezi ma już swych antyfanów. Jego nielinearność okazuje 2. Coraz mniej studentów robi notatki, używając się na dłuższą metę tak samo nużąca, jak linearność w tym celu pisma odręcznego. Długopisy, zeszyty, powerpointa, a na dodatek zaczyna kojarzyć się notesy są zastępowane przez laptopy. Ten dość nowy z efekciarskim przekombinowaniem. zwyczaj zmienia akustykę wykładu akademickiego, Zwyczaj sporządzania notatek bezpośrednio na dodając do niej odgłosy klikania. Po drugie, sprawia komputerze zapewne ostanie się jeszcze na długo. on, że kontakt wzrokowy (słuchających z mówiącym, Tym bardziej, że przyczynia się on do rozwoju czegoś słuchających z zapisywaną tablicą lub flipchartem, w rodzaju digitalnej stenografii, która jest nie mniej słuchających z rzutowaną na ścianę prezentacją) w zasadzie znika. Ów zwyczaj notowania bezpośrednio pomysłowa niż jej analogowa poprzedniczka. Jednak im więcej jest studentów (kursantów, wysłanych na komputerze jest zwycięstwem rzeczowości i pragna szkolenia pracowników), którzy pochyleni nad matyzmu. Odpada problem niedających się odczytać klawiaturami (nomen omen notebooków) „spisują (swoich i cudzych) bazgrołów. Odpadają kłopoty wykład na komputer”, tym mocniej ten zwyczaj irytuje. z kopiowaniem i cyrkulacją kopii. Przy okazji odpada To prawda, że pokazuje on, czym jest face to screen też jednak możliwość sporządzania notatek, które society i uświadamia, jak głęboko wszyscy jesteśmy są przestrzenne i „palimpsestowe”, z których można zrośnięci z nowymi technologiami. Rzędy laptopów wyczytać nie tylko treść wykładu, ale również to, czy w salach wykładowych i pokojach konferencyjnych i jak bardzo był nudny (rysuneczki!), i które zazwyczaj nadal robią więc wrażenie. Powoli jednak, jeszcze są nie tylko prostym „spisywaniem”, ale również większe wrażenie zaczyna chyba robić ten margines, instynktownym porządkowaniem i pierwszą, być który nie stuka w klawiaturę: ci, którzy, niczego nie może najcenniejszą, najbardziej trafną interpretacją. notują, lecz po prostu patrzą na mówiącego i liczą na swoją pamięć, ci, którym do notowania wystarcza 3. Trudno nie docenić wordowskiej funkcji „recenzja”. długopis i kartka. Jeszcze kilka lat temu patrzono by Pozwala ona nie tylko dyskutować z tekstem, ale i ingena nich z politowaniem. Postrzegano by ich jako ofiary rować weń, poprawiać go na bieżąco (pozostawiając podziału cyfrowego, jako biedaków lub dziwaków, na dodatek ślady tych poprawek i nie przesądzając z góry, czy zostaną one uwzględnione). „Recenzowanie” którzy z jakichś powodów „nie nadążają”. Dzisiaj budzą coraz żywsze zainteresowanie. Ich ostentacyjna jest rodzajem rozmowy. O tyle wygodnej, że można ją antytechnologiczność na pewno odbierana jest przez prowadzić na odległość. O tyle też wygodnej, jest wielokrotnie zapełniana dziesiątkami odręcznych rysunków-schematów i wielokrotnie zmazywana gąbką albo ścierką. Wykład bez multimediów. Bez zdjęć, bez grafów i bez filmików uruchamianych za pomocą linków wkopiowanych do prezentacji. Jeszcze niedawno taki wykład większość uznałaby pewnie za przykład „bardzo złej” roboty dydaktycznej. Większość potraktowałaby go jako komunikacyjny anachronizm. Nawet jeśli komunikowane treści byłyby nowe, sam sposób ich „podania” stygmatyzowałby je jako coś pobocznego i dziwacznego. Oczywiście, multimedialne prezentacje wiedzy w dalszym ciągu dominują. I oczywiście mało komu przychodzi do głowy, aby całkowicie zrezygnować z symbolicznego powerpointa. Nie ma zresztą takiej potrzeby. W wielu sytuacjach okazuje się być on wdzięcznym i wręcz niezastąpionym narzędziem: można opowiadać o obrazach, ale zazwyczaj lepiej je (również) pokazywać, można przytaczać cytaty, po prostu je odczytując, ale można też „rzucać” je na ścienny ekran, pozwalając każdemu zapoznawać się z nimi w swoim tempie lub je zignorować. Równocześnie jednak ów prezentacyjno-multimedialny styl dydaktyczny zaczyna powoli nużyć. Zaczyna kojarzyć się z lenistwem, konformizmem i brakiem pomysłów.

24


wielu jako rodzaj pozy, jako swoista wyniosłość. Ale na pewno też daje ona do myślenia i jest traktowana jako strategia, która przynosi konkretne korzyści i którą należy w związku z tym spróbować „rozgryźć”. Narzędzia typu „recenzja” wprowadzają porządek i systematyzują. Założenie jest proste: prowadzona przy pomocy podobnych narzędzi rozmowa nie powinna wykroczyć poza ramy dyskutowanego tekstu, albowiem to on i tylko on może być źródłem argumen-tów i kontrargumentów. Z jednej strony, to dobrze – rozmowa (spór) ma żywić się wyłącznie konkretem tekstu. Z drugiej – jest to praktycznie niewykonalne. Nie da się oddzielić owej rozmowy (sporu) od dziesiątek impulsów pochodzących z „zewnątrz” tekstu, z jego symbolicznego, politycznego, językowego itd. otoczenia. Nie da się „wyłączyć” całej wiedzy o autorze i okolicznościach, w których jego tekst powstawał. Może więc lepiej przeprosić się z (zawstydzająco banalną) myślą, że komunikacja, której nie formatują najróżniejsze technologiczne „nakładki”, jest bardziej efektywna? Zamiast wędrujących między skrzynkami poczty elektronicznej nieustannie poprawianych i komentowanych plików tekstowych po prostu dyskusje na żywo – z całym ich chaosem, z wplatanymi między zdania złośliwostkami, z przerwami na plotki, a może nawet z papierosami. Zamiast pisania i odpisywania – rozmawianie o napisanym lub opowiedzianym. *** Sugerowałem już tu, że te i mnóstwo podobnych „buntów”, a właściwie „buncików” antydigitalnych (gdyż żaden z nich nie posuwa się tak daleko, by odrzucić świat technologii cyfrowych w całości), mogą wynikać z tego, że większość tych technologii postrzeganych jest (również) jako zużywające się i starzejące się społecznie konwencje. Przestają się dobrze kojarzyć bo – paradoksalnie – stały się w którymś momencie za bardzo popularne lub dlatego, że przylgnęła do nich etykieta produktu – narzędzia dyscyplinującej kontroli. Niektóre z tych technologii-konwencji straciły swój dobry początkowo wizerunek, ponieważ „zdziecinniały”, stając się bardziej zabawkami niż narzędziami. Inne szybko spowszedniały bądź stały się ofiarami przekory użytkowników-konsumentów lubiących niekiedy okazać swą władzę nad rynkiem wyborami, których nie tłumaczą chłodne kalkulacje lecz np. emocje bądź ironia. Być może jednak problem jest bardziej skomplikowany. Nie ma wątpliwości, że dziesięciolecia obcowania z technologiami cyfrowymi przyczyniły się do (dalszego) rugowania z interakcji społecznych

BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

ich cielesno-zmysłowego wymiaru. Można powiedzieć, że to nic nowego. Podobne poczucie rugowania ciała z porządku interakcyjnego towarzyszyło zapewne chociażby wynalazkowi telefonu. Jednak w przypadku telefonu cielesność i zmysłowość powetowały sobie poniesione straty, powracając do gry, można by powiedzieć, przez drzwi kuchenne: np. bardzo szybko wykształciła się konwencja flirtu telefonicznego, o tym zaś, co można zdziałać głosem, najlepiej wiedzą telemarketerzy. W przypadku natomiast technologii cyfrowych sprawa przedstawia się chyba o tyle inaczej, że stare i oswojone obecności cielesne, które były przez nie wypierane, ulegały też stygmatyzacji (jeśli ktoś gryzmoli kredą na tablicy zamiast rzutować na ścianę grafy, to znaczy, że powoli „przestaje pasować”, podobnie jak ktoś, kto chce tracić czas na spotykanie się, choć można się przecież „zmailować” albo „zobaczyć” na skypie). Nietrudno domyślić się, że odpowiedzią na tę stygmatyzację musiało stać się mniej lub bardziej ostentacyjne nawrócenie na analog wraz ze wszystkimi najbardziej symbolicznymi przejawami „przedcyfrowej kultury komunikacji, współobecności i współpracy”. Choćby z uwagi na przekorę lub z w imię twardego prawa subwersji. Na sam koniec jeszcze jedna uwaga, od której być może należało rozpocząć: niewykluczone, że ów powrót do analogowych form przekazywania i popularyzowania wiedzy oraz dyskusji nad wiedzą ma za zadanie – choć w niewielkim stopniu – przywrócić stary porządek wiedzo-władzy, w którym o tym, co jest, a co nie jest wiedzą, nie decydowały takie parametry, jak przysłowiowa liczba odsłon czy tempo cyrkulacji w sieci. Pytanie: czy i w jakim zakresie jest to wykonalne? Ważniejsze jednak pytanie: czy jest to postępowanie wymierzone w procesy demokratyzacji wytwarzania i weryfikowania wiedzy, czy też w „naukowy populizm”?

25


Andrzej W. Nowak

Czym jest aktywizm pacjencki oparty o dowody? Celem tekstu jest zwrócenie uwagi na znaczenie przepływu wiedzy pomiędzy środowiskiem medycznym a ruchami pacjentów. Nie chodzi tu o dowolne organizacje pacjentów, ale o ich specyficzną odmianę – ruchy pacjentów odwołujące się do wiedzy opartej na dowodach (evidence-based activism).

26


Warto to podkreślić, aby odróżnić omawiane ruchy i ich strategie od takich organizacji pacjenckich, które są sceptyczne, albo nawet wrogie, wobec medycyny opartej na dowodach (evidence-based medicine), czy szukają rozwiązań w ramach tzw. medycyny alternatywnej. W przypadku takich ruchów nie możemy mówić o przekazywaniu wiedzy, ale raczej o strategiach wytwarzających alternatywne procesy i struktury wiedzotwórcze, a także o taktykach i strategiach politycznych i ekonomicznych niemających wiele wspólnego z przekazywaniem wiedzy. Czym zatem są ruchy pacjentów odwołujące się do dowodów, opierające swą praktykę o wiedzę naukową? Przede wszystkim są to organizacje, które zbierają doświadczenie i budują wiedzę w oparciu o osobiste doświadczenia pacjentów i pacjentek. W ten sposób starają się one nadać kształt troskom i problemom danej grupy pacjentów (zwykle zorganizowanych wokół jakiejś rzadkiej, przewlekłej choroby). Organizacje te starają się łączyć wiedzę naukowo sprawdzoną (evidence-based) z wiedzą „z doświadczenia”, czyli wiedzą kontekstu. Dzięki temu aktywiści działający w tych ruchach starają się uczynić ważną dla nich osobiście wiedzę lokalną, politycznie (i naukowo) znaczącą. W praktyce oznacza to, że starają się one zmienić „ramowanie” dotyczącej danej choroby czy problemu medycznego. Przez co często nie tylko rozwiązują praktyczne problemy związane z życiem i dobrostanem pacjentów, ale także wpływają na zmianę samej nauki. Dzieje się tak najczęściej dlatego, że zwracają one uwagę na obszary dotychczas niedostatecznie zbadane (undone science). Kluczowe jest zauważenie, że w odróżnieniu do naukowców, pacjenci (ruchy pacjenckie) interesują się raczej efektami, a niekoniecznie przyczynami fenomenów medycznych, którymi się zajmują. To powoduje, że po raz kolejny ich wpływ wykracza poza działalność społeczną, ale ma konsekwencje także dla rozwoju samej nauki. Jak pokazał Bruno Latour w swej książce Nadzieja Pandory poprzez metaforę krwioobiegu, nauka, aby mogła działać, musi „krążyć w społeczeństwie”, to znaczy produkcja faktów naukowych, wiedzy w laboratoriach, musi być uzupełniania przez instytucjonalne sposoby sprawdzania wiarygodności naukowców, kulturowe sposoby gratyfikacji, ekonomiczne i polityczne wsparcie oraz przez upowszechnianie czy to w mediach, czy w systemie edukacyjnym. „Fakt naukowy” działa, o ile krążenie i przekazywanie wiedzy odbywa się organicznie w całym społeczeństwie. Jest tak, gdy wiedza jest produkowana w laboratoriach wyposażonych w odpowiedni sprzęt badawczy, ale także wtedy, gdy dysponujemy instytucjami naukowymi potrafiącymi weryfikować dorobek naukowców,

BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

stabilizować ich kariery, tworzyć środowiska badawcze. „Fakt naukowy krąży” także dzięki temu, że istnieje sprzyjające nauce otoczenie kulturowe oraz że jest ona wspierana poprzez popularyzację wiedzy. Wreszcie nie bez znaczenia jest fakt, że nauka potrzebuje dość przyziemnych sojuszników – świata polityki i ekonomii. Nauka musi być finansowana oraz wolna od bezpośrednich nacisków politycznych. Oczywiście Bruno Latour w swym barwnym, modnym dziś języku wyraził dość znaną już prawdę – że medycyna, nauka, społeczeństwo, państwo oraz odpowiednio pacjenci, naukowcy, obywatele tworzą razem organiczny splot i ich sukcesy indywidualne zależą od „przepływu wiedzy naukowej” będącej krwioobiegiem całego organizmu. W połowie ubiegłego wieku idee te były popularne wśród odwołujących się do tradycji marksistowskiej, lewicowo nastawionych badaczy, naukowców i intelektualistów, takich jak John Desmond Bernal, Frédéric Joliot-Curie czy Joseph Needham. Kierowani analogiczną jak Latour, ale bardziej politycznie świadomą, wizją krążenia wiedzy pomiędzy społeczeństwem a nauką spowodowali oni, że w nazwie UNESCO pojawiło się „S” i nauka obok kultury i edukacji stała się narzędziem budowania misji Organizacji Narodów Zjednoczonych. Omawiany aktywizm pacjencki pełni ważną rolę, stara się „odczopowywać” zatory, udrożniać kanały komunikacyjne pomiędzy pacjentami (obywatelami) a ekspertami, dzięki czemu życiodajne krążenie wiedzy, faktów naukowych, może odbywać się sprawniej, zaś nauka może wspomagać osiąganie celów tak jednostkowych, jak i społecznych, a nie budzić lęk czy wyalienowanie. Dlatego też, w odróżnieniu od wspomnianych antynaukowych postaw i ruchów pacjenckich, zwolennicy i uczestnicy ruchów odwołujących się do dowodów zwykle są nastawieni mniej konfrontacyjnie niż inne ruchy pacjenckie. Wytwarzanie wiedzy w ramach ruchów pacjenckich Gdy analizujemy przepływy wiedzy pomiędzy ruchami pacjenckimi a ekspertami i personelem medycznym, wyróżnić należy kilka osi napięć, potencjalnych przestrzeni sporów i konfliktów. Pierwsza z nich to napięcie pomiędzy wiedzą opartą o dowody i badania naukowe (evidence-based) versus wiedza oparta o doświadczenie osobiste albo wspólnotowe (experience-based). Tym, co próbują, często z sukcesem, robić ruchy aktywistyczne pacjentów, jest splatanie wiedzy „z doświadczenia” z wiedzą medyczną i naukową (opartą o trudne, wieloletnie procedury uwiarygodniania i sprawdzania). Właśnie owo nastawienie na „splatanie” odróżnia omawiane ruchy

27


od często spotykanej, szczególnie w mediach społecznościowych, taktyki przeciwstawiania wiedzy anegdotycznej („z doświadczenia”) wiedzy naukowej. Anegdoty, czy jak chcą niektórzy złośliwi krytycy – anecdaty (dane wywiedzione z anegdotycznego przykładu) – same nie mają wartości naukowej czy wiedzotwórczej. Mogą jednak taką uzyskać, kiedy zostaną splecione i wsparte wiedzą ekspercką. Na takiej operacji, jak przekonuje nas doświadczenie ruchów evidence-based, zyskać mogą obie strony. Pacjenci uzyskują weryfikację swoich doświadczeń, uczą się odróżniać doświadczenia oparte na błędach poznawczych od realnych procesów, z kolei uczeni i medycy uzyskują unikatową możliwość sprawdzenia, w jaki sposób obserwowane przez nich zjawiska w laboratoriach, sytuacjach ambulatoryjnych, zachodzą w „czasie rzeczywistym” i w złożonym, pełnym dodatkowych czynników środowisku życia pacjentów. Mamy zatem do czynienia z kolistym procesem krążenia wiedzy, w którym z jednej strony ruchy aktywistów starają się potwierdzić i uzyskać wiarygodność poprzez odwołanie do nauki, aby następnie móc wpłynąć na naukę, praktyki naukowe i medyczne w celu zwrócenia uwagi na palące je zagadnienia. Dzięki czemu uczestnicy tych ruchów stają się „pacjentami 2.0”, obserwatorami drugiego rzędu, którzy nie tylko uczestniczą w danej praktyce (medycznej), ale też do pewnego stopnia ją rozumieją i mogą na nią pośrednio wpływać. Jedne z najważniejszych badaczek ruchów pacjenckich odwołujących się do dowodów, Madeleine Akrich i Vololona Rabeharisoa, w swym raporcie Patients Organisations and „Evidence-based activism”, poprzez analizę udziału rodziców dzieci z ADHD pokazały, w jaki sposób dochodzi do owego splotu osobistego i wspólnotowego doświadczenia z wiedzą medyczną i ekspercką, a następnie do przekształcania tak wiedzy eksperckiej, jak i podejścia rodziców. Pierwszą aktywnością rodziców było usystematyzowane zbieranie świadectw, budowanie bazy wiedzy opartej o doświadczenia, ale równocześnie uporządkowanej (choć jeszcze nie w naukowy sposób). Wiedzę tę rodzice gromadzili między innymi na wspólnych forach internetowych, blogach, stronach swych organizacji. Kolejny krok miał naturę polityczną i częściowo lobbystyczną, rodzicie świadomie używali i kształtowali wiedzę opartą o doświadczenie („świadectwa”) w celu uzyskania wsparcia ze strony oficjalnych instytucji. Przykładowo, jeden z rodziców stwierdził: „Dzięki tej działalności [zbieraniu świadectw] mamy nadzieję zakumulować informację, zbadać potrzeby każdego związane z trudnościami doświadczanymi w szkole przez ich dzieci, a następnie przekazać to władzom, aby pokazać prawdziwe problemy, z którymi się

borykamy, i wysiłki, jakie są wciąż konieczne, aby szkoła mogła być miejscem szans dla wszystkich”. Wysiłki francuskich rodziców z okolic Paryża doprowadziły do przeprowadzenia szeroko zakrojonych badań dzieci z ADHD pod kątem ich zdolności akademickich. Co z kolei wpłynęło na zmianę obrazu zarówno choroby, jak i sytuacji szkolnej samych małych pacjentów. Kolejnym etapem jest wywołanie efektu w samej nauce, polegającego na przeprowadzaniu badań na obszarach dotychczas niebadanych/ nieeksplorowanych, jak wspomniane wyżej badanie zdolności intelektualnych dzieci z ADHD. Kluczem do sukcesu we współpracy ruchów pacjenckich i ekspertów medycznych/naukowych jest zestawianie różnych typów danych oraz rodzajów analiz/badań. Ruchy pacjenckie zbierają świadectwa, ze wsparciem ze strony specjalistów dokonują analizy jakościowej tych świadectw, następnie przeprowadzają analizę ilościową świadectw, aby dokonać usystematyzowania danych uzyskiwanych w ramach doświadczeń jednostkowych. Dzięki temu możliwe jest dostosowanie uniwersalnych metod wypracowanych w ramach procedur medy-cznych do zróżnicowanego świata życia małych pacjentów z ADHD i ich rodzin. Wiedza naukowa i wiedza „z doświadczenia” mogą wspomagać się wzajemnie Widzimy zatem, że przy zachowaniu pewnych warunków (kontrola zbierania świadectw, dyscyplina organizacyjna ruchu pacjentów, samoświadomość) wiedza uzyskana „z doświadczenia” może stanowić uzupełnienie wiedzy opartej na dowodach (naukowych). Ważne jest, aby podkreślić, że tak rozumiana wiedza „z doświadczenia” nie jest produkowana w „kontrze” do naukowego sposobu wytwarzania i sprawdzania wiedzy. Nacisk położony jest raczej na uzupełnienie wiedzy i wskazanie obszarów dotychczas zaniedbanych, pomijanych czy uważanych za takie, które nie są priorytetowe. Jednym z obszarów, na którym aktywizm pacjencki (oparty na dowodach) jest widoczny, to ginekologia, położnictwo, opieka nad rodzącą i opieka wczesnoniemowlęca. Obszar ten był wielokrotnie w historii poddawany procesom ideologicznego, politycznego i religijnego zawłaszczania. Ponadto wraz z rozwojem ruchów na rzecz upodmiotowienia kobiet, właśnie ten obszar medycyny, jak mało który, uwidocznił potrzebę walki o klasyczne postulaty feministyczne: prawo do godności dla każdej z kobiet, prawo do swojego ciała, prawo do przyjemności (problem praktyk nacinania krocza pacjentek bez konsultacji). Ruchy emancypacyjne w tym obszarze przybierają różne formy, często jednakże są one budowane w kontrze do medycyny opartej na dowodach. Warto tu tylko

28


zauważyć niebezpieczne tendencje wśród środowisk promujących porody domowe. Nie tylko narażają one kobiety i dzieci na potencjalne powikłania, ale prawdopodobnie wbrew intencji samych zainteresowanych sprzyjają one praktykom neoliberalnym i prywatyzacyjnym w obrębie służby zdrowia. Warto tu jednak zauważyć, że podniesienie wagi położnych, redefinicja ich roli względem lekarza, zwrócenie uwagi na przekazywanie doświadczeń dotyczących porodu przez doświadczone położne, akuszerki, wcale nie musi być budowane w kontrze do medycyny opartej o dowody, ale ją uzupełniać. Przy takim akceptującym wiedzę naukową podejściu odzyskiwanie prawa do porodu i ciała jest zarówno składową emancypacji kobiet, jak i pozytywnie zmienia samą praktykę medyczną. Jak już wspomniałem wyżej, „fakt naukowy”, „nauka”, w tym medycyna, działa, o ile krąży w całości społeczeństwa. Często jednak powstają „zatory”, miejsca problematyczne. Widoczne jest to wyraźnie w obszarze służby zdrowia, na przykład w omawianej kwestii problemów związanych z porodem. Naukowo jesteśmy w stanie przetestować, zbadać leki, techniki porodowe, sposoby interwencji w razie komplikacji, udoskonalić leki znieczulające itd. Tyle tylko, że na doświadczenie porodu przez pacjentkę i jej dziecko składa się nie tylko ta „czysta” nauka, musimy jeszcze zadbać o odpowiednie finansowanie, edukację, zapewnienie dostępu do informacji i wiele wydawałoby się mało stricte naukowych kwestii. Impulsy ze strony środowisk pacjenckich, formułowane w oparciu o szacunek dla medycyny opartej na dowodach, poprzez uzupełnianie tych okołonaukowych warunków, jakie składają się na doświadczenie porodu, nie tylko pomagają pacjentkom poczuć się upodmiotowionymi, ale także poprzez zwiększenie zaufania pomagają samej medycynie. Co więcej, poprzez ukazanie nowych obszarów doświadczenia rodzących mogą wpływać na zmianę praktyk. Niestety wbrew temu, co napisałem powyżej, w Polsce często dochodzi do sytuacji konfliktowej i zerwania komunikacji pomiędzy pacjentkami i lekarzami. Takie zerwanie, pęknięcie w krążeniu wiedzy (opartej na dowodach) i wiedzy opartej na doświadczeniu, ma katastrofalne skutki. Ruchy pacjenckie, które działają w alienacji, w zerwaniu z wiedzą opartą na dowodach naukowych, mogą bardzo łatwo przerodzić się w swe zaprzeczenie i zamiast emancypować pacjentki, będą dla nich szkodliwe. Widać to na przykładzie rozwijających się ruchów antyszczepionkowych, które jak dowodzą powracające epidemie chorób zakaźnych (np. odry) stanowią zagrożenie zdrowia i życia. Ponadto ruchy pacjenckie, które zrywają z dialogiem i próbą wpisania swego doświadczenia w krążenie wiedzy opartej

BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

na dowodach naukowych, nie tylko nie mają wpływu na środowisko medyczne, ale nie pomagają pacjentkom w zwalczaniu patologii w obrębie praktyk medycznych, o których pisał m.in. Paweł Reszka w książce Mali bogowie. O znieczulicy polskich lekarzy. Przykładem lokalnego działania wpisującego się w przedstawiony model aktywizmu pacjenckiego opartego o dowody jest działanie Fundacji Rodzić po Ludzku (http://www.rodzicpoludzku.pl/), gdzie z jednej strony zbierane są świadectwa kobiet (http://www.rodzicpoludzku.pl/Opowiesci-porodowe), przeprowadzane są działania na rzecz upodmiotowienia pacjentek (http://www.rodzicpoludzku.pl/Interwencje), jednakże w poszanowaniu medycyny opartej na dowodach, na przykład poprzez kolportaż książki Wokół porodu – wybrane zagadnienia medycyny opartej na dowodach naukowych. Wiedza „z doświadczenia” może zmieniać wiedzę medyczną, a nawet wpłynąć na zmianę paradygmatu – przypadek AIDS Wiedza „z doświadczenia” wpływa na krążenie „faktu naukowego” w społeczeństwie, pomaga z jednej strony socjalizować innowacje i odkrycia naukowe, z drugiej oswaja ludzi z nimi. Jednakże, jak wykazał m.in. Steven Epstein w swej książce Impure Science. AIDS, Activism, and the Politics of Knowledge, analizując aktywizm pacjencki związany z epidemią AIDS, zdarza się, że pacjenci mogą wpłynąć także na wiedzę medyczną i zmienić zarówno praktykę, jak i teorię. Epstein opisał detalicznie, w jaki sposób aktywiści zmobilizowali zasoby, ludzi, przekonali opinię publiczną oraz, co najważniejsze, środowisko naukowe i medyczne do swej sprawy – walki z epidemią AIDS. Epstein opisuje drogę, jaką przeszli aktywiści – od marszów protestacyjnych, demonstracji przed biurem FDA (urząd do spraw kontroli leków) po zrozumienie, jak funkcjonuje naukowa i instytucjonalna praktyka współczesnej medycyny i dołączenie do niej, a nie jej zwalczanie. Epstein pokazał drogę, jaką przeszli aktywiści od „reprezentantów choroby” po alternatywne źródło ekspertów, którzy byli w stanie samowykształcić się w takim stopniu, by mogli dyskutować z establishmentem medycznym w swoim własnym języku. Aby to jednak było możliwe, aktywiści musieli odbyć mozolną drogę uczenia się, czym jest medycyna oparta na dowodach naukowych, docenić wagę procedur naukowych, zrozumieć, dlaczego w medycynie stosuje się takie metody, jak „podwójnie ślepa próba”, czy placebo. Jak pokazał Epstein, aktywiści musieli nauczyć się prezentować swe racje w taki sposób, aby być wiarygodnymi dla środowisk naukowych, medycznych i urzędniczych. Dzięki temu dokonała się zmiana nawet na poziomie definicji

29


istoty samej choroby. Musimy też równocześnie pamiętać, że aktywiści walczący o prawa pacjentów z AIDS, bazujący na wcześniejszym aktywizmie w walce o prawa osób LGBT, walczyli równocześnie z konserwatystami, fundamentalistami religijnymi, Kongresem (o fundusze na leczenie) oraz z procesami kulturowymi, które wywołała epidemia AIDS. Pokazanie, że AIDS nie jest tylko chorobą osób homoseksualnych, nie tylko miało wpływ polityczny, ale pozwoliło przekierować myślenie o chorobie z interpretacji kładącej nacisk na styl życia – na wirusowe podłoże choroby. Pamiętajmy, że zaproponowana w 1982 roku definicja choroby brzmiała: zespół niedoboru odporności gejów (gayrelated immune deficiency, GRID). Łączenie choroby z osobami homoseksualnymi, a ponadto z pewnym stylem życia charakterystycznym dla środowisk bohemy artystycznej, spowodowało, że AIDS początkowo traktowano jako pochodną „niezdrowego” trybu życia i hipoteza ta wpływała na pojmowanie tej choroby także przez środowiska medyczne, pomimo tego, że była to świecka wersja „kary za grzechy”, jak AIDS pojmowały środowiska konserwatywne i fundamentaliści religijni (chrześcijańscy). Epstein pokazuje, w jaki sposób działania aktywistów przyczyniły się do przekształcenia biomedycyny, pozwoliły na wykazanie, że to wirus HIV jest odpowiedzialny za szerzenie się choroby AIDS. W przytaczanej książce oraz w tekście The Cons-truction of Lay Expertise. AIDS Activism and Forging of Credibility in the Reform of Clinical Trials Epstein pokazuje, że ważną składową sukcesu aktywistów było, jak już wspomniałem, przekonanie innych o swojej wiarygodności. Jak to zrobili? Po pierwsze, wykonali oni ogromną pracę i nabyli wiedzę oraz język biomedyczny, dzięki czemu instytucje biomedyczne mogły „otworzyć” przed nimi drzwi. Po drugie, pokazali, że aktywiści są reprezentantami chorych w odróżnieniu od samych chorych na HIV/AIDS oraz uczestników testów klinicznych. To pozwoliło na połączenie argumentów politycznych i moralnych bez utraty wiarygodności naukowej. Wypracowane przez aktywistów związanych z AIDS sposoby łączenia argumentów moralnych, politycznych z naukową wiarygodnością stały się matrycą, podręcznikiem dla innych ruchów pacjenckich, np. boreliozy, raka piersi w USA, choroby Alzheimera w Wielkiej Brytanii i Irlandii, wspomnianego ADHD we Francji czy stowarzyszenia chorych na stwardnienie rozsiane. Problemy, niebezpieczeństwa, pułapki Aktywizm pacjencki nie jest działalnością pozbawioną niebezpieczeństwa, ryzyka. Pomijam w tekście podstawowy problem, czyli istnienie antynaukowych ruchów pacjenckich, szkodzących chorym oraz tzw. atro turfs, czyli fałszywe ruchy oddolne wykreowane

przez agencje reklamowe, korporacje na rzecz promocji jakiegoś leku czy formy terapii. Nie trzeba jednak sięgać po tak drastyczne przykłady, nawet najbardziej uważny, starający się opierać na dowodach naukowych ruch aktywistyczny pacjentów nie działa w próżni społeczno-ekonomicznej i jest aktorem w zmieniającej się rzeczywistości. Trzy podstawowe zagrożenia można określić następująco: a) aktywizm pacjencki, może (wbrew swym intencjom) destabilizować zaufanie do klasycznych instytucji zdrowia publicznego, b) oddolny aktywizm może wpisywać się (wbrew intencji) w proces neoliberalizacji usług medycznych oraz c) ruchy pacjenckie nie są wolne od zagrożeń związanych z „walką o uwagę”, jaka toczy się w mediach społecznościowych i w przekazach internetowych. Pierwsze zagrożenie wiąże się z tym, że dziś jesteśmy w stadium późnej nowoczesności, nauka i medycyna nie są już jednoznacznie traktowane jako gwarant postępu. Czarnobyl, zatrucie środowiska, zmiany klimatyczne to zjawiska, które unaoczniły nam, że musimy równocześnie rozwiązywać nasze problemy przy pomocy nauki i medycyny opartej na dowodach oraz rozwiązywać problemy wywołane przez skutki uboczne wcześniej zaproponowanych rozwiązań. Owa kolista, refleksyjna natura późnej nowoczesności powoduje, że hasłem rozpoznawczym epoki jest raczej termin: „ryzyko” niż „postęp”. Aktywizm pacjencki z jednej strony jest częścią pozytywnego procesu urefleksyjnienia naszych praktyk powiększających wiedzę o nas samych, z drugiej mogą one wpłynąć na zwiększenie poczucia „ryzyka”. A to z kolei może obniżyć poziom naszego zaufania do nauki. Choć w praktyce medycyna wsparta aktywizmem pacjentów zmniejsza realnie istnienie ryzyka. Wiemy jednak, że lęki i poczucie zagrożenia nie wynikają często z realnej diagnozy sytuacji, ale są rezultatem histerii, paniki moralnej, mód medialnych, o czym szerzej pisałem wraz z Krzysztofem Abriszewskim i Michałem Wróblewskim w książce Czyje lęki? Czyja nauka? Struktury wiedzy wobec kontrowersji naukowo-społecznych. Nauka w dzisiejszym świecie jest postawiona w sytuacji paradoksalnej, z jednej strony wymaga się od lekarzy stawiania diagnoz, zapewniania, że „wszystko jest w porządku”, z drugiej ci sami naukowcy tropią zagrożenia i ryzyka. W świecie pierwszej nowoczesności figura technokraty pozwalała maskować tę drugą działalność i prezentować optymistyczną twarz systemów eksperckich. Dziś, w świecie nauki odczarowanej, nauki postakademickiej, jest inaczej, prezentujemy obie jej twarze. Jest tak dlatego, że obywatele (i media) weszli do laboratoriów, a naukowcy „wyszli na ulice”. Naukowcy równocześnie diagnozują i wskazują ryzyko oraz proponują sposoby jego okiełznania. Wewnątrz

30


swych laboratoriów uczą się być krytycznymi, podważać pewność, szukać „drugiego dna”, równocześnie występują publicznie jako eksperci w debacie publicznej i wymaga się od nich zapewnienia, że świat jest bezpieczny, stabilny, a oni sami i metody naukowe pewne i nieomylne. Nauka jako praktyka i publiczna funkcja nauki stoją ze sobą częściowo w sprzeczności. Pewnym ze sposobów wyjścia z sytuacji jest budowanie kanałów komunikacyjnych, udrożnianie przepływów, krążenia faktów naukowych w społeczeństwie. Po stronie medycyny i nauki możemy dążyć do „obniżenia tonu” poprzez praktyczne pokazanie, jak działa nauka, poprzez ukazanie, czym jest praktyka naukowa i jej metody. Po stronie społecznej, aktywistycznej, kierunek jest przeciwny, obywatele ucząc się, jak być wiarygodnym partnerem dla naukowców, lekarzy, sami rozmontowują wiele mitów narosłych wobec technonauki. Kluczowa jest wiedza o mechanizmach konstruowania samej wiedzy, zrozumienie, jak krąży fakt naukowy, jak jest wytwarzany w laboratorium, dlaczego ważne są wiarygodne kolektywy myślowe składające się na kulturę naukową, a także uświadomienie sobie, jak ważna jest rola mediów i edukacji w całym systemie krążenia nauki. Uczenie to wymaga demitologizacji nauki, często w sporze z wiedzą odziedziczoną w procesie (niepoprawnej) edukacji w zakresie STEM (Science, Technology, Engineering and Mathematics). Przykładowymi mitami, które należy odmyśleć, są: traktowanie odkrycia jako jednostkowej eureki, myślenie o urządzeniach medycznych, naukowych, jako o czarodziejskiej różdżce czy sprowadzanie historii nauki do historii „wielkich ludzi”. Warto też pamiętać, że ruchy pacjenckie muszą się uczyć poruszać w rozgorączkowanym świecie mediów elektronicznych i społecznościowych, gdzie walutą wymienną jest „uwaga”. Media takie żywią się „uwagą”, co powoduje, że news jako waluta jest wszystkim i ma moc korupcji wszystkiego. Zwracanie uwagi na problemy danej grupy chorych odbywa się przy pomocy tych samych platform kontaktu, na których promuje się wiadomości w stylu: „Świnka Niunia, naćpane owce i 24-metrowa zabawka seksualna. Ważne informacje z kraju i ze świata [skrót]”1. Widać zatem, że ruchy pacjenckie stąpają po linie, z jednej strony muszą być krytyczne wobec pewnych praktyk technonaukowych, interweniować, nagłaśniać, lobbować, z drugiej muszą dbać o zdrowie publiczne, finansowanie nauki i medycyny, oraz o jej prestiż. Ruchy pacjenckie ponadto stoją przed zbadaniem swego stosunku do państwa i publicznej opieki medycznej, muszą uczyć się krytykować je tak, aby równocześnie nie być sojusznikiem tych, którzy pod hasłami prywatyzacji niszczą medycynę i naukę.

BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

Na koniec chciałbym postawić kilka pytań, o których warto pamiętać, gdy zajmujemy się aktywizmem pacjenckim: „Czy refleksyjność może być groźna i niebezpieczna?”; „Jak być refleksyjnym i bezpiecznym oraz nie zwiększać społecznego poczucia zamieszania, chaosu, dezinformacji?”; „Jak ucząc się, być ekspertem i nie podważać eksperckości innych?”. Oraz najważniejsze: „Jak zmusić medycznych technokratów i przestraszonych pacjentów do słuchania naszych uwag i rozpoczęcia dialogu opartego o krążenie wiedzy i doświadczenia?”.

31

1 Przytoczyłem autentyczny nagłówek z jednego z polskich portali, sprzężonego z poczytnym dziennikiem. Pozwolę sobie jednak nie przytoczyć jego nazwy, aby nie robić tej wątpliwej reklamy, poza tym problem dotyczy całego pola mediów.


Karolina J. Dudek

Ekran przy wejściu do sali konferencyjnej Alfa wyświetla listę spotkań. Godzina, nazwisko rezerwującego. Trzeba potwierdzić rozpoczęcie spotkania naciśnięciem przycisku na wyświetlaczu, w przeciwnym razie rezerwacja zostanie anulowana i salę będzie mógł zająć ktoś inny. Rozpoczyna się szkolenie. Obecne są trzy osoby. Jest piątek, więc panuje obowiązkowy luz. Zamiast monochromatycznych garniturów dziś można założyć kolorowe koszule i swetry w serek. Uczestnicy szkolenia włączają zestaw wideokonferencyjny.

32


Kamera z mikrofonem znajdująca się na środku stołu wychwytuje głos i obraca się w kierunku osoby mówiącej, by transmitować dźwięk oraz obraz do Focus Room Alfa, małego pomieszczenia w innym mieście, w którym znajduje się czwarta osoba biorąca udział w spotkaniu. Duży ekran LCD zamieszczony na ścianie wyświetla tę osobę. Gdyby uczestnicy szkolenia zebrali się w salce przeznaczonej na spotkania większej liczby osób, współobecność zapewniałby obraz z projektora. Woleliby spotkać się w dużej, bo przestronniejsza i ma okno z widokiem na miasto, ale Zarząd dąży do efektywnego wykorzystania przestrzeni. Małe spotkanie – mała salka. Spotkań i pracy w grupach jest bardzo dużo, dlatego w nowym biurze zaaranżowano trzy razy więcej sal niż w poprzednim i wdrożono system rezerwacji. W części sal odbywają się codziennie spotkania, a inne są zarezerwowane na kilka dni albo i całe tygodnie i pracują w nich interdyscyplinarne zespoły. Jedna z osób wysyła link do prezentacji udostępnionej w chmurze, którą pozostali wyświetlają na ekranach swoich laptopów. Materiał został przygotowany przez zespół projektowy z kilku departamentów – od finansowego po dział produktów strategicznych – i przedstawia kompleksowo wiedzę wypracowaną przez różnych specjalistów zaangażowanych do stworzenia nowego produktu. Uczestnicy spotkania wpisują komentarze do omawianych slajdów, tak, aby nie przerywać prowadzącemu pytaniami. Pod koniec szkolenia udzieli on odpowiedzi i wyjaśni wątpliwości. Ale zanim to nastąpi, rozwiążą jeszcze ćwiczenie warsztatowe przy wykorzystaniu tablicy interaktywnej – dużego ekranu, który umożliwi wszystkim uczestnikom szkolenia wspólną pracę w czasie rzeczywistym, mimo że dzieli ich wiele kilometrów. Po naciśnięciu przycisku u dołu ekranu efekty pracy zostaną zapisane i rozesłane na skrzynki mailowe wszystkich wykonujących to ćwiczenie. Rozmowę dotyczącą tematów poruszanych na szkoleniu kontynuować będę przy kawie. Usiądą na wysokich hockerach w biurowej kuchni oddzielonej od korytarza szklaną ścianą, służącą w czasie takich rozmów także jako tablica do pisania. Zanotują na niej kilka najważniejszych kwestii. Każdy z uczestników sfotografuje sobie te notatki smartfonem, zanim rozejdą się do swoich działów. Jeden z nich opowie pozostałym o decyzji kolegi, który dość nagle w środku kilkumiesięcznego projektu postanowił kontynuować swoją ścieżkę kariery poza strukturami firmy. Co się stało? Co go do tego skłoniło? Wszyscy zastanawiali się od poniedziałku, kiedy to menedżer jego działu ogłosił enigmatycznie tę nowinę. Nawet jeśli dla wielu organizacji działających w Polsce multimedialne tablice interaktywne wciąż

BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

pozostają niedostępnym dobrem luksusowym (ale należy się spodziewać, że wkrótce będą w powszechnym użyciu. Na zachodzie taktylne ekrany tablic interaktywnych wykorzystywane są już w edukacji dzieci), opis szkolenia, od którego zaczynam, dobrze oddaje charakter pracy, procesów tworzenia i współdzielenia wiedzy we współczesnych organizacjach: są one zapośredniczone przez coraz bardziej „pracowite ekrany”. Pojęcie to zaczerpnęłam z tekstu Romualda Demidenko do katalogu wystawy Cały czas w pracy – serii „projektów i tekstów omawiających aspekty uelastycznionej produkcji i wydłużonej aktywności w dobie nadmiaru generowanego serią powiadomień wyświetlanych na ekranach urządzeń, które na co dzień nam towarzyszą” (Galeria Labirynt, 2017). Demidenko zwraca uwagę na to, że ekrany stały się „dryfującymi biurami dla nowoczesnych nomadów”. Zastępują one klasyczne przestrzenie pracy, ale jednocześnie owe przestrzenie zaczynają się radykalnie zmieniać. Biura nie tylko wypełniają się ekranami, które zapewniają nieustający dopływ informacji, lecz także oferują nowe przestrzenie wspierające wymianę informacji i dzielenie się wiedzą. Małe jedno- lub dwuosobowe pomieszczenia z miejscem na laptopa i z dodatkowym dużym ekranem LCD, służące do pracy indywidualnej i do uczestnictwa w szkoleniach online. Biurowe kawiarenki wyposażone w tablice suchościeralne, tak, aby przypadkowe spotkanie przy kawie mogło stać się okazją do wymiany wiedzy. Duże kuchnie połączone z jadalniami, przypominające raczej wnętrza kawiarni sieciowych niż przestrzenie biurowe, aby stworzyć miejsca, w których mogą poznać się pracownicy różnych działów, tak, aby interdyscyplinarna współpraca przebiegała sprawniej. Neoliberalny dyskurs opakowujący te przestrzenie, którego głównymi producentami są pracownie architektoniczne i deweloperzy, formułuje obietnicę efektywności, optymalizacji, nowoczesności i przyjemności pracy. Przestrzeń ma nieustannie stymulować i zapewniać różnorodne doznania estetyczne, pobudzać kreatywność i utrzymywać ją na odpowiednim poziomie przez cały dzień, oferując jednocześnie różne miejsca pracy dopasowane do potrzeb bieżących. Czy każda nowoczesna przestrzeń biurowa rzeczywiście tę kreatywność pobudza? W pracy Seed (2016), stanowiącej dynamiczny pejzaż świata materialnego, pokazywanej na wystawie Cały czas w pracy, Tymek Borowski sugeruje, że przestrzenie biurowe tak uporządkowane, przewidywalne, niezmienne i monotonne oferują nam skrajnie inne doświadczenie miejsca niż nasze naturalne środowiska, takie jak las, sawanna. W biurze nic nie może zaskoczyć, wszystko jest pod kontrolą. Takie minimalistyczne pudełka nie tylko separują od możliwości doświadczania

33


świata, lecz także tworzą złudzenie świata realnego, odrywają od rzeczywistości. Jak wpływa to na decyzje bizne-sowe? „Rzeczywistość jest amorficznym bloblem, dynamicznym burdelem drgających rzeczy. Siedząc w typowym biurze można o tym zapomnieć i np. próbować kierować swoją firmą tak, jakby była platońską ideą, minimalistycznym obiektem o gładkich płaszczyznach i elegancko zaprojektowanych funkcjach” – napisał artysta. Jego praca ma przypominać, że rzeczywistość nie jest gładka, uporządkowana i przewidywalna. „Upraszczając: jeśli masz w zasięgu wzroku kawałki dynamicznej natury to pozostajesz w kontakcie z rzeczywistością i podejmujesz lepsze decyzje. Seed to okno na naturę. To takie akwarium, mebel, który przypomina użytkownikowi, że wszystko jest w ciągłym ruchu”. Rzeczywistość biur to dążenie do porządku, polityka czystego biurka. Ma na nim stać jedynie laptop, ewentualnie to, co w danym momencie potrzebne, ale po zakończonej pracy nic nie powinno na nim zostać. „Jeśli zawalone, nieuporządkowane biurko ma odzwierciedlać taki właśnie stan umysłu, to jaki stan umysłu odzwierciedla puste biurko?” – miał zapytać Albert Einstein. Puste biurko w świecie kreatywności i przekazywania wiedzy: czyż to nie paradoks? W tym świecie przekazywanie wiedzy nie jest procesem ukierunkowanym jednostronnie, w ramach którego pasywni odbiorcy przyswajają biernie treści. Uczenie się związane jest, po pierwsze, z interaktywnym współdziałaniem i ukierunkowywaniem procesu, manipulowaniem elementami na ekranie, współtworzeniem treści. Webinaria, wykorzystujące prezentacje, filmy, zapisy dźwiękowe, szkolenia łączące omawianie wydrukowanych materiałów, interakcję online, czytanie lub oglądanie elektronicznych dokumentów czy zapisów, wypełnianie interaktywnych formularzy i ankiet – zaczynają przynależeć do codzienności organizacyjnej. Uniwersytety, szczególnie te zachodnie, oferują również coraz więcej programów wykorzystujących tę formę przekazywania wiedzy. A wszystko dlatego, że wiedza wykorzystywana w organizacjach staje się coraz bardziej fragmentaryczna – składa się ona z segmentów, które są nieustannie „przepakowywane” w nowe kombinacje – rozproszona, „zmagazynowana w ludziach”. Według badaczy, takich jak na przykład szwedzki profesor zarządzania Lars Lindkvist, dominują dwa modele tworzenia i dystrybucji wiedzy. Pierwszy z nich to wspólnoty wiedzy – zespoły ludzi, którzy pracują razem na tyle długo, że udaje im się stworzyć pewien sposób komunikowania, system podzielanych poglądów, założeń i sposobów działania. Dzięki nim mówią jednym „językiem”, a nawet rozumieją się bez słów,

gdyż przyjmują te same założenia. Uczelnie dobrze spełniają swoją funkcję, jeśli chodzi o przygotowanie do pracy w ramach pewnej wspólnoty wiedzy. To intensywny okres socjalizacji, w której członkowie tej wspólnoty poznają określony zasób wiedzy i reguł działania, a także uczą się mówić jej językiem. Drugi to kolektywy wiedzy. To zbiorowości ludzi o bardzo różnych kompetencjach i wrażliwościach, którzy mają wspólnie pracować nad konkretnym zadaniem. Poszczególne osoby dysponują dość dużą autonomią, ale jednocześnie współpracują z innymi. Liczy się wspólny cel i wykonanie zadania na czas. Nie podzielają tej samej wiedzy – wręcz przeciwnie: wkład poszczególnych osób jest różny. Wiedza kolektywu jest wiedzą rozproszoną. Ten ostatni termin dobrze objaśniła Charlotte Linde, gdy pisała o tym, że jest pewien typ wiedzy grupowej (w odróżnieniu od indywidualnej), której części dostępne są poszczególnym osobom. Podawała przykład zakupu biletu i trzech grup, z których żadna nie dysponuje pełną wiedzą na temat całego procesu. Ten, kto wybiera się w podróż, będzie wiedział, jak uzyskać zwrot kosztów. Personel administracyjny może wiedzieć, co zrobić z odpowiednimi dokumentami, natomiast osoby pracujące w dziale księgowości będą wiedziały, jak zapłacić za bilet lub odmówić refundacji. To dobry przykład, ale dziś coraz częściej mamy do czynienia z nieco odmienną sytuacją: coraz więcej rozwiązań biznesowych tworzonych jest przez interdyscyplinarne zespoły. Zmienia to struktury organizacyjne – obok podziałów na departamenty tworzone są równolegle nowe podziały. Pracownik działu X może być oddelegowany na 20% czasu pracy do zespołu Y i na 30% – do zespołu Z. Oznacza to, że przez prawie pół tygodnia pracuje poza swoim działem. Z osobami, z którymi współpracuje, czasami mija się przez kilka dni jedynie przelotnie w kantynie albo na korytarzu, nie mając czasu na omówienie bieżących spraw. Ich współpracę koordynuje kanbanowa1 tablica z czterema kolumnami: „do zrobienia, w trakcie, do sprawdzenia, zrobione”. Zostawiają na niej karteczki, dopiski. Pokoje projektowe, w których pracują przez kilka lub kilkanaście godzin w tygodniu, współdzielą z innymi zespołami, więc nie mogą korzystać z tablic. Poza tym część osób w danym zespole może pracować w innej lokalizacji. Organizację zadań w projekcie przejmują więc pracowite ekrany. Przy wykorzystaniu powerpointa, excela i programów do zarządzania projektami wizualizują harmonogram i podział obowiązków. Takie narzędzia do koordynowania pracy socjolodzy nazywają obiektami granicznymi. Tworzenie ich i posługiwanie się nimi w ramach grupy osób pracujących nad wspólnym zadaniem – z których

34


każda ma do zrobienia coś nieco innego, a także dysponuje nieco inną wiedzą – jest kluczowe dla realizacji wspólnego celu. Barbara Czarniawska i Kasja Lindberg, szwedzkie profesorki zajmujące się badaniem organizacji i metod zarządzania, wyjaśniały, że obiekty graniczne są jednocześnie narzędziem koordynacji i wyznaczania granic. Z jednej strony ludzie grupują się wokół obiektów granicznych i między nimi a obiektami tworzą się powiązania, z drugiej strony – obiekty graniczne wyznaczają to, po co ludzie się gromadzą wokół nich i określają granice. W przypadku zespołu składającego się z deweloperów, testerów, designerów i menedżera projektu tablica kanbanowa koordynuje działania: wyznacza zadania zespołu, który musi razem stworzyć aplikację, a w tym celu poszczególni członkowie muszą dzielić się wiedzą i wykonać poszczególne działania tak, aby tworzone przez nich części stanowiły działającą całość. Deweloper pisze kod, którego działanie sprawdza tester, a następnie przekazuje swoje uwagi i razem zastanawiają się, jak poradzić sobie z wychwyconym błędem. Designer projektuje interfejs aplikacji, ale żeby wiedzieć, jak ona będzie działała, musi współpracować z deweloperem i menedżerem projektu, a ten czuwa nad całym procesem i wie, co powinno powstać. Konsultuje się z klientem, koordynuje prace poszczególnych specjalistów. Jeśli tworzona jest na przykład aplikacja, która powinna być zintegrowana z systemem finansowo-rozliczeniowym klienta, konieczna jest też współpraca z księgowymi klienta. Zespół tworzący aplikację musi zrozumieć, jakie dane będą wykorzystywane, w jaki sposób tworzona przez nich aplikacja powinna je „zassać” z innego systemu i jak powinna przetworzyć. I tak właśnie działają kolektywy: wiedza jest rozproszona, rozmaici specjaliści współpracują nad jednym zadaniem i dzielą się przy tym wiedzą, objaśniają sobie różne kwestie w takim zakresie, jaki jest niezbędny do realizacji wspólnego celu. Jeśli członkowie zespołu pracują w różnych miejscach, koordynację działań i współobecność zapewniają pracowite ekrany. W dobie pracy zdalnej, projektowej, organizacje w coraz mniejszym stopniu korzystają z nadzoru bezpośredniego. Zarządzanie zespołami i ocena pracowników wymagają wykorzystania subtelniejszych form. Z jednej strony zarządzanie polega na delegowaniu konkretnych zdań i wyznaczaniu terminów realizacji oraz na porządkowaniu zadań w kalendarzach online, które udostępnione są nie tylko menedżerowi, lecz także całemu zespołowi. W każdej chwili można sprawdzić, co i kiedy będą robiły poszczególne osoby. Z drugiej strony, rozliczanie pracowników z tego, jak wykonują swoją pracę, nie zależy już od samego menedżera, który może mieć niezwykle mało

BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

bezpośrednich kontaktów ze współpracownikami. Wprowadzane są systemy umożliwiające ewaluację okresową i za pomocą formularzy online wszystkim pracownikom wystawiane są recenzje przez wybrane osoby, z którymi współpracują. Opinię wystawiają również sami klienci. Jeśli ktoś ma stały kontakt z różnymi klientami, na przykład pracownik help desku, oceniany jest cały czas. Pracowite ekrany zbierają dane, które następnie są przetwarzane przez działy zarządzania kadrami. Wynik procesu przedstawiany jest w czasie rozmowy z menedżerem i od niego ma zależeć awans, bonus i podwyżka. Choć całość ma sprawiać wrażenie obiektywnej oceny, wiele osób pracujących w organizacjach mówi, że często wyniki oceny wykorzystywane są dość swobodnie do uzasadniania decyzji podjętych w dość arbitralny sposób. Oficjalny dyskurs korporacyjny kreuje wizje merytokratycznej sprawiedliwości: ten, kto jest dobrym specjalistą i przykłada się do wykonywanych zadań, otrzyma nagrodę. A badacze organizacji widzą to inaczej: wszystko zależy od wewnętrznych układów, korporacyjnej polityki i tego, kto z kim przestaje. Jak poruszać się w dżungli korporacyjnej, to też rodzaj wiedzy. Nie przekazują jej jednak na ogół nauczyciele akademiccy w czasie wykładów, ani nie ma ich w książkach czy manualach korporacyjnych. To wiedza ukryta, przekazywana w opowieściach. Część wiedzy ukrytej to oczywiście wiedza specjalistyczna dotycząca wykonywanych zadań, sposobu realizacji procedur. To wiedza, która nie jest nigdzie wyłożona – w żadnej książce ani w skrypcie do szkolenia. Nabywa się ją dzięki temu, że pracuje się w określonym środowisku, tak zwanej wspólnocie działania. Przekazywana jest w opowiadanych historiach. O tym, jak zrealizowaliśmy ostatni projekt. O tym, jak coś nam się nie udało i dlaczego ponieśliśmy porażkę. Można ją też nabyć dzięki temu, że ma się możliwość bezpośredniej obserwacji, na przykład tego, jak dwóch specjalistów się konsultuje i ustalają strategię działania. To także specjalistyczna wiedza wizualna, umożliwiająca specjaliście odróżnienie dobrego rysunku technicznego od złego, dobrej prezentacji od złej. Jednak to, co zapewnia przetrwanie i niejednokrotnie awans lub podwyżkę, to wiedza, „jak być”. Ważna jest tu społeczna wiedza wizualna wynikająca z obserwacji. W niektórych korporacjach dress code jest ściśle opisany w stosownym dokumencie, ale w wielu miejscach pracy, by wiedzieć, jak się należy ubierać, trzeba poobserwować innych pracowników. Liczy się także wiedza narracyjna, przekazywana na przykład przez uczestników szkolenia siedzących po jego zakończeniu w kantynie i komentujących najnowsze zmiany personalne. W opowieściach

35


przekazywanych przez pracowników przy ekspresie do kawy czy w innych sytuacjach nieformalnych zawarte są emocje, wartości, oceny i morały. To nie tylko relacja z tego, co się wydarzyło, lecz także konstrukty kulturowe odbijające dominujące teorie o „życiu możliwym”. Kształtują wyobrażenia o tym, jak działać w korporacji, ale zawierają też ostrzeżenia przed tym, co może spotkać. Niektóre z tych opowieści powielają dominujące narracje kształtowane odgórnie, inne stanowią opowieści alternatywne. Opowieść o tym, jak właściciel firmy dzięki ciężkiej pracy i hołdowaniu zasadzie, że najważniejsze jest dobro klienta i dostarczenie produktu wysokiej jakości, zawiera nie tylko historię rozwoju firmy, lecz także przesłanie: ty też możesz osiągnąć wiele, jeśli będziesz tak pracować. A opowieści alternatywne? O tym, że właściciel firmy wykradł materiały z przedsiębiorstwa, w którym wcześniej pracował, i stworzył dzięki nim swój produkt. O tym, że wygrywał przetargi dzięki oferowaniu korzyści finansowych odpowiednim osobom. Albo o tym, że proponował klientom takie rozwiązania, dzięki którym mógł więcej zarobić. Nie tylko przedstawia alternatywną historię rozwoju firmy, lecz także zawiera przesłanie: w tej branży gra się nieczysto. Te dwa typy historii oferują też dwa zupełnie inne modele działania i wartości, którymi należy się kierować. Pierwszy: pracowitość, uczciwość. Drugi: cwaniactwo i bezwzględność. Przekazywanie wiedzy w dobie powszechnego dostępu do internetu, sieci wewnętrznych, digitalizacji i udostępniania dokumentów w chmurze, a także nowych zasad zarządzania wynikających z partycypacji w wielu projektach, wymaga nowego spojrzenia na to, czym jest wiedza, kto ją tworzy i jak jest ona wyrażana. Pracowite ekrany i kolektywy wiedzy. Pouczające opowieści i obserwacje. Wiedza rozproszona i wiedza specjalisty. Wiedza, która wspiera działanie i kształtuje sprawczość, i wiedza opresyjna, która wymaga podporządkowania pewnym regułom życia korporacyjnego. I wreszcie: metawiedza – pozwalająca zrozumieć, co wiemy, po co wiemy, skąd wiemy i co z tego dla nas samych wynika. 1 Narzędzie wykorzystywane w zarządzaniu procesami i projektami w organizacjach. Pierwotnie – w latach 50. XX wieku w Japonii – metoda kanban wspomagała zarządzanie procesami wytwórczymi. Dziś wykorzystywana jest w m.in. w tworzeniu oprogramowania.

36


BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

37


Ok, guys. Let´s do something real for Czech culture center. They do such a lot of for presentation of czech contemporary art abroad, like Entropa in Brussel or excercising double decker bus in London etc. Now they need our help.

They send me such stupid white vagoon with genial idea: You are artist, so overpaint it. And we will do auction of it, and will get money for sick children. Yes, good idea, isn´t it? Yes, it is a challange! Let´s go boys!

38


Sick children needs sick vagoon. Good idea. Yeah! We got it! What we have? Tools, heater, colours of Ostrava. What the sick children have? Illness & pation. What the rich people have? Money & remorse.

What we will do? We will do a sick vagoon. Czech culture center will show sick vagoon to the rich people. Rich people will have remorse. They will understand the idea of Czech culture center. You have money, cry! No money, no cry...

BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

39


Transfer of money from rich people to the Czech culture center. Another transfer of money from CCC to sick kids. It is train. Vagoons of hope. Hope for sick kids. Yeah! Good idea!

Sick vagoon is allready done. Looks very ill. After disaster. Now we change the work style. Pation. Sick vagoon must be healthy again.

40


Surgery. Time is running. Hard job. Western medicine is winning. Sometimes...

Wow! Vagoon is back on the wheels. But needs more. Facelift & final touch. Yeah! We are near to our target. Yeah! Yeah! Yeah!!!

BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

41


Red cross and red halfmoon. Pation connects the nations. First aid and money. It helps. Religion is not important. Nice cover is important. Let´s do nice cover. Rich people will be suprised. Such a lot of good work...

Outfit is near ready. Yeah!

42


Sick train is healthy again! Adjustment is art. Yeah!

Yeah! Yeah! Yeah!!! It´s done! Sick train for sick kids! Let´s go! First station: Rich people! Thank God! Yeah! Thanks to Czech culture center! Yeah! Yeah! Yeah!!! Thanks to polish friends. Greetings! Yeah! Friendship between nations! Yeah! We are happy, thank you all! Yours František Lozinski o.p.s. Ostrava 5.6.2017 Yeah!

BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

43


The group František Lozinski o.p.s. ART: František Kowolowski &: Petr Lysáček ANTIKKRIST: Jiří Surůvka

Artistic group founded in Ostrava in 2005 by Jiří Surůvka (1961), Petr Lysáček (1961) and František Kowolowski (1967). The characteristics of a wide range of their activities in a nutshell are: “The authors often go beyond established clichés and artistic content standards. Their creative concept is guided by the pursuit of social and, most importantly, immediate extramural communication with the viewer. The group is trying to find a critically-ironic model of the present.“

Ok, kids. See you in CZECHINA! 44


Beata Bartecka

Każdy człowiek może, jeśli tylko pragnie, stać się rzeźbiarzem swojego własnego mózgu. Santiago Ramón y Cajal

I Nie będziesz zmieniał świadomości bliźniego swego. II Nie będziesz wzbraniał bliźniemu swemu zmieniać własną świadomość. Timothy Leary, Dwa przykazania ery molekularnej W pierwszym sezonie serialu Black Mirror, w jednym z odcinków (The Entire History of You) przyglądamy się technologii tzw. Ziarno, dzięki której można zapisywać wszystkie swoje doświadczenia na dysku, w postaci obrazu i dźwięku, który widzimy i słyszymy. W każdej chwili można wrócić do tych wspomnień i odtworzyć je albo bezpośrednio w oczach, albo na zewnętrznych ekranach. Możemy nie tylko sami przejrzeć przeszłość, ale również pokazać ją innym. Na lotnisku oprócz dokumentów ludzie odtwarzają strażnikom swoje wspomnienia, zaś na imprezach analizują ostatnie wydarzenia albo chwalą się zapisem z koncertu. Oglądam ten odcinek i zastanawiam się, jak taka technologia weszła do powszechnego użycia? Dlaczego przed lotem jesteśmy zmuszeni nie tylko do szczegółowej kontroli bagażu i ciała, ale również wspomnień, chyba najbardziej intymnego świata, jaki można sobie wyobrazić? Czy bezpieczeństwo zawsze ostatecznie zwycięży nad wolnością? W pewnym momencie bohater opowieści zmusza dwie osoby do pokazania mu ich nagrań. Czujemy, że takie działanie to naruszenie pewnej formy nietykalności, nawet jeśli musimy wyobrazić sobie taką technologię.

BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

To tylko film, ale czy rzeczywiście nie jest odbiciem tego, co może nastąpić albo już się wydarzyło? Oficjalnie od lat 90. wolność kognitywna stanowi sedno rozważań wielu badaczy, ekspertów, myślicieli i aktywistów. Chociaż tak naprawdę podwaliny zostały zbudowane jeszcze w latach 70. w kontekście coraz bardziej restrykcyjnego prawa dotyczącego używania substancji psychoaktywnych. Nie chodzi wyłącznie o „narkotyki” (jak niektórzy chcą to widzieć), należy również spojrzeć na ten problem w kontekście nowych technologii, poniekąd zapowiadanych przez futurologów, autorów science-fiction czy poprzez pryzmat przewidywanych skutków politycznych zmian. Co ciekawe, namysł nad wolnością kognitywną jest namysłem znacznie rzadziej spotykanym niż debaty wokół wolności morfologicznej (prawo jednostki do zachowania czy zmodyfikowania swojego ciała według swojego uznania), która w dużym stopniu jest tylko częścią tej pierwszej. Zastanawiające jest to rozróżnienie pomiędzy ciałem (wolność morfologiczna) a umysłem (wolność kognitywna), chociaż w praktyce nie sposób ich rozdzielić. Sama wolność kognitywna to inna nazwa wolności poznawczej, z którą de facto

45


mamy do czynienia na co dzień, zwłaszcza w kontekście niezależności ośrodków naukowych. Jednak tutaj gra toczy się o znacznie poważniejszą stawkę, którą przedstawia złożony problem wolności człowieka, tym bardziej, że pojawiające się nowe możliwości technologiczne wymuszają na nas nowe pytania i oczywiście odpowiedzi tam, gdzie niegdyś mogliśmy jedynie liczyć na fikcję. Nie zapominając o różnego rodzaju kontekstach związanych z substancjami psychoaktywnymi, kontrolą urodzeń czy zapobieganiem terroryzmowi. Wszystko dzieje się na naszych oczach, a my nie jesteśmy w pełni na to przygotowani, nawet jeśli od dawna dostawaliśmy sygnały, że pora się za to zabrać1.

rodzaju sposobów myślenia: „CCLE jest świadome, że to nadzwyczaj skomplikowane kwestie, w których nie ma prostych rozwiązań. Nasz wkład postrzegamy jako pomaganie w uzgodnieniu przecięcia prawa i nauki tak, by nowe neurotechnologie bardziej rozwijały niż ograniczały naszą wolność myślenia”. Jeszcze nie tak dawno, bo jakieś sto lat temu, zaczęto formułować prawo do prywatności. W teorii i na gruncie wielu państw niezbywalne jest prawo jednostki do ogólnej, szeroko pojętej prywatności. Chociażby w USA nikt nie może grzebać w moich śmieciach bez nakazu sądowego. U nas policja też nie może po prostu wejść do mieszkania bez mojej zgody, wyjątkiem są wypadki „niecierpiące zwłoki”, wtedy wystarczy nakaz kierownika lub tylko legitymacja, *** a następnie pisemne zatwierdzenie przeszukania przez sąd. Ale czy prawo, które chroni naszą prywatność, Podstawowe prawa wolności kognitywnej: odnosi się również do naszego umysłu i myśli? Czy policja może przeszukać mój mózg? Czy ktoś ma – „To, co myślę, jest moją prywatną sprawą, prawo bez naszego pozwolenia zajrzeć do naszych o ile nie będę chciał/chciała się tym podzielić”. wspomnień?2 A co z naszą postacią wirtualną, czy tutaj również możemy mówić o prywatności, jeśli posiadana Prywatność. Tylko za moją zgodą można ujawnić dane z urządzeń tworzących obraz czy też skanujących osobowość wirtualna istnieje w sieci, czyli publicznie dostępnym miejscu? umysł oraz pochodzące z wszelkiego typu urządzeń W 2015 roku rozegrała się interesująca bitwa o to, umożliwiających wgląd w myślenie. Prawo do co należy rozumieć jako myśli w kontekście nowych prywatności obejmuje prawo do prywatności również w aspekcie wszystkich niewyrażanych w żaden sposób technologii, akurat w tym przypadku Amazon Echo (jako część Amazon Alexa), czyli asystenta głosowego przemyśleń. rejestrującego głos właściciela i wypełnianie poleceń (np. zamówienie jedzenia, zmiany temperatury – „Samostanowienie w wymiarze własnego ogrzewania etc.). Jest to technologia, która „zawsze poznania ma zasadnicze znaczenie dla wolnej woli”. słucha”, jest czujna na słowo-klucz, które ma je Autonomia. Wszystkie decyzje, które dotyczą wybudzić. „Zawsze słucha” nie znaczy, że „zawsze zmiany mojego procesu myślenia, powinny pozostać nagrywa”. Policja badała sprawę śmierci Victora w moim samostanowieniu. Tych decyzji nie powinna Collinsa, która zdarzyła się w domu Jamesa Batesa, podejmować inna osoba, firma czy rząd. posiadającego właśnie Echo. W toku śledztwa zażądano od Amazona udostępnienia pełnego nagrania – „Możliwości ludzkiego umysłu nie powinny być z feralnego dnia. Firma odmówiła, powołując się ograniczane”. na Pierwszą poprawkę amerykańskiej Konstytucji Wolność wyboru. Dopóki nie dochodzi do krzywi implikacje związane z prywatnością, zatrudniając dzenia drugiej osoby, państwo nie powinno karać mnie za inne stany świadomości, w tym korzystanie z wszel- doświadczonego prawnika z trzydziestoletnim stażem kiego rodzaju wzmacniania poznawczego poprzez m.in. pracy. Czyli fakt, że Bates mówił do maszyny, wcale nie znaczy, iż był w tym zamysł „ujawniania”, czy też modyfikacje biogenetyczne, różnego rodzaju interfejsy „publicznego” charakteru wypowiedzi. „Amerykanie człowiek-komputer czy enteogeny. nie spodziewają się, że dom będzie stale nagrywał wszystko, co powiedzą” – tak prawie rok wcześniej *** pisali o nowej technologii badacze i aktywiści z grupy Electronic Privacy Information Center. – „Jest Jedni z czołowych badaczy i bojowników o prawo bezsensownym oczekiwać od konsumentów, że do wolności kognitywnej, Wrye Sententia i Richard będą kontrolować każde słowo wypowiadane przy Glen Boire, którzy utworzyli Center For Cognitive domowych urządzeniach elektronicznych. Jest to Liberty & Ethics (CCLE), ujmują to w sumie bardzo autentycznie upiorne”. Ostatecznie podejrzany sam prosto: chodzi o prawo do niezależnego myślenia wydał zgodę na ujawnienie informacji nagranych przez i jedno-cześnie używania pełnych zasobów umysłu, a także prawo do aktywizowania i angażowania różnego Echo. Gdybyśmy mieli przenieść się na chwilę na

46


BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

47


poziom wolności morfologicznej, to warto przywołać sprawę mężczyzny oskarżonego o podpalenie, któremu policja udowodniła, że jego zeznania nie zgadzają się z danymi z jego rozrusznika serca. A co z tiopentalem, skopolaminą, amytalem sodu, dietyloamidem kwasu D-lizergowego, czyli środkami, które znane są jako serum prawdy? Teoretycy prawa i aktywiści podkreślają, że korzystanie z chemii przy przesłuchaniach to złamanie: a) zakazu tortur czy innego okrutnego, nieludzkiego i poniżającego traktowania albo karania (Europejski Trybunał Praw Człowieka, Międzyamerykańska Konwencja w Sprawie Zapobiegania i Karania Tortur); b) Piątej poprawki do Konstytucji, czyli prawa do zachowania milczenia (USA). Dodatkowo chociaż żadna z wymienionych substancji nie została przez naukowców zakwalifikowana jako rzeczywisty, przewidywalny środek zwiększający prawdomówność, nie brakuje praktyków. Możemy się pośmiać: w 1943 roku agent w wydziale narkotykowym Office of Strategic Services (OSS) George H. White postanowił przetestować na gangsterze Augusto Del Gracio (po eksperymentach na sobie) skopolaminę. W tym celu nasączył tym środkiem jego papierosy. Za pierwszym razem wszystko wyszło doskonale. „Mały Augie” przez dwie godziny rozmawiał o szczegółach szemranych biznesów. Drugi test trudno zaliczyć do udanych. Del Gracio odjechał, narzekał na dziwne kłucie w rękach i stopach, a następnie położył się spać. Ta próba wyciągnięcia informacji przez służby ze skołowanego umysłu to odosobniony wybryk, ale i efekt uboczny toczących się od lat 20. XX wieku badań nad skopolaminą i innymi środkami, które wspomagałyby prawdomówność, zwłaszcza w kontekście pracy policji, międzynarodowego szpiegowania czy wojny. Albo możemy zacisnąć pięści ze złości: w latach 50. i 60. w USA w ramach MKULtra, programu badań nad ludzkim umysłem i możliwościami jego kontroli, CIA przeprowadziło serię eksperymentów z różnymi środkami psychoaktywnymi na pacjentach ze szpitali psychiatrycznych, więźniach, narkomanach i prostytutkach, czyli na ludziach, „którzy nie mogli stawić oporu”, jak to określił jeden z agentów. Słynnym przykładem jest osoba, która codziennie, przez 174 dni otrzymywała dawkę LSD. Nie dawano im wyboru, chyba że tak określimy szantażowanie osób przyłapanych na wizycie w burdelu (pamiętajmy: mówimy o latach, kiedy amerykańska moralność wyglądała zupełnie inaczej). Oczywiście nie płacono za udział w tych badaniach, bo trudno też nazwać honorarium dawanie heroinistom darmowych dawek heroiny. Eksperymentowano też na „niewykluczonych” (innych agentach, urzędnikach, studentach, żołnierzach), którzy nie mieli pełnej wiedzy na temat testów.

Albo spójrzmy na to: mimo braku dowodów na ich pełną skuteczność, różnego rodzaju środki, które mają wzmacniać prawdomówność, są nadal chętnie używane przez policję, agencje śledcze czy wojsko, nawet za cenę analizowania potem dziwnych narzuconych wspomnień czy po prostu zwykłych bredni. Dziennikarz Mark Bowden wielokrotnie zwracał uwagę, że po 11 września narkotyki wróciły do arsenału metod związanych z zapobieganiem czy badaniem ataków terrorystycznych: „Według moich źródeł narkotyki są dzisiaj czasami używane jako pomoc w kluczowych przesłuchaniach, najbardziej preferowane to metaamfetamina z dodatkiem barbituranów czy konopi. (…) Te środki mogą pomóc, ale są równie efektywne jak sam przesłuchujący”. Albo jeszcze inaczej: strach przed czytaniem naszych myśli przez obce osoby wydaje się być jedną z najbardziej pierwotnych emocji. Według Międzynarodowej Klasyfikacji Chorób w schizofrenii najważniejsze objawy psychopatologiczne obejmują: „echo myśli, nasyłanie oraz zabieranie myśli, rozgłaśnianie (odsłonięcie) myśli, spostrzeżenia urojeniowe oraz urojenia oddziaływania wpływu i owładnięcia, głosy omamowe komentujące lub dyskutujące o pacjencie w trzeciej osobie, zaburzenia myślenia i objawy negatywne”. Możliwe, że ten strach stanowi sedno uniwersalnego ludzkiego bytu3. Warto jednak spojrzeć na wolność kognitywną ze strony prawa do samostanowienia. W pierwszym etapie wynalazek Gutenberga był licencjonowany i rejestrowany. W 1486 roku utworzono pierwszy urząd kontroli publikacji, zaś w 1543 roku kardynał Gianpietro Caraff ogłosił, że nie wolno drukować książek bez pozwolenia Inkwizycji. Bardzo niewiele osób miało pozwolenie na posiadanie maszyn czy też kontrolowanie druku. Oczywiście to pociągnęło za sobą kolejne ograniczenia: drukowanie bez zezwolenia groziło więzieniem i zniszczeniem istniejących wydruków i tylko niektóre rzeczy mogły być drukowane czy kopiowane. Nie zapomnijmy też o indeksie ksiąg zakazanych – zakazie bardzo demokratycznym, gdyż nikt nie był z niego wyłączony, obowiązywał i zwykłych ludzi, i kardynałów czy cesarzy. W 1948 roku opublikowano ostatnie wydanie indeksu, liczyło 4126 pozycji. Sama idea wypisania „tych złych” lektur nigdy nie została ostatecznie porzucona, wbrew temu, co sądzi wiele osób, bowiem o ile w 1966 roku Kościół katolicki uznał, że nie ma już kar, to jednak pozostało pewnego rodzaju piętno ostrzegające przed zepsuciem moralnym, jakie może sączyć się z tych książek4. Dlaczego o tym piszę? W myśleniu Inkwizycji nie chodziło jedynie o kontrolowanie samej technologii, ale przede wszystkim o kontrolę myśli i wiedzy. Wspomniany wcześniej Richard Glen Boire dosyć

48


BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

49


jasno stawia znak równości między zakazem Inkwizycji a „wojną narkotykową” w USA (tzw. war on drugs). Ostatecznie nie chodzi o enteogeny i inne substancje, ale bardziej o kontrolę stanu umysłu: „(…) to nie wojna o tabletki, proszki, rośliny czy mikstury, to jest wojna o stany psychiczne – wojna o świadomość samą w sobie – to w jakim stopniu i jakiego rodzaju pozwolenia mamy na doświadczenia i kto ma nad tym kontrolę”. Dla niego, jak i wielu innych badaczy i aktywistów, hasło war on drugs to strategicznie zaplanowana etykieta, która „odwraca uwagę od tego, co leży u podstawy tej wojny – fundamentalne prawo każdej jednostki do kontrolowania swojej świadomości”. Jednocześnie Boire czyni bardzo ciekawą analogię pomiędzy Orwerllowską staro- i nowomową a substancjami pochodzenia naturalnego, jak chociażby meskalina, pejotl czy ayahuasca. To w końcu jest „staromowa” wielu pradawnych i jeszcze istniejących kultur, które zupełnie nie pasują do „nowomowy” zachodnioeuropejskiego myślenia, nawet jeśli może i wszyscy wywodzimy się od „upalonej małpy” Terence’a McKenna. Zatem w wojnie o enteogeny można dostrzec wojnę o prawo do zażywania substancji psychoaktywnych wywołujących różnego rodzaju doświadczenia, również w kontekście zdobywania wiedzy. To wojna o prawo do samostanowienia o własnym umyśle. Jak jednak prowadzić tę walkę, skoro to, czego doświadczamy, bardzo często jest niemożliwe do wyrażenia? Ujęcia w „nowomowę”? Może właśnie dlatego wolność kognitywną często sprowadza się do podstawowych praw związanych z wolnością osobistą, ujętych w dokumentach demokratycznych krajów, czy wolnością religijną5. Posłuchajmy jednak krytyków. Zniesienie restrykcji dotyczących środków i technologii wspomagających poznawanie to niekoniecznie udostępnienie ich wszystkim. Świat ponownie podzieli się na tych, których stać na takie udoskonalenia, i tych, dla których będzie to poza zasięgiem finansowych możliwości. Michael J. Sandel, jeden z najbardziej rozpoznawalnych obecnie politycznych filozofów, którego zajęcia pt. Sprawiedliwość były pierwszym kursem z Harvardu dostępnym za darmo w sieci, mądrze wypunktowuje zagrożenia: „Moralny dylemat powstaje, gdy ludzie korzystają z takich terapii [genowej] nie tyle do leczenia choroby, ale by sięgnąć poza zdrowie, by wzmocnić swoje fizyczne czy poznawcze możliwości, by wznieść się ponad normę. (…) Lekarstwo, które odwraca skutki utraty pamięci związane ze starzeniem, mogłoby być bonanzą dla przemysłu farmaceutycznego: viagrą dla mózgu. (…) To również mogłoby mieć czysto niemedyczne zastosowanie: na przykład przez prawnika wkuwającego fakty przed nadchodzącym

procesem czy przez członka zarządu skłonnego nauczyć się mandaryńskiego na dzień przed wyjazdem do Szanghaju. Ci, których martwi kwestia etyki we wzmacnianiu możliwości poznawczych, wskazują na niebezpieczeństwo stworzenia dwóch klas ludzi: tych, którzy mają dostęp do technologii wzmacniających, i tych, którzy muszą radzić sobie, dysponując jedynie swoimi naturalnymi zdolnościami”. Warto tutaj przytoczyć zagadnienie sprawiedliwej dostępności w kontekście banków i działań na giełdzie. Przy stałym wykorzystywaniu algorytmów automatycznie decydujących o dokonaniu transakcji (czyli tzw. High Frequency Trading, HFT) istotne stają się kwestie milisekundy. Banki i inne bogate instytucje od kilku lat zaczęły same budować światłowody, by zyskać na czasie i tym samym móc zarobić jeszcze więcej pieniędzy. Kto ma kasę, może zarabiać jeszcze większą kasę. Niby oczywiste, ale jednak nawet giełda domaga się sprawiedliwego fundamentu. Dlatego Allen Zhang, pracując w Royal Bank of Canada, w zespole przewodzonym przez Brada Katsuyamę6, stworzył Tactical Hybrid Order Router (THOR). Ta elektroniczna platforma stała się podwaliną pod oficjalnie już zatwierdzoną giełdę IEX, która ma likwidować wszelkie nierówności wynikające z handlu wysokimi częstotliwościami. Spróbujmy wyobrazić sobie podobne nierówności w kontekście oceny pracy umysłu „podrasowanego” i pozbawionego takiego wsparcia. „Ale martwienie się o dostęp – pisze dalej Sandel – ignoruje sam moralny status tego typu wzmocnień. (...) Fundamentalne pytanie nie jest, jak zapewnić równy dostęp do tego typu rozszerzeń, ale raczej czy w ogóle powinniśmy do tego aspirować”. Oczywiście Sandel wchodzi w obszar wszelkiego rodzaju poszerzania, wzmacniania, dotyczącego całego człowieka: od farmaceutyków, po technologie i manipulację genami, dlatego tak łatwo sięga po argumenty dotyczące naprawiania/udoskonalania natury jako takiej. Nie można pominąć tego typu argumentów, gdy mówimy o wolności kognitywnej, w przypadku której korzystanie z technologii czy środków wzmacniających jest zarazem pytaniem o kwestie poszerzania lub też „poprawiania” naszego procesu myślenia”. „Wolałbym mieć to przy sobie [smartfony czy inne technologie z dostępem do »chmury« wiedzy], niż pozwolić na wstrzyknięcie nanobotów do mojego płata czołowego…” – mówi astrofizyk Neil deGrasse Tyson. „Mów za siebie” – szybko ripostuje Ray Kurzweil, futurolog, naukowiec i propagator idei transhumanizmu, jedynie dziesięć lat starszy od Tysona. Kurzweil perspektywę kolejnych dziesięciu, dwudziestu lat dla świata widzi jako przyszłość naznaczoną powszechnie dostępną nanotechnologią, którą będzie można dodać do naszego mózgu.

50


Dosłownie jak w Matrixie, gdy Neo w ciągu kilku sekund mistrzowsko opanowuje ju-jitsu, tak my będziemy mogli wgrać wiedzę, np. fakty, daty, inne języki etc. Już teraz pacjenci z chorobą Parkinsona mogą mieć kilka komputerów połączonych z ich umysłem, zastępujących te miejsca, które zostały zaatakowane czy zniszczone przez chorobę. „Mogą komunikować się bezprzewodowo, wgrywać nowe oprogramowanie” – spokojnie wyjaśnia futurolog. Chociaż nie są jeszcze wielkości komórek krwi, by można było je połknąć i dostałyby się w odpowiednie miejsce, to już można dzięki chirurgii małoinwazyjnej wszczepić je do mózgu. „Te komputery będą wielkości komórek krwi w przeciągu dwudziestu, trzydziestu lat. – przepowiada Kurzweil. – Będziemy mądrzejsi i seksowniejsi”. Amerykański futurolog widzi zagrożenia, zwłaszcza na gruncie biotechnologii i możliwości wykorzystywania jej przez terrorystów. Jest jednak wyraźnym zwolennikiem myślenia, że każdy powinien mieć dostęp do technologii, która pomoże nam przesunąć granicę naszych możliwości poznawczych, tak jak kiedyś rozwinięcie kory nowej (neocortex lub isocortex) w mózgu pozwoliło na znaczny skok ewolucyjny człowieka. Albo spójrzmy na wolność kognitywną z zupełnie innej strony. W teorii naukowca zajmującego się neurobiologią jesteśmy mózgami. „Tylko działania w twoim umyśle są przyczyną twojego zachowania – mówi psycholog i neurobiolog Joshua D. Greene. – Jeśli jest to prawda, to całkowicie zmienia to nasze myślenie o prawie. Bo nawet jeśli mamy (złudne) poczucie, że jesteśmy wolni i nasze zachowania wynikają z wolnej woli, racjonalnego działania, to ostatecznie jesteśmy jedynie wykonawcami działania naszego mózgu, w którym kryją się poza naszą świadomością różnego rodzaju mechanizmy decydujące o tym, co robimy”. I te mechanizmy mogą być zniekształcone przez zmiany genetyczne, guzy, tętniaki czy skutki działań różnego rodzaju substancji. Czy zatem mózg popełnia zbrodnię, czy jednak ludzie? Teraz może jeszcze wydaje nam się to oczywiste (człowiek), ale czy w momencie rozwoju technologii, która umożliwi bezpośrednie kierowanie ludzkim umysłem i tym samym człowiekiem, nie czujemy się już trochę zagubieni?7 Kiedyś fantazjowaliśmy o uśpionych agentach Kremla, teraz możemy fantazjować o armii ludzi z wgranym programem na konkretne działanie, którzy ostatecznie nie pamiętają, że zgodzili się na tego typu działanie. Ponownie wraca tutaj Black Mirror i inny odcinek Men Against Fire. W tej historii doszło do pojednania, ale czy ów żołnierz tak naprawdę wiedział, na co się decyduje? Czy rozumiał wszystkie skutki wgrania programu do jego mózgu? I czy proces jest odwracalny?

BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

*** Wyobrażając sobie świat przyszłości z dostępnymi nanotechnologiami, bardzo często popadamy w czarnowidztwo. Zagrożenie utratą kontroli przesłania nam świat. Kiedy myślę o nanobotach w swoim ciele, od razu pojawia mi się w głowie odcinek serialu The Outer Limits z 1995 roku, The New Breed. Andy Groenig odkrywa, że ma guza w obszarze miednicy i przed sobą jakiś rok życia. W akcie desperacji włamuje się do laboratorium swojego przyjaciela, naukowca, gdzie wstrzykuje sobie jego odkrycie, nanoboty, które mogą uleczyć każdą chorobę. Rzeczywiście rak znika, ale technologia nie próżnuje: poprawia mu wzrok, usuwa blizny, a nawet tworzy w jego ciele skrzela, by mógł oddychać pod wodą. Próba dezaktywacji nanobotów jest nieudana, a te ciągle „usprawniają” Andy’ego, dzięki czemu wkrótce ma trzecie oko z tyłu głowy. Bohater ostatecznie przegrywa. Odcinek kończy się słowami z offu: „W ciągu milionów lat człowiek stał się wzorem doskonałości w przyrodzie. Ale musimy uważać, żeby nie zmieniać tego, czego stworzenie zajęło naturze tak wiele czasu, bo inaczej obróci się ona przeciwko nam”. I może właśnie to strach jest tym, co skłania nas do wyboru „bezpiecznych” rozwiązań – pozostawiania decyzji komuś innemu, kto podejmie ją za nas. W końcu mur w Berlinie był murem, który miał oddzielić wschodnich mieszkańców od zagrożenia wynikającego z wpływu Zachodu, tak jak Index librorum prohibitorum – chronić przed moralnym zepsuciem i grzechem. „Wierzę w wolność poznawczą. – mówi Sean Booth z duetu muzycznego Autechre. – Ode mnie zależy, jak działa mój mózg. To, co jem i piję, determinuje zachowanie mojego mózgu, tak samo jak miejsce mojego zamieszkania, a nawet umiejscowienie okna czy drzwi w moim pokoju. To wszystko ma na mnie wpływ i biorę to pod uwagę, więc traktuję narkotyki w ten sam sposób – jako czynnik środowiskowy, który mogę wybrać lub nie. Zależy to tylko i wyłącznie ode mnie. Wiesz, gdyby rząd kazał mi płacić dodatkowe ubezpieczenie zdrowotne z tego powodu, zrobiłbym to. Ale musi to być mój wybór”8.

51


1 Nieustannie myślę o słowach Williama Gibsona, który powiedział, że przyszłość już nastała, teraz dzieje się na naszych oczach. Jest tylko nierówno rozłożona, dlatego czasami zbytnio skupiamy się na tym, co jeszcze nią nie jest. Ale jest. Dlatego science-fiction tak na mnie działa, jak działa każda powieść obyczajowa. Kiedy czytałam Neuromancera, w połowie lat 90., czytałam książkę podróżniczą bez maszyny czasu. Wiedziałam, że to już się dzieje, tylko jeszcze nie mam do tego pełnego dostępu: siedząc gdzieś w górniczej miejscowości, przy modemie przeliczającym świat na drogie minuty, nie miałam szans na pełne wejście w wirtualną przestrzeń. Wchodząc zaś w świat historii Philipa K. Dicka, również miałam poczucie, że właściwie opisuje on to, co dzieje się „teraz”, czyli rzeczywistość, której sam doświadcza każdego dnia. 2 Wolność kognitywna nigdy nie będzie izolacją kognitywną. Chociaż nasze „umysły” są w naszych głowach, to nieustannie dochodzi do interakcji na różnych poziomach. Jest nieustający przepływ pomiędzy światem zewnętrznym a jednostkowym umysłem. Według niektórych filozofii i wierzeń nie ma wyraźnego podziału pomiędzy tym, co zewnętrzne, a tym, co uznajemy na nasze, bardzo osobiste wnętrza. 3 O telepatii jako albo jednym z objawów choroby psychicznej (słyszenie głosów), albo nadludzkiej (realne czytanie myśli innych osób) bardzo ciekawie opowiadał ostatnio serial Legion. Na poziomie historii cały czas mamy możliwość odczytania fabuły na dwa sposoby. Oczywiście dla fanów komiksów absurdalne jest stwierdzenie, że to „tylko” choroba, wystarczy jednak obejrzeć serial dwa razy, za każdym razem z innym nastawieniem, by dojrzeć wiarygodność i wewnętrzną spójność obu interpretacji. 4 W XX wieku na liście znaleźli się m.in.: Henri Bresson, André Gide, Nikos Kazantzakis czy Simone de Beauvoir, tuż obok „klasycznych” haniebnych dzieł, do których zaliczają się chociażby Pani Bovary czy Krytyka czystego rozumu. Chrońmy zatem swoją katolicką moralność i duszę, gdy sięgamy po te lektury. 5 Sąd amerykański wydał pozwolenie na użycie niektórych enteogenów w celach religijnych, np. ayahuascę i peyotl w Native American Church. Podobne rozwiązania przyjęto m.in. w Holandii i Chile. Natomiast sąd w Wielkiej Brytanii uznał, że ważniejsze od praw człowieka w tej kwestii są międzynarodowe regulacje dotyczące narkotyków. Jak widać, zupełnie inaczej do tego poszedł sąd amerykański, który uznał, że wolność religijna jest wolnością leżącą u podstaw wartości i życia człowieka (o ile oczywiście nie dochodzi do krzywdzenia innych osób). (zob.: https://www.theatlantic.com/health/archive/2016/03/psychedelicdrugs/471603/, dostęp: 1.05.2017).

Bibliografia dla dociekliwych Richard Glen Boire, On Cognitive Liberty. Parts I, II, III, http://www.cognitiveliberty.org/curriculum/oncoglib_123. htm (dostęp: 1.06.2017). Mark Bowden, Road Work: Among Tyrants, Heroes, Rogues, and Beasts, London 2006. Erik Davis, Casey Hardison, Expanding Mind, https:// techgnosis.com/cognitive-liberty/ (dostęp: 1.06.2017). Erik Davis, Charlotte Walsh, Expanding Mind, https:// techgnosis.com/cognitive-liberty-2/ (dostęp: 1.06.2017). Haley Sweetland Edwards, Alexa Takes the Stand: Listening Devices Raise Privacy Issues, http://time. com/4766611/alexa-takes-the-stand-listening-devices-raiseprivacy-issues/ (dostęp: 1.06.2017). Maciek Kaczmarski, Sean Booth, Rob Brown, Autechre – nasza rozmowa, http://www.nowamuzyka.pl/2007/03/01/ Autechre-nasza-rozmowa/ (dostęp: 1.06.2017). Michael J. Sandel, The Case Against Perfection, https:// www.theatlantic.com/magazine/archive/2004/04/the-caseagainst-perfection/302927/ (dostęp 1.06.2017). Neil deGrasse Tyson, Ray Kurzweil, A Conversation with Ray Kurzweil, https://www.startalkradio.net/show/ conversation-ray-kurzweil/ (dostęp: 1.06.2017).

6 Kanadyjczyk jest bohaterem książki non-fiction Błyskotliwi chłopcy. Rewolta na Wall Street napisanej przez Michaela Lewisa, autora m.in. Moneyball czy Wielki szort. Mechanizm maszyny zagłady, znanych z hollywoodzkich ekranizacji. 7 Prawa karne są spisane jako prawa odnoszące się do człowieka bez wszelkiego rodzaju wzmocnień, wyraźnie różnicują osobę „trzeźwą” od tej będącej pod wpływem różnych środków. Czeka nas zatem przyjrzenie się i przepisanie praw tak, by ująć w nich kwestie różnego rodzaju wzmocnień technologicznych, a może nawet genetycznych. Dodatkowo należy się również zastanowić, że o ile teraz mówimy mózg a człowiek (i zastanawiamy się, kto jest tutaj „sprawcą”), to w przypadku ludzi ze wzmocnieniami poznawczymi dochodzi jeszcze programista czy inżynier danej technologii (programista a mózg wzmocniony a człowiek wzmocniony). 8 Podziękowania dla Huberta Kielana za pomoc w poszukiwaniu różnych kontekstów i liczne, bardzo cenne uwagi.

52


Dziecko ślizga się po szerokich plecach rzeki Zastanowi się nad tym, co zobaczyło. Z głową między poduszką a świtem, leżącym na placu zabaw, jak wiaderko z piaskiem. Ranne niebo będzie, jak deska, z której można usłyszeć pukanie tętna. Jakby się słyszało pieśń, co zagląda do środka.

BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

53


W ciemno Do obcych mieszkań wchodzi się oknami, na czarno. Z cudzą miną, znalezioną na progu. Będę tym progiem, póki nie wstanę i nie zobaczę, jak rozchodzą się schody, co miały tylko długość. Z obcych mieszkań wychodzi się głównym wyjściem, cudzym snem. Cudzym świtem.

Prawie ciemno Prawie ciemno. Dłonie są wszędzie tam, gdzie wcześniej było zimno. Słyszę: szczęście. Było przed chwilą, jak krzesło w rzece. Wolność to będzie ten balkon, rozcięty winoroślą, zamknięty spokój.

54


[Widziałam jak leżymy ogromni nad dachami] Widziałam jak leżymy ogromni nad dachami, i pamiętam mgłę domu, kiedy znikał powoli, tuż po mnie. Odeszłam, żebyś został.

BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

55


[Stać bez ubrania] Stać bez ubrania i bać się, że patrzą.

[Swoją kobietę utopiłam w snach] Swoją kobietę utopiłam w snach, może czyjąś żonę; zostawiłam w wodzie, obserwując z dna napięty kark na skamieniałej fali. Nie umiem kochać innej kobiety prócz własnej, choć ona nas dzieli, a jej ostatnie słowo z każdym dniem mocniej uwiera mnie w krtani.

56


[Ci, co raz wrócili? Nie będzie ich potem] Ci, co raz wrócili? Nie będzie ich potem. Podobno wtedy połamali nogi, teraz muszą szukać własnych pośród cudzych bioder. Ale wiatr im przypisze inne okolice, znowu porozdziera drogę, by weszli do środka, wyprowadzić swoich.

BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

57


[Ilekroć kładę się nago, przypominam sobie] Ilekroć kładę się nago, przypominam sobie ogromne ciała mężczyzn, tylko bardziej zwierzęce, wytrwałe. Oni przyglądali się moim pośladkom, złamanej barwie brzucha. Nie mówiliśmy dużo, łatwo o błąd. Usiłuję wytłumaczyć sobie w kilku słowach, że to nie dotyk, a pamięć po dotyku zjada mi skórę i skamle.

Amnezja Co minęło, drażni jak za krótki rękaw; białe plamy, wewnątrz – wielookie ściany i sterty plastiku. Jak mnie nazywał, czy nazywał mnie po imieniu? I jaki odcień miały moje włosy, kiedy się zbliżał? Nie pamiętam. Może coś mówił? Już się mogę tak nie powtórzyć. Rozrzucona na brzegu, pozbierana jak szkło.

Dochodzenie Mówienie tłumaczy nas z ciszy pozostałych, śmiech przechodzi w kaszel, świt wyje w gardle, sam siebie połyka. Języku, mkniesz! Dokąd? Mam mówić? To, co z nas wypełza, nie wróci. Martwe nie zakwita.

58


BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

59


[Łóżko, w którym leżę, puste] Łóżko, w którym leżę, puste, czyjaś krew na poduszce. Sen byłby szczęściem, gdyby wierzyć szczęściu. Nie pamiętam tej kobiety, w której chodzę i z którą sypiam. Cudzym oddycham, w cudze włosy wpinam dłonie. Kim piszę, kim będę to czytać?

60


[Powiedziałeś, że nigdy się nie spotkaliśmy] Powiedziałeś, że nigdy się nie spotkaliśmy. I tak naprawdę było.

[Ministerstwo] Ministerstwo strat wewnętrznych.

BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

61


Koncert benefitowy: Kurws / Howie Reeve / Przepych, 12.03.16

62


Andrzej Ptak

z Andrzejem Ptakiem, kierownikiem strefy kreatywnej MiserArt, rozmawia Hubert Kostkiewicz zdjęcia: Maciej Bielawski

Jaka jest idea MiserArt? Przestrzeń, która znosi jakiekolwiek etykiety, w tym znaczeniu, że osoba odmienna, inna, wchodząc do niej, może pozostać sobą. To, co dziwaczne albo odmienne, osobliwe na zewnątrz, napiętnowane – tutaj może być jako zdarzenie podniesione. Chodzi o taki rodzaj otwartości. MiserArt jest tworzone przez osoby bezdomne i dla nich. Pomysł na MiserArt jest wyjątkowy, bo w sposobie zarządzania pojawia się tu coś na kształt samostanowienia. Wszyscy biorący udział współzarządzają przestrzenią. To nie jest klasyczny pomysł na placówkę i zastanawiam się, jaki był do tego przyczynek? Punkt wyjścia był prozaiczny. Pomysł zrodził się z niezgody na to, co jest. Z obserwacji różnego rodzaju placówek, które nazywam „obozami”. Jednym z najpiękniejszych „obozów” jest schronisko w Szczodrem, ale nadal jest to „obóz”. Obóz chroni osoby, które w nim żyją, ale jest to świat pełnej izolacji. Zatem pomysł zrodził się po latach doświadczeń, latach budowania obrazu siebie w odniesieniu do osób bezdomnych mieszkających w jednym z „obozów” – w cudzysłowie, bo to nie musi być stricte pejoratywne; nazwałem to tak, żeby wiedzieć, gdzie sam jestem w osobistej relacji do osób mających linię życia nieznacznie odchyloną od mojej. Osób z bagażem doświadczeń życiowych tak trudnych, że nie sposób przełamać ich samodzielnie. W MiserArt chodziło o znalezienie się w przestrzeni uwolnionej od monotonnych rytmów placówek pomocowych, od hermetycznych społeczności,

BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

63


które co prawda są bezpiecznie, ale w zamian zabierają zbyt wiele. Odnalezienie w mieście przestrzeni, gdzie osoby bezdomne poczują się uwolnione od regulaminów, od restrykcji, a jednocześni będą mogły zachować swoją tożsamość. Kiedy osoba wychodzi poza próg placówki, to nie ma gdzie się podziać. Najczęściej włóczy się po „galeriach i pasażach” domów handlowych, starając się wtopić w tłum i wyglądać jak inni. Jedyne miejsca, gdzie poczuje się akceptowana, to miejsca, w których przebywają inne osoby bezdomne – tzw. „ulica”. Tylko że na niej – ulicy – narażona jest nieustannie na przemoc. To tam dawna figura homo sacer jest najbardziej pomroczna i wyrazista. Dlatego w MiserArt próbujemy stworzyć przestrzeń otwierającą, a nie izolującą, w której osoby bezdomne zapraszają innych do siebie, gdyż są gospodarzami. To tu możemy wspólnie obejrzeć niezwykły spektakl, wspólnie go przygotować, wspólnie zorganizować koncert, wspólnie doświadczyć siebie wzajemnie, po prostu się poznać, a może zrozumieć, że świat osób bezdomnych czy wykluczonych jest wbrew temu, co uważamy, „niepoznany”. Może dzięki temu zrozumieniu będziemy bardziej uważni również dla siebie wzajemnie. Nie przejdziemy obojętnie, omijając łukiem jakąś postać zamarzającą zimą na ławce przy naszym domu… To „coś”,

co naruszy tę niby zwyczajność, że wszystko jest ok. Bo nie jest ok. Pod skórą miasta jest zupełnie inne życie – życie, w którym walczy się o przetrwanie. Trzeba wstać rano, zebrać puszki, pójść się gdzieś ogrzać, napić herbaty, bo jest np. zimno. Jak sobie wyobrażę, co osoba będąca w sytuacji tzw. „bezdomności” musi zrobić, żeby przetrwać dzień, to sam ze swoimi problemami czuję się jak pączek w maśle. Zarzut do osób bezdomnych, że nic nie robią, że się tułają, jest tylko pozornie prawdziwy. W placówkach takich jak schroniska/noclegownie/ ogrzewalnie ludzie wycofują się z aktywności, bo czują, że nie mają perspektyw. Dawno zapomniane pasje, marzenia – wszystko zostało zupełnie zatarte – liczy się tylko przetrwanie, tu i teraz. Ich szansa na bycie aktywnymi uczestnikami wspólnoty miasta jest szczątkowa. Aby ją rozbudzić, paradoksalnie wystarczy niewiele: spotkanie i rozmowa uwolniona od jakichkolwiek nastawień, a dalej proste szczere relacje. Zrozumiemy się tylko wówczas, gdy będziemy ze sobą rozmawiać. Był jakiś moment przełomowy, kiedy zdałeś sobie sprawę, że chcesz pracować z bezdomnymi w inny sposób?

Henryk Saluk

64


Przestrzeń MiserArt – dom z książek

Czytając Michela Foucaulta, jego teksty na temat biowładzy i jej mechaniki, doszedłem do wniosku, że ja jako kierownik czy opiekun-zarządca, jestem „nienazwanym” strażnikiem „obozu”. Metodyka, którą się posługuję, żeby zapewnić bezpieczeństwo placówce, a w niej społeczności, jest w olbrzymiej mierze opresyjna. To było moje katharsis. Kiedy wchodziłem do budynku schroniska i widziałem na schodach te same osoby, które chronią się przed zimnem i siedzą, czekając na wiosnę, zadawałem sobie pytania: „Czy ja naprawdę jestem tym, który pomaga, czy raczej krzywdzi?”. Starałem się zrozumieć to przemożne kontinuum wykluczenia, które prowadzi do zupełnego ogołocenia. Stąd też założona przeze mnie i moich przyjaciół fundacja przyjęła Agambenowską nazwę Homo Sacer. Nazwa ta wiąże się z figurą z prawa rzymskiego, odwołującą się do człowieka, który jest odarty z wszelkich praw, a zarazem prawa tego świata go dotykają. Jeśli narusza prawo, to jest z całą surowością karany, ale jeśli jest zagrożony, prawo go zupełnie nie chroni. Osoba bezdomna pozostaje w sytuacji tej archaicznej figury. Niby każdy obywatel zgodnie z konstytucją ma zagwarantowane prawa, ale te prawa nie dotyczą „osoby bezdomnej”. Idąc historycznie od starożytnego Rzymu do epoki nowożytnej, ta figura jest nadal aktualna: to figura szaleńca, wiejskiego głupka, osoby

BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

chorej psychicznie, wagabundy, żebraka itp. – stąd wchodzimy do świata wykluczenia, który teraz nazywamy sobie odmiennie, ale to jest ta sama groźna rzeczywistość, ten sam wzorzec wyjątku-wykluczenia. Są osoby, które w społeczeństwie nie podlegają tym samym gwarancjom państwa czy prawa, co my. My, czyli ci, którzy utrzymali się na powierzchni „normalności”. Na co dzień nie zdajemy sobie sprawy, że każdy z nas może przejść na tę drugą stronę, czy to przez zdarzenia losowe, czy też inne „niedostrojenia”. Znaczna większość osób bezdomnych doświadczyła w pewnym momencie swojego życia radykalnej przemocy, bywa, że autoprzemocy załamującej linię życia. Każda z historii jest odmienna, wspólnym mianownikiem są zerwane więzi z najbliższymi. MiserArt ma je na nowo posklejać. Na razie kleimy na ślinę (śmiech), ale może uda się skleić z nich ludzką mozaikę. Macie konkretne cele: włączanie ludzi we wspólny obieg, przemieszanie ich, żeby mogli się przede wszystkim zobaczyć i poznać. Tak. Kiedy mówię o bezdomnych sensu largo, to tak naprawdę o niczym nie mówię. Zrozumienie bezdomności możliwe jest, gdy identyfikuję ją z konkretnością doświadczenia danej osoby. Mam taką możliwość jedynie wówczas, gdy się z nią

65


sprzeciw. Powiesz mi: „Ale ja taki nie jestem! Dlaczego mówisz, że ja taki jestem?!”. Z osobami bezdomnymi robi się tak notorycznie. Bezdomność jest straszakiem. Tak, wykorzystujemy bezdomnych, żeby straszyć tych domnych, czyli klasę średnią, pokazując jej negatyw. Może trudno jest nie upraszczać, skoro świat wydaje się być coraz bardziej skomplikowany? Ale jak jestem zaangażowany, to budzę się: „Cholera, dlaczego te uproszczenia?!”. Nie powinno się upraszczać, nie można redukować, gdyż ludzka kondycja takiej redukcji nie powinna podlegać. Schemat jest na tyle „duży”, że przesłania wszystko poza wierzchołkiem, tak już bez nadmiernej komplikacji profilujemy osobę bezdomną – jej kondycję. Najczęściej kompozycja zawiera: bezrobotność, alkoholizm, dysocjalność lub inne zaburzenia, czyli to wszystko, co kryje się pod pojęciem patologii. Z tak wygenerowanym obrazem podchodzi się do osoby bezdomnej, programując jej tzw. wyprowadzenie z bezdomności… Następny szablon! Punkt trzeci priorytetu X kropka 2a, mówi: „Tu teraz należy zrobić to i tamto…”.

66

Magdalena Zaręba

I w ten sposób działa infrastruktura pomocy, którą kontestujesz, stosując zupełnie inne spotkam, zyskuję wtedy zupełnie inną perspektywę podejście? spojrzenia na zjawisko jako takie. To jest odwrotny Dlatego właśnie rozmawiamy w MiserArt, proces: nie powinno się analizować zjawiska a nie w placówce. Infrastruktura pomocy wymaga bezdomności w makroskali. Oczywiście socjologii tego, o czym mówił doktor Jung – kryzysu, który jest to jakoś tam potrzebne analitycznie. Niemniej może przekroczyć ją samą. Mam trzydzieści trzy odkształcanie stereotypów, którymi zjawisko bezlata doświadczeń, można powiedzieć, że wyrastałem domności jest przesiąknięte, nie odbędzie się poprzez w środowisku osób bezdomnych. To przybliża do zrozestawienia statystyczne. Porozmawiasz z Krzysiem, zumienia tego, czym jest doświadczenie bezdomności. Markiem, Józkiem, Rysiem i okazuje się, Mogę wesprzeć osobę bezdomną, tylko schodząc że bezdomność widziałeś w negatywie stereotypu. na pozycję ja–ty w osobistej relacji. Jeśli w tej relacji Józek, będąc Józkiem, zaprzecza stereotypowemu zachowam zdolność słuchania, to odsłonić mogę widzeniu bezdomności. I tutaj osoba, np. Kazia tajemnicę, lecz nie będzie to zrozumienie czegoś czy Zdzicha, zmusza do rewizji utrwalonych opinii. więcej niż tu i teraz, a to zazwyczaj nie wystarcza. Na poziomie elementarnym, czysto ludzkim, Tajemnica zawiera w sobie klucz do procesu wsparcia, zastajemy zupełnie inny obraz. On jest nieprzekładalny którego nie odkryjemy, jeśli cokolwiek zredukujemy, na zjawisko, bo nie może być. Gdybyś musiał przyjąć by mieć uniwersalny schemat – instrukcję obsługi maskę bezdomności, to chciałbyś znaleźć się w sytuacji osoby bezdomnej. Zresztą, jak Georges Bataille jakichś etykiet, naznaczeń? Hubert jest taki i taki, uważam, że to „wrażliwe doświadczenie, a nie bo jest bezdomny? logiczna ekstaza” jest kluczem do mądrego wspierania innych. Sama myśl o tym doprowadza mnie do wściekłości. Na ile jesteś tutaj architektem całej A to jest problem i tego się nie wydobywa. sytuacji, a na ile współuczestniczącym, Zazwyczaj mówienie o bezdomności jest hasłowe. współdoświadczającym, współuczącym się? Wieczne hasła, formułki. W momencie, kiedy Najbardziej jestem na poziomie uczenia się. dokonam uproszczenia ciebie, narażę się na twój


Paulina Komar i Sławomir Pioteczek

A ambicje? Jako dwudziestolatek uruchamiałem jedno z pierwszych schronisk w Polsce, w Szczodrem. Byłem tuż po liceum. Miałem przyjemność spotkać na swej drodze świętego człowieka, jakim jest ksiądz Jerzy Adam Marszałkowicz, założyciel Towarzystwa Pomocy im. św. Brata Alberta. Do tej pory zresztą ksiądz Jerzyk jest moim przyjacielem. Dawnym mentorem, który otworzył mi oczy na świat zupełnie alternatywny do mojego. Nagle – nie wiem, w jaki sposób – zostałem kierownikiem i uruchamiałem schronisko, a była to wtedy pionierska praca. Nie wiadomo było, jak to prowadzić. To moje

BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

zaspokojone ambicje, bo byłem jednym z pierwszych, którzy wspierali osoby bezdomne. Teraz już nie traktuję wyzwań ambicjonalnie, lecz jako zobowiązanie wobec tych, którzy mi zaufali. Najnowsze wyzwanie to MiserArt, gdzie możemy się wspólnie rozwijać, inspirować już nie jako osoby domne lub bezdomne, lecz jako miserartowcy. Potrafisz stawiać sobie granice? Problemy, z którymi masz do czynienia, wydają się nieskończone. Granica polega na uświadomieniu sobie, że ty nic nie dajesz tak naprawdę. Możesz jedynie być tą osobą,

67


kogo wspieramy. Oczywiście dzieci. Sytuacja dzieci jest tak bardzo wyeksponowana, a każdy z nas automatycznie czuje jakiś rodzaj empatii.

która w spotkaniu może pomóc drugiej osobie swoim pozytywnym nastawieniem. Nie oceniasz jej – gdy patrzy ci w oczy, to nie unikasz jej wzroku. Być człowiekiem. I więcej nic nie trzeba, wystarczy się wsłuchać w innych. Na Księżycu nie byłbym w stanie przeżyć jako samotny astronauta. Bym ocipiał. Osoby bezdomne mają tyle myśli niewypowiedzianych, dlatego tak często mówią do siebie. Do kogo taka osoba ma mówić, jak nikt jej nie chce słuchać? Przez lata zmagają się z samotnością i umierają samotnie. Ale kontakt z takim człowiekiem może budzić strach. Frustracja rodzi agresję… To my jesteśmy dla nich groźni. Gdybyś zabił bezdomnego na ulicy, to jest niewielkie prawdopodobieństwo, że dopadnie cię ręka sprawiedliwości. To bardzo mroczna konstatacja. …Myślisz, że tak jest? Tak, bo rodzina się o niego nie upomni. Ja tu nie wypowiadam się tylko po to, by kogoś szokować, obnażam jedynie groźną stronę życia na ulicy. No to w czym rzecz? We wrażliwości. We wrażliwym byciu. Kiedyś dużo myślałem nad kwestią, komu najchętniej pomagamy,

Bezbronność dziecka jest ujmująca. Tak, albo jak widzę swojego pieska – jejku, chroniłbym go za wszelką cenę. A osoba bezdomna nie podlega tej zasadzie. Nagle się w tej empatii zatrzymujemy. Nie ma tak czystego procesu empatycznego, jak wobec zwierząt czy dzieci. Zaczynamy tę osobę obwiniać: „Sam się do tego doprowadził, sam to wybrał”. No właśnie, powołując się na wybór, można próbować tłumaczyć status quo utrzymujące nierówny dostęp do świata. Można sankcjonować swoją dominującą pozycję, a nawet usprawiedliwiać pogardę. Z drugiej strony można posługiwać się tą kategorią w sposób afirmujący. Dwie strony monety: byt określa świadomość i świadomość określa byt. Boksuję się z tym paradoksem. Też myślę o tym od lat, dlatego mogę spróbować uzupełnić twoje refleksje, ale zacznijmy od tego, że nie ma czegoś takiego jak wybór bezdomności. To jest stan, w którym już się znalazłeś. W procesie dojścia do tego punktu nie jest to działanie uświadomione na zasadzie: chcę być bezdomnym. Chcę mieszkać na skłocie,

68


Paulina, Jerzy, Magdalena

jest bardzo wyraźna. Ty i ja i każdy inny – zrobimy wszystko, żeby nie przejść na tę drugą stronę, żeby nie znaleźć się w sytuacji braku bezpieczeństwa, które gwarantuje dom. Natomiast kiedy przekroczę tę granicę, to zauważę, że nie istnieje coś takiego jak domność i bezdomność. Ta owieczka może wrócić do zagrody, ale poczuła, jak to jest być wolną i woli przechodzić na drugą stronę. Wtedy rodzi się tzw. „wolny wybór”, kiedy osoba bezdomna powie ci: „Wolę to. A co niby takiego złego mnie tam spotka?”. Ona by chciała wrócić, bo to życie jest bardzo trudne, tam są wilki, tam są strażnicy, tam są okrutni ludzie plujący w twarz. Tam są stereotypy, tam jest cała groza ulicy, tam nie ma pasterza, który przyjdzie i ochroni. Figura homo sacer jest tym samym: w bezdomności nie ma obrońcy. Można biegać po tych łąkach, ale narażasz się na niebezpieczeństwa. Stąd żyjesz krócej, bo tam możesz być bezkarnie zabity. Ale z drugiej strony powiedz, co w tej bezpiecznej zagrodzie owieczka dostanie? Osoba bezdomna, powiedzmy, która spędziła kilkanaście lub kilkadziesiąt lat na ulicy, jest zdecydowana powrócić na społeczne łono – i co jej zaoferujesz? Najgorszą pracę, w której będzie traktowana jak najsłabsze ogniwo tej naszej

w komunie, we wspólnocie – to jest wybór. Natomiast nie ma wyboru bezdomności. W momencie, kiedy się w niej znajdziesz, już w niej jesteś. Kiedy się zaadaptujesz, przestroisz, uznasz, że jesteś osobą bezdomną – to jest moment, w którym nie masz już energii, determinantów, które zmuszą cię do powrotu. To jest zbyt karkołomna wędrówka. Albo po prostu już nie chcesz: jest taka interpretacja figury dobrego pasterza, która może pomóc nam zrozumieć zagadnienie wyboru w kontekście bezdomności. Jest pasterz, który opuszcza swoje dziewięćdziesiąt dziewięć owiec i idzie za jedną owieczką. Znajduje ją, przynosi z powrotem do stada, znów wszystkie owieczki szczęśliwie są razem. Współczesna interpretacja pewnego dominikanina jest taka, że ten dobry pasterz brał tę odnalezioną owieczkę, zapraszał innych pastuszków i robił z niej grilla. Dlaczego? Ta owieczka przeszła granicę wolności i znalazła się na wypasionych łąkach. I ta owieczka po powrocie już nie zachowywałaby się tak, jak pozostałe dziewięćdziesiąt dziewięć. Mogłaby reszcie przekazać, że nie istnieje granica tej zagrody. Była wolna, bo widziała świat otwarty. I z bezdomnością jest podobnie. Dla nas ta granica

BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

69


korporacyjnej układanki. Będzie się czuła obco, straci szybko determinację włączenia się w nurt społecznego życia. Tam byłam wolna: „Potrafię żyć na tej łące, potrafię dogadać się z wilkami. Wybieram to życie, bo nie odbuduję tego wszystkiego”. Czym jest MiserArt w zarysowanej przez ciebie dychotomii? Jest pomiędzy. Znosimy granicę między domnością i bezdomnością. Patrząc też z perspektywy streetworkera, osoby pracującej bezpośrednio na ulicy, nie zamierzam wyciągać osoby z altanki na siłę i mówić: „Chodź tu do placówki, tutaj będziesz szczęśliwa!”. Ja tylko mówię: „Przyjdź do MiserArt, może odkryjesz swoją pasję, może zaczniesz znowu marzyć? Może wracając stąd do tej altanki, coś innego osiągniesz, nawet na ulicy? A może coś cię zainspiruje, może coś razem stworzymy?”. Chcemy robić różne rzeczy. W ramach projektu berlińsko-szwajcarskiego uruchamiamy warsztaty upcyklingu…

Czyli chcesz powiedzieć, że w MiserArt nie próbujecie nikogo wyciągnąć z bezdomności? A co my jesteśmy, jakieś wyciągarki? (śmiech) Ja nie zajmuję się wyciąganiem, nawet nie wiem, co to znaczy pomagać. Często mam wątpliwości, czy moja relacja jest właściwa. Może wyrządziłem komuś nieświadomie jakąś krzywdę, przez co doprowadziłem do znacznie gorszej dla niego sytuacji? W samej relacji nie ma nic patetycznego, a może nic mądrego, same głupoty. (śmiech) Takie zwyczajne bycie. MiserArt ma być zwyczajne. Spotkanie filmowe dla mieszkańców StreetHome

Up… co? Ta szklaneczka, z której pijesz, została zrobiona w ramach upcyklingu. To ma być wizja pracy, która cię satysfakcjonuje. Jest kreatywnym doświadcze-

niem, a nie mechanicznym jej wykonaniem, pod nadzorem szefa. Odwołujemy się do potencjału i kreatywności osoby, a nie do jej wydajności, przydatności lub nie. Dobry człowiek, bo pracuje. No nie, dobry człowiek jest wtedy, kiedy jest człowiekiem się spełniającym. Albo przynajmniej ma dozę szczęścia i dzięki niemu może poczuć się wolny i spełniony. Może coś zrobić, pochwalić się: „O, ten żywy mural zrobiliśmy wspólnie”. To jest ten sens pracy-zajęcia.

70


BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

71


72 72


BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

73


74 74


BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

75


76 76


BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

77


78 78


z Tomaszem Opanią rozmawia Anna Mituś

BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

79


błędne (…), ponieważ większość współczesnej Co to jest mediacja sztuki? Brzmi to trochę jak sztuki jest oparta na dialogu. Trudność w mediacji nazwa jakiejś wymyślnej terapii, a przynajmniej polega jednak na tym, że zależy ona od gotowości obco dla polskiego ucha i chyba niewiele osób do uczestnictwa…”. Parafrazując słowa Jana wie, o co w tym chodzi. Chwałczyka, że każda sztuka jest nową definicją Termin „mediacja sztuki” istnieje od wielu lat. Jest sztuki, to właśnie każda mediacja sztuki jest popularyzowany głównie w Niemczech, Szwajcarii nową jej definicją. i krajach skandynawskich. Niemiecki termin Chodzi o to, żeby przemieścić rolę edukatora, żeby Kunstvermittlung tłumaczony jest na angielski on nie był tym, który uczy, przekazuje wiedzę, właśnie jako art mediation. W Polsce niestety tylko żeby każdy odbiorca tę wiedzę miał szansę ciągle źle się kojarzy i praca nad jego pozytywnym zdobyć sobie sam. Podoba mi się w takim podejściu odbiorem wymaga sporego wysiłku. Sięgając głębiej ujawnienie tego, że sztuka jest subiektywna. w źródłosłów, mediacja jest po prostu starożytną Czytając o artystach, zawsze dowiemy się czegoś formą rozwiązywania konfliktów, zakładającą o motywacjach stojących za pracami, ale sztukę umieszczenie pomiędzy dwiema stronami mediatora, odbieramy tak naprawdę tu i teraz, subiektywnie. który pozostając osobą neutralną, stara się ułatwić I sami musimy sobie zbudować kształt sztuki. dialog i wymianę wiedzy pomiędzy skonfliktowanymi stronami. Mediacja sztuki to po prostu pośredniczeJak ten kierunek pojawił się na ASP nie, bycie pomiędzy i pomoc w nawiązaniu dialogu. we Wrocławiu? Pomiędzy artystą i instytucją kultury, artystą i instyJako pierwsi pomysł zgłosili w 2007 roku Zbigniew tucją finansującą, dziełem sztuki i odbiorcą, artystą Makarewicz i Wojciech Kaniowski. Tak powstała i odbiorcą – a ostatnio, co mnie bardzo zdziwiło, edukacja artystyczna ze specjalnością krytyka może być rozumiana nawet jako dialog pomiędzy artystyczna. Tworzenie nowego kierunku ówczesny artystą a jego dziełem! rektor Jacek Szewczyk powierzył Marii Wrońskiej. Miała ona ciekawy pomysł budowy studiów Czy to znaczy, że istnieje konflikt pomiędzy międzyuczelnianych, które chciała powołać dzięki sztuką współczesną a odbiorcą? A może istnieje współpracy z dziekanem Wydziału Architektury on w Polsce? Politechniki Wrocławskiej prof. Elżbietą Wydaje mi się, że jest i po to właśnie jest mediacja Trocką-Leszczyńską. Niestety odmienne źródła sztuki, żeby ten konflikt rozwiązywać. Przeciętny finansowania naszych uczelni nie pozwoliły na odbiorca ze sztuką współczesną niewiele ma to. Wrońska kontynuowała więc prace, opierając do czynienia. Boi się jej, nie rozumie, bo nie się już tylko na możliwościach ASP. Pomagali ma z nią styczności. W mediach sztuka współczesna jej rektor poznańskiej ASP Marcin Berdyszak zazwyczaj pojawia się w kontekście skandalu. i Joanna Imielska, dziekan tamtejszej edukacji artystycznej, która stała na bardzo wysokim Czyli jak czegoś Polak nie zna, to się boi? poziomie. Edukacja artystyczna kojarzyła się wtedy To jest taki odruch. Jak z uchodźcami. Mam z kształceniem nauczycieli plastyki, ze wszystkimi pracownię na wsi i nie sądzę, żeby ktoś z moich przedmiotami, które się z tym wiążą, pedagogiką, sąsiadów bywał w galerii sztuki współczesnej. metodyką, psychologią, które zabrałyby ⅓ godzin dydaktycznych, a my raczej chcieliśmy wprowadzać Nie tylko na wsi, z badań socjologów wynika, przedmioty związane ze współczesnością. że znakomita większość Polaków, uważających się za kulturalnych, nigdy w życiu nie Ze współczesnymi modelami przekazywania przekroczyła progu galerii sztuki współczesnej. wiedzy albo może entuzjazmu? Właśnie dlatego proces migrowania sztuki Doszliśmy do wniosku, że szukamy terminu, w przestrzenie niezwiązane ze sztuką, czy szerzej który w tej współczesności funkcjonuje. Okazało kulturą, przyczynia się do rozwiązywania tego się, że ten termin istnieje, tylko że poza granicami konfliktu. Jest po to, żeby człowiek, który w takie Polski. Jest aktualny, współczesny i używany. miejsca zazwyczaj nie chodzi, mógł się jednak ze Tak wybraliśmy tę wskazaną przez Piotra Krajewsztuką spotkać. Wydaje się, że większość instytucji skiego nazwę – mediacja sztuki. W roku 2012, zajmuje się obecnie mediacją, tylko inaczej to nazywa. wykorzystując nowe przepisy, przemianowaliśmy Ben Street, historyk sztuki, mediator i pisarz, więc edukację artystyczną na mediację sztuki i tym który szkolił mediatorów dla MANIFESTA 10, samym stworzyliśmy nowy kierunek w szkolnictwie podkreślił znaczenie mediacji sztuki, przypominając, artystycznym. W 2012 zostałem kierownikiem że: „nienawiązywanie rozmowy ze sztuką jest

80


katedry. Kontynuując wypracowane wspólnie z Marią Wrońską kierunki rozwoju, za jeden z głównych celów uznałem rozpropagowanie nowej nazwy. Były też inne cele… Maria Wrońska, tworząc program, odnosiła się do tradycji wrocławskiej awangardy, co wielokrotnie konsultowała z Andrzejem Kostołowskim. Pierwszą produkcją mediacji sztuki był zresztą film dokumentalny Artystyczne Awangardy Wrocławia lat 60-tych i 70-tych XX wieku; śladami absolwentów Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych, którego autorką była Barbara Maroń, a przy produkcji pomagali Zbigniew Makarewicz i Wojciech Stefanik. Chcieliśmy zwrócić uwagę na zjawiska takie jak szkoła wrocławska, sensybilizm, konceptualizm, i artystów takich jak: Alfons Mazurkiewicz, Wanda Gołkowska, Jan Chwałczyk, Jerzy Rosołowicz, Michał Jędrzejewski, Piotr Wieczorek, Barbara Kozłowska, Zbigniew Makarewicz, Jerzy Jurkiewicz i inni, skupieni wokół Jerzego Ludwińskiego, a wreszcie działalność Galerii pod Moną Lisą. Chcieliśmy docenić ich rolę w sztuce i edukacji właśnie. Chciałbym tutaj podkreślić, że mediację sztuki rozumiem też jako tworzenie nowych formatów sztuki, kanałów i sposobów jej rozpowszechniania, zapośredniczania, czyli właśnie mediowania. Coraz bardziej powszechne staje się skupienie na tym, jak sztuka jest prezentowana, nie tylko w galeriach, ale i poza przypisanymi jej przestrzeniami. Mam na myśli projekty partycypacyjne, szeroko rozumianą sztukę w przestrzeni publicznej i inne niekonwencjonalne sposoby komunikacji. Mamy już na koncie pierwsze ciekawe rezultaty tych poszukiwań np.: SUW Kamili Wolszczak, WARSTWY Karoliny Włodek, Michała Mejnartowicza i Adama Martynika (absolwenta malarstwa) połączone z Wykwitem, Mad Maps Aleksandry Wałaszek, Kuchnię Zuzanny Wollny, autorski program readaptacyjny na terenie Zakładu Karnego w Wołowie Natalii Gołubowskiej i inne. Widzę w tych inicjatywach kontynuację wrocławskiej awangardy lat 60. i 70., ale również późniejszych działań z końca lat 80. i początku 90., takich jak np. organizowanych w wynajmowanych mieszkaniach „domowych” wystawach Grażyny Jaskierskiej, Macieja Albrzykowskiego i ich przyjaciół, OBOK-u Marcina Harlendera, działalności Wojtka Stefanika w galerii Na Mazowieckiej czy Zbigniewa Makarewicza w galerii X. Nie wspomnę o Pomarańczowej Alternatywie, LUXUSIE i ulicznych działaniach artystów z kręgu nowej ekspresji.

BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

Ale wróćmy do akademii i organizacji kierunku. No oczywiście były zarzuty, że absolwenci nie będą wiedzieli, kim są i co będą robić. No właśnie, co będą robić? Kiedy wymieniłeś cechy tego kierunku, w moich uszach zabrzmiało to jak kuratorstwo. To rola, która już istnieje w systemie sztuki i polega na pośredniczeniu między dziełem sztuki i odbiorcą. Tak, choć studia kuratorskie w dużej mierze to studia teoretyczne. Natomiast nasze są studiami artystycznymi. Jedna część dyplomu to dyplom wybranego dowolnie kierunku artystycznego. Atutem tego jest, że wszyscy studenci muszą przejść przez etap uprawiania sztuki, zetknąć się z problemami np. warsztatowymi, które z tego wynikają. Może też trochę jest to sposób dla absolwentów na ominięcie lub pokonanie bardzo wąskiego gardła, jakim jest system instytucjonalny sztuki, który nie nadąża za produkcją nowych zjawisk i postaw, a może po prostu za apetytem artystów na bycie prezentowanymi. To na pewno jest jakiś plus. Sporo studentów dostaje się do nas po pierwszym stopniu studiów, na studia magisterskie, ale też coraz częściej zdarza się, że przychodzą po drugim stopniu i realizują drugi dyplom magisterski, bo brakuje im wiedzy praktycznej o funkcjonowaniu tego systemu, np. umiejętności pisania wniosków albo prezentowania się poza istniejącymi możliwościami. Aby poznać te możliwości? Tak. Są zajęcia z pisania projektów kuratorskich, artystycznych, autoprezentacji. Uczą się być mediatorami na własny użytek. Dużo mówi się o kryzysie współczesnej edukacji artystycznej. Jak w ogóle możliwa jest edukacja artystyczna dziś, kiedy sztuka nie tylko odwróciła się od dziewiętnastowiecznego modelu tworzenia atelierowego, tak typowego dla epoki powstania akademii, ale również od bauhausowskiego etosu wytwarzania użytecznych form zespolonych z nowoczesnym stylem życia? Co dziś dla ciebie jest źródłem myślenia o procesie dydaktycznym? Pierwsza sprawa to to, że proces ten rozgrywa się w czasie. Natomiast w systemie kształcenia dwustopniowego tego czasu jest tak mało, że często nie jestem w stanie poznać studenta, a co dopiero mówić o jakimś procesie. Druga, że kadra dydaktyczna jest teraz obłożona całą masą dokumentów. Staliśmy się urzędnikami

81


82


w instytucji, która co rusz zasypuje nas nowymi dyrektywami, raportami i masą papierów. Tak wiele czasu poświęcamy na to, żeby znaleźć odpowiednie metody kształcenia, że często brakuje go, żeby porozmawiać ze studentem. Oczywiście celowo trochę przejaskrawiam. I rzeczywiście ten model odwrócił się od pracowni. Stało się to, co obserwowałem kilkanaście lat temu na Zachodzie, a do czego wówczas dążyliśmy: świetnie wyposażone, często olbrzymie przestrzenie. Nie zwróciliśmy jednak uwagi, że one świeciły pustkami. Teraz tak jest u nas. Może nie wszędzie, ale w wielu przypadkach. Świat zrobił się tak mały, że tydzień w Berlinie, potem kilka dni w Barcelonie, a w przerwie Lwów, nie jest żadnym problemem i dziwny jest ten, kto tego nie robi. W tak zwanym międzyczasie – szkoła. Podróże kształcą, więc my, jako pedagodzy, musimy się pogodzić z tym, że teraz kształcenie jest wielokanałowe. Nasz program to jedno, a życie i podróże to drugie. Zresztą to połączenie daje często dobre rezultaty. A jeśli student chce, to znajdzie sposób komunikowania się z prowadzącym tak, żeby kontynuować projekt. W ogólnym założeniu ciągle więc chodzi o to samo, tylko narzędzia komunikacji się zmieniły. Poza tym, prowadzący nie jest teraz podstawowym źródłem wiedzy czy doświadczenia. Studenci korzystają z mostów, wymian, warsztatów, rezydencji i te impulsy często są ważniejsze, a na pewno bardzo uzupełniają czas spędzony w pracowni. Więc dyplom to nie tylko praca pod nadzorem promotora, składa się często na nią praca wielu osób. Narzekasz trochę między wierszami na biurokrację. Ona jest nieodłączna od parametryzacji, która ma być narzędziem bardziej miarodajnej i obiektywnej weryfikacji jakości pracy, a tym samym racjonalizacji wydatkowania publicznych pieniędzy. Jak to jest, służy to rzeczywiście poprawie jakości pracy uczelni? Na pewno warunki do studiowania są o niebo lepsze niż były dziesięć, piętnaście lat temu. Coraz częściej spotykam się z taką sytuacją, że studenci przychodzą na uczelnię zdobyć konkretne umiejętności technologiczne. Nie interesuje ich sztuka jako szerokie zagadnienie, ale chcą np. umieć zrobić medal, nabyć jakąś umiejętność, która da im utrzymanie. Wydaje mi się, że kiedyś takie racjonalne myślenie było rzadkością. Teraz o wiele bardziej liczy się konkret. Na wielu akademiach jest bardzo wysoki poziom zaplecza technicznego. Czy to się natomiast przekłada na jakość propozycji, tego nie wiem.

BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

Słyszałam od artystów funkcjonujących poza akademią, a czasem nawet od ludzi, którzy tam pracują, że punktowy system biurokratyczny produkuje jednostki dostosowane, mało oryginalne. Nie przesadzajmy. Można funkcjonować mimo tych procedur. Jakoś je pokonać, od czasu do czasu wypełniając spis wystaw. Z drugiej strony, jeśli ktoś się w to wdroży, to idzie za tym kariera akademicka czy naukowa. Istnieje obieg wystaw, konferencji i innych projektów akademickich umożliwiających awansowanie na kolejne szczeble. Czyli jest to taki równoległy świat? Dublujący rynek sztuki, system sztuki z jego „mafią” itp. W pewnym sensie są dwa rynki sztuki. Jest obieg akademicki, w którym funkcjonują wszystkie uczelnie artystyczne w Polsce i w jego ramach organizowane są wystawy, wymiany, konferencje i rozmaite projekty badawcze. Dzieje się tak, ponieważ wystawa organizowana na terenie uczelni macierzystej nie jest punktowana. Jeśli jednak odbywa się w galerii innej jednostki, to już tak. Można więc tych wystaw mieć sporo, ale one nie są najczęściej odbierane przez zewnętrzny system sztuki. Rzadko pojawiają się tam krytycy i ludzie zainteresowani sztuką, bo „akademicki” charakter tych wydarzeń jest dla nich oczywisty. To zastępuje jednak system sztuki. System krytyki, instytucji wystawienniczych, muzealnych, badawczych… Trudno chyba znaleźć początek tego rozłamu, czy to kryzys tych instancji, ich szerszego znaczenia, spowodował potrzebę powstania autonomicznych akademicko-ministerialnych mechanizmów kontroli, czy te mechanizmy uczyniły system zbędnym. Symptomatyczne jest i trzeba to zauważyć, że wielu prominentnych artystów ostatnio zatrudniło się na akademiach. Można to postrzegać jako realizację powinności wobec krajowej kultury, a może po prostu przynosi bardziej regularny dochód. Ostatecznie wyobrażenie o dochodach najgłośniejszych artystów w kraju jest mocno przesadzone. Dotyczy to artystów, których trudno podejrzewać o niskie dochody. Nie sądzę, żeby np. Bałka wykładał dla pieniędzy. Ale może tak jest – nie wiem. Jest cała masa memów internetowych natrząsających się z tego, jak to jest być absolwentem ASP. Może więc ktoś postanowił przyciągnąć studentów nazwiskami artystów, którzy osiągnęli mierzalny sukces?

83


To na pewno podnosi wiarygodność obietnicy, którą składają te studia, takie nazwiska gwarantują jakiś przepis na sukces życia ze sztuki. A ty żyjesz ze sztuki? Nie no, żyję z akademii. No co ty? Czyli udział w tak ważnych wystawach, jak Biennale w Wenecji, ważne wystawy w kraju, wreszcie kluczowe wystawy lokalne nie gwarantuje miejsca w kolekcjach? Jestem w kolekcjach, w zasadzie w jednej – Dolnośląska Zachęta kupiła ode mnie kilka lat temu pracę. MOCAK był zainteresowany kupnem przyrządu do robienia krzyża, ale cena im nie odpowiadała. Szczecin też coś przebąkiwał, ale im wycofali fundusze. Centrum Kultury w Lublinie miało jeden przyrząd, ale w zeszłym roku ktoś go ukradł itd. Jakoś nie mam szczęścia. Przyrząd do podnoszenia prawej ręki chciała kupić Jelenia Góra. Miał stanąć w mieście. Po roku negocjacji i szukaniu lokalizacji zaproponowali, że mają pieniądze na montaż, obsługę itd., ale na honorarium już nie. Więc kazałem pracę odstawić do pracowni. Potem była szansa, że Wiesbaden ją kupi, ale ponieważ wystawa miała miejsce na ulicy graniczącej z dzielnicą turecką to kupili pracę Turczynki. Oczywiście dostaję honoraria za udział w wystawach, za różne projekty czy konkursy i to są czasem niezłe zastrzyki finansowe, ale podstawowe źródło to praca na ASP i WSH. Wcześniej przez wiele lat zajmowałem się projektowaniem i realizacją wnętrz. Pomagałem również w realizacji prac innym artystom. Mam np. na swoim koncie spawalniczym dwóch papieży. Zresztą moje prace trudno sprzedać. Chodzi o gabaryty, ale też o ich instalacyjno-przyrządowy charakter. Liliana Chromińska zabrała kiedyś mój oddychający kubik na targi do Salzburga. Po powrocie powiedziała, że obsługa ciągle wyłączała wtyczkę, bo nie wytrzymywała ciągłego łomotu. Zresztą z tymi stalowymi oddychającymi pracami to był stały problem. Zięta parę lat później to przeanalizował i proszę bardzo – sprzedaje… Jesteś nie tylko czynnym artystą, ale też wykładowcą wrocławskiej ASP i w pewnym stopniu promotorem wielu pączkujących w różnych obszarach inicjatyw, których autorami są absolwenci twojej pracowni. Czy potrafisz coś powiedzieć o współczesnym etosie akademii? Czym jest on dla akademii wrocławskiej? W epoce sztuki postpracownianej artyści

pracują na swoich laptopach w autobusie, w czytelni, kawiarni, oddają swoje projekty w ręce podwykonawców, powszechnie obowiązuje no technic before need. Jak na to reaguje akademia? Po co nam ona? Ostatnio miałem problem ze studentką, która nie rozumiała, dlaczego ma się pojawiać na zajęciach, dawałem kolejne tematy zadań, których nie realizowała, zresztą nawet kiedy prosiłem, żeby sama określiła sobie temat. Tłumaczyłem, że studiowanie to jest proces, że chodzi o kontakt. Coś trzeba przepracować. Studiowanie to jest zgłębianie czegoś. Choćby zgłębianie dla sportu, dla wypracowania samej metody zgłębiania. To jest dla mnie ważniejsze niż efekt końcowy. A tu okazuje się, że ja jestem w błędzie. Okazuje się, że akademia jest po to, żeby nawiązywać tam kontakty! Ludzie przychodzą na studia, poznają innych ludzi, może nie uczą się ode mnie, ale daje im to jakiś pogląd na szerokie spektrum zjawisk w obszarze kultury i sztuki. Kiedyś profesor był mentorem. Teraz źródłem wiedzy jest cały obszar internetu, wszystkie wystawy, na które można w łatwy sposób pojechać, a profesor jest do tego, żeby postawić czasem kropkę nad i, albo i nie, bo student sam się rozwija. To jest rzeczywiście proces autodydaktyczny. Jeśli człowiek ma taką samokontrolę, że potrafi to sobie jakoś poukładać, to może z tej akademii czerpać z różnych miejsc. Traktować ją jak jakiś hipertekst albo hipermarket. Z jednym porozmawiasz, z innym zrobisz film, z następnym ten film zmontujesz, potem ten film pokażesz na rzeźbie, dorobisz do tego jakiś element… To mi się podoba, bo tak funkcjonuje sztuka współczesna, często to polega na łapaniu, łączeniu różnych końcówek. A co o tym myśli ta druga strona, profesorowie, o studenckiej zaradności? Narzekają, że pojawiają się pod koniec semestru, że nie chodzą, to się już zrobił standard. Może to jest szerszy kryzys, nie tylko adepci sztuki, ale też młodzi humaniści, muszą sobie dookreślać sami ten przedmiot, który studiują, bo nie bardzo wiadomo, czym on właściwie jest, granice metodologii się zacierają, pole wiedzy i możliwości się poszerzają… To jest nowa forma komunikacji. Świat się poszerzył i nie jesteśmy w stanie się skupić na jednej rzeczy. Jesteśmy ładowani różnymi informacjami – telewizja, internet – i to młodzież dopadło. To nie jest kryzys kultury czy akademii, tylko globalny przesyt informacji. Rozmawiasz z kimś, a on przez cały czas odbiera telefon albo odrzuca połączenia,

84


albo siedzi na Facebooku, albo sprawdza to, co mówisz w internecie. Czy kryteria oceniania studenta reagują na zmiany, o których rozmawiamy? Mamy oczywiście kartę przedmiotu, w której należy określić, jakie składowe przypadają na ocenę i w jakim procencie, czy frekwencja jest ważna, czy wystarczy, że na koniec student przyniesie jakieś genialne dzieło. Ja z tym od zawsze mam problem, bo ludzie się rozwijają w swoim tempie, a ocena jest zawsze w tym momencie.

się na kilka takich osobowości, z którymi wspólnie udało się coś uruchomić. Myślę o mediacji. Widzę ją jako strukturę w sztuce, nie tyle budowanie skończonego dzieła, które można poddać ocenie, ile proces uruchamiania nowych systemów przekazu informacji, spotykania się z ludźmi, tworzenia miejsca. Dla mnie ma to większy przyszłościowy potencjał, ale wiem, że dla niektórych studentów nieokreśloność tego typu zadań jest problematyczna.

Odnosisz się w swojej twórczości do samego procesu formacji. W swoich rzeźbach, takich jak Przyrząd do wykonywania znaku krzyża czy Przyrząd do podnoszenia ręki, zgłębiasz Dlaczego? Bo nie wiadomo z góry, jaki jest zagadnienie kształtowania postaw poprzez efekt pracy? formowanie zachowań. Czy to sprawia, Tak, wielu niepokoi działanie, które zakłada że bardziej problematyzujesz w swojej praktyce operację na społeczności. Wejście w nią. Wymydydaktycznej tę relację władzy, starasz się śliłem w 2013 projekt „Wrocław – wejście od ją zmiękczać? podwórza” (projekt realizowany był w ramach ESK Wydaje mi się, że po prostu daję możliwość, Wrocław 2016 – przyp. red.) właśnie po to, żeby zachęcam, próbuję wprowadzać w obszary, które mają można było takie rzeczy testować, bo studenci na jakiś potencjał. A największym sukcesem jest, jak akademii nie są przyzwyczajeni, żeby wychodzić masz dobrych studentów. Oni muszą z czymś przyjść. poza nią. Trzeba ich czasem zmusić. To wymaga Jak są puści, to nic z tym nie zrobisz. To często zmiany systemu pracy. To jest trudność wolności, kwestia przypadku. Miałem szczęście, że natknąłem

BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

85


Czyli sztuka musi być niewygodna. Tak, sztuka jest niewygodna. Nie musi, ale często kole w oczy.

polegającej na tym, że nie dostają zadania, tylko muszą je sami sformułować. Zadać sobie trud znalezienia czegoś, co będzie powodem do działania, produkcji wydarzenia. Dostają tylko miejsce – obszar działania. Dla mnie to jest istotne, bo zdaję sobie sprawę, że oni zaraz skończą uczelnię i znajdą się w położeniu takiej kompletnej wolności, która jest… straszna. Przeskok od bycia studentem, który cały czas ma rozwiązywać zadania, do tej wolności może się skończyć źle. Człowiek się budzi, nikt nad nim nie stoi i musi włączyć telewizor, otworzyć gazetę i odpowiedzieć sobie na pytanie: „Co ja mam robić?”. No właśnie, jest teraz taki czas, że generacja kontrkulturowych buntowników dochodzi na ASP do pozycji profesorskich. Czy to wpływa na próby tradycji takiego myślenia antysystemowego? Może to w naturalny sposób sprawia, że kadra nie oferuje studentom jasnego systemu odniesienia? W ramach obrony jednej z moich pierwszych dyplomantek Żanety Kruszelnickiej odbyła się debata, którą wywołała ankieta przeprowadzona wśród studentów ASP, czego oni oczekują od uczelni. Okazało się, że większość chce konkretów, jasno sprecyzowanych zadań, klarownego systemu ocen, nie chcą wolności. Zwrot konserwatywny, który kończy polski długi marsz przez instytucje? No tak, student chce się znów czegoś nauczyć. Studenci chcą znów „wiedzy gwarantowanej”, ale czy sztuka jest wiedzą? Nie no, sztuka nie jest wiedzą. Można kształtować pewne metody pracy, ale nie nauczysz nikogo bycia artystą. Możesz być jedynie punktem odbicia. Wiedzą natomiast jest, jak pewne problemy rozwiązują inni. Dążenie do wiedzy jest dostrzegalne, chociażby w wyborach kierunków, które są oblegane, np. projektowe. Tam sprzedawana jest wiedza techniczna, konkretne kompetencje. Gorzej jest z kierunkami tzw. czystymi, malarstwem, rzeźbą, których użyteczność jest bardziej niepochwytna. Jest taka anegdota o Dunikowskim, który w czasie wojny był więźniem obozu i w ramach pracy przymusowej wykonywał tam saboty drewniane. Kiedy wojna się skończyła i wyniesiono go do panteonu twórców, rozpoczęły się też badania jego twórczości, w ramach których oczywiście wyciągnięto te saboty. Próbowano ustalić, które mógł wykonać słynny rzeźbiarz i wysnuto wniosek, że na pewno te, które są niewygodne.

A co z warsztatem, czy to nie jest czasem ten konkret, o który chodzi studentom? Powszechnie, szczególnie w świecie pozaartystycznym, panuje przekonanie, że jednak sztuka musi się czymś odróżniać, jakąś doskonałością, utożsamianą właśnie z warsztatem. Warsztat jest rzeczą wtórną. Na mediacji mamy ludzi po bardzo różnych studiach, niektórzy nie mają żadnego doświadczenia z tradycyjnymi mediami, ich droga do sztuki wiedzie przez nauki przyrodnicze, humanistyczne, a nawet matematykę. Wyjście od myślenia, a dopiero potem dopasowywanie środków, jest wystarczające. Dla artysty czy odbiorcy? – zapytam złośliwie. Bo sztuka rozbija się często o niezrozumienie, wynikające z przekonania, że artysta to nikt znowu taki, bo „ja też bym tak potrafił”. Tym ma się zajmować mediacja, przekonywaniem, że to jest wartość. A dla artysty cała ta droga warsztatowego kształcenia: martwa natura, postać, abstrakcja, nie musi być konieczna, bo będzie wyszywał jak Monika Drożyńska, co nie znaczy, że wyszywanie nie jest oddzielnym warsztatem. To może oferta warsztatowa powinna się rozszerzyć? Każdy sobie swój warsztat buduje w swojej praktyce. Performans to też jest warsztat. Tylko że tych warsztatów jest coraz więcej. To jest może ta linia rozwoju. Akademia przez różne granty i współprace łączy się z różnymi instytutami i tam te możliwości się pojawiają, a sztuka przenika do innych dyscyplin. Przykładem niech będzie Jakub Jernajczyk, który łączy świat matematyki i sztuki, czy Paweł Lisek, który zajmuje się komputerowymi środowiskami programowymi. Albo… przyjmujesz takie założenie, że nie robisz sam. Sztuka to dyscyplina zespołowa? Tak, tego też powinna uczyć akademia.

86


Typowa Agata, studentka ASP Typowy Mirosław, profesor ASP – wybór najlepszych memów

BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

87


88


BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

89


Niektórzy uważają, że zajmowanie się sztuką to przyjemne zajęcie. Jak pokazują liczne badania socjologów, czynnik przyjemnościowy góruje w tej pracy nierzadko nad ekonomiczną racją. Czym zajmują się właściwie artyści? Co sprawia, że warto robić coś, czego nie da się policzyć? Co sprawia, że ktoś się liczy, a ktoś inny nie? A może liczy się coś całkiem innego? Nie wdając się w dalsze hipotezy, zapytaliśmy o ich zajęcia artystów zaproszonych do udziału w głównej części tegorocznego Biennale Sztuki Zewnętrznej Out of Sth, odbywającej się właśnie pod hasłem „zajęcie”.

90


GALERIA ARTBRUT

fot. Jacek

Wypowiedzieli się grupowo i zaakceptowali zapiski: Elwira Zacharska, Mateusz Ziomek, Marcin Guźla, Mateusz Tatarczyk, Piotr Jeruzel, Andrzej Niedźwiecki, Joanna Golachowska, Wanda Sidorowicz. Czym jest twoje zajęcie? Nuda. Tworzenie sztuki i uczenie się o sztuce. Fauna i flora. Dużo zajęć to jest w Akademii Sztuki. Sztuka… malarstwo współczesne. Bieganie z kijkami. Koleżanki z klasy. Najgorsze zajęcie? Najgorsze piekło na ziemi – w szkole. Lenistwo. Wiercenie dziur, bo nie można się skupić. Zrobienie nieświadomie krzywdy komuś. Jak rodzice za bardzo się opiekują. Najlepsze zajęcie? Tańce na rurze. Muzyka, taniec. Uczenie się. Robienie zdjęć. Słuchanie faktów. Przyjemność. Bezczynność. Ambicja. Ulubione filmy, seriale i kabarety. Noszenie nowych ubrań.

BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

91


DOMINIKA BORKOWSKA (Paraperformance)

fot. Kosma Moczek

Czym jest twoje zajęcie? Moje zajęcie to Bycie na planecie Ziemia i Doświadczanie życia. Najgorsze zajęcie? Niebyt. Najlepsze zajęcie? Życie.

KAMILA WOLSZCZAK (Paraperformance) Czym jest twoje zajęcie? Moje zajęcie to tworzenie atmosfery wychodzącej z abstrakcyjnych kompozycji wypełniających moją głowę i przekładanie ich na formy wizualne przedmiotów, ciał i ich relacji. Najgorsze zajęcie? Jest wtedy, kiedy jest zajęte, zależne od innego zajęcia bez możliwości dialogu i wymiany. Najlepsze zajęcie? To takie, które zmienia swoją formę i ewoluuje w wielu płaszczyznach, jest w ciągłym rozwoju i pozbawione ograniczeń. Takie zajęcie nastawione jest na kooperację z innymi i wynikające z niej udoskonalania.

92 92


KAROLINA FREINO Czym jest twoje zajęcie? W przeważającej części moje zajęcie jest pracą. Zawodem, który jest może o tyle specyficzny, że oprócz aspektu zarobkowego, roboczogodzin, relacji z pracodawcami/pracodawczyniami, zawiera w sobie aspekt wolności, kreatywności czy służby publicznej. Stanowi też rodzaj autodefinicji i staje się sposobem na życie. Najgorsze zajęcie? Mycie okien i prasowanie. Najlepsze zajęcie? Nie umiem wskazać. Dużo zajęć daje mi radość. Życie.

ROBERT GACEK (Stowarzyszenie Akcja Miasto)

fot. Filip Basara

Najgorsze zajęcie? Najgorsze jest słuchanie, że czegoś NIEDASIĘ zrobić. Walka z niedasizmem to zajęcie na pełen etat z nadgodzinami. Frustracja i porażka to często jedyne wynagrodzenie za bycie aktywistą, za to, że ci się chce coś zmieniać na lepsze w swoim mieście. Po latach działalności wydaje mi się jednak, że ciągle warto i czasem na sukces po prostu trzeba poczekać trochę dłużej. Czym jest twoje zajęcie? Moje zajęcie to głównie ludzie, mieszkańcy Wrocławia. Czasem ja zajmuję im czas, czasem oni mnie. Spotykamy się, dyskutujemy, aktywizujemy, pomagamy, zajmujemy się miastem. A jest się czym zajmować. Zielone miasto, tramwaje, rowery, piesi, partycypacja, zabytki, zrównoważony transport... Ta lista nigdy nie ma końca, bo miasto to żywy organizm, w którym zawsze jest coś do zrobienia. W stowarzyszeniu liczymy na to, że swoją działalnością i pasją uda nam się zarazić innych mieszkańców, którym nie jest obojętne to, co się dzieje w ich sąsiedztwie i dzielnicy.

BIURO BIURO Organ Organ prasowy prasowy BWA BWA Wrocław Wrocław nr nr 14 14 && 15 15

Najlepsze zajęcie? Miasto pełne rowerzystów, nawzajem aktywizujący się sąsiedzi, ludzie broniący swoich poglądów, mieszkańcy tłumnie spędzający weekendy w parkach i nad rzekami, ludzie dzielący się swoimi pasjami, tysiące osób biorących udział w miejskich maratonach, aktywni seniorzy, oddolnie organizowane przez mieszkańców akcje charytatywne, tłumy w galeriach sztuki, oddani wolontariusze, pomagający sobie nawzajem obcy sobie ludzie... Krótko mówiąc: „miasto szczęśliwe”. Nie ma dla mnie ciekawszego zajęcia, niż oglądanie tego wszystkiego we Wrocławiu.

93 93


DOMINIKA ŁABĄDŹ (GRAS – Grupa Robocza Archiwum Społeczne) Czym jest twoje zajęcie? nadmiarem Najgorsze zajęcie? brak zajęcia Najlepsze zajęcie? brak zajęcia

GRZEGORZ ŁOZNIKOW Czym jest twoje zajęcie? Postbałwanizm jest moim zimowym hobby. Od jakiegoś czasu interesuję się tym, jak zrobić jak największą rzeźbę za jak najmniejsze pieniądze. Dotarło do mnie, że śnieg pada za darmo i nie trzeba go malować białym podkładem. Zmęczyłem się też szukaniem pustostanów i ścian do malowania na mieście. Poza tym prawo nie zabrania wyraźnie malowania po śniegu, więc robię prace coraz bliżej centrum miasta. Najgorsze zajęcie? To polityczne zaoranie siebie i swoich znajomych na Facebooku. Dodam jeszcze siedzenie w pracy dwieście pięćdziesiąt godzin miesięcznie po to, żeby spłacić kredyt mieszkaniowy. Najlepsze zajęcie? W sezonie letnim najlepsze jest robienie rzeźb z odpadów budowlanych, malowanie po nich i udostępnianie tego w necie.

94


PAWEŁ MARCINEK Czym jest twoje zajęcie? Moje zajęcie jest ciągłym lawirowaniem między robieniem a nierobieniem. Próbuję przesuwać się ku drugiemu, ale zazwyczaj w trakcie coś wypada i trzeba się znowu brać do robienia. Różne są tego powody, głównie prozaiczno-psychiczne. Mam też pewne zapatrywanie, dotyczące tego, że być może żyje się tylko raz, w takim razie warto próbować coraz to innych rozwiązań. Najgorsze zajęcie? Jest wtedy, kiedy uświadamiam sobie, że to, co aktualnie robię, jest w tyle za tym, co myślę. Wtedy czuję pewien obowiązek, a mniejszą radość z wykonywanej czynności. Najlepsze zajęcie? Chyba jest zawsze wtedy, kiedy jestem we właściwym miejscu o właściwej porze, czynność może być najbardziej typowa jak: obserwowanie ptaków, słuchanie szumu drzew i żeby internet się tam kończył.

MICHAŁ MEJNARTOWICZ (Wykwit/Warstwy) Czym jest twoje zajęcie? Pole aktywności będące poza statystyczną działalnością człowieka. Najgorsze zajęcie? Praca w fabryce okien na 3 zmiany. Najlepsze zajęcie? Sex.

BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

95


MISERART – (nieco)dzienne (w)zrastanie

96

fot. Bolesław Rynkowski


Czym jest twoje zajęcie? (Mirek) Tak jak wszyscy. Do wszystkiego, do pomocy: przy stolarce, sitodruku, lepieniu garnków. (Adam) Wykonywanie stołów. Montaż, przerabianie ze starych drzwi na jakieś... dzieło sztuki, coś niepowtarzalnego. (Sebastian) Jestem specjalistą, tak zwanym wielozadaniowym specjalistą od wszystkiego, czyli chodzę z kąta w kąt i pomagam każdemu, kto potrzebuje pomocy. W skrócie: robię to, co potrzeba, bo nic szczególnego nie umiem, więc łapię się wszystkiego, czego mogę się nauczyć. ( Jarek) Ostatnio co tam… szpachlowałem stół, szlifowałem go, wcześniej wieszaliśmy ramy. (Wiktor) Na razie wciągam się… No, jak mam pracę w galerii, to staram się coś robić, darmo tam nie siedzieć, jak to mówią. Stoły czyszczę. Ja się zbytnio na stolarce nie znam i robię to, co mi każą, bo nie chcę komuś spierniczyć roboty. W MiserArt zajmuję się ogrodem i pracami ziemnymi, a na galerii staram się bawić w drewnie. ( Jurek) Te stoły to jakieś takie magiczne są… One niby są już skończone, ale zawsze coś przy nich można jeszcze zrobić. Tu nie ma czegoś takiego, że zrób to i to, i to, i już będzie zrobione. To jest właśnie takie twórcze po mojemu, że… dajmy na to ten stół: jest idealny, można powiedzieć, co nie? Ale widzisz, tutaj jest jakiś gwózdek… to trzeba wyjąć, tutaj doszlifować. Ja nie lubię, jak ktoś mi coś każe. Ja muszę wszystko sam. Mam taki charakter, że żeby coś robić, najpierw muszę się w jakimś otoczeniu poczuć dobrze. I wtedy dopiero mi coś zacznie wychodzić. A gdybym ja przyjeżdżał tu jak do pracy… To bym tu nie przyjeżdżał. Zrozumiałem, co Andrzej ostatnio mówił, że nieważne, czy zajmuję się pracą przy tych stołach, czy podlewam ten nasz ogródek, że to jest jednak zespołowe, że należę do zespołu i czuję się współtwórcą tych wszystkich stołów. Po części nim jestem: zajmowałem się ziemią, doniczkami, wziąłem w tym udział, jednego kwiatka posadziłem… (Radek) Żelastwem się zajmuję. Biorę kątowniki, szlifuję je, poleruję, głaskam i robię z tego nogi. Całe życie spawam. Najlepsze zajęcie? (Mirek) Najbardziej lubię lepić garnki i sitodruk. W galerii ludzie przychodzą, interesują się. Dla nas jest to satysfakcja, że się podoba to co robimy.

BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

(Sebastian) Szlifowanie ręczne. (Radek) Stolarka, patrzeć na dzieło, które tworzymy z chłopakami i które wyrasta jak te drzewka, które tam rosną. Że to jest zrobione ze starych elementów, które są wyrzucone na śmieci. Myśmy też byli na śmietniku i tak się odnawiamy… Te stoły są podobne do nas. Dostają nowy żywot i nowe dusze. ( Jarek) Obecnie nie mam takiego… ulubionego zajęcia. Budowlane – dobrze się w nich czuję. W galerii otoczenie ludzi jest, zainteresowanie tymi stołami, a to człowieka buduje, że ktoś się interesuje tym, co się robi. Samo to przebywanie w gronie artystów, to nie to, co w tych czterech ścianach, patrzenie w ekran tylko… Powiem ci, że człowiek coś w sobie odkrywa. Takie coś, co utajnione gdzieś było… Jak się pracuje w galerii przy tych stołach, jak się tam pomyśli od czasu do czasu. Człowiek taki dowartościowany się czuje. Odkrywa coś takiego… to, że coś znaczy. (Krzysiek) Najbardziej lubię zajęcia budowlane, kucie betonu… Chociaż: zajęcie… Zajęcie przy stołach też nie jest złe. Jeżeli jest robota, to robimy, a jeżeli nie, to jest taka bezdenność… Chodzenie i obijanie się z kąta w kąt. Siedzieć i patrzeć, jak inni robią: to jest bez sensu. Jak jest zajęcie, to jest zajęcie po prostu. (Bolesław) Coś robić. Nie, żeby chodzić, jak to się mówi, z kąta w kąt. Najgorsze zajęcie? (Mirek) Nie ma najgorszych. Najgorsze jest lenistwo, a to mnie chyba nie dotyczy. (Adam) Nie ma najgorszego. Wszystko trzeba robić. Nicnierobienie – to jest najgorsze. (Sebastian) Najgorsze to jest sprzątanie po pracy. (Radek) Siedzieć nie lubię. ( Jarek) Kopanie chodnika. (Staszek) Najbardziej mnie to wkurza, jak co chwilę: o Boże, jeszcze ta godzina albo ta… Jak nic się nie robi, to czas w miejscu stoi. A jak masz zajęcie, to ani się oglądniesz, a to już jest pierwsza, druga, trzecia... Dobrze jest mieć zajęcie. Bo takie chodzenie z miejsca w miejsce jest bardziej wkurzające, niż jak masz coś zrobić. (Wiktor) Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Fajnie jest, bo człowiek się czegoś uczy. (Krzysiek) Dla mnie najgorsze, to jest takie chodzenie i obijanie się z kąta w kąt.

97


Swojskie tropiki: Karolina Włodek, Adam Martyniak (Wykwit/Warstwy)

autoportret

Czym jest twoje zajęcie? oswajaniem tropików Najgorsze zajęcie? nocki w Realu 2006, plantacja truskawek 2004 Najlepsze zajęcie? ziemniaczki z cebulą

98


BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

99


WYTWÓRNIA WYKWITEX

fot. Wykwitex

Karolina Balcer, Janusz Czyżewicz, Jagoda Dobecka, Miłosz Flis, Kasper Minciel, Martyna Muth, Iwona Ogrodzka, Irmina Rusicka, Anita Welter

Czym jest wasze zajęcie? Jesteśmy wytwórnią, którą charakteryzuje postęp i reagowanie na potrzeby rynku. Permanentnie się rozwijamy i zyskujemy szerokie uznanie. Lista naszych nowości jest coraz dłuższa, stąd jesteśmy uznawani za lidera innowacji. Na pierwszych targach produktów wytwórni Wykwitex, które odbyły się w ramach 5. Biennale Out of Sth w galerii Awangarda BWA Wrocław, mieliśmy okazję zaprezentować serię popiersi Bravo Girls. Są to wykonane z wysokiej jakości materiałów portrety znanych osób związanych z Wrocławiem: Doroty Monkiewicz, Natalii LL, Kingi Preis, Barbary Kwarc i Olgi Tokarczuk. Wyboru bohaterek dokonano na podstawie ankiety przeprowadzonej na grupie ponad tysiąca Wrocławian. Zapraszamy do zapoznania się z naszą ofertą na wykwitex.pl! Wykonujemy najlepiej w Polsce.

Najgorsze zajęcie? Dla firmy Wykwitex nie ma zajęć najgorszych, są tylko wyzwania! Codziennie stawiamy im czoła. Zawsze pamiętamy, że żeby mieć siłę do przetrwania w kryzysie, musimy mieć jakiś wyższy cel – marzenie większe niż tylko pieniądze i ich zarabianie. Najlepsze zajęcie? Wykwitex to pasja. Jesteśmy szczęśliwi, mogąc rozwijać swoje umiejętności i dawać naszym klientom to, czego oczekują. Każdy dzień spędzony wspólnie w pracy nad kolejnym projektem sprawia, że czujemy się spełnieni jako artyści i ludzie biznesu. Robimy tylko to, co kochamy, bo tylko to możemy robić najlepiej.

100


KAROLINA BALCER (Wykwit)

Czym jest twoje zajęcie? Moim ostatnim, głównym zajęciem jest budowanie życia społecznego wokół domu, w którym mieszkam i działam (Wykwit). Mam wrażenie, że w pewnym sensie to samo dzieje się przy okazji dosłownej budowy domu z cukru Home sweet home, który ma tamten dom naśladować. Najgorsze zajęcie? To te, które wykonuje się wbrew własnej woli. Najlepsze zajęcie? Najlepsze zajęcie to takie, które spotyka się z reakcją, a nie obojętnością innych ludzi.

BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

101


SZYMON WOJTYŁA

Czym jest twoje zajęcie? Na tak zadane pytanie miło jest odpowiedzieć: moje zajęcie to odpowiadanie na zadane pytania. I w ostatnich miesiącach tylko to. W kolejności achronologicznej spadają zajęcia. Ktoś mówi: „Ej, Szymon, przynieś mi to” lub „Mógłbyś mi z tym pomóc”, albo „Potrzymaj to w górze i się nie ruszaj....”. Losowo wybieram i staram się tam być...– w pytaniu. Odpowiedź często gubi się w trakcie. Dość szybko tym razem. Ach. Najgorsze zajęcie? Wtedy, kiedy nie widzi się nic, nie słyszy się nic, no i się nie czuje. Nie jest konieczne pamiętać. Najgorzej, to chyba,kiedy mnoży się niechęć i niechcenie czegoś. Ot takie sobie. Najlepsze zajęcie? Kiedy dostaje się złoty medal albo przynajmniej puchar.

102 102


BIURO Organ prasowy BWA Wrocław nr 14 & 15

103


DO WYBORU DOSTĘPNE SĄ DWIE WERSJE KOLORYSTYCZNE ZESTAWU

Zestaw DIY Wykwit trafi do Ciebie w celu rewitalizacji Twoich nieużytków. Stwórz własny WYKWIT i animuj nim SZTUKĘ!

Film instruktażowy: YouTube: DIY Wykwit

W skład zestawu wchodzą: farba podkładowa 500 ml, farba dekoracyjna 20 ml, szablon dekoracyjny, pędzel 1”, wałek 150 mm, kolumna 2 m, gwóźdź 175 mm, zarodniki wykwitu, instrukcja, opakowanie.

fb: @warstwy.wykwit @wykwit

104


tnij wzdłóż oliwkowej linii by po zagięciu płaszczyzn móc złożyć model wytnij i wyrzuć sklej

DIY WYKWIT (ang. Do It Yourself - zrób to sam) Adam Martyniak, Michał Mejnartowicz i Karolina Włodek - twórcy Warstw, (eksperymentu site-specific realizowanego w ramach Wykwitu, patainstytucji sztuki działającej na wrocławskim Zaciszu) .

Wytnij sylwetki (Artysta, Mecenas, Krytyk), zagnij oliwkowe pola by stworzyć podstawki i ustaw postaci w przestrzeni makiety. Możesz teraz odgrywać różne scenki i sytuacje wernisażowe.


W i s yt tw nij ór W z m yk ak wit ie tę DIY WYKWIT (ang. Do It Yourself - zrób to sam) Adam Martyniak, Michał Mejnartowicz i Karolina Włodek - twórcy Warstw, (eksperymentu site-specific realizowanego w ramach Wykwitu, patainstytucji sztuki działającej na wrocławskim Zaciszu).


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.